uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

David Morrell - Bractwo 1 - Bractwo Róży (m76)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

David Morrell - Bractwo 1 - Bractwo Róży (m76).pdf

uzavrano EBooki D David Morrell
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 186 osób, 94 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 716 stron)

DAVID MORRELL BRACTWO RÓŻY (Przełożył: Krzysztof Adamski)

Dla Donny Im szybciej mijają lata tym silniejsza jest miłość

PROLOG UKŁAD ABELARDA

Uczcie ich polityki i wojny, by ich synowie mogli studiować medycynę i matematykę, a wnuki miały prawo zajmować się poezją, muzyką i architekturą... John Adams

ZBIEG Paryż, wrzesień 1118 roku. Pierre Abelard, przystojny kanonik z Katedry Notre Dame, uwiódł swoją piękną uczennicę Heloizę. Zaszła w ciążę, a doprowadzony tym do wściekłości jej wuj Fulbert zapłonął pragnieniem zemsty. Wczesnym niedzielnym rankiem trzej wynajęci przez Fulberta zabójcy napadli Abelarda, kiedy ten udawał się na mszę, wykastrowali go i pozostawili, by zmarł z powodu odniesionych ran. Ten jednak przeżył, ale w obawie przed dalszą zemstą szukał schronienia. Początkowo zbiegł do klasztoru Saint Denis pod Paryżem. Kiedy wracał do zdrowia, dowiedział się, że pewni ludzie ubiegający się o względy Fulberta ponownie spiskują przeciwko niemu. Uciekł więc po raz drugi, tym razem do Quincey, niedaleko Nogent, gdzie znalazł bezpieczne schronienie, któremu nadał nazwę “Paraclete” - Pocieszyciel - na cześć Ducha Świętego. I w ten oto sposób znalazł wreszcie sanktuarium.

REGUŁA SANKTUARIÓW Paryż, wrzesień 1938 roku. W niedzielę, dwudziestego ósmego Edouard Daladier, minister obrony Francji, wygłosił przez radio następujący komunikat do narodu francuskiego: Dziś, wczesnym przedpołudniem otrzymałem od rządu niemieckiego zaproszenie na spotkanie z kanclerzem Hitlerem, panem Mussolinim i panem Chamberlainem w Monachium. Zaproszenie to przyjąłem. Następnego popołudnia, kiedy w Monachium odbywały się rozmowy, pewien aptekarz na usługach gestapo zapisał w swoim notesie, że ostatni z pięciu czarnych mercedesów, rocznik 1938, minął jego punkt obserwacyjny w aptece i podjechał przed niepozornie wyglądający, licowany kamieniem budynek przy Bergener Strasse 36 w Berlinie. Tak jak i poprzednio, potężnie zbudowany kierowca w cywilnym ubraniu wysiadł z samochodu, dyskretnie zlustrował przechodniów na ruchliwej ulicy i otworzył drzwiczki swemu jedynemu pasażerowi, elegancko ubranemu starszemu mężczyźnie. Wprowadziwszy pasażera przez ciężkie drewniane drzwi

do trzypiętrowego budynku kierowca udał się do odległego o trzy przecznice magazynu, by czekać na dalsze polecenia. Ostatni z przybyłych dżentelmenów zostawił swój płaszcz i kapelusz u wartownika, siedzącego przy biurku za metalową barierką w niszy po prawej stronie drzwi. Wartownik taktownie nie obszukał mężczyzny, jednak poprosił go o pozostawienie teczki. I tak nie będzie jej potrzebował, robienie notatek było zabronione. Następnie wartownik sprawdził jego dokumenty i nacisnął guzik pod biurkiem, tuż obok leżącego lugera. Momentalnie pojawił się drugi agent gestapo i odprowadził gościa do pokoju na drugim końcu holu. Mężczyzna wszedł do środka. Agent zamknął za nim drzwi. Gościem był John “Teksańczyk” Auton. Miał pięćdziesiąt pięć lat. Był wysoki, przystojny, nosił wąsy koloru pieprzu i soli. Nie zwlekając usiadł na wolnym krześle i gotów do rozmów skinął głową pozostałym czterem mężczyznom, którzy zjawili się przed nim. Znał ich dobrze. Nazywali się: Wilhelm Smeltzer, Anton Girard, Percival Landish i Władimir Łazensokow. Byli szefami wywiadów Rzeszy Niemieckiej, Francji, Anglii i Związku Radzieckiego Auton reprezentował amerykański

Departament Stanu. Pokój pozbawiony był jakichkolwiek sprzętów, poza krzesłami i popielniczkami leżącymi przed każdym z obecnych. Żadnych mebli, obrazów, półek na książki, zasłon czy dywanów. Nie było nawet żyrandola. Ten surowy wystrój wnętrza był pomysłem Smeltzera, który w ten sposób chciał upewnić zebranych, że nie ukryto tu żadnych mikrofonów. - Panowie - powiedział Smeltzer - sąsiednie pokoje są puste. - Monachium - zauważył Landish. Smeltzer roześmiał się. - Jak na Anglika przechodzi pan od razu do rzeczy. - Dlaczego pan się śmieje? - zapytał Smeltzera Girard. - Wszyscy wiemy, że właśnie teraz Hitler żąda, żeby mój kraj i Anglia wycofały swoje gwarancje wobec Czechosłowacji, Polski i Austrii. - Ze względu na Amerykanina mówił po angielsku. Smeltzer zapalił papierosa, unikając odpowiedzi. - Czy Hitler ma zamiar wkroczyć do Czechosłowacji? - zapytał Łazensokow. Smeltzer wzruszył ramionami i wydmuchał dym. -

Zaprosiłem panów tutaj, gdyż jako przedstawiciele tej samej profesji powinniśmy być przygotowani na każdą ewentualność. “Teksańczyk” Auton zmarszczył brwi. - Nie darzymy szacunkiem ideologii naszych państw - ciągnął Smeltzer - ale w pewien sposób jesteśmy do siebie podobni. Uwielbiamy skomplikowaną strukturę naszej profesji. Skinęli głowami. - Chce pan zaproponować nam nowe komplikacje? - zapytał Rosjanin. - Chłopcy, dlaczego do cholery, nie powiecie, co wam chodzi po głowie - wycedził “Teksańczyk” Auton. Rozległy się chichoty. - Takie bezpośrednie stawianie sprawy niweczy połowę przyjemności - odpowiedział mu Girard i zwrócił się wyczekująco w stronę Smeltzera. - Bez względu na wynik nadchodzącej wojny - ciągnął Smeltzer - musimy zagwarantować sobie nawzajem, że nasi przedstawiciele uzyskają możliwość ochrony. - Niemożliwe - oświadczył Rosjanin. - Jakiego rodzaju ochrony? - zapytał Francuz.

- Ma pan na myśli pieniądze? - dodał “Teksańczyk”. - Są niestabilne. To musi być złoto lub brylanty - zauważył Anglik. Niemiec skinął głową. - Mówiąc bardziej precyzyjnie, chodzi o bezpieczne miejsca, w których można je pozostawić. Na przykład sprawdzone banki w Genewie, Lizbonie i Meksyku. - Złoto - szyderczo powiedział Rosjanin. - A co panowie proponują, byśmy zrobili z tym kapitalistycznym towarem? - Założyć system sanktuariów - odparł Smeltzer. - Co w tym nowego? Przecież już je mamy - zauważył Auton. Pozostali nie zwrócili na niego uwagi. - Domyślam się, że również pensjonaty? - zapytał Smeltzera Girard. - To oczywiste - odpowiedział Niemiec. - Pozwolą mi panowie na kilka wyjaśnień ze względu na obecność mojego amerykańskiego przyjaciela. Każda z naszych instytucji ma już swoje sanktuaria, to prawda. Bezpieczne miejsca, gdzie Agenci mogą udać się, by - powiedzmy - wypocząć, odebrać instrukcje lub przesłuchać informatora. Mimo że każdy wywiad stara się zachować te miejsca w tajemnicy, w końcu

inne wywiady dowiadują się o ich lokalizacji, zatem miejsca te nie są naprawdę bezpieczne. Choć bronią ich uzbrojeni ludzie, przeważające siły wroga mogą zdobyć każde sanktuarium i zabić każdego, kto szuka tam azylu. “Teksańczyk” Auton wzruszył ramionami. - Ryzyko jest nieuniknione. - Właśnie się nad tym zastanawiam - ciągnął Niemiec. - Chciałbym zaproponować coś nowego: pewne rozwinięcie tej koncepcji i jej udoskonalenie. W ekstremalnych okolicznościach agent z dowolnego wywiadu miałby szansę na azyl w starannie dobranych miastach na całym świecie. Proponuję Buenos Aires, Poczdam, Lizbonę i Oslo. Wszyscy prowadzimy tam interesy. - Aleksandria - poddał Anglik. - To do przyjęcia. - Montreal - powiedział Francuz. - Jeżeli wojna potoczy się nie po mojej myśli, może będę tam mieszkać. - Chwileczkę - powiedział “Teksańczyk”. - Chcecie, żebym uwierzył, że w tych sanktuariach wasi chłopcy podczas wojny nie zabiją moich chłopców? - Dopóki wrogi agent pozostanie wewnątrz, nic mu nie grozi - powiedział Niemiec. - W naszym zawodzie wszyscy

zdajemy sobie sprawę, że stale towarzyszą nam niebezpieczeństwo i napięcie. Przyznaję, że nawet Niemcy czasami potrzebują odpoczynku. - Uspokojenia nerwów, zagojenia ran - dodał Francuz. - To nam się należy - powiedział Anglik. - A jeżeli jakiś agent chce się wycofać na zawsze z zawodu, powinien mieć możliwość przenieść się z sanktuarium do pensjonatu i korzystać z immunitetu do końca życia. Oczywiście musi otrzymać złoto i diamenty na fundusz emerytalny. - W nagrodę za wierną służbę - powiedział Niemiec. - Będzie to zachętą dla nowych rekrutów. - Jeżeli wypadki potoczą się tak, jak przewiduję - zauważył Francuz - wszyscy możemy potrzebować zachęty. - A jeśli wypadki potoczą się tak, jak ja przewiduję - odparł Niemiec - będę dysponować wystarczającą zachętą. Jestem rozważnym człowiekiem. Czy wszyscy się ze mną zgadzają? - Jakie gwarancje otrzymamy, że naszym ludziom nic nie grozi w tych sanktuariach? - zapytał Anglik. - Słowo kolegów z branży. - Jaka kara w razie naruszenia układu? - Najwyższa.

- Zgoda - powiedział Anglik. Amerykanin i Rosjanin zachowali milczenie. - Wyczuwam jakiś opór u przedstawicieli naszych młodszych nacji - stwierdził Niemiec. - Zgadzam się i spróbuję uzyskać odpowiednie fundusze - powiedział Rosjanin. - Ale nie mogę zapewnić współpracy Stalina. Nigdy nie zezwoli na ochronę obcych agentów na terenie Związku Radzieckiego. - Ale gwarantuje pan nietykalność wrogiego agenta, dopóki ten znajduje się w wyznaczonym sanktuarium? Rosjanin skinął niechętnie głową. - A pan, Auton? - No dobrze. Pójdę na to. Dorzucę trochę pieniędzy, ale nie chcę żadnego z tych schronisk na amerykańskim terytorium. - A więc, uwzględniając te zastrzeżenia, wszyscy się zgadzają? Zebrani skinęli głowami. - Będziemy potrzebować jakiejś zaszyfrowanej nazwy dla tego układu - powiedział Landish. - Proponuję “hospicjum” -powiedział Smeltzer. - Nie do przyjęcia - sprzeciwił się Anglik. - Połowę szpitali nazywa się hospicjami.

- W takim razie zaproponuję coś innego - odezwał się Francuz. - Wszyscy jesteśmy wykształconymi ludźmi. Z pewnością przypominają sobie panowie historię mojego rodaka z czasów średniowiecza: Pierre‟a Abelarda. - Kogo? - zapytał “Teksańczyk” Auton. Girard wytłumaczył. - Poszedł więc do kościoła i tam zapewniono mu ochronę? - upewnił się Auton. - Tak. Sanktuarium. - W takim razie nazwijmy to układem - zdecydował Smeltzer. - Układem Abelarda. Dwa dni później, pierwszego października, w środę, francuski minister obrony Daladier po spotkaniu z Hitlerem w Monachium, przyleciał do Paryża. Jego samolot wylądował na lotnisku Le Bourget. Kiedy pojawił się w drzwiach, powitały go falujące tłumy skandując: “Niech żyje Francja! Niech żyje Anglia! Niech żyje pokój”! Wymachując flagami i wiązankami kwiatów tłum przełamał solidne barierki ustawione przez policję. Reporterzy wbiegli na aluminiowy podest, by przywitać ministra obrony.

Daladier stał oniemiały. Zwracając się do Foucaulta z agencji Reutera mruknął: - Niech żyje pokój? Czy oni nie rozumieją, co zamierza Hitler? Banda idiotów! Paryż, godzina siedemnasta, trzeciego września 1939 roku. W głośnikach radiowych spiker przerwał “Michelin Theater”, by oznajmić, że Francja znalazła się oficjalnie w stanie wojny z Niemcami. Radio zamilkło. W Buenos Aires, Poczdamie, Lizbonie, Oslo, Aleksandrii i w Montrealu zainaugurowały działalność międzynarodowe sanktuaria największych w świecie organizacji wywiadowczych. W 1941 roku sieć ta objęła również Japonię, a w 1953 Chiny. Sanktuaria zaczęły działać.

KSIĘGA PIERWSZA SANKTUARIUM

CZŁOWIEK Z NAWYKAMI I. Vail, Kolorado. Śnieg padał coraz gęściej, oślepiając Saula. Ostro pracując na stoku, zjeżdżał na nartach w coraz głębszym puchu. Wszystko - niebo, powietrze, ziemia - przybrało białą barwę. W polu widzenia miał tylko białe kłęby śniegu. Szusował w dół przez mleczny chaos. Istniała możliwość, że uderzy w drzewo lub spadnie z niewidocznego urwiska. Nie dbał o to. Ogarnęła go euforia. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, wiatr chłostał mu policzki. Skręcił christianią w lewo, a potem w prawo. Wyczuł, że stok łagodnieje, pojechał więc w dół “na krechę”. Następne zbocze będzie bardziej strome. Otoczony białą poświatą odepchnął się kijkami, by nabrać prędkości. Czuł ssanie w żołądku. Uwielbiał to. Pustka. Z przodu i z tyłu nie było nic. Ani przeszłość, ani przyszłość nie miały znaczenia. Istniało tylko teraz - i to było cudowne. Zamajaczył przed nim ciemny kształt. Ostro skręcił w lewo i zatrzymał się wbijając krawędzie nart w śnieg. Czuł jak krew pulsuje mu w

skroniach. Jakaś sylwetka przemknęła przed nim z prawej strony w lewą i rozpłynęła się w śniegu. Szeroko otwierając ukryte za goglami oczy starał się coś dostrzec. Mimo wiatru usłyszał krzyk. Zaintrygowany zjechał pługiem w tym kierunku. W kłębach burzy śnieżnej pojawiły się cienie. Ściana lasu. Jęk. Ujrzał rozciągniętego na drzewie narciarza. Na śniegu widać było plamy krwi. Pod kominiarką Saul zagryzł wargi. Nachylił się i zauważył karmazynowy strumyczek spływający z czoła narciarza oraz wygiętą groteskowo nogę. Mężczyzna. Gęsta broda. Umięśniona klatka piersiowa. Saul nie mógł wyruszyć po pomoc - w chaosie burzy śnieżnej było mało prawdopodobne, że odnajdzie to miejsce. A co gorsze, nawet gdyby sprowadził pomoc, do tego czasu narciarz mógłby zamarznąć na śmierć. Pozostało tylko jedno wyjście. Nie ma co opatrywać ran na głowie lub złamaną nogę. Nic by to nie dało; szkoda czasu. Zdjął narty - swoje i rannego. Pośpieszył w stronę

sosny i odłamał gęsto pokrytą igłami gałąź. Położył ją na śniegu i przesunął na nią rannego, uważając, by zdrowa noga ułożona była pod złamaną. Chwycił za koniec gałęzi i, pochylony, zaczął ją ciągnąć. Śnieg zacinał coraz dokuczliwiej w twarz, a mimo rękawic narciarskich mróz kąsał dłonie. Jednak nie ustawał i centymetr po centymetrze schodził w dół. Mężczyzna jęknął, kiedy Saul przeciągał go przez wykrot. Śnieg oblepił ich całkowicie. Ranny narciarz drgnął i omal nie spadł z gałęzi. Saul pośpiesznie ułożył go ponownie na konarze. Nagle znieruchomiał - czyjaś dłoń chwyciła go za ramię. Odwrócił się gwałtownie i spojrzał na pochylającą się nad nim sylwetkę z czarnym napisem “Patrol narciarski” na żółtym kombinezonie z kapturem. - W dół stoku! Sto metrów! Szałas! - wrzasnął mężczyzna pomagając Saulowi. Pociągnęli narciarza po zboczu. Saul wpadł na szałas, zanim zdołał go dostrzec; plecami-oparł się o dach z blachy falistej. Szarpnął za drzwi i, potykając się wpadł do środka. Zawodzenie wichru przycichło. Zapanowała cisza. Wyszedł z pustego szałasu i pomógł ratownikowi

wciągnąć zakrwawionego narciarza do środka. - Panu nic się nie stało? - zapytał Saula, który w odpowiedzi pokręcił głową. - Proszę tu z nim zostać, a ja sprowadzę pomoc - ciągnął. - Wrócimy śnieżnym skuterem za piętnaście minut. Saul skinął głową. - Świetnie się pan spisał - pochwalił go ratownik - Trzymajcie się. Nie damy wam zamarznąć. Wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Saul oparł się o ścianę i głęboko oddychając osunął się na ziemię. Wpatrywał się w jęczącego, mrugającego powiekami narciarza. - Niech pan nie rusza nogą - powiedział. Mężczyzna drgnął i skinął głową. - Dzięki. Saul wzruszył ramionami. Zaciskając z bólu powieki ranny powiedział: - Koszmarne partactwo. - Zdarza się. - Nie powinno. Proste zlecenie. Saul nie zrozumiał. Mężczyzna najwyraźniej majaczył. - Nie przewidziałem zamieci - gniewnie powiedział ranny. Pulsowały mu skronie. - Idiota ze mnie. Saul usłyszał przebijający się przez odgłosy burzy

odległy ryk zbliżających się skuterów śnieżnych. - Już jadą. - Był pan kiedyś na nartach w Argentynie? Saul poczuł ucisk w gardle. Majaczenie? Chyba nie. - Raz. Dostałem krwotoku z nosa. - Aspiryna ... - ... pomaga na ból głowy - uzupełnił hasło Saul. - Dziś wieczorem o dziesiątej. - Mężczyzna jęknął. - Cholerna zamieć. Kto mógł przewidzieć, że przez nią spartaczę robotę? Ryk silników wzmógł się; skutery stanęły przed szałasem. Drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka weszło trzech ratowników z Patrolu Narciarskiego. - W dalszym ciągu czuje się pan dobrze? - zapytał jeden z nich Saula. - Ze mną wszystko w porządku. Ale ten gość majaczy. II. Trzeba ustalić stały rozkład zajęć. Każdego dnia Saul działał zgodnie z przyjętym schematem, pojawiając się w ustalonych miejscach o ustalonej porze. Ósma trzydzieści - śniadanie w kawiarni hotelowej. Potem półgodzinny spacer, zawsze tą samą trasą. Dwadzieścia minut

kartkowania w księgarni. Jedenasta: narty - konse- kwentnie na tych samych stokach. Z dwóch powodów. Po pierwsze -jeżeli kurier zechce skontaktować się z nim, o każdej porze będzie wiedział, gdzie może go spotkać - chociaż właśnie był świadkiem, jak przypadek może zagrozić efektywności takiej procedury. Po drugie - jeżeli Saul jest śledzony, jego ruchy będą tak łatwe do przewidzenia, że mogą sprowokować ogon do popełnienia pomyłki. Dziś, bardziej niż zwykle, musiał uniknąć wszelkich podejrzeń. Pomógł zwieźć rannego do ambulansu. W schronisku porozmawiał z ratownikami w biurze Narciarskiego Patrolu, czekając na okazję do wymknięcia się. W pokoju hotelowym zrzucił kombinezon narciarski i włożył dżinsy oraz sweter. W barze pojawił się o zwykłej dla niego porze. Usiadł w zadymionej kawiarni i popijał coca-colę przyglądając się rysunkowym filmom na gigantycznym ekranie telewizyjnym. O siódmej, jak zawsze, zjadł kolację w restauracji hotelowej. O ósmej wybrał się na film, w którym Burt Reynolds ścigał się samochodami. Oglądał go już wcześniej i wiedział, że kończy się za kwadrans dziesiąta. Kino

wybrał ze względu na automat telefoniczny znajdujący się w toalecie męskiej. Upewnił się, że kabiny są puste, wrzucił do aparatu odpowiednią liczbę monet i dokładnie o dziesiątej, zgodnie z poleceniem mężczyzny ze stoku, nakręcił zapamiętany numer. Ochrypły męski głos zapoznał go z wynikami meczów koszykówki. Saul nie zwracał uwagi na nazwy zespołów. Interesowały go jedynie liczby; w sumie był o ich dziesięć. Razem tworzyły międzystanowy numer telefoniczny. Powtórzył go w pamięci. Wyszedł z toalety i dyskretnie zlustrował hol, sprawdzając, czy nie jest obserwowany. Nie dostrzegł żadnych oznak, że jest śledzony, choć naprawdę dobry ogon nie pozwoliłby się zauważyć. Wyszedł z kina, uradowany, że zadymka wciąż trwa. W ciemnościach zamieci wśliznął się w boczną uliczkę, potem w jeszcze jedną i zaczekał w alejce, by upewnić się, że nikt za nim nie idzie. Nikt nie szedł. Przeszedł na drugą stronę ulicy i w odległym o dwie przecznice przypadkowym barze skorzystał z telefonu. Automat stal obok elektronicznych gier, w ich hałasie

nakręcił numer, jaki mu podano. Kuszący kobiecy głos odpowiedział: - Służba Informacyjna Amerykańskiego Stowarzyszenia Kierowców. - Romulus. - Ma pan spotkanie. Wtorek. Dziewiąta rano. Denver. Cody Road 48. Odwiesił słuchawkę. Wyszedł z baru i pod osłoną śnieżycy pojawił się w hotelu, tak wyliczając czas, by wyglądało na to, że po seansie wybrał się na zwyczajowy trzydziestominutowy spacer. - Jakieś wiadomości dla Grismana? - zapytał recepcjonistę. -Pokój dwieście jedenaście. - Niestety nie, proszę pana. - W porządku. Nie skorzystał z windy i schodami wszedł na górę. Umieszczony pod drzwiami jego pokoju włos pozostał dokładnie tam, gdzie zostawił go wychodząc; w ten sposób upewnił się, że nikt nie wszedł do środka podczas jego nieobecności. Jeszcze jeden rutynowy dzień. Z dwoma wyjątkami.