uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 575
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 406

David Morrell - Czarny Wieczór (m76)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :941.7 KB
Rozszerzenie:pdf

David Morrell - Czarny Wieczór (m76).pdf

uzavrano EBooki D David Morrell
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 24 osób, 39 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 284 stron)

4 David Morrell Czarny wieczór

5 Dla Philipa Klassa i Williama Tenna raz jeszcze

6 Abynajbardziejbanalnewydarzeniemog³osiêstaæprzy- god¹, trzeba i wystarczy zacz¹æ je opowiadaæ. Na to w³aœnie nabieraj¹siêludzie:cz³owiekjestzawszeopowiadaczemzda- rzeñ,¿yjeotoczonyswoimizdarzeniamiizdarzeniamiinnych, wszystko, co siê z nim dzieje, widzi po przez nie; i usi³uje prze¿ywaæ swoje ¿ycie tak, jakby je opowiada³. Trzeba jednak dokonaæ wyboru: ¿yæ czy opowiadaæ. Jean Paul Sartre Md³oœci przek³. Jacek Trznadel

7 Przedmowa Zasiadaj¹c do ponownego czytania opowiadañ zawartych w tym zbiorze, nie spodziewa³em siê potê¿nej lawiny wspomnieñ, któr¹ wyzwoli³y. Nieoczekiwanie przypomina³em sobie okolicznoœci, w jakich pisa³em te utwo- ry: gdzie wówczas mieszka³em, co czu³em, co mnie sk³oni³o do napisania tego czy innego opowiadania. Te przesycone emocjami wspomnienia siêgaj¹ ponad trzydzieœci lat wstecz, a mimo to mam wra¿enie, ¿e nie dalej ni¿ tydzieñ temu studiowa³em literaturê amerykañsk¹ na Uniwersytecie Stanu Pensylwania. By³ rok tysi¹c dziewiêæset szeœædziesi¹ty siódmy. Mia³em dwadzieœcia cztery lata, zabiera³em siê do pisania pracy magisterskiej i myœla³em o stu- diach doktoranckich. Ci¹gle jednak nie mog³em uwolniæ siê od pragnienia, które nurtowa³o mnie od czasów liceum: chcia³em zostaæ pisarzem. Katedra anglistyki mojej uczelni nieco wczeœniej zatrudni³a do nauki kompozycji au- tora powieœci fantastyczno-naukowych Philipa Klassa (publikuj¹cego pod pseudonimem William Tenn). By³ pierwszym pisarzem, którego pozna³em, wiêc z niewinn¹ bezczelnoœci¹ w³aœciw¹ m³odoœci spyta³em, czy zechce pra- cowaæ ze mn¹ indywidualnie. Grzecznie wyjaœni³, ¿e jego plan ju¿ pêka w szwach, a jeœli chcê u niego studiowaæ, mogê siê zapisaæ na zajêcia. Od- par³em, ¿e wiêcej skorzysta³bym na spotkaniach w cztery oczy. On na to, ¿e ka¿dy student skorzysta³by w ten sposób wiêcej, ale niestety nie ma na to czasu. Wyczu³ jednak we mnie uparciucha, doda³ wiêc, ¿e jeœli bêdê przyno- si³ jedn¹ pracê tygodniowo, mo¿e siê zastanowi. Przez ile tygodni? – spyta- ³em. Przez tyle, ile bêdzie trzeba, odpar³. Klass oczywiœcie stara³ siê mnie zniechêciæ. Jedno opowiadanie na ty- dzieñ przy i tak niema³ej iloœci zajêæ, to du¿o. Myœla³ pewnie, ¿e szybko siê

8 zmêczê i dam za wygran¹. W koñcu nawet gdybym dostarcza³ mu jedno opo- wiadanie tygodniowo (nie powiedzia³, jak d³ugo mia³oby to trwaæ), i tak nie dawa³ mi gwarancji, ¿e bêdzie mnie uczy³. Obieca³ tylko jeszcze raz siê za- stanowiæ. Ale mama nauczy³a mnie, ¿e nie wolno siê poddawaæ bez walki. Przez szeœæ tygodni przynosi³em po jednym opowiadaniu, i w koñcu Klass zaprosi³ mnie do swojego gabinetu. Oto moja wielka szansa, pomyœla³em. Powie, ¿e spodoba³y mu siê moje opowiadania i postara siê o ich publikacjê. Tymcza- sem Klass oznajmi³, ¿e s¹ s³abe i ¿e powinienem daæ mu spokój. – Tematyka pañskich opowiadañ jest nieciekawa – stwierdzi³. – Wszy- scy wybitni pisarze maj¹ w³asne spojrzenie, tworz¹ niepowtarzalne œwiaty. Proszê zajrzeæ w siebie. Musi pan dowiedzieæ siê, kim jest, a to oznacza za- zwyczaj odkrycie, czego siê pan najbardziej boi. To w³aœnie bêdzie tematem pañskiego pisarstwa, przynajmniej do czasu, gdy zmieni siê charakter lêku, który pana drêczy. – Nie mówiê o czymœ takim jak lêk wysokoœci, strach przed wod¹ lub ogniem – ci¹gn¹³. – To s¹ tylko powierzchowne symptomy g³êbszych niepo- kojów. Pañski prawdziwy strach jest jak fretka nurkuj¹ca w ciemne tunele psychiki, dr¿¹ca ze strachu, ¿e ktoœ j¹ odkryje. Skin¹³em powa¿nie g³ow¹. – Chyba rozumiem. – To dobrze. Ale nie rozumia³em. Wyszed³em i zrobi³em dok³adnie to, przed czym przestrzega³ mnie Klass: napisa³em kilka opowiadañ o lêku przestrzeni, stra- chu przed wod¹ i ogniem. Na moje szczêœcie nie pozwoli³em siê zwieœæ sa- memu sobie. Wiedzia³em, ¿e brakuje im tej szczególnej iskry odró¿niaj¹cej przeciêtne historie od tych, które zapadaj¹ w pamiêæ. Mimo to nie da³em za wygran¹. I nagle poczu³em, ¿e za³ama³a siê moja si³a woli. Pisanie jest aktem wia- ry. A jeœli utracisz wiarê w siebie, jeœli uzmys³owisz sobie, jakie to nienatu- ralne – siedzenie w samotnoœci i zapisywanie kartek papieru, poœwiêcanie czasu, który móg³byœ spêdziæ z ¿on¹ i córk¹, odbieranie sobie wolnych chwil i liczenie wbrew rozs¹dkowi na to, ¿e zostaniesz jednym z nielicznych pisa- rzy w Stanach Zjednoczonych, którzy utrzymuj¹ siê z pisania (a jest ich nie wiêcej ni¿ dwustu) – wtedy naprawdê tracisz nadziejê. Zacz¹³em ¿a³owaæ, ¿e nie jestem kimœ innym. Dawno temu, w okolicy, gdzie znajduje siê Uniwersytet Stanu Pensylwania, by³a kopalnia rudy ¿elaza zwana Barrens. Szeroka odkrywka zamieni³a siê w jezioro, gdy wybuch dy- namitu uwolni³ podziemn¹ rzekê. Chodzi³em tam czasem, ¿eby cieszyæ oczy urod¹ lasów. Zniechêcony moimi próbami pisarskimi, postanowi³em wybraæ siê na d³ug¹ przechadzkê. By³o gor¹ce sierpniowe popo³udnie. Las, gêsty i ciemny, falowa³ od letniego upa³u. Id¹c w¹sk¹ œcie¿k¹, rozgl¹daj¹c siê uwa¿-

9 nie, ¿eby nie nast¹piæ na wê¿a, których nie brakuje w poszyciu, us³ysza³em za sob¹ trzask ga³êzi. Wiewiórka zeskoczy³a z drzewa, pomyœla³em. Masze- rowa³em dalej, ocieraj¹c pot z czo³a. Nagle rozleg³ siê trzask kolejnej ga³êzi i chrzêst stopy na œció³ce. Uœwiadomi³em sobie, ¿e oprócz mnie w lesie jest ktoœ jeszcze, kto tak jak ja wyszed³ odpocz¹æ wœród drzew. Nie zatrzyma³em siê. Ale kiedy zno- wu us³ysza³em trzask ga³êzi, zimny dreszcz przebieg³ mi po plecach. Pier- wotny, prymitywny odruch zaw³adn¹³ mn¹ bez ostrze¿enia. To by³o niewy- t³umaczalne. Dozna³em nag³ego przeczucia, ¿e ten cz³owiek, kimkolwiek jest, chce zrobiæ mi coœ z³ego. Ta irracjonalna obawa nasili³a siê jeszcze, kiedy dobieg³ mnie trzask nastêpnej ³amanej ga³êzi i kolejny chrzêst liœci, tym ra- zem bli¿ej. Odwróci³em siê i rozejrza³em uwa¿nie, ale nie dostrzeg³em ¿ad- nego ruchu. Przyspieszy³em kroku. Z ulg¹ zauwa¿y³em, ¿e odg³os kroków usta³. Za- raz jednak przesta³em oddychaæ, kiedy us³ysza³em trzask ga³êzi, tym razem gdzieœ z przodu. Zamar³em. Poczu³em przyp³yw adrenaliny do krwi i cofn¹- ³em siê. I znowu znieruchomia³em, gdy dŸwiêk dogoni³ mnie z ty³u. Rozgl¹- da³em siê na wszystkie strony, przygotowany na atak… Zamruga³em, zaskoczony widokiem biurka i maszyny do pisania. To by³ przeraŸliwie realistyczny, intensywny sen na jawie – albo raczej koszmar. Psychiczne prze¿ycie poch³onê³a mnie tak bardzo, ¿e straci³em kontakt z oto- czeniem. WyobraŸnia wziê³a górê nad rzeczywistoœci¹. Nic podobnego nie zdarzy³o mi siê nigdy wczeœniej. Przypomnia³em sobie s³owa Klassa: „Pañ- ski prawdziwy strach jest jak fretka nurkuj¹ca w ciemne tunele psychiki, dr¿¹ca ze strachu, ¿e ktoœ j¹ odkryje”. Zrozumia³em jednak, ¿e czasem mo¿na siê zbli¿yæ do tego strachu. To, czego przed chwil¹ doœwiadczy³em, przerazi³o mnie. Co siê jeszcze stanie? Jaki bêdzie koniec? Pragnienie poznania dalszego ci¹gu uœwiadomi³o mi, jak bardzo moim wczeœniejszym opowiadaniom brakowa³o rozmachu. Si³y, sus- pensu, œwie¿oœci. Nie s³ysza³em nigdy o zdarzeniu podobnym do tego, które przed chwil¹ ujrza³em w wyobraŸni. James Dickey mia³ opublikowaæ Wyba- wienie dopiero trzy lata póŸniej. Ta powieœæ o koszmarnej podró¿y kajakiem w leœnej g³uszy zaskoczy³a czytelników nowym spojrzeniem na strach. Ja jednak doœwiadczy³em czegoœ podobnego w roku tysi¹c dziewiêæset szeœæ- dziesi¹tym siódmym. Bezradny wobec trapi¹cego mnie problemu, jak zostaæ pisarzem, zgodnie z za³o¿eniami filozofii zen zrezygnowa³em z dzia³ania i po- zwoli³em, aby problem rozwi¹za³ siê sam. W przyp³ywie energii natychmiast usiad³em, aby napisaæ to opowiadanie i poznaæ zakoñczenie historii. Zatytu³owa³em je Strzelec. Bohaterem jest mê¿czyzna, który wychodzi do lasu, ¿eby poæwiczyæ strzelanie do celu, ale wkrótce zauwa¿a, w lesie obecnoœæ kogoœ, komu tak¿e chodzi o strzelanie do celu, ale… ¿ywego. Opowiadanie powsta³o na d³ugo, zanim twórcy litera-

10 tury sensacyjnej zaczêli pisaæ o seryjnych mordercach i „myœliwych”. Kiedy wrêcza³em utwór Philipowi Klassowi, pisarz z pewnoœci¹ wyczu³ moje pod- niecenie, bo przeczyta³ go znacznie szybciej ni¿ poprzednie. Telefonicznie zaprosi³ mnie na kawê o czwartej po po³udniu, i tak zacz¹³ siê jeden z najbar- dziej niezwyk³ych wieczorów mojego ¿ycia, który przeci¹gn¹³ siê do póŸnej nocy. Klass zacz¹³ od tego, ¿e moje ostatnie opowiadanie, tak ró¿ne od po- przednich, zaintrygowa³o go. Nastêpnie spyta³, czy czyta³em utwory Geof- freya Householda. Jakiego Geoffreya? Brytyjskiego autora powieœci sensa- cyjnych, wyjaœni³ Klass. Jego dwie najbardziej znane powieœci to Rogue Male (1939) i Watcher in the Shadows (1960). Ta ostatnia opowiada o brytyjskim myœliwym, któremu w przeddzieñ wybuchu drugiej wojny œwiatowej udaje siê podkraœæ z broni¹ do Hitlera. PóŸniej przeczyta³em utwory Householda i rzeczywiœcie dostrzeg³em pewne podobieñstwo. Household wznosi³ siê na wy¿yny, opowiadaj¹c o zagro¿eniach ze strony nieznanych si³. Im bardziej przera¿eni i bezbronni byli jego bohaterowie, tym ³atwiej siê z nimi uto¿sa- mia³em. Fretka w zakamarkach mojej psyche. Nieznajomoœæ pisarstwa Geoffreya Householda obna¿y³a moj¹ kolejn¹ s³aboœæ: nigdy nie czyta³em literatury sensacyjnej ani popularnej. Jako nasto- latek zapragn¹³em zostaæ pisarzem, bo fascynowa³y mnie scenariusze Stirlin- ga Silliphanta do serialu telewizyjnego Route 66 (Trasa 66) o dwóch m³o- dych ludziach, którzy chevroletem corvette wybrali siê na poszukiwanie Ameryki i w³asnej to¿samoœci. Pisarstwo Silliphanta ³¹czy³o wartk¹ akcjê z koncepcjami myœlowymi. Jednak pragnienie naœladowania go pchnê³o mnie bardziej w stronê koncepcji ni¿ akcji. Po latach studiowania literatury na uczel- ni tak bardzo przesi¹k³em Hawthorne’em, Melville’em, Faulknerem i innymi klasykami, ¿e moje w³asne opowiadania sta³y siê ja³owe, wtórne i „literac- kie” w najgorszym sensie tego s³owa. Na szczêœcie zdo³a³em siê od tego uwolniæ. Przypomnia³em sobie, co czu³em ogl¹daj¹c Route 66 i dlaczego chcia³em zostaæ pisarzem. Postanowi³em przeczytaæ jak najwiêcej literatury popularnej, zaczynaj¹c od Householda; wiedzia³em, ¿e jeœli chcê napisaæ coœ oryginalnego, powinienem zapoznaæ siê z utworami najlepszych twórców, ¿eby nie powtarzaæ tego, co oni ju¿ osi¹gnêli. Zaczêliœmy o tym rozmawiaæ z Klassem w kawiarni i niepostrze¿enie minê³y trzy godziny. By³a siódma i powinienem pójœæ do domu na kolacjê, ale Klass spyta³, czy mam ochotê go odwiedziæ, poznaæ jego ¿onê i kontynu- owaæ rozmowê. Od kilku miesiêcy stara³em siê zwróciæ na siebie uwagê wy- k³adowcy, wiêc serce zabi³o mi mocniej. Zadzwoni³em szybko do mojej ¿ony i przedstawi³em sytuacjê. Udaliœmy siê do mieszkania Klassa, gdzie nasza dyskusja rozwinê³a siê i sta³a jeszcze intensywniejsza. Klass twierdzi³, ¿e najlepsze utwory literackie powstaj¹ wtedy, gdy pi- sarz czuje potrzebê przelania na papier swoich dramatycznych doœwiadczeñ.

11 Czasem s¹ one tak mocno st³umione, ¿e twórca nawet nie zdaje sobie sprawy, jakie jest Ÿród³o si³y, która pcha go do pisania. Jednak bez wzglêdu na to, czy ta twórcza psychoanaliza podejmowana jest œwiadomie, czy nie, to w³aœnie ona czyni dzie³o pisarza unikalnym, poniewa¿ psychologiczne skutki bole- snych doœwiadczeñ s¹ inne dla ka¿dego cz³owieka. Bez trudu mo¿na odró¿- niæ s³abego twórcê od dobrego, bo s³abi pisz¹ dla pieniêdzy i z innych ego- istycznych pobudek, wybitni zaœ uprawiaj¹ swoje rzemios³o dlatego, ¿e mu- sz¹ byæ pisarzami – po prostu nie maj¹ innego wyboru. Coœ w ich œwiadomoœci (ta nieuchwytna fretka) nie daje im spokoju, nêka wyobraŸniê, dlatego musz¹ uwolniæ siê od napiêcia. Klass stwierdzi³, ¿e czasem przejawem tej si³y s¹ marzenia na jawie, spontaniczne sygna³y ukrytych w podœwiadomoœci histo- rii, które domagaj¹ siê opowiedzenia. Czym s¹ si³y, które mnie drêcz¹? Odkryje je twoje pisarstwo, powiedzia³ Klass. I tak siê sta³o. Ze zdumieniem patrzê wstecz na to, czego siê o sobie dowiedzia³em z moich utworów: mój ojciec zgin¹³ w czasie drugiej wojny œwiatowej wkrótce po tym, jak siê urodzi³em, dlatego wychowa³em siê w okropnym lêku przed wojn¹; matka musia³a mnie na pewien czas umieœciæ w sierociñcu, wiêc póŸniej nigdy nie by³em pewien, czy kobieta, która siê po mnie zg³osi³a, by³a t¹ sam¹, która mnie tam zostawi³a; ci¹gle czu³em nie- obecnoœæ ojca, a lêk wobec przemocy pchn¹³ mnie do tego, aby zmierzyæ siê z nim, wstêpuj¹c w szeregi ulicznego gangu… Móg³bym ci¹gn¹æ tê listê, ale nie jest dobrze mówiæ o swoich zmorach wprost. Nie chcê pozbyæ siê przy- musu pisania o nich. O tym wszystkim rozmawialiœmy z Klassem w jego mieszkaniu. Czas p³yn¹³ i ze zdziwieniem zauwa¿yliœmy, ¿e jest ju¿ dziesi¹ta. ¯ona Klassa, Fruma, która uczestniczy³a w dyskusji, zaprosi³a mnie na spóŸnion¹ kolacjê. Do pó³nocy jedliœmy pieczeñ, nie przerywaj¹c rozmowy. Potem pozmywali- œmy, a Klass roz³o¿y³ na stole kartki mojego opowiadania. Przeanalizowa³ je zdanie po zdaniu, t³umacz¹c, dlaczego ten zabieg literacki okaza³ siê sku- teczny, a ten nie. T³umaczy³, jak budowaæ sceny, jak pisaæ dialogi i podnosiæ tempo akcji; uczy³, co zrobiæ, aby nadaæ opisowi dynamikê. Wreszcie dotar³ do ostatniego zdania, podsumowa³ swoje uwagi, wrê- czy³ opowiadanie i rzek³: „To wszystko, czego mogê ciê nauczyæ”. Niebo za oknem zaczyna³o szarzeæ, s³ychaæ by³o œpiew ptaków. Dnia³o. Oczarowany wiedz¹ i przenikliwoœci¹ mojego nauczyciela, straci³em rachubê czasu. Po- czu³em wyczerpanie. Ale kiedy mu podziêkowa³em i ruszy³em w stronê domu, ogarnê³o mnie podniecenie, które zdawa³o siê unosiæ moje cia³o nad ziemi¹. To wspomnienie jest we mnie ci¹gle ¿ywe: tej nocy uwierzy³em, ¿e bêdê pisarzem. Co siê sta³o z opowiadaniem, które nazwa³em Strzelec? Nigdy nie zosta- ³o opublikowane. Wydawcy czasopism, którym je proponowa³em, uwa¿ali, ¿e za du¿o w nim przemocy (dzisiaj pewnie by tego nie powiedzieli). Próbo-

12 wa³em przez rok. Jedna redakcja trzyma³a je tak d³ugo, ¿e ju¿ nabra³em na- dziei, ale pewnego dnia rêkopis wróci³: pomiêty, poplamiony kaw¹, z notk¹, ¿e czasopismo zbankrutowa³o i ktoœ znalaz³ tekst w szufladzie. Nie zniechê- ci³em siê, ale od³o¿y³em opowiadanie, bo by³em ju¿ zajêty pisaniem powie- œci o komandosie, weteranie wojny wietnamskiej, który w ma³ym miastecz- ku toczy walkê na œmieræ i ¿ycie z komendantem policji, równie¿ by³ym ko- mandosem, weteranem wojny koreañskiej. Tematem by³ konflikt pokoleñ, ró¿nica miêdzy latami piêædziesi¹tymi a szeœædziesi¹tymi, miêdzy wojn¹ w Korei a wojn¹ w Wietnamie, a tak¿e – w nieco innym planie – zagadnie- nie politycznych „jastrzêbi i go³êbi” oraz problem sterowania œwiadomoœci¹. Nada³em mu tytu³ Pierwsza krew i zadedykowa³em Philipowi Klassowi i Wil- liamowi Tennowi, „ka¿demu z osobna”, poniewa¿ wielkoduszny nauczyciel i utalentowany pisarz w jednej osobie przekaza³ mi tyle bezcennej wiedzy. Wys³a³em jeden egzemplarz Geoffreyowi Householdowi. Napisa³ mi ¿yczli- wy list z jedn¹ krytyczn¹ uwag¹: ¿e w powieœci jest zbyt wiele przemocy. Strzelca nie zamieœci³em w niniejszym zbiorze. Pozostaje dla mnie wa¿- nym opowiadaniem, ale uwa¿am je za niedojrza³e. Niektórzy czytelnicy mo- gliby nawet uznaæ utwór za wtórny wobec Wybawienia, choæ w gruncie rze- czy powsta³ wczeœniej ni¿ powieœæ. Wolê go wiêc zachowaæ dla siebie. Opo- wiadania, które znalaz³y miejsce w tej ksi¹¿ce, zdaj¹ siê dobrze wytrzymywaæ próbê czasu. Ró¿ni¹ siê od moich thrillerów, które zosta³y przet³umaczone na wiele jêzyków i wydane w wielu krajach. Czytelnicy nie znajd¹ w nich szpie- gów i wielkich globalnych spisków. Znajd¹ natomiast emocje kryj¹ce siê za intryg¹: niepewnoœæ i lêk przed nieznanym. Fretka ci¹gle przemyka w ciem- nych zakamarkach mojej psychiki. Oto jej œlady.

13 Krople Krople by³y moim pierwszym opublikowanym utworem i dlatego – mimo przera¿aj¹cej treœci – opowiadanie to ma dla mnie du¿¹ wartoœæ sentymental- n¹. Zacz¹³em pisaæ powieœæ Pierwsza krew na Uniwersytecie Stanu Pensyl- wania w tysi¹c dziewiêæset szeœædziesi¹tym ósmym roku, ale zajêcia naukowe, wyk³ady i dysertacja z utworów Johna Bartha opóŸni³y pracê nad ni¹. Jej tem- po spad³o jeszcze bardziej, gdy przeprowadzi³em siê do Iowa City, gdzie wiêk- szoœæ czasu zajmowa³y mi wyk³ady, konferencje, spotkania naukowe i inne za- jêcia wi¹¿¹ce siê z obowi¹zkami adiunkta na wydziale literatury amerykañ- skiej Uniwersytetu Stanu Iowa. Powieœæ skoñczy³em w tysi¹c dziewiêæset siedemdziesi¹tym pierwszym roku. Nie czu³em siê jednak zmêczony, lecz try- ska³em energi¹, wiêc natychmiast zacz¹³em pisaæ poni¿sze opowiadanie. Jest ono jednym z niewielu, które ukaza³y mi siê we œnie. Po przebudzeniu usiad³em do maszyny i napisa³em je za jednym razem. Tej jesieni mieszkamy w domu na wsi, domu mojej matki, w którym siê wychowa³em. By³em ju¿ we wsi i uderzy³o mnie, ¿e nic siê nie zmieni³o, a mimo to wszystko wydaje siê inne, bo jestem starszy i patrzê inaczej. Czujê siê tak, jak gdybym by³ tutaj teraz i wtedy, mia³ jednoczeœnie umys³ ch³opca i mê¿czyzny. To dziwne wra¿enie rozdwojenia, tak intensywne i niepokoj¹- ce, popchnê³o mnie znów do pracy, aby je uchwyciæ w kszta³ty i barwy. Pró- bujê namalowaæ studium sklepu ¿elaznego, beczek z ziarnem stoj¹cych przed nim, bliŸniaczych kolumn podtrzymuj¹cych zapadaj¹cy siê balkon, na któ- rym mê¿czyŸni i kobiety o woskowych twarzach z hotelu dla starców na piê- trze siadywali w bujanych fotelach, by patrzeæ na ulicê. Wydaje mi siê, ¿e to

14 ci sami ludzie, których widywa³em jako ch³opiec, a drewno kolumn i balko- nu jest tak samo spêkane. Przy ciê¿kiej pracy zapomnia³em o up³ywie czasu, wiêc kiedy ruszam wreszcie w d³ug¹ powrotn¹ drogê do domu, jest ju¿ bardzo póŸno; zapada zmierzch. Dzieñ by³ upalny, ale teraz ch³ód ³atwo przedziera siê przez fla- nelow¹ koszulê. Zaskakuje mnie nag³a ulewa; schodzê ze ¿wirowej drogi i szukam schronienia pod ogromnym drzewem, którego liœcie zd¹¿y³y po- ¿ó³kn¹æ i zbr¹zowieæ. Deszcz przechodzi w ulewê; strugi wody siek¹ na ukos, przenikaj¹ ubranie. Œciskam górn¹ czêœæ p³óciennej torby, ¿eby os³o- niæ obraz i przybory malarskie, i rzucam siê do biegu. Mokre skarpetki le- pi¹ siê nieprzyjemnie, gdy docieram wreszcie do alejki prowadz¹cej do domu i stodo³y. Dom i stodo³a. Tylko one i moja matka siê zmieni³y, jak gdyby ich stawy i wi¹zania by³y ze sob¹ po³¹czone; szaroœæ w³osów mamy i starych desek tak ró¿ni¹ siê od jasnych barw, które pamiêtam z dzieciñstwa. To miejsce odbie- ra jej si³y. Ona ¿yje z nim w jednym rytmie, chyli siê do upadku razem z nim. Dlatego tutaj zamieszkaliœmy. ¯eby przywróciæ ¿ycie. Kiedyœ zdawa³o mi siê, ¿e mo¿emy j¹ sk³oniæ do przeprowadzki. Ale ona spêdzi³a tutaj czter- dzieœci ze swoich szeœædziesiêciu piêciu lat i upiera siê, ¿eby spêdziæ jeszcze te, które jej pozosta³y. Deszcz wzmaga siê, gdy przemykam pospiesznie wzd³u¿ œciany domu. W kuchni pali siê œwiat³o, wiêc chyba spóŸni³em siê na kolacjê. Dom i stodo- ³a s¹ po³¹czone, tworz¹ literê L, której dom stanowi podstawê. Wejœcie, z któ- rego zawsze korzysta³em, znajduje siê w miejscu po³¹czenia; dyszê ciê¿ko, moje ubranie lepi siê do cia³a, jest mi zimno. Drzwi do stodo³y mam po lewej stronie, drzwi do kuchni naprzeciwko. Od strony schodów do piwnicy po prawej stronie s³yszê kapanie kropel. – Przepraszam za spóŸnienie, Meg – wo³am do ¿ony, odk³adaj¹c p³ó- cienn¹ torbê b³yszcz¹c¹ tysi¹cami kropelek wody. Otwieram drzwi do kuch- ni. Nikogo nie ma. Stó³ nie zastawiony, na kuchence nic siê nie gotuje. Pod sufitem pali siê szeœædziesiêciowatowa ¿arówka. Mama woli tak¹ od stuwa- towej, dla niej zbyt jasnej. Mówi, ¿e ³agodniejsze œwiat³o przypomina jej blask œwiecy. – Meg – wo³am jeszcze raz. I znów nikt nie odpowiada. Pewnie usnê³y. Zapad³ zmrok, zaczê³o padaæ, wiêc pewnie postanowi³y siê zdrzemn¹æ, za- nim wrócê. Nadal s³yszê kapanie. Dom jest stary, stodo³a od dawna nie u¿ywana, sufit siê zapada, ale nie myœla³em, ¿e wszystko jest tak zaniedbane, ¿e woda mo¿e zacz¹æ przeciekaæ na kamienn¹ posadzkê piwnicy. Zapalam œwiat³o i ruszam w dó³ po skrzypi¹cych schodach, które skrêcaj¹ w lewo. Schodzê do koñca i ju¿ wiem, ¿e to nie woda kapie. Mleko. Wszêdzie mleko. Na bel-

15 kach, na œcianach, na kamieniach i w szczelinach miêdzy nimi. Na ca³ej pod- ³odze. Od œciany do œciany. To sprawka Sary, mojej córki. Od dawna fascynowa³ j¹ du¿y domek dla lalek, który ojciec zbudowa³ dla mnie, kiedy by³em ma³y. Wyci¹gnê³a to wszystko z wiklinowego kufra w k¹cie piwnicy i zostawi³a na samym œrod- ku: gry planszowe, o³owiane ¿o³nierzyki, klocki. Mleko kapie na nie z belek, sp³ywa strugami po œciankach domu dla lalek, œcieka po kufrze i zabawkach. Dlaczego to zrobi³a? Sk¹d wziê³a tyle mleka? Co jej strzeli³o do g³owy? – Sara – wo³am. – Meg! – Z³y, wbiegam po schodach do kuchni. – Sara! – krzyczê g³oœno. Bêdzie musia³a to wszystko posprz¹taæ i nie wyjdzie z domu do koñca tygodnia. Przemierzam kuchniê i wchodzê do pokoju. Mijam krzes³a i sofê z kwieci- stym obiciem, wyblak³ym od czasów mojego dzieciñstwa, kilka namalowa- nych przeze mnie jeszcze w szkole kolorowych widoczków pastwisk i lasów i parê nowych, utrzymanych w sepiowej tonacji pejza¿y miejskich, przypomi- naj¹cych stare fotografie. Biegnê do sypialni, pokonuj¹c po dwa stopnie naraz; mokre buty sycz¹ na chodniku przykrywaj¹cym schody, rêka przesuwa siê po g³adkiej, wypolerowanej porêczy z klonowego drewna. Widzê otwarte drzwi pokoju Sary. Jest ciemno, wiêc zapalam œwiat³o. Sary nie ma na ³ó¿ku. Satynowa kapa le¿y nie naruszona, krople deszczu wpadaj¹ przez otwarte okno, niesione podmuchami ch³odnego, œwie¿ego powietrza. Pe³en z³ych przeczuæ wchodzê do naszej sypialni. Tu te¿ panuje ciemnoœæ. Skurcz œciska mi ¿o³¹dek. Gdzie one mog¹ byæ? Czy¿by wszyst- kie posz³y do pokoju mamy? Nie. Stoj¹c w otwartych drzwiach, w ¿ó³tym blasku lampy, któr¹ zapali- ³em w holu, widzê, ¿e mama jest tutaj. Sama. Jej drobna sylwetka le¿y roz- ci¹gniêta na ³ó¿ku. – Mamo – zaczynam. Chcê spytaæ, gdzie s¹ Meg i Sara, ale s³owa za- mieraj¹ mi na ustach. Jeden but spad³ z jej nogi, drugi tkwi na stopie, dzi- wacznie wykrzywiony. Oba zab³ocone. Na podartej bawe³nianej sukience i twarzy czerwieni siê krew, w³osy s¹ potargane, usta sine i spuchniête. Przez kilka sekund nie mogê wydobyæ s³owa. – O Bo¿e, mamo – udaje mi siê wreszcie wykrztusiæ. Wyci¹gam rêkê, ¿eby j¹ obudziæ. Jej otwarte oczy skierowane s¹ w sufit, ¿ywe, lecz niewidz¹- ce; ka¿dy oddech przychodzi jej z trudem. – Mamo, co siê sta³o? Kto ci to zrobi³? Gdzie Meg i Sara? Ona jednak patrzy w sufit, nie widzi mnie. – Rany boskie, mamo, odpowiedz! Spójrz mi w oczy! Co ci siê sta³o? Cisza. Oczy pozostaj¹ nieruchome. Miêdzy jednym a drugim oddechem wygl¹da jak nieruchomy pos¹g.

16 Moje myœli szamoc¹ siê bez³adnie. Muszê znaleŸæ Meg i Sarê. Na pewno s¹ gdzieœ w pobli¿u, pobite tak jak moja mama. Albo coœ jeszcze gorszego. Trzeba je znaleŸæ. Gdzie? Nie mogê teraz zostawiæ matki. Kiedy siê ocknie, poczuje ból, wpadnie w histeriê. Jak dotar³a do ³ó¿ka? W pokoju nie widaæ œladów walki, któr¹ z pewnoœci¹ stoczy³a. To musia- ³o siê staæ gdzie indziej, a mama przyczo³ga³a siê stamt¹d do pokoju. Spo- strzegam krew na pod³odze. Czerwone smugi prowadz¹ do holu, a póŸniej na schody. Kto to zrobi³? Gdzie jest? Kto móg³ pobiæ siwow³os¹, pomarsz- czon¹, skrzywion¹ artretyzmem staruszkê? I dlaczego, na Boga, mia³by to robiæ? Wyobra¿am sobie jej ból, kiedy siê broni³a. Mo¿e ten cz³owiek nadal jest w domu i czai siê na mnie. Do mojego skurczonego ¿o³¹dka wdziera siê gor¹cy, pulsuj¹cy strach. Pó³przytomny, chwytam laskê, któr¹ mama trzyma zawsze ko³o ³ó¿ka. Zapa- lam ni¹ œwiat³o, otwieram drzwi garderoby i charcz¹c, wœciekle m³ócê na oœlep wyblak³e sukienki. Nie ma nikogo. Pod ³ó¿kiem te¿ nie. Ani za drzwiami. Sprawdzam w ten sposób wszystkie pokoje na górze; przera¿ony, co chwi- la ogl¹daj¹c siê za siebie, œciskam w d³oni laskê i t³ukê ni¹ ubrania w szafach i za drzwiami z si³¹, która z pewnoœci¹ strzaska³aby ludzk¹ czaszkê. Nikogo. – Meg! Sara! Nikt nie odpowiada, nawet echo. Ten dom umie poch³aniaæ dŸwiêki. Nie ma tu mieszkalnego poddasza, tylko odrobina przestrzeni pod da- chem, tak niska, ¿e trzeba siê czo³gaæ. Ale wejœcie dawno zosta³o zabite gwoŸ- dziami. Nie widaæ œladów otwierania, wiêc i tam nikogo nie ma. Zbiegam po schodach, œledz¹c smugi krwi na dywaniku. Wyobra¿am sobie, z jakim bólem mama siê tutaj czo³ga³a. Przeszukujê pomieszczenia na parterze z tak¹ sam¹ desperack¹ dok³adnoœci¹. Zagl¹dam do garderoby, za kanapê, fotele i zas³ony. Nikogo. Zamykam drzwi wejœciowe, ¿eby napastnik nie wszed³ do œrodka, jeœli czai siê gdzieœ tam w szalej¹cej burzy. Zaci¹gam dok³adnie ka¿d¹ zas³onê i firankê na wypadek, gdyby mnie obserwowa³ z zewn¹trz. Deszcz siecze wœciekle o szyby. Raz po raz wykrzykujê imiona Meg i Sary. Policja, mama, lekarz. Chwy- tam s³uchawkê starego telefonu na œcianie przy schodach. Powoli podnoszê j¹ do ucha. Bojê siê, ¿e odci¹³ liniê. Ale w s³uchawce odzywa siê sygna³. Dzwoniê po policjê, nie przestaj¹c machaæ lask¹. Podobno zaraz przyjad¹. Z lekarzem. Ka¿¹ mi nie ruszaæ siê z miejsca. Ale ja nie mogê tu zostaæ. Muszê znaleŸæ Meg i Sarê. Wiem, ¿e nie ma ich

17 w piwnicy, gdzie kapie mleko – wszystko widaæ tam bardzo dok³adnie. W ze- sz³¹ sobotê wyprz¹tnêliœmy pud³a, beczki i pó³ki – wszystko oprócz moich starych zabawek. Zapomnia³em o schowku pod schodami. Zbiegam na dó³ i stajê przera- ¿ony, z nogami w mleku. Ale widzê tylko pajêczyny, które pozrywaliœmy w sobotê. Podnoszê g³owê i spogl¹dam na klamkê. Mój wzrok ogniskuje siê, jakbym patrzy³ przez teleskop. Zdaje mi siê, ¿e klamka zaczyna drgaæ. Wy- obra¿am sobie intruza wdzieraj¹cego siê do piwnicy. Rzucam siê, ¿eby za- mkn¹æ drzwi do piwnicy i stodo³y. I wtedy przychodzi mi na myœl, ¿e jeœli Meg i Sary nie ma w domu, to prawdopodobnie s¹ w stodole. Ale nie mogê zmusiæ siê do otwarcia drzwi i wejœcia do œrodka. On te¿ musi tam byæ. Nie w ulewie szalej¹cej na ze- wn¹trz, lecz w ciep³ym zaciszu stodo³y. A tam nie ma ¿adnych œwiate³, które mo¿na zapaliæ. Ale sk¹d w takim razie wziê³o siê mleko? Czy on je rozla³? A jeœli tak, to sk¹d je wzi¹³? I po co? A mo¿e Sara zrobi³a to wczeœniej? Nie, mleko jest zbyt œwie¿e. Zosta³o rozlane niedawno. Jego rêk¹. Tylko dlaczego? Kim jest ten cz³owiek? W³óczêg¹? Zbieg³ym wiêŸniem? Uciekinierem ze szpitala psy- chiatrycznego? Nie, niemo¿liwe. Najbli¿sze wiêzienie znajduje siê co naj- mniej sto piêædziesi¹t kilometrów st¹d. A wiêc przyszed³ z miasta. Albo z po- bliskiej farmy. Wiem, ¿e stawiam sobie te pytania, ¿eby odwlec wejœcie do stodo³y. Ale w koñcu muszê to zrobiæ. Wyjmujê latarkê z szuflady w kuchni i otwie- ram drzwi. Zmuszam siê, ¿eby wejœæ szybko. W jednej rêce trzymam zapa- lon¹ latarkê, a w drugiej laskê. Przegrody s¹ tam nadal, pogr¹¿one w ciszy, a obok wialnie i inne urz¹dzenia, zardzewia³e, brudne, pokryte pajêczyn¹. Powietrze wype³nia duszny zapach zmursza³ego drewna i gnij¹cego siana, zmieszany ze œwie¿¹ woni¹ deszczu, która wdziera siê przez szpary w œcia- nach. Staram siê opanowaæ strach, kieruj¹c snop œwiat³a na œciany i boksy; ws³uchujê siê w skrzypienie pod³ogi. Pamiêtam z dzieciñstwa krowy czeka- j¹ce, a¿ ojciec je wydoi; pamiêtam, ¿e stodo³a by³a kiedyœ szczelna i ciep³a, i nie mia³a po³¹czenia z domem, bo ojciec nie chcia³, ¿eby woñ zwierz¹t wdziera³a siê do kuchni, gdzie mama przygotowywa³a posi³ki. Posuwam siê w stronê przegród, rozpraszaj¹c ciemnoœæ strumieniem œwiat³a z latarki. Mimo woli przypominam sobie tê jesieñ, gdy œnieg przy- szed³ wczeœniej ni¿ zwykle; rano by³o go pó³ metra, a zamieæ nadal szala³a. Ojciec wyszed³ do stodo³y wydoiæ krowy i nie wróci³ ani na obiad, ani na kolacjê. Nie mogliœmy wezwaæ pomocy, bo wicher zerwa³ przewody telefo- niczne; nie mogliœmy te¿ przedostaæ siê przez szalej¹c¹ zawieruchê. Czekali- œmy z mam¹ ca³¹ noc, ws³uchuj¹c siê w cichn¹ce wycie wiatru. Nastêpnego 2 – Czarny wieczór

18 ranka wichura usta³a. Wyszliœmy w oœlepiaj¹c¹ biel poranka. Krowy rycza³y z bólu, nie wydojone, a ojciec le¿a³ zamarzniêty na koœæ w œniegu na œrodku pola, gdzie pewnie zab³¹dzi³, zgubiwszy w zamieci drogê. Jakiœ lis wgryz³ siê w cia³o ojca pod œniegiem; jego twarz by³a tak zmasa- krowana, ¿e trzeba by³o j¹ zakryæ przed z³o¿eniem do trumny. Kilka dni póŸ- niej œnieg stopnia³, podwórko przed stodo³¹ zamieni³o siê w morze b³ota; wróci³a jesieñ, a mama kaza³a wstawiæ drzwi ³¹cz¹ce dom ze stodo³¹. Ojciec powinien by³ przewi¹zaæ siê w pasie lin¹, ¿eby nie zgubiæ drogi. Na pewno o tym wiedzia³. Ale on zawsze by³ taki, ci¹gle siê spieszy³. Mia³em wtedy dziesiêæ lat. Przypominam sobie to wszystko, kieruj¹c snop œwiat³a na ton¹ce w mroku boksy. Ani na chwilê nie opuszcza mnie przy tym strach, ¿e zobaczê tam Meg i Sarê… albo jego. Szukam ¿ony i córki, a myœlê o tym, jak z mam¹ szukaliœmy ojca. Próbujê przywo³aæ wspomnienie przyjemne- go ciep³a, które tu kiedyœ panowa³o, gdy gawêdziliœmy z ojcem podczas dojenia krów; pachnia³o œwie¿ym sianem, zbo¿em i krowim ³ajnem. Ojciec i matka nigdy nie mogli zrozumieæ, ¿e lubiê tê woñ. Wiem, ¿e jeœli przesta- nê teraz wspominaæ tamte dobre czasy, z pewnoœci¹ oszalejê na myœl o tym, co mogê znaleŸæ w którejœ z przegród. Modlê siê do Boga, ¿eby Meg i Sara jeszcze ¿y³y. Co móg³ im zrobiæ? Zgwa³ciæ piêcioletni¹ dziewczynkê. Rozerwaæ jej wnêtrze. Umar³aby od samego krwotoku. I wtedy s³yszê wo³anie matki. Wyrzucam sobie, ¿e czujê ulgê, wycho- dz¹c ze stodo³y. Chcê znaleŸæ Meg i Sarê, chcê je ocaliæ, ale ci¹gnie mnie do wyjœcia. Mam nadziejê, ¿e matka powie mi, co siê sta³o i gdzie ich szukaæ. Tak siê usprawiedliwiam, kiedy wychodzê ze stodo³y, zataczaj¹c ko³a latar- k¹. Ogl¹dam siê i zamykam za sob¹ drzwi na klucz. Mama siedzi sztywno na ³ó¿ku. Mam ochotê ni¹ potrz¹sn¹æ, domagaæ siê odpowiedzi na pytania, zmusiæ do pomocy, ale wiem, ¿e tylko bym j¹ prze- straszy³, ¿e jej œwiadomoœæ umknê³aby w rejony, gdzie nie móg³bym jej do- siêgn¹æ. – Mamo – odzywam siê cicho, dotykaj¹c jej ramienia. – Co siê sta³o? – Z coraz wiêkszym trudem opanowujê zniecierpliwienie. – Kto to zrobi³? Gdzie s¹ Meg i Sara? Uœmiecha siê do mnie; widocznie moja obecnoœæ j¹ uspokoi³a. Nie odpo- wiada. – Mamo, proszê. Wiem, ¿e to by³o straszne, ale musisz mi pomóc. Po- wiedz mi, gdzie one s¹. Trzeba je znaleŸæ. – Lalki.

19 Nieruchomiejê. – Jakie lalki, mamo? Czy by³ tu jakiœ mê¿czyzna z lalkami? Czego chcia³? A mo¿e wygl¹da³ jak lalka? Mia³ maskê na twarzy? Za du¿o pytañ naraz. Mama tylko mruga oczami. – Mamo, b³agam ciê. Musisz siê postaraæ. Gdzie s¹ Meg i Sara? – Lalki – powtarza. Z³e przeczucia ogarnê³y mnie ju¿ na widok nie naruszonej poœcieli na ³ó¿ku Sary. Teraz zaczynam powoli rozumieæ, ale nie chcê dopuœciæ do siebie tej przeraŸliwej myœli. – Tak, mamo, lalki. – Nie chcê przyznaæ przed sob¹, ¿e rozumiem. – Mamo, powiedz, gdzie s¹ Meg i Sara? – Jesteœ ju¿ doros³y. Powinieneœ przestaæ siê bawiæ jak dziecko. Ojciec nie wróci. Teraz ty musisz go zast¹piæ. Musisz byæ dzielny. – Nie, mamo. – Ból d³awi mi piersi. – Teraz bêdzie du¿o pracy, wiêcej ni¿ dziecko mo¿e sobie wyobraziæ. Ale nie mamy wyboru. Musisz pogodziæ siê z tym, ¿e Bóg postanowi³ nam go odebraæ, ¿e jesteœ jedynym mê¿czyzn¹, który mo¿e mi pomóc. – Nie, mamo. – Jesteœ teraz mê¿czyzn¹, musisz zostawiæ dzieciêce zabawki. Prostujê siê i opieram o drzwi; ³zy sp³ywaj¹ mi na koszulê. Ocieram twarz i widzê, ¿e matka wyci¹ga do mnie rêce z uœmiechem, chce mnie dotkn¹æ. Cofam siê i zbiegam po schodach do salonu, przez kuchniê do piwnicy. Roz- chlapuj¹c mleko, zbli¿am siê do domu dla lalek. Sara jest w œrodku, zwiniêta w pó³. Meg le¿y w wiklinowym kufrze. Mama wyrzuci³a zabawki z kosza na pod³ogê, ¿eby zrobiæ miejsce na cia³o Meg. Z rozprutych brzuchów Meg i Sary wysypuj¹ siê trociny. Oczy œwiec¹ bia³kami jak oczy lalek. Policjanci wal¹ piêœciami do drzwi, krzycz¹, ale nie mam si³y im otwo- rzyæ. W³amuj¹ siê w koñcu i wpadaj¹ do œrodka. Krople wody œciekaj¹ z ich gumowych p³aszczy, gdy staj¹ nade mn¹ i kieruj¹ spojrzenia na kufer. – Mleko – mówiê. Nie rozumiej¹. Stojê bez ruchu w mleku i ws³uchujê siê w krople desz- czu wal¹ce o szyby. Zbli¿aj¹ siê w koñcu do domu dla lalek i kufra, ogl¹daj¹ zw³oki Meg i Sary. Wchodz¹ na górê, do matki; po chwili wracaj¹. – Mleko – powtarzam, ale oni nadal nie pojmuj¹. – Zabi³a ich, to jasne – mówi jeden. – Ale po co rozla³a mleko? Dopiero od s¹siadów na drodze dowiaduj¹ siê, ¿e przysz³a do nich i po- prosi³a o bañki z mlekiem; nie chcia³a pomocy, przenios³a je sama, uginaj¹c siê pod ciê¿arem. Znajduj¹ w stodole nó¿ i puste bañki. – Mleko. I krew – mówiê. – By³o tyle krwi. Mama nie chcia³a jej wi- dzieæ, musia³a j¹ jakoœ ukryæ. Zala³a krew mlekiem, ¿eby piwnica znów wy- gl¹da³a jak mleczarnia. By³o za du¿o krwi.

20 Tej jesieni mieszkamy w domu na wsi, domu mojej matki, w którym siê wychowa³em. By³em ju¿ we wsi i uderzy³o mnie, ¿e nic siê nie zmieni³o, a mimo to wszystko wydaje siê inne, bo jestem starszy i patrzê inaczej. Czujê siê tak, jak gdybym by³ tutaj i teraz, i wtedy, mia³ jednoczeœnie umys³ ch³op- ca i mê¿czyzny.

21 Wspólnik Przez nastêpnych dziesiêæ lat pisa³em wy³¹cznie d³u¿sze utwory literackie. Po ukoñczeniu Pierwszej krwi w 1971 roku wyda³em jeszcze powieœci Testament i Ostatnia szar¿a. Akcja pierwszej z nich osnuta jest wokó³ poœcigu, drug¹ mo¿na by okreœliæ mianem horroru pozbawionego elementów nadprzyrodzonych, a trzeci¹ – westernu historycznego. Jednoczeœnie zajmowa³em siê nauczaniem literatury, wiêc nie mia³em czasu na pisanie opowiadañ. A mo¿e raczej nale¿a³oby powiedzieæ, ¿e brakowa³o mi twórczej energii… Ilekroæ siada³em do maszyny, ¿eby napisaæ opo- wiadanie, wydawa³o mi siê to tak trudne, ¿e zaraz rezygnowa³em. Prze³ama³em tê niemoc dopiero w tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tym pierwszym roku, pisz¹cWspól- nika. Jest to utwór o absolwencie wy¿szej uczelni, który staje wobec problemu znale- zienia pracy. W koñcu osi¹ga swój cel, ale w sposób nieco zaskakuj¹cy. Punktem wyjœcia do napisania tego utworu by³a myœl, ¿e niektórzy m³odzi ludzie gotowi s¹ posun¹æ siê do skrajnoœci, aby zdobyæ dobr¹ posadê. Nie mia³ innego wyjœcia. Przez kilka miesiêcy rozwa¿a³ ró¿ne mo¿liwo- œci. Próbowa³ wykupiæ wspólnika, ale Dolan odmówi³. W³aœciwie trud- no to nazwaæ zwyk³¹ odmow¹. Rozeœmia³ siê i powiedzia³: „Nie da³bym ci tej satysfakcji”. MacKenzie nalega³, wiêc Dolan rzuci³: „Jasne, mo¿esz mnie wykupiæ. Wystarczy milion dolarów”. Gdyby za¿¹da³ dziesiêciu milionów, nie by³oby ¿adnej ró¿nicy. MacKenzie nie zebra³by ani miliona, ani pó³, ani nawet æwieræ, i Dolan dobrze o tym wiedzia³. To by³o typowe. Dolan sprzeciwia³ siê nawet wtedy, gdy MacKenzie po- wiedzia³ „dzieñ dobry”. Kiedy MacKenzie kupowa³ samochód, Dolan kupo- wa³ sobie wiêkszy, dro¿szy, a ¿eby mu dopiec jeszcze bardziej, che³pi³ siê, ¿e dosta³ go za pó³ ceny. Jeœli MacKenzie wyje¿d¿a³ z ¿on¹ i dzieæmi na Bermu-

22 dy, Dolan natychmiast oznajmia³, ¿e Bermudy to pestka w porównaniu z Ma- zatlan, gdzie w³aœnie spêdzi³ z rodzin¹ wakacje. Ci¹gle siê k³ócili. Kibicowali innym dru¿ynom pi³karskim. Lubili inne potrawy (baranina kontra wo³owina). Kiedy MacKenzie zacz¹³ graæ w gol- fa, jego wspólnik raptem polubi³ tenisa i orzek³, ¿e golf to tylko zabawa, a tenis wyœmienicie poprawia kondycjê. Ale Dolan i tak mia³ nadwagê. MacKenzie by³ szczup³y, za to Dolan wy¿ywa³ siê, docinaj¹c mu z powodu peruki. To sta³o siê nie do zniesienia. Jako Szkot próbuj¹cy ubiæ interes z Irland- czykiem, MacKenzie powinien by³ wiedzieæ, ¿e to siê nie mo¿e udaæ. Z po- cz¹tku rywalizowali ze sob¹. Prowadzili dwie firmy budowlane i ci¹gle siê licytowali, trac¹c przy tym pieni¹dze. Postanowili wiêc po³¹czyæ firmy i ra- zem sz³o im znacznie lepiej. Nadal ze sob¹ konkurowali, wymyœlaj¹c coraz lepsze sposoby zarobienia pieniêdzy. Obni¿ali koszty dok³adaj¹c wiêcej ¿wi- ru do cementu, wykorzystuj¹c gorszej jakoœci rury i materia³y ocieplaj¹ce. Ksiêga przychodów i rozchodów, któr¹ pokazywali w urzêdzie skarbowym, mia³a niewiele wspólnego z rzeczywistoœci¹. Spó³ka MacKenzie-Dolan. A jak¿e, by³a to spó³ka co siê zowie. Wspó³- pracowali ze sob¹, ale nie mogli siê nawzajem znieœæ. Próbowali rozwi¹zaæ problem, dziel¹c siê obowi¹zkami: MacKenzie prowadzi³ biuro, a Dolan zaj¹³ siê usuwaniem usterek w oddanych do u¿ytku budynkach. Przez jakiœ czas ta metoda siê sprawdza³a, ale w koñcu i tak musieli siê spotykaæ, ¿eby podejmowaæ decyzje. I wtedy napiêcie, które w sobie zbierali, eksplodo- wa³o. Na domiar z³ego ich ¿ony bardzo siê zaprzyjaŸni³y. Ci¹gle organizowa³y przyjêcia w ogrodzie i na basenie. Dolan i MacKenzie nie oœmielali siê k³ó- ciæ podczas tych spotkañ. Jeœli im siê to zdarza³o, ¿ony dawa³y im póŸniej mocno w koœæ. – Nie cierpiê tego faceta. Dzia³a mi na nerwy w biurze, a na przyjêciach nie mogê na niego patrzeæ. – Pos³uchaj – powiedzia³a ¿ona MacKenziego. – Vickie Dolan jest moj¹ przyjació³k¹ i nie pozwolê tego zepsuæ przez wasze szczeniackie fochy. Wiêc siedzieli obaj gapi¹c siê bezmyœlnie wokó³ albo w dno kieliszków (szkocka whisky kontra irlandzka), a ¿ony wymienia³y przepisy kulinarne. W koñcu Dolan przebra³ miarê: zacz¹³ groziæ. – Ciekawe, co zrobiliby faceci z urzêdu skarbowego, gdyby ktoœ zawia- domi³ ich o tym, jak prowadzisz ksiêgi? – A rury nie spe³niaj¹ce norm i ¿wir w cemencie? To twoja zas³uga. – S¹d po prostu wymierzy³by mi grzywnꠖ odpar³ szybko Dolan. – Ale urz¹d skarbowy to ca³kiem inna para kaloszy. Gdyby oni siê o tym dowie- dzieli, zamknêliby ciê w ciemnych lochu i wiêcej nie musia³bym ogl¹daæ twojej facjaty.

23 MacKenzie popatrzy³ na Dolana i uzna³, ¿e nie ma wyboru. Próbowa³ post¹piæ w³aœciwie w takiej sytuacji, ale wspólnik nie zgodzi³ siê sprzedaæ swojego udzia³u. A teraz zamierza donieœæ na MacKenziego i przej¹æ firmê. Nie ma innego sposobu. To samoobrona, nic wiêcej. Mê¿czyzna czeka³ ko³o klatek z ma³pami. By³ m³ody, wysoki i chudy, mia³ jasne w³osy i sprawia³ przyjemne wra¿enie. Nosi³ jasnoniebieski garni- tur szyty na miarê i jad³ orzeszki ziemne. MacKenzie schyli³ g³owê, ¿eby napiæ siê wody z fontanny i rozejrzeæ. By³ s³oneczny weekend, w ogrodzie zoologicznym roi³o siê od ludzi. Jedni siedzieli na ³awkach, jedz¹c kanapki, inni przechadzali siê wzd³u¿ klatek. Dzieci spacerowa³y z matkami, starsi mê¿czyŸni grali w warcaby. MacKen- zie s³ysza³ muzykê dobiegaj¹c¹ z niewidocznej katarynki, szmer rozmów, weso³e g³osy dzieci i œwiergot ptaków. Gdy uzna³, ¿e nikt nie zwraca na nie- go uwagi, otar³ twarz z wody i podszed³ do klatki. – Pan Smith? Blondyn nie odwróci³ siê. W³o¿y³ do ust kolejnego orzeszka. MacKenzie przestraszy³ siê, ¿e zaczepi³ niew³aœciwego faceta. W zoo spacerowa³o wielu mê¿czyzn i wielu z nich nosi³o garnitury. Wbrew temu, co pisz¹ w gazetach, nie jest ³atwo znaleŸæ kogoœ, kto wzi¹³by tak¹ robotê. MacKenzie spêdzi³ parê wieczorów w knajpach, gdzie spotykaj¹ siê typy z pó³œwiatka, nim wresz- cie trafi³ na w³aœciwy trop. Ktoœ nawet wzi¹³ go za gliniarza i zagrozi³, ¿e po³amie mu nogi. Ale studolarówka to mocny argument, wiêc w koñcu z³a- pa³ kontakt. Rozmawiali przez telefon. Wyjaœni³, ¿e zrobi³by to sam, ale po- trzebuje alibi; póŸniej przyzna³, ¿e brakuje mu odwagi. A teraz pomyli³ siê i podszed³ do niew³aœciwego cz³owieka. Pewnie tam- ten uzna³, ¿e to pu³apka i nie przyszed³. MacKenzie odwróci³ siê, ¿eby odejœæ. – Chwileczkê, Bob. MacKenzie zamruga³. – Pan Smith? – Mów mi John. – M³ody mê¿czyzna uœmiechn¹³ siê promiennie, pod- suwaj¹c torebkê. – Chcesz orzeszka, Bob? – Nie, chyba nie… – No, weŸ – zachêci³ blondyn. MacKenzie po³kn¹³ orzeszka, nawet nie czuj¹c smaku. – No w³aœnie. Wyluzuj siê trochê. Nie masz nic przeciwko temu, ¿e bêdê ciê nazywa³ Bob? – Jeœli tylko za³atwisz tê sprawê. Myœla³em, ¿e wygl¹dasz inaczej. Mê¿czyzna skin¹³ g³ow¹ ze zrozumieniem. – Spodziewa³eœsiêfacetaw czarnymkombinezonie,z blizn¹napó³twarzy. – Nie, ale…

24 – A tymczasem stoi przed tob¹ m³ody goœæ, który wygl¹da, jakby wybie- ra³ siê posurfowaæ na desce. Wiem dok³adnie, co masz na myœli. Jesteœ roz- czarowany. – Pokiwa³ g³ow¹. – Ale dzisiaj nic nie jest tym, na co wygl¹da. Uwierzy³byœ, ¿e skoñczy³em uczelniê ekonomiczn¹? Nie mog³em znaleŸæ pracy na kierowniczym stanowisku, chocia¿ bardzo siê stara³em. Wiêc posta- nowi³em zaj¹æ siê czymœ innym. – Chcesz powiedzieæ, ¿e nie masz doœwiadczenia? – Spokojnie, Bob. Tego nie mówi³em. Zrobiê, co do mnie nale¿y, nie ma obawy. Widzisz te ma³py? – Nie rozumiem… – Przyjrzyj siê im. MacKenzie odwróci³ g³owê. Jeden z samców siedzia³ na drzewie i ona- nizowa³ siê. – Nie to mia³em na myœli. Patrz. Rzuci³ do klatki kilka orzeszków. Ma³py rzuci³y siê, by o nie walczyæ. – Widzisz, s¹ takie same jak my. Wszyscy bijemy siê o orzeszki. – To z pewnoœci¹ bardzo ciekawe, ale… – Ach, tak, niecierpliwisz siê. Chcia³em po prostu trochê pogadaæ. Ale nie bêdê ci zabieraæ czasu – westchn¹³. – A wiêc co ciê gryzie, Bob? – Mój wspólnik. – Podbiera kasê? – Nie. – Przystawia siê do twojej ¿ony? – Nie. M³ody cz³owiek skin¹³ g³ow¹. – Rozumiem, Bob. – Czy¿by? – Oczywiœcie. To bardzo proste. Ja to nazywam syndromem ma³¿eñskim. – Co takiego? – To tak, jakbyœcie byli po œlubie ze swoim wspólnikiem. Ty go nienawi- dzisz, a on nie chce siê rozwieœæ. – Nie do wiary. – S³ucham? – Masz racjê. Naprawdê rozumiesz. M³ody cz³owiek wzruszy³ ramionami i rzuci³ orzeszka onanizuj¹cej siê ma³pie. – Bob, ja to wszystko ju¿ widzia³em. Ludzka natura to moja specjal- noœæ. A wiêc nie obchodzi ciê, jak to zrobiê. – Jeœli tylko bêdzie wygl¹daæ na… – Wypadek. Dok³adnie. Pamiêtasz cenê, jak¹ poda³em ci przez telefon? – Dziesiêæ tysiêcy dolarów. – Po³owa teraz, a po³owa póŸniej. Przynios³eœ pieni¹dze?

25 – Mam w kieszeni. – Nie dawaj mi teraz. W³o¿ysz kopertê do tamtego kosza. Za kilka se- kund podejdê do kosza i wrzucê tê pust¹ torebkê. Wtedy zabiorê pieni¹dze. – Nazywa siê Patrick Dolan. – Szczegó³y s¹ w kopercie z pieniêdzmi? – Tak jak chcia³eœ. – Nie martw siê, Bob. Skontaktujê siê z tob¹. – Zaczekaj. PóŸniej nie bêdê mia³ ¿adnej gwarancji, ¿e… – Szanta¿? Naprawdê boisz siê, ¿e zrobi³bym coœ takiego? Zadziwiasz mnie, Bob. To nie by³by dobry interes. Dolan wyszed³ ze sklepu ¿elaznego. Popo³udniowe s³oñce przygrzewa³o mocno. Otar³ pot z czo³a i zmru¿y³ oczy. W jego pikapie siedzia³ m³ody, przystojny blondyn w sportowym ubra- niu i zajada³ chipsy. – Co jest, do diab³a… Podszed³ do wozu i szarpn¹³ drzwi. – Hej, kolego, siedzisz w moim samochodzie… Blondyn odwróci³ siê z rozbrajaj¹cym uœmiechem. – Sie masz, Pat. Chcesz chipsa? Dolan otworzy³ usta. Pot sp³ywa³ mu strumieniami z czo³a. – Co? – Pocisz siê, twój organizm potrzebuje soli, Pat. No, poczêstuj siê. Dolan zacisn¹³ szczêki. – Sp³ywaj. – S³ucham? – Wynoœ siê, zanim ciê wyrzucê. M³ody cz³owiek westchn¹³ z rozczarowaniem. Powoli odsun¹³ zamek bluzy, ods³aniaj¹c du¿y pistolet wystaj¹cy z kabury zawieszonej na ramie- niu. Dolan poczu³, ¿e ¿o³¹dek podchodzi mu do gard³a. Zblad³ i cofn¹³ siê odruchowo. – Co to ma… – Uspokój siê, Pat. – S³uchaj, stary, mam przy sobie tylko dwadzieœcia dolarów. – Nic nie rozumiesz. Wskakuj do samochodu, pogadamy. Dolan rozejrza³ siê w panice. Nikogo nie by³o w pobli¿u. Przemknê³a mu myœl, ¿eby uciec. – Tylko nie próbuj zwiewaæ, Pat. Dolan ucieszy³ siê w duchu, ¿e nie musi podejmowaæ tej decyzji. Szybko wsiad³ do samochodu. Prze¿u³ kilka chipsów, ale jakoœ nie poczu³ smaku

26 soli. Przepocona koszula przyklei³a siê do siedzenia. Raz po raz zerka³ ner- wowo na wybrzuszenie bluzy. – Rzecz w tym, Pat – powiedzia³ m³ody cz³owiek – ¿e mam ciê zabiæ. Dolan wyprostowa³ siê tak gwa³townie, ¿e wyr¿n¹³ g³ow¹ w dach samo- chodu. – Co? – Twój wspólnik mnie wynaj¹³. Jesteœ wart dziesiêæ tysiêcy dolarów. – Jeœli to ma byæ ¿art… – Interes, Pat. Zap³aci³ piêæ tysiêcy z góry. Chcesz zobaczyæ pieni¹dze? – To jakieœ wariactwo! – Nie powinieneœ tego mówiæ, Pat. – Blondyn siêgn¹³ pod bluzê. Dolan wzdrygn¹³ siê. – Poczekaj! Nie to mia³em na myœli! – Chcê ci tylko pokazaæ kartkê, któr¹ da³ mi twój wspólnik. Proszê. Chyba poznajesz jego charakter pisma. Dolan wlepi³ wzrok w kartkê. – Tu jest tylko moje nazwisko i adres. – A tak¿e rysopis i rozk³ad dnia. On chce, ¿eby to wygl¹da³o na wypa- dek. Wreszcie Dolan zrozumia³, ¿e to nie ¿art. Jego pierœ unios³a siê gniew- nie, twarz poczerwienia³a. – A to parszywy drañ! Wydaje mu siê, ¿e jest taki cwany! Ci¹gle siê mnie czepia, bydlak! – Nie denerwuj siê, Pat. – Nosi tê frajersk¹ peruczkê i chce mnie wykupiæ, ale nie dam mu tej satysfakcji! – Rozumiem, Pat. To jest tak, jakbyœcie byli ma³¿eñstwem, a ty chcesz zadaæ mu ból. – O tak, chcê! Wytrzymywa³em z nim przez dwadzieœcia lat! A jemu siê zdaje, ¿e mo¿e kazaæ mnie zabiæ i przej¹æ interes? Podstêpny sukinsyn… – Bob, mam dla ciebie z³e wieœci. MacKenzie omal nie rozla³ scotcha, odwracaj¹c siê gwa³townie. Blon- dyn sta³ ko³o niego przy barze i chrupa³ pra¿on¹ kukurydzê. – Tylko mi nie mów, ¿e spartaczy³eœ robotê! – zawo³a³. Otworzy³ szeroko oczyi rozejrza³siênerwowo,jakbysiêba³,¿ezachwilêktoœza³o¿ymukajdanki. – Nawet nie mia³em okazji zacz¹æ, Bob – powiedzia³ blondyn d³ubi¹c w zêbach. – Rany boskie, co siê sta³o? – O ma³o nie z³ama³em zêba. Nie wszystkie ziarna siê upra¿y³y. Powi- nienem za¿¹daæ…

27 – Mia³em na myœli Dolana! – Nie krzycz tak, Bob. Wiem, ¿e o niego pyta³eœ. Nikt nie dba o to, ¿e ktoœ inny ³amie sobie z¹b. Ka¿dy myœli tylko o sobie. Wstyd. Jesteœ zwo- lennikiem wolnego rynku? – Co? – Czy popierasz zasadê nieskrêpowanej przedsiêbiorczoœci, która uczy- ni³a ten kraj wielkim? MacKenzie poczu³, ¿e kolana siê pod nim uginaj¹. Opar³ siê o bar. – Popieram – wymamrota³ s³abym g³osem. – A wiêc powinieneœ mnie zrozumieæ. Kiedy uda³em siê do twojego wspólnika… – Rany boskie, ty mu powiedzia³eœ! – Przecie¿ nie mog³em go tak po prostu zabiæ, nie daj¹c ¿adnej szansy. To nie by³oby w amerykañskim stylu. MacKenzie zacz¹³ siê trz¹œæ. – Jakiej szansy? – Nie denerwuj siê, Bob. Doszliœmy do wniosku, ¿e on mi zap³aci, a ja go nie zabijê. Ale ty pewnie nas³a³byœ kogoœ innego. Wiêc ustalili- œmy, ¿e zap³aci mi za to, ¿ebym zabi³ ciebie. Przelicytowa³ ciê dwukrot- nie. Zap³aci³ dziesiêæ tysiêcy z góry i zgodzi³ siê do³o¿yæ drugie tyle po pogrzebie. – Nie móg³ tego zrobiæ! – Ale zrobi³. Nie wœciekaj siê na mnie. Powinieneœ by³ widzieæ jego twarz. Facet siê naprawdê wkurzy³, s³owo dajê. – A ty przyj¹³eœ jego propozycjê! Przecie¿ zawarliœmy umowê! – Ustna umowa do niczego nie zobowi¹zuje, Bob. Tak czy owak, dzia³a- my w warunkach wolnego rynku. Mój towar jest teraz wiêcej wart. – Oszust! Blondyn zrobi³ smutn¹ minê. – Przykro mi, ¿e tak to odbierasz. – Nie, zaczekaj. Nie to mia³em na myœli. – Zrani³eœ mnie, Bob. – Przepraszam. Sam nie wiem, co plotê. Jak tylko pomyœlê o tym draniu… – Rozumiem, Bob. Wybaczam ci. – Pat, nigdy nie zgadniesz, co zrobi³ Bob. Dolan drgn¹³. Oparty o barierkê, obserwowa³ konie zbli¿aj¹ce siê do mety. Odwróci³ siê. Blondyn sta³ ko³o niego, ¿uj¹c hotdoga. – Chyba mu nie powiedzia³eœ? – Musia³em, Pat. Jak uczciwoœæ, to uczciwoœæ. Zaproponowa³ dwa razy wiêcej. Dwadzieœcia tysiêcy od razu i dwadzieœcia po wykonaniu roboty.

28 – A ty przyszed³eœ, ¿eby podnieœæ cenê? – Konie id¹ ³eb w ³eb! – zawo³a³ spiker. – Inflacja, Pat. Ona nas wszystkich wykañcza – blondyn wytar³ usta z musztardy. – Uwa¿asz mnie za g³upca? – spyta³ Dolan. Blondyn zmarszczy³ czo³o. – Za idiotê? – Co powiedzia³eœ, Pat? – Jeœli przelicytujê MacKenziego, pójdziesz do niego, a on da jeszcze wiêcej. Wtedy wrócisz do mnie, a ja znów pobijê stawkê… Mam tego doœæ, nie zap³acê! – W porz¹dku, Pat. Mi³o by³o ciê widzieæ. – Zaczekaj! – Coœ siê sta³o? – Pewnie, ¿e tak! Przecie¿ ty mnie zabijesz! – Wybór nale¿y do ciebie. – Zwyciêzc¹ jest!… – zacz¹³ spiker. Konie przebieg³y obok, dudni¹c kopytami. D¿okeje unieœli siê w siod³ach, ¿eby je uspokoiæ. Nad widowni¹ zawis³ tuman kurzu. – Zap³acê ci, pal licho – mrukn¹³ Dolan. – Ale zrób to tym razem. Nie mogê spaæ po nocach, tracê na wadze. Dosta³em wrzodów ¿o³¹dka. – Gonitwa siê skoñczy³a, Pat. Obstawi³eœ jakiegoœ konia? – Szóstkê. – A to pech. Ta klacz przysz³a na koñcu. Gdybyœ mnie zapyta³, podpo- wiedzia³bym ci, ¿e trzeba postawiæ na trójkê. – Bob, w ¿yciu nie zgadniesz, co zrobi³ Pat. – Pat, w ¿yciu nie zgadniesz, co zrobi³ Bob. Dolan przystan¹³ ko³o MacKenziego, rozejrza³ siê i z westchnieniem usiad³ ko³o niego na ³awce w parku. – A wiêc wymyœli³eœ, ¿eby mnie zabi栖 odezwa³ siê Dolan. Twarz MacKenziego pozosta³a nieruchoma. – Ty te¿ nie by³eœ daleki od tego. Dolan roz³o¿y³ rêce. – W obronie w³asnej. – A ja mia³em siedzieæ spokojnie i czekaæ, a¿ mnie zadenuncjujesz w urzêdzie skarbowym?