uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

David Morrell - Podwójny Obraz (m76)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

David Morrell - Podwójny Obraz (m76).pdf

uzavrano EBooki D David Morrell
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 406 stron)

1 1 DAVID MORRELL PODWÓJNY OBRAZ Scan – dal Nowe releasy Stirlingowi Silliphantowi (1918-1996). Za Route 66, Naked City i wszystkie inne wspaniałe rzeczy, które napisałeś, a które spowodowały, że zechciałem zostać pisarzem. Drogi przyjacielu, osiągnąłeś to, do czego dąży każdy prawdziwy pisarz – zmieniłeś czyjeś życie. Pojęcia „zrobić zdjęcie” i „sfotografować” nie są wymienne: pierwsze odzwierciedla postawę zdobywczą, drugie przyjmującą. Kiedy fotograf stanie się jednością z otaczającym światem, można użyć pojęcia „stworzyć fotogram”, a określa ono stan w którym zacierają się granice pomiędzy obiektem zewnętrznym a aktem twórczym. Stieglitz powiedział mi kiedyś: „Kiedy fotografuję, to tak jakbym się kochał!” ANSEL ADAMS JEDEN

2 2 1 Jama śmierdziała gliną, pleśnią i moczem. Miała niecały metr szerokości, nieco ponad dwa długości i mniej niż metr głębokości. Jak płytki grób. Coltrane leżał tu od trzydziestu sześciu godzin. Pod sobą miał gumowaną pałatkę, nad głową rozpiętą nylonową płachtę w kolorze ziemi, zamocowaną uschłymi gałęziami i przysypaną dla kamuflażu sosnowymi igłami. Dwieście metrów poniżej, u stóp lesistego zbocza, na którym się ukrywał, pojawiły się pojazdy. Najpierw wąskim duktem wjechało na pustą polankę sześć wielkich ciężarówek, za nimi, z odbijającym się dalekim echem łoskotem, pojawiły się spychacz i koparka. Kiedy konwój stanął obok mierzącego jakieś piętnaście na trzydzieści metrów prostokąta niedawno przekopywanej ziemi, podmuch wiatru sypnął na zmarznięty grunt śniegiem. Coltrane z niepokojem spojrzał na spływające w dolinę coraz ciemniejsze chmury i pomodlił się chwilę. Byłoby straszne, gdyby po tylu godzinach czekania pogoda obróciła się przeciwko niemu. Uniósł jeden z czterech leżących przed nim aparatów, wyregulował teleobiektyw i zaczął fotografować. Z ciężarówek zeskakiwali uzbrojeni w broń maszynową mężczyźni w poszarpanych zimowych ubraniach, każdy z nich uważnie rozglądał się po otaczających zboczach. Choć Coltrane dołożył wszelkich starań, by go nie odkryto, to kiedy kierowali wzrok w jego kierunku, drętwiał. Ze strachu, że go zauważono, pochylił głowę i przywarł do dna jamy. Kiedy mężczyźni obserwowali teren oddalony od jego kryjówki, Coltrane odetchnął i wrócił do robienia zdjęć. Operatorom spychacza i koparki wydawał rozkazy mężczyzna, który miał klatkę piersiową jak baryłka, twarz niczym połeć surowej wołowiny, pałąkowate nogi, szopę czarnych włosów i sumiaste wąsiska. Mam cię, draniu! Coltrane, niezdolny do opanowania podniecenia i uszczęśliwiony naciskał spust migawki. W Tuzli członek komisji ONZ rozłożył przed nim mapę i wskazał kilkanaście nowych miejsc, które zamierzano przebadać – oczywiście dopiero po tym jak inspektorzy skończą przyglądać się tym, którymi zajmują się aktualnie. Plan pracy zależał w znacznym stopniu od pogody, która – jako że kończył się listopad – robiła się coraz gorsza. Ale zanim inspektorzy dotrą do wszystkich podejrzanych miejsc, ci których komisja mogłaby oskarżyć, zdążą usunąć wszystkie obciążające ich dowody.

3 3 Z planowanych do inspekcji miejsc Coltrane wybrał to najbardziej odcięte od świata, i jedynie dzięki umiejętności posługiwania się kompasem oraz wojskowej mapie udało mu się nie zgubić w trakcie trudnego marszu przez niezliczone strumienie i górskie grzbiety. Kiedy obciążony dwoma plecakami dotarł do tego zbocza, skrył się w krzakach i odczekał dwie godziny, obserwując nieprzyjazną okolicę. Sprawdzał, czy ktoś go zauważył. Dopiero po zapadnięciu zmroku zrobił sobie prymitywną kryjówkę i wycieńczony wpełzł do jamy. Miał ochotę zasnąć od razu, ale wiedział, że musi przedtem coś zjeść: kanapki z serem i podeschnięte kiełbaski, które przyniósł w plecaku. Zanim jednak zabrał się do kolacji, sprawdził aparaty. Przez cały następny dzień i następną noc nie wychodził z lodowatej kryjówki, poruszał się tylko by wziąć sobie kolejnych kilka kiełbasek, i popić je kawą z termosu czy przekręcić się na bok, by oddać mocz do plastikowej butelki. Co jakiś czas ogarniało go zwątpienie i nabierał przekonania, że marnuje czas i przyszedł nie tam, gdzie trzeba nic się tu nie będzie dziać i może sobie iść. Obskurny bar w Tuzli, w którym przesiadywali jego koledzy fotoreporterzy, teraz wydawał mu się nawet przytulny. Coltrane nie mógł jednak znieść myśli, że podda się zniecierpliwieniu. Poddawanie się w ogóle nie leżało w jego naturze. Teraz rozpierała go radość, że wytrzymał. Nie tylko robił znakomite zdjęcia tego, ale także dokumentował uczestnictwo w zbrodniczym procederze człowieka uznawanego za podejrzanego numer jeden. DRAGAN ILKOVIĈ. Cóż za idealne nazwisko dla potwora. Skurwiel postawił karabin przy burcie ciężarówki i oparł dłonie na szerokich biodrach, by z satysfakcją przyglądać się, jak spychacz zaczyna orać ziemię. Podjechała koparka. Czując jak serce wali mu o pałatkę, Coltrane robił zdjęcie za zdjęciem, szczęśliwy, że przyniósł ze sobą cztery aparaty, każdy z innym obiektywem i filmem innej czułości – dwa z czarno-białym, dwa z kolorowym – dzięki czemu nie będzie musiał marnować czasu na zmianę rolek. Jeden z mężczyzn trzymających karabin krzyknął i gorączkowo wskazał coś, co odkopał spychacz. Ilkoviĉ podbiegł do tego miejsca, równocześnie wydając rozkazy operatorowi koparki. Coltrane nie mógł dostrzec, co poruszyło ludzi na dole, widział tylko kłębiący się tłum, po chwili jednak mężczyźni się rozdzielili i kilku z nich podbiegło do jednej z ciężarówek, by pomóc wyładować resztę sprzętu. Kiedy Coltrane spojrzał znowu w wizjer teleobiektywu – zamarł przerażony.

4 4 Widział ciała. Plątaninę niezliczonych ciał. Trupy musiały być wrzucane do masowego grobu w pośpiechu, więc teraz nie można było rozpoznać, która noga należy do którego tułowia, która ręka do którego ramienia a który kark do której głowy. Pod wpływem ciężaru spychacza w dole powstała miazga. Ubrania zetlały, a ciało zdążyło odpaść od kości, toteż z gęstej gnijącej masy wystawały szare kości i pozbawione ust zęby, szczerzące się do nieba w cichym wiecznym cierpieniu. W czasie wojny ta okolica wschodniej Bośni została wyznaczona na kontrolowaną przez siły ONZ strefę bezpieczeństwa dla Muzułmanów. W poszukiwaniu ochrony spłynęło tu – z miejsc odległych nawet o kilkaset kilometrów – piętnaście tysięcy ludzi, w efekcie czego teren stał się niezwykle ważnym celem dla Serbów, którzy otoczyli go i zaczęli intensywnie ostrzeliwać, zmuszając siły międzynarodowe do tego aby się wycofały. Ku zaskoczeniu obserwatorów, Serbowie po zajęciu strefy puścili wolno dzieci. Zgwałcili za to wszystkie kobiety – przy istniejących animozjach zmuszenie muzułmańskich kobiet do urodzenia serbskich dzieci było gorsze niżby odebrano im życie. Jeśli zaś chodzi o mężczyzn… Z każdym zdjęciem do ust Coltrane`a napływała żółć, jednak nieprzerwanie fotografował to, co zostało z Muzułman, których Serbowie załadowali na ciężarówki, zawieźli do dalekich dolin, wykopali jamy w ziemi, ustawili nad nimi szeregiem i masowo mordowali. Podobno niektóre jamy zawierały do czterystu zwłok. Aby wymordować taką liczbę ludzi trzeba było wielkiej nienawiści i determinacji. Serbowie przygotowali się do tego zadania. Kiedy ostatni stojący nad dołem Muzułmanin został zabity strzałem w tył głowy, spychacze zasypywały doły i sprawę uznawano za załatwioną – sprawnie i gładko. Tyle tylko, że po zakończeniu wojny i podzieleniu Bośni na rejony serbskie, chorwackie i muzułmańskie, w ONZ zaczęto mówić o zbrodniach przeciwko ludzkości. W Holandii powstał międzynarodowy trybunał i nagle wielu serbskich dowódców, podobnych do Dragana Ilkoviĉa, trafiło na listę poszukiwanych zbrodniarzy wojennych. Musieli więc posprzątać. Ryk uruchomionego silnika zwrócił uwagę Coltrane`a na potężną maszynę, którą mężczyźni wyładowali z ciężarówki. Z jednej strony urządzenie miało wielki lejek, z drugiej otwór wylotowy – przypominało stosowany przez służby oczyszczania miasta rozdrabniarkę do likwidacji złamanych gałęzi i przewróconych drzew. Po chwili Coltrane zrozumiał, że Dragan Ilkoviĉ przywiózł z jednej z pobliskich kopalń rozdrabniarkę skał. Koparka wrzucała w wielki

5 5 lejek kości, a z otworu wylotowego wystrzeliwał na ciężarówkę strumień okropnego granulatu, który miał wylądować w kopalnianym szybie. Jak podejrzewał inspektor komisji ONZ, z którym rozmawiał Coltrane, proceder taki trwał od pewnego czasu, nikt jednak nie był w stanie nic udowodnić. Do dziś, z furią pomyślał Coltrane. Kątem oka zauważył, jak szybko ciemnieją i gęstnieją chmury. Pojedyncze płatki śniegu zbiły się w białe obłoczki. Musiał się spieszyć. Zrobił zbliżenie Ilkoviĉa, przekręcił obiektyw na szeroki kąt i w tym momencie poczuł, że staje mu serce. Kamuflująca jego kryjówkę pałatka została zerwana. 2 Ktoś złapał go za ręce i pod pachy. Usłyszał gardłowe głosy. Został wyciągnięty z jamy tak gwałtownym szarpnięciem, że ledwie zdążył złapać paski aparatów. Obrócono go i stał twarzą w twarz z dwoma potężnymi, wściekłymi mężczyznami w zimowych kurtkach. Szukających intruzów żołnierzy musiały ściągnąć trzaśnięcia migawek aparatów, które – rezonując w zamkniętej jamie – spowodowały też, że Coltrane nie usłyszał zbliżających się kroków. – Dobra, chłopaki, spokojnie. – Nie miał najmniejszej nadziei, że go rozumieją. Nawet jednak jeśli ton jego głosu przekazywał im intencję, nie mieli najmniejszego zamiaru się uspokajać. Popchnęli go. Coltrane próbował dalej. – Słuchajcie, tylko tu biwakuję. Nie zamierzam nic złego. Może wezmę swoje rzeczy i sobie pójdę? Mężczyźni zdjęli z ramion karabinki szturmowe. Niejeden raz, zwłaszcza na początku swej kariery – w Nikaragui, potem w Libanie i Iraku – miał do czynienia z uzbrojonymi ludźmi, którym nie podobało się, że robi zdjęcia. Zawsze ich zainteresowanie skupiało się na aparatach, ale ci tutaj nie zwracali na nie uwagi. Kiedy unosili broń, sprawiali wrażenie, że koncentrują się jedynie na jego klatce piersiowej. Boże drogi… Nie zastanawiając się, zareagował. Udając, że zatacza się do tyłu, obrócił się kawałek wokół własnej osi jakby chciał odzyskać równowagę, tyle tylko że nie przerwał ruchu lecz wirował dalej, by zrobić pełen obrót i ponownie stanąć z oboma mężczyznami twarzą w twarz, równocześnie robiąc zamach trzymanym za pasek najcięższym aparatem. Kiedy

6 6 masywny obiektyw trafił mężczyznę po prawej prosto w podbródek, rozległ się chrzęst pękającej kości. Wydając z siebie jęk, żołnierz poleciał na swojego towarzysza i zbił go z nóg. Drugi padając, pociągnął za spust i posyłał w górę serię. Z pobliskiego drzewa sypnęły się drzazgi. Coltrane rzucił się na mężczyzn, którzy właśnie wpadali do jamy w ziemi. Ponownie zamachnął się aparatem i trafił drugiego żołnierza prosto w czoło. Trysnęła krew, pod mężczyzną ugięły się nogi. Z doliny doleciały okrzyki zaskoczenia. Coltrane kątem oka spojrzał w kierunku głosów. Było jasne, że maleńkie figurki usłyszały strzały. Ludzie w dole patrzyli na zbocze, niektórzy wyciągali w jego kierunku ręce, inni krzyczeli. Potężny dowódca złapał karabin i rzucił się biegiem w górę zbocza. Coltrane pobiegł w kierunku grani, przeskoczył ją i zanurzył się w gęstwinę jodeł po przeciwległej stronie. Otoczył go gęsty mrok. Aparaty obijały mu boki. Ten, którego użył jako broń, był zamazany krwią, w obiektywie pękła soczewka. Coltrane modlił się, by nie miał pękniętej obudowy. Żeby tylko film nie został prześwietlony. Gnając jak szaleniec w dół zbocza, nacisnął przycisk przewijania powrotnego i z ulgą usłyszał równomierny szum. A więc silniczek przetrwał uderzenia. Po następnym kroku Coltrane`owi usunął się spod nóg kawał grubej warstwy igieł i stracił równowagę. Uderzył plecami o ziemię z taką siłą, aż szczęknął zębami. Aby zahamować tempo zjazdu w dół starał się wbijać pięty w ziemię, ale sunął po igłach jak po lodzie. Nagle zakotłowało nim i z tępym łomotem zatrzymał się na drzewie. Bok, w który wbił mu się któryś z aparatów, natychmiast przeszył ból. Musiał wydobyć film, zabezpieczyć go. Drżącymi rękoma przesunął zatrzask, otworzył aparat i wyjął przewiniętą rolkę. Radość trwała jednak tylko kilka sekund – grań, z której właśnie zjechał rozbrzmiała wrzaskami i Coltrane`a znów zalała fala strachu. Walcząc o oddech, wsunął rolkę z filmem do kieszeni, upuścił zniszczony aparat na ziemię i ponownie ruszył w dół zbocza. Potężne jodły rosną w tej okolicy na tyle gęsto, by nawet w słoneczny dzień zasłonić niebo, dziś jednak, w górze kłębiły się ciemne chmury, przemieniając popołudnie w zmrok. Temperatura wyraźnie spadała i zaczął padać śnieg. Z początku drobny, ale ciągle gęstniejący, przesypywał się między konarami z cichym szeptem, kładł się na ziemi niczym cienkie prześcieradło. Krzyki za Coltrane`em brzmiały coraz wścieklej. Rozległo się staccato serii z broni maszynowej i tuż obok niego rozprysnęły się poszarpane kulami gałęzie.

7 7 Coltrane dotarł do zamarzającego strumienia. Już zdecydował się na skok, w ostatniej chwili zauważył jednak, że przeszkoda jest zbyt szeroka. Skręcił w lewo. Nie mógł wskoczyć do wody i przejść na drugi brzeg, ponieważ musiała być tak zimna, że dostałby odmrożeń albo niebezpiecznie się wychłodził. Musiał znaleźć zwalone drzewo i przejść po nim na drugą stronę. Niestety im dalej biegł, tym strumień stawał się szerszy, nie miał też jak przedostać się na drugą stronę. Na szczęście tak dobrał barwy ubrania – brąz spodni, zgniłą zieleń kurtki i wełnianej czapeczki, którą ściągnął teraz głęboko na uszy – by łatwiej zlać się z wiecznie zielonym lasem i próbował się przekonać, że daje mu to jaka taką przewagę. Niestety wiara ta okazała się złudna – w drzewa nad jego głową sieknęła kolejna salwa. Choć nie znał języka swoich prześladowców, ton okrzyków za jego plecami nie pozostawiał najmniejszej wątpliwości, że klną na czym świat stoi. Zwolnił, gdyż śnieg był tutaj głębszy i dzięki temu dostrzegł, że znajdująca się na wysokości mniej więcej dwóch i pół metra uschnięta gałąź jednej z jodeł zwiesza się nad strumieniem. Skoczył. Ośnieżony konar był śliski, jednak mobilizując maksimum siły, Coltrane zacisnął na nim palce. Bujał się na boki, przez co dawał mu się we znaki ciężar zwisających z prawego ramienia trzech aparatów, powoli jednak, przekładając dłonie, przesuwał się wzdłuż konaru. Za nim, znacznie bliżej niż przed chwilą, trzaskały gałęzie. O ziemię dudniły buty. Coltrane skoczył na drugi brzeg strumienia, wstał i popędził w głąb lasu. Musiał uratować pozostałe filmy, więc po kolei przyciskał guziki przewijania. Kiedy udało mu się to zrobić w ostatnim aparacie, coś z niezwykłą gwałtownością szarpnęło go do tyłu. Siła impetu wydawała się tak potężna, że pierwszą myślą było: „dostałem”, zamiast jednak paść, Coltrane uniósł się w górę i zawisł w powietrzu, dotykając zaśnieżonej ziemi jedynie czubkami butów. Kiedy po sekundzie odzyskał orientację, z zaskoczeniem stwierdził, że wpadł na wystającą gałąź tak, że zawisł na pasku aparatu. Ostre drewno rozerwało mu przy tym rękaw kurtki i uderzyło w ramię. Mimo bólu, otworzył aparat, wyjął rolkę z filmem, wepchnął ją do kieszeni, upuścił aparat w śnieg i znów zaczął biec. Nie wolno mu przestać biec. Śnieg zasypie ślady. Głośne chlapnięcia z tyłu poinformowały go, że przynajmniej kilku prześladowców wskoczyło do strumienia – tych zbyt niecierpliwych aby czekać w kolejce na przejście po gałęzi.

8 8 Kiedy ich ciałami wstrząsnął szok termiczny, zawyli. Coltrane próbował się przekonać, że dzięki temu przynajmniej paru będzie go gonić z mniejszym zapałem. Tracił siły, na dodatek teren zaczął się wznosić. Choć z trudem łapał powietrze, zmuszał się do dalszego biegu i starał nie zwracać uwagi na coraz ostrzejszy ból w boku. Choć wyrzucił dwa aparaty, ciążyły mu jeszcze dwa. Bał się, że coś się stanie filmom w nich, ale nie miał czasu na przystanki. Nie zwalniając, jednym szarpnięciem otworzył tylną ściankę pierwszego aparatu i wyszarpnął przewinięty film, niestety wypadł mu ze zgrabiałych palców w wirującą białą masę. Z gardła Coltrane`a wydobył się jęk. Stanął i zaczął macać w śniegu, na szczęście niemal natychmiast znalazł metalowy cylinderek. Wsunął go do kieszeni, do poprzednich dwóch. Ledwie to zrobił, wiszący u boku aparat rozprysnął się na kawałki. Siła eksplozji rzuciła Coltrane`a na ziemię. Poczuł w lewym boku najpierw ukłucie gorąca, potem dźgnięcie lodowatego zimna. Kiedy zrozumiał, że przeznaczony dla niego nabój trafił w aparat, odbił się i przeszył mu bok, o mało nie zwymiotował. Kiedy odgłos strzału toczył się przez las, Coltrane przeturlał się za osłonę jodły. Musiał ustalić, gdzie znajduje się ten, co właśnie chciał go zastrzelić. Z wysiłkiem stanął na nogi i zaryzykował spojrzenie w kierunku z którego nadbiegł. Na powiekach osiadały mu płatki śniegu, przez co musiał ciągle mrugać. Wiatr zamarł, między tumanami śniegu zrobiła się dziura i Coltrane aż się wzdrygnął, widząc na grani krzywonogą, potężną postać. Dragan Ilkoviĉ mierzył do niego z pistoletu maszynowego. Ilkoviĉ ponownie wypalił, pocisk gwizdnął Coltrane`owi obok głowy, wznosząc nieopodal kłąb śniegu i ziemi. Rozwścieczony Ilkoviĉ przełączył broń na ogień ciągły, wzniecając kurzawę wokół Coltrane`a, po chwili śnieg zaczął sypać. Ilkoviĉ zniknął za białą chmurą i Coltrane poczuł lodowate zimno do szpiku kości. Przyciskając krwawiący bok, ruszył znów pod górę zbocza, próbując uciec przed coraz głośniejszą gonitwą. 3 Nim Coltrane dotarł do szczytu, wiatr zmienił się w huragan. Gdyby go nie raniono, może skoczyłby bez zastanowienia przez grań, co przyplaciłby śmiercią, gdyż po drugiej stronie było urwisko, pionowa ściana, której podstawę skrywała śnieżna burza. Co teraz? Na prawo czy na

9 9 lewo? Na ile pozwalała stwierdzić ograniczona widoczność, pionowa ściana była zarówno na prawo jak i na lewo, więc bez względu na to, który kierunek by wybrał, prześladowcy bez trudu się domyślą, że idzie granią. Pozostanie im odciąć mu drogę i go otoczyć. Nie mógł też zawrócić. Trzy metry niżej dostrzegł występ skalny, więc ignorując pulsujący w ranach ból zwiesił się za grań na rękach. Po dwóch oddechach puścił chwyt i spadł na występ – na kolana i brzuch. Obejmował skałę, by się na niej utrzymać, przerażony, że może stracić przytomność. Nie mógł sobie jednak pozwolić na luksus słabości. Musiał uciekać dalej w dół, tak by goniący nie mogli go dostrzec w śnieżnej zawierusze. Z walącym jak młot sercem wyjrzał zza krawędzi występu i dostrzegł następna półkę, niestety w przerażająco dużej odległości. Nawet zwieszając się na rękach, musiałby przelecieć ze dwa, trzy metry w powietrzu, aby tam spaść, więc siła upadku z pewnością byłaby za wielka – straciłby równowagę i spadł w przepaść. Kiedy usłyszał wściekłe głosy tuż tuż na grani, z której dopiero co zeskoczył, wyobraził sobie, co się stanie, kiedy myśliwi tam dotrą. Spojrzą w dół i ponure gęby rozpromienią się na widok pełzającej bezradnie trzy metry w dole postaci. Kiedy otworzą ogień, może nawet zaczną się śmiać. Musi… Wiatr szarpnął wiszącym na zranionym ramieniu Coltrane`a ostatnim aparatem. Coltrane przyjrzał się nylonowemu paskowi. Wiedział, że jeżeli nie zniknie z półki w ciągu pół minuty, zostanie tu na zawsze. Gorączkowo rozciągnął pasek na maksymalną długość, czyli dobrze ponad metr. Kiedy zawijał pasek wokół wystającego kawałka skały a potem spojrzał w dół, udając przed samym sobą, że trzyma w dłoni specjalną linę do wspinaczki, przeraził się, że zasłabnie. Pasek nie był dość długi, by spuścić się po nim na niższą półkę, ale pozwoli na znaczne skrócenie lotu w powietrzu. Śnieg smagał Coltrane`a jak bicz. Drżąc na całym ciele, powoli opuszczał się, ale półka pod nim ciągle była daleko, brakowało mu do niej odległości równej jego wzrostowi. Znów dostał dreszczy i kiedy ochłonął, dotarło do niego, że obniża się choć ani razu nie przełożył dłoni na pasku. Zbliżał się do celu, gdyż się pasek się rozciągał. Nylon jęczał. Ciało Coltrane`a krzyczało o pośpiech, ale musiał zachować spokój. Jeden ruch i skończy się granica wytrzymałości paska. Jeszcze kawałek bliżej… Pasek pękł. Drapiąc rękami o pionową skałę, Coltrane czuł że wiatr spycha go poza obrys półki. Leciał w dół, starając się wpić palce w ścianę, spadł jednak na występ tak, że nogi zwisały

10 10 mu w powietrzu. Zanim na nią wpełzł, wiatr uderzył w niego z niesłychaną gwałtownością i ręce straciły chwyt. Ześlizgnął się z półki. Leciał odrętwiały, przerażony, żołądek pomknął ku gardłu w oczekiwaniu uderzenia o skały w dole. Spadanie zakończyło się gwałtownym zetknięciem stóp z czymś twardym, ale znacznie wcześniej niż się tego spodziewał. Kolana bezsilnie się pod nim ugięły, ciało zmieniło się w wór. Dopiero po dłuższej chwili Coltrane zrozumiał, że wylądował na kolejnym występie skalnym. Chyba na chwilę stracił przytomność, ale nie był w stanie tego jednoznacznie określić. Jedyne co wiedział na pewno – leżąc na plecach i wpatrując się w górę, w spadające gęsto kłęby śniegu – to że nie widzi szczytu skalnej ściany, co oznaczało, że i jego nie można stamtąd dostrzec. Nie był jednak jeszcze czas na odpoczynek. Śnieg mógł w każdej chwili przestać padać, a goniący go Serbowie pewnie by go wtedy dostrzegli. Musiał iść dalej. Kiedy zmusił się by usiąść, ciało przeszyła mu kolejna fala mdłości. Popatrzył w bok i stwierdził, że następna półka skalna znajduje się jedynie jakiś metr niżej. Pojękując, opuścił się na nią a po następnym spojrzeniu w dół odkrył, że stoi na schodzącej do podstawy wzgórza ścieżce. Śnieg sięgał mu powyżej kostek. Brnąc przed siebie, czuł że nogi w każdej chwili mogą mu odmówić posłuszeństwa, ale próbował się nie poddawać. Podtrzymywała go myśl, że musi uratować filmy. Robiło się coraz ciemniej, śnieg zszarzał, pole widzenia Coltrane`a zawęziło się do małego wycinka, myśli plątały się bezładnie po głowie. Kiedy wpadł na drzewo i poczuł na twarzy dziesiątki lodowatych ukłuć, dotarło do niego, że idzie w półśnie. Było tak ciemno, że ledwie widział własną wyciągniętą dłoń. Jeżeli nie znajdzie schronienia, zamarznie. Opadł na kolana i mobilizując resztkę sił, wczołgał się pod obsypane śniegiem dolne gałęzie jodły. Ziemia nie była tam zaśnieżona, za to pokryta grubą warstwą igieł, a miejsca miał tylko tyle, by usiąść opierając plecy o pień. Kora pachniała mocno żywicą. Gdyby nie zapach, zapadające ciemności i wyjący na zewnątrz wiatr tworzyłyby wrażenie, że siedzi w namiocie. Stracił przytomność. 4

11 11 Otaczała go dusząca czerń, tak całkowita, aż pomyślał, że oślepł albo znalazł się w piekle. Ból natychmiast przywrócił mu przytomność. Stłumiony wiatr wył, jakby w oddali, panowała noc. Ciężka pokrywa śniegu na gałęziach sprawiała, że powietrze wydawało się ciężkie, sprężone. Coltrane oblizał spękane wargi. Nie wiedział gdzie się znajduje, rozrywał go ból i przepełniało przerażenie, że przyjdzie mu tu umrzeć. Zdjął rękawicę i zebrał się w sobie, by włożyć dłoń pod kurtkę. Sweter i gruba bielizna z lewego boku były przesączone gorącą lepką mazią i nawet delikatny dotyk spowodował że Coltrane zadrżał. Rana miała długość dłoni i szerokość palca – odbity pocisk wyżłobił mu w boku długie zagłębienie. Kula wyszła, czy nosił ją w sobie? Trafiła jedynie tkankę tłuszczową, czy przerwała ścianę brzucha? Jeszcze nigdy z życiu nie czuł się tak bezradny i samotny. Poczucie opuszczenia stało się jeszcze silniejsze, kiedy dla pocieszenia sięgnął po aparat i dotarło do niego, że miał cztery a nie pozostał mu ani jeden. Czwarty, ostatni wisiał mu na ramieniu, kiedy schodził ze skalnej ściany. Nie wsunął go do kieszeni? Przerażony, zaczął się oklepywać, ale aparatu nie było. Pod ręką wyczuł jednak trzy rolki filmu. Stracił czwarty aparat, a co gorsza film. Zmuszał się do zachowania optymizmu. Hej, czego chcesz, przecież uratowałeś trzy filmy! To masa zdjęć. Jeżeli uda ci się je stąd wywieźć… Coś w nim broniło się przed dokończeniem zdania. To co wtedy? Co będzie, jeżeli uda mu się je stąd wywieźć? Czy te zdjęcia są aż tyle warte, by za nie umrzeć? Tym razem nie było w nim wahania. Żartujesz? Komisja ONZ rozpaczliwie poszukuje tego typu dowodu. Zdjęcia udowodnią, że popełnione tutaj zbrodnie są potworniejsze niż ktokolwiek jest sobie w stanie wyobrazić. Ten drań Ilkoviĉ w końcu zapłaci za to, co zrobił. Może. Coltrane poczuł się nieswojo. Jak to? Cóż, zdjęcia są na tyle szokujące, żeby mogły stanowić podstawę do skazania Ilkoviĉa, ale co będzie jeżeli politycy, w imię zachowania pokoju w regionie, ogłoszą amnestię? Jeżeli nic się tu nie zmieni? Czy i wtedy te zdjęcia będą warte umierania? Na to Coltrane nie miał odpowiedzi. Znów odruchowo wyciągnął rękę, by poczuć uspokajający dotyk aparatu. Zaprzyjaźniony detektyw z wydziału zabójstw powiedział mu kiedyś

12 12 żartem, że ma do aparatów taki sam stosunek jak policjanci do pistoletu – czuje się bez swego pomocnika nagi. „Zastanów się nad tym – dodał, rozwijając dowcip. – Zarówno pistolety jak i aparaty unieruchamiają ludzi”. Coltrane nie mógł się z tym zgodzić. To co robił, nie zabijało. Wręcz przeciwnie – czyniło ludzi nieśmiertelnymi. Właśnie dlatego został fotografem. Marzył o tym od dwunastego roku życia, kiedy znalazł paczkę zdjęć zmarłej matki i zaczął fantazjować, że ona przecież żyje w nich dalej. Zdjęcia były przepiękne. Kiedy wstrząsnął nim kolejny dreszcz, a świadomość zaczęła odpływać w jeszcze ciemniejszą dal niż otaczająca noc, błysnęło mu w głowie kolejne pytanie. Dlaczego w takim razie od tak długiego czasu fotografujesz obrzydliwości? 5 Obudził go przeciągły łoskot. Pierwszą przerażającą myślą było to, że zaraz zasypie go lawina. Podniósł głowę i spróbował się poruszyć, ale pulsujący w boku ból, niemal pozbawił go przytomności. Łoskot narastał. Kiedy znów mógł jasno myśleć, zrozumiał, że musi się mylić, gdyż okoliczne zbocza nie były wystarczająco strome, aby schodziły z nich lawiny. Poza tym łoskot zdawał się dobiegać nie z góry a z dołu. Nie miało to sensu. Co mogło powodować hałas? Dowiedz się! Kiedy oparł dłonie na ziemi przed sobą, przed oczami zawirowały mu czerwone plamy. Tak otumaniony, że nie czuł ukłuć igieł, wypełzł spod przykrytych śnieżną czapą gałęzi. Na zewnątrz, oślepił go odblask słońca od śniegu. Powietrze było przeraźliwie zimne, ukłuło go w nozdrza jakby wbito mu w nie tysiąc szpilek. Kiedy mrużąc oczy, popatrzył w dół, przeraził się, że ma halucynacje. Nie mógł uwierzyć, że spędził noc na zboczu tuż powyżej drogi i chwilę potrwało, nim przyjął do wiadomości, że łoskot powoduje konwój czołgów ze znakami NATO. Ruszył przed siebie jak po linie – machając ramionami dla utrzymania równowagi i brnąc tak szybko, jak mógł, przez zaspy. Nieważne, że ledwie się poruszał, bowiem kierowca pierwszego czołgu zauważył go i stanął, a kiedy Coltrane upadł i zaczął się turlać w dół zbocza, z wozów wyskoczyli żołnierze. Pokrzykująca po niemiecku grupka ruszyła na pomoc.

13 13 Trzy dni później, był – wbrew zaleceniu lekarza z misji ONZ – w samolocie do domu. W drodze z piekła do Miasta Aniołów. DWA 1 W koszmarze sennym, niewiele różniącym się od wspomnień ostatnich dni, zdawał się biec bez końca. Przewrócił się od uderzenia pocisku, który roztrzaskał mu aparat, rozpaczliwie odtoczył się na bok, aby zejść z linii strzału Ilkoviĉa i cały się skulił w momencie, kiedy czyjeś dłonie złapały go za ramiona i pchnęły na plecy. Z gardła wydobył mu się jęk, szeroko otworzył oczy. Dłonie w dalszym ciągu przyciskały go, łagodny głos szeptał: – Ciii, to tylko ja. To ja, Jennifer. – Uf… – Coltrane był zlany potem. Pierś ciężko mu się unosiła i opadała. – Jesteś w domu. Ciii. Jesteś bezpieczny. – …uf. – Miałeś zły sen. Musiałam cię złapać, żebyś nie spadł z łóżka. Serce waliło mu w takim tempie, że bał się, by nie roztrzaskało się o żebra. Język miał suchy i spuchnięty. – Jennifer… Popatrzył na pochyloną nad nim kobietę, mimo panujących ciemności rozpoznawał kontury własnej sypialni. Jeszcze oszołomiony, miał wrażenie że patrzy na nią przez wizjer aparatu fotograficznego, otaczający prostokątną ramką jej kochaną owalną twarz i jasnobłękitne oczy, których koloru nie mógł zobaczyć w ciemnym pokoju. Zatrzymał wzrok na zachwycającym konturze jej warg, potem popatrzył na zgrabne łuki kości policzkowych i włosy przypominające kolorem nici zwisające ze szczytów kolb kukurydzy.

14 14 Serce na tyle mu się uspokoiło, że już nie miał wrażenia zaciskającej się wokół klatki piersiowej obręczy. Płuca łapały wystarczającą ilość powietrza. Opadł na poduszkę. – Zaczekaj moment. – Jennifer sięgnęła po stojącą na nocnym stoliku szklankę wody, poprawiła tkwiącą w niej słomkę i przyłożyła ją Coltrane`owi do spękanych warg. Pociągnął kilka razy i przełknął, rozkoszując się wspaniałym chłodem płynu, nie zwracając uwagi na ściekające po brodzie krople. – Chyba jestem ostatnią osobą, którą spodziewałeś się zobaczyć, co? Coltrane nie wiedział co odpowiedzieć. Ostatni raz widział Jennifer pół roku temu, w dniu kiedy ze sobą zerwali. – Daniel do mnie zadzwonił – wyjaśniła. Coltrane kiwnął głową i nawet tak słaby ruch spowodował ból w czaszce. Daniel był jego przyjacielem i mieszkał po sąsiedzku. – Kiedy zjawiłeś się dziś rano, przeraził go twój widok. Zajmował się tobą cały dzień, ale ma dziś nocny dyżur w szpitalu i ktoś musiał się tobą zaopiekować. – Jennifer niezręcznie się uśmiechnęła. – Zadzwonił do mnie do redakcji. – Chwilę się wahała, w końcu jednak zdecydowała się zasalutować. – Siostra Nightinghale zgłasza się na rozkaz. Zanim nie znajdziesz kogoś lepszego, jesteś chyba skazany na mnie. – Nie znam nikogo lepszego. Jennifer uśmiechnęła się z zadowoleniem. – Chcesz czegoś? Daniel powiedział, że mam ci dawać tylenol z powodu gorączki i antybiotyk, który zostawił. Twoja rana trochę się paskudzi. – Wszystko, co każe pan doktor. – Coltrane przełknął tabletki i popił wodą. Jego organizm zdawał się chłonąć wilgoć jak gąbka. – Jak się czujesz? Coltrane poruszył dłonią w geście, który miał znaczyć jako tako. – Daniel przekazał mi wszystko, co mu opowiedziałeś. Jest w tym kilka dziur, ale nie ma pośpiechu, szczegóły możesz uzupełnić później, kiedy odzyskasz siły. Chcę, żebyś skoncentrował się teraz na jednym – powrocie do zdrowia. – Muszę… – Tak?

15 15 – Iść do toalety. – Obejmij mnie ramieniem. Pomogę ci wstać. Kiedy Jennifer odrzuciła kołdrę, Coltrane stwierdził, że jest ubrany jedynie w bokserki i podkoszulek, który podciągnął mu się w górę, ukazując gruby opatrunek, jaki Daniel założył na szwach na boku. Skórę obok opatrunku miał poplamioną krwią, na brzuchu zadrapania, na nogach siniaki. Coltrane oparł się mocniej o Jennifer. – Poradzisz sobie? – spytała kiedy weszli do łazienki. – Może zostać z tobą? – Nic mi nie będzie. – Kiedy go puściła, stracił jednak równowagę i musiała go ponownie chwycić. Opadł na sedes. – Obawiam się, że nie robię najlepszego wrażenia. – Nie przejmuj się tym. – Już mi lepiej. Możesz zaczekać na zewnątrz. – Na pewno? – Dzięki. – Jeśli jesteś pewien, że nie spadniesz na podłogę? Coltrane skinął głową i patrzył za Jennifer, szepcząc jej imię. Odwróciła się do niego. – Naprawdę dziękuję. 2 Kiedy przyszła następnego dnia po południu, powiedziała na powitanie: – Przyniosłam ci dwa prezenty ale pierwszy się nie liczy. Zaciekawiony, Coltrane patrzył jak Jennifer wyciąga rękę zza pleców. Trzymała w niej egzemplarz Southern California Magazine, na okładce którego była fotografia napędzanych wiatrem generatorów prądu pod Palm Springs. – Ostatnie wydanie. Wprowadziłam sporo innowacji. Nie wiem, czy jesteś na bieżąco odkąd… – Nie opuściłem ani jednego numeru.

16 16 Jej oczy koloru morskiej wody zaświeciły. – Czytałem go nawet będąc za granicą i wspomnienia, jakie wzbudzał ogrzały mi niejedną zimną noc. Jeżeli to ma być prezent, który się nie liczy, nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co chowasz w drugiej ręce. Jennifer podała mu płaski prostokątny przedmiot o rozmiarze mniej więcej dwadzieścia na dwadzieścia pięć centymetrów, opakowany jak prezent. Przyglądała się uważnie, kiedy lekko nim potrząsnął. – Nic nie grzechoce. W dotyku sprawia wrażenie szkła. Ciekawe co to może… Patrzyła jak Coltrane odwija papier. Gorycz, jaka pojawiła się na jego twarzy kiedy ujrzał, co trzyma w ręku, zaskoczyła ją. – Twoja trzecia okładka dla Newsweek – wyjaśniła. – Wyszedł wczoraj. Myślałam, że zechcesz mieć ją w ramce. Coltrane ponuro patrzył na czarno-białe zdjęcie ukazujące koparkę, która wsypywała do rozdrabniarki ludzkie kości i przyglądającego się z zadowoleniem Dragana Ilkoviĉa. – Dziękuję… – Nie jesteś zadowolony. – To bardzo miłe, że pomyślałaś. – Dlaczego więc trudno mi uwierzyć, że naprawdę tak sądzisz? Zapadła cisza. – Wiem od Daniela jak zostałeś ranny – zaczęła w końcu Jennifer. – Trochę na ten temat słyszałam… z wywiadu dla CNN, który zrobili z tobą w szpitalu w Europie… – Dlatego zwiałem stamtąd i przyleciałem pierwszym samolotem do domu. Po tym jak wyśledziło mnie CNN, wiedziałem że zaraz opadnie mnie zgraja dziennikarzy. Nie wiedziałem, że ONZ tak szybko przekaże zdjęcia do publikacji. Nie zniósłbym konieczności rozmawiania o nich. – Wyłączyłeś telefon. – Nie podnosiłem słuchawki. Nie mogłem spać. Kilka stacji telewizyjnych prosiło mnie o wystąpienie w talk-show. – Ludzie uważają cię za bohatera.

17 17 – Daj spokój. – Coltrane z niesmakiem odłożył ramkę z okładką Newsweeka. – To szczęście, że przeżyłem. – Dostaniesz następnego Pulitzera. – Mam nadzieję że nie. Nie za te zdjęcia. Ktoś, kto wybrał się je robić nie jest geniuszem lecz idiotą, chętnym, by leżeć przez półtorej doby w jamie w ziemi. Jennifer była zaskoczona. – Nigdy przedtem w ten sposób nie mówiłeś. – Czy te zdjęcia cokolwiek znaczą? Oskarżono Ilkoviĉa i aresztowano go? – Zniknął. Nikt nie wie, jak go znaleźć. – Wspaniale… – Zabrzmiało to jak przekleństwo. – Złapią go. – Na pewno. – Nie rozumiem, co się z tobą stało. Zawsze byłeś dumny, że możesz wałęsać się po niebezpiecznych miejscach. – Siedząc całą noc pod drzewem i próbując nie zamarznąć na śmierć, miałem sporo czasu na myślenie. Zacząłem się zastanawiać, czy kiedykolwiek zrobiłem zdjęcie, na widok którego ktoś poczuł radość z tego, że żyje. Może czas, abym został prawdziwym fotografem. – Nie ma nikogo lepszego od ciebie. – Nie jestem fotografem. Stieglitz, Steichen, Strand, Weston, Adams, Berenice Abbott, Randolph Packard. To byli fotografowie. Oni wiedzieli, do czego służy aparat. Znów zapadła cisza. Ponura chwila trwała bez końca jednak Jennifer ją przerwała. – Przyniosłam trochę chińszczyzny. Zjesz coś, jeżeli zejdę na dół i przyniosę ci talerz? Zamiast odpowiedzieć, Coltrane zadał pytanie, które kompletnie ją zaskoczyło. – Jak ci się wiedzie, Jennifer? – Nieźle. Ciężko pracuję. Z pismem wszystko w porządku. – Ale co z tobą? Czy tobie się dobrze wiedzie? – Czułam się trochę samotnie. – No tak… Zdawało się, że wstrzymała oddech. – Mnie też. Tęskniłem za tobą, Jennifer.

18 18 Jej oczy zasnuły się mgłą. Podeszła powoli do Coltrane`a, uklękła przed łóżkiem. Ich twarze znalazły się na tej samej wysokości. Pogłaskała jego zarośnięty kilkudniową szczeciną policzek. – Przepraszam cię. Chciałam od ciebie zbyt wiele. Chyba cię dusiłam. Nigdy więcej tego nie zrobię. – To także moja wina. – Nie. Ale ja zmieniłam się. Naprawdę. – Oboje się zmieniliśmy. – Nie zwracając uwagi na ból w boku, Coltrane skłonił się do przodu i pocałował Jennifer. 3 WYDARZENIA KULTURALNE W piątek 29 listopada od 15 do 17, legenda fotografiki Randolph Packard pokaże w Sunset Gallery w Laguna Beach szereg dotychczas nie prezentowanych publicznie prac. Packard, którego dzieło dokumentuje zmiany, jakie zaszły w ostatnich dziesięcioleciach w południowej Kalifornii, jest ogólnie uznawany za jednego z największych nowatorów współczesnej fotografiki. Urodził się w… 4 Coltrane nie mógł przejść nad tym do porządku dziennego. Gdyby nie otworzył przyniesionego przez Jennifer egzemplarza Southern California i nie zajrzał do działu zapowiedzi wydarzeń kulturalnych, z pewnością dowiedziałby się o pokazie Packarda za późno. I tak niewiele brakowało – był właśnie dwudziesty dziewiąty i dochodziła prawie trzecia. Na szczęście odzyskał na tyle siły, aby wstać samodzielnie z łóżka i się umyć. Sportowe buty, dżinsy

19 19 i dżinsowa koszula nie były strojem na oficjalne przyjęcie, nie miał jednak czasu aby się przebrać. Chwycił więc tylko płaszcz, aparat, egzemplarz jednego z albumów Packarda i poszedł do samochodu. Samo dotarcie do wozu wyzuło go niemal całkowicie z sił, ale nawet przez chwilę się nie zastanawiał, czy warto podejmować wysiłek. Wyjechał z miasta na południe San Diego Freeway. Jadąc jak najszybciej się dało w strumieniu otulonych smogiem samochodów, miał wrażenie jakby właśnie się dowiedział o czyimś zmartwychwstaniu. Boże drogi, ile Packard może mieć lat? Dziewięćdziesiąt? Większość jego prac pochodziło z lat dwudziestych i trzydziestych, potem fotografował coraz mniej, a w latach pięćdziesiątych zniknął z życia publicznego. Jak napisano w artykule w Southern California, parafrazując F. Scotta Fitzgeralda: „Dla Randolpha Packarda nie było drugiego aktu”. Pierwszy był jednak godzien uwagi. W tamtych czasach w społeczności artystycznej Kalifornii stale krążyły plotki o narkotykach i orgiach oraz częstych niewyjaśnionych ucieczkach do Meksyku, wszystko to powiększało tylko zainteresowanie jego pracami. Coltrane wiedział znacznie więcej o Packardzie niż donosił artykuł. Kiedy zaczął robić pierwsze kroki w fotografice, Randolph Packard był jednym z jego idoli, do dziś miał wszystkie jego albumy. Na jego pracę głęboki wpływ wywarła teoria Packarda, mówiąca że każda fotografia powinna ukazywać coś, czego nie widać przy oglądaniu obiektu w naturze. Sławne były portrety Packarda, które zrobił gwiazdom filmu niemego: Rudolfowi Valentino, Clarze Bow, Ramonowi Navarro i wielu innym, z których niejedną by zapomniano, gdyby nie portrety – dzięki nim stali się nieśmiertelni. Przedstawiały one aktorów w aureoli światła, ale to nie oni promieniowali. Wręcz przeciwnie – zdawali się wchłaniać światło. Dawało to efekt niezwykłego blasku, jakby Packard chciał wyrazić, że gwiazdy ekranu to szczególnego gatunku twory, które z powodu niezwyklej ekspansywności ego i gorączkowego trybu życia wsysają z otoczenia energię, dopóki nie wybuchną albo zapadną się w siebie i staną się niczym. Wjeżdżając w gęsto zabudowane ulice hrabstwa Orange, Coltrane poczuł jak narasta w nim napięcie. Kiedyś niemal całą okolicę pokrywały gaje pomarańczowe, klasyczne, rozświetlone słońcem zdjęcie Packarda pokazywało, że na ziemi jest więcej pomarańczy niż na drzewach: obfitość dojrzałości na skraju zepsucia. Packard fotografował także Laguna Beach. Nie miasto, które w latach dwudziestych i trzydziestych składało się z kilku domków na krzyż ale ciągnące się wzdłuż oceanu krzywizny

20 20 plaż. Tam, gdzie przebiega autostrada Pacific Coast Highway, dziś było tak samo wietrznie jak w czasach Packarda i tak samo jak wszędzie w południowej Kalifornii, okolica została gęsto zabudowana: powstały stacje benzynowe, sklepy z pamiątkami i restauracje. Przy panującym ruchu, czteropasmową szosą jechało się niemal tak samo niewygodnie jak dawną dwupasmową. Tak samo jak kilkadziesiąt lat temu, o tej porze dnia i roku plaża była niemal pusta, o piasek biły zimne fale. Packard sprawił, że na jego fotografiach okolica wyglądała jak nietknięty ludzką stopą raj, wystarczyło jednak przyjrzeć się dokładnie najczęściej reprodukowanemu packardowskiemu obrazowi tej plaży – Horyzont, 1929 – by widoczna stała się zdradziecka skaza, wyczuwalny tak charakterystyczny dla prac Packarda ton gorzkiego żalu za przemijającym czasem: w oddali z kominów przepływającego frachtowca buchał dym. Coltrane`owi udało się znaleźć miejsce do parkowania na Forest Avenue, naprzeciwko plaży. Założył na szyję pasek starego nikona, wziął głęboki wdech i zaczął lustrować szereg galerii sztuki, ciągnących się wzdłuż ulicy osłoniętej baldachimem drzew. Kiedy sięgał na tylne siedzenie po egzemplarz albumu Packarda Reflections of the City of Angels, nagle poczuł lekkość w głowie i omal nie zemdlał. Chwycił kierownicę, by przetrzymać nagły ból w boku, wziął kolejny głęboki wdech i wyprostował się szybko. Pot chłodził mu czoło. Wyjazd na wystawę nie było chyba najlepszym pomysłem. Cud, że nie zemdlał w drodze. Powinien leżeć w łóżku a nie cisnąć się w tłumie na przyjęciu. Nie, pomyślał – czując się mimo swych trzydziestu pięciu lat jak starzec – muszę zacząć od nowa. Nie można zacząć od nowa. Muszę. 5 Ludzie z przyjęcia w rustykalnej Sunset Gallery wylewali się na chodnik. Coltrane minął kilka modnie ubranych par – migoczących drogą biżuterią, obnoszących z idealnym makijażem i fryzurami. Nie zwracał uwagi na spojrzenia, jakimi obrzucano jego sportowe buty. Galeria była nabita ludźmi rozmawiającymi głównie niby angielskim akcentem. Wielu tak zaciskało usta,

21 21 jakby dostało tężca. Popijali szampana z wysokich kieliszków z cienkiego szkła, ale Coltrane nie był zainteresowany barem. Z ukrytych głośników dobiegała muzyka – wydawało mu się, że to kwartet smyczkowy, ale ponieważ rozmawiano zbyt głośno, nie był pewien. Interesowały go jedynie fotografie Packarda i jeszcze zanim przebił się przez tłum, wiedział, że są wspaniałe. Osłaniając bok, przecisnął się do najbliższej zawieszonej fotografiami ściany i kiedy dotarło do niego, że dotychczas żadnego z tych zdjęć nie widział, poczuł rosnącą falę podniecenia. Pod każdą znajdowała się karteczka, że dzieło pochodzi z prywatnej kolekcji Packarda. Daty sięgały od lat pięćdziesiątych do dziewięćdziesiątych, co dowodziło, że Packard nigdy nie przestał pracować. Po prostu postanowił nie pokazywać swych prac publicznie. Kiedy siła ujęć uderzyła Coltrane`a z całą pełnią, jego podniecenie przemieniło się w przerażenie. W drugim akcie swej kariery Packard uwypuklał zgniliznę, którą we wcześniejszych pracach jedynie sygnalizował. Każda fotografia ukazywała nieszczęście: złapaną w lepki potrzask ropy naftowej martwą mewę, wymizerowane dziecko jedzące śmieci, pożar lasu niszczący dom za kilka milionów dolarów, zbudowany idiotycznie na szczycie któregoś ze wzgórz Los Angeles. Czując odrazę, Coltrane przebił się z trudem pod drugą ścianę, ignorując oburzone spojrzenia ludzi, wśród których się przepychał. Następne fotografie były jeszcze bardziej przerażające: policjanci stali w wąskiej uliczce wokół zwłok kobiety, zamknięty w klatce pitbull warczał na drażniące go patykami dzieci, mężczyzna atakował drugiego mężczyznę w trakcie rozruchów ulicznych. Czarno-białe fotografie zostały wywołane w taki sposób, by podkreślić cienie, przez co wyzierająca z nich pustka mroziła oglądającego. Brakowało tu jedynie zdjęcia splątanych ludzkich szkieletów, wyciąganych z ziemi przez łyżkę koparki. Kiedy chwiejnie cofnął się o krok, marząc o tym, by uciec, poczuł że uderza w koło ze szprychami. W ciągu kilku sekund, których potrzebował, by złapać równowagę, zrozumiał z zażenowaniem, że wpadł na wózek inwalidzki. Natychmiast się odwrócił. – Przepraszam bardzo. Nie chcia… – Słowa zamarły mu w gardle, kiedy rozpoznał mężczyznę na wózku. Randolph Packard był pomarszczony ze starości, ale rysy twarzy pozostały te same, co na zdjęciach, które zrobiono mu kilkadziesiąt lat temu. Nawet na wózku inwalidzkim sprawiał wrażenie, iż jest wysoki. Podkreślała to jego chudość. Charakterystyczna burza włosów nad czołem zmalała, zrobiła się biała i wiotka, ale była widoczna. Hipnotyzujące oczy ściemniały,

22 22 twarz wydawała się bardziej pociągła, nos upodobnił do ostrza noża, cała sylwetka wskazywała, że Packarda dotknął kompletny starczy uwiąd, każdy widoczny kawałek ciała pokrywały wątrobowe plamy, a skóra ledwo okrywała czaszkę, ale bez najmniejszej był to Packard. – Krzesło zdobyte, dziękuję. – Packard zakasłał jakby miał w gardle piasek. – Przepraszam. Powinienem patrzyć, jak chodzę. Nic pana nie boli? – Prawda nigdy nie boli. Proszę powiedzieć, co sądzi pan o moich fotografiach. Coltrane był kompletnie zaskoczony. – Są… eee… – Najwyraźniej nie do opisania. – … robią wrażenie. – W sposób, w jaki pan to mówi, nie brzmi to jak komplement. Coltrane postanowił być bardzo taktowny. – Są perfekcyjne technicznie. – Technicznie? – Packard zakasłał znowu, znacznie silniej, ale w dalszym ciągu nie mógł usunąć piasku z gardła. – Ten aparat na pańskiej szyi. To przejaw mody, prawda? Niech mi pan nie mówi, że jest fotografem. – Jestem. – Coltrane zesztywniał. – Tak, jestem fotografem. – No to dobrze. Jest pan fotografem. Co się panu nie podoba w tych zdjęciach? Coltrane poczuł w ustach smak żółci. – Jak na mój gust są zbyt ponure. – Naprawdę? – Jeżeli chce pan wiedzieć więcej, to są wstrętne. – Wstrętne? – Przyjście tutaj było dla mnie czymś bardzo ważnym, ale chyba potrzebowałem nadziei, nie rozpaczy. Packard przez chwilę nic nie mówił, jedynie nieruchomo wbijał w Coltrane`a otoczone zmarszczkami oczy. Na koniec skinął głową. – To dobrze dla pana – powiedział. – Słucham?

23 23 – Poprosiłem o prawdę. Jest pan jedyną osobą w tym pomieszczeniu, która mi ją powiedziała. Co ma pan w ręku? – Jeden z pańskich albumów. – Przyniósł pan żeby dostać autograf? – Taki miałem zamiar. – Ale teraz nie jest pan tego taki pewien. – Zgadza się. – I naprawdę jest pan fotografem? Coltrane skinął głową. – Niech mi pan więc powie jeszcze jedną prawdę. Dlaczego został pan fotografem? – Nie chcę pana więcej absorbować – powiedział Coltrane i odwrócił się by wyjść. – Zadałem panu pytanie. Szybko. Proszę się nie zastanawiać. Niech pan odpowie. Dlaczego… – Żeby zatrzymać czas. – Naprawdę? – Zapadnięte oczy Packarda uważnie go taksowały. – Jak się pan nazywa? – Mitchell Coltrane. – Mitchell… – Oczy Packarda na chwilę się zamgliły, jakby skoncentrował wzrok na filmie biegnącym we wnętrzu czaszki, po kilku sekundach wbił w Coltrane`a znacznie uważniejsze spojrzenie. – Znam pańskie prace. Coltrane nie umiał ocenić, czy stwierdzenie Packarda oznacza to samo co aluzja, że wlazło się w psie gówno. – Niech mi pan powie, dlaczego chce zatrzymać czas. – „Wszystko w rozpadzie…” – „ … w odśrodkowym wirze; Czysta anarchia szaleje nad światem…” *) Nie myślałem, że ktokolwiek jeszcze czyta Yeatsa. – A ludzie umierają. – Jakaż to prawda. – Packard znów zakasłał, z wyraźnym bólem. Nagle z tłumu wyskoczył energiczny, kolorowo ubrany mężczyzna. – Tutaj jesteś, Randolphie! – zawołał. – Wszędzie cię szukałem. – Miał czterdzieści parę lat, nadwagę, rozognioną twarz, siwiejące wąsiki i nosił na sobie etykietek projektantów mody za

24 24 kilka tysięcy dolarów. – Przyszło kilka osób, z którymi musisz się koniecznie spotkać. – Złapał za rączki wózka Packarda. – Proszę nam wybaczyć. Trzymajcie się, kochani. – Jeszcze chwilę. – Mimo kruchości, szept Packarda miał wielką siłę. Zmusił Coltrane`a, aby podszedł do wózka. – To moja wizytówka. Chciałbym, żeby wpadł pan jutro do mnie na lunch. Punkt pierwsza. Proszę przynieść album. Podpiszę go. Z tymi słowami zniknął. *) przekład Stanisław Barańczak 6 A czego oczekiwałeś? – spytał sam siebie Coltrane przepychając się przez tłum do wyjścia. Z osobą Randolpha Packarda było związanych wiele tajemnic, jednak we wszystkim, co Coltrane o nim czytał, panowała zgodność co do jednego: jego osobowości. Nawet wobec najlepiej nastawionego doń biografa zachowywał się wyniośle. Jego arogancję próbowano niekiedy tłumaczyć jako konsekwencję złego wychowania przez bardzo bogatych rodziców, których fortunę odziedziczył po ich śmierci w wypadku morskim, miał wówczas szesnaście lat, albo jako wielkopańską manierę geniusza, którego wrażliwość nieustannie ranią otaczający go ludzie. Bez względu na to, jaki był powód wyniosłości Packarda, Coltrane dostał jej próbkę. Wściekły, uciekł z galerii, a był tak zaabsorbowany kłębiącymi się w nim emocjami, że zauważył zmianę pogody dopiero wówczas kiedy dotarł do samochodu. W ostatnich dniach listopada, tuż przed szóstą po południu mrok jest w tej okolicy czymś naturalnym, ale tak głęboka ciemność wydawała się nienaturalna. Na oceanie powinny migotać resztki słonecznego światła i mimo blasku ulicznych latarni powinno się widzieć blask gwiazd, teraz jednak niebo było kompletnie czarne, a na tle atramentu, w jaki zamieniła się woda oceanu, nie dało się dostrzec nawet śladu horyzontu. Policzki Coltrane`a ukłuł zimny wiatr, niosący ziarna piasku z plaży. Kiedy w pośpiechu otworzył drzwi samochodu i szybko wsiadł, o przednią szybę zadudniły pierwsze krople deszczu.

25 25 Przez najbliższe dwadzieścia minut, kiedy jechał śliską i błyszczącą od wody szosą 405 burza odzwierciedlała jego nastrój, potem jednak zaczęła działać na niego oczyszczająco i stan psychiczny Coltrane`a nieco się poprawił. Choć zazwyczaj spowolniony przez deszcz ruch uliczny go niecierpliwił, dzisiaj czuł niecodzienne zadowolenie, że może tępo gapić się przed siebie przez klapiące w tę i z powrotem wycieraczki. Włożył do magnetofonu jedną ze swoich ulubionych kaset i słuchał jak Bobby Darin w rozrywający serce sposób śpiewa swój przebój Dziewczyna która odeszła. Kiedy wsłuchiwał się w perfekcyjne frazowanie, dotarło do niego, że chyba nikt nigdy nie mówił dobrze o Darinie jako o człowieku. Piosenkarz wiedział, że z powodu choroby serca nie ma wiele szans na dożycie trzydziestki i czując presję czasu, poświęcił się tak bardzo karierze, że nic innego w jego życiu się nie liczyło. „Skoncentrowany na sobie” było w jego przypadku określeniem o wiele za słabym. Tak samo zbyt łagodne wydawało się pojęcie „okrutny”. Cóż, chyba talent nie jest gwarancją dobrego charakteru. Dumając nad tym, Coltrane wrócił myślą do Randolpha Packarda: może spotkanie z idolem to nienajlepszy pomysł. 7 Kiedy Coltrane podjeżdżał pod dom, światło reflektorów jego samochodu wydobyło ze strug deszczu parkujące przy krawężniku czerwone BMW Jennifer. Zmartwiło go to. Zostawił jej w biurze wiadomość, że wychodzi z domu, dlaczego więc przyjechała? Zaniepokojony, że znów zaczynają się ich dawne problemy, otworzył pilotem garaż, wjechał i zgasił silnik. Po godzinach słuchania kakofonii walących o dach samochodu kropli deszczu, postanowił chwilę posiedzieć w bezruchu, ciesząc się ciszą. Potem wcisnął odpowiedni guzik, by zamknęła się brama garażu i wysiadł z wozu. Przez hałas opadającej bramy dosłyszał trzask innych drzwi – u szczytu schodów. Rozbłysło padające z kuchni światło. – Mitch? Kiedy w górze pojawiła się Jennifer, ujrzał ją jak przez wizjer aparatu, którego obiektyw uczynił postać wyraźniejszą. Jej jasne włosy zdawały się koncentrować światło, tworząc wokół