uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

David Shobin - Centrum

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

David Shobin - Centrum.pdf

uzavrano EBooki D David Shobin
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 30 osób, 37 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 184 stron)

DAVID SHOBIN CENTRUM Przekład Marek Mastalerz Tytuł oryginału THE CENTER wydanie 2 Warszawa : Amber ; 2000. isbn 83-7169-687-6 PROLOG Centrum było światem samym w sobie, a nowatorstwo stanowiło w nim hasło dnia. KaŜde przełomowe osiągnięcie, kaŜda technologiczna innowacja czy nowa koncepcja medyczna znajdowały praktyczne odzwierciedlenie w tej ze wszech miar godnej podziwu placówce. W supernowoczesnym szpitalu w ogóle nie posługiwano się historiami chorób. Wszelkie informacje i dane przekazywane były elektronicznie z głównego komputera do terminali, wykonujących opracowane cyfrowo instrukcje. Tego dnia polecenie transportu pacjentki wpłynęło na piąte piętro do podstacji, która zastępowała tradycyjną dyŜurkę pielęgniarek. Uruchomiony automatycznie robot obsługujący, potoczył się bezgłośnie korytarzem do pokoju chorej. Czteroletnia dziewczynka spoglądała ze swego łóŜka z nieokreśloną obawą na zbliŜającą się maszynę. Istotnie, złowieszczo czarny, zdający się skradać automat przedstawiał widok mogący przestraszyć małe dziecko. Dziewczynka, podobnie jak wszystkie dzieci do piętnastego roku Ŝycia, otrzymywała jednak od chwili przyjęcia do szpitala leki uspokajające. Jej szkliste, blado-niebieskie oczy odzwierciedlały apatię, kontrastującą z pełną trwogi miną. Dziewczynka znalazła się wkrótce na chłodnym, zielonym prześcieradle stołu operacyjnego. Robot wrócił na swoje miejsce. Mimo intensywnej pracy mechanizmów, w sali operacyjnej panowała niemal zupełna cisza, zakłócana jedynie delikatnym szmerem unoszących się i opadających wysięgników, Rozbłysnął duŜy reflektor pod sufitem i wiązka światła zalała dziecięcą figurkę. Czujniki optyczne, podobnie jak ludzkie oko, reagowały na światło widzialne. Na skutek intensywnego blasku dziewczynka zmruŜyła oczy. Pod powiekami zatańczyły ciemne plamki, pobudzając ośrodki wzrokowe do podświadomej wizualizacji ludzkich sylwetek. Iluzja sprawiła, iŜ strach dziecka zmalał. Dla dodania sobie otuchy dziewczynka zaczęła nawet mówić do siebie melodyjnym, choć niewyraźnym głosikiem: -Mam usuwane migdałki. Jeszcze dziś wieczorem będę mogła zjeść lody. Uniosła rękę ku majaczącej przed jej oczyma złudnej postaci. - Pan jest... Pan jest... Z dwumilimetrowej dyszy usytuowanej obok głowy dziewczynki wydobyła się cicho struga bezbarwnego gazu. Jeszcze przez kilka chwil dłoń dziecka chwiała się w powietrzu, po czym opadła na prześcieradło. Lotny środek znieczulający, obdarzony zwykle wonią

płynu do mycia naczyń, miał w tym przypadku zwodniczy zapach wiśni. Po piętnastu sekundach w mózgu dziewczynki zgasł ostatni przebłysk świadomości, a jej oczy przybrały ołowiany, nieprzytomny wyraz. Automatyczne wysięgniki wykonały szybko dziecku wkłucie doŜylne i załoŜyły pediatryczną rurkę dotchawiczą. Tradycyjne przygotowanie do operacji obejmowało zwykle obłoŜenie pola operacyjnego serwetami i przemycie go preparatami dezynfekcyjnymi dla zminimalizowania ryzyka zakaŜenia bakteryjnego. W przypadku usuwania migdałków nie moŜna jednak zapewnić aseptyczności pola operacyjnego, poniewaŜ w przeciętnych warunkach w gardle roi się od mikrobów. W kaŜdej z sal operacyjnych Centrum znajdował się oczywiście specjalistyczny robot z dyszami natryskowymi i końcówkami czyszczącymi, umoŜliwiającymi przygotowanie pacjenta do zabiegu. Podczas gdy znieczulenie dziewczynki stawało się coraz głębsze, robot podjechał do stołu operacyjnego i na moment zawahał się. Po chwili wysięgnik odsunął koszulkę dziewczynki i zaczął przemywać jej brzuch płynem odkaŜającym. Gdy pierwszy automat zakończył pracę, do stołu podtoczył się lśniący robot chirurgiczny, przypominający wieloramienną hydrę. Liczne kończyny mogły wykonywać jednocześnie wiele funkcji, co eliminowało potrzebę asysty. Przetransportowanie pacjentki poprzedzone było przygotowaniem narzędzi chirurgicznych, jednak niespodziewanie zestaw do usuwania migdałków zastąpiony został inną tacą. Na kaŜdym z lśniących instrumentów z nierdzewnej stali widniał odmienny kod kreskowy, odczytany natychmiast przez robota chirurgicznego. Taca miała równieŜ znak firmowy producenta oraz opis: PODSTAWOWY ZESTAW ENDOSKOPOWY, WERSJA GINEKOLOGICZNA. Zamiana instrumentów, dokonana dosłownie w ostatniej chwili, mogłaby się wydawać absurdalną pomyłką, w istocie było to jednak uzasadnione działanie. KaŜda procedura w Centrum przebiegała według precyzyjnej chronologii, a ostateczne wyniki stanowiły rezultat działania maszyn podlegających fundamentalnym prawom fizyki. Pomimo prozaicznej czynności zamiany tacy z instrumentami stojące za nią motywy postępowania były o wiele bardziej złoŜone. Rozumienie to jednak umiejętność wyłącznie ludzka, ciągle obca nawet najbardziej zaawansowanym technicznie maszynom. Tak oto rozpoczęła się realizacja zdumiewającego, nieodgadnionego planu, opracowanego w samym sercu Centrum, gdzie potęŜny komputer wypełniał wolę oprogramowania, wpisaną w jego silikonowy mózg. W sali operacyjnej zgasł umieszczony pod sufitem reflektor. Zapanował gęsty mrok, ponury jak śmierć. PogrąŜona w anestetycznej śpiączce dziewczynka leŜała w bezruchu na stole operacyjnym. Rurka dotchawicza została wyjęta. Odgłos chrapliwego, nierównego oddechu odbijał się echem w ciemnościach. Główny monitor rozjarzył się Ŝywymi odcieniami błękitu. Ciepła, organiczna barwa stwarzała złudzenie, Ŝe sala operacyjna znalazła się pod powierzchnią morza. Niebieskawa, senna poświata sprawiała, Ŝe wątłe, pobladłe ciało dziecka zdawało się być zawieszone między Ŝyciem a śmiercią. Jedynie trzy opatrunkowe plastry na jej odsłoniętym brzuchu świadczyły o przeprowadzonym zabiegu. Nagle na monitorze pojawił się sznur roziskrzonych liter, układających się w upiorne rozpoznanie: WSTęPNA DIAGNOZA ANATOMOPATOLOGICZNA: WADA ROZWOJOWA SERCA Z ZABURZENIAMI PRZEWODNICTWA PRZEDSIONKOWO - KOMOROWEGO. Był to jednoznaczny opis wrodzonej nieprawidłowości ukształtowania mięśniówki serca, wynik nie przeprowadzonej w ogóle sekcji. Ale w sali nie było nikogo, kto

mógłby zareagować na fakt, Ŝe opis nie ma Ŝadnego związku z dzieckiem znajdującym się na stole operacyjnym. Na monitorze pojawiły się kolejne słowa: POLECENIE - KREMACJA ZW£OK. Drzwi sali operacyjnej otworzyły się. Do środka wjechał bezszmerowo robot, zatrzymując się obok stołu. Wysunęły się hydrauliczne wysięgniki, skorygowana została wysokość, na jakiej się początkowo znajdowały. Metalowe ramiona wpełzły pod nieruchome ciało dziewczynki. Posłuszny sygnałom automat powoli odwrócił nieprzytomne dziecko, aŜ przetoczyło się na materac transportowy. Po tej czynności robot znieruchomiał, oczekując dalszych poleceń. Wbrew pozorom scena ta była obserwowana. Niewidoczny świadek oglądał ją na monitorze w odległym pomieszczeniu, chłonąc wszystkie szczegóły zabiegu, przeprowadzonego dokładnie według planu. Postać ta miała na sobie biały fartuch. Wystające spod nakrochmalonych mankietów dłonie spoczywały na klawiaturze komputera. Po chwili palce wystukały słowo WYKONAć kończąc naciśnięciem klawisza ENTER. Na ekranie monitora widać było, jak robot wyjeŜdŜa z sali operacyjnej. W Centrum nie było krematorium. Jego rolę pełniło niewielkie pomieszczenie między laboratorium a kostnicą, gdzie do pozbywania się narządów i części ciała wykorzystywano średnich rozmiarów spalarkę Karlson Model 12. Miała ona kształt spoczywającego na betonowym cokole prostopadłościanu o boku ponad metrowej długości. Po dokładnym zamknięciu urządzenia, gazowe palniki wytwarzały wewnątrz temperaturę ponad dziewięciuset stopni Celsjusza. Spalarka stanowiła konieczne ustępstwo na rzecz przeszłości, poprzez wykorzystanie technologii mającej osiemdziesiąt lat. Tu w najnowocześniejszym laboratorium anatomii patologicznej rzadko zachodziła potrzeba spalania ludzkich szczątków. Pozostałości po badaniu na przykład płuca czy śledziony niszczono zwykle w przemysłowym piecu mikrofalowym, natomiast pozostałości tłoczone były pneumatycznie do śmieciarni, gdzie po sproszkowaniu trafiały do ścieków. Spalarkę wykorzystywano sporadycznie, do usuwania większych narządów lub kończyn, na przykład całych nóg. W wysokiej temperaturze odpady te zamieniały się w ciągu niecałej godziny w drobny popiół. Wymiary urządzenia czyniły je idealnym narzędziem do pozbycia się jednorazowo ciała czteroletniej dziewczynki. Zainstalowana w Centrum spalarka została zmodyfikowana i wyposaŜona w komputerową aparaturę sterującą. MoŜna ją było uruchomić zdalnie z ośrodka komputerowego lub za pośrednictwem robota. Gniazdko pod tradycyjnym panelem sterowania odpowiadało kablowi interfejsu typu RX -32, umoŜliwiając przekazywanie poleceń. Gdy robot dotarł do pomieszczenia spalarki, dziewczynka zaczęła właśnie odzyskiwać przytomność. CięŜkie powieki usiłowały podźwignąć się, walcząc z działaniem częściowo juŜ zmetabolizowanego preparatu znieczulającego. Kiedy robot wjechał do środka, drzwi automatycznie zamknęły się za nim. Automat podjechał do spalarki, wetknął wtyczkę w gniazdko i przekazał instrukcje cyfrowe. Metalowe drzwiczki spalarki stanęły otworem. Znajdująca się wewnątrz taca przypominała ruszt w kominku. Dziewczynka nie zdawała sobie sprawy, Ŝe robot powoli umieszcza ją w piecu. Poczuła jednak na plecach dotyk zimnego metalu. Jej wyobraźnia z trudem przebijała się przez mgłę świadomości. Zacisnęła słabo usta, starając się wydobyć z siebie głos. Nad jej głową, na czołowej płycie spalarki, zapłonął złowieszczy palnik starterowy. Robot wyciągnął wtyczkę, uruchamiając cyfrowy zegar

sterujący spalarki. Wyświetlacz pokazał najpierw pięćdziesiąt dziewięć, a następnie pięćdziesiąt osiem sekund. Robot obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i bezszelestnie wyjechał na zewnątrz. Dziewczynka coraz bardziej odzyskiwała przytomność. Otaczał ją gęsty mrok. - Maks? - wymamrotała. - Maks! Przetoczyła się na bok, uderzając głową w boczną płytę pieca. Jęknęła. Było jej zimno, bolał ją brzuch. Czuła bezgraniczne przeraŜenie. Swojego czasu siostra obiecała; Ŝe będzie przy niej, gdy obudzi się po operacji, lecz stało się inaczej. Na tę myśl - broda dziecka zadrŜała. Dziewczynka usiadła z trudem, wyciągnęła przed siebie ręce i... namacała twarde, metalowe ściany. Domyśliła się, Ŝe jest uwięziona w jakiejś komorze. Poczuła chłód i lęk przed zamknięciem. Jej usta mimowolnie wykrzywiły się w grymas przeraŜenia. Po chwili zdołała jednak dostrzec szarawy prostokątny obrys, jaśniejący na jednej ze ścian klatki. Zegar wskazywał dziewiętnaście sekund do zapłonu. Dla ogarniętego trwogą dziecka nikła poświata wydawała się zbawieniem. Dziewczynka popełzła niezgrabnie na kolanach i łokciach do ledwie widocznego konturu. Poruszała się wolno, chwiejnie, z uczuciem bólu. Gdy wreszcie dotarła do przedniej płyty, rozległ się złowieszczy szczęk, a zaraz po nim szmer elektrycznego silnika. Do uruchomienia spalarki pozostało dziesięć sekund. Drzwiczki urządzenia zaczęły się automatycznie zamykać. Dziewczynkę ogarnęła panika. Krzyknęła z całych sił. Nie mogła znieść myśli o zamknięciu się czarnej, zimnej komory. PrzeraŜeniu towarzyszyła jednak coraz większa stanowczość. Na moment przed zamknięciem się drzwiczek spalarki dziewczynka w pełni świadomie zacisnęła dłonie na gumowej uszczelce. W ten sposób palce przecięły laserowy promień czujnika bezpieczeństwa, słuŜącego do wykrywania przeszkód w zamknięciu pieca. Urządzenie przesłało nowe polecenie do elektrycznego silnika, który natychmiast ucichł. Drzwiczki spalarki znieruchomiały. Dziewczynka szybko cofnęła dłonie. Szczelina miała niecały centymetr szerokości - do środka wpadało niewiele światła. Było go jednak na tyle duŜo, by zorientować się, którędy moŜna wydostać się z komory. Ogarnięta lodowatym strachem, uwięziona w technologicznym koszmarze dziewczynka wydała z siebie przeraźliwy pisk i zaczęła bezradnie bić piąstkami w drzwi swojego więzienia. Była pewna, Ŝe zostanie uwolniona, jeŜeli tylko ktoś ją usłyszy. Jej wysiłki okazały się jednak daremne. Minęło jeszcze dziesięć minut, nim zuŜyła podsycane strachem i złością zapasy energii i szlochając z bezsilności, pozbawiona tchu, osunęła się na dno komory. W parę godzin później leŜała nadal w nieprzeniknionym mroku. £zy rozpaczy i osamotnienia jeszcze nie obeschły na jej policzkach. Wyczerpana, chwilami zapadając w płytki sen, na przemian płakała i ssała kciuk. Co jakiś czas budził ją słaby powiew powietrza, wpadający przez wąską szczelinę jej więzienia - miała na sobie jedynie cienką szpitalną koszulkę. Bardzo chciało jej się siusiu. W myślach przywoływała teŜ nieobecną siostrę. Niespodziewanie zabrzmiał głośny szum. Dziewczynka drgnęła. Owionęło ją zatęchłe powietrze. Przechylając głowę, zdołała wypatrzyć we wnętrzu spalarki połać mętnego blasku. Zaintrygowana ułoŜyła się na brzuchu.. Spalarka była automatycznie wentylowana dwa razy w ciągu dnia, niezaleŜnie od tego, czy w ogóle z niej korzystano. Popioły i wpadający do środka drobny pył wydmuchiwane były przez galwanizowaną rurę o przekroju trzydziestu centymetrów,

zainstalowaną w tylnej ścianie urządzenia. Przewód biegł kręto przez dziesięć metrów i uchodził na zewnątrz budynku. Mimo licznych załamań, do komory docierało dość światła, by dawało się je dostrzec gołym okiem. Dziewczynka z zaciekawieniem zaczęła przyglądać się otworowi w metalowej ściance, prowadzącemu do wąskiego tunelu - do środka komory znowu wpadała struŜka powietrza i niemal niedostrzegalna poświata. Wyraźnie ją zdziwiło, Ŝe nie zauwaŜyła wcześniej otworu, do którego teraz czym prędzej wetknęła głowę. ChociaŜ nie zdołała dostrzec Ŝadnych interesujących szczegółów, blask wabił ją, jak snop światła z latarni morskiej. Tłumiąc płacz, dziecko wcisnęło się w otwór. Był to zdumiewająco śmiały czyn jak na czterolatka. Trzeba jednak wiedzieć, Ŝe dziewczynka znacznie przewyŜszała odwagą i uporem swoje rówieśniczki. A poza tym kierowała nią potrzeba ucieczki od potwornej izolacji. Przeczołgała się niewiele ponad metr, gdy natrafiła na pierwszy zakręt. Minęła go po chwili wahania - nagrodą była wyraźnie jaśniejsza poświata. W oczach dziewczynki pojawił się blask nadziei. Zaczęła czołgać się szybciej. Hałaśliwie postukiwała w blachę łokciami i kolanami, niczym pełznąca jaszczurka. Tak bardzo pragnęła wyrwać się na wolność, Ŝe nie zauwaŜyła, iŜ przewód wentylacyjny ugina się pod jej cięŜarem - gdyby go rozkładała równomiernie, galwanizowane rury wytrzymałyby dwudziesto kilogramowe obciąŜenie. PodąŜając szybko do przodu, coraz rzadziej jednak podpierała się rękoma. Cienkie obejmy nie były obliczone na tak skupiony nacisk i zaczęły się wyginać na spojeniach. Jak wiadomo, najsłabszymi punktami instalacji wentylacyjnych są miejsca, gdzie przewody skręcają pod kątem prostym. Posuwając się zapamiętale w stronę coraz jaśniejszego blasku, dziewczynka pokonała z impetem kolejny zakręt, opierając dłoń na cienkiej ściance tuŜ za spawem. Przewód nie wytrzymał nacisku i rozerwał się. Dziewczynka wypadła z krzykiem głową w dół przez dziurę. Wykonała w powietrzu obrót i spadła na plecy, tracąc oddech. W ostatniej chwili przed utratą przytomności zdąŜyła dostrzec sztuczne światło. Wydawało jej się rÓwnieŜ, Ŝe wyczuła woń jedzenia. Nim ogarnął ją absolutny mrok, Christine Lassiter pomyślała, Ŝe jest juŜ bezpieczna. ROZDZIA£ 1 Pan doktor Dunston? Tu centrala. Mam na linii izbę przyjęć w Porthaven, Mogę Połączyć? - Która godzina? - Pięć po drugiej. - W nocy? - Tak. - Niech pani łączy. - Porthaven? Proszę mówić. - Doktor Dunston? Mówi OReilly z izby przyjęć w Porthaven. Mamy ofiarę wypadku, czteroletnią dziewczynkę. Jest z nią naprawdę źle. MoŜe mógłby pan ją obejrzeć? - W jakim jest stanie? Jest we wstrząsie. Oparzenia trzeciego stopnia, około czterdziestu procent powierzchni ciała, wieloodłamowe złamanie prawej piszczeli i uraz wewnętrzny - jamy brzusznej lub klatki piersiowej, nie wiemy dokładnie. Doktor Pardanani sądzi, Ŝe to odma wentylowa. Zrobiono zdjęcia, badania zostały juŜ wysłane. Zabieramy ją na salę operacyjną, kiedy tylko jej stan ustabilizuje się. - Wezwano anestezjologa i zespół operacyjny?

- Są w drodze. - Będę za kwadrans. Tak pilny przypadek wykluczał wzięcie prysznica. Dunston wyskoczył z łóŜka i błyskawicznie załoŜył ubranie. W pięć minut po podniesieniu słuchawki jechał juŜ samochodem na zachód. O tej porze praktycznie nie było ruchu, dzięki czemu zdołał dotrzeć do szpitala w dziewięć. Minut. Zajechał z piskiem opon na parking przed izbą przyjęć i zatrzymał samochód obok karetki ze złowieszczo pulsującymi czerwonymi i białymi światłami. Dunston dogonił pielęgniarzy, którzy właśnie wtaczali wózek noszowy do windy. Zacisnął dłoń na poręczy i pomógł pchać nosze, kiedy drzwi się otworzyły. Zaczął oglądać dziewczynkę, nie czekając na przybycie do sali operacyjnej. Dziecko było półprzytomne, wpadało w śpiączkę. Nieruchomość gałek ocznych pod półprzymkniętymi powiekami świadczyła dobitnie, Ŝe dziewczynka straciła kontakt z rzeczywistością. Większość jej włosów była spalona, pozostały jedynie krótkie, brązowe kępki. Według wstępnej oceny, największym oparzeniom uległy ręce i nogi. Pod warstwą pospiesznie rozsmarowanego silvadenu w kremie widniały poczerniałe strupy, poprzetykane wilgotnymi, spękanymi pęcherzami, z których sączyło się osocze. Na lewe podudzie załoŜono przezroczysty winylowy opatrunek usztywniający, pod którym rysowały się odłamy białej kości. Na prawym przedramieniu tkwiło wkłucie doŜylne; na swoim miejscu była teŜ rurka dotchawicza, podłączona do przenośnego respiratora. Kiedy wózek wytoczył się z windy, pracownicy traktu operacyjnego przywitali Dunstona ściszonymi głosami. Dunston uniósł przykrywającą tułów dziecka cienką koszulkę i ujrzał plamistą pręgę truskawkowej barwy, ciągnącą się od mostka do pępka. W kaŜdym cyklu pracy respiratora klatka piersiowa dziewczynki unosiła się niesymetrycznie: Ŝebra po lewej stronie były praktycznie nieruchome. - Uraz od pasów bezpieczeństwa? - zapytał, wskazując na krwawe wybroczyny. - Na to wygląda - odparł OReilly. - Pewnie nie były zapięte jak naleŜy. Poza tym musiała uderzyć w kant przedniego siedzenia. - A od czego te oparzenia? Benzyna? - Tak sądzimy. Bak eksplodował. - Chryste, tego tylko jej brakowało. Co z rodziną? - Nie wiemy. - No dobrze. To jej zdjęcia? - Tak. Specjalnie dla pana. Po dotarciu do sali operacyjnej Dunston zawiesił rentgenogramy na przeglądarce, podczas gdy ekipa transportująca przełoŜyła dziecko na przygotowany wcześniej stół. Pielęgniarki były juŜ na swoich miejscach, pospiesznie otwierały opakowania i przeliczały sterylne instrumenty. W głębi sali anestezjolog wypytywał lekarza z izby przyjęć o ilość podanych płynów i wyniki badań laboratoryjnych. - Jezu, ale koszmar - powiedział Dunston, skończywszy przyglądać się zdjęciom. - Jak to wygląda, Chad? Odma? - zapytał anestezjolog. - Tak, lewostronna. Chyba sześć złamanych Ŝeber Do tego wytrzewienie -ma jelita w klatce piersiowej. Nie zdziwiłbym się, gdyby jeszcze miała pękniętą śledzionę. Będzie potrzeba sporo krwi. - Zamówiłam juŜ cztery jednostki - odezwała się pielęgniarka. - Kto ma dyŜur na urazówce? - Nichols. JuŜ został wezwany.

- Jak jej odruchy, Rich? - Dunston zwrócił się do anestezjologa. - Nieźle. Nie ma objawów urazu śródczaszkowego. - MoŜe zrobiono jej przypadkiem tomografię? - Nie było czasu. Od czego zaczynamy, Chad? Dunston pomagał właśnie zdejmować z dziecka zachlapaną krwią koszulkę. Dziewczynka wyglądała Ŝałośnie i krucho. Dunston obmacał wprawnie jej brzuch i klatkę piersiową, szukając objawów istotnych dla diagnozy: Nie spodobała mu się wypukłość w okolicy podŜebrza. - MoŜe mieć z litr krwi w jamie brzusznej. Musimy wydostać jelita z klatki piersiowej. Zaczniemy od szybkiej laparotomii, odprowadzimy jelita na właściwe miejsce i zeszyjemy przeponę. Potem sprawdzimy śledzionę i wszystko, co jeszcze mogło zostać uszkodzone. - A drenaŜ płuca? - Najpierw trzeba powstrzymać krwotok. Później załoŜę dren i opracuję oparzenia. Tobie zostaje utrzymanie dziecka przy Ŝyciu, Rich - spojrzał na anestezjologa. Zespół urazowy w podstawowym składzie obejmuje cztery osoby: chirurga, anestezjologa, instrumentariuszkę i pielęgniarkę krąŜącą. Teraz, w tak naglącej sytuacji, wszyscy czworo przystąpili do działania bez najmniejszej zwłoki. Parę osób z personelu izby przyjęć przyglądało się temu z boku. Anestezjolog szykował leki do iniekcji i zakładał elektrody kardiografu, pielęgniarka smarowała delikatnie brzuch dziecka brązowym płynem odkaŜającym, zawierającym jodynę. Instrumentariuszka, kompletnie ubrana do operacji, kończyła liczenie narzędzi i gazików. Dunston, juŜ w czepku i maseczce, mył energicznie ręce nad umywalką. Po tej skróconej do trzech minut czynności przeszedł do sali operacyjnej. Mydlane bańki spadały na posadzkę z jego uniesionych rąk. Instrumentariuszka podała mu sterylny ręcznik i w chwilę później pomogła załoŜyć fartuch i rękawiczki. Wspólnie obłoŜyli pole operacyjne sterylnymi serwetami. Przykryli niemal całe dziecko, odsłonięty pozostał jedynie niewielki skrawek brzucha. - Cięcie pionowe czy podŜebrowe, doktorze? - Pionowe, w linii pośrodkowej. Chcę mieć jak najlepszy dostęp. Jak jej stan, Richie? - Musicie się spieszyć. Ma zwariowaną tachykardię i ledwie mi się udaje utrzymać ciśnienie w okolicy sześćdziesiątki. - Otrzymuje dość płynów? - Jeszcze trochę, a się utopi. W izbie przyjęć dostała krystaloid i koloid, pół na pół, a ode mnie roztwór Ringera. MoŜe wytrzyma, nim dostarczą krew. - Jak wysycenie tlenem? - Z trudem doszedłem z powrotem do dziewięćdziesięciu procent. - Anestezjolog popatrzył na migoczący złowieszczo ekran kardiomonitora. - Zaczynajcie, dobrze? Lada chwila moŜe być z nią jeszcze gorzej. Wyćwiczonym ruchem Dunston rozpłatał pionowo od mostka do pępka skórę i tkankę podskórną. Następnie przeciął powięzie i odsłonił otrzewną, której purpurowe zabarwienie świadczyło o krwawieniu wewnętrznym. - Krwiak otrzewnej - stwierdził jednostajnym głosem. - Ssak Poolea, proszę. OstroŜnie naciął otrzewną - ze środka wylał się intensywny strumień śliwkowej krwi. Wetknął szybko w otwór końcówkę ssaka i zaaspirował znaczną ilość krwi oraz skrzepów. Gdy rozszerzył cięcie otrzewnej, sygnały kardiomonitora zwiększyły tempo, nabierając rytmu dręczącego werbla. Dunston zawahał się, zaniepokojony rzucił okiem na zębaty wykres na monitorze.

- Tachykardia zatokowa - głos anestezjologa zdradzał napięcie - Brakuje jej hemoglobiny. Chryste, kiedy dadzą tę krew?! - Wyczuwasz tętno? - Z trudem. - Dasz jej lidokainę? - A jak myślisz, co właśnie nabieram? Mam nadzieję, Ŝe to ją podtrzyma do czasu, kiedy dostanie krew Rób swoje, Chad! Operuj, Ŝebym nie musiał się z nią jeszcze bardziej męczyć! Dunston wrócił do zabiegu, lecz juŜ po chwili rozległ się piskliwy alarm kardiomonitora. Zębaty wykres zamienił się w bezładną, nierówną falę. - Chryste, migotanie! - jęknął anestezjolog. - Defibrylator! - krzyknął do pielęgniarki. - A krwi jeszcze nie ma! Fibrylacja oznaczała, Ŝe serce dziewczynki przestało skutecznie tłoczyć krew, a powaŜnie uszkodzone narządy zostały pozbawione dopływu Ŝyciodajnego płynu. Stan naglący przeszedł w bezpośrednie zagroŜenie Ŝycia. Szybkie, lecz metodyczne działanie zespołu operacyjnego zmieniło się teraz w rozpaczliwą walkę o Ŝycie. Na odwracalne do pewnego czasu konsekwencje urazu nałoŜyła się ostra utrata krwi i jej składników - krwinki zbierały się w zmiaŜdŜonej jamie brzusznej, a osocze przesiąkało przez naczynia włosowate oparzonej skóry. Bez natychmiastowego podania krwi powodzenie akcji reanimacyjnej graniczyłoby z cudem. Dunston obłoŜył cięcie mokrą serwetą i pomógł odsłonić wątłą klatkę piersiową dziecka - elektrody defibrylatora musiały stykać się z gołą skórą. Pielęgniarka włączyła urządzenie do sieci i błyskawicznie podjechała nim do stołu operacyjnego. - Jak myślisz, ile waŜy? - rzucił niecierpliwie anestezjolog. - MoŜe ze dwadzieścia kilo. - W porządku - spuścił z tonu, ustawiając moc impulsu. - Zaczynam od pięćdziesięciu dŜuli. Rany boskie, kiedy wreszcie przyniosą tę krew?! Odsuńcie się od stołu! Małe ciałko wypręŜyło się na moment, gdy przeszył je prąd elektryczny. Oczy wszystkich wpatrywały się w tej chwili w kardiomonitor, na którym nadal rysowały się koszmarne zygzaki. Bez przywrócenia krąŜenia Ŝadna ilość krwi nie mogła uratować dziecka. Anestezjolog ustawił defibrylator na siedemdziesiąt pięć dŜuli i "strzelił" dziewczynkę jeszcze dwa razy. Bez skutku. Cisnął elektrody i gorączkowo otworzył szufladkę z lekami. Dunston przyglądał się temu bezradnie. - Co robić, Rich? - Spraw, Ŝeby jej serce biło! - powiedział anestezjolog, zajęty nabieraniem leku do strzykawki. Namacał plastykowy kapturek z boku wkłucia, odkręcił go i czym prędzej opróŜnił strzykawkę. - Na wózku powinno być bretylium! - zawołał do pielęgniarki. W krótkich odstępach czasu anestezjolog wstrzyknął dziewczynce lidokainę, tosylan bretylium i prokainamid, wykonując w przerwach kolejne wstrząsy defibrylatorem. Wszystko na nic. Leniwe fale przetaczające się po ekranie kardiomonitora zdawały się być szyderczym komentarzem skuteczności jego działań. Dunston czuł się wykończony Wiedział, Ŝe uratowanie Ŝycia dziewczynki spoczywa w jego rękach i... wyślizguje się z nich. Wreszcie przyniesiono krew. Pielęgniarka przebiła plastykowym grotem pierwszą torbę i podłączyła przewód do wkłucia doŜylnego, nie czekając na przywrócenie krąŜenia. Trzy minuty od ustania akcji serca Dunston zdał sobie sprawę

ze swej bezsilności. Oczami wyobraźni widział bezskutecznie drgający mięsień serca, niby zlepek Ŝywych stworzeń. Nie zapominał o koszmarnych urazach dziewczynki. Wyobraził sobie pozbawione tlenu serce - omotane wepchniętymi nad przeponę jelitami... - NóŜ! - zawołał nagle, a był to bardziej okrzyk olśnienia niŜ polecenie dla, instrumentariuszki. Energicznym ruchem zerwał sterylną serwetę i chwycił skalpel z podstawki z narzędziami. Błyskawicznie zabrał się do poszerzania cięcia, z wprawą tnąc dalej obok wyrostka mieczykowatego mostka. - Na miłość boską, Chad, co ty wyprawiasz?! - Robię wszystko, co się da. PrzecieŜ musi być jakiś powód, Ŝe jej serce przestało pracować! Po kilku sekundach Dunston wsunął rękę do jamy brzusznej, sięgając w górę. Z przeraŜeniem stwierdził, Ŝe pęknięcie przepony jest o wiele większe, niŜ podejrzewał. Do klatki piersiowej przemieściła się cała zawartość otrzewnej i część okręŜnicy poprzecznej. Pętle jelita cienkiego wytrzewiły się w lewo. Dunston szybko zaczął odprowadzać przepuklinę. ściągał przypominające lśniącą parówkę jelito i wykładał wilgotne, róŜowe pętle na bladą skórę. Dunston wiedział doskonale, Ŝe juŜ od dawna nie praktykowano otwartego masaŜu serca. Miała to być z jego strony ostatnia, rozpaczliwa próba ustalenia, dlaczego ustało krąŜenie. Podejrzewał, Ŝe moŜe chodzić o pęknięcie aorty lub nie wykrytą wcześniej drąŜącą ranę mięśnia sercowego. Kiedy objął dłonią niewielki, delikatny narząd, z niewymowną rozpaczą wyczuł pod palcami spręŜysty opór na poły zakrzepłej krwi. Potrząsnął głową. - Tamponada serca - stwierdził. - Cholera, dawajcie zestaw odbarczający! ChociaŜ ogarniało go zwątpienie, nie zamierzał się jeszcze poddawać. Naciął osierdzie, umoŜliwiając swobodny odpływ krwi uciskającej mięsień sercowy. Włókienka mięśniowe daremnie trzepotały pod palcami Dunstona, zaciskającego rytmicznie dłoń na komorach, dla pobudzenia do pracy wyczerpanego narządu. Czynił to przez dziesięć minut, zdając sobie powoli sprawę z daremności swych wysiłków. Wiedział, Ŝe zabrał się do tego zbyt późno, choć przez chwilę miał nadzieję, Ŝe doświadczenie i upór pozwolą mu tchnąć Ŝycie w to małe ciało. Doktor Chad Dunston musiał jednak w końcu pogodzić się z przegraną. Zamknął oczy i zwiesił głowę. Z kaŜdym uderzeniem serca odczuwał przejmujący ból, cierpiał całą duszą. Była za dwie trzecia nad ranem. ROZDZIA£ 2 Co to ma znaczyć, do cholery?! - zagrzmiało od drzwi. Urzędnik wpadł do pokoju jak bomba, rzucając z odrazą plik dokumentów na biurko swego pomocnika, jakby miał do czynienia z cuchnącymi odpadami. Ten przejrzał naprędce kilka kartek i wrócił do pracy. - Jakieś prawnicze bzdety - skomentował lakonicznie. - Co za błyskotliwość! - zabrzmiał poirytowany głos szefa. - Słuchaj, juŜ to przerabialiśmy. Te same stare knoty. - Tak? Tym razem mogą się nam dobrać do dupy. - I kto to mówi? Powiedziałem ci, Ŝe nic dla nich nie mamy. - Lepiej przejrzyj to jeszcze raz, dobrze? - Ale...

- Przejrzyj to, jak ci mówię, na miłość boską! - Jak chcesz - przytaknął niechętnie pomocnik i obrócił się z fotelem w stronę monitora terminalu. - Moim zdaniem to strata czasu. Nie nasza działka. Kilkoma stuknięciami w klawiaturę pomocnik wywołał Sieć Informacji Medycznej i wprowadził kod dla Laboratorium Brookhaven, a następnie za pomocą specjalnej sekwencji klawiszy funkcyjnych połączył się z bazą pobliskiego Centrum Rezerw Ludzkich. CRL było najnowocześniejszym szpitalem i medycznym ośrodkiem badawczym w kraju. Urzędnik nie spuszczał wzroku z ekranu. - Myślisz, Ŝe to blef? - Kto nas pozwie, ćwoki z Biura Statystyki Ludności? PrzecieŜ gromadzimy tylko dane i przekazujemy je do Albany. Koniec, kropka. Nie mamy nic wspólnego z aktami zgonów. - Czyja wiem? MoŜe mimo wszystko mamy to na liście. - Przedtem nie mieliśmy. - Pomocnik wciąŜ wpatrywał się w migoczący ekran. - Kiedy niby miało się to zdarzyć? - Trzydziestego pierwszego marca. - Spróbuję. Biuro Statystyki Ludności przy Wydziale Zdrowia zbierało i przechowywało szczegółowe informacje o wszystkich narodzinach i zgonach w stanie Nowy Jork. Po wprowadzeniu danych do komputera segregowano je między innymi według okręgów, dat, cech etnicznych, wieku i schorzeń, biorąc takŜe pod uwagę, czy pochodziły ze szpitali czy z domów opieki. Był to istny raj dla statystyków, ale piekło dla urzędników. Teoretycznie w razie potrzeby z baz danych moŜna było uzyskać nawet najmniej istotne szczegóły epidemiologiczne. - No dobrze, mamy trzydziestego pierwszego marca, okręg Saffolk. - Pomocnik nacisnął kolejny klawisz. - Szpital: CRL. Zgonów: zero. Widzisz tę cyfrę na ekranie? - A trzydziestego marca i... pierwszego kwietnia? - Jak sobie Ŝyczysz. - Pomocnik powtórzył sekwencję poleceń, lecz wynik był identyczny. - Szkoda zachodu - podsumował. Spróbuj według miejsca zamieszkania. - Rejon Brookhaven, zgadza się? - Tak. - Przypomnij mi, jak się nazywała? - Lassiter, Christine. - Słodka mała Krysia. - Pomocnik odczytał informacje z ekranu. - Najbardziej podobne nazwisko to Larrabee - stara baba, przekręciła się we własnym domu. Nie ma Ŝadnej Lassiter - Spróbuj połączyć się z komputerem szpitala. - Myślisz, Ŝe dowiemy się stamtąd czegoś nowego? - Nie marudź, tylko zrób to, dobrze? Pomocnik wzruszył ramionami i na nowo zaczął stukać w klawisze. - W. Porządku, połączyłem się. O co pytamy? - Dzieciak został przyjęty do szpitala, więc chyba od tego trzeba zacząć. - Przyjęcia, w układzie alfabetycznym - odparł pomocnik, garbiąc się nad klawiaturą. - CRL, Brookhaven, marzec. - Wkrótce skończył przeglądać listę i wyprostował się. - O, kurczę! - Co to znaczy? - szef okazał zaniepokojenie. - Nie mam pojęcia. Spróbuję jeszcze raz. - Powtórzył ostatnie polecenie, ale rezultat był ten sam. - Chcą nas zrobić w balona czy co? - Nie chrzań! - Przysięgam na Boga, jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem!

Poczekaj jeszcze spróbuję się dostać do poufnej sieci Brookhaven. Pomocnik zaczął gorączkowo wpisywać polecenia. Gdy otwierał łącze Departamentu Obrony dla rządowego Laboratorium Brookhaven, na jego czole pojawiły się krople potu. W końcu wprowadził hasło dla CRL. Na ekranie pojawiły się migoczące poziome linie. Po chwili zastąpił je wyświetlony z krystaliczną czystością komunikat: DOSTęP ZABRONIONY - Jezu Nazareński! Moment później ekran kompletnie opustoszał. Centrum Rezerw Ludzkich połoŜone było dwieście czterdzieści kilometrów na południe od Albany, na ośmiohektarowym obszarze, porośniętym niegdyś dzikim sosnowym lasem. W sąsiedztwie znajdowało się rządowe Laboratorium Brookhaven. Szpital był wielopiętrowym pomnikiem ku czci architektury i medycyny. W ośrodku komputerowym Centrum, wypełnionym rzędami idealnie ustawionych biurek z zainstalowanymi terminalami, panowała absolutna cisza. Węzłowym punktem dla falang elektronicznych maszyn były dwa gigantyczne superkomputery usytuowane na środku sali. Nagle na ekranie terminala numer 47 zamigotał kursor Monitor oŜył, pojawiły się na nim świetliste litery: CHRISTINE LASSITER. PRZEKAZ DANYCH UDAREMNIONY ROZDZIA£ 3 Cheryl wcale nie musiała patrzeć w stronę drzwi, Ŝeby dowiedzieć się, kiedy wchodzi Maks. Prawdę mówiąc nie musiała nawet podnosić głowy. Wystarczyło, Ŝe posłuchała restauracyjnego gwaru - raptownie zapadająca cisza stanowiła niemy znak sygnalizujący przybycie jej przyjaciółki. Cheryl zdąŜyła zaledwie dotknąć pałeczkami jedzenia, gdy zwykła obiadowa wrzawa przycichła, tak jak za sprawą MojŜesza rozstąpiło się Morze Czerwone. Cheryl spojrzała znad skraju okularów przeciwsłonecznych na biznesmenów, poŜywiających się przy sąsiednim stoliku. Wszyscy powiedli wzrokiem w tym samym kierunku, reagując jak tresowane łasice. Westchnęła i poszła w ich ślady, by teŜ być świadkiem pokazowego wejścia Maks. - To się nazywa wystrzałowa kiecka - stwierdziła na widok eleganckiego, białego stroju przyjaciółki. - Chryste, zawsze wyglądasz, jakbyś miała za chwilę wyskoczyć z ubrania. - Dzięki za komplement, Cher. Długo czekasz? - Nie, dopiero przyszłam. Tobie teŜ w poniedziałki odechciewa się Ŝyć? - Jasne. Miałaś kiedyś wraŜenie, Ŝe grasz w bilard kawałkiem sznurka? Sama nie wiem, skąd mi się nazbierało tyle roboty przez trzy dni. Mało innych zmartwień. - Jak poszło spotkanie w piątek po obiedzie? - Niewiele zwojowałam - odparła Maks, omiatając ramiona długimi, jasnymi włosami. - Czasami mam wraŜenie, Ŝe ugrzęzłam na dobre. - Ty, Miss Efektu? - nie kryła zdziwienia Cheryl. - Czego się dowiedziałaś? Dwudziestosiedmio-letnią przyjaciółkę cechowała rozwaga w działaniu i oszczędność gestów, nie miała zwyczaju tracić na darmo energii. Tym razem jej twarz była wyjątkowo powaŜna. Facet zaserwował mi typowe prawnicze wodolejstwo - aŜ gęsto od przymiotników i trybu warunkowego. Zamówiłaś coś? - Tak, dla mnie węgorza, a dla ciebie zraz po kalifornijsku. Co zdziałał? - Wyprztykał się z prawniczych kruczków - Maks wzruszyła ramionami. Przynajmniej jest na tyle uczciwy, by się przyznać, Ŝe nie dał sobie rady. Ostatecznie odesłał mnie do jakiegoś

specjalisty. - Masz zły wynik rozmazu, czy co? - Prawie trafiłaś. Skierował mnie do eksperta od przypadków dotyczących szpitali. - Zajmującego się procesami o błędy w sztuce? - Nie, prawodawstwem słuŜby zdrowia i pokrewnych przepisami. Coś w tym rodzaju. Miałaś kiedyś wraŜenie, Ŝe walisz głową w mur? - Całe Ŝycie - odparła Cheryl, upijając łyk herbaty. - Dokładnie tak samo jest ze sprawą Chrissie. Kręcę się jak pies za własnym ogonem. Sądziłam, Ŝe wystarczająco cięŜko szło mi z samym Centrum, ale dopiero teraz zrozumiałam, co to znaczy biurokracja. Pamiętasz, Ŝe po śmierci Chrissie po całych dniach wodzili mnie za nos, zanim odmówili wydania aktu zgonu? - Tak, mówiłaś mi. Umarła w marcu, a teraz jest środek cholernego lata. Przez pięć miesięcy nie udało mi się uzyskać ani jednej konkretnej odpowiedzi! Ile czasu trzeba zmarnować, Ŝeby wydębić jeden parszywy świstek? W urzędzie stanu cywilnego powiedzieli, Ŝe nie mają karty statystycznej ze szpitala, bez czego nie mogą wystawić Ŝadnego dokumentu. Dobre sobie. Wróciłam więc do szpitala... Na miłość boską, próbowałaś kiedyś załatwić coś w miejscu, w którym nie ma Ŝywej duszy? - Pewnie. Sama w czymś takim pracuję. - Centrum pełne jest robotów, monitorów i komputerów. Wiesz, jak to wkurza, kiedy dzwonisz, Ŝeby dowiedzieć się o stan konta i słyszysz w słuchawce: "W celu uzyskania informacji o bilansie rachunku proszę nacisnąć jedynkę". A tu mi szło tysiąc razy gorzej. Po całym tygodniu walki z komputerami Centrum nabawiłam się tylko zeza. Cholerne pudła nie chciały nawet przyznać, Ŝe moja siostra była ich pacjentką, nie mówiąc o tym, Ŝe umarła w szpitalu. Zaręczam ci jednak, Ŝe jeszcze z nimi nie skończyłam! - MoŜna się załamać. - To jeszcze nie koniec! - potrząsnęła głową Maks. - Nie dość, Ŝe nic nie wskórałam w szpitalu, to jeszcze przyszło mi stoczyć walkę z firmą ubezpieczeniową - a właściwie z jakimś urzędniczyną,. Domyślasz się, jak było: nie chciał nawet słyszeć o rozpatrzeniu wniosku, nie mówiąc o wypłaceniu odszkodowania, bez oficjalnego aktu zgonu - którego nie mogę wyrwać z Centrum. Po prostu obłęd. - Do tego jeszcze ten twój adwokat. Za co ty mu płacisz? - Sama nie wiem. Warto się zastanowić. W kaŜdym razie kiedy nic nie wyszło w ubezpieczeniach, wróciłam do urzędu miejskiego, Ŝeby się zajęli moją sprawą. I co? Pozbyli się mnie jak śmierdzącego jajka. Na otarcie łez dostałam tylko namiar na komórkę w wydziale zdrowia władz stanowych, gdzie zajmują się narodzinami, i zgonami. - Z władzami stanowymi nie masz Ŝadnych szans. - Wiem o tym i bez ciebie. Patrzyli na mnie, jakbym miała dwie głowy. Adwokat zwodził mnie jeszcze z miesiąc, aŜ wreszcie coś wykombinował... - Poza wyciągnięciem od ciebie kolejnego czeku? Maks zdobyła się na smętny uśmiech. - Wystosował pismo do Biura Ewidencji Ludności. Pewnie myślał, Ŝe groźba sprawy sądowej zmusi Centrum do wydania zaświadczenia o zgonie. Oczywiście przeliczył się. - Maks upiła kilka łyków herbaty. - Jasne. Dlaczego miałoby być inaczej? - Wiele razy byłam w takim dołku, Ŝe miałam ochotę dać juŜ sobie spokój. Ale myśląc o Chrissie... Tak, z pewnością nie chciałaby, Ŝebym się poddała. - Powiedz wreszcie, do kogo cię skierował adwokat? - spytała

Cheryl, sięgając po papierosa. - Nazywa się Lester... I coś tam jeszcze.. Mam się z nim spotkać jutro. - Nie chcę krakać, ale czy myślałaś, co zrobisz, jeśli i ten cały Lester nic nie pomoŜe? - Co zrobię? - Właśnie. Jako urzędnik państwowy uwaŜam, Ŝe powinnaś się zabrać do tego z innej strony. - A niby z jakiej? - Walcząc z biurokracją, nie traciłabym czasu na pertraktacje z ludźmi, którzy tylko wykonują przepisy, ale pogadałabym z tymi, którzy je tworzą, na szczycie tej piramidy. - Jasne, moŜna ich przycisnąć, ale nie przypominam sobie, Ŝebym widziała ich listę. - Ja teŜ nie, przynajmniej do tej pory. MoŜe znajdę coś w poufnej sieci Brookhaven. Kelner przyniósł zamówione potrawy na dwóch drewnianych tacach. Maks patrzyła na przyjaciółkę, sięgającą po sos sojowy i wosabi, zastanawiając się jednocześnie, jak daleko zdolna jest się posunąć w dąŜeniu do swego celu. Jedno wiedziała na pewno: jeszcze nigdy nie była tak zawzięta, kolejne niepowodzenia tylko wzmagały jej upór. Dzień okazał się wyczerpujący. Zaległe obowiązki sprawiły, Ŝe Maks zasiedziała się w biurze do zmroku. Po powrocie do domu zadowoliła się herbatą z lodem i małą porcją sałatki, przyniesionej z baru rezydującego po sąsiedzku. W końcu przeszła do sypialni, nastawiła klimatyzację na maksimum, załoŜyła długą, luźną koszulę i sprawdziła pocztę elektroniczną. Natrafiła na informację od Cheryl. Ziewnęła. Była zbyt zmęczona, by od razu kontaktować się z dwoma osobami, których nazwiska podała Cheryl. Wydrukowała całą informację do wykorzystania w przypadku, gdyby prawniczy ekspert równieŜ niczego nie osiągnął. Pomyślała, Ŝe chyba jedna z osób wymienionych przez przyjaciółkę brała udział w projektowaniu Centrum. Nabrała ochoty, Ŝeby zadać jej parę kąśliwych pytań, jeŜeli tak było w istocie. Maks nie potrafiłaby zasnąć bez odbycia swego conocnego rytuału. Początek był taki, Ŝe w miesiąc po śmierci. Siostry zaczęła szperać w róŜnych sieciach komputerowych, do których miała dostęp. Liczyła, Ŝe przez zamieszczanie ogłoszeń i zapytań w komputerowych biuletynach i "kółkach dyskusyjnych" zdoła uzyskać pomoc w rozwikłaniu zagadki śmierci Christine. Po podłączeniu się do systemu, zwykłym naciśnięciem jednego z klawiszy funkcyjnych, wysyłała niezmiennie brzmiącą wiadomość: "Nagroda za poufne informacje o śmierci Christine Lassiter w dniu 31 marca w Centrum Rezerw Ludzkich". Niestety, nie licząc paru perwersyjnych propozycji, nikt nie okazał najmniejszego zainteresowania. Teraz, mimo znuŜenia, Maks raz jeszcze zabrała się do wypełnienia swojego obowiązku, mając na uwadze honor rodziny. W sieciach Compuserve i America Online nie było Ŝadnych wiadomości. Wahając się, Maks wprowadziła swoje ogłoszenie do Internetu. Była zgnębiona narastającym przez cały dzień bólem głowy. Przerwała poszukiwania i wyszła na chwilę do łazienki, mijając po drodze pusty pokój Chrissie. Wzięła z apteczki dwie pastylki paracetamolu i połknęła je popijając wodą z kranu. W drodze powrotnej weszła na chwilę do pogrąŜonego w mroku pokoju siostry. Usiadła na brzegu łóŜka, połoŜyła palce na czole i pomasowała je. Nabrała ochoty, Ŝeby pozostać tu przez chwilę. Wyciągnęła się na podwójnym łóŜku, przesunęła dłonią po satynowej pościeli i przetoczyła się na bok. Zamknęła oczy, jej

myśli poszybowały ku przeszłości -oŜyły wspomnienia wspólnie spędzonych godzin, wspólnych marzeń. Nawet nie zauwaŜyła, kiedy zasnęła. Obudziło ją kliknięcie i znajomy pomruk elektrycznego silniczka towarzyszący zmianie stacji dysków w komputerze. Otworzyła oczy. Podświetlany zegar na ścianie wskazywał trzecią nad ranem. Wstała, zła na siebie, Ŝe zostawiła włączony komputer. Przeszła do swojej sypialni, mruŜąc oczy od blasku. Natychmiast oprzytomniała, gdy popatrzyła na monitor Zamiast grafiki internetu na ekranie widniało menu główne twardego dysku w DOS-ie. Przemknęło jej przez głowę, Ŝe moŜe chciała coś zmienić... Nie, pamiętała dokładnie zalogowanie w Internecie. Wniosek był oczywisty - będzie ją słono kosztować sześć godzin "nieprzerwanej" pracy Zmarszczyła brwi, niechętnie spoglądając w stronę monitora. Firma, w której Maks była zatrudniona, obawiając się szpiegostwa elektronicznego, wydała tego roku swoim pracownikom do domowego uŜytkowania pakiet oprogramowania o nazwie Filesecure. Pliki te nie tylko chroniły przed włamaniem się do komputera, lecz równieŜ ułatwiały korzystanie z modemu. Jeden z programów, "Wodopój", otwierał miniaturowe okno w prawym górnym rogu ekranu, wyświetlające liczbę wolnych megabajtów pamięci i dokładny czas, kiedy uŜytkownik korzystał ostatnio z komputera, "pijąc" cokolwiek z zawartości plików. Cyfrowy zegar Wodopoju wskazywał godzinę drugą pięćdziesiąt pięć. Od tego momentu minęło niewiele ponad pięć minut. Wprawiona w zakłopotanie Maks aŜ zmruŜyła oczy. Była tylko jedna osoba, która mogła skorzystać z jej komputera - ona sama. Koniec, kropka. Program Filesecure wymagał podania kilku haseł, a nie udostępniła nikomu Ŝadnego z nich. Co więcej, poza nią nie było nikogo w domu, a komputer nie mógł przecieŜ samoistnie podjąć pracy Maks zerknęła na modem, tłumiąc dreszcz niepokoju. Czy to moŜliwe, Ŝeby jakiś ciekawski hacker dostał się do jej plików poprzez Internet? Wiedziała, Ŝe w Internecie są wśród niezliczonych opcji równieŜ i takie, jak World Wide Web i File Transfer Protocol, ułatwiające udostępnianie informacji. Programy te przeznaczone są jednak do świadomego przekazu danych, a nie do ich wykradania. A jeśli nawet byłoby to moŜliwe, oprogramowanie Filesecure miało udaremnić niepoŜądany dostęp. Maks doszła do wniosku, Ŝe to po prostu niemoŜliwe, aby ktoś włamał się do jej komputera. Była jednak wstrząśnięta. Zdenerwowana, wystukała serię komend, aby wyjąć z menu i ustalić dokładnie, które z plików były przeglądane. Po krótkiej przerwie monitor rozjaśnił się ponownie i ku absolutnemu zdumieniu Maks okazało się, Ŝe otwierany był plik CHRISTINE. DOC - ten, w którym gromadziła wszystkie informacje dotyczące swojej siostry Oszołomiona, pobladła Maks uzmysłowiła sobie, Ŝe właśnie wykryła wtargnięcie niewidzialnego intruza. Kogo obchodziło jej prywatne śledztwo? A jeŜeli kogoś to interesowało, dlaczego nie zwrócił się do niej bezpośrednio? Do zamętu w głowie dołączyło po chwili uczucie chłodu i niepewności. Działo się coś, czego Maks nie była w stanie pojąć, coś absolutnie niejasnego, co zaczęło ją śmiertelnie przeraŜać. ROZDZIA£ 4 PodłuŜny cypel w północno - wschodniej części Long Island to

przewaŜnie wiejska okolica o solidnych rolniczych podstawach, w znacznej części pokryta mozajką pól i gospodarstw. Północny i południowy brzeg dają łatwy dostęp do pierwszorzędnych łowisk Atlantyku i Cieśniny Long Island. Oprócz widokowych plaŜ Hamptons główną cechą topografii przylądka jest jego uderzająca płaskość. Poziomy układ terenu najlepiej dostrzec z biegnącej przez północną część wyspy drogi międzystanowej, Long Island Expressway. PoniewaŜ autostrada nie pokonuje gór ani rzek, wędrując pieszo moŜna by odnieść wraŜenie, Ŝe się jest na Wielkich Równinach środkowych stanów. Właśnie brak naturalnych przeszkód terenowych sprzyjał rozwojowi handlu między rdzennymi indiańskimi plemionami: wypływającymi w morze Szinnekokami, Mattitukami i uprawiającymi rolę Massapekami. Granice plemion nie zaleŜały od czynników geograficznych, lecz od wzajemnych porozumień. Na długo zanim Long Island stała się przyczółkiem holenderskiego ekspansjonizmu i terenem pod uprawę ziemniaków dla kolejnych pokoleń, rozległe ugory porośnięte były bujnymi gąszczami czarnych sosen, po których swobodnie krąŜyły jelenie i szopy pracze. Jadąc Long Island Expressway, doktor Chad Dunston często przypatrywał się równinnej okolicy. Tego ranka był jednak zbyt przytłoczony tragedią sprzed kilku godzin, by zwracać uwagę na otoczenie. JuŜ dawno nauczył się, jak unikać obsesyjnego rozmyślania o sytuacjach, na które nie miał Ŝadnego wpływu. Kiedy został opuszczony przez Ann, psychiczny chłód i ciągłe analizowanie własnego połoŜenia omal go nie zabiły. W końcu zmusił się do działania, zajmując się czymkolwiek, co tylko mogło go uwolnić od bolesnych, uporczywych medytacji. Samotna walka z myślami oznaczała automatycznie przejście na stronę wroga. Dunston włączył wpięty w klapę mikrofon kieszonkowego dyktafonu. Wiedział, Ŝe ma słabą pamięć, toteŜ zwykle podczas jazdy nagrywał na taśmę swoje myśli i skojarzenia. Usiłował ograniczać rozwaŜania do tematyki medycznej, poniewaŜ spisywaniem ich z dyktafonu zajmowała się jego sekretarka, ale jazda monotonną autostradą często sprawiała, Ŝe gubił zawodowy wątek i snuł rozwlekłe, osobiste monologi, na tyle Ŝenujące dla niego samego, co pasjonujące dla sekretarki. środa, czternastego. Wpół do jedenastej rano. Przepiękny poranek po koszmarnej nocy. Mijam zjazd sześćdziesiąt sześć do Yaphank i paru zapaleńców na rowerach. Rany, przydałoby mi się trochę relaksu. Oddałbym lewą rękę, Ŝeby choć trochę powiosłować teraz na łodzi. No, niezupełnie. Business is business. Obowiązek wzywa... Ceil, sprawdź, do jakiej kategorii zakwalifikować przyszycie kątnicy u jutrzejszego pacjenta, Roberta jak - mu - tam. Nie mam pojęcia, ile sobie za to policzyć. Wymyśl coś, albo lepiej zadzwoń do biura Singha. Stosują tam takie ceny, o jakich w Ŝyciu nie słyszałem. Czasem zastanawiam się, czy nie spisują ich z sufitu. Myślisz, Ŝe to moŜliwe? Pewnie nie. Dunston zamilkł i spojrzał w lewo, gdzie niegdyś rozciągał się gęsty las. Nie tak dawno wycięto w nim polanę, lokalizując tam instytucję medyczną, nazwaną, ostatecznie Centrum Rezerw Ludzkich. W chwili rozpoczęcia budowy w 1996 roku Centrum podąŜało tropem najnowszych trendów technologicznych, by ostatecznie osiągnąć szczytowy etap komputeryzacji medycyny. Potrzeba skomputeryzowania tej nauki narastała przez dziesięciolecia. Maszyny przejmowały stopniowo od człowieka coraz liczniejsze zadania w zakresie diagnozowania i terapii. Bo czyŜ miało sens, Ŝeby krwinki liczył laborant, skoro komputer mógł to uczynić o wiele szybciej, dokładniej i - taniej. Jednocześnie w miarę postępu informatyki rósł takŜe jej wpływ na medycynę. - BoŜe, Ŝeby to spotkanie skończyło się jak najszybciej -

podjął monolog Dunston. - Arthur na pewno się pojawi, a z nim moŜna się dogadać bez problemów. JeŜeli jednak przyjedzie Merlin, jak nic będę musiał przesunąć wizyty pacjentów. Gość jest genialny, tyle Ŝe gęba się mu nie zamyka, zwłaszcza jeśli przyjeŜdŜa z którymś ze swoich gadŜetów Odbiór, bez odbioru.,. Rozwój technologii komputerowej oznaczał ciągłe przechwytywanie przez nią procedur zastrzeŜonych dotychczas tylko dla ludzi. Pod koniec lat osiemdziesiątych opracowano na Uniwersytecie Harvarda wysoce efektywny program, pozwalający na diagnozowanie róŜnicowe rozmaitych schorzeń, Wystarczało wprowadzić do komputera informacje o objawach, dane z wywiadu i wyniki badań laboratoryjnych. Na początku lat dziewięćdziesiątych w kilku przodujących akademiach medycznych kraju skomputeryzowany opis radiogramów zastąpił interpretację dokonywaną dotychczas przez człowieka. Wielu luminarzy nauki doszło do wniosku, Ŝe wkrótce udział lekarza w terapii nie tylko stanie się zbędny, lecz będzie się go unikać ze względu na potencjalne zagroŜenie ludzką pomyłką. Do 1994 roku przygotowano pole do przejęcia przez komputery wielu dziedzin medycyny. Znakomity postęp dokonany został w okulistyce i neurologii, gdzie laserowe instrumenty optyczne i holografia umoŜliwiły dokładne określanie wszelkich zmian patologicznych Po zlokalizowaniu zaćmy, guza czy torbieli moŜna było je usunąć za pomocą stereoskopowo naprowadzanego automatycznego manipulatora chirurgicznego, przewyŜszającego precyzją najzręczniejszych ludzi. Fenomenalne rezultaty sprawiły, iŜ wkrótce skonstruowano nową generację robotów chirurgicznych. - Ceil, przypomnij mi, Ŝeby zadzwonić do Sudo z Hitachi w sprawie prowadnicy do światłowodowego cewnika naczyniowego. Chceszsushi? PrzyjeŜdŜa dzisiaj reprezentant firmy Pfizer, a wiem, Ŝe da się naciągnąć na jedzenie na wynos. Spodziewany napływ kapitału okazał się wprost zawrotny. Olbrzymie sumy zainwestowanych pieniędzy doprowadziły do ostrej konkurencji, która szybko zepchnęła na margines produkty medyczne niŜszej klasy Powstało dzięki temu szereg zaawansowanych technologicznie urządzeń, mających wspólną cechę: wykorzystywano w nich komputery. Optyczna precyzja słuŜyła dokładności cięć i resekcji. Dzięki laserowej fotokoagulacji moŜliwe stały się właściwie bezkrwawe operacje. Krokowe, matematyczne algorytmy - swego rodzaju sztuczna, komputerowa inteligencja - zastąpiły lekarską ocenę. Nowoczesne instrumenty chirurgiczne okazały się sukcesem bez precedensu. W tej sytuacji często podkreślano ludzką zawodność. Do połowy lat dziewięćdziesiątych nadwątlone zostały ostatnie szańce historycznie ukształtowanych bastionów medycyny. Polityczni decydenci nie mogli przegapić sukcesów w komputeryzacji chirurgii. Uznawano je nawet za zapowiedź całkowitej automatyzacji medycyny, bowiem skonstruowanie robotów chirurgicznych było dotychczas najpowaŜniejszym problemem w tym zakresie. Ich powstanie zdawało się przesądzać o losie całej dziedziny wiedzy. Stworzeniu robotów chirurgicznych sprzyjały pewne okoliczności. Przede wszystkim coraz powszechniejsze stawało się wykorzystywanie instrumentów endoskopowych. Wiele z tych urządzeń, na przykład w ginekologii i chirurgii ogólnej, wspomaganych było przez komputery. WaŜną rolę odegrało udoskonalenie technologii rzeczywistości wirtualnej. Postęp w

obydwu tych dziedzinach przebiegał często tymi samymi torami, co nieuchronnie doprowadziło do ich połączenia, a to z kolei zaowocowało dalszymi usprawnieniami. Skoro usuwanie pęcherzyka Ŝółciowego lub zmienionego zapalnie wyrostka robaczkowego za pomocą skomputeryzowanych urządzeń endoskopowych stało się rutynowym sposobem postępowania, opracowanie metod mechanicznego zakładania wkłuć doŜylnych czy badania somatycznego w wykonaniu robota nie nastręczało juŜ większych trudności. Nie wszyscy podzielali entuzjazm medycznego establishmentu. Część krytyków wyraźnie przeciwstawiała się zamysłom przekazania ludzkiego ciała we władanie maszyn. Dunston zwykł określać ich "zacofańcami". DojeŜdŜając do Centrum, zastanawiał się, czy natknie się w nim na skorych do kłótni, dotkniętych przewlekłą obstrukcją mentalną przedstawicieli tej grupy. "Chryste, wolałbym pojechać na ryby" - pomyślał, spoglądając na bezchmurne niebo. Zwolennicy komputeryzacji nie napotykali jednak Ŝadnego sprzeciwu w Waszyngtonie. Debaty w Departamencie Zdrowia i Opieki Społecznej oraz niebawem w Kongresie okazały się krótkie i jednogłośne. W ciągu kilku miesięcy, mimo zwykłej niechęci administracji do wydatków na cele społeczne, przyznano subwencje na opracowanie modeli całkowicie skomputeryzowanych oddziałów szpitalnych. Nowe rozwiązania okazały się kolejnym sukcesem, więc agendy rządowe wyłoŜyły bez oporów gigantyczne fundusze na ukoronowanie tych wysiłków w postaci Centrum Rezerw Ludzkich. Paradoksalnie obiektem największych kontrowersji stała się sama nazwa najnowocześniejszej technicznie instytucji. Odrzucano kolejne propozycje, gdyŜ nazwy wydawały się odhumanizowane (Instytut Robotyki Medycznej), zbyt zabarwione politycznie (Republikańskie Krajowe Centrum Lecznicze) lub po prostu niedorzecznie brzmiące w swych skrótach (Centrum Zaawansowanej Automatycznej Diagnostyki Uniwersalnej - CZADU). Ostatecznie zdecydowano, Ŝe instytucja powinna mieć miano uniwersalne i napawające przyszłych pacjentów otuchą. W ten sposób wymyślono Centrum Rezerw Ludzkich. Jedyną "wadą" skrótu CRL było to, iŜ opatrywano nim od dawna popularny zestaw witamin. Dunston skręcił z autostrady w zjazd 68A - wybudowaną niedawno specjalnie dla potrzeb Centrum drogę dojazdową. Był ciepły letni dzień, więc jechał z odsuniętym dachem swojego forda mustanga. Wiatr buszował w kędzierzawych włosach lekarza, dłuŜsze kosmyki unosiły się jak babie lato nad opalonym czołem. Sam Dunston uwaŜał się raczej za "męskiego" niŜ "przystojnego". Utrwalona opalenizna i surowe rysy trzydziestopięcio-letniego lekarza podobały się większości kobiet. Po paru minutach Dunston wjechał na parking naleŜący do Centrum, przeznaczony dla pięćdziesięciu samochodów. Liczba ta wydawać by się mogła śmiesznie mała, zwaŜywszy Ŝe szpital miał osiemset łóŜek. NaleŜało jednak pamiętać, iŜ Centrum pozbawione było całkowicie personelu. Komputery czuwały nad kaŜdym detalem codziennego funkcjonowania szpitala, począwszy od zdalnie nadzorowanego parkingu, przez, zautomatyzowaną kuchnię, aŜ po dwanaście obsługiwanych przez roboty sal operacyjnych. Ludzi przekraczających progi Centrum klasyfikowano w czterech grupach. Z reguły byli to pacjenci, osoby odwiedzające członków rodziny oraz zaopatrzeniowcy. Dunston naleŜał do ostatniej grupy, tak zwanego "czynnika ludzkiego". Chirurg zatrzymał samochód obok automatu identyfikacyjnego przed rzędem garaŜy, z oznakowaniem: DLA POSIADACZY PRZEPUSTEK. Wyjął kartę i wsunął ją w szczelinę urządzenia. Przez parę sekund automat sprawdzał z popiskiwaniem i terkotaniem prawdziwość informacji zawartych w magnetycznym listku. W tym czasie kamera systemu bezpieczeństwa obróciła się tak,

by uchwycić w środku kadru twarz chirurga. Dunston uniósł głowę i wyszczerzył zęby w nienaturalnym uśmiechu. W zamian odzyskał kartę identyfikacyjną. - Dzień dobry, doktorze - rozległ się zsyntetyzowany męski głos. - Witam. - Proszę zaparkować pojazd w garaŜu numer trzy. ¯ yczę miłego dnia: - Nawzajem. Gdy poprzeczka uniosła się, Dunston ruszył naprzód. Odpiął mikrofon i wsunął dyktafon do schowka na rękawiczki. Mimowolnie zaśmiał się i westchnął głęboko - w ten sposób starał się stłumić niewytłumaczalną nerwowość, ogarniającą go niekiedy w czasie pobytu w Centrum. Mimo osobistego wkładu, jaki wniósł podczas projektowania i budowy automatycznego szpitala - obiekt ten wydawał się mu chwilami nieziemsko obcy, obdarzony zimną, budzącą trwogę "osobowością". - Miłego dnia? Chyba nie dzisiaj - mruknął pod nosem, starając się opanować zdenerwowanie. Zostawił samochód w garaŜu i ruszył wolnym krokiem po idealnie równym chodniku z błękitnoszarego piaskowca, prowadzącym do głównego wejścia. Zamyślony, szedł ze spuszczoną głową, Nie zrobił więcej jak dziesięć kroków, kiedy usłyszał jakiś rytmiczny hałas. Zatrzymał się i popatrzył w stronę źródła dźwięku. Kilkanaście metrów przed wejściem do szpitala stało ze dwudziestu skandujących demonstrantów Dostęp do Centrum zagradzały im trzy wozy policyjne, w tym jeden z pulsującym "kogutem", oraz rząd drewnianych kozłów z napisami ostrzegawczymi. - Znowu to samo! - stęknął na widok pikietujących zacofańców. Starając się nie rzucać w oczy, Dunston zaczął okrąŜać demonstrantów szerokim łukiem. Kątem oka odczytał dwa hasła z transparentów: ¯ YWI LEKARZE DLA ¯ YWYCH PACJENTÓW oraz EKSPERYMENTUJCIE NA PSACH, NIE NA LUDZIACH. W myślach zadał sobie pytanie, gdzie się podziewają obrońcy praw zwierząt. Zostało mu jeszcze kilka kroków do wejścia. - Doktorze Dunston! - zawołał jeden z demonstrantów, rozmawiający właśnie z dziennikarzami. - Chryste, tylko nie to! - odburknął cicho. Zwolnił kroku, rozdarty między nakazem uprzejmości a chęcią wykonania jakiegoś ordynarnego gestu. Doskonale wiedział, czym grozi dziennikarska natarczywość. Do Dunstona podszedł siwowłosy męŜczyzna w garniturze w prąŜki, ze starannie wymodelowaną fryzurą. Wyciągnął dłoń, uśmiechając się szeroko. Telewizyjni kamerzyści posuwali się tuŜ za nim. - Jestem Howard Sapperstein - męŜczyzna przedstawił się na tyle głośno, by jego nazwisko poszybowało w eter Dziennikarze ustawili się wokół niego w luźnym półkolu. Dunston bez entuzjazmu uścisnął wyciągniętą rękę. - Czego pan chce, Sapperstein? W czyim imieniu pan teraz gardłuje? - spytał, starannie modulując słowa i ledwie poruszając wargami. Sapperstein był lekarzem ogólnym, miejscowym reprezentantem Sekcji Personelu Szpitalnego Stowarzyszenia Lekarzy Amerykańskich (American Medical Association - AMA). Dunston znał go od pięciu lat. Budowa Centrum postawiła AMA w niewygodnym połoŜeniu: chociaŜ stowarzyszenie oficjalnie poparło utworzenie zautomatyzowanego szpitala, niektórzy z jego członków skarŜyli się, Ŝe zostali "wywłaszczeni". Ciągle nie puszczając dłoni Dunstona, Sapperstein powiedział do dziennikarzy:

- Doktor Dunston chce wiedzieć, w czyim imieniu tu występuję. Pozwolę sobie poinformować nie zorientowanych, Ŝe mój rozmówca odegrał bardzo waŜną rolę w stworzeniu Centrum. - Po tych słowach rozległo się chóralne, szydercze wycie. Gdy ucichło, Sapperstein przeniósł wzrok na chirurga. - "Gardłuję", doktorze, w imieniu osiemdziesięciu pięciu procent lekarzy w tym kraju, by nie wspomnieć o tysiącach pielęgniarek i wykwalifikowanych pracowników szpitalnych. Powinienem teŜ dodać, iŜ podobne stanowisko zajęła Komisja Akredytacji Szpitali obydwu izb parlamentu. - Ach, podpiera się pan gniewem komisji. - Nie nazwałbym tego gniewem, lecz raczej trzeŜwą oceną. Podzielający ją członkowie AMA uwaŜają, Ŝe nie naleŜy wylewać dziecka razem z kąpielą. Przez stulecia kształtowały się etyczne, profesjonalne relacje między szpitalami i lekarzami, mające na celu wyłącznie dobro pacjentów. Powstał sprawdzony ponad wszelką wątpliwość, korzystny dla wszystkich stron, związek. Nowy szpital, przed którym stoimy, tu Sapperstein skierował oskarŜycielsko palec w stronę Centrum - to. Ryzykowny pomysł. DrŜę na myśl, Ŝe ta eksperymentalna koncepcja mogłaby się przyjąć w całym stanie. I co dalej: automatyczne szpitale w całym kraju, na całym świecie? To uderzyłoby w nas wszystkich. Równanie matematyczne pozbawione czynnika ludzkiego, moŜe spowodować katastrofę. Niech pan zapamięta moje słowa. - Jeśli coś działa, nie ma potrzeby niczego poprawiać, czy tak? - Dokładnie. - ZałoŜę się, Ŝe za pana szlachetnymi poglądami stoją po prostu pieniądze? Twarz Sappersteina zdawała się puchnąć. - Gdybym choć przez chwilę myślał, Ŝe wasze roboty mogą zapewnić lepszą opiekę medyczną niŜ wykształceni lekarze z wieloletnią praktyką, pierwszy poparłbym tę... tę potworność - stwierdził kategorycznie, wymachując palcem przed twarzą Dunstona, to znowu wskazując budynek Centrum. - Fakty świadczą o czymś przeciwnym. - I co pan na to, doktorze? - spytał reporter z Newsday. - Nie wiem, o jakich faktach mówi mój kolega. Znam jednak dokładnie comiesięczne protokoły kontroli jakości usług, przedkładane przez nas wydziałowi zdrowia władz stanowych. - Dunston silił się na uśmiech, rozpraszał go jednak szum automatycznego obiektywu kamery. - Są ogólnie dostępne, moŜna je sprawdzić. NaleŜycie odzwierciedlają stan rzeczy. - Karen Kessler z Kanału Dwunastego Long Island - przedstawiła się młoda kobieta, podtykając Dunstonowi mikrofon. - Czy mógłby pan wytłumaczyć naszym widzom, co pan rozumie przez "kontrolę jakości"? - Ujmując rzecz w skrócie, chodzi o statystyczne podsumowanie danych o śmiertelności i zachorowalności oraz odsetku powikłań i błędów terapeutycznych. Powiem krótko, szanowna pani: w Centrum nie zdarzyła się i prawdopodobnie nigdy się nie zdarzy Ŝadna pomyłka. Proszę zapytać doktora Sappersteina, czy w tradycyjnych szpitalach zdarzają się czasem przypadki określane jako "błędy w sztuce", chociaŜ nie wątpię, czy uzyska pani szczerą odpowiedź. Takie są jednak realia. Nie na darmo powiada się, Ŝe mylić się jest rzeczą ludzką. W Centrum nie ma ludzi, więc nie dochodzi w nim do omyłek. JeŜeli

pofatyguje się pani do wydziału zdrowia, dowie się pani, Ŝe odsetek powikłań w Centrum jest znikomy - najniŜszy w świecie. MoŜna je praktycznie zbagatelizować. Przepraszam, nie mam więcej czasu... - Panie doktorze, ale rozumie pan na pewno obawy osób, dla których sama myśl o połoŜeniu się w szpitalu, gdzie nie ma ludzi, jest przeraŜająca? - Sądzę, Ŝe nie zna pani zbyt dobrze zasad funkcjonowania szpitala. Pacjenci mają dość okazji do kontaktów z rodzinami i przyjaciółmi. KaŜdy z chorych ma własny telefon oraz monitor, za pomocą których moŜe komunikować się, z kim chce. - Nie uwaŜa pan zatem, Ŝe w Centrum dokonuje się eksperymentów na ludziach? - JeŜeli "eksperyment" rozumie się jako czerpanie mądrości z doświadczenia, kaŜdy krok naprzód staje się de facto eksperymentem - odparł Dunston, starannie dobierając słowa. - Postęp musi mieć jakiś początek. Ale Ŝaden z pacjentów Centrum nie jest poddawany eksperymentom w rozumieniu badań naukowych. Stosuje się wyłącznie sprawdzone metody postępowania, o potwierdzonej skuteczności. Centrum to dobry szpital. Powiem więcej - jest najlepszy. - A gdyby panu samemu przyszło być tu pacjentem? - Nie miałbym najmniejszych obaw - odrzekł chirurg, ostatecznie tracąc cierpliwość. Główne drzwi szpitala rozsunęły się przed zbliŜającym się Dunstonem. Wymykając się dziennikarzom, wszedł raźniejszym krokiem do holu. Zawsze reagował jednakowo w tym otoczeniu. Przestronne, czworokątne pomieszczenie o boku trzynastu metrów miało barwę złamanej bieli i wyglądało bardzo sterylnie. Do róŜowych i jasnobrązowych mebli dobrano, harmonizujące kolorystycznie obrazy, wiszące na ścianach. Nie wymagające doglądania rośliny doniczkowe łagodziły monotonię dominujących w holu prostych linii i kanciastych naroŜników. Dla odwiedzających przeznaczono czarne fotele i kanapy w stylu Naugahyde, z chromowanymi dodatkami. O tej porze w holu znajdowały się tylko trzy osoby "odwiedzające" - odwiedziny miały w istocie specyficzny charakter. Goście kontaktowali się z pacjentami za pośrednictwem zamkniętej sieci telewizyjnej, korzystając z przeznaczonych do tego celu kabin, zapewniających odpowiednie odosobnienie. Nie tylko nie zachęcano do osobistego składania chorym wizyt, ale praktycznie wykluczono taką moŜliwość. Wstęp na korytarze Centrum był ogólnie wzbroniony - nawet dla Dunstona. Dwie osoby "odwiedzające" siedziały, trzecia stała przed chromowanym stanowiskiem urządzonym w ścianie, z napisem: KASA. Znajdowała się tam wnęka z mikrofonem i wzmacniaczem, czerwonej barwy wyświetlacz instrukcji i informacji oraz szczelina do kart płatniczych, zupełnie jak w automacie bankowym. Dunston przypadkowo zauwaŜył, Ŝe urządzenie wyświetla akurat podsumowanie kosztów leczenia pacjenta. Cyferki przesuwające się z prawej na lewą stronę przypominały notowania giełdowe. W holu znajdowało się kilka gustownie zakamuflowanych drzwi. Chorych przewoŜono w głąb szpitala na wózkach z własnym napędem, przez wejście zaopatrzone w tabliczkę: WSTęP WY£¥CZNIE DLA PACJENTÓW Dunston skierował się ku drugim, nie oznakowanym drzwiom, z widocznym czytnikiem identyfikatorów. Kiedy wsunął swoją kartę w wąską szczelinę, drzwi po chwili uchyliły się bezszelestnie. Wszedł do środka, czując za sobą powiew powietrza - wejście automatycznie zamknęło się. Znalazł się w kolejnym czworokątnym pokoju, pośrodku którego usytuowany był jedynie stół konferencyjny. Po wejściu Dunstona siedzący przy stole męŜczyzna wstał i wyciągnął rękę.

- Dzień dobry, Chad. Jak minął weekend? - świetnie. Cześć, Arthurze. - Dunston popatrzył na pokaźny brzuszek męŜczyzny. - Zapomnieliśmy o kontrolowaniu wagi? - AŜ tak źle to wygląda? - Arthur Weiman, otyły pięćdziesięciolatek, zarumienił się, puścił dłoń chirurga i zaczął szukać swojej talii. - PrzeŜyłem najazd Włochów. Przysięgam, przez dwa tygodnie odwiedzin teściów byłem skazany na jedną dietę: pasta i pesto. - Dojrzał u Dunstona oznaki przemęczenia i uśmiechnął się. -Dorwał cię tłum? - Tak. Do tego miałem dzisiaj w nocy cięŜki przypadek. A jak tobie udało się - Przyjechałem tu przed nimi. Pewnie znowu dałeś popis dyplomatycznego kunsztu? - Co mamy dzisiaj w planie? - Dunston zmienił temat, kwitując pytanie uśmiechem. - To, co zwykle: zestawienie przyjęć i zabiegów, podsumowanie kosztów leczenia, dane o kwartalnej śmiertelności. Wnioski Grupy Złącze. Jest teŜ prośba, Ŝebyśmy postarali się wcześniej skończyć odprawę. - Dlaczego? - Nie wiem. MoŜemy liczyć na jakąś niespodziankę. - Bajecznie - odparł Chad, kręcąc głową. - Przyjedzie Randy? - Niestety, nie dał rady. Tak samo Merlin. - Trudno. Będziemy musieli poradzić sobie sami. Zabierajmy się do roboty. Mianem odpraw określano odbywające się co dwa miesiące spotkania Grupy Złącze, stworzonej w celu komunikowania się z Centrum poprzez jego główne komputery. Do Grupy naleŜeli: chirurg ogólny Dunston, internista Weiman, oraz Merlin i Randy McKenna. Merlin - nazywający się naprawdę Marlon Adams - miał doktorat z elektrotechniki, pracował w rządowym Laboratorium Brookhaven; był błyskotliwym wynalazcą i komputerowym geniuszem. Randall McKenna prowadził katedrę psychiatrii i neurologii. Inne osoby zaangaŜowane w budowę Centrum -psycholodzy, farmaceuci, specjaliści od diagnostyki laboratoryjnej - spotykali się rzadziej, zwykle co kwartał. Ludzie ci nie tylko trudnili się medycyną; cechowała ich ponadto fascynacja komputerami i doskonała umiejętność posługiwania się nimi. Dwaj lekarze zajęli się metodycznym przeglądaniem dokumentów rozłoŜonych na stole konferencyjnym, podkreślając wybrane fragmenty i sporządzając notatki. W pewnym momencie Dunston odłoŜył podsumowanie śmiertelności operacyjnej i z niedowierzaniem pokręcił głową. - Coś podobnego: tysiąc przypadków miesięcznie, a wyniki stale takie same. Parę zapaleń przy rannych, kilka przypadków zapalenia płuc, niemal Ŝadnych kłopotów z drogami moczowymi. W kaŜdym innym szpitalu odsetek powikłań wynosi co najmniej piętnaście procent. Do diabła, jak to moŜliwe? - A no tak, Ŝe Centrum nie wpuszcza nikogo do środka - odparł Weiman. -Dokładna antyseptyka, brak dróg zakaŜenia od człowieka. Ciągle to powtarzasz. - Tak? - Co miesiąc. - Punkt dla mnie. Nie odnosisz wraŜenia, Ŝe te wyniki są zbyt doskonałe? -spytał nieobecny duchem Dunston. Weiman odpowiedział mu nieprzeniknionym, irytującym spojrzeniem. - NiewaŜne - stwierdził Chad po chwili kłopotliwego milczenia. Odwrócił się w prawo i z sąsiedniego fotela podniósł hełm, przypominający wyglądem zwykły kask motocyklowy, chociaŜ ten był bardziej kanciasty W miejscu przezroczystego wizjera znajdowała się matowa, uchylana osłona, a z tyłu zwisał przewód. - Masz coś nowego dla Złącza? - Weiman podłączył hełm do pobliskiego gniazdka.

- Niewiele - odparł Dunston. - Nowy, niesamowity klej do protez zastawek, syntetyczny polimer. Pozwala oszczędzić czas i zmniejsza liczbę szwów na otwartym sercu. - Jak w komputerze: wytnij i wklej? - Mniej więcej. Dunston poprawił hełm na głowie, połączył styki i załoŜył parę obszernych rękawic, stanowiących jakby kombinację rękawic hokeistów i pracowników kolei. Przewody prowadzące do elektronicznych czujników pozwalały na przełoŜenie kaŜdego ruchu dłoni Dunstona na operacje w komputerowym programie. Zainstalowane w hełmie urządzenie naprowadzające pozwalało z kolei na śledzenie - dzięki polom optycznym o małej częstotliwości - zarówno połoŜenia rękawic, jak i kierunku wzroku operatora. Dunston opuścił wreszcie wizjer Przez chwilę wewnątrz kasku panował mrok, po chwili jednak przed oczami chirurga pojawiły się przypominające zamieć białe plamki. Wkrótce wewnętrzną powierzchnię wizjera pokryły linie komputerowego druku. Najpierw wyświetlona została nazwa: VIEWS INTERFACE, WERSJA 4.0, po niej data oraz nazwisko i imię Dunstona. Następnie pojawił się komunikat: CZY CHCESZ SPORZ¥DZIć ZAPIS? PoniewaŜ komputer pozbawiony był klawiatury, odpowiedź formułowało się dzięki świeŜo udoskonalonej technice psychotranskrypcji - poprzez wizualizację, czyli wyobraŜanie sobie wyglądu liter, w odpowiedniej kolejności. Czujniki w kasku wychwytywały impulsy elektryczne mózgu i na ich podstawie odszyfrowywały "komunikat". Dunston zdecydował się na litery; T, A i K. OKREśL KATEGORIę - pojawiła się dyspozycja w kasku. Aktualizacja bazy danych" - pomyślał Dunston. Nastąpiła seria pytań i odpowiedzi, dzięki którym uruchomiony został program Złącze. Jego otwarcie sprawiło, Ŝe komunikacja między człowiekiem a komputerem stawała się juŜ względnie prosta. Wystarczyło, by Dunston rozluźnił się i myślał o tym, co chce przekazać. Było to jak marzenie na jawie. Wbudowane w kask elektrody ze wspomaganiem optycznym zbierały impulsy z kory wzrokowej i przekształcały je na piksele - podstawowe elementy obrazu na ekranie. Wystarczało to do utworzenia nieco rozmytego, lecz dostatecznie precyzyjnego odbicia tego, co wyobraŜał sobie Dunston. Z kolei ruchy palców oŜywiały świetliste punkty na ekranie. Przekazanie poleceń dzięki psychotranskrypcji nie trwało długo. Komputer "zrobił, Ŝe Dunston chce "nauczyć" go, na czym polega udoskonalenie techniki operacji na sercu, o którym wspomniał wcześniej Weimanowi. OPUść OPTOADAPTER I PRZEKA¯ DANE - pojawił się komunikat wewnątrz kasku. Dunston nacisnął guzik, co wywołało ciche brzęczenie. TuŜ przed oczy chirurga zjechał prostokąt szerokości dyskietki, zawierający dwa małe ekrany wideo, kaŜdy dla jednego oka. Specjalne oprzyrządowanie zapewniało stereoskopowy, szerokokątny obraz symulowanej rzeczywistości - w tym wypadku pola operacji na otwartym sercu. Po kilku sekundach przed Dunstonem pojawił się widok rozciętej wzdłuŜ mostka klatki piersiowej, unaoczniając chirurgiczny dostęp do serca i płuc. Chad uniósł prawą rękę i rozpostarł palce - na ekranie pojawił się symulowany obraz jego dłoni. Pomyślał: "nóŜ i w odwzorowanej dłoni pojawił się lśniący skalpel. Mógł przystąpić do "operacji". Złącze psychotranskrypcyjne miało tę zaletę, iŜ zawsze moŜna

było pominąć etapy zabiegu znane komputerowi. PoniewaŜ program uwzględniał juŜ otwarcie klatki piersiowej, rozcięcie osierdzia i podłączenie pacjenta do sztucznego płuco - serca, Dunston od razu przystąpił do szczegółów operacji, których chciał "nauczyć" komputer Zabrało mu to tylko parę minut. Skończywszy aktualizację bazy danych, pozostawił dokończenie zabiegu wyimaginowanemu asystentowi. Komputerowa symulacja pozwoliła dokonać w krótkim czasie tego, co w rzeczywistości trwałoby parę godzin. Mimo to cała procedura była dość wyczerpująca. Kiedy Dunston "rozłączył się" i zdjął kask, poczuł ból w karku. Otarł z twarzy kropelki potu. Wykonywał powolne, głębokie oddechy, Ŝeby się odpręŜyć, co wzbudziło zainteresowanie Weimana. - Wyglądasz, jakbyś się zmagał z walcem drogowym. - Zawsze jestem po tym wykończony. - Dunston spojrzał na zegarek. - BoŜe, prawie jedenasta. Skończyliśmy? - Niezupełnie. Mamy przecieŜ zostać trochę dłuŜej, pamiętasz? Nieoczekiwanie, po raz pierwszy komputer o coś poprosił, jeszcze nigdy to się nie zdarzyło. - Zaczynam przyjmować od dwunastej. - Ja równieŜ. Chcę... Weimanowi przerwał szum dobywający się spod powierzchni stołu. Blat otworzył swoje zakamuflowane podwoje i na powierzchnię wyjechał niewielki monitor, zatrzymując się na odpowiedniej wysokości; zaraz teŜ na ekranie zamigotał kursor, awizując pojawienie się komunikatu. AUTOTEST ZAKOńCZONY DO ROZPOCZęCIA TRANSFERU ALFA NIEZBęDNE UPOWA¯ NIENIE. - Poddaję się - westchnął Dunston. - Wiesz, o co tu chodzi? - Alfa... - Weiman zacisnął usta w skupieniu. Po chwili otworzył szeroko oczy. - Zgadza się. Osiągnięcie stadium Alfa oznacza całkowitą zdolność do wewnętrznego przetwarzania danych, czyli przejście komputerów Centrum na pełną, samowystarczalność. Sądziliśmy, Ŝe to potrwa pięć lat, a nie dziesięć miesięcy BoŜe, te maszynki są naprawdę niegłupie! Dunston przypomniał sobie w czym rzecz. Zespół projektujący Centrum zakładał, Ŝe automatyczny szpital przejdzie fazę swego rodzaju technologicznego "wzrostu i rozwoju". Komputery Centrum miały zdolność autoadaptacji, czyli uczenia się na błędach - oczywiście w przetwarzaniu danych, nie w opiece nad pacjentami. Członkowie Grupy Złącze byli przekonani, Ŝe proces korekty omyłek w oprogramowaniu zajmie kilka lat mozolnej autoanalizy. Potem komputery miały stać się w pełni autonomiczne i wymagające co najwyŜej z rzadka pomocy ze strony ludzi. Sytuacja ta mogła równieŜ oznaczać, Ŝe Grupa Złącze stanie się zbędna. Dunston stłumił przeszywający go dreszcz. JuŜ od czasu studiów był bez reszty zafascynowany komputeryzacją medycyny i spodziewał się doŜyć dnia, kiedy rozwój informatyki umoŜliwi wyeliminowanie z tej dziedziny czynnika ludzkiego. Gdy okazało się to realne, sam jeszcze nie był do tego gotów, wcale nie dlatego, Ŝe koncepcja była błędna. Dotarło do niego, Ŝe Centrum obdarzone jest olbrzymią, chwilami zatrwaŜającą, mocą. Zmusił się do uśmiechu, tłumacząc sobie w duchu, Ŝe zachowuje się niedorzecznie. Na monitorze pojawił się kolejny komunikat: PRZEJść NA POZIOM TRZECI. - Poziom trzeci? - spytał Dunston. - W podziemiach - odparł Weiman. - W samym sercu ośrodka komputerowego. Pamiętasz, jak oprowadzano nas po Centrum przed jego otwarciem? - Co nieco. Mieliśmy tam wejść dopiero wtedy, gdy... No

właśnie, chyba nadeszła właściwa pora. Jak się tam dostać? Jak na hasło rozległ się cichy, hydrauliczny szmer i zaraz potem uchyliły się ukryte drzwi, prowadzące na górny podest klatki schodowej. - Mamy juŜ odpowiedź - stwierdził Dunston. Lekarze wyszli na. PogrąŜone w mroku betonowe schody. Czujniki podczerwieni wykryły ich obecność i klatkę zalał bladopomarańczowy blask halogenowych lamp. Stalowe poręcze zalśniły morską szarością. Dunston wyciągnął rękę przed siebie. - Idź przodem. - Dziękuję, doktorze. Gdy zaczęli schodzić, syknięcie za ich plecami obwieściło zamknięcie się drzwi. Przystanęli na moment i popatrzyli na siebie, potem ruszyli dalej. Chłodne, betonowe ściany nie miały w sobie nic interesującego, poza wytłoczonym wzorem, przypominającym plaster miodu. - Jak moŜna funkcjonować w budynku bez tabliczek i napisów? - spytał Weiman. - A kto miałby je czytać? - Rzeczywiście. Skąd jednak mamy wiedzieć, czy dotarliśmy na właściwy poziom? Jak na komendę otworzyły się kolejne drzwi. - I co ty na taką obsługę? - uśmiechnął się Dunston. Wyszli do długiego, mrocznego korytarza. Przystanęli, wpatrując się w ciemności, ale zaraz nad ich głowami zapłonęły czerwone lampy. Dunston poczuł się, jakby trafił do ciemni fotograficznej. - Tu jest naprawdę niesamowicie - rzekł Weiman, wahając się przed następnym krokiem. - Daj spokój, Arthurze. Czekają na mnie pacjenci. - SłuŜyłem na okręcie podwodnym. Paliły się tam takie same lampy... podczas alarmu bojowego. - JeŜeli usłyszę wybuchy bomb głębinowych, dam ci znać. Ruszyli powoli korytarzem. Dunston na czele. Gdy minęli zakręt, natrafili na szereg wsuwanych w ścianę, nie oznakowanych drzwi. - To tu? - spytał Weiman. - Nie, chyba trochę dalej. O ile się nie mylę, tutaj jest laboratorium. Wiesz, kiedyś muszę jeszcze raz przejrzeć plany Centrum. - Skoro juŜ tu jesteśmy, moŜe rzucimy okiem na laboratorium? - Wiesz równie dobrze jak ja, Ŝe nie wolno nam nigdzie wchodzić bez upowaŜnienia. - A kto się o tym dowie? Ostatecznie pomagaliśmy zbudować ten szpital, prawda? Dunston westchnął i skinął głową na znak zgody. Drzwi były pozbawione klamki, jedynie obok nich znajdował się duŜy przycisk, który - jak się wydawało - słuŜył do obsługi lub awaryjnego otwarcia. Dunston podszedł do środkowych drzwi i połoŜył palec na przycisku - pomieszczenie stało się dostępne. Weiman wszedł pierwszy. Laboratorium mieściło się w wielkiej kwadratowej sali o boku ponad trzydziestu metrów. W odróŜnieniu od korytarza, panowała tu niemal zupełna ciemność; nie było Ŝadnych lamp sufitowych. Z podświetlonych przełączników i wskaźników cyfrowych padało jednak dość blasku, Ŝeby po przyzwyczajeniu się wzroku do ciemności moŜna było mieć jako taką orientację. Weiman ruszył małymi krokami do przodu. Na blatach pokrytych ceramicznymi płytkami stały długie rzędy automatycznych analizatorów, przeznaczonych do jakościowej i ilościowej oceny próbek. KaŜde urządzenie miało inną funkcję. Towarzyszyły im specjalnie zaprojektowane szklane przybory, syfony, przewody i ssaki. Dobiegały z nich osobliwe dźwięki:

chlupotanie, parkotanie, a przede wszystkim bulgotanie - całość sprawiała wraŜenie konferencji szalonych hydraulików. Dunston ruszył śladem Weimana, wsłuchując się w dziwne odgłosy - Niesamowite - szepnął Weiman. - Nie wyobraŜałem sobie, Ŝe tak to wygląda w rzeczywistości. - Jak dostarczane są próbki? - PrzywoŜą je automaty - pamiętasz te małe roboty obsługujące, skonstruowane przez firmę General Dynamics? - Tak, przypominam sobie. MoŜemy juŜ iść... - Dunston urwał, bowiem jego wzrok przyciągnęło niemiarowe migotanie w głębi laboratorium. - Widziałeś to? - Co takiego? - Pulsujące światło, tam - odparł Dunston, wyciągając rękę, po czym ruszył we wskazanym kierunku. - Przyspieszył kroku, serce zaczęło bić mu szybciej. Usłyszał niewyraźny, jakby zbliŜający się do niego szum. Przemierzył salę długimi krokami, jednak w miejscu, skąd zdawały się dobiegać odgłosy, trafił jedynie na chłodną, ciemną ścianę. Powiódł niepewnie rękoma po jej powierzchni i stwierdził półgłosem: - Przysiągłbym, Ŝe coś widziałem. - Ale co? - spytał Weiman, który przystanął kilka kroków za nim. - Nie wiem... - Dunston pokręcił głową. - Na pewno coś tu było. - Stoisz pod ścianą. W tym miejscu pomieszczenie kończy się. - A co jest z drugiej strony? - Zabij mnie, nie pamiętam. Na pewno nic, co miałoby jakiś związek z laboratorium. Miałeś jakieś przywidzenie. - Pewnie tak. - Dunston westchnął głęboko. - Idźmy juŜ stąd. Wyszli w milczeniu na korytarz. Dunston pomaszerował zdecydowanie, zapominając o całej sprawie. - Arthurze, czy przyszło ci kiedyś do głowy, Ŝe budując Centrum ugryźliśmy więcej, niŜ moŜna przełknąć? - Trochę za późno na filozoficzne rozwaŜania. - Czasami odnoszę wraŜenie, Ŝe oglądam film z gatunku s. F. - To nie fantazja, Chad. Szpital moŜe kojarzyć się z wyŜszą matematyką, ale to mimo wszystko proste równanie. Z... A wynika B, a z B wynika C, to wszystko. Nie szukaj czegoś, czego tu nie ma. Trzydzieści metrów za następnym zakrętem znajdowało się pomieszczenie, nie dające się z niczym pomylić. Ośrodek komputerowy nie był oznakowany, wokół niego roztaczała się wyraźnie wyczuwalna aura, zdawał się tętnić pełnią Ŝycia. Dunston pierwszy wszedł do środka, Weiman - tuŜ za nim. Powietrze we wnętrzu gigantycznej sali wielkości lotniczego hangaru było jak naelektryzowane. Dunston wstrzymał oddech i ogarnął wzrokiem roztaczającą się przed nim panoramę. Na stanowiskach rozmieszczonych w idealnie prostych rzędach znajdowały się setki komputerów, połączone siecią okablowania wykonanego z grubych przewodów koncentrycznych. "Armada, wojska gotowe do ataku" - pomyślał Dunston. - Ktoś zamierza tu kręcić reklamówkę I.B.M? - spytał Weiman, wytrzeszczając oczy z "zachwytu". - Większość komputerów jest produkcji japońskiej - odparł równie podekscytowany Dunston i przeniósł wzrok w głąb sali. - Popatrz tylko. W środku wielkiego pomieszczenia tkwiły dwa masywne równoległościany o wysokości pięciu i szerokości nieco ponad dwóch metrów Były to superkomputery. Doznając uczucia niezwykłego przyciągania, Dunston ruszył powoli w ich kierunku. -Niewiarygodne - rzekł starannie modulowanym tonem, nie zwracając uwagi, czy Weiman w ogóle go słyszy. - Wyobrazić je