uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

David Shobin - Embrion

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:PDF

David Shobin - Embrion.PDF

uzavrano EBooki D David Shobin
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 26 osób, 28 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 189 stron)

DAVD SHOBIN Embrion The Unborn Przekład Marek Mastalerz Wydanie oryginalne: 1981 Wydanie polskie: 1999

Mózg ludzkiego płodu wykazuje dającą się zarejestrować aktywność elektryczną już w ósmym tygodniu rozwoju. Allan C. Bames Rozwój wewnątrzmaciczny

ROZDZIAŁ 1 Omega. Na konsoli programisty zamigotało czerwone światełko oznajmiające zakończenie czynności – w tym wypadku drukowania. Pattner zadał komputerowi pytanie, co oznaczały poprzednio przerabiane dane. Odpowiedź urządzenia powinna być jasna: najnowsze osiągnięcia technologii umożliwiały przedstawienie za pomocą oprogramowania wszystkich parametrów wydruku. Jeżeli wydruk był niekompletny i nie poddawał się logicznej interpretacji, komputer zwykle wyświetlał komunikat: „dane niewystarczające”. Tym razem jednak na ekranie pojawiło się słowo „omega”, którego nie można było uznać za jasną odpowiedź. – Znowu „omega” – powiedział Pattner. – Co to ma znaczyć, do cholery? – Nie mam pojęcia. – Zapytaj go jeszcze raz. – Próbowałem już dwukrotnie. – Sądzisz, że staruszek znowu zaczął myśleć? – Możliwe. – No dobrze. Zapisz wszystko i kończ. Pattner uruchomił zapamiętywanie i spróbował zastanowić się logicznie. W ciągu ostatnich kilku miesięcy komputer zaczął wykazywać objawy niemal ludzkiej irracjonalności. Technologia, pozwalająca urządzeniu na analizowanie własnych operacji, najwidoczniej obdarzyła je również zdolnością tworzenia swobodnych asocjacji w bankach pamięci. W procesie przeglądania zawartości pamięci przy wyszukiwaniu danych komputer unifikował pozornie nie powiązane zdarzenia tak, że powstawały między nimi prawdopodobne związki przyczynowo-skutkowe. Hipotezy te jednak zbyt często wyrażał w niemal ludzkiej terminologii. Na dodatek ostatnio zachowywał się rzeczywiście irracjonalnie, jak gdyby drażliwie lub też sarkastycznie. Pod względem wielkości komputerowa sieć szpitala była druga na świecie, przewyższał ją tylko system NASA. Szpitalny komputer miał jednak sprostać o wiele bardziej

skomplikowanym zadaniom. Jego konstruktorom zależało, by w bankach pamięci znalazły się wszystkie znane fakty z dziedziny medycyny. W razie potrzeby komputer udzielał informacji dotyczących najbardziej banalnych problemów medycznych i integrował wiążące się ze sobą cząstkowe odpowiedzi w zunifikowane, precyzyjne wydruki. Oficjalnie nadano mu nazwę Medical Integrative Computer – Medyczny Komputer Integrujący, a powszechnie określano skrótem MEDIC. Do najcenniejszych umiejętności MEDIC-a zaliczano zdolność kompilowania i oceny danych z setek prowadzonych na bieżąco programów badawczych w szpitalu i na współpracującym z nim uniwersytecie. Uzyskane podczas testów wyniki przetwarzano na postać cyfrową i przesyłano do MEDIC-a, który co wieczór przeglądał i oceniał informacje, aby naukowcy mogli dokonywać niezbędnych korekt. Spektakularne sukcesy MEDIC-a w początkowym okresie sprawiły, że teraz trudniej było pogodzić się z jego chaotycznym zachowaniem. Programiści określali formułowane przez komputer hipotezy mianem „myślenia”, chociaż mieli poważne wątpliwości, czy można wobec niego używać terminologii tak charakterystycznej dla człowieka. Jednak MEDIC kojarzył fakty w sekwencje bardziej logicznie, niż tego oczekiwano, więc nikt nie wątpił, że dokonuje się jakaś pomniejsza postać mechanicznej ewolucji. Najbardziej wszystkich intrygowało, dlaczego MEDIC zaczął „myśleć” właśnie teraz. Po całych tygodniach ślęczenia nad matematycznymi modelami zespół informatyków opracował program, którego nazwa nieustannie prowokowała do kiepskich dowcipów i ironicznych kalamburów. Brzmiała ona: Freely Relating Event Union Detection – Jednostka Wyszukiwania Swobodnych Asocjacji Zdarzeń – na co dzień jednak posługiwano się akronimem „Freud”. Freud sprawdził się w działaniu, w pełni usprawiedliwiając swoją nazwę. Zgodnie z zamierzeniami, program kompilował wszystkie serie zdarzeń, obejmujące swobodne skojarzenia, oraz ustalał powiązania między tymi ciągami, eliminując po kolei nieistotne zmienne. Okazało się, że przyczyna zagadkowego zachowania komputera tkwiła we wprowadzanych do niego danych wejściowych. Wszystkie przedstawiane MEDIC-owi informacje miały jedną cechę wspólną: stanowiły dane medyczne izolowane z przeszłości lub z aktualnie prowadzonych badań. Od tej zasady istniał pewien wyjątek. W odległym zakątku szpitala znajdowało się laboratorium, z którego dane wprowadzano do komputera na bieżąco. Przeprowadzano tam na ochotnikach badania nad snem. Uzyskiwane od nich zapisy fal mózgowych automatycznie przekazywano MEDIC-owi do analizy. Program Freud pozwolił na ostateczne ustalenie, że osobliwe, przypominające ludzkie reakcje MEDIC-a wykazywały zbieżność z czynnością mózgów badanych ochotników. – Ten cholerny komputer nauczył się śnić – powiedział Pattner.

– MEDIC nie śni – poprawił go starszy od niego rangą kontroler. – Tworzy swobodne skojarzenia podczas snu ochotników. – Co to za różnica? – odparł Pattner. – Najpierw maszynka nauczyła się myśleć, a teraz – śnić. Strach pomyśleć, co będzie dalej. Jak na zawołanie, na konsoli zamigotała jaskrawopomarańczowa dioda – doszło do awarii komputera. Pattner szybko zgasił papierosa i nacisnął guzik stopujący pracę wszystkich układów. Rozległ się cichy szum o wysokiej tonacji – ustawało działanie mechanizmów. Stojący po prawej stronie Pattnera kontroler sprawdzał funkcjonowanie poszczególnych układów. Pobieżny przegląd wykazał, że wszystkie powinny działać prawidłowo, choć stało się inaczej. Kontroler popatrzył na Pattnera. – Nigdy jeszcze coś takiego się nie zdarzyło – powiedział. – Daj sterowanie ręczne! – wyrzucił z siebie nagle. Pattner nacisnął guzik. Powoli zaczęły się obracać taśmy jednej z podjednostek komputera. Równocześnie rozległo się niespodziewane postukiwanie drukarki, a na arkuszu pojawiły się dwa słowa: Unoszę się. Kontroler popatrzył na Pattnera. – Jezu Chryste, a to co ma znaczyć? Pattner nacisnął po kolei kilka klawiszy i następne podjednostki podjęły pracę z mechanicznym szmerem. Przez chwilę szpule obracały się jednocześnie, po czym znieruchomiały. Pojawił się kolejny wydruk: Nawiązać kontakt. Pattner i kontroler utkwili wzrok w wydrukowanych literach. Nagle wszystkie podjednostki komputera zaczęły działać równocześnie. Ich szpule obracały się coraz szybciej. W sali panował coraz większy hałas. Wkrótce stał się ogłuszający jak kakofonia kół hamującej lokomotywy. – Nacisnąłeś „reset”?! – zawołał kontroler. – Niczego nie dotykałem, do cholery! – odkrzyknął Pattner. – Na miłość boską, nie mógł się przecież sam uruchomić! Dwaj oszołomieni informatycy w milczeniu przyglądali się rozgrywającej się przed nimi scenie. Głęboko we wnętrzu maszyny ożył mózg MEDIC-a.

ROZDZIAŁ 2 Wąskie pasma słonecznego światła sączyły się przez szpary w żaluzjach, ogrzewając welurową narzutę. Po nagłym rozgarnięciu pościeli, unoszące się leniwie w strugach cieplejszego powietrza drobiny pyłu, zawirowały jak śnieżyca. – Dokąd idziesz? – zapytał, gdy wstała i zaczęła się ubierać. – Wychodzę. – Dokąd? – Po prostu wychodzę. Usiadł ze zwieszonymi z łóżka nogami. Na łydkach pojawiła się gęsia skórka. – Zimno na dworze. – Nie odpowiedziała. – Wracaj do łóżka, chcę z tobą porozmawiać – dodał. Nadal nie odpowiadała. Włożyła stanik tyłem do przodu, zapięła haftki, odwróciła go i wsunęła ręce pod ramiączka. Gdy sięgnęła po spodnie wiszące na oparciu krzesła, podszedł do niej. – Może pozwolisz mi włożyć spodnie, dobrze? – Nie przeszkadzaj sobie. Nie zatrzymuję cię. – Świetnie. Ponownie sięgnęła po spodnie, ale tym razem chwycił ją za nadgarstek. – Samantha... – Prosiłam cię milion razy, żebyś się do mnie tak nie zwracał. – No dobrze, jak sobie życzysz, Sam. Co ci się stało? Chcesz ot tak sobie pójść? – Dlaczego nie? Chyba zgodziliśmy się, że tak będzie najlepiej. – Może, ale musimy przedtem porozmawiać. – Puść moją rękę. Rozluźnił uchwyt. Do pokoju wpadł ciepły powiew, burząc jej płowe włosy. Zerknęła na nagiego mężczyznę. – Przyniosę ci spodnie. – O co ci chodzi? Wstydzisz się, że jestem goły? Nie, pomyślała. Wcale nie czuła zawstydzenia. Zawsze podobało się jej jego szczupłe ciało. Był przystojny, lecz kłopot polegał na tym, że świadomość tego czyniła z niego skrajnego egoistę, a Sam nie miała ochoty znosić chłodnej, czujnej wyniosłości. Nie miała już z nim o czym rozmawiać, chciała jedynie odejść. – Lepiej nie roztrząsajmy wszystkiego jeszcze raz, dobrze? – Jak sobie życzysz. – Doskonale. I tak nie czuję się najlepiej.

– Przestań! Nie wszystkie kobiety mają poranne mdłości. Boże, nie musisz traktować tego tak poważnie, to do ciebie w ogóle nie pasuje. – Bo ja wiem? – odparła, marszcząc brwi. – Pewnie nie byłam tak poważna, zanim nie zaszłam w ciążę. – Czy ma mi być z tego powodu przykro? – Dlaczego miałoby ci być przykro? – Wzruszyła ramionami. – Powiedziałam przecież, że to nie twoja wina. – Nie, ale to właśnie sugerowałaś. Czułem się przez ciebie jak ostatni matoł. Jakbyś chciała mi powiedzieć: „Rany, Jerry, zapomniałam założyć kapturek”, albo „Och, rety, ostatnią pigułkę połknęłam trzy dni temu”, albo... – Przestań. – Mam przestać? – zapytał, siadając. – Nie jest na to trochę za późno? O nie, szanowna pani. Nie jesteśmy matołkami. Zwłaszcza ty, z maturą z czerwonym paskiem i członkostwem w stowarzyszeniu najlepszych uczennic. Byliśmy parą intelektualistów, a nie idiotów, popełniających najprymitywniejsze omyłki. Cholera, przecież, o ile dokładnie pamiętam, sama wołałaś: „Och, Jerry, jest mi tak dobrze! Proszę, nie przestawaj! Och, Boże, Jeny, pieprz mnie jeszcze silniej! Chcę, żebyś został wewnątrz mnie!” Byłaś zdumiewająca! Samantha powoli pokręciła głową, czując obrzydzenie z powodu jego łatwo dającej się przewidzieć reakcji. Dzielący ich dystans stał się jeszcze większy, a punktów widzenia nic już nie mogło pogodzić. Jej elastyczność ostro kontrastowała ze skamieniałymi poglądami Jerry’ego na życie. Nadszedł czas rozstania. – Nic dziwnego, skoro przeleciał mnie ósmy cud świata – rzuciła ironicznie. Skończyła się ubierać i zaczęła zbierać swoje rzeczy. – Wybrałaś sobie cholernie odpowiednią porę, żeby mi o tym powiedzieć: zaraz po kochaniu się ze mną – powiedział. – Manipulantka. – Nie kochaliśmy się, ale – jak sam to określiłeś – pieprzyliśmy. – Nazywaj to jak chcesz, żadna różnica. Naprawdę myślałaś, że nie będę się przez to czuł inaczej niż przedtem? – Nie wiedziałam, jak to odbierzesz. Może po prostu miałam na ciebie ochotę? Tak dzieje się ze wszystkimi kobietami w ciąży. Najpierw rzygamy z rana, potem pieprzymy się, aż nam dym idzie uszami. – Ale śmieszne. Umyślnie czekałaś, aż skończymy. – Mistrzowsko dozujesz napięcie – zdobyła się na ironię, tracąc cierpliwość. – No dobrze, powiedz mi, co chciałam przez to osiągnąć? – Po prostu chcesz, żebym się z tobą ożenił. Omal się nie roześmiała, rozbawiona jego odpowiedzią. Powstrzymała się jednak, tylko skrzywiła usta w pełnym politowania uśmieszku. Nic nie rozumiał.

– Nie masz pojęcia, jaki jesteś żałosny. Pod wieloma względami przypominasz godnego pogardy, zarozumiałego dzieciaka. Za nic nie chciałabym wyjść za ciebie, bo nikt nie potrafiłby znieść idealnego wyobrażenia, jakie masz o sobie. – W takim razie, dlaczego mi powiedziałaś, że zaszłaś w ciążę? – Dlaczego? Może wydawało mi się, że jako przyszły ojciec ucieszysz się, wiedząc o istnieniu tego dziecka? – Dlaczego sądzisz, że jestem gotów zostać ojcem twojego czy czyjegokolwiek dziecka? – Zarumienił się z gniewu. – Minie jeszcze wiele lat, zanim do tego dojdzie... Może nigdy się to nie stanie. – Słuchaj, to niczyja wina – powiedziała, czując ustępujący nieco gniew. – Po prostu, stało się. Proste równanie: jeden plemnik plus jedno jajo równa się jedno dziecko. – Pewnie chcesz mi jeszcze powiedzieć, że jesteś gotowa to urodzić? – To nie jest rzecz, tylko dziecko. Moje dziecko. Twoje też, ale widzę, że będę musiała sama sobie poradzić. Nikt nie musi wiedzieć, kto jest ojcem. – Nie obchodzą mnie tajemnice, lecz kariery. Nasze kariery. Wiesz cholernie dobrze, że został mi jeszcze rok medycyny, a ty zrobisz doktorat najwcześniej za dwa lata. Jesteś gotowa to wszystko zaprzepaścić? – Z niczego nie rezygnuję. Matki mogą równocześnie uczyć się i nauczać. – Skończone bzdury! Wydaje ci się, że sobie z tym poradzisz, ale zaczekaj do chwili, gdy będziesz miała za sobą parę bezsennych nocy i ugrzęźniesz po kolana w pustych butelkach i pełnych pieluchach. – Nie mówiłam, że to będzie łatwe. – Raczej niemożliwe. Powiedz mi wreszcie, co cię napadło? Nie należysz do osób gotowych wychowywać dziecko bez ojca. Tak dobitnie opowiadałaś się za prawami kobiet, że nie przyszło mi do głowy, abyś była przeciwna aborcji. – Nie jestem – powinna być dostępna dla kobiet, które jej potrzebują. Ja jej nie chcę. Sfrustrowany, poczuł zakłopotanie i skrzyżował nogi, by ukryć genitalia. Sam wzięła sweter i skierowała się do wyjścia. – Robisz błąd, Sam. – Sama się będę o to martwić. – Jak wykarmisz dziecko? Będziesz zbierać kupony na żywność? – Jeśli będę zmuszona. – Powiedziałaś rodzicom? – Na razie nie wie nikt oprócz mnie, ciebie i lekarza. I tak zostanie. – Żegnajcie pieniążki z domu. – Słuchaj, nie miałam kieszonkowego, odkąd skończyłam trzynaście lat. Opiekowałam się dziećmi, sprzedawałam w supermarkecie, łapałam każdą pracę, jaką popadło. Zdobyłam wreszcie asystenturę, ale jeżeli będę musiała zbierać kupony żywnościowe, żeby sobie

poradzić, niech i tak będzie. – Otworzyła drzwi, przystanęła i dokończyła: – Żałuję, że ci o tym powiedziałam, Jeny. Wiedziałam, że zechcesz, abym zrobiła skrobankę. – Więc po co mówiłaś? – Może wyobrażałam sobie, że każdy mężczyzna ma prawo dowiedzieć się, że zostanie ojcem. A może po prostu chciałam być z tobą. – Chyba masz trochę racji. Popytam tu i ówdzie, żebyś mogła trochę dorobić. Jej oczy wypełniły się łzami. – Zesraj się! – powiedziała i zatrzasnęła drzwi. ROZDZIAŁ 3 Droga numer pięćdziesiąt biegnie obszernymi zakolami na zachód przez bagienne niziny otaczające zatokę Chesapeake. Trasa bierze początek w Ocean City. Na początku maja wody Atlantyku wciąż były chłodne po minionej zimie, jednak szybko nagrzewały się wskutek trwającej od tygodnia fali ciepła. Droga zrazu odbija od wybrzeża w stronę Salisbury, a stamtąd kieruje się przez brunatnoszare bagna do Cambridge. Dwupasmowa asfaltowa jezdnia skręca dalej nagle na północ i wije się między płytkimi zatoczkami i pokrytymi rzęsą bagniskami, aż po paru milach rozszerza się w czteropasmową autostradę, od tego miejsca pokrytą twardym betonem. Następnie skręca na zachód przez lśniącą zatokę Chesapeake do Annapolis, aż ostatecznie zanurza się między łagodne pagórki Wirginii. Droga numer pięćdziesiąt nie jest otoczona zbyt efektownymi widokami; krajobraz przeważnie płaski lub w najlepszym wypadku nieco pofalowany, poprzetykany kępami nie dających żywicy sosen. Najbardziej charakterystyczną cechą tej okolicy jest jej monotonia. Dalej w głębi Wirginii uprawne, brunatne pola pokryła już pierwsza wiosenna zieleń. Z piaszczystego lessu wystawały w równych rzędach sadzonki, które wkrótce miały zamienić się w pnące się ku niebu delikatne łodygi, pokryte ciasno zwiniętymi w ochronnych liściach pąkami. Jest to kraina tytoniu, usiana zniszczonymi chatami i osiedlami z prefabrykatów, udzielającymi schronienia wędrownym robotnikom. Farmy ustępują miejsca posiadłościom, a te rezydencjom symbolizującym arystokrację, z dala od drogi w oazach zieleni kryją się stajnie dla rasowych koni i źrebiąt o patykowatych nogach. Płaskie tereny wokół zatoki przechodzą w pofalowane wzgórza. W powietrzu czuć już było świeże powiewy zapowiadające letni żar. Jonathan Bryson przejechał ostami odcinek jednego z takich wzniesień. Tą samą trasą jechał przed dwoma laty z Nowego Jorku. Oddychał głęboko, czując, jak nabiera wigoru pod

wpływem porannego wilgotnego powietrza. Po pokonaniu szczytu wzniesienia roztoczył się przed nim wspaniały, stale fascynujący go widok na dolinę. W oddali majaczył olbrzymi kompleks ze stali i betonu – lśniący Feniks ku któremu zmierzały wszystkie drogi. Od położonego centralnie kompleksu budynków rozchodził się jak piasty koła labirynt krytych łączników, sięgających obwodu doliny. Szpital Jubilee General wydawał się dzięki temu pępkiem świata. Szpital stanowił wcielenie zasady rejonizacji medycyny i służył jako wzorzec dla innych instytucji leczniczych. Jego budowę rozpoczęto w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym siódmym roku, a cały kompleks powstał z państwowych funduszów. Położony między Waszyngtonem a Richmond był uwieńczeniem wielu lat intensywnych badań i planowania. Rejonizacja medycyny była jednym z głównych priorytetów rządu. W latach siedemdziesiątych Departament Zdrowia, Edukacji i Opieki Społecznej uznał, że sposobem na ograniczenie niebotycznie rosnących wydatków na lecznictwo jest zlikwidowanie kosztownego powielania dostępnych instytucji i placówek. Ministerstwo dowodziło, że istnienie dziesiątków identycznych, niewielkich szpitali lokalnych jest zbędne, skoro duży, centralnie zlokalizowany w regionie ośrodek byłby w stanie zapewnić znacznie lepszą opiekę medyczną. Znajdowałaby się w nim taka sama liczba łóżek szpitalnych oraz te same udogodnienia i zasoby, co poprzednio w niewielkich „opiekuńczych” szpitalach. Dziesięć oddziałów położniczych rozrzuconych w promieniu osiemdziesięciu kilometrów zastąpiłby jeden, liczący dziesięciokrotnie więcej miejsc. W centrum znalazłby się jeden aparat do tomografii komputerowej, zamiast dotychczasowych sześciu. Powstałby też jeden oddział do operacji na otwartym sercu, zastępując pięć mniejszych. Na tym właśnie polegało sedno idei rejonizacji medycyny. Wyeliminowanie lokalnych szpitali pozwoliłoby na uniknięcie kosztownej rywalizacji między nimi, zwłaszcza dotyczącej świadczenia usług w tych samych dziedzinach. Ponieważ wszyscy pacjenci byliby kierowani do jednej placówki, znikłoby niewykorzystywanie w pełni zasobów leczniczych. Sprawdziło się to w praktyce. W szpitalach lokalnych wykorzystanie miejsc wynosiło zwykle osiemdziesiąt pięć do dziewięćdziesięciu procent, co niezmiennie przynosiło straty i zwiększało koszty ponoszone przez pacjentów. W szpitalu Jubilee General wszystkie łóżka były stale zajęte. Szpitale lokalne podjęły z góry skazaną na niepowodzenie, krótkotrwałą walkę o przetrwanie; zastrzyki federalnych funduszów okazały się zbyt duże. Mniejsze placówki po kolei zamykały swoje podwoje, nie mogąc sprostać konkurencji ze strony Jubilee General. Spodziewano się tego. Nowy szpital stanowił bowiem nie tylko najnowocześniejsze centrum terapeutyczne, ale i mekkę akademików, pierwszorzędny ośrodek badań, wcielania nowych technik i nauczania. Mieściła się w nim własna akademia medyczna, szkoły fachowe, a nawet zaawansowane studia policealne. W murach Jubilee General zlokalizowane były

najnowocześniejsze laboratoria, umożliwiające przeprowadzenie wszystkich zaaprobowanych, a także wielu eksperymentalnych testów. Oprócz zapewnienia opieki medycznej pacjentom z północnej części Wirginii, placówka ta przyjmowała również wielu pacjentów kierowanych z całego kraju. Zgodnie z zamierzeniami, ośrodek stał się wcieleniem zasady rejonizacji. Jubilee General był nie tylko szpitalem, ale i miastem samym w sobie. Rozmiary tej niezwykłej placówki sprawiały, że trudno było w niej zrazu odszukać poszczególne oddziały albo laboratoria, zwykłe czy eksperymentalne. Oprócz MEDIC-a – najbardziej wyrafinowanego komputera medycznego na świecie – kompleks Jubilee General obejmował akademię z wydziałem medycznym, stomatologicznym, farmaceutycznym i pielęgniarskim. Sam szpital liczył trzy tysiące sześćset łóżek, dwieście laboratoriów badawczych, dziesiątki laboratoriów klinicznych oraz całe piętra zajmowane przez służby dodatkowe. Trzydziestosiedmioletni Jonathan Bryson był kierownikiem laboratorium badań snu. Objął to stanowisko przed dwoma laty, zwabiony z ledwie utrzymującej się na powierzchni prywatnej praktyki neurologicznej na Manhattanie. Od pierwszego dnia w nowym ośrodku Bryson dysponował dostatecznym budżetem i wystarczająco liczną ekipą, by zrealizować zamierzone programy. Wstępnie przyznano mu dwadzieścia tysięcy dolarów pensji rocznie, sekretarkę na cały etat, asystenta i nieograniczony dostęp do zasobów szpitala oraz placówek naukowych. Bryson miał również wystarczająco dużo wolnego czasu na spotkania dwa razy w tygodniu ze specjalizującymi się lekarzami kliniki neurologicznej, uczestniczenie w wybranych konferencjach oraz udział w obchodach zarówno na tym oddziale, jak i na oddziałach ogólnych. Pozostawało mu tylko jak najlepsze zagospodarowanie swojego czasu i funduszów wydziałowych. Wydział nie narzucił Brysonowi konkretnych celów, spodziewano się po nim jednak wykorzystania wstępnych funduszów jako odskoczni do pozyskania dotacji na określone programy badawcze. Dotacje te tradycyjnie przyznawały agendy rządowe, firmy z sektora prywatnego oraz fundacje. Na największe kwoty można było liczyć ze strony prywatnych firm farmaceutycznych, które pod presją konkurencji pragnęły jak najszybciej wprowadzać na rynek swoje nowe wyroby. Droga od wynalezienia leku do jego powszechnej dostępności trwała jednak wiele lat, czasami nawet dziesięcioleci. FDA – Administracja Żywności i Leków – wydawała zgodę na badania na ludziach dopiero po intensywnych eksperymentach na zwierzętach. Badania te przeprowadzano zwykle w klinikach, w ściśle kontrolowanych warunkach. Stale pracowano nad nowymi lekami nasennymi i uspokajającymi. Celem było wynalezienie idealnej pigułki nasennej, wywołującej zaśnięcie w ciągu kilku minut, podtrzymującej normalny sen przez sześć do ośmiu godzin bez przebudzenia, nie powodującej oszołomienia w późniejszym okresie i nie prowadzącej do nadużywania, uzależnienia czy spadku siły działania po wielokrotnym przyjęciu – habituacji. Żaden z

dziesiątków dostępnych dla pacjentów leków nie spełniał w całości tych kryteriów; wszystkie zawodziły pod tym lub innym względem. Było oczywiste, że pierwszy producent, który wprowadzi na rynek idealną tabletkę nasenną, zgarnie zyski sięgające setek milionów dolarów. Wstępne fazy badań nad nowymi lekami – opracowanie formuły, ustalenie dawkowania, badania toksykologiczne i większość testów na zwierzętach – wykonywały firmy farmaceutyczne. Po uzyskaniu zgody FDA, ostatnie stadium przed wprowadzeniem na rynek – badania z udziałem ludzi – musiały zostać przeprowadzone przez niezależnych, uznanych naukowców, takich jak doktor Bryson, ponieważ ich wnioski łatwiej akceptowano niż twierdzenia producentów. Dyrekcja szpitala Jubilee General i kierownictwo wydziału akademii medycznej nie traciły wobec tego czasu na zorganizowanie własnego laboratorium badań snu. Do końca wiosny Bryson załatwił rozpoczęcie dwóch programów badawczych oraz wyszukał jeszcze kilka, równie obiecujących. Pierwszy program dotyczył testów na zwierzętach i był finansowany przez Departament Zdrowia, Edukacji i Opieki Społecznej za pośrednictwem Narodowego Instytutu Zdrowia. Wbrew badaniom wydziału epidemiologii onkologicznej instytutu, liczne opisy przypadków dowodziły, że somnapar, trzeciorzędowa pochodna karbinolowa, powoduje wzrost częstości występowania raka macicy u myszy. Do realizacji programu badawczego wyznaczono laboratorium badań snu, jednak Bryson musiał podzielić się dotacją z doktorem z wydziału farmakologii. Do tego właśnie wydziału należało laboratorium zwierzęce, tam też miała odbywać się większość prac. Drugi program obejmował standardowe badanie wpływu nowej pochodnej benzodwuazepinowej na sen. Leki z tej grupy, takie jak valium (relanium), miały w zależności od budowy chemicznej działanie nasenne lub uspokajające. Fantastyczne zyski ze sprzedaży valium sprawiły, że firmy farmaceutyczne tłoczyły się, by uszczknąć jak najwięcej z mody na benzodwuazepiny. Liczono, że modyfikacje budowy chemicznej umożliwią zachowanie podstawowych właściwości tego leku, przy jednoczesnym zaoferowaniu klienteli bezpieczniejszej, o wiele wygodniejszej w użyciu jego odmiany. Badania snu polegały właśnie na tym, co sugerowała ich nazwa: na dokładnej obserwacji przebiegu snu u ochotników. W większości zgłaszali się do nich studenci, którym płacono od godziny. Były to rozchwytywane zajęcia. Niektórzy studenci opłacali całe czesne, śpiąc w laboratorium trzy dni w tygodniu. Jedyna niedogodność polegała na tym, że ochotnicy musieli spać w dzień, w oświetlonym, dźwiękoszczelnym pokoju, podłączeni do aparatu EEG, czyli elektroencefalografii. Zapis ich fal mózgowych stanowił materiał do późniejszej analizy. Elektroencefalogramy osób śpiących są do siebie bardzo podobne. Fale mózgowe podzielono na cztery grupy i nazwano greckimi literami alfa, beta, theta i delta. Każdy z rodzajów fal ma określony wygląd na zapisie; do ich klasyfikacji posłużono się częstością i amplitudą oscylacji. Fale alfa są związane z czuwaniem, natomiast fale delta stwierdza się

podczas najgłębszego snu. Piąty rodzaj fal łączy się z tak zwaną czynnością REM – określoną od rapid eye movements, szybkich ruchów gałek ocznych, charakterystycznych dla marzeń sennych. Dekadę wcześniej naukowcy odkryli, że sen w ciągu nocy można podzielić na około dziewięćdziesięciominutowe stadia. Każdy okres, czyli cykl snu, rozpoczyna się stanem niemal zupełnego czuwania, po którym, przed powrotem do tego stanu, występuje coraz głębszy sen. Każdy etap cyklu trwa określony czas. Jeżeli badana osoba jest zmęczona, przed wystąpieniem kolejnych faz odpowiednio dłuższy okres mija wstępnie na głębokim śnie. Okresy między fazami snu zajmują marzenia senne – i czynność REM. Faza REM decyduje o tym, czy sen przynosi wypoczynek. Bez względu na to, ile czasu zajmują pozostałe fazy snu, w przypadku stłumienia czynności REM osoby badane zawsze czują się po obudzeniu wyczerpane lub rozdrażnione. Długość trwania wszystkich faz snu i okresu czynności REM można ustalić za pomocą elektroencefalografii. Ma to bardzo istotne znaczenie w badaniach nad nowymi lekami nasennymi: ich skuteczność maleje, jeśli tłumią one czynność REM lub skracają fazy głębokiego snu. Studentów przyjmowano na ochotników tylko wtedy, gdy spełniali pewne kryteria. Nie mogli mieć w wywiadzie – w przeszłości – schorzeń neurologicznych ani poddawać się leczeniu psychiatrycznemu. Nie przyjmowano kobiet w ciąży. Kryterium wyłączającym były też okresy bezsenności w wywiadzie. Odrzucano ochotników, którzy uprzednio regularnie przyjmowali inne leki nasenne albo przyznawali się do częstego spożywania alkoholu lub korzystania z innych substancji odurzających, włącznie z halucynogennymi. Musieli wykazać się również dobrym zdrowiem fizycznym. Po akceptacji, w ciągu pierwszego tygodnia badań uzyskiwano podstawowe zapisy EEG podczas snu bez wpływu leków. Po ustaleniu elektroencefalograficznych cech snu rozpoczynano podawanie badanego leku. Bryson prowadził badania, stosując metodę podwójnie ślepej próby. Polegała ona na tym, że ani badany, ani badający nie wiedzieli, czy dana osoba otrzymuje lek czy placebo. Tabletki miały identyczny wygląd i były rozdzielane według kodu. Dopiero po zakończeniu badań łamano kod i analizowano wyniki. Podobnie jak wszyscy badacze w szpitalu, Bryson posługiwał się komputerową analizą danych, jednak już na początku testów zastosował nową technikę. Zamiast wprowadzania gotowych wyników EEG do komputera, postanowił na bieżąco przesyłać do MEDIC-a zapisy czynności elektrycznej mózgu. Korzystając ze swojego doświadczenia, opracował program komputerowy, pozwalający na interpretację każdej iglicy i fali zapisu. Zakodowane w komputerowym języku fale mózgowe automatycznie wysyłano do procesorów MEDIC-a przez cały czas trwania cyklu snu. Komputer sporządzał do następnego ranka własną analizę wzorca snu osoby badanej, z takimi parametrami, jak czas trwania czynności REM i faz głębokiego snu, całkowity czas snu oraz wpływ – lub jego brak – leku albo placebo na jego

jakość. Do tej pory poranne analizy okazywały się nie tylko wiarygodne, ale i pozwalały na oszczędność czasu. Przez parę miesięcy Bryson nie miał powodu podejrzewać, że jego przemyślność może stać się przyczyną kłopotów, aż do pewnego majowego poranka, kiedy zatelefonował Pattner z centrum komputerowego. – Doktorze, nie wiemy dokładnie, co się dzieje w pańskim laboratorium, ale płynące z niego dane powodują, że komputer zaczął śnić. – Śnić? – No, niezupełnie. Należałoby to raczej określić jako marzenia na jawie. Podejrzewamy, że MEDIC robi się nieco rozkojarzony. Zaczyna błądzić myślami za każdym razem, gdy prowadzi pan sesje snu. – Niech pan mi lepiej powie, co pan pił? – Niestety, nie w tym rzecz, doktorze. – Tak się składa, że wiem co nieco o komputerach. Jestem pewny, że nie potrafią one „błądzić myślami”. Kto tak twierdzi? – Freud. – Znów pan palił te podejrzane cygaretki? – Doktorze, proszę mi wierzyć, że to bardzo skomplikowane – powiedział z desperacją Pattner, zdając sobie sprawę, jak absurdalnie musi brzmieć jego hipoteza. – Musiałbym panu wszystko długo tłumaczyć, ale chciałem tylko przekazać, że pański program komputerowy doprowadza MEDIC-a do szaleństwa. – To co mam zrobić? Zarzucić badania? – Nic podobnego. Na razie te zakłócenia nie mają wpływu na żadne z istotnych funkcji komputera, lecz powinien pan zdawać sobie sprawę, że skoro MEDIC zaczyna działać nienormalnie, może pan spodziewać się absurdalnych wyników analizy danych. Musi pan przyjmować je cum grano salis. – Jak na razie, wszystkie analizy sprawiają wrażenie spójnych. – I doskonale. Chciałem tylko pana powiadomić, co się dzieje. – Dziękuję, doceniam pana uprzejmość. Aha, jeszcze jedno... – Słucham? – Pozdrowienia dla Freuda. Bryson odłożył słuchawkę, po raz pierwszy czując przypływ nieokreślonego niepokoju.

ROZDZIAŁ 4 Samantha zmięła kartkę z wyliczeniami i wrzuciła do kosza. Bez względu na to, jak starała się poukładać wydatki, nie udawało się jej zmieścić w określonym budżecie. Aktywa: opłacana przez ojca połowa czesnego, stypendium z wydziału biologii, niewielkie kieszonkowe od matki i pięcioletni ford pinto. Pasywa: druga połowa czesnego, czynsz za wynajęcie mieszkania, koszty ubrania i żywności oraz zbliżające się opłaty za opiekę położniczą i pediatryczną. Usiłowała wymyślić najróżniejsze sposoby oszczędności, ale w końcu doszła do wniosku, że gdyby nawet sprzedała samochód, przeniosła się do tańszej kwatery i zbierała kupony żywnościowe, to i tak byłaby tysiąc dolarów na minusie. Musiała poszukać sobie innej pracy. Wizyta u szefa wydziału przyniosła rozczarowujące wyniki. Na dorywcze zajęcia w biologii eksperymentalnej nie było co liczyć. Budżet wydziału stanowił wąski wycinek funduszów całego uniwersytetu. Znamienici profesorowie zgarnęli dla siebie najsmakowitsze kąski, pozostawiając administracji jedynie marne resztki. Poza stypendium Samantha nie mogła się spodziewać, że uzyska fundusze na jakikolwiek program badawczy. Z tym samym problemem zetknęła się na innych wydziałach. Katedry nauk podstawowych otrzymywały znikomą część funduszów trafiających do uniwersytetu. Przytłaczającą część pieniędzy przeznaczano na szpital i liczne współpracujące z nim instytucje. Jako osoba kierująca się logiką, Samantha udała się do szpitala. W południe szpitalna kawiarenka zazwyczaj była zatłoczona, Samantha przedarła się przez morze białych fartuchów, aż wreszcie znalazła miejsce przy ladzie. Zamówiła kawę i zaczęła zastanawiać się nad kolejnym posunięciem. Wydawało się, że powinna zacząć od wizyty w biurze zatrudnienia, choć zapewne tam znajdowały się jedynie pełne etaty dla wykwalifikowanych i niewykwalifikowanych pracowników. Niewykluczone, że należało zgłosić się do któregoś z ordynatorów oddziałów klinicznych, gdzie być może znalazłoby się jakieś płatne zajęcie. Zaczęła przypominać sobie znajome oddziały. Należała do nich chirurgia, interna i oczywiście położnictwo, bo przecież jej lekarz również był zatrudniony w szpitalu. Odwróciła się do siedzącego obok nie ogolonego stażysty. – Przepraszam, czy wie pan, gdzie jest oddział położniczy? Stażysta popatrzył na nią, ocierając keczup z ust. Dziewczyna obok niego należała do najbardziej atrakcyjnych, z jakimi miał kontakt w ostatnich tygodniach. – Jeżeli zaczyna się u pani poród, to jest pani nadzwyczaj spokojna. – Będzie naturalny. Przyjrzał się jej talii. – Chyba to niepokalane poczęcie. Nie ma pani nawet brzucha.

– Dziękuję. Szukam położnictwa, ale jeszcze nie szykuję się do rodzenia. Chodziło mi o sekretariat. – Dlaczego od razu pani tego nie powiedziała? – Dlaczego sam się pan nie domyślił? Mam wrażenie, że trudno uzyskać od pana konkretną odpowiedź. – Chyba ma pani rację. – No dobrze. Zacznijmy od początku. Gdzie się znajduje oddział położnictwa? – Która część? – Sekretariat kierownika kliniki – powiedziała Samantha, nakazując sobie w duchu zachowanie cierpliwości. – Kierownika kliniki czy ordynatora oddziału? – Poddaję się, wygrał pan. – Dokończyła jednym łykiem kawę i wzięła rachunek. – Dziękuję, choć nie ma za co. – Chwileczkę, mówiłem poważnie. – Stażysta uśmiechnął się. – Oddział położnictwa zajmuje pomieszczenia na czterech piętrach. Muszę wiedzieć, czego pani szuka, żeby panią właściwie pokierować. No więc, o co chodzi? Samantha odłożyła rachunek. – Prawdę mówiąc, szukam pracy. – Na oddziale położnictwa? Jest pani pielęgniarką? – Nie, robię doktorat z biologii. Szukam jakiejś pracy na niepełnym etacie, a szpital wydał mi się jedynym miejscem w miasteczku akademickim, gdzie można spodziewać się godziwej płacy. – Rozumiem. Dlaczego jednak wybrała pani właśnie położnictwo? – Bo na początek jest to chyba równie dobre miejsce, jak każde inne. – Przeglądała pani tablicę ogłoszeń? – Jaką tablicę? – Przed kawiarenką. Porusza się pani jak dziecko we mgle – tablica ma przecież z siedem metrów długości. Trudno ją przegapić, jest cała obwieszona ogłoszeniami. Pokoje do wynajęcia, wczasy na nartach, miejsca pracy. Jest duże zapotrzebowanie na dawców spermy. – Wielkie dzięki – powiedziała z przekąsem Samantha. – Nie ma za co. I tak chyba nie ma pani właściwych kwalifikacji. Niech pani jednak przejrzy tablicę, może znajdzie pani coś dla siebie. Samantha podziękowała stażyście, zapłaciła rachunek i wyszła na korytarz. Tablica ogłoszeń była gęsto obwieszona setkami plakatów i kartek. Rzeczywiście poszukiwano dawców spermy do kilku programów badawczych. Samantha przeglądała ogłoszenia przez dwadzieścia minut i znalazła parę anonsów, które mogły jej odpowiadać. Potrzebni byli pracownicy do nadzoru nad zwierzętarniami, szukano ochotników do sporządzania profilów psychologicznych, potrzebowano nawet kobiet, na których studenci mogliby uczyć się

przeprowadzania badań ginekologicznych. Szybko wykluczyła tę propozycję i już miała zrezygnować, gdy jej uwagę zwróciło kolejne ogłoszenie. Jedno z laboratoriów badawczych szukało osób, które miałyby tylko spać. Ktoś był gotów zapłacić wybranym ochotnikom pięć dolarów za godzinę w ośmiogodzinnych zmianach zwyczajnego spania. Samantha szybko wyliczyła, że tego rodzaju praca przez trzy dni w tygodniu przyniosłaby jej w niecałe dwa miesiące ponad tysiąc dolarów. Nieźle. Potrafiła przecież spać równie dobrze jak każdy inny. Zanotowała wewnętrzny numer laboratorium. Zanim zdołałaby zmienić zdanie, znalazła telefon i wybrała numer laboratorium badania snu. Spodziewała się, że odbierze jakiś pośledni gryzipiórek, odezwała się jednak bardzo uprzejma kobieta. Z chęcią zgodziła się przyjąć Samanthę i podała jej zwięzłe, jasne wskazówki, jak znaleźć laboratorium. Samantha dotarła do celu osiem pięter wyżej, po przemierzeniu trzech korytarzy, w znajdującym się tuż obok gmachu szpitala budynku, mieszczącym laboratoria doświadczalne. Pulchna kobieta po pięćdziesiątce gestem zachęciła Samanthę do wejścia. – Pani Samantha Kirstin? Nazywam się Rutledge. – Sekretarka przywitała ją ciepłym, silnym uściskiem dłoni. – Doktor Bryson właśnie wyszedł do kliniki. Prosił mnie, żebym pokazała pani laboratorium i pomogła wypełnić wniosek o przyjęcie. – Doktor Bryson to pani szef, tak? – Kierownik laboratorium. Jest neurologiem i właśnie poszedł do kliniki neurologii. Wie pani cokolwiek o badaniach snu? – Nie, ale szybko się uczę. – Prawdę mówiąc, to bardzo proste i czasami wyjątkowo przyjemne – uśmiechnęła się starsza kobieta. – Studiuje pani medycynę na naszej akademii? – Robię doktorat z biologii. – Bardzo dobrze... Większość naszych ochotników to studenci medycyny. Niektórym z nich wydaje się, że pozjadali wszystkie rozumy i uważają, że słuchanie moich wyjaśnień to strata czasu. Słyszała pani o aparatach do EEG – elektroencefalografach? – Urządzeniach rejestrujących pracę mózgu? – Właśnie. EEG jest podstawowym narzędziem w badaniach snu. W programie, który właśnie prowadzi doktor Bryson, badamy wpływ nowego leku nasennego na zapis EEG u śpiących ochotników. Najwidoczniej wpływ tabletek na fale mózgowe ma wiele wspólnego z tym, czy lek odniesie sukces. O tej porze roku zbliżają się egzaminy, więc dwóch naszych ochotników wypadło z testów. Ma pani ochotę wziąć w nich udział? – Co miałabym robić? – Wystarczy, jeśli się pani odpręży i w miarę możliwości spróbuje spać z przylepionymi do czaszki elektrodami. Jedynym narzędziem, z którego poza tym korzystamy, jest łóżko z czystą pościelą w dźwiękoszczelnym, oświetlonym pomieszczeniu. – Tak samo, jak w filmach porno.

– Moja droga, słuchając o tym, co śni się niektórym z naszych ochotników, sama mam czasem takie wrażenie – zaśmiała się pani Rutledge. – Chodźmy, właśnie trwa sesja. Chce pani zobaczyć, jak to wygląda? – Oczywiście. Pani Rutledge zaprowadziła Samanthę do dużej sali obok pokoju doświadczalnego. Rysiki trójkanałowego elektroencefalografu kreśliły zapis fal na przesuwającej się wstędze skalowanego papieru. Aparat był podłączony do terminalu komputera. Pani Rutledge wyjaśniła, że odczyty są przekazywane bezpośrednio do MEDIC-a – komputera szpitalnego. Najciekawszym elementem wnętrza było jednak szklane okno o wymiarach metr na dwa i pół metra. Samantha zorientowała się, że z drugiej strony wygląda ono jak lustro. W pomieszczeniu spostrzegła przewracającego się z boku na bok we śnie młodego mężczyznę. Pogrążony w nieświadomości, wyglądał jak powoli obracający się w macicy embrion. Skopał pod stopy białe prześcieradło i spoczął wreszcie na plecach. Miał na sobie jedynie niebieskie slipy. Przewody przylepionych do czaszki elektrod prowadziły do gniazdek w zagłówku. Pani Rutledge wskazała rysiki elektroencefalogramu, które właśnie skończyły kreślić łagodną falę, zastąpioną serią ostrych iglic. – Śni – powiedziała. – Niech się pani przyjrzy jego oczom. Policzki młodego mężczyzny ogarnął ciąg niewielkich, spazmatycznych skurczów. Zacisnął wargi, po chwili je rozluźnił. Napięcie znikło z twarzy, szczęka lekko się uchyliła. Samantha zorientowała się, że chłopak zaczął równocześnie szybciej oddychać. Wyraźnie było też widać, że jego gałki oczne powoli wędrują pod zamkniętymi powiekami, przypominając ryjące pod ziemią krety. Poruszał nimi bez celu, najpierw z boku na bok, potem z góry na dół. Czasami chłopak zaciskał powieki, przy czym drżały mu rzęsy. Poruszające się źrenice starały się przeniknąć ciemność, podążając szlakami wyobraźni. Samancie przypomniał się widok delikatnie poruszającego łapkami śpiącego szczeniaka. Mężczyzna nadal leżał na plecach z rozłożonymi nogami. Nagle materiał slipów zaczął się wybrzuszać. Samantha poczuła, że się rumieni na widok rosnącej erekcji. Obejrzała się na panią Rutledge i zorientowała się, że ona również to dostrzegła. – Na pewno śni mu się coś ciekawego. – Czuję się jak natręt – powiedziała zażenowana Samantha. – Nonsens. Powinna pani wiedzieć z zajęć z biologii, że to normalne u śpiących mężczyzn. Mimo to szkoda, że nie umiemy nagrać na wideo jego snów – dokończyła z przymrużeniem oka. Samantha zaśmiała się, zaskoczona frywolną uwagą pani Rutledge. Starsza kobieta nie sprawiała wrażenia skłonnej do tego rodzaju zachowań. Widok męskich erekcji był dla niej zapewne codziennością, więc radziła sobie z nim za pomocą humoru. – Czy też musiałabym się tak ubierać?

– To już od pani zależy – odparła pani Rutledge. – Może pani spać naga, w staniku i majtkach, pidżamie, w czymkolwiek, co pani pasuje. Może pani nawet wkładać płaszcz przeciwdeszczowy. – Może on powinien to zrobić – rzekła Samantha, wskazując ochotnika za szybą. – Pozwolimy mu na odrobinę intymności? – uśmiechnęła się pani Rutledge. – Bo ja wiem? Zaczyna być ciekawie – odparła Samantha, lecz zaraz skinęła głową. Wróciły do sekretariatu. Pani Rutledge usiadła za biurkiem i poprosiła Samanthę, by zrobiła to samo. – I co pani o tym sądzi? Ma pani ochotę się do nas przyłączyć? Praca jest prosta, płaca dobra, a poza tym będzie pani stąd wychodzić wypoczęta. Wywiesiłam ogłoszenie na tablicy dopiero dzisiaj rano. Nie chcę na panią naciskać, ale z oczywistych powodów to jedno z najpopularniejszych zajęć. Nie wiem, czy do jutra pozostaną jeszcze wolne miejsca. – Kupiła mnie pani, chociaż w tej pracy oczy chyba mi się będą same kleić. – Doskonale – odpowiedziała pani Rutledge, uśmiechając się po kalamburze. – Czy jako doktorantka będzie mogła pani dopasować rozkład zajęć do naszych wymogów? – Chyba tak. Prowadzę zajęcia dwa ranki w tygodniu, a resztę czasu mam praktycznie do własnej dyspozycji. – Pozostaje w takim razie formalność wypełnienia wniosku. Jest pani zdrowa? – Tak. – Czy zażywa pani regularnie jakieś leki? – Nie. – Czy miała pani kiedyś kłopoty ze snem? – Śpię jak kłoda. – Doskonale. Niech pani wypełni pozostałą część kwestionariusza i podpisze się u dołu. Samantha rzuciła okiem na kartkę i zaczęła wpisywać wymagane dane osobiste. Zawahała się przy czternastym pytaniu. Wiązało się ono z wymogiem, że ochotniczki nie mogą być w ciąży, aby uchronić płody przed ewentualnymi szkodliwymi działaniami testowanych leków. Pytanie dotyczyło daty ostatniej miesiączki. Po chwili zastanowienia Samantha podała datę sprzed tygodnia. Odpowiedziała na pozostałe pytania, podpisała wniosek i wymagane oświadczenie o zgodzie na udział w badaniach, po czym oddała je sekretarce. Pani Rutledge popatrzyła pobieżnie na kartkę i włożyła ją do teczki. – Kiedy może pani zacząć? – Jutro mam zajęcia, więc chyba pojutrze. – Doskonale. Spotykamy się w takim razie pojutrze, dokładnie o dziewiątej. Doktor Bryson też przyjdzie – na pewno zechce z panią porozmawiać, zanim weźmie pani udział w testach. Ostatnia sprawa: niech pani nie śpi jutro w nocy za długo. Niektórzy ludzie mają trudności ze spaniem w dzień. Trochę zmęczona łatwiej się pani odpręży i będzie pani czuła mniejszy niepokój.

– Co mam przynieść ze sobą? – Tylko to, w czym chce pani spać. Samantha pożegnała się i opuściła budynek z uczuciem ulgi. Była w ciąży niecałe dwa miesiące i wiedziała, że mimo szczupłej sylwetki zacznie to być widoczne dopiero po następnym kwartale. Do tego czasu, przy regularnych zarobkach, zrównoważyłaby roczny budżet. Poza tym, gdyby już została ochotniczką, może pozwolono by jej na dalszy udział w testach, jeśli podpisze oświadczenie o zrzeczeniu się wszelkich ewentualnych roszczeń. Kiedy szła przez miasteczko akademickie, nękał ją nieokreślony niepokój, dręczące, nie dające się dokładnie ująć w słowa uczucie. Zagłębiła się w myślach, aż zdołała dociec przyczyny trapiącego ją strachu. Martwiła się tym, że będzie musiała zażywać lekarstwo. Wiedziała, że niektórych preparatów nie wolno przyjmować w ciąży. Miała jednak nadzieję, że nie dotyczy to tabletek nasennych – przecież łykały je tysiące ciężarnych kobiet. Jej przyjaciółki zażywały w ciąży najprzeróżniejsze środki, a mimo to ich dzieci były zdrowe. Dlaczego w jej przypadku miałoby być inaczej? Nie znała odpowiedzi na to pytanie i wiedziała, że nigdy jej nie pozna. Zdawała sobie jednak sprawę, że po pierwszym zażyciu leku aż do narodzenia dziecka nie zazna spokoju. Nie było jednak sensu trapić się tym zawczasu. Zrobiła to, co musiała – po prostu zapewniła sobie przetrwanie. ROZDZIAŁ 5 Już na początku lata w mieszkaniu Samanthy robiło się gorąco jak w piecu. Gdy wróciła z laboratorium, powietrze było gęste, zastałe, wręcz duszące. Odsunęła firanki i z trudem otworzyła okno. Do pokoju wpadł chłodny powiew, jak gdyby na zewnątrz znajdowały się niewidoczne miechy. Fala chłodnego powietrza przewróciła zdjęcie na półce z książkami. Samantha postawiła je z powrotem i przyjrzała się fotografii, pogrążając się w zadumie nad rozbudzonymi wspomnieniami. Zdjęcie zostało zrobione dwa lata wcześniej, kiedy Samantha spędziła z przyjaciółką tydzień w Provincetown. Był to pierwszy wyjazd, na który pozwoliła sobie po trzech latach spędzonych w college’u. Dostawała wyłącznie najlepsze oceny, aż wreszcie doszła do wniosku, że nie musi się uczyć z tak bezwzględną sumiennością. Dobre stopnie osiągała z taką łatwością, z jaką magnes przyciąga stalowe opiłki. Nadszedł czas, żeby rozluźnić się i zdać rachunek ze swojego życia. Przyszła też pora budzącej się seksualności. Przez trzy lata nauka była dla Samanthy sposobem na

ukierunkowanie popędu seksualnego; nie miała wielu okazji do romantycznych przeżyć. Chociaż nie brakowało zaproszeń od potencjalnych adoratorów, rzadko umawiała się na randki. Kiedy się nie uczyła, podejmowała różne prace na kampusie, by zarobić na czesne i drobne wydatki. W końcu zamknęła jednak książki, spakowała walizkę i wyjechała z koleżanką nad morze. Tydzień upłynął jak w marzeniach sybaryty. Samantha rozkoszowała się słońcem i wodą, a jej skóra przybierała odcień głębokiej opalenizny. Przepływała całe kilometry wśród fal przyboju. Jej wysoka sylwetka z łatwością umykała tłumowi zainteresowanych nią gapiów. Pożyczyła od przyjaciółki adidasy i nauczyła się joggingu. Pod koniec krótkich porannych biegów otaczał ją tłumek przepychających się mężczyzn, którzy chcieli zwrócić na siebie uwagę roześmianego, jasnowłosego, złotoskórego dziecka-kobiety. Jeden z nich od razu spodobał się Samancie. Zauważyła go, gdy grał w futbol z grupką przyjaciół na plaży. Był wśród nich zdecydowanie najprzystojniejszy, więc zgodziła się na spacer po plaży w jego towarzystwie. Craig studiował na uniwersytecie Yale i, o czym się szybko przekonała, był jednym z najbardziej zarozumiałych mężczyzn, jakich kiedykolwiek spotkała. Mimo to gotowa na wszystko Samantha zaprosiła go do swojego grajdołka. Tam właśnie sfotografowała ich przyjaciółka. Później Samantha poszła z Craigiem na obiad. Teraz, po upływie dwóch lat, uśmiechnęła się, patrząc na oprawione w ramkę barwne zdjęcie z dedykacją: „Dla SS – niech taka noc powtórzy się jeszcze wiele razy – Craig”. Przypomniała sobie, że tak właśnie ją nazwał: SS – Słoneczna Sam. Znów roześmiała się na widok enigmatycznej inskrypcji. Doszła do wniosku, że skrót oznaczał zapewne podświadome przeczucie przyszłości ze strony Craiga, ponieważ ich ostatni wieczór okazał się koszmarnym niewypałem. Uganiając za Craigiem, Samantha nie tylko okazywała bezczelność, ale chciała też coś udowodnić samej sobie. Nie była zainteresowana zdobyciem go w fizycznym sensie; prawdę mówiąc, ta myśl przyprawiała ją o niepokój. Miała nadzieję, że kilka spędzonych z Craigiem w Provincetown dni okaże się wstępem do namiętnego, podniecającego związku, dzięki któremu ujawni się ukryta dotychczas strona jej natury. Jednak podczas pierwszego wspólnie spędzonego wieczora Craig dał jasno do zrozumienia, że chodzi mu wyłącznie o seks. Tak bezwzględnie upierał się przy zaspokojeniu swoich zachcianek, że ledwie zdołała go od tego odwieść. Wreszcie ostatniego dnia nad morzem, zdecydowała się mu ulec, nie dlatego, że ją do tego przekonał, lecz z powodu autentycznej sympatii, jaką do niego czuła. Gdy zaczęli się kochać, rozpaczliwie starała się odprężyć, zamiast tego jednak stawała się coraz bardziej napięta. Craig okazywał bezsensowny pośpiech. Miała wrażenie, że dobiera się do niej jak futbolista, któremu zależy wyłącznie na dobiegnięciu do końcowej strefy, podczas gdy ona wciąż oczekiwała na pierwszy wykop. Lęk sprawił, że zaczęła idiotycznie chichotać, jak gdyby wypiła za dużo szampana. Kiedy Craig osiągnął wytrysk, zanim jeszcze w nią wszedł,

natychmiast się rozluźniła i ze zdumieniem stwierdziła, że nie potrafi powstrzymać się od opętańczego śmiechu wywołanego groteskowością sytuacji. Zanim zdołała cokolwiek wytłumaczyć lub przeprosić, Craig pospiesznie uciekł. Samantha doszła do wniosku, że dedykacja Craiga symbolizuje jego niemożność przyznania się do porażki. Zdjęcie zatrzymała, bo ładnie na nim wyszła. Był to początek jej dorosłego życia, wstęp do umiejętności flirtowania. W kostiumie bikini prezentowała się bardzo dorośle. Proste blond włosy o rudawym odcieniu opadały na ramiona, a w oczach, bardziej zielonych niż barwa leszczyny, kryła się świadomość własnej wartości i towarzyszącej dojrzałości swobody. Po kolejnych doświadczeniach tego samego lata doszła do wniosku, że ma niewiele wspólnego z chłopcami w jej wieku. Zachowywała się wobec nich przyjaźnie, nawet zawarła wiele pogodnych, beztroskich znajomości, ale jej niezależność przyprawiała ich czasem o niepokój lub zagrożenie. Niekiedy czuła się wśród nich jak starsza siostra. Zaczęła w końcu szukać towarzystwa starszych od siebie mężczyzn. Przez kolejne dwa lata rzadko umawiała się z kimkolwiek starszym od niej o mniej niż dziesięć lat – aż wreszcie zdarzył się wyjątek od tej reguły. Dwudziestosześcioletni Jeny był o trzy lata starszy od Samanthy. Od początku wiedziała, że łączy ich wyłącznie więź fizyczna. Po raz pierwszy w życiu ktoś wzbudził w niej pożądanie, którego się wstydziła. Rozumiała jak chimeryczny jest ich związek, oparty na czystym, nieskażonym zwierzęcym magnetyzmie. Kochali się tak, jak gdyby nie zdawali sobie sprawy z obecności tej drugiej osoby. Kopulowali z egoistyczną intensywnością, zapominając o całym bożym świecie. Ich miłość mogłaby na dobrą sprawę być masturbacją we dwójkę – wykorzystywali swe ciała wyłącznie dla zapewnienia sobie rozkoszy. Samantha wiedziała, że ten związek jest skazany na niepowodzenie, nie potrafiła jednak zrezygnować z kolejnych spotkań. Będąc z Jerrym, na przemian klęła i śmiała się, rozmyślając o tym dziwacznym uzależnieniu. Rumieniąc się, dochodziła do wniosku, że przywiera do przeklętego samca, jak gdyby był dwumetrowym, plastikowym wibratorem. Dopiero kiedy zorientowała się, że jest w ciąży, znalazła siłę, by wywikłać się z wzajemnych nienasyconych apetytów. Sama. Było to dla niej nowe odczucie. Łatwo mogłaby wrócić do któregokolwiek ze starszych mężczyzn, z którymi umawiała się parę miesięcy temu, ale nie chciała swoją ciążą komplikować żadnego związku. Postanowiła wytrwać w samotności, tak jak dawniej. Wiedziała, że jest do tego zdolna. Gdyby zaś się nie powiodło, mogła wezwać posiłki – Czerwony Krzyż lub Interpol. W najgorszym przypadku czekał ją wyjazd z miasta. Cztery lata temu, po pierwszym roku w college’u, Samantha zdystansowała się od rodziców. Drobna kłótnia zamieniła się w konflikt o dramatycznych rozmiarach. Przyczyną rozdźwięku stało się pragnienie Samanthy, żeby całkowicie uniezależnić się od hołubiącej ją

rodziny. Nie potrafiła temu zaradzić – dławiła się opiekuńczością rodziców. Chcieli ukształtować jej przyszłość na podobieństwo wyszukanego, ochronnego sufletu, podczas gdy Samantha miała ochotę uszczknąć z tego najwyżej kawałeczek sera. Konflikt dałoby się łatwo zażegnać dzięki odrobinie wzajemnych kontaktów i obustronnych kompromisów, jednak Samantha unikała podjęcia jakichkolwiek rozmów. Jej ośli upór doprowadził do trwałego wyobcowania i sporadycznego podtrzymywania stosunków z rodzicami. Pod wieloma względami łączyły ich normalne więzy rodzinne, lecz nie zgadzała się na otrzymywanie pomocy finansowej i rzadko odwiedzała rodzinny dom. Z początku z trudem wiązała koniec z końcem, wreszcie uzyskała hojne stypendium i była zadowolona ze swojego położenia. Po podjęciu studiów niechęć Samanthy wobec rodziców nieco zmalała. Kiedy upewniła się, że sobie poradzi, z wdzięcznością przyjęła złożoną przez ojca ofertę opłacania połowy czesnego. Upierała się jednak, że będzie pracować w wolnym czasie, bardziej dla zaakcentowania swojej niezależności niż z finansowej potrzeby. Samantha nie miała problemów z podjęciem decyzji o urodzeniu dziecka. Ze zdumieniem stwierdziła, że świadomość zajścia w ciążę nie wytrąciła jej z równowagi, a nawet ją ucieszyła. Zdawała sobie sprawę, że jej pragnienie macierzyństwa może zrazić niektóre, bardziej feministycznie nastawione przyjaciółki, co w tym wypadku było całkowicie bez znaczenia. Zdumiewała ją łatwość pogodzenia się z myślą, że zostanie samotną matką, wychowującą dziecko bez niczyjej pomocy. Wierzyła, że jej się to powiedzie. Powiadomienie rodziców o ciąży stanowiłoby zbędną komplikację. Postanowiła, że poinformuje ich o tym później, a na razie będzie sobie radzić o własnych siłach. W kwestii finansów płacenie rachunków medycznych okazało się jednym z wielu problemów. Samantha zdążyła już ułożyć wspaniałe, precyzyjne plany przyszłości swojego dziecka. Tysiąc dolarów, które spodziewała się zarobić na badaniach snu, wystarczało na pokrycie najniezbędniejszych potrzeb. Po urodzeniu dziecka w grudniu zamierzała nie szczędzić pieniędzy, by zapewnić mu jak najlepsze warunki. Oznaczało to najprawdopodobniej podjęcie w kolejnym semestrze większej liczby zajęć dla pokrycia rachunków. Ofiara warta złożenia, bo dziecko potrzebowało ubrania, mebelków i zabawek, a w miarę dorastania, również wszelkich pomocy edukacyjnych rozwijających umysł. Potrzebowało również oddanej, dojrzałej opiekunki, żeby zajmowała się nim podczas nieobecności Samanthy, która zamierzała zresztą spędzać z nim każdą wolną chwilę. Chociaż dziecko było na razie zaledwie embrionem, Samantha nie mogła doczekać się chwili, gdy będzie mogła trzymać je w ramionach, dotykać, pielęgnować, patrzeć jak rośnie. Marzyła o macierzyństwie. Usiłowała wyobrazić sobie niemowlę, lecz przychodziło jej to z trudnością. Zaczęła też wybierać dla niego imię. Nie znosiła imion wybieranych przez jej zamężne przyjaciółki z powodu etnicznych czy religijnych mód, w rodzaju Ryan, Megan,

Joseph czy Mary. Samantha chciała nadać swojemu dziecku imię z charakterem: silne i proste, na przykład Tom, Jim, Susan czy Joan. W głowie wirował jej galimatias najrozmaitszych myśli, planów, zmartwień i nakazów. Musiała jakoś uporać się z tym zamętem. Włożyła buty i luźny strój do biegania, zamknęła drzwi mieszkania i przeszła przez ulicę do parku. Miała nadzieję, że wysiłek fizyczny ją uspokoi. Lekarz zezwolił na uprawianie joggingu do połowy ciąży, pod warunkiem że będzie robiła to z rozwagą. Pobiegła wylaną asfaltem ścieżką, stanowiącą początek jej trzykilometrowej trasy. Starała się trzymać w cieniu drzew. Doznawała nowych, intrygujących wrażeń, na przykład ocierania się nieco pełniejszych, nie skrępowanych piersi o tkaninę. Mimowolnie zwalniała kroku, gdy kogoś mijała. Czuła się jak maszynista lokomotywy, świadom przewożonego ładunku. Bała się, że potknięcie lub zmylenie kroku narazi na wstrząsy drobniutkiego pasażera, choć ta pomniejsza troska nie powstrzymywała jej od biegu. Wiedziała, że musi dbać o zdrowie psychiczne i fizyczne. Pilnowanie swojego stanu było dla niej teraz najważniejszym nakazem. Wierzyła, że dzięki ćwiczeniom i odpowiedniej diecie utrzyma się w doskonałej formie. Zamierzała unikać szkodliwych substancji, skażenia, konserwantów w żywności... W tym momencie przypomniała sobie o leku. Boże, pomyślała, niech dadzą mi placebo! Ze zmartwienia przyspieszyła tempo biegu, powtarzając sobie, że być może utrzymanie idealnego stanu zdrowia i sprawności fizycznej pozwoli jej uniknąć wszelkich ujemnych następstw zażywania tabletek nasennych. Po pokonaniu wyznaczonej trasy, powróciła do domu w rekordowym czasie. ROZDZIAŁ 6 Brysona cechowała raczej surowa uroda niż typowa przystojność, mimo to był jednak bardzo pociągający. Samantha z niewiadomego powodu spodziewała się kogoś o wiele starszego – siwowłosego profesora w białym fartuchu. Doktor Bryson wyglądał zbyt młodo, by mogła się z nim spotykać na gruncie towarzyskim. Płowe dżinsy pasowały barwą do jego jasnobrązowych włosów, natomiast niebieska drelichowa koszula odpowiadała błękitowi oczu. Niezobowiązujący strój sprzyjał swobodnemu zachowaniu w jego towarzystwie, nic więc dziwnego, że Samantha poczuła przy nim zarówno ulgę, jak i zainteresowanie.

Doktor Bryson omówił program badań bardziej szczegółowo niż pani Rutledge, tak że Samantha pogubiła się w tym wywodzie. Wpatrywała się w oczy doktora, martwiąc się, żeby nie zrobiła we śnie czegoś żenującego. Bryson wyczuł jej spojrzenie i przerwał wyjaśnienia. – Czy coś się stało? – Słucham? Och, nie. Nadążam za panem. – Doskonale. Cała rzecz sprowadza się w istocie do zbadania wpływu leku na jakość snu. Podczas pierwszych trzech sesji wykonamy zapisy, stanowiące źródło odniesienia. Lek – lub placebo – dostanie pani dopiero przed czwartą sesją. Potrzebujemy tylko trzech ośmiogodzinnych zapisów EEG. Jest pani gotowa zacząć? – Proszę prowadzić. Do laboratorium przylegała garderoba i łazienka. Samantha przebrała się w strój do snu, długą, flanelową pidżamę, pod którą pozostała w bieliźnie. Z przyzwyczajenia przed ułożeniem się do snu opróżniła pęcherz, umyła ręce i twarz. Popatrzyła na swoje odbicie w lustrze, westchnęła i otworzyła drzwi do laboratorium. Doktor Bryson siedział na krześle przy zagłówku, sprawdzając odprowadzenia elektrod. Samantha, nieco zakłopotana weszła do salki. Czuła się zażenowana, że musi położyć się w dziecinnej pidżamie w obecności pociągającego, nieznajomego mężczyzny. Postanowiła powtarzać sobie, że to tylko dla pieniędzy. Bryson zaprosił ją gestem, by się położyła, przykleił elektrody do czaszki i podłączył końce przewodów do gniazdek w zagłówku. – Gotowi do akcji – powiedział. – Czy to pańska sypialnia – co pan ma na myśli? – Kpi pani z mojego profesjonalizmu, panno Kirstin – uśmiechnął się do niej. – W tej chwili myślę wyłącznie o śnie. Pani śnie. Niech więc pani zamknie oczy i odpręży się. Bardzo dobrze, jeśli uda się pani zasnąć. Jeżeli nie, proszę po prostu zrelaksować się i myśleć o czymś przyjemnym. Może pani wiercić się do woli i nie przejmować się kablami, nie grożą uduszeniem. – Chce się pan założyć? – Byłaby pani pierwsza, której przypadłby w udziale ten zaszczyt. Gdyby pani potrzebowała pomocy, chociażby po to, żeby przejść do łazienki, proszę nacisnąć guzik na zagłówku, inaczej pani Rutledge zawiadomi panią dopiero wtedy, kiedy minie osiem godzin. Jakieś pytania? Samantha niespodziewanie pomyślała o dziecku i poczuła przelotny przypływ paniki. – Na pewno nic mi się nie stanie? – Oczywiście. Dlaczego pani pyta? – Och, sama nie wiem. To chyba wpływ nowego otoczenia. – Niech się pani nie martwi. Proszę pamiętać, że jesteśmy tuż obok, jeżeli będzie pani czegokolwiek potrzebowała. – Wyszedł i zamknął za sobą drzwi.