- No tak - rzekł cicho lekarz i pokiwał głową. Dość się napatrzył. -Wezwijcie transport i
odeślijcie ją z powrotem.
Wyszedł w milczeniu z gabinetu ultrasonografu i oddychając głęboko, wrócił do swojego
gabinetu. Przez dwanaście lat na radiologii nie widział jeszcze czegoś równie okropnego.
Ktoś zapukał we framugę i tak otwartych drzwi.
- Znajdziesz dla mnie chwilę? - zapytał gość w białym fartuchu.
- Tak.
- Skończyłeś z panią Flanagan?
- Przed chwilą.
- Nie zdjąłeś jeszcze maski.
- Hm - radiolog zsunął zieloną maseczkę chirurgiczną. Chorobę pani Flanagan traktowano
jako potencjalnie zakaźną, i wymagano, by wszyscy, którzy mają z nią kontakt przestrzegali
przepisów ochronnych.
- Nie wydajesz się zadowolony.
- Nie mogę tego zrozumieć - odparł radiolog. - Pięć, sześć dni temu robiłem jej pielografię
dożylną. Niczego nie znalazłem. Zero - koniec, kropka. Czysta miednica, normalna funkcja
nerek, i tyle.
- A teraz?
- Ma pełno guzów. Nie wiem, pierwotnych czy przerzutowych, ale to i tak już nieważne.
- Tak myślałem.
- Dlaczego?
- Zrobiliśmy jej wczoraj punkcję szpiku. Szkiełka przyszły dziś rano. Jej szpik praktycznie
obumarł. Doszczętnie. Domyślam się, że coś go wyparło.
- Niby co?
- Skupiska blastów, jedno przy drugim.
- Białaczka?
- Nie, nie sądzę. Inaczej się układają. Może to jakiś nietypowy chłoniak?
- Nie wyszedł w rozmazie krwi obwodowej?
- Nie, i właśnie o to chodzi. Ma wysoką leukocytozę, ale można było się tego spodziewać
przy takiej gorączce.
- Mówiłeś Clementsowi?
- A ty?
- Wielkie dzięki-westchnął radiolog.
Myśl o przekazaniu złych wieści wybuchowemu ordynatorowi ginekologii i położnictwa nie
była przyjemna. Podniósł słuchawkę i wystukał numer wewnętrzny oddziału. Clements
odebrał telefon z rykiem, który rozniósł się po całym gabinecie. Radiolog skrzywił się i tak
zwięźle, jak tylko potrafił, przekazał wyniki badań swoich i hematologa. Podsumowanie
przerwała mu gniewna perora. Trwała ponad minutę. Wreszcie ordynator rzucił słuchawkę.
- Wygląda na to, że jest dzisiaj w świetnej formie.
- Słyszałeś?
- Tylko ton, nie treść.
- Clements pytał mnie, czy uważam go za matoła. Zanim zdołałem wyjaśnić, jakimi darzę go
uczuciami zapytał, czy chcę mu wmówić, że młoda, zdrowa kobieta mogła zostać przyjęta do
tego szpitala z tajemniczą chorobą, która teraz okazuje się praktycznie nieuleczalna. Nie
zdążyłem przyznać mu racji, a oświadczył, że za pół godziny robimy konsylium obok sali
pani Flanagan.
- No to przepadła mi partia golfa.
Dokładnie trzydzieści minut później w sali szkoleniowej niedaleko pokoju Annie Flanagan
grupa zatrwożonych lekarzy robiących specjalizację i studentów czekała na pojawienie się
doktora Ridleya Clementsa. W parę sekund po czasie ordynator wpadł na salę z rozwianymi
połami fartucha. Był wysoki, władczy i miał kwadratwą szczękę. Zmarszczone brwi
zdradzały furię.
- Nie będę taił moich uczuć - tslcts^l gromkim głosem. - Ten przypadek woła o pomstę do
nieba. Jeżeli odkryjęjakiekolwiekzaniedbanie, nie zawaham się
zalecić zwolnienia odpowiedzialnej za to osoby. Guzik mnie obchodzi, komu nadepnę na
odcisk albo czyją karierę zwichnę - po prostu nie mogę pozwolić na to, by takie rzeczy działy
się na moim oddziale! Za chwilę pójdziemy do pacjentki, potem zbierzemy się tutaj
ponownie. Tym, którzy byli tak zajęci gdzie indziej, że nie znają podstawowych faktów,
dotyczących tego przypadku, wyjaśniam: pacjentka, pani Flanagan, miała za pięć tygodni
rodzić po raz drugi. Przewidywaliśmy, że będzie to normalny poród pochwowy bez powikłań.
Do niedawna pani Flanagan była zdrową, inteligentną kobietą, cieszącą się ze swego
macierzyństwa. Tydzień temu została ponownie przyjęta na oddział położnictwa. Miała
wysoką gorączkę i majaczyła. Wstępnie rozpoznano proces infekcyjny, prawdopodobnie
macicy. Pobrano posiewy i rozpoczęto podawanie antybiotyków. Co ciekawe, wszystkie
posiewy przyniosły ujemne wyniki - tak samo, jak wszystkie badania laboratoryjne! Moi
lekarze i liczni konsultanci zapewniali mnie wielokrotnie, że nie potrafiąniczego znaleźć.
Mimo to stan pacjentki stale się pogarszał. Wczoraj zanikło tętno płodu, a w ciągu ostatniej
godziny dwaj nasi najszacowniejsi klinicyści poinformowali mnie, że u pacjentki występuje
rozsiany, piorunujący proces chorobowy! Chcę od was, tutaj zebranych, usłyszeć, jak to
możliwe, że młoda ciężarna kobieta zapada nagle na tajemniczą chorobę, i w ciągu tygodnia
pobytu w tej prestiżowej instytucji nikt nie potrafi wykryć u niej żadnych odchyleń od normy,
aż wreszcie dzisiaj okazuje się, że stoi nad grobem. Do diabła!... Nie, nie zawracajcie sobie
głowy- Clements machnął po chwili ręką z obrzydzeniem. - Chyba wolałbym tego nie
słyszeć. Chcę zobaczyć pacjentkę.
Bez słowa wyszedł z ponurą miną z pokoju. Reszta ruszyła za nim, komentuj ąc jego słowa
prawie bezgłośnymi szeptami. Korytarz zapełnił się białymi fartuchami. Dzień był
przepiękny, nikt jednak nie zawracał sobie głowy wyglądaniem przez długie okno, z którego
roztaczał się panoramiczny widok na centrum Waszyngtonu, aż po odległą kopułę Kapitelu.
Procesja zatrzymała się po pani chwilach przed saląpani Flanagan. Tabliczka z wielkim
napisem informowała: CAŁKOWITA IZOLACJA - WSZYSCY ODWIEDZAJĄCY MAJĄ
ZGŁASZAĆ SIĘ W DYŻURCE PIELĘGNIAREK. Tak jak Clements wszyscy pozakładali
chirurgiczne maseczki, czepki i sterylne fartuchy.
- Można z tego wyciągnąć niejedną naukę - stwierdził ordynator; chociaż w zamierzeniu miał
to być szept, był jednak głośniejszy od tonu, jakim zazwyczaj prowadzi się rozmowę. -
Pozwolicie jednak, że to ja ich wam udzielę. Niech nikt więcej się nie odzywa.
Pchnął drzwi i wszedł do pokoju. Pozostali ruszyli za nim na palcach.
Łóżko pani Flanagan stało wewnątrz komory izolacyjnej, w której utrzymywano stałą
wilgotność.
Był to pęcherz elastyczny z tworzywa sztucznego ze śluzami, mającymi zapobiec przenikaniu
zarazków. Para wodna tworzyła wokół chorej gęstą mgiełkę. Jedna z pielęgniarek pomogła
doktorowi Clementsowi założyć sterylny biały kombinezon, następnie rozpięła plastykową
klapę wejściową.
Ordynator wszedł do środka komory. Pielęgniarka zasunęła za nim polietylenowy zamek
błyskawiczny. Widok powoli idącego przez opary Clementsa wywierał upiorne wrażenie.
- Pani Flanagan? - zapytał cicho.
Zatrzymał się przy łóżku. Ledwie było widać jego ruchy. Pochylił się, dotknął delikatnie
pacjentki, przystępując do badania. Nagle obrócił się na pięcie, raptownie przeszedł do
plastykowej śluzy, gniewnym ruchem rozsunął zamek i wypadł na zewnątrz. Zdarł maseczkę i
czepek. Kłęby pary wysnuwały się za Clementsem na zewnątrz, podczas gdy ściągał z siebie
resztę ochronnego stroju. Pielęgniarka zaczęła protestować.
- Nie żyje, idiotko! - przerwał jej gwałtownie Clements i wyszedł z sali.
Nikt nawet nie drgnął. Opar niknął pod wpływem ciepłego powietrza na zewnątrz komory.
Wszyscy wpatrywali się w ciało zmarłej kobiety. Annie Flanagan leżała z otwartymi ustami,
jej wysychający język sterczał nad obnażonymi zębami.-
Lekarze i studenci zaczęli popatrywać nerwowo po sobie. Nagle dotarło do nich z całą
oczywistością coś więcej, niż zrozumienie, że są śmiertelni. Wywołał to widok szarożółtej
skóry, mocno napiętej na zapadniętych policzkach martwej kobiety oraz dziwny zapach.
Opar niósł bowiem ze sobą niezmiernie osobliwą woń: egzotyczny, ziołowy aromat,
kojarzący się raczej z wilgotną, zieloną roślinnością niż zaduchem towarzyszącym śmierci.
ROZDZIAŁ 2
Śmierć była tego ranka nieproszonym gościem, równie niemile widzianym, jak człowiek,
który zjawia się bez zaproszenia na herbatę. Jej mroczny cień przystanął nad łóżkiem Rachel
Garnes, zawahał się i zdecydował zostać jeszcze na chwilę.
Rachel wyczuła tę obecność. W jednej chwili atmosfera w pokoju stała się cieplejsza. Kobieta
poczuła że puchowa narzuta nagle stała się ciężka jak stos kołder. To było nawet przyjemne.
Rachel zdawała sobie sprawę, że zbliża się nieuniknione, i czekała na to prawie z
utęsknieniem. Byłaby gotowa w każdej chwili powoli wypuścić z płuc ostatnie tchnienie i
skonać - gdyby nie zapach. Salka wypełniła się niespodziewanie tropikalną duchotą, jak
gdyby znalazła się na wilgotnej ścieżce w dżungli. Oczy Rachel zalśniły nie tylko, wskutek
gorączki, ale i z powodu nagłego aromatu. Umęczona odetchnęła powoli, wchłaniając woń
cedrów, ziemisty aromat humusu i winorośli, wonny bukiet bromelii i bugenwilii.
Zapomniane wrażenia drażniły zakończenia ner-
10
wów węchowych w jej mózgu. Może to skraj raju, pomyślała. Strudzona, opuściła
trzepoczące powieki. Wszędzie wyczuwała obecność zieleni. Wyobraziła sobie obfitość liści i
płatków, pąków i łodyg, kołyszących się trzcin i źdźbeł. Bliżej ciebie, o Boże...
Rachel Garnes z radością rozstała się z życiem wydając ostatnie, świszczące tchnienie. Tak
szczęśliwa nie była od lat.
Jej śmierć odkryto dopiero po kwadransie. Rozwożąca leki młoda pielęgniarka zauważyła
brak ruchów klatki piersiowej pod okrywającym wychudłe ciało Rachel prześcieradłem.
Spróbowała wyczuć puls, ciężko westchnęła i natychmiast zadzwoniła po młodego lekarza.
Numer wystukiwała z niechęcią. Był piąty lipca - czwarty dzień od rozpoczęcia nowego roku
akademickiego. Wątpliwy przywilej oficjalnego stwierdzenia zgonu przypadał obecnie w
udziale rozpoczynającym specjalizację lekarzom. Pielęgniarka zastanawiała się, jak niedawny
absolwent medycyny zareaguje na zgon pacjentki. Pewnie okaże się, że po raz pierwszy od
czasu, gdy otrzymał dyplom, będzie miał do czynienia z nieboszczykiem.
Doktor Hassan Mohammed pojawił się po paru minutach, potykając się na korytarzu. Był
zdenerwowany. To na pewno nie zawadiaka, pomyślała pielęgniarka. Może ratownik, który
chce za wszelką cenę walczyć nawet w beznadziejnych przypadkach? A może arogancki
cwaniaczek?
Zaprowadziła lekarza do łóżka i podała mu stetoskop. Mohammed niezręcznie ujął w dłoń
nadgarstek pacjentki i przyłożył słuchawkę do jej klatki piersiowej. Potem uniósł powieki
zmarłej i zaświecił w źrenice. Spojrzał na pielęgniarkę oczami rozszerzonymi z przerażenia.
Chryste, tylko nie beksa, pomyślała.
- Nie żyje - powiedział cicho.
- Tak, panie doktorze, zdążyłam zauważyć.
- Zawiadomiła pani doktora Eriksona?
- Nie. Do stwierdzenia najpierw wzywa się lekarza dyżurnego.
- Stwierdzenia?
- Zgonu.
- Stwierdzenia zgonu?
- Tak, zgonu. Zet-gie-o-en-u. Musi pan powiedzieć: „Siostro, stwierdzam zgon te pacjentki".
- Przecież nie żyje, prawda? - zapytał Mohammed.
O Jezu, daj mi cierpliwość, pomyślała pielęgniarka. Popatrzyła na zegar na ścianie, wzięła do
ręki historię choroby i wpisała co trzeba w rubrykę obserwacji pielęgniarskich.
- „Zgon stwierdził doktor..." - powiedziała i spojrzała na identyfikator lekarza -
„...Mohammed o godzinie 0.42". - Zamknęła historię choroby i podała
11
Hassanowi. - W pańskie ręce. Niech pan wpisze swoje obserwacje na różowym arkuszu.
Potem niech pan zawiadomi doktora Eriksona.
- Zna pani numer do jego dyżurki? Na pamięć, pomyślała pielęgniarka.
- Przykro mi, ale nie. Niech pan zadzwoni na centralę, połączą pana. Ja zajmę się pacjentką.
Mohammed ruszył niepewnym krokiem do dyżurki pielęgniarek. Po drodze zatrzymał się w
drzwiach, by jeszcze raz popatrzeć na pacjentkę. Siostra zdążyła już naciągnąć prześcieradło
na jej twarz. Stwierdziwszy, że nie ma nic więcej do zrobienia, Mohammed przeszedł do
dyżurki i zadzwonił do starszego stażem kolegi.
Doktor Craig Erikson przyszedł z ociąganiem. Wsunął się sennie na oddział, bez krawata, z
rozpiętym kołnierzykiem. Mohammed zerwał się na równe nogi.
- Przykro mi, panie doktorze.
- Co takiego, Mohammed?
- Przykro mi, że... że musiałem panu przeszkodzić.
- Mnie też jest przykro - ziewnął Erikson. - Pacjentka mogłaby odczekać do piątej czy
szóstej, żeby mi nie psuć nastroju.
Mohammed niezupełnie pojął, o co chodziło koledze po fachu.
- Dobrze zrobiłem, że zadzwoniłem? - zapytał z wyraźnym obcym akcentem.
- Dobrze, brachu - uśmiechnął się Erikson i poklepał go po ramieniu. - Po stwierdzeniu
zgonu wzywa się któregoś z kończących specjalizację lekarzy. Nie wiem, jak u was, może po
prostu wrzuca się sztywniaków do Zatoki Perskiej?
- Och, nie, panie doktorze.
- Groziłoby to skażeniem ropy, prawda? - Mohammed był zdezorientowany. - Nieważne.
Zawiadomił pan rodzinę i dokumentację? - Potulny wyraz twarzy Araba świadczył, że tego
nie zrobił. - Chryste, Hassan, ciekaw jestem, czy sam byłem na początku taki zielony?
- Przepraszam, panie doktorze.
- Proszę, oszczędź sobie tych przeprosin. Kiedy zrobiłeś to po raz pierwszy, myślałem, że
żałujesz, bo nie zdołałeś uratować pacjentki. Sam zawiadomię rodzinę. W tym przypadku
będzie potrzebna autopsja.
- Autopsja?
- Sekcja zwłok, Hassan. Posiekanie na plasterki.
Erikson wyjaśnił Mohammedowi jakie są wymagania proceduralne i jakie dokumenty należy
wypełnić w związku ze zgonem w szpitalu. Potem zawiadomił najbliższą rodzinę Rachel.
Jego głos był poważny, pełen skruchy i żalu.
- Mam wrażenie, że bardzo panu zależało na tej pacjentce - powiedział Mohammed.
12
- Zależy mi na sekcji, Hassan. Nie zawsze, ale w tym wypadku wyjątkowo. Dokończ zaraz
historię choroby. Spotkamy się u dyrektora administracyjnego o wpół do ósmej. Pokażę ci,
jak się to robi.
Rano Erikson i Mohammed spotkali się w holu działu administracji. Craig był odświeżony,
natomiast młodszy lekarz sprawiał wrażenie doszczętnie wytrąconego z równowagi. Erikson
odprowadził go na bok.
- Słuchaj Hassan, tylko nie zacznij się mazać. Tam siedzi rodzina. Kiedy wejdziemy, zrób
pokorną minę i usiądź w kącie. Ja będę mówił, ty słuchaj. Patrz, co będę robił, i na miłość
boską, nie otwieraj dzioba.
Mając na karku Mohammeda, Erikson dziękował Bogu, że rodzina Gar-nesów to nie Żydzi.
Craig ubierając się tego ranka, obmyślał sposoby uzyskania od krewnych zmarłej zgody na
sekcję. Wszystkie podejścia były wariacjami na ten sam temat; używało się w nich garści
pospolitych technik. Jedną z nich stanowiło odwołanie się do liberalizmu zmarłego. Innym
było udowadnianie, jakie korzyści płyną stąd dla nauki. Trzecią metodę, pochodną pierwszej,
znano pod mianem „branie na solidarność". Załóżmy, sugerował lekarz, że jutro do szpitala
trafi pacjent dokładnie w takim samym stanie. Jeżeli dzięki wykonanej dzisiaj sekcji udałoby
się mu pomóc, czy rodzina nie powinna przystać na nią z zadowoleniem? Na pewno chciałby
tego sam zmarły.
Ostatnie podejście nazywało się „obciążeniem winą". Należało stosować je ostrożnie, by nie
przyniosło rezultatów odwrotnych od oczekiwanych. Polegało ono na wzbudzeniu w rodzinie
poczucia winy—subtelnie, jednak na tyle dobitnie, by krewni przystali na sugestie lekarzy.
Gdyby tylko chora trafiła do nas szybciej... Albo: gdyby tylko ktoś uparł się, że Rachel
powinna zgłosić się do lekarza natychmiast, kiedy tylko zachorowała - kto wie, co byłoby
wówczas?
Erikson nie zdecydował, którą metodą się posłuży. Jego główną bronią była zdolność
wypowiadania się w uporządkowany i przekonujący sposób. Poprawił krawat i wszedł do
gabinetu. Mohammed ruszył za nim.
Zjawiło się czterech członków rodziny Rachel Garnes: trzy kobiety i mężczyzna. Mohammed
bez słowa usunął się w kąt. W obszernym gabinecie meble były porozstawiane dookoła
niskiego stolika do kawy. W kątach tkwiły donice ze sztucznymi roślinami, ściany ozdobiono
reprodukcjami niemodnej już sztuki współczesnej. Kiedy Erikson wszedł, członkowie rodziny
mieli spuszczone głowy. Sprawiali wrażenie, jak gdyby chcieli dokładnie zapamiętać układ
słojów na blacie stołu.
Powoli unieśli głowy i popatrzyli na lekarza. Erikson pamiętał kobiety, które przychodziły w
odwiedziny do Rachel. Mężczyznę widział po raz pierwszy. Ostatnia z kobiet wyglądała
wspaniale. Erikson natychmiast zdał sobie sprawę, że jej uroda przysporzy mu najwięcej
problemów. Ciekaw był, kim jest mężczyzna. Może bratem?
- Jestem doktor Erikson - przedstawił się. - Jestem jednym z lekarzy, którzy zajmowali się
Rachel. Niektórych z państwa już spotkałem. Przykro
13
mi, że nie miałem sposobności poznać wcześniej pozostałych. — Wpatrywali się weń
zaczerwienionymi oczyma, czekając, co jeszcze ma im do powiedzenia. - Nie potrafię
wyrazić, jak bardzo mi przykro. Od pewnego czasu spodziewaliśmy się takiego końca, lecz
gdy wreszcie nastąpił, mimo wszystko okazał się dla nas wstrząsem. - Urwał dla większego
efektu, na chwilę odwracając wzrok. - Gdyby tylko było cokolwiek, co mogliśmy zrobić, jakiś
drobiazg... Czy ja wiem? W pewien sposób czuję, że jesteśmy za to odpowiedzialni.
- Nie - wycedził martwym głosem mężczyzna. - To nie wasza wina.
- Wiem. Podpowiada mi to logika, lecz emocje rządzą się innymi prawami. Przywiązałem się
do Rachel. Czułem się tak, jakbym ją znał. Była taka młoda.
Atrakcyjna kobieta zaczęła płakać. Bluzka podskakiwała jej na piersiach
w rytm szlochu.
Nie rób tego, kochaniutka, pomyślał Craig. Mam zadanie do wykonania. Też wybrałaś sobie
okazję, żeby nie założyć stanika.
- Badaliśmy ją dwa razy dziennie. Czasami trzy — kontynuował. — Walczyliśmy o jakiś
promień nadziei, o trochę czasu, żeby coś wymyślić. Na nic się to nie zdało; jej stan ulegał
ciągłemu pogorszeniu. Ciągle kołacze mi się po głowie, że być może coś przegapiliśmy.
Dawaliśmy jej wszystkie leki, jakie mieliśmy do dyspozycji, jednak nawet te wspaniałe
preparaty nie dokonały cudu, na który liczyliśmy. Po prostu nie zadziałały. Wiem jako lekarz,
że działo się tak dlatego, iż stan Rachel okazał się beznadziejny. Mimo to nie potrafię
otrząsnąć się z wrażenia, że mogło chodzić o coś jeszcze.
- Co to znaczy: o coś jeszcze? - zapytała jedna z kobiet, które odwie-
działy Rachel.
- Sam nie wiem. Nie jestem pewien. Może staram się znaleźć wytłumaczenie dla naszego
niepowodzenia. Musiał jednak istnieć jakiś powód, skoro leki nic nie zmieniały w jej stanie.
Powinna nastąpić przynajmniej ograniczona poprawa, było jednak inaczej. Może nie
dotarliśmy do najistotniejszego czynnika. Może dołączyło się jakieś schorzenie, którego nie
zdołaliśmy wykryć.
- Jakie?
- Tego też nie jestem pewien - pokręcił głową Erikson. - Długo się nad tym zastanawiałem,
ale nie potrafię wskazać nic konkretnego. Mimo to wiem, że właśnie coś takiego się działo.
Zdążył się rozkręcić. Rodzina słuchała z uwagą. Jak każdy doświadczony aktor bez trudu
wygłaszał swą kwestię, słowa płynęły z ożywieniem i emfazą. Powoli zaczynały ponosić go
emocje, które starał się przedstawić. Zaczął żyć
rolą.
- Proszę, zrozumcie - wychylił się naprzód, patrząc wprost w oczy krewnych - zrobiliśmy dla
Rachel wszystko, co było w naszej mocy. Nie sądzę, aby gdziekolwiek miała lepszą opiekę.
Mimo to w głębi serca wiem, że coś nam umknęło. Po prostu musimy dowiedzieć się, co to
takiego. Wiem też, że żal, jaki odczuwacie, nie pozwoli wam być bezdusznym. - Przenosząc
wzrok z jednej osoby na drugą, uniósł dłonie w błagalnym geście. - Właśnie z tego
14
względu, z powodu tego, co umykało naszej uwagi, proszę was o zezwolenie na badanie
zwłok.
Nie pozwalał im oderwać od siebie wzroku; nie zamierzał dać im czasu na zastanowienie.
- Chodzi panu o sekcję? — zapytał mężczyzna.
Słowo się rzekło, pomyślał Erikson i zaczął uważnie oglądać swe dłonie. Ze zdumieniem
stwierdził, że drżą. Własne słowa wywarły na nim potężne wrażenie. Serce waliło mu jak
młotem, żal wezbrał w gardle. Przenosił wzrok z jednego krewnego na drugiego tak szybko,
że ich obrazy wydawały mu się kolejnymi klatkami filmu.
Młoda kobieta wyprostowała skrzyżowane nogi i rozchyliła kolana. Jej minispódniczka była
absurdalnie niestosowna na tę okazję. Erikson mógł dostrzec znaczną część jej ud.
- Proszę nie traktować tego jako sekcji. Brzmi to tak okrutnie, tak ozięble. Gdybym przyszedł
do was wczoraj i powiedział: Chcemy przeprowadzić operację; może okazać się nieskuteczna,
ale może też uratować Rachel -wyrazilibyście przecież zgodę, prawda? - Pokiwali głowami. -
Wobec tego właśnie tak o tym pomyślcie -jak o operacji, którą chcieliśmy przeprowadzić, ale
która się nie powiodła. Wiem, że tego właśnie chciałaby Rachel. Jestesmyjej winni
rozwiązanie tej zagadki, tej okropnej tajemnicy, która stała się przyczyną jej śmierci.
W pięć minut krewni Rachel Garnes podpisali trzy komplety dokumentów, umożliwiające
przeprowadzenie sekcji. Erikson zdołał po raz kolejny wydębić zgodę na autopsję. Ruszył z
Mohammedem w stronę kafeterii na śniadanie. Pomyślał jeszcze, że koniecznie musi się
dowiedzieć o numer telefonu młodej kobiety.
- Był pan wspaniały, panie doktorze! - zawołał w uniesieniu Moham-med. - Nie wiem, gdzie
się pan nauczył tak działać!
- Daj spokój, Hassan.
- Nie, mówię poważnie. Wszystko, co pan powiedział, to prawda, ale do tego dochodzi
jeszcze sposób, w jaki rozmawiał pan z rodziną. Nie wiem, czy kiedykolwiek tak będę
potrafił.
- Powinieneś, Hassan. Jeżeli wyniki sekcji okażą się takie, jak przypuszczam, powinieneś
zrobić to jak najszybciej, bo będzie nas czekać cały cholerny nawał podobnych przypadków.
Szpitalna kostnica przypominała inne, znajdujące się w ośrodkach klinicznych. Było w niej
dość miejsca dla przypadków pospolitych i wyjątkowych, poczynając od rutynowych sekcji
po wyszukane ćwiczenia z preparowania. Dwa stoły z lśniącymi blatami z nierdzewnej stali
stały obok siebie. W sali cuchnęło formaldehydem oraz innymi odczynnikami, przez
wszystko to przenikał jednak kwaśny odór krwi, przesycający nawet świeżo umytą glazurę.
15
Każdy robiący specj alizację lekarz miał obowiązek poprowadzić przypadek od początku do
końca, od izby przyjęć po wypis, chociażby ten ostatni polegał na przewiezieniu do zakładu
pogrzebowego. Obecność przy sekcjach była obowiązkowa. Jeszcze tego samego ranka
Erikson i Mohammed dołączyli więc do doktora Hanka Cho, patologa, pochodzącego z
mieszanej koreańsko-amery-kańskiej rodziny, który podczas sekcji wykazywał się
niezrównaną zręcznością i błyskotliwością.
Cho przystąpił do autopsji w asyście dwóch lekarzy. Zgrabnie wykonał skalpelem cięcie
Rokitansky'ego - w kształcie litery Y, biorące początek pod obojczykami, łączące się na
mostku i schodzące aż po spojenie łonowe. Odłożył skórę i przeciął elektryczną piłą chrząstki
mostkowo-żebrowe. Dotarł do jamy brzusznej i odsłonił pętle żółtawobiałych jelit. W tej
właśnie chwili on i jego pomocnicy wyczuli mocny zapach.
Kwietna woń zaskoczyła Mohammeda. Odsunął się gwałtownie od stołu. Erikson chwycił go
za ramię.
- Spokojnie, Hassan. Nic ci nie jest?
- Ni s, chyba nie. Co to za zapach?
- Dobre pytanie - wtrącił się Cho. - Nie wiemy, skąd pochodzi. To trzeci przypadek w ciągu
dwóch tygodni. Otwiera się brzuch i proszę bardzo, można wąchać do upojenia. Jak kwiaty.
Niezupełnie, pomyślał Erikson. Woń przypominała zapach kwiatów, ale kojarzyła się raczej z
wnętrzem kwiaciarni lub szklarnią, w której hodowano rośliny. Była to mieszanina zapachów,
a nie pojedyncza woń. Równie dobrze Craig mógłby pchać kosiarkę do trawników: w
powietrzu rozchodził się zapach świeżo ściętej trawy. Albo zrywać dojrzałe gruszki i
brzoskwinie w nasłonecznionym Sadzie. Lub przycinać róże czy palikować pomidory w
ogródku.
- Pachnie jak eukaliptusy na targach w moich stronach.
- Czyli jakich, doktorze Mohammed?
- Nie pytaj, bo będzie za późno, Hank — powiedział Erikson. - Kiedy Hassan zacznie się
rozwodzić nad pięknem Bliskiego Wschodu, nie sposób mu przerwać. Nawet wielbłądzie
placki zamieniają się w kawior.
Cho zręcznie robił swoje. Szybko poprzecinał więzadła i tkankę łączną, zanim przedłużył
cięcie do okolicy łonowej. Nagle znieruchomiał, gdy w polu widzenia znalazła się
wypełniająca całą miednicę, niewątpliwie zawierająca płód macica.
- Nie mówiłeś, że była w ciąży.
- Nie miałem pojęcia. - Erikson był zdezorientowany. W historii Rachel Garnes nie było
wzmianki o ciąży. - Który miesiąc?
- Wygląda na piąty, może szósty. Trudno powiedzieć, taka jest wynędzniała. Pomóżcie mi,
dobrze?
W ciągu paru minut zdołał z pomocą asystentów wyjąć trzewia pacjentki - usunął z j ej ciała
wszystkie narządy od podstawy j ęzyka po odbytnicę. Zwłoki
16
zamieniły się w wydrążony korpus. Kopiec wilgotnych organów lśnił w padającym z góry
świetle. Były wciąż ciepłe; w klimatyzowanym, chłodnym powietrzu unosiły się znad nich
rzadziutkie smużki pary. Nadal czuć było woń bukietu kwiatów.
- Czy inni zmarli na raka pachną tak samo? - zapytał Mohammed.
- Niestety nie - odparł Hank Cho. - W większości przypadków nowotworów to... - zawahał
się - ...no, coś zupełnie odmiennego.
Mohammed zarumienił się, myśląc, że popełnił paskudną gafę.
- Ale pani Garnes miała raka, prawda?
- Istotnie. Te guzki to przerzuty. — Cho wskazał żółtawoszare twory w płucach. - Założę się,
że za chwilę znajdziemy je też w wątrobie i węzłach chłonnych. Jest cała przeżarta przez raka.
- Ale nie znajdziesz ogniska pierwotnego - powiedział Erikson.
- Owszem, jeżeli jej przypadekjest taki, jak pozostałe.
- Ogniska pierwotnego? - zapytał Mohammed.
- Punktu, z którego brał początek złośliwy proces nowotworowy. Zwykle dotyczy to
określonego narządu - powiedział Cho. - W dwóch ostatnich przypadkach również nie
mogliśmy znaleźć ogniska pierwotnego. Ponieważ nie zdołaliśmy ustalić, skąd wzięło się to
cholerstwo, opisaliśmy je ostatecznie jako „uogólniona rakowatość". Sądząc po wyglądzie - i
zapachu-jestem gotów założyć się, że w tym przypadku będzie tak samo.
Cho skończył sekcję makroskopową organów o jedenastej. Z każdego z narządów starannie
pobierał wycinki. Miał rację; nie znalazł żadnego guza, który mógłby być pierwotnym
ogniskiem nowotworu. Wycinki tkanek służyły do przygotowania preparatów
mikroskopowych. Zwykle szkiełka były gotowe do obejrzenia następnego ranka, tym razem
jednak patologowi zależało na czasie. Poprosił laborantów o przygotowanie preparatów
jeszcze tego samego dnia. Miał nadzieję, że ogląd pod mikroskopem pozwoli znaleźć to,
czego nie udało mu się odszukać przy badaniu makroskopowym.
Preparaty były gotowe o piątej po południu. Cho wezwał Eriksona i Mohammeda. Obydwaj
byli ciekawi diagnozy. Cho posługiwał się dwuokularo-wym modelem mikroskopu, tak, że
dwie osoby równocześnie mogły oglądać preparat. Erikson stanął po przeciwnej niż Cho
stronie biurka i popatrzył w tu-bus.
- Komórki niewątpliwie złośliwe - skomentował Cho, kręcąc śrubą mikrometryczną, dzięki
czemu preparat przesuwał się pod skrzyżowaniem cienkich linii na obiektywie. - Całe
skupiska. Nieprawidłowe mitozy... hiper-chromazja - nadmierne wybawienie jąder. Nie mogę
w żaden sposób określić struktury tkankowej.
Przejrzał preparaty po kolei, najpierw z Eriksonem, następnie z Mo-hammedem. Powtórzył w
końcu, że nie zdołał w ogóle określić, z jakiego narządu brały początek komórki
nowotworowe, które rozsiały się po całym organizmie pacjentki.
2 — Kwiat śmierci
17
- No i tak; ugrzęzłem w ślepym zaułku - przyznał Cho. - Zadzwonię do Atlanty.
- Do CDC? - spytał Erikson.
- Tak jest.
Erikson i Mohammed przysłuchiwali się, gdy patolog telefonował do Cen-ter for Disease
Control, czyli ogólnokrajowego Centrum Epidemiologicznego. W krótkim czasie stwierdzono
trzy przypadki identycznej, nie dającej się zidentyfikować postaci raka. Być może istotnie
chodziło o epidemię. Hank Cho miał nadzieję, że zdoła uzyskać z Centrum odpowiedź na to
pytanie.
Po wymianie grzeczności z kimś znajomym Cho zaczął opisywać przez telefon to, co
stwierdził. Zrelacjonował pokrótce przebieg kliniczny choroby, wyniki badania somatycznego
oraz rezultaty sekcji. Przerwano mu jednak, gdy opisywał kolejne szczegóły historii choroby
jednej z pacjentek. Na jego twarzy pojawił się wyraz zaciekawienia i dezorientacji. Wsłuchał
się uważnie w słowa swego rozmówcy, wtrącając jedynie od czasu do czasu pojedyncze
słowa.
- Tak, zgadza się... Ale skąd...?... Właśnie.... No dobrze. Wyślę je wam z samego rana.
Dzięki.
Najwyraźniej stropiony Cho odłożył słuchawkę. Pogrążył się w głębokiej zadumie.
- Co się stało, panie doktorze? - zapytał Mohammed. - Czego się pan dowiedział?
Cho odwrócił głowę i potarł oczy.
- Cóż, zmartwiłem się, bo okazało się, że mój kumpel w Atlancie wiedział doskonale, o co mi
chodzi. Z góry się orientował, co chcę powiedzieć. Wygląda na to, że cały ostatni tydzień
wisiał na telefonie. Doniesiono o dwóch podobnych przypadkach, obydwóch u ciężarnych
kobiet. Zakończyły się zgonem w wyniku nie dającego się bliżej określić rozsianego procesu
nowotworowego. Obydwa przypadki były identyczne, nawet jeśli chodzi o obecność zapachu.
- Cóż, to raczej wyklucza możliwość infekcji - powiedział Erikson.
- Niekoniecznie. Te dwa wypadki i nasze trzy dają razem pięć - odparł Cho. - Wszystkie
zdarzyły się w Waszyngtonie.
ROZDZIAŁ 3
Biegła przez las pni i gałęzi. Prześladowcy byli niedaleko za nią. Tropili ją nieubłaganie, stale
zmniejszając dystans. Obejrzała się, potknęła i upadła. Ziemia była wilgotna i gąbczasta.
Zerwała się na równe nogi z rozszerzonymi z przerażenia oczami i pomknęła dalej w las.
Przerwała głową zasłonę pajęczyn, starła z twarzy część lepkich nici. Cieniutkie, jedwabiste
pasemka przy-
18
warty do jej powiek i policzków. Nie potrafiła sobie z nimi poradzić. Potrząsnęła gorączkowo
głową, trąc desperacko oporne włókienka. Widok pełznącego ku jej oczom wielkiego,
czarnego pająka sprawił, że przeraziła się jeszcze bardziej.
Michelle zerwała się ze snu. Usiadła na łóżku, zlana potem. Cienka, akrylowa koszula nocna
lepiła się jej do skóry. Rozbolał jążołądek; przyłożyła dłoń do dołu brzucha. Wciąż nie mogąc
otrząsnąć się z koszmaru, jeszcze nie w pełni przytomna rozejrzała się ostrożnie dookoła.
Była we własnej sypialni.
To tylko sen. Kolejny koszmar, najgorszy, jaki zdarzył jej się do tej pory. Odetchnęła głęboko
i otarła mokre czoło. Przerzuciła nogi przez skraj materaca i poszukała stopami pantofli.
Wsunęła je na nogi i wstała. Była jednak tak osłabiona, że natychmiast osunęła się z
powrotem na łóżko.
Przez kilka minut siedziała w katatonicznej mgiełce, wpatrując się przed siebie niewidzącym
wzrokiem, jak świeżo wydobyta z gruzów ofiara bombardowania. Zamrugała, gdy zaczęła
powoli dochodzić do siebie. Myślenie przychodziło jej z trudem, nie mówiąc o koncentracji.
Czuła się, jakby była pod wpływem narkotyków. Zebrała siły, znowu wstała i poczłapała do
łazienki.
Popatrzyła na swoją twarz w lustrze. Na górnej wardze perliły się drobniutkie kropelki potu.
Nie miała jednak worków pod oczami i wyglądała na wypoczętą. Była dopiero szósta rano.
Czuła się, jakby spała niezmiernie długo.
Koszmar odebrał jej siły. Mimo świeżego wyglądu czuła się fizycznie i emocjonalnie
wyczerpana. Odkręciła kurki i napełniła wannę po brzegi gorącą wodą. Zanurzyła się w
kąpieli i siedziała w niej tak długo, aż nadszedł czas, by ubierać się do pracy.
Wybrała z szafy luźną letnią sukienkę. Przyłożyła ją do siebie i przyjrzała się tkanemu
materiałowi w lustrze w sypialni. Pokój wypełniało poranne światło. Termostat klimatyzatora
zareagował na ciepło, włączył się skraplacz pary i przez sypialnię poniósł się chłodny
powiew. Michelle nagle zerknęła w lustro. Zobaczyła, że drzwi sypialni powoli się zamykają.
Krzyknęła. Sukienka wypadła jej z rąk. Obróciła się, podbiegła do drzwi i szarpnęła za
klamkę. Drzwi otworzyły się gładko. Wyjrzała natychmiast na korytarz. Odprężyła się, gdy
stwierdziła, że w mieszkaniu panuje całkowity porządek. Przymknęła oczy i głęboko
odetchnęła.
Co się z nią działo? Czuła napięcie; była kłębkiem nerwów, jak nigdy dotąd. Doszła do
wniosku, że to nagły powiew klimatyzowanego powietrza zatrzasnął drzwi. Zdarzało się to
już dziesiątki razy. Znała doskonale towarzyszący temu odgłos. Dlaczego sądziła, że ktoś
zakradł się do środka?
Przestań, zbeształa się. Daj spokój i wreszcie się ubierz. Koncentrując się na konkretnych
czynnościach, upięła włosy, umalowała się i po półgodzinie wyszła z mieszkania.
Michelle Van Dynę wkroczyła energicznie do swojego gabinetu tuż przed dziewiątą. Jej
sekretarka jeszcze się nie pojawiła. Michelle rozmyślała o tysiącu i jednej sprawie,
czekających na nią z początkiem nowego tygodnia
19
1
w pracy. Gdy chowała torebkę do szuflady, z zaskoczeniem zauważyła, że na blacie panuje
całkowity porządek. Wyraźnie pamiętała, że w piątek zostawiła na nim parę rzeczy, by zabrać
się do nich od razu w poniedziałek. Papiery jednak znikły.
Rozległo się pukanie, uchyliły się drzwi do gabinetu. Była to sekretarka. Michelle
uśmiechnęła się na powitanie i wróciła do szperania w szufladach.
- Maggie, wydaje mi się, że zostawiłam w piątek na biurku całą stertę papierów, a dzisiaj nie
mogę znaleźć nawet jednej kartki. -Nie zdołała odszukać w środkowej szufladzie
dokumentów, o które jej chodziło, więc zaczęła grzebać w skoroszytach po prawej stronie. -
Maggie? - Sekretarka wpatrywała się bez słowa w swoją szefową. Miała uchylone usta i minę
kogoś absolutnie oniemiałego ze zdumienia. Powoli podeszła do Michelle, wciąż ze
zdezorientowanym wyrazem twarzy. Michelle podniosła głowę i zauważyła jej spojrzenie. -
Och, rany, po twoim wzroku widzę, że będą kłopoty. Gdzieś zarzuciłam te papiery, prawda?
No dobrze, gdzie je...
- Nic pani nie jest? - zapytała Maggie ledwie dosłyszalnym szeptem. Michelle nie miała
pojęcia, o co chodzi sekretarce. Maggie nagle ożywiła
się, wyminęła biurko i z całych sił uścisnęła szefową. Gdy się od niej odsunęła, w jej oczach
lśniły łzy.
- Tak się martwiliśmy, proszę pani -powiedziała. -Gdzie pani była?
- Słucham?
- Ciągle do pani dzwoniłam. Wszędzie pani szukaliśmy. Myśleliśmy, że stało się z panią coś
strasznego!
Michelle uśmiechnęła się niezręcznie, czując zaniepokojenie. Czyżby strojono sobie z niej
żarty?
- Maggie, mam uczucie, że chcesz mi coś powiedzieć, prawda?
- Nie wiedziała pani, że jej szukamy?
- Kiedy?
- Przez ubiegłe dwa dni!
- Przez weekend? Cóż tak ważnego się działo, że nie mogło zaczekać do poniedziałku?
- Przecież chodzi mi właśnie o poniedziałek! I wtorek! Dzwoniliśmy do gospodarza domu,
do pani przyjaciółek. Zastanawialiśmy się, czy nie zatelefonować do pani rodziców, ale nie
chcieliśmy ich denerwować. Pan Richardson powiedział, że jeżeli do dzisiaj się pani nie
znajdzie, będziemy musieli zawiadomić policję!
- Chyba żartujesz! - rzekła Michelle z uśmiechem.
Maggie umilkła. Michelle poczuła, że zaczyna jąogarniać niepokój i dezorientacja. Podeszła
do radia z zegarem, stojącego na szafce na akta. W połowie drogi raptownie przystanęła.
Cyfrowy wyświetlacz wskazywał 9.04. Obok godziny dostrzegła datę.
Według zegara była środa, dwudziesty siódmy.
Serce Michelle zabiło szybciej.
20
- Tego już za wiele! - powiedziała do Maggie zirytowanym głosem. -Potrafię doceniać żarty
tak jak każdy, ale to przestało być śmieszne. Do diabła, Maggie, może wreszcie przestaniesz
stroić głupie miny?!
- Zawiadomię pana Richardsona, że nic się pani nie stało...
- Oczywiście, że nic mi nie jest! O co ci chodzi?!
- Tylko o to, że martwiliśmy się o panią. Michelle spróbowała się opanować.
- Maggie... - zaczęła mówić, lecz nie dokończyła.
Dostrzegła na biurku gazetę. Wzięła ją do ręki i poszukała daty na pierwszej stronie. Nagle
pobladła jak płótno.
Rzeczywiście była środa. Dwudziesty siódmy.
Gazeta wysunęła się jej z dłoni. Michelle jak w transie dobrnęła do fotela i osunęła się nań.
Słabym głosem poprosiła Maggie, by wyszła z gabinetu. Musiała zostać sama. Odrętwiała,
podniosła słuchawkę i wystukała zewnętrzną linię. Zgłosiła się operatorka.
- Może mi pani powiedzieć, jaki mamy dzisiaj dzień? - zapytała słabym głosem.
Nastąpiła chwila ciszy. Gdy padła odpowiedź, słuchawka zaczęła wysuwać się Michelle z
dłoni. Zacisnęła palce i powoli odłożyła jąna widełki.
Była oszołomiona. Przyszła do biura w poniedziałkowy poranek, gotowa zmierzyć się z
czekającymi na nią obowiązkami. Okazało się jednak, że to nie poniedziałek, lecz środa.
Co najmniej dwa dni znikły jej z życiorysu.
Nie przypominała sobie zupełnie nic. Wróciła myślami do tego, co działo się w piątek.
Pojechała do domu. Zjadła kolację w nowej włoskiej restauracji z Gilbertami. Co później?
Michelle nagle uświadomiła sobie, że nie potrafi sobie przypomnieć również soboty ani
niedzieli.
Czas między położeniem się do łóżka w piątek i koszmarem, który ją dzisiaj obudził, był
czarną dziuraw jej pamięci. Nie miała żadnych wskazówek, co mogło się stać. Zmarszczyła
czoło, obracając nerwowo ołówek w palcach. Przecież musiało istnieć jakieś sensowne
wyjaśnienie! Jako osoba zawsze szczycąca się dobrą pamięcią, poczuła się nagle zupełnie
bezradna. Ołówek trzasnął w jej palcach. Upuściła na blat złamane kawałki i popatrzyła na
swe dłonie. Drżały.
Michelle próbowała poradzić sobie z zamętem w głowie, okazało się to jednak niemożliwe.
Wreszcie zmusiła się do pracy i starała się uporać z zaległymi obowiązkami. Nudne,
rutynowe czynności podziałały uspokajająco; reszta poranka i popołudnie szybko minęły.
Przed wyjściem z pracy poprosiła Maggie na parę słów na osobności. Sekretarka wyglądała
na przygnębioną.
- Nie rób takiej ponurej miny, Maggie - powiedziała dla zachęty i jak gdyby zawierzała jej
tajemnicę, uśmiechnęła się i dodała: - Przyrzekam, że jutro tu wrócę!
- Świetnie. - Maggie zdołała jej wreszcie odpowiedzieć uśmiechem.
21
- Wszystkim, którzy będą pytać, powiedz... - zawahała się w poszukiwaniu właściwych słów
i uniosła brwi. - Po prostu powiedz, że wyjechałam i zapomniałam zadzwonić, dobrze? -
Maggie przytaknęła. Michelle zebrała dokumenty i ruszyła do drzwi. - Jesteśmy przecież
światowymi kobietami. -Mrugnęła. - Będziesz mnie kryła? - Rzuciła sekretarce możliwie
najbardziej promienny uśmiech, uchyliła drzwi i rozejrzała się, czy nikt nie podsłuchuje ich
tajemnic. - Któregoś dnia opowiem ci, o co chodziło. Obiecuję!
- Tak, proszę pani.
Wychodząc z budynku z papierami pod pachą, Michelle miała nadzieję, że takie
wytłumaczenie wystarczy. Zastanawiała się, czy jej niewinne kłamstewko miało cokolwiek
wspólnego z prawdą. Uśmiechnęła się do własnych myśli. Nie do wiary. Prawdopodobnie
nigdy w życiu nie bawiłam się równie dobrze, a niczego nie potrafię sobie przypomnieć!
Wieczorem pogodny nastrój zniknął i zaczęły jągnębić poważne kwestie. Wiedziała, że
Maggie zrobi, o co ją prosiła. Michelle zamierzała uciec się do możliwie najprostszego
wytłumaczenia. Była bowiem przerażona, iż nie miała żadnego logicznego wytłumaczenia
swojej nieobecności.
Sen tej nocy nadszedł powoli. Michelle zwinęła się w kłębek w pościeli, starając się
wykrzesać z głębi duszy odrobinę grzejącej otuchy. Było jej zimno. Zastanawiała się, czy
rzeczywiście dotknęła ją amnezja. Wydawało się całkowicie niepojęte, by mogło się jej
przydarzyć coś równie niezwykłego. Musiało istnieć jakieś logiczne wyjaśnienie. Powtarzała
w duchu, że w końcu na pewno wszystko sobie przypomni. Miała nadzieję, że do tego czasu
nie stanie się z nią nic złego.
Następnego dnia Michelle znów zagłębiła się bez reszty w pracy. Przed południem zrobiła
sobie przerwę. Wstała zza biurka, przeciągnęła się i wyszła na korytarz do dystrybutora wody
mineralnej.
Nacisnęła guzik i zaczekała, aż napełni się tekturowy kubek. Pęcherzyki powietrza leniwie
unosiły się ku górze w szklanym zbiorniku. Drobne ba-nieczki docierały do powierzchni i
pękały, przez co rozchodziły się po niej malutkie fale. Widok ten z niewiadomego powodu
zahipnotyzował Michelle.
- Mogę? - zapytał mężczyzna, który stanął obok niej, czekając na swoją kolej.
Nie usłyszała. Nie potrafiła oderwać wzroku od rozchodzących się w szklanym naczyniu
kręgów.
- Skończyła pani?
Czysta, rozmigotana woda. Przelotne wspomnienie obudziło skryte w podświadomości
obrazy przeszłości. Może był to tylko sen. Michelle poczuła dłoń na ramieniu. Obróciła się i
zauważyła wreszcie mężczyznę.
- Nie chcę przerywać pani zamyślenia, ale czy mógłbym się napić?
- Och... Przepraszam.
22
Odsunęła się na bok i upiła łyk z kubka, spoglądając nadal na dystrybutor. Woda.
Przypominała sobie coś związanego z wodą. W jej umyśle pojawiła się żywa, jednak
zamglona wizja, jak gdyby oglądała jąprzez stałe rozregu-lowujące się soczewki.
Krystalicznie czysty staw o rozmigotanej powierzchni. Łagodny wodospad, nad którego
kaskadami wodny pył lśnił wszystkimi barwami tęczy. Z całych sił chciała sobie
przypomnieć, gdzie i kiedy widziała tę scenę. Jej świadomość podobna była w tej chwili do
osoby szukającej w nadbrzeżnym piasku pamięci muszelek wspomnień.
Ruszyła w stronę swojego gabinetu. Zaklęła w duchu. Wizja pojawiła się znikąd -
niespodziewany, niepokojąco znajomy widok. Znów zaczęły jej przychodzić do głowy
dziwaczne myśli. Na chwilę przed oczami stanęła jej ponownie zapierająca dech w piersi
sceneria i cieknąca woda. Obraz był piękny jak z raju.
Co się z nią działo? Dotarła wreszcie do gabinetu, zmięła kubeczek i wrzuciła do kosza na
śmieci w pokoju sekretarki.
- Były jakieś wiadomości, Maggie? Sekretarka podała jej kartki papieru.
- Telefonował podsekretarz. Powiedział, że będzie w swoim gabinecie do południa.
Oddzwonił również człowiek z Departamentu Spraw Wewnętrznych.
- Połącz mnie z nim, dobrze? I przekaż podsekretarzowi, że oddzwo-nię do niego.
Michelle weszła do gabinetu i zamknęła drzwi. Orientowała się dość dobrze, czego chce
człowiek z Departamentu Spraw Wewnętrznych. Nie mogła mu w niczym pomóc.
Rozległo się brzęczenie interkomu na biurku.
- Pan Sykes na linii dwa-cztery, proszę pani. Michelle podniosła słuchawkę.
- Arthur? Kto tym razem wkroczył na wojenną ścieżkę?
- Zaczęli okupować płuczkę odkrywki Longview. Okupować!
- Kto?
- Rolnicy, paru nauczycieli. Miejscowi Indianie. Nie możesz nic na to poradzić? Naprawdę
nic?
- Już to przerabialiśmy. Wiesz, że nie mogę wydać nakazu zamknięcia rurociągu. Poza tym
kontakty z ludnością to twoja działka. Niestety, sprawa nie należy już do moich kompetencji.
Wysłuchała cierpliwie narzekań Arthura. Wreszcie obiecała, że porozmawia z sekretarzem
Departamentu, czy nie można by wydać jakiegoś pojednawczego oświadczenia.
Odłożyła słuchawkę i potarła powieki. W swej pracy była uczestnikiem niekończącej się
batalii, toczonej przez zwolenników ochrony środowiska i producentów energii.
Rozwiązywanie sporów ekologicznych było łatwiejsze niż radzenie sobie z protestami pod
elektrowniami jądrowymi, lecz również wiele ją kosztowało. Obecny konflikt dotyczył
kopalni odkrywkowej w basenie Powder River w Wyoming. Okolice te obfitowały w węgiel,
a koniunktura
23
sprawiła, że osiedla górników wyrastały jak grzyby po deszczu, prowadząc do przekształcenia
środowiska.
Michelle współczuła rolnikom, którzy patrzyli, jak stuosiemdziesięcioto-nowe ciężarówki
samowyładowcze rozjeżdżają grunt masywnymi oponami, i w duchu przyznawała rację
zwolennikom ochrony środowiska, ostrzegającym, że uruchomienie kopalni pozostawi trwałą,
szkaradną bliznę na prerii. Kraj jednak potrzebował energii tak rozpaczliwie, że nie miał
wyboru. Otwarcie odkrywki było koniecznością.
Michelle załatwiła do południa telefony i wyszła z biura, zamierzając spotkać się na obiedzie
z przyjaciółką. Ruszyła spacerem po Independence Avenue. Ciepłem promienie słońca
muskały jej ramiona. Okazało się, że Pam siedzi na ławce przed kawiarnią. Na widok
Michelle machnęła ręką.
- Chcesz, żebyśmy tu zjadły? - Wskazała mały stolik pod markizą.
- Tak. - Michelle popatrzyła na niebo. - Piękna dzisiaj pogoda. Kelner posadził je pod godłem
Noily Prat i podał menu. Pam przejrzała
ręcznie spisaną listę potraw.
- Gdzie się podziewałaś przez weekend? - zapytała beztrosko. - W poniedziałek miałam
telefon z twojego biura.
Michelle zacisnęła dłonie na skraju krzesła tak silnie, że zbielały jej kostki.
- Pojechałam do domu.
- Do Cleveland? - Pam uniosła głowę.
- Yhm.
- Jak tam twoi staruszkowie?
- Dobrze. Chyba wreszcie pogodzili się z tym, co się stało. Czasem zastanawiam się, czy nie
jest im ciężej niż mnie, bo są ode mnie starsi. No cóż, co będziemy jadły? - zapytała
pogodnie, ucinając dyskusję na ten temat.
Pam szybko wlepiła wzrok w menu, wyczuwając niechęć przyjaciółki do rozwodzenia się nad
tragedią, która spotakała jej rodzinę.
- Boże, mam dosyć omletów, a jeśli wypijęjeszcze trochę perriera, uniosę się w powietrze.
Na miłość boską, co to może być: Le hot dog provencale?
- Frankfurter na francuskim pieczywie?
- Idiotyzm.
Michelle z ulgą stwierdziła, że jej wymówka okazała się skuteczna, przynajmniej na razie.
Nie miała ochoty aby wypytywano, co się z nią działo. Wróciły do przeglądania menu.
Wreszcie zdecydowały się na sałatkę z owoców morza i wino. Pam, mieszkająca w tej samej
kamienicy w Georgetown co Michelle, dziennikarka, była niepoprawnąplotkarką. Najpierw
ponarzekała na ostatnie zgony na raka w mieście, potem zajęła się co pikantniej szymi
szczególikami z życia Waszyngtonu. Michełle zadowalała się sączeniem wina i słuchała
nieuważnie przyjaciółki, nie przerywając jej. Przypadkowo popatrzyła na pasiasty obrus o
śmiałych barwach. I znów zaczęła błądzić myślami. Przed jej oczyma po raz kolejny pojawiły
się osobliwe widoki i sceny: barwny zamęt jaskrawych i pastelowych zieleni, ze
szmaragdowymi akcentami i oślepiającymi błyskami
24
czystego światła. Scena ta nie znikała jej sprzed oczu, a umysł zdawał się zataczać wokół
kolorowej tęczy koła jedno po drugim, aż...
- Ogłuchłaś, Mikę? - Pam potrząsała ją stanowczo za ramię, wbijając w nie paznokcie, by
zwrócić uwagę przyjaciółki. - Mikę!
Michelle otrząsnęła się z transu. Podniosła głowę i stwierdziła, że kelner przypatruje się jej
uważnie.
- Przepraszam, ma 'm 'selle.
- Słucham? - Popatrzyła nierozumiejącym spojrzeniem na kelnera, następnie na Pam.
- Przeszkadza mu krzesło. Przesuń się, głuptasie.
Michelle doszła do siebie i zorientowała się, że zagradza drogę kelnerowi, który chciał przejść
obok niej z dwójką małych dzieci.
- Przepraszam.
Kelner minął jąze wzgardliwą miną. Przechodząc obok Michelle, dzieci przypatrywały się jej
uważnie. Gdy odchodziły, nadal oglądały się na nią przez ramię.
- Co się stało tej pani, mamusiu?
- Cicho!
Popatrzyła na Pam, która również przyglądała się jej z zaciekawieniem. Michelle jęknęła,
oparła raptownie łokcie na stole i ukryła twarz w dłoniach. Poczuła się nagle znużona.
Zamknęła oczy i potarła czoło czubkami palców. Na miłość boską, co się z nią działo?
Zawsze była taka uważna i dokładna. Czy powinna zgłosić się do lekarza?
- Nic ci nie jest, Mikę?
Odjęła ręce od twarzy i uśmiechnęła się.
- To tylko zmęczenie.
- Siedziałaś do późna?
- Tak.
- Skoro mówimy o nocnych Markach, wieść gminna głosi, że nasza wspólna znajoma ugania
się wieczorami za członkiem pewnej grupy rockowej...
Pam zaczęła relacjonować kolejne okrachy plotek i pomówień. To, co mówiła przypominało
lont, który pali się równo aż do wywołania eksplozji, albo samoistnie wygasa. Pam nadal
trajkotała, gdy skończyły jeść, a Michelle zaproponowała, że zapłacą rachunek.
Dzień minął szybko. Podobnie było z piątkiem. Opuściwszy biuro po tygodniu pracy,
Michelle ruszyła w długi, beztroski spacer do Georgetown. Zabrała ze sobą sporo
dokumentów. Postanowiła poświęcić większą część weekendu, aby się z nimi uporać. Zdążała
do domu trasą nad rzeką; chciała zostawić papiery w mieszkaniu i przebrać się w dżinsy.
Po lekkiej kolacji wybrała się samotnie na film Chaplina. Od lat nie chodziła sama do kina.
Wróciła późno. Gdy szykowała się do spania, usłyszała, ulotne odgłosy balujących w letnią
noc sąsiadów. Michelle założyła parę rozmiarów za dużą bluzę od pidżamy, zgasiła światło,
wsunęła się do łóżka i naciągnęła na siebie chłodnąpościel. Miała nadzieję, że uśnie bez trudu.
Przez kilka ubiegłych
25
nocy wierciła się przez parę godzin, próbując wytłumaczyć sobie to, co nie miało sensu.
Zastanawiała się, czy coś złego dzieje się z jej organizmem. Nigdy wcześniej sienie
dekoncentrowała ani nie miała luk w pamięci. Okresy amnezji mogły być pierwszą oznaką
choroby - guza mózgu, czy Bóg wie czego. Coraz częściej zdarzały się jej też
fragmentaryczne myśli, których nie potrafiła sprecyzować: wizje piękna, trwające parę
sekund dojmujące halucynacje, w których migał kalejdoskop barw. Czy były to
wspomnienia? Jeśli tak, to czego? Gdyby tylko potrafiła je zrozumieć. Przekraczało to jednak
jej możliwości.
Widywała również twarze. Czy rzeczywiście twarze? Niewyraźne oblicza pomiędzy
trzcinami i wysokimi trawami, nieokreślone sylwetki stojących w oddali kobiet, cichy szelest
jaskrawych, lśniących liści...
Zapadła w sen.
Blask księżyca padał na jej łóżko. Pasmo mętnej bieli przesuwało się powoli po chłodnej,
wykrochmalonej pościeli, nabierając bladego, lawendowego odcienia. Woal mżącej poświaty
sięgnął wreszcie szyi Michelle. Tętnice pulsowały w blasku księżyca jak miniaturowe bębny,
bijące w rytm pracy jej serca.
Po drugiej stronie alei stał wyższy o dwa piętra budynek, z jego dachu jednak z trudem dało
się dojrzeć łóżko Michelle. Z okna jej mieszkania widoczny był ciemny prostokąt komina,
jaskrawo obrysowanego blaskiem księżyca. Jego podłużny cień przesuwał się powoli po
pościeli. Na chwilę pojawił się drugi cień - wydłużona ludzka postać. Człowiek na dachu
znieruchomiał na chwilę, spoglądając przez dzielącą budynki przestrzeń. Potem ruszył dalej.
Talerz wysunął się z jej namydlonych dłoni i rozbił z łoskotem na kuchennej posadzce.
Kawałki porcelany uderzyły w szafkę pod zlewem. Kobieta popatrzyła na ręce, czując
przenikającą ciało słabość. Zaczęło płakać dziecko.
Mąż wpadł do kuchni, zobaczył, co się stało, i zmartwiony pokręcił głową. Przeszedł do
spiżarni i wrócił ze szczotką. Podtrzymując dziecko jedną ręką, drugą zamiótł podłogę.
- Lepiej sobie usiądź, Sandy.
- Nic mi nie jest.
- Jesteś blada jak prześcieradło.
- Wezmę dziecko.
- Usiądź, na miłość boską! - powiedział błagalnie. - Siądź, zanim się przewrócisz. Zaraz ci ją
podam.
Kobieta wyszła na chwiejnych nogach z kuchni, ledwie zwracając uwagę na płacz córeczki i
szczęk zmiatanych kawałków porcelany. Osunęła się na kanapę. Była zmęczona. Potwornie
zmęczona. Zamknęła oczy. Od kiedy się tak czuła? Od dwóch tygodni? Dłużej? Jenny miała
dopiero dziesięć miesięcy. Potrzebowała matki. Silnej, zapewniającej opiekę matki.
26
Przecież tak bardzo ją kocham, pomyślała kobieta. Co się & rmsi dzieje? Doktor Jenkins
powiedział, że w moich badaniach nie ma żadnych odchyleń od normy, że ciąża przebiega
prawidłowo. Biorę dodatkowo witaminy zgodnie z jego zaleceniami, piję mnóstwo mleka.
Otworzyła oc?Y i popatrzyła na swoje nogi. Schudła tak bardzo, że zaczęły sterczeć jej
k°stki> a miękkie kapcie stały się za duże na jej stopy.
Richard wszedł do pokoju i usiadł przy telefonie trzy01^0 JennY na kolanach.
'
- Do kogo dzwonisz?
- Do Maksa.
- Nie pójdę do niego!
- Kochanie, mówiliśmy o tym tysiące razy. Max to psycholog, a nie psychiatra. To nasz
dobry przyjaciel, i może ci pomóc.
- Nic mi przecież nie jest. Doktor Jenkins sam tak po^edział.
- Och, przestań - westchnął Richard. - To było dziesięć dm temu. Poza tym Jenkins może się
mylić.
Zmarszczył czoło, gdy usłyszał sygnał, iż linia jest zajęta.
- Lekarz powiedział, że depresja w ciąży jest czymś norm^y01-Richard stuknął aparatem o
stolik i zerwał się na nogi. Jenfly znów sie-
rozpłakała.
- Dosyć już tego! Nie zamierzam słuchać dłużej jego niedycznych bredni! To szarlatan!
Zdajesz sobie z tego sprawę? Gówno, aHie depresja! Popatrz tylko na siebie! Jesteś chuda jak
szkielet! Nie jesteś W stanie utrzymać w górze głowy i z każdym dniem coraz bardziej
słabniesz. Ńie wspomnę już
0 tym, że przepadłaś dzisiaj na całe popołudnie. Kto wie, &**& znowu zemdlejesz albo się
zgubisz?
Sandy się rozpłakała. Dużo ją to kosztowało, bo nie mi^a nawet siły> by płakać. Zdawała
sobie sprawę, że dzieje się z nią coś złego. Moze naPrawdę powinna zgłosić się do Maksa?
Richard podszedł do niej, starając się po drodze uspokoi Jenny- Mruczał
1 całował dziecko. Usiadł obok żony z córeczką w ramionach- Ująj Sandy za rękę i pogładził
jej palce. Popatrzyła na niego przepraszająco-
- Przepraszam, Richard - zaszlochała. - Tak bardzo si€ starałam... Nie pamiętam... Po
prostu...
- Ja też przepraszam, San. Nie chciałem się na ciebie wydzierać. Po prostu nie mogę już
wytrzymać tego, co się z tobą dzieje. Masz rodzić za dwa miesiące, ale marniejesz w oczach!
Może to rzeczywiście depresja, sam nie wiem, ale cię kocham. Ciebie i Jenny. Pozwól, żebym
ci zabrał do Maksa, proszę cię!
- Dobrze - zaszlochała i wytarła nos.
- Pojedziesz ze mną jutro? - Pokiwała głową. - Wspafli^a dziewczyna. Zobaczysz, że właśnie
tego ci potrzeba. Spróbuję się jeszcze raz do niego dodzwonić.
27
- Muszę nakarmić Jenny.
Podał jej córeczkę. Sandy ujęła Jenny w ramiona i przytuliła do siebie. Kochała ją. Powoli
przeszła chwiejnym krokiem do sypialni, podczas gdy Richard wystukiwał numer. Jenny
płakała coraz ciszej. Sandy przycisnęła wilgotny policzek do buzi córki. Była przekonana, że
nikt nie potrafi kochać swojego dziecka bardziej niż ona. Zastanawiała się, czy wystarczy jej
miłości dla drugiego.
Ułożyła poduszki pod ścianą jako oparcie dla pleców. Gdy Jenny była noworodkiem, Sandy
karmiła jąw bujanym fotelu, teraz jednak brakowało jej na to sił. Ledwie była w stanie
wesprzeć się na poduszkach. Rozchyliła szlafrok i rozpięła zatrzaski stanika. Mleko ciekło już
z jej sutków na sam dźwięk płaczu dziecka. Zabawne, pomyślała, karmienie ponoć miało
zapobiegać zajściu w ciążę. W jej przypadku stało się odwrotnie. Nieważne. Przyłożyła Jenny
do piersi i znowu zamknęła oczy.
Dziecko ssało z zadowoleniem. Karmienie jest szczególnie intymną czynnością, pomyślała
Sandy. Jest tak pełne ciepła, tak wspaniałe. Nigdy nie czuła się bliższa dziecku, niż właśnie
wtedy. Jej znużone usta ułożyły się w uśmiechu. Oddychała głęboko, napawając się
emocjonalną więziąz niemowlęciem. Nagle w pokoju poczuła dziwną woń. Ziołową, niemal
kwietną. Cudowną.
W drugim pokoju Richard kończył rozmawiać z Maksem. Zrelacjonowanie psychologowi
ostatnich wydarzeń zabrało mu kwadrans. Wszystko zależało teraz od Maksa. I Sandy.
Usłyszał nagle, że z sypialni rozlega się płacz Jenny. Kwękanie narastało coraz bardziej, aż
zamieniło się w żałosny lament. Richard przykrył dłonią słuchawkę.
- Sandy! -krzyknął. Czekał na odpowiedź, był niąjednaktylko płacz Jenny. - San...? - Martwił
się, że dziecko płacze tak długo. - Zaczekaj chwilę, Maks -powiedział do słuchawki i ruszył
do sypialni. Co się działo, na miłość boską?
- Jen? Tatuś już idzie!
Zatrzymał się w drzwiach, starając się pojąć to, co zobaczył. Żona wpół-leżała na
poduszkach, z odwróconą od niego głową. Jego wzrok przykuła jednak Jenny. Dziecko leżało
płasko na plecach na dywaniku obok łóżka. Płakało nieprzerwanie skrzekliwym głosem,
zacisnąwszy przy twarzy drobne piąstki. Doskoczył do niej, porwał z podłogi i zakołysał w
ramionach. Co, u diabła...?
Usiadł na łóżku, całując córeczkę i tuląc ją w objęciach.
- Na miłość boską, Jenny, nie...
Ciało Sandy osunęło się z poduszek i opadło ciężko na materac. Tam, gdzie znajdował się
przed chwiląjej jej policzek, widniało pasemko rozmazanej śliny. Skóra Sandy była równie
zimna, jak niewidzące spojrzenie, utkwione gdzieś w drugim końcu pokoju.
Michelle czuła, że musi na jakiś czas oderwać się od wszystkiego. Czterodniowy weekend
idealnie się do tego nadawał. Zamierzała wyjechać z miasta na trzy dni, a poniedziałek
spędzić na beztroskim przysłuchiwaniu się odgłosom i oglądaniu widoków Waszyngtonu.
Wspólnie z trzema przyjaciółkami wynajmowała letni domek niedaleko Ocean City. Tam
właśnie pojechała w czwartek wieczorem. Wierzyła, że biały piasek i jaskrawe słońce okażą
się idealnym lekiem na troski i napięcie.
Do niedzieli po południu zdążyła się porządnie opalić. Jako dziecko łatwo dostawała oparzeń
słonecznych. Mimo ciemnych włosów, miała bardzo ja-sną cerę i świetliste, niebieskie oczy.
Ojciec nazywałjąKrólową Śniegu. Mimo to uwielbiała opalać się nad morzem. W miarę
dorastania nauczyła się robić to tak, by nie schodziła jej skóra; zaczęła używać odpowiednich
kremów, olejków z filtrami i dozować czas spędzany na słońcu.
Przyjaciółki wróciły do domku, lecz Michelle została na leżaku w odległym zakątku plaży,
napawając się słońcem i odosobnieniem. Chciała być sama. Po paru minutach zaczęła ją piec
skóra. Zniknęły gdzieś dojmujące wspomnienia niedawnego zamętu. Wyciągnąwszy się
wygodnie na leżaku, starała się skupić. Może to, co się z nią działo, było spóźnioną reakcją na
przeżyty wstrząs? Kolejność wydarzeń temu przeczyła, pomyślała jednak, że może zdoła
ustalić, co z czego się brało. Czy ma to jakiś związek z tragedią Trish? Nie, na pewno nie.
Michelle zdążyła się już pogodzić z takim stanem rzeczy. Od dawna przestała rozmyślać o
rozgłosie, usunęła treść prasowych wycinków w odległy zakątek umysłu.
Mówiono o nich: siostry Van Dynę, gwiazdy olimpijskiego kalibru, których przeznaczeniem
było wydrzeć mistrzowskie tytuły z rąk Rosjanek i Niemek z NRD. Były urocze, kobiece. I
zwyciężały. Przez osiemnaście miesięcy Michelle i jej starsza siostra wygrywały niemal we
wszystkich amatorskich biegach w kraju. Startowały pojedynczo i w sztafetach, łącząc talent i
szybkość z gracją i pięknem, nigdy wcześniej nie widzianym w lekkoatletyce. Publiczność je
uwielbiała. Ich wspólne zdjęcia zdobiły strony „People" i,,Newsweeka". Prezentowały się
wspaniale w skąpych strojach do biegania. Aż wszystko skończyło się nagle i ostatecznie.
Trish nie żyła.
Zdarzyło się to w lutym, pół roku temu. Mieszkały od dwóch lat w Waszyngtonie. W dzień
pracowały, rankami i wieczorami trenowały. Obydwie miały dobre rządowe posady i
szanowano je za urzędnicze umiejętności tak samo, jak za sportowe wyczyny.
Policja zadzwoniła z wiadomością o tym, co stało się z Trish, gdy Michelle zjawiła się
rankiem w pracy. Wszystko zdarzyło się tak szybko, że nie potrafiła sobie z tym poradzić. Jej
rodzice, ludzie delikatnej natury, byli doszczętnie zdruzgotani. Na pogrzebie w Ohio Michelle
wlokła się w kondukcie oszołomiona i odrętwiała, starając się omijać reporterów. Przez cały
czas, kiedy leciała do rodzinnego domu w Cleveland, usiłowała opanować
28
29
ogarniającą ją histerię. Podczas pogrzebu i powrotu do Waszyngtonu czuła się, jakby
spowijała jąmgła.
Przez następnych sześć miesięcy Michelle zdołała się pozbierać. Rzuciła się w wir pracy. W
wieku dwudziestu sześciu lat pełniła funkcję starszej asystentki Sekretarza Departamentu
Energetyki. Była najmłodsza spośród kadry wykonawczej w ministerstwie, może nawet w
całym rządzie. Zaczęła pracować w większym wymiarze godzin. Przecież i tak nie miała nic
innego do roboty. Od dnia śmierci siostry nie założyła butów do biegania.
Zastanawiała się, czy dziwaczne myśli i niedawna amnezja to właśnie rezultat takiego trybu
życia. Czy była to manifestacja stłumionych uczuć po wielu miesiącach od chwili, gdy
zaczęła ukrywać je przed samą sobą? Zdecydowana doprowadzić autoanalizę do końca,
ruszyła w drogę powrotną. W niedzielę wieczorem znalazła się znowu w Waszyngtonie.
Następnego ranka wypoczęta i odświeżona, zmusiła się do koncentracji. Wstała z łóżka i
rozsunęła zasłony. Przeciągnęła się. Był rześki, słoneczny dzień. Wzięła prysznic i ubrała
siew lekką, letnią sukienkę do kolan, z białej bawełny z guzikami z przodu, lamówką i
paskiem. Podkreśliła powieki niebieskim cieniem i popatrzyła na siebie w lustrze. Spodobał
się jej własny wygląd. Pewna siebie i zdecydowana, wyszła z mieszkania i ruszyła nad rzekę.
Kupiła gazetę i wsunęła jąpod pachę. Idąc powoli chodnikiem, starała się ogarnąć umysłem
to, co się z nią działo. Dziwiła się, że wydarzenia sprzed miesięcy mogły mieć na nią tak
nagły i dramatyczny wpływ. Jeżeli nawet u źródła wszystkiego leżała śmierć Trish, dlaczego
zamanifestowało się to właśnie amnezją i osobliwymi wizjami? Nie widziała w tym żadnego
związku. Pogrążona w głębokiej zadumie, Michelle wpatrywała się przed siebie z poważną
miną. Gdy dotarła do Memoriał Bridge, nie była bliższa rozwiązania trapiącej ją zagadki niż
wówczas, kiedy wychodziła z domu. Usiadła na ławce i popatrzyła przez rzekę na Cmentarz
Pamięci Narodowej w Arlington.
Prąd tworzył zawirowania i wstęgi na wodzie, skakały po niej topiki. Poto-mac płynął tego
ranka wyjątkowo bystro. Na szczycie przypływu zawirowania wsysały pod powierzchnię
unoszące się na rzece śmieci; jakaś pusta butelka znikła na chwilę pod falami, zanim zaczęła
na nich ponownie podskakiwać.
Siedząc na ławce, Michelle przypatrywała się kołyszącej się na wodzie butelce. Jak mało jej
życie różniło się od niepewnego istnienia płynącego szklanego naczynia, które utonie lub o
coś się rozbije! Jeszcze pół roku temu Michelle czuła się bezpieczna, solidnie osadzona w
życiu dzięki karierze i sportowi. Śmierć Trish wszystko zmieniła. To, co działo się teraz w
umyśle pozostałej przy życiu siostry sprawiało, że przyszłość wydawała się jej równie
niepewna jak los płynącej po rzece butelki.
Czy cokolwiek miało jeszcze sens? Może powinna porzucić próby rozwikłania o własnych
siłach trapiących ją zagadek? Nawet jeżeli oznacza to konieczność pójścia do lekarza
psychiatry, to trudno. Nie miała ochoty postradać zmysłów.
30
Przewertowała bez zapału „Washington Post" i westchnęła. Wiadomości jej w gruncie rzeczy
nie interesowały. Jakiś wysoki mężczyzna, usadowiony na pobliskiej ławce, wydawał się jej
przyglądać, jednak gdy podniosła wzrok, patrzył w inną stronę. Nie wiedzieć czemu, jego
widok wzbudził w niej lodowaty niepokój. Mężczyzna wreszcie wstał i odszedł.
Michelle patrzyła, jak się oddala. Wyglądał niezwykle: miał ciemne włosy i rzeźbione rysy z
nieco mongoloidalnym wykrojem oczu i wysokimi kośćmi policzkowymi. Nie Latynos,
pomyślała Michelle. Eskimos? Poczuła ulgę, gdy zniknął. Wróciła do przeglądania gazety,
starając się wyszukać wyprzedaże na koniec lata. Potrzebowała również ubrań na jesień.
Nagle wpadła jej w oko notka, która przykuła jej uwagę.
Zapatrzyła się w parę wierszy u dołu strony. Był to nekrolog. Nad trzema krótkimi akapitami
znajdowało się zdjęcie młodej, przystojnej kobiety, prawdopodobnie wzięte ze szkolnego
rocznika. Michelle zmrużyła oczy. Kobieta na fotografii wyglądała znajomo. Gdzieś ją
spotkała, ale gdzie?
Zwięzła notatka nie pozwoliła jej się tego domyślić. Stwierdzano w niej jedynie, że Sandra
Fisher, lat trzydzieści pięć, w ciąży, zmarła po krótkiej chorobie w swoim domu w Alexandrii
w stanie Wirginia. Pozostawiła po sobie męża Richarda i dziesięciomiesięczną córeczkę
Jennifer.
Fisher? Michelle nie znała żadnych Fisherów. Przynajmniej nie tutaj. Może gdy mieszkała w
Cleveland... lub w szkole? Nie, stwierdziła, nazwisko było jej całkowicie obce. Ale te oczy o
dręcząco znajomym wyrazie, ten uśmiech... Nie potrafiła jednak odgadnąć, co łączy ją z
kobietą na zdjęciu.
Dosyć! - pomyślała Michelle. Cisnęła gazetę na ławkę i przetarła oczy. Podniosła się i ruszyła
szybkim krokiem w drogę powrotną do domu, koncentrując się bez reszty na równym rytmie
kroków. Zanim dotarła do Geor-getown, notka w gazecie całkowicie wyleciała jej z pamięci.
ROZDZIAŁ 4
Rejestratorka doktora Wolfe'a nacisnęła klawisz mterkomu. - Dzwoni doktor Clements, panie
doktorze.
- Dziękuję.
Samuel Wolfe dał jeszcze kilka zaleceń siedzącej przed nim pacjentce i wyprowadził ją z
gabinetu. Wiedział, czego chce Ridley Clements: rady. Wolfe i ordynator ginekologii chodzili
wiele dziesiątków lat temu do jednej klasy. Clements był wówczas samotnikiem, podobnie
jak obecnie. Jedynie Sam Wolfe potrafił przeniknąć przez jego surową powłokę i zaprzyjaźnić
się z tym człowiekiem, oddanym bez reszty medycynie. Clements nie ufał nikomu innemu.
31
¦— Dziennikarze dobijają się do drzwi — zaczął mówić ordynator. — Mam wydać
oświadczenie o jedenastej. Nie mogę zwlekać w nieskończoność.
- A co z zachowaniem milczenia? Dwa dni temu upierałeś się, że to jedyny właściwy sposób
postępowania.
- Dwa dni temu mieliśmy tylko pięć zmarłych. Dzisiaj jest ich już siedem. I dziennikarze
chcą odpowiedzi. Faktów. Sam widziałeś gazety. Ludność zaczyna wpadać w panikę.
Wścibscy dziennikarze zaczną dolewać oliwy do ognia, dopóki nie rzucę im czegoś na
pożarcie.
- Na przykład?
- Gdybym wiedział, nie dzwoniłbym do ciebie!
Clements miał rację. Otaczająca zgony kobiet chorych na raka tajemnica powodowała
bezprecedensową histerię, podobną do rejwachu wokół zespołu wstrząsu toksycznego czy
paniki związanej z chorobą legionistów. Ofiary raka stawały się bohaterkami mediów.
Spekulowano nawet na temat otoczenia waszyngtońskiej aglomeracji kordonem sanitarnym.
Na swoje szczęście WoSfe był internistą. Zachorowania na raka miały niewielki wpływ na
jego praktykę. Za to położnicy oraz Clements, który był tak bliski zostania lekarzem
naczelnym kraju, musieli zapłacić słoną cenę. Wolfe nie miał jednak żadnej pewności, czy
banalne słowa otuchy dla kolegi mają jakiekolwiek potwierdzenie w faktach.
- Co mówi Centrum Epidemiologiczne?
- Nie majązielonego pojęcia, o co chodzi, podobnie jak my. Ludzie z Centrum
zamierzająprzedstawić wszystkie swoje ustalenia na ogólnym zebraniu klinicznym, ale nie
mogę czekać tak długo. Muszę już teraz coś powiedzieć.
- Wiesz co? Daj im haczyk, jakiś trop wystarczający, by się od ciebie odczepili.
- Na przykład?
- Zasugeruj, że istnieje poważnie prawdopodobieństwo, iż chodzi o proces zakaźny. Możesz
nawet rzucić uwagę, że badacie podejrzane o wywoływanie tej choroby mikroorganizmy i w
ciągu tygodnia powinniście mieć wyniki. Po czymś takim dziennikarze dadzą ci trochę
spokoju.
- A potem?
- Będziesz mógł zwalić wszystko na Centrum, prawda? Zapadła chwila ciszy, podczas gdy
Clements rozważał radę.
- Dobrze. Bardzo dobrze. Podoba mi się ten pomysł.
Rozłączył się bez słowa podziękowania czy pożegnania. Wolfe uśmiechnął się i odłożył
słuchawkę na widełki. Z Clementsem było bardzo łatwo sobie radzić, jeśli się go tylko
rozumiało. Problem polegał jednak na tym, że nikt prócz Wolfe'a nie zadawał sobie takiego
trudu.
Gdyby tylko ta choroba okazała się tak samo nieskomplikowana. Mieli do czynienia z
przerażającą zagadką, katastrofą, która zabijając nie narodzone dziecko w łonie matki, godziła
w same podstawy rodziny.
Nie narodzone dziecko. Ciężarne kobiety. Ta myśl zaintrygowała Samu-lea Wolfe'a.
Nieświadomie bawił się stojącą na biurku rośliną, pogrążywszy
32
się w zadumie. Wodził palcami po pręciku miniaturowej różowej orchidei z drobnymi,
przypominającymi klejnoty kwiatami. Czuł pewność, że właśnie coś związanego z ciążą staje
się przyczyną śmierci kolejnych kobiet.
- Proszę bardzo, kochanie, już włączyłem.
- Idę.
Podczas gdy mąż regulował głośność i dostrajał kolorowy telewizor, żona odłożyła
szczoteczkę do zębów i przewiązała szlafrok. Pasek powędrował w górę na jej wystającym
wskutek ciąży brzuchu. Podniosła pościel i wsunęła się do łóżka obok męża. Wsunęła dłoń w
jego rękę i zacisnęła kurczowo palce, gdy prezenter dziennika recytował pierwsze zdania
najważniejszego tematu dnia:
Liczba zgonów na terenie aglomeracji Waszyngton wzrosła wskutek tego do dziesięciu. Z
dziewięciu poprzednich ofiar sześć kobiet mieszkało w samym Dystrykcie, dwie na
przedmieściach w Wirginii, a jedna niedaleko w Ma-ryland. Dzisiaj nastąpił zgon
dwudziestoośmioletniej mieszkanki Rockville. Pozostawiła po sobie męża i trójkę małych
dzieci.
- Wyłącz. Nie chcę tego więcej słuchać.
- Jeszcze chwilę.
...z Zakładu Medycyny Sądowej oświadczył, że wstępne wyniki badań sugerują, iż przyczyna
jej śmierci była identyczna jak w dziewięciu poprzednich przypadkach. Władze są
zdezorientowane faktem, że ta postać błyskawicznie prowadzącego do śmierci raka wydaje
się dotykać tylko młode, spodziewające się dzieci kobiety. Jak wynika z wywiadu,
udzielonego specjalnie dla audycji „Action News", który nadamy później, o żadnym
podobnym przypadku nie doniesiono nigdzie poza rejonem aglomeracji Waszyngton. Trwają
spekulacje dotyczące przyczyny i przebiegu klinicznego tej choroby. Jak na razie, autorytety
medyczne nie zdołały przedstawić żadnych satysfakcjonujących odpowiedzi. Ciężarne
kobiety w całym...
Żona nacisnęła guzik, zmieniając kanał.
- Dlaczego przełączyłaś?
- Chcę pooglądać coś innego.
- Myślałem, że chcesz obejrzeć dziennik.
- Już nie. - Przewróciła się na bok, plecami do męża.
- Chcesz obejrzeć coś konkretnego? Johny'ego Carsona? Zaczęła cichło płakać, tak iż tylko
drżał materac.
- Och, Gloria, znowu? Jezu!
- Boję się, Vinnie.
Dotknął jej ramienia i przytulił się do niej.
Przestań, kochanie, dobrze? To stek bzdur. Tysiące razy ci powtarzałem, że nie rj^p^^^ym
przejmować. A co powiedział ci doktor? Hę?
3 - Kwiat śmierci
33
- Nie obchodzi mnie, co powiedział - zaszlochała. - Wiem tylko, że lada dzień mam rodzić.
Słyszałeś? Wszystkie kobiety były dokładnie w takiej samej sytuacji! Wszystkie całkowicie
zdrowe. Jak myślisz, jak mam się przez to czuć? Czy ty w ogóle się nie przejmujesz?
- Nie, nie przejmuję się. Dziennik to tylko biznes. Ci ludzie zrobią wszystko, żeby tylko
poprawić oglądalność.
- Och, Vinnie!
- Zamartwiasz się całkowicie niepotrzebnie.
- Nie wierzysz, że w mieście umierają kobiety?
- A jeśli nawet? W telewizji rozdmuchano ponad wszelką miarę zwykły zbieg okoliczności.
Nic ci nie jest. Przecież jesteś tak piekielnie zdrowa- i byłaś przez całych dziewięć miesięcy -
że tak sflaczały facet jak ja musi się wstydzić.
- Nie przejmowałabym się, gdyby te kobiety umierały w całym kraju. Wiesz: jedna w
Kalifornii, druga w Rhode Island. Ale dlaczego tutaj? Dlaczego tylko w Waszyngtonie? Może
to polityka? Próbują przestraszyć ludzi, czy coś w tym rodzaju.
- Polityka?! Posłuchaj, chodzi mi tylko o to, że robisz z igły widły.
- Nie martwię się tylko o siebie. Ciągle myślę, że jeśli coś się ze mną stanie, to jak sobie
poradzisz za tydzień...
- Gloria, Gloria, przestań sobie nabijać tym głowę - powiedział uspokajająco mąż.
Objął ją i wtulił nos w jej szyję.
Zastanawiał się, jak długo jeszcze zdoła ciągnąć tę maskaradę - udawać nonszalancję mimo
ogarniającej go coraz bardziej grozy.
- Naprawdę tak powiedział? Oświadczył, że jest gotów zaoferować ci pełne partnerstwo po
roku?
- Pewnie. Mówię ci, facet przymierzał się do tego od dwóch lat. Sam to widziałeś.
- Brzmi zbyt pięknie, żeby było prawdziwe.
- No, to co o tym sądzisz?
- Uważam, że byłbyś wariatem, gdybyś tego nie przyjął - stwierdził Taylor. - Wciąż jednak
trudno mi sobie wyobrazić wasze nazwiska na tej samej tabliczce: Samuel Wolfe i Craig
Erikson III.
- Mam nadzieję, że pacjenci nie będą zbytnio zaskoczeni - roześmiał się Erikson. - Jednak
wcześniej czy później jakieś staruszce pomyli się godzina wizyty. Przyjdzie na kontrolę oraz
parę żarcików ze starym Samem i zgadnij, kogo zastanie za kardiografem?
- Mogłaby gorzej wylądować.
- Dokładnie to samo sądzę.
Erikson i Taylor przekomarzali się do końca obiadu, podobnie jak robili to od trzech lat.
Poznali się, gdy obaj rozpoczynali specjalizację: Erikson z medy-
34
cyny wewnętrznej, Taylor z położnictwa i ginekologii. Wkrótce zostali serdecznymi
przyjaciółmi. Obydwaj byli pogodni i mieli cięty dowcip. Obaj nieżonaci, często więc
wychodzili wspólnie na randki i spotkania towarzyskie Grali też dwa razy w tygodniu w
raąuetball. Trzydziestodwuletni Craig był trzy lata starszy od Taylora, lecz traktował go
bardziej jak zaufanego rówieśnika niż młodszego brata.
Już na początku ich przyjaźni Taylor odkrył, że Erikson jest niezwykle pogodnym
człowiekiem. Craig był niepoprawnym dowcipnisiem. Gdy w szpitalu panowała wyjątkowo
przygnębiająca atmosfera, reagował na to sardonicznymi żartami. Cały czas zależało mu na
eliminowaniu powagi i zastępowaniu jej pogodą ducha. W rezultacie nie okazywał
nadmiernego szacunku świeżo zmarłym pacjentom, mimo że dopiero co harował nad
utrzymaniem ich przy życiu. Był zbyt dużym profesjonalistą, by dowcipkować sobie z tych
którzy odeszli z ziemskiego padołu, jednak czarny humor pomagał mu podobnie jak wielu
innym absolwentom medycyny, pogodzić się z faktem iż tak wielu chorych rozstawało się z
tym światem. Wieczorami uczęszczał'do pracowni anatomicznej, jednak kostnica stała się dla
niego azylem i źródłem natchnienia - oraz scenerią jego najbardziej niesmacznych żartów.
Erikson namówił Taylora, by się do niego przyłączył. Wkrótce okazało się, że jego przyjaciel
ma nie tylko równie zjadliwe poczucie humoru, lecz jeszcze zachęca Craiga do nowych
wyczynów.
Nie podejrzewający niczego stażyści i studenci medycyny niejednokrotnie padali ofiarami ich
podstępów. Zwłaszcza Hassan Mohammed najwyraźniej nie potrafił się nauczyć, z kim ma do
czynienia. Właśnie on znalazł ciasteczko z wróżbą w pochwie Chinki, podczas gdy Erikson i
Taylor tarzali się ze śmiechu.
Obaj mieli zakończyć specjalizację w czerwcu przyszłego roku. Nie trzymały ich żadne więzy
geograficzne ani rodzinne, mogli więc podjąć prace gdziekolwiek i w jakimkolwiek
charakterze by im się zachciało. Długo dyskutowali, czy nie otworzyć gabinetów w tym
samym miejscu; prywatna praktyka była najbardziej lukratywna. W rezultacie strawili długie
godziny na debatowaniu nad wadami i zaletami różnych części kraju. Czuli, że nadszedł czas
na zmiany. Wykluczyli Wschód, zastanawiali się nad Kolorado i Południowym Zachodem.
Wreszcie zdecydowali się na San Diego. Ciężko było wybić się w tej okolicy. Przy
minimalnych wymaganiach finansowych mogli jednak znieść parę chudych lat, nim dorobią
się dochodowych praktyk. Pojawiła się jednak oferta Sama Wolfe'a.
Wolfe miał jedną z najlepszych praktyk internistycznych w Waszyngtonie. Był wdowcem,
niedawno skończył sześćdziesiąt lat. Cieszył się opinia przenikliwego klinicysty, pełnego
współczucia terapeuty i doskonałego nauczyciela. Był również pierwszorzędnym
biznesmenem. Jego dobrze zarządzana, stale rozrastająca się praktyka przynosiła ponad
czterysta tysięcy dolarów rocznego dochodu brutto. Po śmierci partnera przed paroma laty
35
Wolfe rozważał przejście na emeryturę, jednak nie pozwolili na to pacjenci. Byli mu równie
oddani jak on im. Wyłonił się więc problem znalezienia nowego partnera.
Wolfe i Erikson od początku darzyli się sympatią. Starszy lekarz wkrótce zaczął wspominać,
że może mieć u siebie wolne miejsce. Wiedział o przyjaźni Craiga z Taylorem; doszły do
niego też słuchy o ich kalifornijskiej gorączce. Musiał złożyć Eriksonowi dobrą ofertę, jeżeli
chciał go zatrzymać. Tak też zrobił. Gdyby Craig Erikson podjął praktykę u Samuela Wolfe'a,
miałby zagwarantowany zawodowy i finansowy sukces.
Taylor zniósł tę wiadomość bez zmrużenia oka. Zdawał sobie sprawę z dylematu swojego
przyjaciela. Przyjaźń to jedno, a kariera to coś zupełnie innego. Nie mógł spodziewać się, że
Erikson odrzuci tak fantastyczną propozycję. Nadszedł więc czas na posunięcie Taylora. Czy
byłby gotów zostać w Waszyngtonie?
- Boja wiem, Craig? W stolicy nie jest już tak jak dawniej.
- ,Został nam prawie rok. Załóżmy, że zaprosiłby cię do współpracy ktoś w rodzaju
Durosiera?
- Mało prawdopodobne.
- Ale załóżmy, że by to zrobił? Albo Marshall? Lub Levine? Ci soliści zaha-rowują się na
śmierć, bo działają sami. Poza tym sam wiesz, że masz cholernie dobrą opinię. Zostałbyś,
gdyby któryś z nich zaproponował ci pracę?
- Trudno powiedzieć - odparł Taylor, kończąc obiad. - Takie typy potrafią naciągnąć kogoś
na rok czy dwa pracy - wiesz, w charakterze taniej siły roboczej - a potem znajdują byle
pretekst, żeby cię wykopać. Tak czy inaczej w mieście roi się od ginekologów. Przydałaby się
porządna zaraza.
- W takim razie może powinieneś jeszcze zostać - rzekł Erikson. - Zeszłej nocy zdarzył się
kolejny zgon na raka, taki sam jak Rachel Garnes parę tygodni temu. Omawiam ten
przypadek na dzisiejszym kominku. Jak tak dalej pójdzie, wystarczy roboty dla wszystkich.
Życzy pan sobie porządną zarazę? Proszę bardzo!
Tak zwany „kominek", czyli zebranie kliniczno-patologiczne, stanowiło naj ważniej sze
wydarzenie medyczne tygodnia. Gromadzili się na nim studenci medycyny, współpracujący
ze szpitalem lekarze z prywatną praktyką i specjalizujący się lekarze ze wszystkich
oddziałów. Zebrania były poświęcone formalnym, szczegółowym omówieniom niezwykłych
oraz interesujących przypadków, zwykle zakończonych zgonem. Lekarz w trakcie
specjalizacji przedstawiał wywiad i wyniki badania somatycznego, radiolog prezentował
badania obrazowe, profesor lub zaproszony mówca próbował ułożyć kawałki diagnostycznej
układanki w spójną całość, a wreszcie anatomopatolog prezentował wyniki sekcji - zwykle
zaskakujące wszystkich. Tego dnia nie należało się jednak spodziewać nowości. Wszyscy
zebrani wiedzieli, że kominek
1
będzie poświęcony omówieniu najbardziej zdumiewającej postaci raka, z jaką kiedykolwiek
miano do czynienia.
Usadowiony z tyłu auli Taylor przysłuchiwał temu, co referował jego przyjaciel. Widział, że
pielęgniarki żywo przyglądają się Eriksonowi. Widać było, że chłopięco przystojny Craig
pochodzi ze Skandynawii. Piaskowej barwy włosy tworzyły nad jego czołem niewielką falę,
zielonkawoniebieskie oczy rzucały przenikliwe błyski.
Erikson był dobrym mówcą, dzięki czemu rutynowy opis choroby brzmiał dynamicznie i
ekscytująco. Zebrani na kominku specjaliści znali na pamięć praktycznie cały wywiad
dotyczący pacjentki. Dwudziestopięcioletnia matka dwójki dzieci była w ósmym miesiącu
ciąży. Została przywieziona na izbę przyjęć w śpiączce. Przyjęto ją do połączonego oddziału
położnictwa i ginekologii, aby ocenić jej stan. Nie odzyskała już przytomności i szybko
zmarła. Erikson wymownie odmalował tragedię jej śmierci i oddał głos doktorowi
Clementsowi, który rozpoczął swoją mowę przedstawiając kilka slajdów.
Klisze radiologiczne ukazywały typowy obraz raka przerzutowego. Białe koła wielkości piłki
golfowej wypełniały ciemne cienie na negatywach - tak wyglądały płuca pacjentki. Obecność
podobnych mas stwierdzono w jamie brzusznej. Tomografia komputerowa wykazała
uogólnione przerzuty nowotworowe.
Dwaj główni konsultanci, profesorowie medycyny wewnętrznej i ginekologii, starali się
wyjaśnić przyczynę stanu pacjentki. Clements dopowiedział, że żaden z nich do niedawna nie
wiedział jeszcze podobnego obrazu klinicznego. Obecnie jednak w ciągu niecałego miesiąca
w tym samym szpitalu stwierdzono sześć niemal identycznych przypadków. Kolejnych
siedem rozsianych było po całym mieście.
- Nie tak dawno postawiliśmy hipotezę, że proces ten ma zakaźną etiologię - grzmiał w auli
głos Clementsa. - Przyznaję, że się myliliśmy. Nie wiemy, jaka jest przyczyna tych
nowotworów. Jeżeli ktokolwiek może nam pomóc, to właśnie nasz dzisiejszy gość.
Zaproszony na konferencję patolog był naukowcem - kierował Wydziałem Epidemiologii
Nowotworów w ogólnokrajowym Centrum Epidemiologicznym. Jeżeli ktokolwiek mógł
rzucić jakieś światło na tę chorobę, to właśnie on.
Naukowiec zaczął od omówienia epidemiologii znanych rodzajów nowotworów. Zadał
pytanie, dlaczego rak piersi jest niemal nieznany w Japonii, chociaż bardzo często występuje
tam rak żołądka. I dlaczego u mieszkających w Ameryce córek Japończyków częstość
występowania nowotworów piersi staje się zbliżona do liczby zachorowań u reszty
społeczeństwa? Naukowiec podkreślił rolę czynników dietetycznych i środowiskowych.
Skończywszy ich przegląd, przeszedł do najważniejszego tematu.
Ofiary zachorowań miały wspólną cechę. Wszystkie były w ciąży; w większości dzieliło je
trzy do siedmiu tygodni od spodziewanego porodu. Poza tym najprawdopodobniej nic ich nie
łączyło. Reprezentowały różne rasy i wyznania. Mieszkały w losowo rozrzuconych po terenie
waszyngtońskiej aglomeracji
36
37
miejskich; ich zgony nie ograniczały się do określonej dzielnicy czy jednego szpitala.
Niektóre kobiety pochodziły z okolic podmiejskich, inne z gęsto zaludnionego śródmieścia.
Żaden wspólny czynnik nie był związany z ich ciążami ani przewidywanymi porodami.
Niektóre z nich wcześniej nie rodziły, inne miały już jedno lub dwoje dzieci. U większości
zapowiadały się porody pochwowe, lecz u paru zaplanowano cesarskie cięcia. Chociaż
prawdopodobna wydawała się etiologia infekcyjna nowotworów, nie wyizolowano żadnego
mikroorganizmu, który mógłby za to odpowiadać. Co najdziwniejsze, żadnych podobnych
przypadków nie odnotowano nigdzie indziej w Stanach Zjednoczonych.
Zebrani słuchali zafascynowani. Nadal trudno było uwierzyć, że nowa choroba zdążyła
spowodować śmierć trzynastu kobiet; liczba ta zresztą już wcześniej stała się obiektem
zainteresowania prasy. Reporterzy nie mieli wstępu na konferencję, tłoczyli się jednak na
korytarzu, trzymając w pogotowiu jaskrawe reflektory i miniaturowe kamery, wyczekując na
właściwe słowo czy jakiś ważny zwrot, od którego mogliby rozpocząć swoją następną relację.
- Jakiego rodzaju nowotwór tak szybko niszczy ludzki organizm i nie ma przeciw niemu
żadnych środków? - kontynuował naukowiec. Przedstawił slajd, na którym zestawiono
leczenie pierwszych dziesięciu przypadków. Lista była długa: obejmowała antybiotyki oraz
radioterapię, chemioterapię, interferon i hiperimmunizowane osocze. Wszystkie preparaty
okazały się nieskuteczne. Choroba rozwijała się niepowstrzymanie i w ciągu tygodnia do
dziesięciu dni od pojawienia się pierwszych objawów prowadziła do śmiertelnego zejścia. Nie
narodzone dzieci ginęły wkrótce po zachorowaniu matki, zanim można było podjąć próbę ich
uratowania.
Wyniki sekcji można było praktycznie przepisywać przez kalkę. Guzy nigdy nie występowały
w obumarłych płodach. Miękkie, żółtawo-szare masy znajdowano w całym organizmie
zmarłej pacjentki. Po otworzeniu jam ciała czuło się zapach, powszechnie określany jako
kwietny. Epidemiolog wyjął z teczki pusty szklany słoik o pojemności około pół litra.
- Zdołaliśmy zebrać w naczyniu esencję tego zapachu - powiedział. - Państwo w dalszych
rzędach powinni pewnie podejść bliżej, nim go otworzę.
Wśród publiczności rozeszły się szemrania i pokasływanie. Paru ludzi ruszyło w stronę
wyjścia. Patolog uśmiechnął się, usatysfakcjonowany wynikiem swojego żartu. Na pewno w
auli nikt już nie spał.
- Domyślałem się, że doznacie państwo wstrząsu - kontynuował. -Nie, nie otworzę
pojemnika, chyba że po zakończeniu mojego wystąpienia, jeżeli będą chętni. Zawartość jest
jednak całkowicie nieszkodliwa. Poddaliśmy ją analizie za pomocą spektrofotometrii
gazowej. Okazało się, że składa się z rozmaitych węglowodorów aromatycznych oraz innych
związków organicznych, przypominających ambrę i olejek piżmowy. Mieszanina składników
nigdy nie jest identyczna, lecz zawsze wydziela zdecydowanie kwietny
38
zapach. Jeśli się nie pomyliliśmy, jest całkowicie nietoksyczna. Gdyby było inaczej, ci z
państwa, którzy już ją wąchali, nie żyliby lub byliby ciężko chorzy.
Na zakończenie patolog pokazał slajdy, przedstawiające preparaty mikroskopowe. Siedzący w
zaciemnionej sali Hank Cho stwierdził, że wyglądają identycznie jak szkiełka, które oglądał z
Eriksonem i Mohammedem. Ostatnich kilka przezroczy zawierało obrazy z mikroskopu
David Shobin Kwiat śmierci Tytuł oryginału THESEEDING Redaktorzy serii MAŁGORZATA CEBO-FONIOK ZBIGNIEWFONIOK Redakcja stylistyczna MIRELLA REMUSZKO Ilustracja na okładce THE STOCK MARKET / AGENCJA P Projekt graficzny okładki MAŁGORZATA CEBO-FONIO1 Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skiad WYDAWNICTWO AMBER MIEJSKA BIBLSOTSII PlfflŁj KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 1982 by David Shobin Ali rights reserved For the Polish edition Copyright © 1999 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. PROLOG Luty Było przenikliwie zimno. Sypał śnieg suchy jak proch. Mężczyzna o ciemnej cerze kulił się w marynarskim płaszczu, nie wychylając się z cienia budynku. Po drugiej stronie szerokiego bulwaru zdążyło się zebrać kilkunastu przechodniów. Gapili się ze zgrozą na zmasakrowane ciało młodej kobiety. Szkarłatna kałuża wokół martwego ciała rozszerzała się na zasłanym śniegiem chodniku, na który dziewczyna upadła z piątego piętra. Wiał lodowaty wiatr i dzień stawał się jeszcze bardziej posępny. Odgłos stłumionego szemrania tłumu dobiegał do uszu mężczyzny. Wir śnieżnych płatków sypnął w twarz; białe, krystaliczne drobiny przywarły nie topniejąc do skóry. Usłyszał w oddali przenikliwe wycie syren i wśliznął się niepostrzeżenie do budki telefonicznej. Mgła jego oddechu osiadła już po chwili nieprzejrzystą warstwą na zimnym szkle. Dodatkowa zasłona pomagała ukryć twarz. Wiedział, że popełnili kosztowny błąd, którego nie wolno powtórzyć. I tak na odrobienie szkód potrzebne były długie miesiące. Zdumiewająco zgrabnie przewertował zmarzniętymi palcami strony książki telefonicznej. Szukał adresu ostatniej szansy -jedynej żyjącej kobiety, dzięki której mogą odnieść sukces, gdy tylko będą gotowi do działania. Znalazł właściwą kartkę, wysunął się z budki i znowu zniknął w cieniu. ISBN 83-7245-263-2 ROZDZIAŁ 1 Nie wierzę... - Nie teraz - przerwał lekarz szeptem. Popatrzył surowo na technika, żeby podkreślić wagę swoich słów. Spojrzał na pacjentkę. Chyba nie usłyszała, co mówił. Dobrze. Na przemian traciła i odzyskiwała przytomność, pogrążona w całkowitym odrętwieniu i zobojętnieniu. Ledwie zdawała sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje i jakim badaniom jest poddawana. - Wystarczy? - Zrób jeszcze jeden skan podłużny. Technik radiologii posmarował brzuch pacjentki większą ilością żelu i delikatnie zaczął przesuwać po skórze głowicę aparatu. Na monitorze pojawiły się przerażające, generowane za pomocą ultradźwięków obrazy. Wszędzie było widać nieprawidłowe twory. Duże i małe guzy wypełniały macicę i jamę brzuszną. Mogły oznaczać tylko jedno.
- No tak - rzekł cicho lekarz i pokiwał głową. Dość się napatrzył. -Wezwijcie transport i odeślijcie ją z powrotem. Wyszedł w milczeniu z gabinetu ultrasonografu i oddychając głęboko, wrócił do swojego gabinetu. Przez dwanaście lat na radiologii nie widział jeszcze czegoś równie okropnego. Ktoś zapukał we framugę i tak otwartych drzwi. - Znajdziesz dla mnie chwilę? - zapytał gość w białym fartuchu. - Tak. - Skończyłeś z panią Flanagan? - Przed chwilą. - Nie zdjąłeś jeszcze maski. - Hm - radiolog zsunął zieloną maseczkę chirurgiczną. Chorobę pani Flanagan traktowano jako potencjalnie zakaźną, i wymagano, by wszyscy, którzy mają z nią kontakt przestrzegali przepisów ochronnych. - Nie wydajesz się zadowolony. - Nie mogę tego zrozumieć - odparł radiolog. - Pięć, sześć dni temu robiłem jej pielografię dożylną. Niczego nie znalazłem. Zero - koniec, kropka. Czysta miednica, normalna funkcja nerek, i tyle. - A teraz? - Ma pełno guzów. Nie wiem, pierwotnych czy przerzutowych, ale to i tak już nieważne. - Tak myślałem. - Dlaczego? - Zrobiliśmy jej wczoraj punkcję szpiku. Szkiełka przyszły dziś rano. Jej szpik praktycznie obumarł. Doszczętnie. Domyślam się, że coś go wyparło. - Niby co? - Skupiska blastów, jedno przy drugim. - Białaczka? - Nie, nie sądzę. Inaczej się układają. Może to jakiś nietypowy chłoniak? - Nie wyszedł w rozmazie krwi obwodowej? - Nie, i właśnie o to chodzi. Ma wysoką leukocytozę, ale można było się tego spodziewać przy takiej gorączce. - Mówiłeś Clementsowi? - A ty? - Wielkie dzięki-westchnął radiolog. Myśl o przekazaniu złych wieści wybuchowemu ordynatorowi ginekologii i położnictwa nie była przyjemna. Podniósł słuchawkę i wystukał numer wewnętrzny oddziału. Clements odebrał telefon z rykiem, który rozniósł się po całym gabinecie. Radiolog skrzywił się i tak zwięźle, jak tylko potrafił, przekazał wyniki badań swoich i hematologa. Podsumowanie przerwała mu gniewna perora. Trwała ponad minutę. Wreszcie ordynator rzucił słuchawkę. - Wygląda na to, że jest dzisiaj w świetnej formie. - Słyszałeś? - Tylko ton, nie treść. - Clements pytał mnie, czy uważam go za matoła. Zanim zdołałem wyjaśnić, jakimi darzę go uczuciami zapytał, czy chcę mu wmówić, że młoda, zdrowa kobieta mogła zostać przyjęta do tego szpitala z tajemniczą chorobą, która teraz okazuje się praktycznie nieuleczalna. Nie zdążyłem przyznać mu racji, a oświadczył, że za pół godziny robimy konsylium obok sali pani Flanagan. - No to przepadła mi partia golfa. Dokładnie trzydzieści minut później w sali szkoleniowej niedaleko pokoju Annie Flanagan grupa zatrwożonych lekarzy robiących specjalizację i studentów czekała na pojawienie się doktora Ridleya Clementsa. W parę sekund po czasie ordynator wpadł na salę z rozwianymi
połami fartucha. Był wysoki, władczy i miał kwadratwą szczękę. Zmarszczone brwi zdradzały furię. - Nie będę taił moich uczuć - tslcts^l gromkim głosem. - Ten przypadek woła o pomstę do nieba. Jeżeli odkryjęjakiekolwiekzaniedbanie, nie zawaham się zalecić zwolnienia odpowiedzialnej za to osoby. Guzik mnie obchodzi, komu nadepnę na odcisk albo czyją karierę zwichnę - po prostu nie mogę pozwolić na to, by takie rzeczy działy się na moim oddziale! Za chwilę pójdziemy do pacjentki, potem zbierzemy się tutaj ponownie. Tym, którzy byli tak zajęci gdzie indziej, że nie znają podstawowych faktów, dotyczących tego przypadku, wyjaśniam: pacjentka, pani Flanagan, miała za pięć tygodni rodzić po raz drugi. Przewidywaliśmy, że będzie to normalny poród pochwowy bez powikłań. Do niedawna pani Flanagan była zdrową, inteligentną kobietą, cieszącą się ze swego macierzyństwa. Tydzień temu została ponownie przyjęta na oddział położnictwa. Miała wysoką gorączkę i majaczyła. Wstępnie rozpoznano proces infekcyjny, prawdopodobnie macicy. Pobrano posiewy i rozpoczęto podawanie antybiotyków. Co ciekawe, wszystkie posiewy przyniosły ujemne wyniki - tak samo, jak wszystkie badania laboratoryjne! Moi lekarze i liczni konsultanci zapewniali mnie wielokrotnie, że nie potrafiąniczego znaleźć. Mimo to stan pacjentki stale się pogarszał. Wczoraj zanikło tętno płodu, a w ciągu ostatniej godziny dwaj nasi najszacowniejsi klinicyści poinformowali mnie, że u pacjentki występuje rozsiany, piorunujący proces chorobowy! Chcę od was, tutaj zebranych, usłyszeć, jak to możliwe, że młoda ciężarna kobieta zapada nagle na tajemniczą chorobę, i w ciągu tygodnia pobytu w tej prestiżowej instytucji nikt nie potrafi wykryć u niej żadnych odchyleń od normy, aż wreszcie dzisiaj okazuje się, że stoi nad grobem. Do diabła!... Nie, nie zawracajcie sobie głowy- Clements machnął po chwili ręką z obrzydzeniem. - Chyba wolałbym tego nie słyszeć. Chcę zobaczyć pacjentkę. Bez słowa wyszedł z ponurą miną z pokoju. Reszta ruszyła za nim, komentuj ąc jego słowa prawie bezgłośnymi szeptami. Korytarz zapełnił się białymi fartuchami. Dzień był przepiękny, nikt jednak nie zawracał sobie głowy wyglądaniem przez długie okno, z którego roztaczał się panoramiczny widok na centrum Waszyngtonu, aż po odległą kopułę Kapitelu. Procesja zatrzymała się po pani chwilach przed saląpani Flanagan. Tabliczka z wielkim napisem informowała: CAŁKOWITA IZOLACJA - WSZYSCY ODWIEDZAJĄCY MAJĄ ZGŁASZAĆ SIĘ W DYŻURCE PIELĘGNIAREK. Tak jak Clements wszyscy pozakładali chirurgiczne maseczki, czepki i sterylne fartuchy. - Można z tego wyciągnąć niejedną naukę - stwierdził ordynator; chociaż w zamierzeniu miał to być szept, był jednak głośniejszy od tonu, jakim zazwyczaj prowadzi się rozmowę. - Pozwolicie jednak, że to ja ich wam udzielę. Niech nikt więcej się nie odzywa. Pchnął drzwi i wszedł do pokoju. Pozostali ruszyli za nim na palcach. Łóżko pani Flanagan stało wewnątrz komory izolacyjnej, w której utrzymywano stałą wilgotność. Był to pęcherz elastyczny z tworzywa sztucznego ze śluzami, mającymi zapobiec przenikaniu zarazków. Para wodna tworzyła wokół chorej gęstą mgiełkę. Jedna z pielęgniarek pomogła doktorowi Clementsowi założyć sterylny biały kombinezon, następnie rozpięła plastykową klapę wejściową. Ordynator wszedł do środka komory. Pielęgniarka zasunęła za nim polietylenowy zamek błyskawiczny. Widok powoli idącego przez opary Clementsa wywierał upiorne wrażenie. - Pani Flanagan? - zapytał cicho. Zatrzymał się przy łóżku. Ledwie było widać jego ruchy. Pochylił się, dotknął delikatnie pacjentki, przystępując do badania. Nagle obrócił się na pięcie, raptownie przeszedł do plastykowej śluzy, gniewnym ruchem rozsunął zamek i wypadł na zewnątrz. Zdarł maseczkę i
czepek. Kłęby pary wysnuwały się za Clementsem na zewnątrz, podczas gdy ściągał z siebie resztę ochronnego stroju. Pielęgniarka zaczęła protestować. - Nie żyje, idiotko! - przerwał jej gwałtownie Clements i wyszedł z sali. Nikt nawet nie drgnął. Opar niknął pod wpływem ciepłego powietrza na zewnątrz komory. Wszyscy wpatrywali się w ciało zmarłej kobiety. Annie Flanagan leżała z otwartymi ustami, jej wysychający język sterczał nad obnażonymi zębami.- Lekarze i studenci zaczęli popatrywać nerwowo po sobie. Nagle dotarło do nich z całą oczywistością coś więcej, niż zrozumienie, że są śmiertelni. Wywołał to widok szarożółtej skóry, mocno napiętej na zapadniętych policzkach martwej kobiety oraz dziwny zapach. Opar niósł bowiem ze sobą niezmiernie osobliwą woń: egzotyczny, ziołowy aromat, kojarzący się raczej z wilgotną, zieloną roślinnością niż zaduchem towarzyszącym śmierci. ROZDZIAŁ 2 Śmierć była tego ranka nieproszonym gościem, równie niemile widzianym, jak człowiek, który zjawia się bez zaproszenia na herbatę. Jej mroczny cień przystanął nad łóżkiem Rachel Garnes, zawahał się i zdecydował zostać jeszcze na chwilę. Rachel wyczuła tę obecność. W jednej chwili atmosfera w pokoju stała się cieplejsza. Kobieta poczuła że puchowa narzuta nagle stała się ciężka jak stos kołder. To było nawet przyjemne. Rachel zdawała sobie sprawę, że zbliża się nieuniknione, i czekała na to prawie z utęsknieniem. Byłaby gotowa w każdej chwili powoli wypuścić z płuc ostatnie tchnienie i skonać - gdyby nie zapach. Salka wypełniła się niespodziewanie tropikalną duchotą, jak gdyby znalazła się na wilgotnej ścieżce w dżungli. Oczy Rachel zalśniły nie tylko, wskutek gorączki, ale i z powodu nagłego aromatu. Umęczona odetchnęła powoli, wchłaniając woń cedrów, ziemisty aromat humusu i winorośli, wonny bukiet bromelii i bugenwilii. Zapomniane wrażenia drażniły zakończenia ner- 10 wów węchowych w jej mózgu. Może to skraj raju, pomyślała. Strudzona, opuściła trzepoczące powieki. Wszędzie wyczuwała obecność zieleni. Wyobraziła sobie obfitość liści i płatków, pąków i łodyg, kołyszących się trzcin i źdźbeł. Bliżej ciebie, o Boże... Rachel Garnes z radością rozstała się z życiem wydając ostatnie, świszczące tchnienie. Tak szczęśliwa nie była od lat. Jej śmierć odkryto dopiero po kwadransie. Rozwożąca leki młoda pielęgniarka zauważyła brak ruchów klatki piersiowej pod okrywającym wychudłe ciało Rachel prześcieradłem. Spróbowała wyczuć puls, ciężko westchnęła i natychmiast zadzwoniła po młodego lekarza. Numer wystukiwała z niechęcią. Był piąty lipca - czwarty dzień od rozpoczęcia nowego roku akademickiego. Wątpliwy przywilej oficjalnego stwierdzenia zgonu przypadał obecnie w udziale rozpoczynającym specjalizację lekarzom. Pielęgniarka zastanawiała się, jak niedawny absolwent medycyny zareaguje na zgon pacjentki. Pewnie okaże się, że po raz pierwszy od czasu, gdy otrzymał dyplom, będzie miał do czynienia z nieboszczykiem. Doktor Hassan Mohammed pojawił się po paru minutach, potykając się na korytarzu. Był zdenerwowany. To na pewno nie zawadiaka, pomyślała pielęgniarka. Może ratownik, który chce za wszelką cenę walczyć nawet w beznadziejnych przypadkach? A może arogancki cwaniaczek? Zaprowadziła lekarza do łóżka i podała mu stetoskop. Mohammed niezręcznie ujął w dłoń nadgarstek pacjentki i przyłożył słuchawkę do jej klatki piersiowej. Potem uniósł powieki zmarłej i zaświecił w źrenice. Spojrzał na pielęgniarkę oczami rozszerzonymi z przerażenia. Chryste, tylko nie beksa, pomyślała. - Nie żyje - powiedział cicho. - Tak, panie doktorze, zdążyłam zauważyć. - Zawiadomiła pani doktora Eriksona? - Nie. Do stwierdzenia najpierw wzywa się lekarza dyżurnego.
- Stwierdzenia? - Zgonu. - Stwierdzenia zgonu? - Tak, zgonu. Zet-gie-o-en-u. Musi pan powiedzieć: „Siostro, stwierdzam zgon te pacjentki". - Przecież nie żyje, prawda? - zapytał Mohammed. O Jezu, daj mi cierpliwość, pomyślała pielęgniarka. Popatrzyła na zegar na ścianie, wzięła do ręki historię choroby i wpisała co trzeba w rubrykę obserwacji pielęgniarskich. - „Zgon stwierdził doktor..." - powiedziała i spojrzała na identyfikator lekarza - „...Mohammed o godzinie 0.42". - Zamknęła historię choroby i podała 11 Hassanowi. - W pańskie ręce. Niech pan wpisze swoje obserwacje na różowym arkuszu. Potem niech pan zawiadomi doktora Eriksona. - Zna pani numer do jego dyżurki? Na pamięć, pomyślała pielęgniarka. - Przykro mi, ale nie. Niech pan zadzwoni na centralę, połączą pana. Ja zajmę się pacjentką. Mohammed ruszył niepewnym krokiem do dyżurki pielęgniarek. Po drodze zatrzymał się w drzwiach, by jeszcze raz popatrzeć na pacjentkę. Siostra zdążyła już naciągnąć prześcieradło na jej twarz. Stwierdziwszy, że nie ma nic więcej do zrobienia, Mohammed przeszedł do dyżurki i zadzwonił do starszego stażem kolegi. Doktor Craig Erikson przyszedł z ociąganiem. Wsunął się sennie na oddział, bez krawata, z rozpiętym kołnierzykiem. Mohammed zerwał się na równe nogi. - Przykro mi, panie doktorze. - Co takiego, Mohammed? - Przykro mi, że... że musiałem panu przeszkodzić. - Mnie też jest przykro - ziewnął Erikson. - Pacjentka mogłaby odczekać do piątej czy szóstej, żeby mi nie psuć nastroju. Mohammed niezupełnie pojął, o co chodziło koledze po fachu. - Dobrze zrobiłem, że zadzwoniłem? - zapytał z wyraźnym obcym akcentem. - Dobrze, brachu - uśmiechnął się Erikson i poklepał go po ramieniu. - Po stwierdzeniu zgonu wzywa się któregoś z kończących specjalizację lekarzy. Nie wiem, jak u was, może po prostu wrzuca się sztywniaków do Zatoki Perskiej? - Och, nie, panie doktorze. - Groziłoby to skażeniem ropy, prawda? - Mohammed był zdezorientowany. - Nieważne. Zawiadomił pan rodzinę i dokumentację? - Potulny wyraz twarzy Araba świadczył, że tego nie zrobił. - Chryste, Hassan, ciekaw jestem, czy sam byłem na początku taki zielony? - Przepraszam, panie doktorze. - Proszę, oszczędź sobie tych przeprosin. Kiedy zrobiłeś to po raz pierwszy, myślałem, że żałujesz, bo nie zdołałeś uratować pacjentki. Sam zawiadomię rodzinę. W tym przypadku będzie potrzebna autopsja. - Autopsja? - Sekcja zwłok, Hassan. Posiekanie na plasterki. Erikson wyjaśnił Mohammedowi jakie są wymagania proceduralne i jakie dokumenty należy wypełnić w związku ze zgonem w szpitalu. Potem zawiadomił najbliższą rodzinę Rachel. Jego głos był poważny, pełen skruchy i żalu. - Mam wrażenie, że bardzo panu zależało na tej pacjentce - powiedział Mohammed. 12 - Zależy mi na sekcji, Hassan. Nie zawsze, ale w tym wypadku wyjątkowo. Dokończ zaraz historię choroby. Spotkamy się u dyrektora administracyjnego o wpół do ósmej. Pokażę ci, jak się to robi.
Rano Erikson i Mohammed spotkali się w holu działu administracji. Craig był odświeżony, natomiast młodszy lekarz sprawiał wrażenie doszczętnie wytrąconego z równowagi. Erikson odprowadził go na bok. - Słuchaj Hassan, tylko nie zacznij się mazać. Tam siedzi rodzina. Kiedy wejdziemy, zrób pokorną minę i usiądź w kącie. Ja będę mówił, ty słuchaj. Patrz, co będę robił, i na miłość boską, nie otwieraj dzioba. Mając na karku Mohammeda, Erikson dziękował Bogu, że rodzina Gar-nesów to nie Żydzi. Craig ubierając się tego ranka, obmyślał sposoby uzyskania od krewnych zmarłej zgody na sekcję. Wszystkie podejścia były wariacjami na ten sam temat; używało się w nich garści pospolitych technik. Jedną z nich stanowiło odwołanie się do liberalizmu zmarłego. Innym było udowadnianie, jakie korzyści płyną stąd dla nauki. Trzecią metodę, pochodną pierwszej, znano pod mianem „branie na solidarność". Załóżmy, sugerował lekarz, że jutro do szpitala trafi pacjent dokładnie w takim samym stanie. Jeżeli dzięki wykonanej dzisiaj sekcji udałoby się mu pomóc, czy rodzina nie powinna przystać na nią z zadowoleniem? Na pewno chciałby tego sam zmarły. Ostatnie podejście nazywało się „obciążeniem winą". Należało stosować je ostrożnie, by nie przyniosło rezultatów odwrotnych od oczekiwanych. Polegało ono na wzbudzeniu w rodzinie poczucia winy—subtelnie, jednak na tyle dobitnie, by krewni przystali na sugestie lekarzy. Gdyby tylko chora trafiła do nas szybciej... Albo: gdyby tylko ktoś uparł się, że Rachel powinna zgłosić się do lekarza natychmiast, kiedy tylko zachorowała - kto wie, co byłoby wówczas? Erikson nie zdecydował, którą metodą się posłuży. Jego główną bronią była zdolność wypowiadania się w uporządkowany i przekonujący sposób. Poprawił krawat i wszedł do gabinetu. Mohammed ruszył za nim. Zjawiło się czterech członków rodziny Rachel Garnes: trzy kobiety i mężczyzna. Mohammed bez słowa usunął się w kąt. W obszernym gabinecie meble były porozstawiane dookoła niskiego stolika do kawy. W kątach tkwiły donice ze sztucznymi roślinami, ściany ozdobiono reprodukcjami niemodnej już sztuki współczesnej. Kiedy Erikson wszedł, członkowie rodziny mieli spuszczone głowy. Sprawiali wrażenie, jak gdyby chcieli dokładnie zapamiętać układ słojów na blacie stołu. Powoli unieśli głowy i popatrzyli na lekarza. Erikson pamiętał kobiety, które przychodziły w odwiedziny do Rachel. Mężczyznę widział po raz pierwszy. Ostatnia z kobiet wyglądała wspaniale. Erikson natychmiast zdał sobie sprawę, że jej uroda przysporzy mu najwięcej problemów. Ciekaw był, kim jest mężczyzna. Może bratem? - Jestem doktor Erikson - przedstawił się. - Jestem jednym z lekarzy, którzy zajmowali się Rachel. Niektórych z państwa już spotkałem. Przykro 13 mi, że nie miałem sposobności poznać wcześniej pozostałych. — Wpatrywali się weń zaczerwienionymi oczyma, czekając, co jeszcze ma im do powiedzenia. - Nie potrafię wyrazić, jak bardzo mi przykro. Od pewnego czasu spodziewaliśmy się takiego końca, lecz gdy wreszcie nastąpił, mimo wszystko okazał się dla nas wstrząsem. - Urwał dla większego efektu, na chwilę odwracając wzrok. - Gdyby tylko było cokolwiek, co mogliśmy zrobić, jakiś drobiazg... Czy ja wiem? W pewien sposób czuję, że jesteśmy za to odpowiedzialni. - Nie - wycedził martwym głosem mężczyzna. - To nie wasza wina. - Wiem. Podpowiada mi to logika, lecz emocje rządzą się innymi prawami. Przywiązałem się do Rachel. Czułem się tak, jakbym ją znał. Była taka młoda. Atrakcyjna kobieta zaczęła płakać. Bluzka podskakiwała jej na piersiach w rytm szlochu. Nie rób tego, kochaniutka, pomyślał Craig. Mam zadanie do wykonania. Też wybrałaś sobie okazję, żeby nie założyć stanika.
- Badaliśmy ją dwa razy dziennie. Czasami trzy — kontynuował. — Walczyliśmy o jakiś promień nadziei, o trochę czasu, żeby coś wymyślić. Na nic się to nie zdało; jej stan ulegał ciągłemu pogorszeniu. Ciągle kołacze mi się po głowie, że być może coś przegapiliśmy. Dawaliśmy jej wszystkie leki, jakie mieliśmy do dyspozycji, jednak nawet te wspaniałe preparaty nie dokonały cudu, na który liczyliśmy. Po prostu nie zadziałały. Wiem jako lekarz, że działo się tak dlatego, iż stan Rachel okazał się beznadziejny. Mimo to nie potrafię otrząsnąć się z wrażenia, że mogło chodzić o coś jeszcze. - Co to znaczy: o coś jeszcze? - zapytała jedna z kobiet, które odwie- działy Rachel. - Sam nie wiem. Nie jestem pewien. Może staram się znaleźć wytłumaczenie dla naszego niepowodzenia. Musiał jednak istnieć jakiś powód, skoro leki nic nie zmieniały w jej stanie. Powinna nastąpić przynajmniej ograniczona poprawa, było jednak inaczej. Może nie dotarliśmy do najistotniejszego czynnika. Może dołączyło się jakieś schorzenie, którego nie zdołaliśmy wykryć. - Jakie? - Tego też nie jestem pewien - pokręcił głową Erikson. - Długo się nad tym zastanawiałem, ale nie potrafię wskazać nic konkretnego. Mimo to wiem, że właśnie coś takiego się działo. Zdążył się rozkręcić. Rodzina słuchała z uwagą. Jak każdy doświadczony aktor bez trudu wygłaszał swą kwestię, słowa płynęły z ożywieniem i emfazą. Powoli zaczynały ponosić go emocje, które starał się przedstawić. Zaczął żyć rolą. - Proszę, zrozumcie - wychylił się naprzód, patrząc wprost w oczy krewnych - zrobiliśmy dla Rachel wszystko, co było w naszej mocy. Nie sądzę, aby gdziekolwiek miała lepszą opiekę. Mimo to w głębi serca wiem, że coś nam umknęło. Po prostu musimy dowiedzieć się, co to takiego. Wiem też, że żal, jaki odczuwacie, nie pozwoli wam być bezdusznym. - Przenosząc wzrok z jednej osoby na drugą, uniósł dłonie w błagalnym geście. - Właśnie z tego 14 względu, z powodu tego, co umykało naszej uwagi, proszę was o zezwolenie na badanie zwłok. Nie pozwalał im oderwać od siebie wzroku; nie zamierzał dać im czasu na zastanowienie. - Chodzi panu o sekcję? — zapytał mężczyzna. Słowo się rzekło, pomyślał Erikson i zaczął uważnie oglądać swe dłonie. Ze zdumieniem stwierdził, że drżą. Własne słowa wywarły na nim potężne wrażenie. Serce waliło mu jak młotem, żal wezbrał w gardle. Przenosił wzrok z jednego krewnego na drugiego tak szybko, że ich obrazy wydawały mu się kolejnymi klatkami filmu. Młoda kobieta wyprostowała skrzyżowane nogi i rozchyliła kolana. Jej minispódniczka była absurdalnie niestosowna na tę okazję. Erikson mógł dostrzec znaczną część jej ud. - Proszę nie traktować tego jako sekcji. Brzmi to tak okrutnie, tak ozięble. Gdybym przyszedł do was wczoraj i powiedział: Chcemy przeprowadzić operację; może okazać się nieskuteczna, ale może też uratować Rachel -wyrazilibyście przecież zgodę, prawda? - Pokiwali głowami. - Wobec tego właśnie tak o tym pomyślcie -jak o operacji, którą chcieliśmy przeprowadzić, ale która się nie powiodła. Wiem, że tego właśnie chciałaby Rachel. Jestesmyjej winni rozwiązanie tej zagadki, tej okropnej tajemnicy, która stała się przyczyną jej śmierci. W pięć minut krewni Rachel Garnes podpisali trzy komplety dokumentów, umożliwiające przeprowadzenie sekcji. Erikson zdołał po raz kolejny wydębić zgodę na autopsję. Ruszył z Mohammedem w stronę kafeterii na śniadanie. Pomyślał jeszcze, że koniecznie musi się dowiedzieć o numer telefonu młodej kobiety. - Był pan wspaniały, panie doktorze! - zawołał w uniesieniu Moham-med. - Nie wiem, gdzie się pan nauczył tak działać! - Daj spokój, Hassan.
- Nie, mówię poważnie. Wszystko, co pan powiedział, to prawda, ale do tego dochodzi jeszcze sposób, w jaki rozmawiał pan z rodziną. Nie wiem, czy kiedykolwiek tak będę potrafił. - Powinieneś, Hassan. Jeżeli wyniki sekcji okażą się takie, jak przypuszczam, powinieneś zrobić to jak najszybciej, bo będzie nas czekać cały cholerny nawał podobnych przypadków. Szpitalna kostnica przypominała inne, znajdujące się w ośrodkach klinicznych. Było w niej dość miejsca dla przypadków pospolitych i wyjątkowych, poczynając od rutynowych sekcji po wyszukane ćwiczenia z preparowania. Dwa stoły z lśniącymi blatami z nierdzewnej stali stały obok siebie. W sali cuchnęło formaldehydem oraz innymi odczynnikami, przez wszystko to przenikał jednak kwaśny odór krwi, przesycający nawet świeżo umytą glazurę. 15 Każdy robiący specj alizację lekarz miał obowiązek poprowadzić przypadek od początku do końca, od izby przyjęć po wypis, chociażby ten ostatni polegał na przewiezieniu do zakładu pogrzebowego. Obecność przy sekcjach była obowiązkowa. Jeszcze tego samego ranka Erikson i Mohammed dołączyli więc do doktora Hanka Cho, patologa, pochodzącego z mieszanej koreańsko-amery-kańskiej rodziny, który podczas sekcji wykazywał się niezrównaną zręcznością i błyskotliwością. Cho przystąpił do autopsji w asyście dwóch lekarzy. Zgrabnie wykonał skalpelem cięcie Rokitansky'ego - w kształcie litery Y, biorące początek pod obojczykami, łączące się na mostku i schodzące aż po spojenie łonowe. Odłożył skórę i przeciął elektryczną piłą chrząstki mostkowo-żebrowe. Dotarł do jamy brzusznej i odsłonił pętle żółtawobiałych jelit. W tej właśnie chwili on i jego pomocnicy wyczuli mocny zapach. Kwietna woń zaskoczyła Mohammeda. Odsunął się gwałtownie od stołu. Erikson chwycił go za ramię. - Spokojnie, Hassan. Nic ci nie jest? - Ni s, chyba nie. Co to za zapach? - Dobre pytanie - wtrącił się Cho. - Nie wiemy, skąd pochodzi. To trzeci przypadek w ciągu dwóch tygodni. Otwiera się brzuch i proszę bardzo, można wąchać do upojenia. Jak kwiaty. Niezupełnie, pomyślał Erikson. Woń przypominała zapach kwiatów, ale kojarzyła się raczej z wnętrzem kwiaciarni lub szklarnią, w której hodowano rośliny. Była to mieszanina zapachów, a nie pojedyncza woń. Równie dobrze Craig mógłby pchać kosiarkę do trawników: w powietrzu rozchodził się zapach świeżo ściętej trawy. Albo zrywać dojrzałe gruszki i brzoskwinie w nasłonecznionym Sadzie. Lub przycinać róże czy palikować pomidory w ogródku. - Pachnie jak eukaliptusy na targach w moich stronach. - Czyli jakich, doktorze Mohammed? - Nie pytaj, bo będzie za późno, Hank — powiedział Erikson. - Kiedy Hassan zacznie się rozwodzić nad pięknem Bliskiego Wschodu, nie sposób mu przerwać. Nawet wielbłądzie placki zamieniają się w kawior. Cho zręcznie robił swoje. Szybko poprzecinał więzadła i tkankę łączną, zanim przedłużył cięcie do okolicy łonowej. Nagle znieruchomiał, gdy w polu widzenia znalazła się wypełniająca całą miednicę, niewątpliwie zawierająca płód macica. - Nie mówiłeś, że była w ciąży. - Nie miałem pojęcia. - Erikson był zdezorientowany. W historii Rachel Garnes nie było wzmianki o ciąży. - Który miesiąc? - Wygląda na piąty, może szósty. Trudno powiedzieć, taka jest wynędzniała. Pomóżcie mi, dobrze? W ciągu paru minut zdołał z pomocą asystentów wyjąć trzewia pacjentki - usunął z j ej ciała wszystkie narządy od podstawy j ęzyka po odbytnicę. Zwłoki 16
zamieniły się w wydrążony korpus. Kopiec wilgotnych organów lśnił w padającym z góry świetle. Były wciąż ciepłe; w klimatyzowanym, chłodnym powietrzu unosiły się znad nich rzadziutkie smużki pary. Nadal czuć było woń bukietu kwiatów. - Czy inni zmarli na raka pachną tak samo? - zapytał Mohammed. - Niestety nie - odparł Hank Cho. - W większości przypadków nowotworów to... - zawahał się - ...no, coś zupełnie odmiennego. Mohammed zarumienił się, myśląc, że popełnił paskudną gafę. - Ale pani Garnes miała raka, prawda? - Istotnie. Te guzki to przerzuty. — Cho wskazał żółtawoszare twory w płucach. - Założę się, że za chwilę znajdziemy je też w wątrobie i węzłach chłonnych. Jest cała przeżarta przez raka. - Ale nie znajdziesz ogniska pierwotnego - powiedział Erikson. - Owszem, jeżeli jej przypadekjest taki, jak pozostałe. - Ogniska pierwotnego? - zapytał Mohammed. - Punktu, z którego brał początek złośliwy proces nowotworowy. Zwykle dotyczy to określonego narządu - powiedział Cho. - W dwóch ostatnich przypadkach również nie mogliśmy znaleźć ogniska pierwotnego. Ponieważ nie zdołaliśmy ustalić, skąd wzięło się to cholerstwo, opisaliśmy je ostatecznie jako „uogólniona rakowatość". Sądząc po wyglądzie - i zapachu-jestem gotów założyć się, że w tym przypadku będzie tak samo. Cho skończył sekcję makroskopową organów o jedenastej. Z każdego z narządów starannie pobierał wycinki. Miał rację; nie znalazł żadnego guza, który mógłby być pierwotnym ogniskiem nowotworu. Wycinki tkanek służyły do przygotowania preparatów mikroskopowych. Zwykle szkiełka były gotowe do obejrzenia następnego ranka, tym razem jednak patologowi zależało na czasie. Poprosił laborantów o przygotowanie preparatów jeszcze tego samego dnia. Miał nadzieję, że ogląd pod mikroskopem pozwoli znaleźć to, czego nie udało mu się odszukać przy badaniu makroskopowym. Preparaty były gotowe o piątej po południu. Cho wezwał Eriksona i Mohammeda. Obydwaj byli ciekawi diagnozy. Cho posługiwał się dwuokularo-wym modelem mikroskopu, tak, że dwie osoby równocześnie mogły oglądać preparat. Erikson stanął po przeciwnej niż Cho stronie biurka i popatrzył w tu-bus. - Komórki niewątpliwie złośliwe - skomentował Cho, kręcąc śrubą mikrometryczną, dzięki czemu preparat przesuwał się pod skrzyżowaniem cienkich linii na obiektywie. - Całe skupiska. Nieprawidłowe mitozy... hiper-chromazja - nadmierne wybawienie jąder. Nie mogę w żaden sposób określić struktury tkankowej. Przejrzał preparaty po kolei, najpierw z Eriksonem, następnie z Mo-hammedem. Powtórzył w końcu, że nie zdołał w ogóle określić, z jakiego narządu brały początek komórki nowotworowe, które rozsiały się po całym organizmie pacjentki. 2 — Kwiat śmierci 17 - No i tak; ugrzęzłem w ślepym zaułku - przyznał Cho. - Zadzwonię do Atlanty. - Do CDC? - spytał Erikson. - Tak jest. Erikson i Mohammed przysłuchiwali się, gdy patolog telefonował do Cen-ter for Disease Control, czyli ogólnokrajowego Centrum Epidemiologicznego. W krótkim czasie stwierdzono trzy przypadki identycznej, nie dającej się zidentyfikować postaci raka. Być może istotnie chodziło o epidemię. Hank Cho miał nadzieję, że zdoła uzyskać z Centrum odpowiedź na to pytanie. Po wymianie grzeczności z kimś znajomym Cho zaczął opisywać przez telefon to, co stwierdził. Zrelacjonował pokrótce przebieg kliniczny choroby, wyniki badania somatycznego oraz rezultaty sekcji. Przerwano mu jednak, gdy opisywał kolejne szczegóły historii choroby jednej z pacjentek. Na jego twarzy pojawił się wyraz zaciekawienia i dezorientacji. Wsłuchał
się uważnie w słowa swego rozmówcy, wtrącając jedynie od czasu do czasu pojedyncze słowa. - Tak, zgadza się... Ale skąd...?... Właśnie.... No dobrze. Wyślę je wam z samego rana. Dzięki. Najwyraźniej stropiony Cho odłożył słuchawkę. Pogrążył się w głębokiej zadumie. - Co się stało, panie doktorze? - zapytał Mohammed. - Czego się pan dowiedział? Cho odwrócił głowę i potarł oczy. - Cóż, zmartwiłem się, bo okazało się, że mój kumpel w Atlancie wiedział doskonale, o co mi chodzi. Z góry się orientował, co chcę powiedzieć. Wygląda na to, że cały ostatni tydzień wisiał na telefonie. Doniesiono o dwóch podobnych przypadkach, obydwóch u ciężarnych kobiet. Zakończyły się zgonem w wyniku nie dającego się bliżej określić rozsianego procesu nowotworowego. Obydwa przypadki były identyczne, nawet jeśli chodzi o obecność zapachu. - Cóż, to raczej wyklucza możliwość infekcji - powiedział Erikson. - Niekoniecznie. Te dwa wypadki i nasze trzy dają razem pięć - odparł Cho. - Wszystkie zdarzyły się w Waszyngtonie. ROZDZIAŁ 3 Biegła przez las pni i gałęzi. Prześladowcy byli niedaleko za nią. Tropili ją nieubłaganie, stale zmniejszając dystans. Obejrzała się, potknęła i upadła. Ziemia była wilgotna i gąbczasta. Zerwała się na równe nogi z rozszerzonymi z przerażenia oczami i pomknęła dalej w las. Przerwała głową zasłonę pajęczyn, starła z twarzy część lepkich nici. Cieniutkie, jedwabiste pasemka przy- 18 warty do jej powiek i policzków. Nie potrafiła sobie z nimi poradzić. Potrząsnęła gorączkowo głową, trąc desperacko oporne włókienka. Widok pełznącego ku jej oczom wielkiego, czarnego pająka sprawił, że przeraziła się jeszcze bardziej. Michelle zerwała się ze snu. Usiadła na łóżku, zlana potem. Cienka, akrylowa koszula nocna lepiła się jej do skóry. Rozbolał jążołądek; przyłożyła dłoń do dołu brzucha. Wciąż nie mogąc otrząsnąć się z koszmaru, jeszcze nie w pełni przytomna rozejrzała się ostrożnie dookoła. Była we własnej sypialni. To tylko sen. Kolejny koszmar, najgorszy, jaki zdarzył jej się do tej pory. Odetchnęła głęboko i otarła mokre czoło. Przerzuciła nogi przez skraj materaca i poszukała stopami pantofli. Wsunęła je na nogi i wstała. Była jednak tak osłabiona, że natychmiast osunęła się z powrotem na łóżko. Przez kilka minut siedziała w katatonicznej mgiełce, wpatrując się przed siebie niewidzącym wzrokiem, jak świeżo wydobyta z gruzów ofiara bombardowania. Zamrugała, gdy zaczęła powoli dochodzić do siebie. Myślenie przychodziło jej z trudem, nie mówiąc o koncentracji. Czuła się, jakby była pod wpływem narkotyków. Zebrała siły, znowu wstała i poczłapała do łazienki. Popatrzyła na swoją twarz w lustrze. Na górnej wardze perliły się drobniutkie kropelki potu. Nie miała jednak worków pod oczami i wyglądała na wypoczętą. Była dopiero szósta rano. Czuła się, jakby spała niezmiernie długo. Koszmar odebrał jej siły. Mimo świeżego wyglądu czuła się fizycznie i emocjonalnie wyczerpana. Odkręciła kurki i napełniła wannę po brzegi gorącą wodą. Zanurzyła się w kąpieli i siedziała w niej tak długo, aż nadszedł czas, by ubierać się do pracy. Wybrała z szafy luźną letnią sukienkę. Przyłożyła ją do siebie i przyjrzała się tkanemu materiałowi w lustrze w sypialni. Pokój wypełniało poranne światło. Termostat klimatyzatora zareagował na ciepło, włączył się skraplacz pary i przez sypialnię poniósł się chłodny powiew. Michelle nagle zerknęła w lustro. Zobaczyła, że drzwi sypialni powoli się zamykają. Krzyknęła. Sukienka wypadła jej z rąk. Obróciła się, podbiegła do drzwi i szarpnęła za klamkę. Drzwi otworzyły się gładko. Wyjrzała natychmiast na korytarz. Odprężyła się, gdy
stwierdziła, że w mieszkaniu panuje całkowity porządek. Przymknęła oczy i głęboko odetchnęła. Co się z nią działo? Czuła napięcie; była kłębkiem nerwów, jak nigdy dotąd. Doszła do wniosku, że to nagły powiew klimatyzowanego powietrza zatrzasnął drzwi. Zdarzało się to już dziesiątki razy. Znała doskonale towarzyszący temu odgłos. Dlaczego sądziła, że ktoś zakradł się do środka? Przestań, zbeształa się. Daj spokój i wreszcie się ubierz. Koncentrując się na konkretnych czynnościach, upięła włosy, umalowała się i po półgodzinie wyszła z mieszkania. Michelle Van Dynę wkroczyła energicznie do swojego gabinetu tuż przed dziewiątą. Jej sekretarka jeszcze się nie pojawiła. Michelle rozmyślała o tysiącu i jednej sprawie, czekających na nią z początkiem nowego tygodnia 19 1 w pracy. Gdy chowała torebkę do szuflady, z zaskoczeniem zauważyła, że na blacie panuje całkowity porządek. Wyraźnie pamiętała, że w piątek zostawiła na nim parę rzeczy, by zabrać się do nich od razu w poniedziałek. Papiery jednak znikły. Rozległo się pukanie, uchyliły się drzwi do gabinetu. Była to sekretarka. Michelle uśmiechnęła się na powitanie i wróciła do szperania w szufladach. - Maggie, wydaje mi się, że zostawiłam w piątek na biurku całą stertę papierów, a dzisiaj nie mogę znaleźć nawet jednej kartki. -Nie zdołała odszukać w środkowej szufladzie dokumentów, o które jej chodziło, więc zaczęła grzebać w skoroszytach po prawej stronie. - Maggie? - Sekretarka wpatrywała się bez słowa w swoją szefową. Miała uchylone usta i minę kogoś absolutnie oniemiałego ze zdumienia. Powoli podeszła do Michelle, wciąż ze zdezorientowanym wyrazem twarzy. Michelle podniosła głowę i zauważyła jej spojrzenie. - Och, rany, po twoim wzroku widzę, że będą kłopoty. Gdzieś zarzuciłam te papiery, prawda? No dobrze, gdzie je... - Nic pani nie jest? - zapytała Maggie ledwie dosłyszalnym szeptem. Michelle nie miała pojęcia, o co chodzi sekretarce. Maggie nagle ożywiła się, wyminęła biurko i z całych sił uścisnęła szefową. Gdy się od niej odsunęła, w jej oczach lśniły łzy. - Tak się martwiliśmy, proszę pani -powiedziała. -Gdzie pani była? - Słucham? - Ciągle do pani dzwoniłam. Wszędzie pani szukaliśmy. Myśleliśmy, że stało się z panią coś strasznego! Michelle uśmiechnęła się niezręcznie, czując zaniepokojenie. Czyżby strojono sobie z niej żarty? - Maggie, mam uczucie, że chcesz mi coś powiedzieć, prawda? - Nie wiedziała pani, że jej szukamy? - Kiedy? - Przez ubiegłe dwa dni! - Przez weekend? Cóż tak ważnego się działo, że nie mogło zaczekać do poniedziałku? - Przecież chodzi mi właśnie o poniedziałek! I wtorek! Dzwoniliśmy do gospodarza domu, do pani przyjaciółek. Zastanawialiśmy się, czy nie zatelefonować do pani rodziców, ale nie chcieliśmy ich denerwować. Pan Richardson powiedział, że jeżeli do dzisiaj się pani nie znajdzie, będziemy musieli zawiadomić policję! - Chyba żartujesz! - rzekła Michelle z uśmiechem. Maggie umilkła. Michelle poczuła, że zaczyna jąogarniać niepokój i dezorientacja. Podeszła do radia z zegarem, stojącego na szafce na akta. W połowie drogi raptownie przystanęła. Cyfrowy wyświetlacz wskazywał 9.04. Obok godziny dostrzegła datę. Według zegara była środa, dwudziesty siódmy.
Serce Michelle zabiło szybciej. 20 - Tego już za wiele! - powiedziała do Maggie zirytowanym głosem. -Potrafię doceniać żarty tak jak każdy, ale to przestało być śmieszne. Do diabła, Maggie, może wreszcie przestaniesz stroić głupie miny?! - Zawiadomię pana Richardsona, że nic się pani nie stało... - Oczywiście, że nic mi nie jest! O co ci chodzi?! - Tylko o to, że martwiliśmy się o panią. Michelle spróbowała się opanować. - Maggie... - zaczęła mówić, lecz nie dokończyła. Dostrzegła na biurku gazetę. Wzięła ją do ręki i poszukała daty na pierwszej stronie. Nagle pobladła jak płótno. Rzeczywiście była środa. Dwudziesty siódmy. Gazeta wysunęła się jej z dłoni. Michelle jak w transie dobrnęła do fotela i osunęła się nań. Słabym głosem poprosiła Maggie, by wyszła z gabinetu. Musiała zostać sama. Odrętwiała, podniosła słuchawkę i wystukała zewnętrzną linię. Zgłosiła się operatorka. - Może mi pani powiedzieć, jaki mamy dzisiaj dzień? - zapytała słabym głosem. Nastąpiła chwila ciszy. Gdy padła odpowiedź, słuchawka zaczęła wysuwać się Michelle z dłoni. Zacisnęła palce i powoli odłożyła jąna widełki. Była oszołomiona. Przyszła do biura w poniedziałkowy poranek, gotowa zmierzyć się z czekającymi na nią obowiązkami. Okazało się jednak, że to nie poniedziałek, lecz środa. Co najmniej dwa dni znikły jej z życiorysu. Nie przypominała sobie zupełnie nic. Wróciła myślami do tego, co działo się w piątek. Pojechała do domu. Zjadła kolację w nowej włoskiej restauracji z Gilbertami. Co później? Michelle nagle uświadomiła sobie, że nie potrafi sobie przypomnieć również soboty ani niedzieli. Czas między położeniem się do łóżka w piątek i koszmarem, który ją dzisiaj obudził, był czarną dziuraw jej pamięci. Nie miała żadnych wskazówek, co mogło się stać. Zmarszczyła czoło, obracając nerwowo ołówek w palcach. Przecież musiało istnieć jakieś sensowne wyjaśnienie! Jako osoba zawsze szczycąca się dobrą pamięcią, poczuła się nagle zupełnie bezradna. Ołówek trzasnął w jej palcach. Upuściła na blat złamane kawałki i popatrzyła na swe dłonie. Drżały. Michelle próbowała poradzić sobie z zamętem w głowie, okazało się to jednak niemożliwe. Wreszcie zmusiła się do pracy i starała się uporać z zaległymi obowiązkami. Nudne, rutynowe czynności podziałały uspokajająco; reszta poranka i popołudnie szybko minęły. Przed wyjściem z pracy poprosiła Maggie na parę słów na osobności. Sekretarka wyglądała na przygnębioną. - Nie rób takiej ponurej miny, Maggie - powiedziała dla zachęty i jak gdyby zawierzała jej tajemnicę, uśmiechnęła się i dodała: - Przyrzekam, że jutro tu wrócę! - Świetnie. - Maggie zdołała jej wreszcie odpowiedzieć uśmiechem. 21 - Wszystkim, którzy będą pytać, powiedz... - zawahała się w poszukiwaniu właściwych słów i uniosła brwi. - Po prostu powiedz, że wyjechałam i zapomniałam zadzwonić, dobrze? - Maggie przytaknęła. Michelle zebrała dokumenty i ruszyła do drzwi. - Jesteśmy przecież światowymi kobietami. -Mrugnęła. - Będziesz mnie kryła? - Rzuciła sekretarce możliwie najbardziej promienny uśmiech, uchyliła drzwi i rozejrzała się, czy nikt nie podsłuchuje ich tajemnic. - Któregoś dnia opowiem ci, o co chodziło. Obiecuję! - Tak, proszę pani. Wychodząc z budynku z papierami pod pachą, Michelle miała nadzieję, że takie wytłumaczenie wystarczy. Zastanawiała się, czy jej niewinne kłamstewko miało cokolwiek
wspólnego z prawdą. Uśmiechnęła się do własnych myśli. Nie do wiary. Prawdopodobnie nigdy w życiu nie bawiłam się równie dobrze, a niczego nie potrafię sobie przypomnieć! Wieczorem pogodny nastrój zniknął i zaczęły jągnębić poważne kwestie. Wiedziała, że Maggie zrobi, o co ją prosiła. Michelle zamierzała uciec się do możliwie najprostszego wytłumaczenia. Była bowiem przerażona, iż nie miała żadnego logicznego wytłumaczenia swojej nieobecności. Sen tej nocy nadszedł powoli. Michelle zwinęła się w kłębek w pościeli, starając się wykrzesać z głębi duszy odrobinę grzejącej otuchy. Było jej zimno. Zastanawiała się, czy rzeczywiście dotknęła ją amnezja. Wydawało się całkowicie niepojęte, by mogło się jej przydarzyć coś równie niezwykłego. Musiało istnieć jakieś logiczne wyjaśnienie. Powtarzała w duchu, że w końcu na pewno wszystko sobie przypomni. Miała nadzieję, że do tego czasu nie stanie się z nią nic złego. Następnego dnia Michelle znów zagłębiła się bez reszty w pracy. Przed południem zrobiła sobie przerwę. Wstała zza biurka, przeciągnęła się i wyszła na korytarz do dystrybutora wody mineralnej. Nacisnęła guzik i zaczekała, aż napełni się tekturowy kubek. Pęcherzyki powietrza leniwie unosiły się ku górze w szklanym zbiorniku. Drobne ba-nieczki docierały do powierzchni i pękały, przez co rozchodziły się po niej malutkie fale. Widok ten z niewiadomego powodu zahipnotyzował Michelle. - Mogę? - zapytał mężczyzna, który stanął obok niej, czekając na swoją kolej. Nie usłyszała. Nie potrafiła oderwać wzroku od rozchodzących się w szklanym naczyniu kręgów. - Skończyła pani? Czysta, rozmigotana woda. Przelotne wspomnienie obudziło skryte w podświadomości obrazy przeszłości. Może był to tylko sen. Michelle poczuła dłoń na ramieniu. Obróciła się i zauważyła wreszcie mężczyznę. - Nie chcę przerywać pani zamyślenia, ale czy mógłbym się napić? - Och... Przepraszam. 22 Odsunęła się na bok i upiła łyk z kubka, spoglądając nadal na dystrybutor. Woda. Przypominała sobie coś związanego z wodą. W jej umyśle pojawiła się żywa, jednak zamglona wizja, jak gdyby oglądała jąprzez stałe rozregu-lowujące się soczewki. Krystalicznie czysty staw o rozmigotanej powierzchni. Łagodny wodospad, nad którego kaskadami wodny pył lśnił wszystkimi barwami tęczy. Z całych sił chciała sobie przypomnieć, gdzie i kiedy widziała tę scenę. Jej świadomość podobna była w tej chwili do osoby szukającej w nadbrzeżnym piasku pamięci muszelek wspomnień. Ruszyła w stronę swojego gabinetu. Zaklęła w duchu. Wizja pojawiła się znikąd - niespodziewany, niepokojąco znajomy widok. Znów zaczęły jej przychodzić do głowy dziwaczne myśli. Na chwilę przed oczami stanęła jej ponownie zapierająca dech w piersi sceneria i cieknąca woda. Obraz był piękny jak z raju. Co się z nią działo? Dotarła wreszcie do gabinetu, zmięła kubeczek i wrzuciła do kosza na śmieci w pokoju sekretarki. - Były jakieś wiadomości, Maggie? Sekretarka podała jej kartki papieru. - Telefonował podsekretarz. Powiedział, że będzie w swoim gabinecie do południa. Oddzwonił również człowiek z Departamentu Spraw Wewnętrznych. - Połącz mnie z nim, dobrze? I przekaż podsekretarzowi, że oddzwo-nię do niego. Michelle weszła do gabinetu i zamknęła drzwi. Orientowała się dość dobrze, czego chce człowiek z Departamentu Spraw Wewnętrznych. Nie mogła mu w niczym pomóc. Rozległo się brzęczenie interkomu na biurku. - Pan Sykes na linii dwa-cztery, proszę pani. Michelle podniosła słuchawkę.
- Arthur? Kto tym razem wkroczył na wojenną ścieżkę? - Zaczęli okupować płuczkę odkrywki Longview. Okupować! - Kto? - Rolnicy, paru nauczycieli. Miejscowi Indianie. Nie możesz nic na to poradzić? Naprawdę nic? - Już to przerabialiśmy. Wiesz, że nie mogę wydać nakazu zamknięcia rurociągu. Poza tym kontakty z ludnością to twoja działka. Niestety, sprawa nie należy już do moich kompetencji. Wysłuchała cierpliwie narzekań Arthura. Wreszcie obiecała, że porozmawia z sekretarzem Departamentu, czy nie można by wydać jakiegoś pojednawczego oświadczenia. Odłożyła słuchawkę i potarła powieki. W swej pracy była uczestnikiem niekończącej się batalii, toczonej przez zwolenników ochrony środowiska i producentów energii. Rozwiązywanie sporów ekologicznych było łatwiejsze niż radzenie sobie z protestami pod elektrowniami jądrowymi, lecz również wiele ją kosztowało. Obecny konflikt dotyczył kopalni odkrywkowej w basenie Powder River w Wyoming. Okolice te obfitowały w węgiel, a koniunktura 23 sprawiła, że osiedla górników wyrastały jak grzyby po deszczu, prowadząc do przekształcenia środowiska. Michelle współczuła rolnikom, którzy patrzyli, jak stuosiemdziesięcioto-nowe ciężarówki samowyładowcze rozjeżdżają grunt masywnymi oponami, i w duchu przyznawała rację zwolennikom ochrony środowiska, ostrzegającym, że uruchomienie kopalni pozostawi trwałą, szkaradną bliznę na prerii. Kraj jednak potrzebował energii tak rozpaczliwie, że nie miał wyboru. Otwarcie odkrywki było koniecznością. Michelle załatwiła do południa telefony i wyszła z biura, zamierzając spotkać się na obiedzie z przyjaciółką. Ruszyła spacerem po Independence Avenue. Ciepłem promienie słońca muskały jej ramiona. Okazało się, że Pam siedzi na ławce przed kawiarnią. Na widok Michelle machnęła ręką. - Chcesz, żebyśmy tu zjadły? - Wskazała mały stolik pod markizą. - Tak. - Michelle popatrzyła na niebo. - Piękna dzisiaj pogoda. Kelner posadził je pod godłem Noily Prat i podał menu. Pam przejrzała ręcznie spisaną listę potraw. - Gdzie się podziewałaś przez weekend? - zapytała beztrosko. - W poniedziałek miałam telefon z twojego biura. Michelle zacisnęła dłonie na skraju krzesła tak silnie, że zbielały jej kostki. - Pojechałam do domu. - Do Cleveland? - Pam uniosła głowę. - Yhm. - Jak tam twoi staruszkowie? - Dobrze. Chyba wreszcie pogodzili się z tym, co się stało. Czasem zastanawiam się, czy nie jest im ciężej niż mnie, bo są ode mnie starsi. No cóż, co będziemy jadły? - zapytała pogodnie, ucinając dyskusję na ten temat. Pam szybko wlepiła wzrok w menu, wyczuwając niechęć przyjaciółki do rozwodzenia się nad tragedią, która spotakała jej rodzinę. - Boże, mam dosyć omletów, a jeśli wypijęjeszcze trochę perriera, uniosę się w powietrze. Na miłość boską, co to może być: Le hot dog provencale? - Frankfurter na francuskim pieczywie? - Idiotyzm. Michelle z ulgą stwierdziła, że jej wymówka okazała się skuteczna, przynajmniej na razie. Nie miała ochoty aby wypytywano, co się z nią działo. Wróciły do przeglądania menu. Wreszcie zdecydowały się na sałatkę z owoców morza i wino. Pam, mieszkająca w tej samej
kamienicy w Georgetown co Michelle, dziennikarka, była niepoprawnąplotkarką. Najpierw ponarzekała na ostatnie zgony na raka w mieście, potem zajęła się co pikantniej szymi szczególikami z życia Waszyngtonu. Michełle zadowalała się sączeniem wina i słuchała nieuważnie przyjaciółki, nie przerywając jej. Przypadkowo popatrzyła na pasiasty obrus o śmiałych barwach. I znów zaczęła błądzić myślami. Przed jej oczyma po raz kolejny pojawiły się osobliwe widoki i sceny: barwny zamęt jaskrawych i pastelowych zieleni, ze szmaragdowymi akcentami i oślepiającymi błyskami 24 czystego światła. Scena ta nie znikała jej sprzed oczu, a umysł zdawał się zataczać wokół kolorowej tęczy koła jedno po drugim, aż... - Ogłuchłaś, Mikę? - Pam potrząsała ją stanowczo za ramię, wbijając w nie paznokcie, by zwrócić uwagę przyjaciółki. - Mikę! Michelle otrząsnęła się z transu. Podniosła głowę i stwierdziła, że kelner przypatruje się jej uważnie. - Przepraszam, ma 'm 'selle. - Słucham? - Popatrzyła nierozumiejącym spojrzeniem na kelnera, następnie na Pam. - Przeszkadza mu krzesło. Przesuń się, głuptasie. Michelle doszła do siebie i zorientowała się, że zagradza drogę kelnerowi, który chciał przejść obok niej z dwójką małych dzieci. - Przepraszam. Kelner minął jąze wzgardliwą miną. Przechodząc obok Michelle, dzieci przypatrywały się jej uważnie. Gdy odchodziły, nadal oglądały się na nią przez ramię. - Co się stało tej pani, mamusiu? - Cicho! Popatrzyła na Pam, która również przyglądała się jej z zaciekawieniem. Michelle jęknęła, oparła raptownie łokcie na stole i ukryła twarz w dłoniach. Poczuła się nagle znużona. Zamknęła oczy i potarła czoło czubkami palców. Na miłość boską, co się z nią działo? Zawsze była taka uważna i dokładna. Czy powinna zgłosić się do lekarza? - Nic ci nie jest, Mikę? Odjęła ręce od twarzy i uśmiechnęła się. - To tylko zmęczenie. - Siedziałaś do późna? - Tak. - Skoro mówimy o nocnych Markach, wieść gminna głosi, że nasza wspólna znajoma ugania się wieczorami za członkiem pewnej grupy rockowej... Pam zaczęła relacjonować kolejne okrachy plotek i pomówień. To, co mówiła przypominało lont, który pali się równo aż do wywołania eksplozji, albo samoistnie wygasa. Pam nadal trajkotała, gdy skończyły jeść, a Michelle zaproponowała, że zapłacą rachunek. Dzień minął szybko. Podobnie było z piątkiem. Opuściwszy biuro po tygodniu pracy, Michelle ruszyła w długi, beztroski spacer do Georgetown. Zabrała ze sobą sporo dokumentów. Postanowiła poświęcić większą część weekendu, aby się z nimi uporać. Zdążała do domu trasą nad rzeką; chciała zostawić papiery w mieszkaniu i przebrać się w dżinsy. Po lekkiej kolacji wybrała się samotnie na film Chaplina. Od lat nie chodziła sama do kina. Wróciła późno. Gdy szykowała się do spania, usłyszała, ulotne odgłosy balujących w letnią noc sąsiadów. Michelle założyła parę rozmiarów za dużą bluzę od pidżamy, zgasiła światło, wsunęła się do łóżka i naciągnęła na siebie chłodnąpościel. Miała nadzieję, że uśnie bez trudu. Przez kilka ubiegłych 25 nocy wierciła się przez parę godzin, próbując wytłumaczyć sobie to, co nie miało sensu. Zastanawiała się, czy coś złego dzieje się z jej organizmem. Nigdy wcześniej sienie
dekoncentrowała ani nie miała luk w pamięci. Okresy amnezji mogły być pierwszą oznaką choroby - guza mózgu, czy Bóg wie czego. Coraz częściej zdarzały się jej też fragmentaryczne myśli, których nie potrafiła sprecyzować: wizje piękna, trwające parę sekund dojmujące halucynacje, w których migał kalejdoskop barw. Czy były to wspomnienia? Jeśli tak, to czego? Gdyby tylko potrafiła je zrozumieć. Przekraczało to jednak jej możliwości. Widywała również twarze. Czy rzeczywiście twarze? Niewyraźne oblicza pomiędzy trzcinami i wysokimi trawami, nieokreślone sylwetki stojących w oddali kobiet, cichy szelest jaskrawych, lśniących liści... Zapadła w sen. Blask księżyca padał na jej łóżko. Pasmo mętnej bieli przesuwało się powoli po chłodnej, wykrochmalonej pościeli, nabierając bladego, lawendowego odcienia. Woal mżącej poświaty sięgnął wreszcie szyi Michelle. Tętnice pulsowały w blasku księżyca jak miniaturowe bębny, bijące w rytm pracy jej serca. Po drugiej stronie alei stał wyższy o dwa piętra budynek, z jego dachu jednak z trudem dało się dojrzeć łóżko Michelle. Z okna jej mieszkania widoczny był ciemny prostokąt komina, jaskrawo obrysowanego blaskiem księżyca. Jego podłużny cień przesuwał się powoli po pościeli. Na chwilę pojawił się drugi cień - wydłużona ludzka postać. Człowiek na dachu znieruchomiał na chwilę, spoglądając przez dzielącą budynki przestrzeń. Potem ruszył dalej. Talerz wysunął się z jej namydlonych dłoni i rozbił z łoskotem na kuchennej posadzce. Kawałki porcelany uderzyły w szafkę pod zlewem. Kobieta popatrzyła na ręce, czując przenikającą ciało słabość. Zaczęło płakać dziecko. Mąż wpadł do kuchni, zobaczył, co się stało, i zmartwiony pokręcił głową. Przeszedł do spiżarni i wrócił ze szczotką. Podtrzymując dziecko jedną ręką, drugą zamiótł podłogę. - Lepiej sobie usiądź, Sandy. - Nic mi nie jest. - Jesteś blada jak prześcieradło. - Wezmę dziecko. - Usiądź, na miłość boską! - powiedział błagalnie. - Siądź, zanim się przewrócisz. Zaraz ci ją podam. Kobieta wyszła na chwiejnych nogach z kuchni, ledwie zwracając uwagę na płacz córeczki i szczęk zmiatanych kawałków porcelany. Osunęła się na kanapę. Była zmęczona. Potwornie zmęczona. Zamknęła oczy. Od kiedy się tak czuła? Od dwóch tygodni? Dłużej? Jenny miała dopiero dziesięć miesięcy. Potrzebowała matki. Silnej, zapewniającej opiekę matki. 26 Przecież tak bardzo ją kocham, pomyślała kobieta. Co się & rmsi dzieje? Doktor Jenkins powiedział, że w moich badaniach nie ma żadnych odchyleń od normy, że ciąża przebiega prawidłowo. Biorę dodatkowo witaminy zgodnie z jego zaleceniami, piję mnóstwo mleka. Otworzyła oc?Y i popatrzyła na swoje nogi. Schudła tak bardzo, że zaczęły sterczeć jej k°stki> a miękkie kapcie stały się za duże na jej stopy. Richard wszedł do pokoju i usiadł przy telefonie trzy01^0 JennY na kolanach. ' - Do kogo dzwonisz? - Do Maksa. - Nie pójdę do niego! - Kochanie, mówiliśmy o tym tysiące razy. Max to psycholog, a nie psychiatra. To nasz dobry przyjaciel, i może ci pomóc. - Nic mi przecież nie jest. Doktor Jenkins sam tak po^edział. - Och, przestań - westchnął Richard. - To było dziesięć dm temu. Poza tym Jenkins może się mylić.
Zmarszczył czoło, gdy usłyszał sygnał, iż linia jest zajęta. - Lekarz powiedział, że depresja w ciąży jest czymś norm^y01-Richard stuknął aparatem o stolik i zerwał się na nogi. Jenfly znów sie- rozpłakała. - Dosyć już tego! Nie zamierzam słuchać dłużej jego niedycznych bredni! To szarlatan! Zdajesz sobie z tego sprawę? Gówno, aHie depresja! Popatrz tylko na siebie! Jesteś chuda jak szkielet! Nie jesteś W stanie utrzymać w górze głowy i z każdym dniem coraz bardziej słabniesz. Ńie wspomnę już 0 tym, że przepadłaś dzisiaj na całe popołudnie. Kto wie, &**& znowu zemdlejesz albo się zgubisz? Sandy się rozpłakała. Dużo ją to kosztowało, bo nie mi^a nawet siły> by płakać. Zdawała sobie sprawę, że dzieje się z nią coś złego. Moze naPrawdę powinna zgłosić się do Maksa? Richard podszedł do niej, starając się po drodze uspokoi Jenny- Mruczał 1 całował dziecko. Usiadł obok żony z córeczką w ramionach- Ująj Sandy za rękę i pogładził jej palce. Popatrzyła na niego przepraszająco- - Przepraszam, Richard - zaszlochała. - Tak bardzo si€ starałam... Nie pamiętam... Po prostu... - Ja też przepraszam, San. Nie chciałem się na ciebie wydzierać. Po prostu nie mogę już wytrzymać tego, co się z tobą dzieje. Masz rodzić za dwa miesiące, ale marniejesz w oczach! Może to rzeczywiście depresja, sam nie wiem, ale cię kocham. Ciebie i Jenny. Pozwól, żebym ci zabrał do Maksa, proszę cię! - Dobrze - zaszlochała i wytarła nos. - Pojedziesz ze mną jutro? - Pokiwała głową. - Wspafli^a dziewczyna. Zobaczysz, że właśnie tego ci potrzeba. Spróbuję się jeszcze raz do niego dodzwonić. 27 - Muszę nakarmić Jenny. Podał jej córeczkę. Sandy ujęła Jenny w ramiona i przytuliła do siebie. Kochała ją. Powoli przeszła chwiejnym krokiem do sypialni, podczas gdy Richard wystukiwał numer. Jenny płakała coraz ciszej. Sandy przycisnęła wilgotny policzek do buzi córki. Była przekonana, że nikt nie potrafi kochać swojego dziecka bardziej niż ona. Zastanawiała się, czy wystarczy jej miłości dla drugiego. Ułożyła poduszki pod ścianą jako oparcie dla pleców. Gdy Jenny była noworodkiem, Sandy karmiła jąw bujanym fotelu, teraz jednak brakowało jej na to sił. Ledwie była w stanie wesprzeć się na poduszkach. Rozchyliła szlafrok i rozpięła zatrzaski stanika. Mleko ciekło już z jej sutków na sam dźwięk płaczu dziecka. Zabawne, pomyślała, karmienie ponoć miało zapobiegać zajściu w ciążę. W jej przypadku stało się odwrotnie. Nieważne. Przyłożyła Jenny do piersi i znowu zamknęła oczy. Dziecko ssało z zadowoleniem. Karmienie jest szczególnie intymną czynnością, pomyślała Sandy. Jest tak pełne ciepła, tak wspaniałe. Nigdy nie czuła się bliższa dziecku, niż właśnie wtedy. Jej znużone usta ułożyły się w uśmiechu. Oddychała głęboko, napawając się emocjonalną więziąz niemowlęciem. Nagle w pokoju poczuła dziwną woń. Ziołową, niemal kwietną. Cudowną. W drugim pokoju Richard kończył rozmawiać z Maksem. Zrelacjonowanie psychologowi ostatnich wydarzeń zabrało mu kwadrans. Wszystko zależało teraz od Maksa. I Sandy. Usłyszał nagle, że z sypialni rozlega się płacz Jenny. Kwękanie narastało coraz bardziej, aż zamieniło się w żałosny lament. Richard przykrył dłonią słuchawkę. - Sandy! -krzyknął. Czekał na odpowiedź, był niąjednaktylko płacz Jenny. - San...? - Martwił się, że dziecko płacze tak długo. - Zaczekaj chwilę, Maks -powiedział do słuchawki i ruszył do sypialni. Co się działo, na miłość boską? - Jen? Tatuś już idzie!
Zatrzymał się w drzwiach, starając się pojąć to, co zobaczył. Żona wpół-leżała na poduszkach, z odwróconą od niego głową. Jego wzrok przykuła jednak Jenny. Dziecko leżało płasko na plecach na dywaniku obok łóżka. Płakało nieprzerwanie skrzekliwym głosem, zacisnąwszy przy twarzy drobne piąstki. Doskoczył do niej, porwał z podłogi i zakołysał w ramionach. Co, u diabła...? Usiadł na łóżku, całując córeczkę i tuląc ją w objęciach. - Na miłość boską, Jenny, nie... Ciało Sandy osunęło się z poduszek i opadło ciężko na materac. Tam, gdzie znajdował się przed chwiląjej jej policzek, widniało pasemko rozmazanej śliny. Skóra Sandy była równie zimna, jak niewidzące spojrzenie, utkwione gdzieś w drugim końcu pokoju. Michelle czuła, że musi na jakiś czas oderwać się od wszystkiego. Czterodniowy weekend idealnie się do tego nadawał. Zamierzała wyjechać z miasta na trzy dni, a poniedziałek spędzić na beztroskim przysłuchiwaniu się odgłosom i oglądaniu widoków Waszyngtonu. Wspólnie z trzema przyjaciółkami wynajmowała letni domek niedaleko Ocean City. Tam właśnie pojechała w czwartek wieczorem. Wierzyła, że biały piasek i jaskrawe słońce okażą się idealnym lekiem na troski i napięcie. Do niedzieli po południu zdążyła się porządnie opalić. Jako dziecko łatwo dostawała oparzeń słonecznych. Mimo ciemnych włosów, miała bardzo ja-sną cerę i świetliste, niebieskie oczy. Ojciec nazywałjąKrólową Śniegu. Mimo to uwielbiała opalać się nad morzem. W miarę dorastania nauczyła się robić to tak, by nie schodziła jej skóra; zaczęła używać odpowiednich kremów, olejków z filtrami i dozować czas spędzany na słońcu. Przyjaciółki wróciły do domku, lecz Michelle została na leżaku w odległym zakątku plaży, napawając się słońcem i odosobnieniem. Chciała być sama. Po paru minutach zaczęła ją piec skóra. Zniknęły gdzieś dojmujące wspomnienia niedawnego zamętu. Wyciągnąwszy się wygodnie na leżaku, starała się skupić. Może to, co się z nią działo, było spóźnioną reakcją na przeżyty wstrząs? Kolejność wydarzeń temu przeczyła, pomyślała jednak, że może zdoła ustalić, co z czego się brało. Czy ma to jakiś związek z tragedią Trish? Nie, na pewno nie. Michelle zdążyła się już pogodzić z takim stanem rzeczy. Od dawna przestała rozmyślać o rozgłosie, usunęła treść prasowych wycinków w odległy zakątek umysłu. Mówiono o nich: siostry Van Dynę, gwiazdy olimpijskiego kalibru, których przeznaczeniem było wydrzeć mistrzowskie tytuły z rąk Rosjanek i Niemek z NRD. Były urocze, kobiece. I zwyciężały. Przez osiemnaście miesięcy Michelle i jej starsza siostra wygrywały niemal we wszystkich amatorskich biegach w kraju. Startowały pojedynczo i w sztafetach, łącząc talent i szybkość z gracją i pięknem, nigdy wcześniej nie widzianym w lekkoatletyce. Publiczność je uwielbiała. Ich wspólne zdjęcia zdobiły strony „People" i,,Newsweeka". Prezentowały się wspaniale w skąpych strojach do biegania. Aż wszystko skończyło się nagle i ostatecznie. Trish nie żyła. Zdarzyło się to w lutym, pół roku temu. Mieszkały od dwóch lat w Waszyngtonie. W dzień pracowały, rankami i wieczorami trenowały. Obydwie miały dobre rządowe posady i szanowano je za urzędnicze umiejętności tak samo, jak za sportowe wyczyny. Policja zadzwoniła z wiadomością o tym, co stało się z Trish, gdy Michelle zjawiła się rankiem w pracy. Wszystko zdarzyło się tak szybko, że nie potrafiła sobie z tym poradzić. Jej rodzice, ludzie delikatnej natury, byli doszczętnie zdruzgotani. Na pogrzebie w Ohio Michelle wlokła się w kondukcie oszołomiona i odrętwiała, starając się omijać reporterów. Przez cały czas, kiedy leciała do rodzinnego domu w Cleveland, usiłowała opanować 28 29 ogarniającą ją histerię. Podczas pogrzebu i powrotu do Waszyngtonu czuła się, jakby spowijała jąmgła.
Przez następnych sześć miesięcy Michelle zdołała się pozbierać. Rzuciła się w wir pracy. W wieku dwudziestu sześciu lat pełniła funkcję starszej asystentki Sekretarza Departamentu Energetyki. Była najmłodsza spośród kadry wykonawczej w ministerstwie, może nawet w całym rządzie. Zaczęła pracować w większym wymiarze godzin. Przecież i tak nie miała nic innego do roboty. Od dnia śmierci siostry nie założyła butów do biegania. Zastanawiała się, czy dziwaczne myśli i niedawna amnezja to właśnie rezultat takiego trybu życia. Czy była to manifestacja stłumionych uczuć po wielu miesiącach od chwili, gdy zaczęła ukrywać je przed samą sobą? Zdecydowana doprowadzić autoanalizę do końca, ruszyła w drogę powrotną. W niedzielę wieczorem znalazła się znowu w Waszyngtonie. Następnego ranka wypoczęta i odświeżona, zmusiła się do koncentracji. Wstała z łóżka i rozsunęła zasłony. Przeciągnęła się. Był rześki, słoneczny dzień. Wzięła prysznic i ubrała siew lekką, letnią sukienkę do kolan, z białej bawełny z guzikami z przodu, lamówką i paskiem. Podkreśliła powieki niebieskim cieniem i popatrzyła na siebie w lustrze. Spodobał się jej własny wygląd. Pewna siebie i zdecydowana, wyszła z mieszkania i ruszyła nad rzekę. Kupiła gazetę i wsunęła jąpod pachę. Idąc powoli chodnikiem, starała się ogarnąć umysłem to, co się z nią działo. Dziwiła się, że wydarzenia sprzed miesięcy mogły mieć na nią tak nagły i dramatyczny wpływ. Jeżeli nawet u źródła wszystkiego leżała śmierć Trish, dlaczego zamanifestowało się to właśnie amnezją i osobliwymi wizjami? Nie widziała w tym żadnego związku. Pogrążona w głębokiej zadumie, Michelle wpatrywała się przed siebie z poważną miną. Gdy dotarła do Memoriał Bridge, nie była bliższa rozwiązania trapiącej ją zagadki niż wówczas, kiedy wychodziła z domu. Usiadła na ławce i popatrzyła przez rzekę na Cmentarz Pamięci Narodowej w Arlington. Prąd tworzył zawirowania i wstęgi na wodzie, skakały po niej topiki. Poto-mac płynął tego ranka wyjątkowo bystro. Na szczycie przypływu zawirowania wsysały pod powierzchnię unoszące się na rzece śmieci; jakaś pusta butelka znikła na chwilę pod falami, zanim zaczęła na nich ponownie podskakiwać. Siedząc na ławce, Michelle przypatrywała się kołyszącej się na wodzie butelce. Jak mało jej życie różniło się od niepewnego istnienia płynącego szklanego naczynia, które utonie lub o coś się rozbije! Jeszcze pół roku temu Michelle czuła się bezpieczna, solidnie osadzona w życiu dzięki karierze i sportowi. Śmierć Trish wszystko zmieniła. To, co działo się teraz w umyśle pozostałej przy życiu siostry sprawiało, że przyszłość wydawała się jej równie niepewna jak los płynącej po rzece butelki. Czy cokolwiek miało jeszcze sens? Może powinna porzucić próby rozwikłania o własnych siłach trapiących ją zagadek? Nawet jeżeli oznacza to konieczność pójścia do lekarza psychiatry, to trudno. Nie miała ochoty postradać zmysłów. 30 Przewertowała bez zapału „Washington Post" i westchnęła. Wiadomości jej w gruncie rzeczy nie interesowały. Jakiś wysoki mężczyzna, usadowiony na pobliskiej ławce, wydawał się jej przyglądać, jednak gdy podniosła wzrok, patrzył w inną stronę. Nie wiedzieć czemu, jego widok wzbudził w niej lodowaty niepokój. Mężczyzna wreszcie wstał i odszedł. Michelle patrzyła, jak się oddala. Wyglądał niezwykle: miał ciemne włosy i rzeźbione rysy z nieco mongoloidalnym wykrojem oczu i wysokimi kośćmi policzkowymi. Nie Latynos, pomyślała Michelle. Eskimos? Poczuła ulgę, gdy zniknął. Wróciła do przeglądania gazety, starając się wyszukać wyprzedaże na koniec lata. Potrzebowała również ubrań na jesień. Nagle wpadła jej w oko notka, która przykuła jej uwagę. Zapatrzyła się w parę wierszy u dołu strony. Był to nekrolog. Nad trzema krótkimi akapitami znajdowało się zdjęcie młodej, przystojnej kobiety, prawdopodobnie wzięte ze szkolnego rocznika. Michelle zmrużyła oczy. Kobieta na fotografii wyglądała znajomo. Gdzieś ją spotkała, ale gdzie?
Zwięzła notatka nie pozwoliła jej się tego domyślić. Stwierdzano w niej jedynie, że Sandra Fisher, lat trzydzieści pięć, w ciąży, zmarła po krótkiej chorobie w swoim domu w Alexandrii w stanie Wirginia. Pozostawiła po sobie męża Richarda i dziesięciomiesięczną córeczkę Jennifer. Fisher? Michelle nie znała żadnych Fisherów. Przynajmniej nie tutaj. Może gdy mieszkała w Cleveland... lub w szkole? Nie, stwierdziła, nazwisko było jej całkowicie obce. Ale te oczy o dręcząco znajomym wyrazie, ten uśmiech... Nie potrafiła jednak odgadnąć, co łączy ją z kobietą na zdjęciu. Dosyć! - pomyślała Michelle. Cisnęła gazetę na ławkę i przetarła oczy. Podniosła się i ruszyła szybkim krokiem w drogę powrotną do domu, koncentrując się bez reszty na równym rytmie kroków. Zanim dotarła do Geor-getown, notka w gazecie całkowicie wyleciała jej z pamięci. ROZDZIAŁ 4 Rejestratorka doktora Wolfe'a nacisnęła klawisz mterkomu. - Dzwoni doktor Clements, panie doktorze. - Dziękuję. Samuel Wolfe dał jeszcze kilka zaleceń siedzącej przed nim pacjentce i wyprowadził ją z gabinetu. Wiedział, czego chce Ridley Clements: rady. Wolfe i ordynator ginekologii chodzili wiele dziesiątków lat temu do jednej klasy. Clements był wówczas samotnikiem, podobnie jak obecnie. Jedynie Sam Wolfe potrafił przeniknąć przez jego surową powłokę i zaprzyjaźnić się z tym człowiekiem, oddanym bez reszty medycynie. Clements nie ufał nikomu innemu. 31 ¦— Dziennikarze dobijają się do drzwi — zaczął mówić ordynator. — Mam wydać oświadczenie o jedenastej. Nie mogę zwlekać w nieskończoność. - A co z zachowaniem milczenia? Dwa dni temu upierałeś się, że to jedyny właściwy sposób postępowania. - Dwa dni temu mieliśmy tylko pięć zmarłych. Dzisiaj jest ich już siedem. I dziennikarze chcą odpowiedzi. Faktów. Sam widziałeś gazety. Ludność zaczyna wpadać w panikę. Wścibscy dziennikarze zaczną dolewać oliwy do ognia, dopóki nie rzucę im czegoś na pożarcie. - Na przykład? - Gdybym wiedział, nie dzwoniłbym do ciebie! Clements miał rację. Otaczająca zgony kobiet chorych na raka tajemnica powodowała bezprecedensową histerię, podobną do rejwachu wokół zespołu wstrząsu toksycznego czy paniki związanej z chorobą legionistów. Ofiary raka stawały się bohaterkami mediów. Spekulowano nawet na temat otoczenia waszyngtońskiej aglomeracji kordonem sanitarnym. Na swoje szczęście WoSfe był internistą. Zachorowania na raka miały niewielki wpływ na jego praktykę. Za to położnicy oraz Clements, który był tak bliski zostania lekarzem naczelnym kraju, musieli zapłacić słoną cenę. Wolfe nie miał jednak żadnej pewności, czy banalne słowa otuchy dla kolegi mają jakiekolwiek potwierdzenie w faktach. - Co mówi Centrum Epidemiologiczne? - Nie majązielonego pojęcia, o co chodzi, podobnie jak my. Ludzie z Centrum zamierzająprzedstawić wszystkie swoje ustalenia na ogólnym zebraniu klinicznym, ale nie mogę czekać tak długo. Muszę już teraz coś powiedzieć. - Wiesz co? Daj im haczyk, jakiś trop wystarczający, by się od ciebie odczepili. - Na przykład? - Zasugeruj, że istnieje poważnie prawdopodobieństwo, iż chodzi o proces zakaźny. Możesz nawet rzucić uwagę, że badacie podejrzane o wywoływanie tej choroby mikroorganizmy i w ciągu tygodnia powinniście mieć wyniki. Po czymś takim dziennikarze dadzą ci trochę spokoju. - A potem?
- Będziesz mógł zwalić wszystko na Centrum, prawda? Zapadła chwila ciszy, podczas gdy Clements rozważał radę. - Dobrze. Bardzo dobrze. Podoba mi się ten pomysł. Rozłączył się bez słowa podziękowania czy pożegnania. Wolfe uśmiechnął się i odłożył słuchawkę na widełki. Z Clementsem było bardzo łatwo sobie radzić, jeśli się go tylko rozumiało. Problem polegał jednak na tym, że nikt prócz Wolfe'a nie zadawał sobie takiego trudu. Gdyby tylko ta choroba okazała się tak samo nieskomplikowana. Mieli do czynienia z przerażającą zagadką, katastrofą, która zabijając nie narodzone dziecko w łonie matki, godziła w same podstawy rodziny. Nie narodzone dziecko. Ciężarne kobiety. Ta myśl zaintrygowała Samu-lea Wolfe'a. Nieświadomie bawił się stojącą na biurku rośliną, pogrążywszy 32 się w zadumie. Wodził palcami po pręciku miniaturowej różowej orchidei z drobnymi, przypominającymi klejnoty kwiatami. Czuł pewność, że właśnie coś związanego z ciążą staje się przyczyną śmierci kolejnych kobiet. - Proszę bardzo, kochanie, już włączyłem. - Idę. Podczas gdy mąż regulował głośność i dostrajał kolorowy telewizor, żona odłożyła szczoteczkę do zębów i przewiązała szlafrok. Pasek powędrował w górę na jej wystającym wskutek ciąży brzuchu. Podniosła pościel i wsunęła się do łóżka obok męża. Wsunęła dłoń w jego rękę i zacisnęła kurczowo palce, gdy prezenter dziennika recytował pierwsze zdania najważniejszego tematu dnia: Liczba zgonów na terenie aglomeracji Waszyngton wzrosła wskutek tego do dziesięciu. Z dziewięciu poprzednich ofiar sześć kobiet mieszkało w samym Dystrykcie, dwie na przedmieściach w Wirginii, a jedna niedaleko w Ma-ryland. Dzisiaj nastąpił zgon dwudziestoośmioletniej mieszkanki Rockville. Pozostawiła po sobie męża i trójkę małych dzieci. - Wyłącz. Nie chcę tego więcej słuchać. - Jeszcze chwilę. ...z Zakładu Medycyny Sądowej oświadczył, że wstępne wyniki badań sugerują, iż przyczyna jej śmierci była identyczna jak w dziewięciu poprzednich przypadkach. Władze są zdezorientowane faktem, że ta postać błyskawicznie prowadzącego do śmierci raka wydaje się dotykać tylko młode, spodziewające się dzieci kobiety. Jak wynika z wywiadu, udzielonego specjalnie dla audycji „Action News", który nadamy później, o żadnym podobnym przypadku nie doniesiono nigdzie poza rejonem aglomeracji Waszyngton. Trwają spekulacje dotyczące przyczyny i przebiegu klinicznego tej choroby. Jak na razie, autorytety medyczne nie zdołały przedstawić żadnych satysfakcjonujących odpowiedzi. Ciężarne kobiety w całym... Żona nacisnęła guzik, zmieniając kanał. - Dlaczego przełączyłaś? - Chcę pooglądać coś innego. - Myślałem, że chcesz obejrzeć dziennik. - Już nie. - Przewróciła się na bok, plecami do męża. - Chcesz obejrzeć coś konkretnego? Johny'ego Carsona? Zaczęła cichło płakać, tak iż tylko drżał materac. - Och, Gloria, znowu? Jezu! - Boję się, Vinnie. Dotknął jej ramienia i przytulił się do niej.
Przestań, kochanie, dobrze? To stek bzdur. Tysiące razy ci powtarzałem, że nie rj^p^^^ym przejmować. A co powiedział ci doktor? Hę? 3 - Kwiat śmierci 33 - Nie obchodzi mnie, co powiedział - zaszlochała. - Wiem tylko, że lada dzień mam rodzić. Słyszałeś? Wszystkie kobiety były dokładnie w takiej samej sytuacji! Wszystkie całkowicie zdrowe. Jak myślisz, jak mam się przez to czuć? Czy ty w ogóle się nie przejmujesz? - Nie, nie przejmuję się. Dziennik to tylko biznes. Ci ludzie zrobią wszystko, żeby tylko poprawić oglądalność. - Och, Vinnie! - Zamartwiasz się całkowicie niepotrzebnie. - Nie wierzysz, że w mieście umierają kobiety? - A jeśli nawet? W telewizji rozdmuchano ponad wszelką miarę zwykły zbieg okoliczności. Nic ci nie jest. Przecież jesteś tak piekielnie zdrowa- i byłaś przez całych dziewięć miesięcy - że tak sflaczały facet jak ja musi się wstydzić. - Nie przejmowałabym się, gdyby te kobiety umierały w całym kraju. Wiesz: jedna w Kalifornii, druga w Rhode Island. Ale dlaczego tutaj? Dlaczego tylko w Waszyngtonie? Może to polityka? Próbują przestraszyć ludzi, czy coś w tym rodzaju. - Polityka?! Posłuchaj, chodzi mi tylko o to, że robisz z igły widły. - Nie martwię się tylko o siebie. Ciągle myślę, że jeśli coś się ze mną stanie, to jak sobie poradzisz za tydzień... - Gloria, Gloria, przestań sobie nabijać tym głowę - powiedział uspokajająco mąż. Objął ją i wtulił nos w jej szyję. Zastanawiał się, jak długo jeszcze zdoła ciągnąć tę maskaradę - udawać nonszalancję mimo ogarniającej go coraz bardziej grozy. - Naprawdę tak powiedział? Oświadczył, że jest gotów zaoferować ci pełne partnerstwo po roku? - Pewnie. Mówię ci, facet przymierzał się do tego od dwóch lat. Sam to widziałeś. - Brzmi zbyt pięknie, żeby było prawdziwe. - No, to co o tym sądzisz? - Uważam, że byłbyś wariatem, gdybyś tego nie przyjął - stwierdził Taylor. - Wciąż jednak trudno mi sobie wyobrazić wasze nazwiska na tej samej tabliczce: Samuel Wolfe i Craig Erikson III. - Mam nadzieję, że pacjenci nie będą zbytnio zaskoczeni - roześmiał się Erikson. - Jednak wcześniej czy później jakieś staruszce pomyli się godzina wizyty. Przyjdzie na kontrolę oraz parę żarcików ze starym Samem i zgadnij, kogo zastanie za kardiografem? - Mogłaby gorzej wylądować. - Dokładnie to samo sądzę. Erikson i Taylor przekomarzali się do końca obiadu, podobnie jak robili to od trzech lat. Poznali się, gdy obaj rozpoczynali specjalizację: Erikson z medy- 34 cyny wewnętrznej, Taylor z położnictwa i ginekologii. Wkrótce zostali serdecznymi przyjaciółmi. Obydwaj byli pogodni i mieli cięty dowcip. Obaj nieżonaci, często więc wychodzili wspólnie na randki i spotkania towarzyskie Grali też dwa razy w tygodniu w raąuetball. Trzydziestodwuletni Craig był trzy lata starszy od Taylora, lecz traktował go bardziej jak zaufanego rówieśnika niż młodszego brata. Już na początku ich przyjaźni Taylor odkrył, że Erikson jest niezwykle pogodnym człowiekiem. Craig był niepoprawnym dowcipnisiem. Gdy w szpitalu panowała wyjątkowo przygnębiająca atmosfera, reagował na to sardonicznymi żartami. Cały czas zależało mu na
eliminowaniu powagi i zastępowaniu jej pogodą ducha. W rezultacie nie okazywał nadmiernego szacunku świeżo zmarłym pacjentom, mimo że dopiero co harował nad utrzymaniem ich przy życiu. Był zbyt dużym profesjonalistą, by dowcipkować sobie z tych którzy odeszli z ziemskiego padołu, jednak czarny humor pomagał mu podobnie jak wielu innym absolwentom medycyny, pogodzić się z faktem iż tak wielu chorych rozstawało się z tym światem. Wieczorami uczęszczał'do pracowni anatomicznej, jednak kostnica stała się dla niego azylem i źródłem natchnienia - oraz scenerią jego najbardziej niesmacznych żartów. Erikson namówił Taylora, by się do niego przyłączył. Wkrótce okazało się, że jego przyjaciel ma nie tylko równie zjadliwe poczucie humoru, lecz jeszcze zachęca Craiga do nowych wyczynów. Nie podejrzewający niczego stażyści i studenci medycyny niejednokrotnie padali ofiarami ich podstępów. Zwłaszcza Hassan Mohammed najwyraźniej nie potrafił się nauczyć, z kim ma do czynienia. Właśnie on znalazł ciasteczko z wróżbą w pochwie Chinki, podczas gdy Erikson i Taylor tarzali się ze śmiechu. Obaj mieli zakończyć specjalizację w czerwcu przyszłego roku. Nie trzymały ich żadne więzy geograficzne ani rodzinne, mogli więc podjąć prace gdziekolwiek i w jakimkolwiek charakterze by im się zachciało. Długo dyskutowali, czy nie otworzyć gabinetów w tym samym miejscu; prywatna praktyka była najbardziej lukratywna. W rezultacie strawili długie godziny na debatowaniu nad wadami i zaletami różnych części kraju. Czuli, że nadszedł czas na zmiany. Wykluczyli Wschód, zastanawiali się nad Kolorado i Południowym Zachodem. Wreszcie zdecydowali się na San Diego. Ciężko było wybić się w tej okolicy. Przy minimalnych wymaganiach finansowych mogli jednak znieść parę chudych lat, nim dorobią się dochodowych praktyk. Pojawiła się jednak oferta Sama Wolfe'a. Wolfe miał jedną z najlepszych praktyk internistycznych w Waszyngtonie. Był wdowcem, niedawno skończył sześćdziesiąt lat. Cieszył się opinia przenikliwego klinicysty, pełnego współczucia terapeuty i doskonałego nauczyciela. Był również pierwszorzędnym biznesmenem. Jego dobrze zarządzana, stale rozrastająca się praktyka przynosiła ponad czterysta tysięcy dolarów rocznego dochodu brutto. Po śmierci partnera przed paroma laty 35 Wolfe rozważał przejście na emeryturę, jednak nie pozwolili na to pacjenci. Byli mu równie oddani jak on im. Wyłonił się więc problem znalezienia nowego partnera. Wolfe i Erikson od początku darzyli się sympatią. Starszy lekarz wkrótce zaczął wspominać, że może mieć u siebie wolne miejsce. Wiedział o przyjaźni Craiga z Taylorem; doszły do niego też słuchy o ich kalifornijskiej gorączce. Musiał złożyć Eriksonowi dobrą ofertę, jeżeli chciał go zatrzymać. Tak też zrobił. Gdyby Craig Erikson podjął praktykę u Samuela Wolfe'a, miałby zagwarantowany zawodowy i finansowy sukces. Taylor zniósł tę wiadomość bez zmrużenia oka. Zdawał sobie sprawę z dylematu swojego przyjaciela. Przyjaźń to jedno, a kariera to coś zupełnie innego. Nie mógł spodziewać się, że Erikson odrzuci tak fantastyczną propozycję. Nadszedł więc czas na posunięcie Taylora. Czy byłby gotów zostać w Waszyngtonie? - Boja wiem, Craig? W stolicy nie jest już tak jak dawniej. - ,Został nam prawie rok. Załóżmy, że zaprosiłby cię do współpracy ktoś w rodzaju Durosiera? - Mało prawdopodobne. - Ale załóżmy, że by to zrobił? Albo Marshall? Lub Levine? Ci soliści zaha-rowują się na śmierć, bo działają sami. Poza tym sam wiesz, że masz cholernie dobrą opinię. Zostałbyś, gdyby któryś z nich zaproponował ci pracę? - Trudno powiedzieć - odparł Taylor, kończąc obiad. - Takie typy potrafią naciągnąć kogoś na rok czy dwa pracy - wiesz, w charakterze taniej siły roboczej - a potem znajdują byle
pretekst, żeby cię wykopać. Tak czy inaczej w mieście roi się od ginekologów. Przydałaby się porządna zaraza. - W takim razie może powinieneś jeszcze zostać - rzekł Erikson. - Zeszłej nocy zdarzył się kolejny zgon na raka, taki sam jak Rachel Garnes parę tygodni temu. Omawiam ten przypadek na dzisiejszym kominku. Jak tak dalej pójdzie, wystarczy roboty dla wszystkich. Życzy pan sobie porządną zarazę? Proszę bardzo! Tak zwany „kominek", czyli zebranie kliniczno-patologiczne, stanowiło naj ważniej sze wydarzenie medyczne tygodnia. Gromadzili się na nim studenci medycyny, współpracujący ze szpitalem lekarze z prywatną praktyką i specjalizujący się lekarze ze wszystkich oddziałów. Zebrania były poświęcone formalnym, szczegółowym omówieniom niezwykłych oraz interesujących przypadków, zwykle zakończonych zgonem. Lekarz w trakcie specjalizacji przedstawiał wywiad i wyniki badania somatycznego, radiolog prezentował badania obrazowe, profesor lub zaproszony mówca próbował ułożyć kawałki diagnostycznej układanki w spójną całość, a wreszcie anatomopatolog prezentował wyniki sekcji - zwykle zaskakujące wszystkich. Tego dnia nie należało się jednak spodziewać nowości. Wszyscy zebrani wiedzieli, że kominek 1 będzie poświęcony omówieniu najbardziej zdumiewającej postaci raka, z jaką kiedykolwiek miano do czynienia. Usadowiony z tyłu auli Taylor przysłuchiwał temu, co referował jego przyjaciel. Widział, że pielęgniarki żywo przyglądają się Eriksonowi. Widać było, że chłopięco przystojny Craig pochodzi ze Skandynawii. Piaskowej barwy włosy tworzyły nad jego czołem niewielką falę, zielonkawoniebieskie oczy rzucały przenikliwe błyski. Erikson był dobrym mówcą, dzięki czemu rutynowy opis choroby brzmiał dynamicznie i ekscytująco. Zebrani na kominku specjaliści znali na pamięć praktycznie cały wywiad dotyczący pacjentki. Dwudziestopięcioletnia matka dwójki dzieci była w ósmym miesiącu ciąży. Została przywieziona na izbę przyjęć w śpiączce. Przyjęto ją do połączonego oddziału położnictwa i ginekologii, aby ocenić jej stan. Nie odzyskała już przytomności i szybko zmarła. Erikson wymownie odmalował tragedię jej śmierci i oddał głos doktorowi Clementsowi, który rozpoczął swoją mowę przedstawiając kilka slajdów. Klisze radiologiczne ukazywały typowy obraz raka przerzutowego. Białe koła wielkości piłki golfowej wypełniały ciemne cienie na negatywach - tak wyglądały płuca pacjentki. Obecność podobnych mas stwierdzono w jamie brzusznej. Tomografia komputerowa wykazała uogólnione przerzuty nowotworowe. Dwaj główni konsultanci, profesorowie medycyny wewnętrznej i ginekologii, starali się wyjaśnić przyczynę stanu pacjentki. Clements dopowiedział, że żaden z nich do niedawna nie wiedział jeszcze podobnego obrazu klinicznego. Obecnie jednak w ciągu niecałego miesiąca w tym samym szpitalu stwierdzono sześć niemal identycznych przypadków. Kolejnych siedem rozsianych było po całym mieście. - Nie tak dawno postawiliśmy hipotezę, że proces ten ma zakaźną etiologię - grzmiał w auli głos Clementsa. - Przyznaję, że się myliliśmy. Nie wiemy, jaka jest przyczyna tych nowotworów. Jeżeli ktokolwiek może nam pomóc, to właśnie nasz dzisiejszy gość. Zaproszony na konferencję patolog był naukowcem - kierował Wydziałem Epidemiologii Nowotworów w ogólnokrajowym Centrum Epidemiologicznym. Jeżeli ktokolwiek mógł rzucić jakieś światło na tę chorobę, to właśnie on. Naukowiec zaczął od omówienia epidemiologii znanych rodzajów nowotworów. Zadał pytanie, dlaczego rak piersi jest niemal nieznany w Japonii, chociaż bardzo często występuje tam rak żołądka. I dlaczego u mieszkających w Ameryce córek Japończyków częstość występowania nowotworów piersi staje się zbliżona do liczby zachorowań u reszty
społeczeństwa? Naukowiec podkreślił rolę czynników dietetycznych i środowiskowych. Skończywszy ich przegląd, przeszedł do najważniejszego tematu. Ofiary zachorowań miały wspólną cechę. Wszystkie były w ciąży; w większości dzieliło je trzy do siedmiu tygodni od spodziewanego porodu. Poza tym najprawdopodobniej nic ich nie łączyło. Reprezentowały różne rasy i wyznania. Mieszkały w losowo rozrzuconych po terenie waszyngtońskiej aglomeracji 36 37 miejskich; ich zgony nie ograniczały się do określonej dzielnicy czy jednego szpitala. Niektóre kobiety pochodziły z okolic podmiejskich, inne z gęsto zaludnionego śródmieścia. Żaden wspólny czynnik nie był związany z ich ciążami ani przewidywanymi porodami. Niektóre z nich wcześniej nie rodziły, inne miały już jedno lub dwoje dzieci. U większości zapowiadały się porody pochwowe, lecz u paru zaplanowano cesarskie cięcia. Chociaż prawdopodobna wydawała się etiologia infekcyjna nowotworów, nie wyizolowano żadnego mikroorganizmu, który mógłby za to odpowiadać. Co najdziwniejsze, żadnych podobnych przypadków nie odnotowano nigdzie indziej w Stanach Zjednoczonych. Zebrani słuchali zafascynowani. Nadal trudno było uwierzyć, że nowa choroba zdążyła spowodować śmierć trzynastu kobiet; liczba ta zresztą już wcześniej stała się obiektem zainteresowania prasy. Reporterzy nie mieli wstępu na konferencję, tłoczyli się jednak na korytarzu, trzymając w pogotowiu jaskrawe reflektory i miniaturowe kamery, wyczekując na właściwe słowo czy jakiś ważny zwrot, od którego mogliby rozpocząć swoją następną relację. - Jakiego rodzaju nowotwór tak szybko niszczy ludzki organizm i nie ma przeciw niemu żadnych środków? - kontynuował naukowiec. Przedstawił slajd, na którym zestawiono leczenie pierwszych dziesięciu przypadków. Lista była długa: obejmowała antybiotyki oraz radioterapię, chemioterapię, interferon i hiperimmunizowane osocze. Wszystkie preparaty okazały się nieskuteczne. Choroba rozwijała się niepowstrzymanie i w ciągu tygodnia do dziesięciu dni od pojawienia się pierwszych objawów prowadziła do śmiertelnego zejścia. Nie narodzone dzieci ginęły wkrótce po zachorowaniu matki, zanim można było podjąć próbę ich uratowania. Wyniki sekcji można było praktycznie przepisywać przez kalkę. Guzy nigdy nie występowały w obumarłych płodach. Miękkie, żółtawo-szare masy znajdowano w całym organizmie zmarłej pacjentki. Po otworzeniu jam ciała czuło się zapach, powszechnie określany jako kwietny. Epidemiolog wyjął z teczki pusty szklany słoik o pojemności około pół litra. - Zdołaliśmy zebrać w naczyniu esencję tego zapachu - powiedział. - Państwo w dalszych rzędach powinni pewnie podejść bliżej, nim go otworzę. Wśród publiczności rozeszły się szemrania i pokasływanie. Paru ludzi ruszyło w stronę wyjścia. Patolog uśmiechnął się, usatysfakcjonowany wynikiem swojego żartu. Na pewno w auli nikt już nie spał. - Domyślałem się, że doznacie państwo wstrząsu - kontynuował. -Nie, nie otworzę pojemnika, chyba że po zakończeniu mojego wystąpienia, jeżeli będą chętni. Zawartość jest jednak całkowicie nieszkodliwa. Poddaliśmy ją analizie za pomocą spektrofotometrii gazowej. Okazało się, że składa się z rozmaitych węglowodorów aromatycznych oraz innych związków organicznych, przypominających ambrę i olejek piżmowy. Mieszanina składników nigdy nie jest identyczna, lecz zawsze wydziela zdecydowanie kwietny 38 zapach. Jeśli się nie pomyliliśmy, jest całkowicie nietoksyczna. Gdyby było inaczej, ci z państwa, którzy już ją wąchali, nie żyliby lub byliby ciężko chorzy. Na zakończenie patolog pokazał slajdy, przedstawiające preparaty mikroskopowe. Siedzący w zaciemnionej sali Hank Cho stwierdził, że wyglądają identycznie jak szkiełka, które oglądał z Eriksonem i Mohammedem. Ostatnich kilka przezroczy zawierało obrazy z mikroskopu