uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

David Shobin - Obsesja

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

David Shobin - Obsesja.pdf

uzavrano EBooki D David Shobin
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 37 osób, 31 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 276 stron)

DAVID SHOBIN Obsesja THE OBSESSION Przekład: Maciej Pintara Wydanie oryginalne: 1985 Wydanie polskie: 1998

Moim rodzicom, którzy karmili mnie do syta swoją miłością

CZĘŚĆ PIERWSZA Luty i marzec

ROZDZIAŁ 1 – I nadal bym to robiła... Gdybyśmy tylko mieli więcej czasu! Na twarzy młodej pielęgniarki malowała się rozpacz. Nareszcie została sama w swoim pokoju. Siedziała na łóżku trzymając na kolanach zdjęcie mężczyzny. Nawet nie próbowała opanować drżenia rąk i warg. – Obiecałam sobie, że będę dzielna, że jakoś zniosę ten ból! Ale teraz, kiedy odszedł, wszystko wydaje się takie... daremne. Nagle przytuliła zdjęcie do piersi i zaczęła rozpaczliwie łkać, kiwając się wolno do przodu i do tyłu. W końcu przestała płakać. Fotografia wysunęła się z jej zdrętwiałych palców. Dziewczyna wyglądała teraz na osobę przegraną, a jednocześnie – zdeterminowaną. Oczy, pozbawione blasku, przygasły. Jakby nic już nie miało dla niej znaczenia. Sięgnęła po buteleczkę z proszkami leżącą na nocnym stoliku i sprawdziła datę na nalepce. Lek został przepisany blisko dwa lata wcześniej. Ale czy to ważne? Jeśli jest przeterminowany, po prostu zażyje większą ilość, żeby zadziałał. Wysypała pigułki na dłoń. W buteleczce było czterdzieści pięć czerwonych kapsułek. – Boże... Mój lekarz zabiłby mnie, gdyby wiedział, co zamierzam zrobić. Uderzyła ją niedorzeczność tego stwierdzenia. Odrzuciła głowę do tyłu i wybuchnęła gardłowym, triumfalnym śmiechem. Włożyła pigułki do ust, uniosła stojącą obok szklankę wody i jednym haustem popiła proszki. – Nieźle jak na początkującą – powiedziała zaskoczona. Przez chwilę siedziała bez ruchu zatopiona w myślach. Potem wstała, zdjęła z siebie pielęgniarski uniform i starannie powiesiła go w szafie. – Za porządek dostałabyś szóstkę – zachichotała. – Zawsze byłaś obowiązkowa. Zadowolona zasiadła przed toaletką w samej bieliźnie i zaczęła rozczesywać długie, lśniące włosy. Zajęło jej to pełne pięć minut, jak zwykle przed snem. Znów się roześmiała, tym razem krótko, jakby była pijana. Lekarstwo zaczęło działać. Nieco chwiejnym krokiem wróciła do łóżka, położyła się na wznak i zacisnęła palce na ramce fotografii.

Spojrzała w sufit. Gdy zamrugała powiekami, zdała sobie sprawę, że ma oczy pełne łez. Po chwili powieki zaczęły jej ciążyć. Odpływała w nicość. – Dobranoc, Allison – powiedziała sama do siebie. A potem zamknęła oczy na zawsze. – Ściemniaj... ściemniaj... Cięcie! – Alan Hammill podniósł się z miejsca i zaczął klaskać. – Wspaniale, Jackie! Wspaniale! Aktorka otworzyła oczy i przerzuciła długie nogi przez krawędź łóżka. Reflektory na planie przygasły. Rozległy się ciche brawa ekipy zdjęciowej. Kobieta zmarszczyła czoło i lekko postukała się kostkami palców w pierś. Potem z udawaną wyższością złożyła ukłon. – Jesteś pewien, że te proszki były sztuczne, Alan? – zapytała. – Czy dałam się nabrać? – Czysta żelatyna. Bez żadnej domieszki. – Zobaczymy, co na to powie mój żołądek. Rozmasowała brzuch, wstała i włożyła szlafrok podany przez garderobianą. Podszedł reżyser i ścisnął jej nadgarstek w geście uznania. – Jakie wrażenia? Rzuciła mu zdziwione spojrzenie. – Chodzi ci o połknięcie garści prochów, czy o umieranie? – Nie udawaj, że jesteś taka tępa, kochanie. Mówię o tej scenie. Z mojego punktu widzenia wyszła super. – Mówisz poważnie? – Jak zawsze. Ale to ty jesteś aktorką. Co o tym sądzisz? – Nędza. Kompletne dno. – Prawdę mówiąc, wcale tak nie uważała. Ale coś ją ugryzło. – Mam nadzieję, że dla telewidzów będzie przekonująca. Bo dla mnie nie jest. Ze zdumienia otworzył usta. – Żartujesz?! Ruszyła w kierunku garderoby. Ale po kilku krokach zawahała się, odwróciła i spojrzała na niego. Jej rysy złagodniały. Uśmiechnęła się lekko. – No... może i jest. – Oj, Jackie-O... Szkoła się skończyła, więc można teraz pozgrywać się z dyrektora, co? Powinienem był się domyśleć! Wyraz zaniepokojenia zniknął z jego twarzy. Rozchmurzył się i uśmiechnął od ucha do ucha, przyłączając do oklasków towarzyszących zejściu z planu aktorki. Patrząc na nią, Alan Hammill pomyślał, że jest niezastąpiona. Cudowna. To prawda, że kiedy poprosiła, pozwolił jej odejść, ale teraz... Chryste! Jak mógł się na to zgodzić?! Drzwi jej garderoby zdobiła stylizowana gwiazdą. Pod nią widniało nazwisko Jacqueline Ramsey wypisane dużymi, pochyłymi literami. Kobieta weszła do środka i zatrzasnęła drzwi.

Była zła na siebie. Dlaczego nie zatrzymała się, żeby pogawędzić z tymi, którzy ją oklaskiwali? Trudno będzie rozstać się z nimi i z serialem. Zawsze zachowywali się wspaniale w stosunku do niej. Wszyscy. A ona nigdy jeszcze nie postąpiła tak jak dziś, zwłaszcza w stosunku do Alana. Kochany facet... Ale zamiast rozmyślać nad tym, usiadła przed lustrem i jeszcze raz rozczesała lśniące włosy. Tym razem musiała usunąć z nich resztki lakieru i wygładzić loki, które rano zakręciła fryzjerka. Potem zmyła makijaż. Spojrzała na swoje odbicie, wciąż zakłopotana. Nigdy nie reagowała na komplementy z pogardliwą obojętnością. Przyjmowała je ze szczerym zadowoleniem, w najgorszym razie z życzliwą powściągliwością, A jednak teraz, po nakręceniu ostatniej sceny z jej udziałem, zareagowała zbyt obojętnie. Czy ta zblazowana poza miała być sposobem na ukrycie smutku z powodu zbliżającego się trudnego pożegnania? Jacqueline cmoknęła z rozbawieniem. Próba psychoanalizy samej siebie wypadła żałośnie. Naprawdę, powinna to zostawić Rickowi Manleyowi. Pomyślała, że najprawdopodobniej jego nieobecność ma na nią taki zły wpływ. Dopiero wyjechał, a już zaczęła za nim tęsknić. Niech szlag trafi te zjazdy psychiatrów. Westchnęła i wstała. – Tak, tak, doktorze Manley, po twoim powrocie będziemy musieli podyskutować o moim karygodnym zachowaniu. Zawahała się i zagryzła wargi. To wytłumaczenie jakoś jej jednak nie pasowało. Naturalnie, że za nim tęskni, ale... Opadła na pobliski foteli założyła nogę na nogę. Szlafrok rozchylił się, odsłaniając kształtne uda. W zamyśleniu zaczęła bezwiednie bębnić palcami w poręcz fotela. Gdy po chwili zorientowała się, co robi, natychmiast zwinęła dłoń w pięść. – Na miłość boską... Spokój. Wyciągnęła się wygodnie i przez kilka następnych minut analizowała sytuację. Co się z nią ostatnio dzieje? – Zespół napięcia przedmiesiączkowego – powiedział jej internista. – Proszę ograniczyć dawki soli, panno Ramsey, unikać kofeiny i na próbę zażyć to. Kilka takich pigułek wystarczy, żeby poczuła się pani jak nowo narodzona. Jeśli się pani zdecyduje, proszę dać znać, a ja zatelefonuję do apteki i przedyktuję im receptę. Ale nie była w okresie przedmiesiączkowym; wiedziała, że nie jest. I niech ją diabli, jeśli zacznie faszerować się proszkami bez naprawdę ważnego powodu. Im dłużej o tym myślała, tym mocniej utwierdzała się w przekonaniu, że to nie brak Ricka jej doskwiera. Czuła rosnące zdenerwowanie już od ponad tygodnia, jeszcze zanim wyjechał. Nie potrafiła wytłumaczyć sobie tego stanu. Biorąc pod uwagę wszystko, co się ostatnio działo, powinna czuć się tak dobrze jak nigdy przedtem. Stosunki z Rickiem układały się lepiej, niż się spodziewała, pomimo różnicy zainteresowań. Jej rola w Hospicjum wróżyła, że serial pobije rekord oglądalności; już nazwano go najgłośniejszą z telewizyjnych oper

mydlanych. Przygotowania do czekających ją występów na Broadwayu szły pełną parą. Jakby tego było mało, właśnie wróciła ze Spa, ekskluzywnej kliniki w San Sebastian, którą odwiedzała co pół roku. Po każdej takiej kuracji czuła się u szczytu formy. Dzięki Bogu za Spa... Gdyby nie to miejsce... Odpowiedź znała aż nadto dobrze. – Byłabym wielkim, tłustym zerem, proszę państwa – powiedziała cicho. – Możecie podkreślić słowo „tłustym”. A zatem, drodzy miłośnicy mydlanych oper, dokąd wybiera się Jacqueline Ramsey po porzuceniu was? – Wyprostowała się i odparła: – Wstępuje na Wielką Białą Drogę. Wstała leniwie, wyciągnęła z włosów spinkę i cisnęła ją na toaletkę. Potem przyjrzała się swemu odbiciu. – I co o tym myślisz, mamo? Czy jestem wystarczająco szczupła jak na twój gust? Co mam zrobić, żebyś była ze mnie dumna? – W jej głosie zabrzmiał sarkazm. – Czy główna rola w głośnym serialu wystarczy? Nie? W takim razie, co powiesz na wprost oszałamiający debiut na Broadwayu? Jacqueline wciąż przypatrywała się swej sylwetce. W końcu poczuła przypływ niezadowolenia. Odwróciła się od lustra. – Och, mam cię dosyć, ty petunio – powiedziała ze złością. Zrzuciła szlafrok i podeszła do szafy. – Do cholery, Rick, nie cierpię, kiedy cię nie ma. – Zdjęła z wieszaka dżinsy. – Musiałeś wyjechać właśnie teraz, kiedy cię najbardziej potrzebuję? Już po chwili była ubrana. Owinęła szyję grubym szalikiem. Marcowy chłód dawał się jeszcze we znaki. Ale ciepła wełna i myśli o Manleyu miały aktorkę rozgrzać i uspokoić. Opuściła garderobę i skierowała się do wyjścia ze studia, gdzie znów spotkała członków zespołu. Tym razem zachowała się jednak inaczej – jak dawna, kochana Jacqueline Ramsey, którą wszyscy tak dobrze znali. Koledzy wyrazili żal, że odchodzi i życzyli jej dalszych sukcesów na scenie. – Wiemy, że zabłyśniesz – zapewnili ją. – Musisz. Na zewnątrz panowało przenikliwe zimno. Rozejrzała się za swoim kierowcą i wtedy przypomniała sobie, że dziś nie przyjedzie. Z niezadowoleniem wzniosła oczy ku niebu. Akurat dzisiaj nie może skorzystać z limuzyny... Chryste! Jacqueline zaczęła przytupywać, rozglądając się za taksówką. Jej oddech zamieniał się natychmiast w obłok zamrożonej pary. Nic. Podczas wieczornego szczytu to marzenie ściętej głowy – pomyślała. Na szczęście w pobliżu studia znajdowała się stacja metra. Jacqueline wygrzebała z torebki wielkie, ciemne okulary, jakie zazwyczaj noszą ludzie, którzy chcą pozostać anonimowi. Potem pomaszerowała ulicą, odmierzając kroki z wojskową precyzją. Głowę trzymała wysoko, a na jej wargach błądził uśmiech, gdy myślała o czekającym na nią w domu prezencie od Manleya. Dzień przed wyjazdem, mimo zimna, udało mu się dostarczyć jej miniaturowe drzewko pomarańczowe. Trzymał je pod płaszczem, chroniąc przed lodowatym wiatrem. Pocałowała go z entuzjazmem i natychmiast zajęła się swą nową zdobyczą.

Mieszkanie Jacqueline pełne było najrozmaitszych roślin. Uwielbiała je i starannie pielęgnowała. Mówiła do nich pieszczotliwie jak do malutkich dzieci, sprawdzała ziemię w doniczkach wymanikiurowanym paznokciem i bez przerwy spryskiwała liście wodną mgiełką. Manley nigdy nie mógł zrozumieć jej zamiłowania. Nie pojmował, jak znajduje na to czas. A ona z kolei dziwiła się, że on, lekarz, nie interesuje się bardziej jej hobby. W końcu, twierdziła, ogrodnictwo i medycyna mają ze sobą wiele wspólnego. Rośliny potrzebują tego samego co ludzie: właściwego odżywiania, leczenia, świeżej wody i powietrza. Tylko w przeciwieństwie do ludzi, nigdy nie skarżą się na nic. I wypełniają sumiennie swoje obowiązki rodząc piękne kwiaty i smaczne owoce. Nie mają też pretensji o złe traktowanie. Co więcej, była przekonana, że potrafiłaby określić przyszłą specjalizację młodego lekarza po jego stosunku do roślin. – Ortopeda przywiązywałby łodygi do palików, żeby rosły prosto – mówiła. – A chirurg? – Przycinałby bonsai, żeby nie rozrosło się nadmiernie i zachowało ładny kształt. Wycinałby to, co zbędne. – A położnik? – Bez końca szczepiłby sadzonki, żeby wciąż powstawały nowe. – A patolog? – Przeprowadzałby autopsje. – Więc pozwalałby roślinom więdnąć. Musiałyby usychać, żeby mógł to robić. Uznał jej żartobliwe uwagi za bardzo trafne. Chętnie kontynuowałby tę zabawę, jednak musiał szykować się do wyjazdu. Ale zadał jej jeszcze jedno pytanie dotyczące jego osobiście. – Co powiesz o psychiatrze? – Miałby najłatwiejsze zadanie – odparła. – Patrzyłby po prostu na kwiaty i słuchał ich. – A gdyby zaczęły mówić? Co wtedy? – Ależ one mówią, głuptasie! – Pocałowała go przelotnie w policzek, gdy ruszył w kierunku sypialni, żeby spakować walizkę. – Tylko jesteś za bardzo zajęty, żeby je słyszeć. Wysiadając z metra, Jacqueline wciąż się uśmiechała na wspomnienie tamtej rozmowy. W domu uderzyła ją cisza i pustka. Powiesiła płaszcz i nerwowo przygryzła dolną wargę. Znów poczuła ten sam niepokój, co przedtem. Ukryła twarz w dłoniach, jakby ten gest mógł odciąć ją od trosk i zmartwień. Nonsens, stwierdziła po chwili i opuściła ręce. Nic złego się nie dzieje. To tylko ta samotność. Poszła do kuchni i zapaliła światło. Z niechęcią wydęła wargi. To przecież śmieszne. Znała Ricka zaledwie od kilku miesięcy. Stanowczo zbyt krótko, by czuć się tak beznadziejnie uzależnioną od niego. Otworzyła lodówkę, zajrzała do środka i szybko ją zamknęła. Naprawdę nie była głodna. Podeszła do wiszącego na ścianie telefonu i podniosła słuchawkę. W zamyśleniu przechyliła głowę na bok. Sheila Hastings? – zastanowiła się. Nie,

dziś jest piątek. Sheila ma kurs aktorski w teatrze. Zmrużyła oczy, koncentrując się. A więc może Suzanne Fontaine? W końcu, razem zaczynały. Wciąż pamiętała ich wspólny hollywoodzki film. W przerwach między zdjęciami dwie uczennice chodziły do cukierni na terenie wytwórni. Ruchy miały jeszcze trochę niezgrabnie, dopiero później nauczyły się chodzić ze spokojną gracją. Paplały ze sobą w młodzieżowej gwarze. Nieważne, o czym. Choć były gwiazdami, nadal pozostały dziewczynkami w wieku szkolnym. I miały prawo zachowywać się tak, jak ich rówieśniczki, które nigdy nie grały w filmie. Jacqueline przerzucała kartki książki telefonicznej, aż wreszcie znalazła numer. W Kalifornii była dopiero czwarta po południu. Suzanne przypominała sowę; wszelką aktywność zaczynała nie wcześniej niż o ósmej, powinna więc być w domu. Jacqueline pośpiesznie wybrała numer i czekała. Po dwunastu sygnałach odwiesiła słuchawkę zawiedziona i przygnębiona. Uśmiechnęła się smutno. – Kolejna przegrana – westchnęła. – Beznadzieja. Kompletna beznadzieja. – Próbowała znaleźć w głowie jakieś subtelniejsze określenie, jednak bez rezultatu. Pozostała jej więc tylko praca, ale w tym była dobra. Scenariusz nowej sztuki leżał w sypialni. Jeszcze nawet nie zaznaczyła stron ze swoją rolą. Przeszła przez miękki dywan i po chwili siedziała nad luźnymi kartkami pierwszego aktu. Uważnie przejrzała tekst, by wyrobić sobie o nim właściwe pojęcie. Już na samym początku sztuki znalazła scenę miłosną. Przyszedł jej do głowy kaprys, żeby odegrać ją jak na próbie kostiumowej. Wśliznęła się w plisowaną koszulę nocną i zaczęła poprawiać koronkowe fałdy. Z zaskoczeniem stwierdziła, że przylegają do jej ciała i nie chcą się marszczyć. Wróciła do salonu. Ze scenariuszem w ręce stanęła przed swymi roślinami jak przed publicznością, skłoniła się z promiennym uśmiechem i mrugnęła do nich porozumiewawczo, potem teatralnym gestem wykonała półkolisty ruch ręką, jakby wkraczała do pokoju, spoważniała i zaczęła głośno czytać tekst, linijka po linijce. – Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam. Mogę wejść? – powiedziała z pogodną, choć trochę zażenowaną miną. Potem zamilkła, odliczając czas potrzebny na wypowiedzenie kwestii przez nieobecnego partnera. – Chciałam cię zawołać... – ciągnęła po chwili – ale wiedziałam, że mnie zlekceważysz. Więc zdobyłam się na odwagę. Głowa do góry, pierś do przodu, sam wiesz... Jak w tych wszystkich reklamach, które nigdy mnie do końca nie przekonują. I oto jestem... – Spojrzała przeciągle na swoje rośliny, wyobrażając sobie odpowiedź partnera. W odpowiednim momencie zaczęła wolno iść przed siebie, wpatrując się z nadzieją w fiołek afrykański zastępujący teraz adresata jej gwałtownych uczuć. – Kochanie, ja... Nagle urwała, choć scenariusz tego nie przewidywał. Teatralna maska zniknęła z jej twarzy. Zastąpił ją wyraz prawdziwej troski, gdy przyglądała się lawendowym kwiatom.

Kiedy dotknęła liści, uniosła się z nich mgiełka drobniutkiego kurzu. Natychmiast poznała, że roślinę zaatakowała choroba, zwana szarą pleśnią. Jacqueline przestraszyła się. Albo miała wystarczającą wiedzę, albo po prostu szczęście, w każdym razie jej roślin nie nękały dotychczas żadne choroby ani szkodniki. A jednak takie niedopatrzenie mogło powstać tylko z winy ogrodnika. Z pewnością nie miała sobie nic do zarzucenia. Kupowała wyłącznie najlepsze gatunki, doglądała ich regularnie, trzymała je w czystym i dobrze wietrzonym pomieszczeniu, nie przesadzała ani z podlewaniem, ani z odżywkami. Szybko chwyciła roślinę, by odizolować ją od pozostałych i zaniosła do kuchni. Trzymała ją w wyciągniętych rękach jak zgniłą padlinę. Nie miała pojęcia, do kogo zwrócić się o radę lub pomoc i czy w ogóle powinna ratować kwiatek. Nagle stwierdziła, że tego już za wiele. Bezceremonialnie wrzuciła roślinę wraz z doniczką do kosza na śmieci. Wstrząśnięta odwróciła się do okna. Miała ochotę popatrzeć na nocną panoramę miasta, ale znajomy widok nie uspokoił jej tak, jak się tego spodziewała. Przez kilka chwil zagryzała wargi, przyglądając się kawalkadzie taksówek sunących w oddali i bezwiednie rozciągała koronkową nocną koszulę. – Co jest z tym materiałem? – powiedziała poirytowana, gdy zdała sobie sprawę, że ją uwiera. – Powinni ostrzegać, że w gorącej wodzie może się skurczyć! Nagle zbladła jak płótno. Poraziła ją nieznośna myśl. Wybiegła z kuchni i popędziła do ciemnej łazienki, jakby łudziła się, że szybkość rozwieje straszne podejrzenie. Gwałtownie ściągnęła przez głowę koszulę. Śliski jedwab wysunął się z jej zesztywniałych palców i opadł na podłogę. Naga Jacqueline stała drżąc na całym ciele i wpatrywała się w ciemność.

ROZDZIAŁ 2 – Czy może pani zacząć w poniedziałek, czwartego lutego? Wiem, że to dość nagle, ale nieoczekiwanie zwolniło się miejsce. – Tak, panno Howell – odrzekła bez wahania młoda kobieta. – O której mam tu być? – Specjalistka od żywienia z porannej zmiany kończy pracę o drugiej, więc gdyby zjawiła się pani o pierwszej trzydzieści, miałaby pani pół godziny na zapoznanie się z kartoteką pacjentek. – Bardzo chętnie. – Doskonale. – Przełożona pielęgniarek z zadowoleniem położyła dłonie na biurku, po czym wstała z powściągliwym uśmiechem. – Chodźmy. Oprowadzę panią. Wyszły z małego biura i ruszyły pustym korytarzem. Po kilku krokach starsza kobieta zwolniła i w końcu przystanęła. – Żebym nie zapomniała, panno Kessler... – Proszę mówić do mnie Sally. – Może poza Spa. Doktor Hume przywiązuje wielką wagę do form i życzy sobie, by członkowie personelu San Sebastian zwracali się do siebie po nazwisku. To bardzo właściwe podejście, nie sądzi pani? – Na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles wszyscy byliśmy po imieniu – odrzekła niewinnie Sally Kessler. – Nie wątpię. Jednak tu obowiązuje ścisła etykieta, zwłaszcza w stosunku do naszych pacjentek, które nazywamy gośćmi. – Na twarzy panny Howell znów pojawił się wymuszony uśmiech. – Mam nadzieję, że to nie będzie dla pani problemem. Sally wiedziała, że odpowiedź może być tylko jedna. – Naturalnie, że nie, panno Howell. – To dobrze. Teraz, jeśli chodzi o parkowanie: po przejechaniu głównej bramy musi pani natychmiast skręcić w lewo, w alejkę dla personelu. Dojedzie pani nią do parkingu służbowego znajdującego się około dwustu metrów za głównym budynkiem. Jest otoczony bardzo gęstym, ligustrowym żywopłotem. Nie sposób go przeoczyć. Pod żadnym pozorem

nie wolno pani pozostawiać samochodu przed głównym wejściem, jak to miało miejsce dzisiaj. To niedopuszczalne. – Zapamiętam – Sally skinęła głową. – Czy z parkingu do budynku prowadzi jakaś ścieżka? – Nie. Jest tunel. – Panna Howell ruszyła przed siebie. – Tunel? – Zdaję sobie sprawę, że to brzmi dziwnie, ale doktor Hume ma na uwadze prywatność gości. Bardzo zależy mu na ich wygodzie. Jego zdaniem, nie powinni spotykać na swej drodze personelu. Lepiej, żeby go w ogóle nie widzieli, o ile to możliwe. Oczywiście wtedy, kiedy nie wykonuje swoich obowiązków. Całe San Sebastian zostało zaprojektowane z myślą o tym. Nasi goście często mówią, że tak rzadko widzą personel, jakby Spa było wymarłe. A jednak wszystko funkcjonuje doskonale. – Jak to możliwe? – Po pierwsze, dzięki ścisłemu przestrzeganiu rozkładu zajęć. Liczy się zgranie czynności w czasie. Doktor Hume to geniusz dokładności. Goście mają tak zorganizowany dzień, że po prostu nie starcza im czasu na spacerowanie po terenie. Po drugie, dzięki tutejszej architekturze. Moim zdaniem, to coś unikatowego; budynek w budynku. Na przykład, ten korytarz... – panna Howell zatoczyła ręką szeroki łuk – jest tylko do użytku służbowego. O ile wiem, nie zapuścił się tu nigdy żaden gość. I odwrotnie; goście mają własne, niedostępne dla nas miejsca. – Ukryte saloniki i tajne przejścia? – Ależ nie, na Boga! – żachnęła się starsza, kobieta, a po chwili wahania dodała: – Muszę jednak przyznać, że istnieją pomieszczenia, których nawet ja nie widziałam. – Kto z nich korzysta? – W duchu nazywam je „apartamentami gwiazd” – odrzekła panna Howell, uśmiechając się do własnych myśli. – To pokoje zarezerwowane dla najbardziej ekskluzywnej klienteli doktora Hume’a. Zajmują oddzielne skrzydło. Doktor osobiście czuwa nad tymi gośćmi, pomaga mu jedynie Vincent. – Kto to jest? – Niedługo przedstawię go pani. Och, proszę mnie źle nie zrozumieć; takich pokoi jest bardzo niewiele. Trzy, może najwyżej cztery. Pójdziemy tędy... Panna Howell skręciła i zatrzymała się przed szklaną ścianą, Sally Kessler zobaczyła przez szybę dużą salę do ćwiczeń położoną piętro niżej. Wewnątrz trzy kobiety z widoczną nadwagą zawzięcie pedałowały na lśniących rowerach treningowych ustawionych w równym rzędzie. W odległym kącie sali inna kobieta pobierała właśnie lekcję ćwiczeń siłowych na przyrządach. Jej instruktorem był potężnie zbudowany mężczyzna po czterdziestce. Kiedy zrobił kilka kroków, okazało się, że kuleje.

– Jednostronne lustro – oznajmiła panna Howell, stukając lekko w szybę. – Nie mogą nas zobaczyć – dodała z satysfakcją. – Kim jest ten mężczyzna? – zapytała Sally. – To właśnie Vincent. – Powinnam była zgadnąć. – Słucham? – Howell zerknęła na nią z ukosa. – Nie, nic. Co on robi? – Oficjalnie zajmuje stanowisko głównego sanitariusza. Jest również instruktorem treningu siłowego. Bez wątpienia widzi pani, dlaczego. Sally przyjrzała się bicepsom Vincenta. – Nietrudno się domyśleć. – Można go również nazwać prawą ręką doktora Hume’a, człowiekiem do wszystkiego. Wykonuje różne prace. Wozi gości na lotnisko i tak dalej. Niezbyt rozmowny, ale przy bliższym poznaniu okazuje się, że to złoty człowiek. Jedyna osoba, która jest tu dłużej ode mnie. – Dlaczego kuleje? – Nie chce o tym rozmawiać, więc nikt dokładnie nie wie. Ale podobno to skutek postrzału. – W nogę? Panna Howell poklepała się po włosach. – W głowę. Ma za uchem paskudną bliznę. Chyba jest weteranem wojennym, nie sądzi pani? Sally niepewnie wzruszyła ramionami. – Vincent niejasno daje do zrozumienia, że już by nie żył, gdyby nie doktor Hume. Mgliście sugeruje, że miał szczęście. Został tylko kaleką. Bez względu na to, jak wygląda prawda, jest doktorowi bezgranicznie oddany. – W uśmiechu Howell odbił się cień dumy. – Absolutnie oddany. Poszły dalej i znów skręciły, by wąskimi schodami zejść na parter. Panna Howell minęła pomieszczenie przeznaczone do ćwiczeń i podeszła do dużego, oszklonego okna w ścianie. Ostrożnie zajrzała przez szybę. – Pusto – powiedziała uchylając drzwi. Sally wsunęła głowę do środka i zobaczyła przestronną salę do masażu z podłogą pokrytą dywanem. W przeciwieństwie do większości wnętrz z lśniącego, białego marmuru, których sklepienia opierały się na masywnych belkach z nierdzewnej stali, to pomieszczenie wyłożone było elegancką, cedrową boazerią. Na środku stał stół do masażu z wypolerowanym, tekowym blatem, a rogi sali zajmowały wanny do kąpieli wirowych. Wielkością przypominały szpitalne, lecz wykonano je z ozdobnego onyksu, a nie ze stali. Ich

nogi miały kształt lwich łap. Rurki pozłacanych armatur wyginały się wdzięcznie niczym łabędzie szyje. – Z tyłu są oddzielne drzwi do łaźni parowej i sauny – objaśniła panna Howell. – Rodzaj masażu jest dostosowany do indywidualnych potrzeb pacjentki. Można tu korzystać z tradycyjnej, szwedzkiej metody, jak również z terapii specjalistycznych. W kąpielach wykorzystuje się lecznicze właściwości wody morskiej. Badania doktora Hume’a dowodzą, że to niezwykle skuteczne. Daje cudowne efekty. – Gdzie są wszystkie pacjentki? Panna Howell zerknęła na zegarek. – Niektóre z nich jedzą teraz lunch, inne wypoczywają. Tak organizujemy im zajęcia, żeby nie wpadały jedna na drugą. Staramy się poświęcać każdej możliwie najwięcej czasu. Przestrzegamy zasady, by przebywało tu najwyżej tuzin pacjentek jednocześnie. – Tak mało? – Sally ze zdumieniem uniosła brwi. – To jak wiążecie koniec z końcem? Howell obrzuciła ją pobłażliwym spojrzeniem. – Niech panią o to głowa nie boli. San Sebastian to najbardziej ekskluzywne miejsce tego typu. Odwróciła się energicznie i poprowadziła Sally nieskazitelnie czystymi, srebrzystobiałymi korytarzami do rotundy z ustawionym na środku okrągłym stołem z formiki. Siedziała przy nim kobieta w tradycyjnym uniformie pielęgniarskim, ale bez czepka. Skończyła wpisywać dane do grafiku i podniosła wzrok. – Dzień dobry, panno Howell. – Wszystko w porządku, panno Phillips? – Tak jest, proszę pani. – To dobrze. Chciałabym pani przedstawić pannę Kessler. – Howell ruchem głowy wskazała Sally. – Zastąpi pannę Neal jako specjalistka od żywienia na popołudniowej zmianie. Wyjaśniłam jej już obowiązujące u nas zasady pracy zespołowej i zapewniłam, że w początkowym okresie może liczyć na naszą pomoc, prawda? – Naturalnie, panno Howell. – Czy panna Fontaine odpoczywa? – Tak, do trzeciej po południu. – Doskonale. – Przełożona odwróciła się do Sally. – Teraz tędy... Po chwili weszły do spartańsko urządzonej klitki, w której urzędowała dietetyczka. Sally została przedstawiona pannie MacMurray z porannej zmiany. W przeciwieństwie do dwóch starszych, poznanych dotychczas kobiet, MacMurray miała niewiele więcej lat niż Sally. Zbliżała się dopiero do trzydziestki. Sally Kessler odetchnęła z ulgą. – Kiedy skończycie panie przeglądać karty diet, proszę przyprowadzić pannę Kessler do mojego biura – poleciła przełożona pielęgniarek na odchodnym. – Tak, panno Howell.

Howell zrobiła kilka kroków i odwróciła się. – Żebym nie zapomniała, panno Kessler. Pani strój... – wskazała modny żakiet i spodnie w białym kolorze. – Ma pani chyba normalny, biały uniform? – Tak, ale... – Więc proszę go włożyć w poniedziałek. Doktor Hume lubi, kiedy personel jest właściwie ubrany. Potem oddaliła się, pozostawiając zażenowaną Sally Kessler z poczuciem winy. Gdy jej kroki ucichły, MacMurray mrugnęła porozumiewawczo i lekceważąco machnęła ręką. – Nie przejmuj się – szepnęła uspokajająco. – Twój kostium wygląda wspaniale. – Specjalnie go uszyłam, a tymczasem... – Nie bierz tego do siebie. Ona tak zawsze. – Zaczynałam się zastanawiać, czy... – Kawy? Sally była zaskoczona. Howell uprzedzała ją, że podczas pracy nie wolno robić żadnych przerw na kawę. – Myślałam, że... – Wiem, wiem – MacMurray położyła palec na ustach i ostrożnie podeszła do drzwi. Zamknęła je cicho, po czym szybko wróciła do biurka i pośpiesznie wyciągnęła z najniższej szuflady elektryczny podgrzewacz. Postawiła na płytce dzbanek z kawą i zapytała: – Jaką chcesz, zwykłą czy bezkofeinową? A może wolisz herbatę? – Herbatę – odrzekła Sally i westchnęła. Odprężyła się, przygnębienie minęło. – Tu naprawdę jest tak sztywno? – Dyscyplina jak w wojsku. – MacMurray wetknęła wtyczkę do gniazdka i wyciągnęła rękę. – Mam na imię Alice. Sally uścisnęła jej dłoń i przedstawiła się. – Zostawisz mi listę tych, którym mam salutować? – Jasne – roześmiała się Alice. – To pestka. Niewielu ludzi tu pracuje. – Zauważyłam. Wszędzie pustki. – Niewielki personel i mało pacjentek. Ale można zarobić kupę forsy. – MacMurray wymownie potarła kciukiem o palec wskazujący. – Doktor Hume musi robić dobry interes. – Żebyś wiedziała. Poznałaś go już? – Jeszcze nie. Jest w stylu Howell? – Coś ty! Nie wyciągaj pochopnych wniosków. Ten facet może mieć świra na punkcie rożnych spraw, ale powiem ci jedno: osiąga naprawdę doskonałe wyniki. – W leczeniu? Alice przytaknęła.

– Dla pacjentek to cudotwórca. – Wolno pokręciła głową. – Nie mam pojęcia, jak on to robi. To znaczy, wiem na czym polega dwutygodniowe leczenie, ale zawsze mnie zadziwia, ile one potrafią zrzucić. Może to jego osobowość tak na nie działa. – Wypędza z nich te zbędne funty? MacMurray uśmiechnęła się tajemniczo. – Wręcz przeciwnie. Raczej zaklina je za pomocą czarodziejskiej fujarki. Jak na lekarza, ma fantastyczną osobowość. Nie przypomina żadnego z tych, których zdarzyło mi się spotkać. I jest całkiem przystojny. Coś jak Rossano Brazzi z prostymi włosami. – Jak kto? – O rany, jaka ty jesteś młoda... – Woda zaczęła bulgotać. Alice wybrała kilka kart pacjentek i spojrzała na zegarek. – Teraz nie mam dużo czasu, ale spróbujmy przelecieć kilka z przypadków, żebyśmy nie musiały robić wszystkiego, kiedy zaczniesz w przyszłym tygodniu. W następny poniedziałek, mimo niespodziewanych popołudniowych korków, Sally udało się dojechać do Spa punktualnie o drugiej. Alice MacMurray przeprosiła ją, ale bardzo się śpieszyła na umówione spotkanie; obiecała, że nazajutrz przejrzą razem karty. Uniosła do góry kciuk, pożegnała się wesoło i szybko wyszła. Sally została sama. Westchnęła ciężko i wolno usiadła za biurkiem. Opuścił ją zapał do pracy. – Zaczynamy, trenerze – mruknęła ponuro. W oddzielnych przegródkach naliczyła szesnaście teczek, choć trzy ostatnie były puste. Każda pacjentka miała swoją kartotekę. Dwanaście z nich włożono do zwyczajnych szpitalnych okładek, natomiast trzynasta, podobnie jak trzy puste, tkwiła w oprawie z lekkiego metalu. Sally pomyślała, że to aluminium; dopiero później odkryła, że to platyna. – „Apartamenty gwiazd”, cholera jasna – wymamrotała pod nosem. Trzynastą teczkę zostawiła sobie na później. Stosuj się po prostu do tego, co przepisał doktor Hume, poinstruowała ją Alice. W porządku pomyślała Sally, obojętnie wzruszając ramionami. – Będę grać takimi kartami, jakie mi rozdali. Kiedy poznały się przed kilkoma dniami, MacMurray wyjaśniła jej, że ich praca jest zadziwiająco łatwa. Indywidualne zalecenia dietetyczne podpisane przez doktora Hume’a zawierały liczbę kalorii wskazaną dla każdej pacjentki, z procentowym wyszczególnieniem tłuszczu, protein i węglowodanów. Specjalistka od żywienia musiała jedynie wybrać odpowiednie potrawy z menu przygotowywanego codziennie przez szefa kuchni i dopasować skład i wielkość porcji do zapotrzebowania kalorycznego danej osoby. Sally Kessler nie potrzebowała nawet opracowywać planu dietetycznego dla poszczególnych pacjentek, co doskonale opanowała, zanim uzyskała stopień naukowy. Choć

obecna praca nie stawiała przed nią wielkich wymagań, otrzymała dwukrotnie wyższe wynagrodzenie, niż dostałaby gdziekolwiek indziej przy swoim braku doświadczenia. Wolno przekopywała się przez pierwszy tuzin teczek, starannie kalkulując liczbę i skład posiłków. Zajęcie było wyjątkowo nudne. W końcu doszła do trzynastej, metalowej okładki. Jak w większości kartotek medycznych, pierwsza strona zawierała dane osobowe pacjentki. O ile poprzednie nazwiska nic jej nie mówiły, to wydawało się znajome. Sally szeroko otworzyła oczy ze zdziwienia. Czy to możliwe? Suzanne Fontaine? Ta wokalistka uwielbiana przez połowę Ameryki? I oto ona, Sally Kessler, ma teraz osobiście dbać o jej właściwą dietę? Przebiegła wzrokiem całą stronę szukając rubryki: „Zawód”. Serce zabiło jej żywiej, gdy z podnieceniem przeczytała: „Artystka estradowa-piosenkarka”. Uśmiechnęła się szeroko i gorączkowo zaczęła się zastanawiać, jak nawiązać rozmowę, gdy się spotkają. Nie mając już wiele do roboty, fantazjowała przez następną godzinę. Zdążyła niemal zapomnieć o ostrzeżeniu panny Howell, że nie wolno naruszać prywatności gości. Po co miała psuć sobie humor tak nieprzyjemnym drobiazgiem. Kiedy już wymyśliła szalenie uprzejme zwroty na powitanie i powtórzyła je sobie tysiąc razy, chwilowo powróciła z krainy marzeń na ziemię i zajęła się ponownie przerwaną pracą. Przerzuciła kolejne kartki i znalazła zalecenia lekarskie. Najpierw przeczytała je pobieżnie, nie zwracając większej uwagi na treść, ale potem przeanalizowała tekst powoli, litera po literze, bo nie chciało jej się wierzyć w to, co zobaczyła. W końcu zaczęła od początku po raz trzeci. Trzy i pół tysiąca kalorii? Niemożliwe. Przy wzroście i wadze Suzanne Fontaine to absurd, zwłaszcza jeśli chce schudnąć lub przynajmniej nie przytyć. Co więcej, osiemdziesiąt procent kalorii miały dostarczyć węglowodany. W najlepszym razie, te zalecenia były pomyłką. W najgorszym – czystym nonsensem. Sally wstała, wzięła kartę i wyszła na korytarz. Minęła piąta, a pacjentki miały kolację o siódmej. Doszła do rotundy, gdzie siedziała pielęgniarka dyżurna z wieczornej zmiany. Sally przedstawiła się i pokazała, co znalazła. – Nie mam pojęcia, dlaczego tak jest – pokręciła głową kobieta. – Nawet gdyby chciała tylko utrzymać wagę, nie powinna przekraczać dwóch tysięcy dwustu kalorii. To maksimum. Zgadza się? – Naprawdę nie wiem. Mogę tylko powiedzieć, że widziałam już takie wpisy doktora Hume’a. – Ale przecież... – To jego klinika. Po co rozrabiać? Niech pani zrobi kalkulację i da sobie z tym spokój. Strasznie dziwne, pomyślała Sally. – Nic pani w tym nie zastanawia?

Pielęgniarka odłożyła papiery i skrzyżowała ręce na piersi. Spojrzała na plakietkę z nazwiskiem Sally. – Niech pani posłucha, panno... Kessler. Czy nie przyszło pani do głowy, że pewne rzeczy, które mogą wydawać się niezwykłe w normalnym szpitalu, tu są jak najbardziej do przyjęcia? San Sebastian to wyjątkowe miejsce, a doktor Hume jest geniuszem w swojej dziedzinie. – Ale czy nie uważa pani, że powinnam go zawiadomić? Chodzi mi o to, że jest też tylko człowiekiem. Mógł się pomylić. Wszyscy miewamy gorsze dni. – Doktor Hume nie życzy sobie, żeby mu przeszkadzać, chyba że występuje zagrożenie dla czyjegoś życia. Jeśli ma pani jakieś pytanie, proszę je zanotować i przesłać drogą służbową. Na pani miejscu tak bym zrobiła. Taka odpowiedź jeszcze bardziej zdumiała Sally. Zawahała się, czy powinna dalej naciskać. W końcu postanowiła spróbować. – Nie rozumiem tego. Czy dobro pacjentki nie jest ważniejsze niż święty spokój lekarza? Pielęgniarka groźnie zmarszczyła brwi, dając do zrozumienia, że uwaga była impertynencka. Potem spojrzała gdzieś w przestrzeń. – Najbardziej w tej pracy podobają mi się zarobki – zauważyła bezceremonialnie. – Są fantastyczne. A muszę wyżywić troje dzieci. Robię tu, co mi każą. Wykonuję polecenia i przestrzegam zarządzeń. Ja jestem zadowolona i pacjentki są zadowolone. Nie było na mnie jeszcze żadnej skargi. – Zerknęła na swoje paznokcie i oderwała z palca maleńką skórkę. – Uważam, że może pani sobie darować te wszystkie mądrości na temat odżywiania, jakich uczą na uniwersytecie. Dokładnie to samo poradziłam pannie Neal. Ona też była taka dociekliwa. – Popatrzyła na Sally i dodała: – Chyba wie pani, do czego zmierzam, panno Kessler? Z korytarza dobiegł odgłos gumowych kółek toczących się po marmurowej posadzce. Sally odwróciła się i zobaczyła Vincenta pchającego szpitalny wózek. Leżąca na nim kobieta miała twarz owiniętą ręcznikami. Sally przemknęło przez głowę, że może to Suzanne Fontaine. Ale zanim zdążyła się nad tym zastanowić, jej uwagę przykuł mężczyzna kroczący na czele. Miał w sobie dziwną siłę przyciągania, więc domyśliła się, że to Hume, choć pochlebny rysopis nakreślony przez Alice MacMurray niewiele jej podpowiedział. Doskonale skrojony garnitur z białego lnu silnie kontrastował z opalenizną lekarza, a bladoniebieska koszula przypominała kolorem jego błyszczące oczy. Starannie uczesane, czarne, proste włosy przyprószyła już gdzieniegdzie siwizna. Ale największe wrażenie wywarły na Sally usta mężczyzny i jego uśmiech, w którym odsłaniał dwa idealnie równe rzędy białych zębów. Wydawało się jej, że patrzy na nią z sympatią. – Cieszę się, że pannę Kessler tak interesuje właściwe odżywianie – powiedział, jakby słyszał całą rozmowę. Jego głęboki głos brzmiał serdecznie. Wyciągnął ręce, ujął Sally za

nadgarstki i przez chwilę patrzył jej prosto w oczy. Miał przenikliwe, zniewalające spojrzenie. – Po to ją zatrudniłem. Szukała w myślach zgrabnej odpowiedzi, ale nie była w stanie się skupić. Jego urok podziałał na nią onieśmielająco. – Doskonale rozumiem pani kłopotliwe położenie i szczerze współczuję – ciągnął miękko. – Czy panna Howell mówiła pani, że kiedyś wykładałem dietetykę? Zupełnie straciła głowę. Poczuła się jak idiotka. – Nie. Puścił jej ręce i zaczął wolno spacerować wokół. – Prawdę mówiąc, mam wrażenie, jakby od tamtej pory minęły całe wieki. Nauka o żywieniu była wtedy w powijakach – zamilkł i położył palec na ustach. – Uniwersytet Kalifornijski to doskonała uczelnia. Czy profesor Fulbright wciąż jest prezesem zarządu? – Tak – odrzekła, zdając sobie sprawę, że jej głos brzmi całkiem naturalnie. – Zdolny gość. Nawet błyskotliwy. Przez wiele lat dzieliliśmy się spostrzeżeniami. – Hume znów okrążył Sally, po czym zatrzymał się na wprost niej. – Dochodziliśmy do takich samych wniosków, ale równie często nie zgadzaliśmy się ze sobą. Och, nic wielkiego... Różnice zdań dotyczyły zazwyczaj drobiazgów. Aczkolwiek w jednej zasadniczej sprawie nigdy nie byliśmy zgodni. Ale to zupełnie naturalne; środowisko akademickie raczej nie jest elastyczne. Ujął ją za ramię i odprowadził na bok. Nachylił się, jakby zamierzał zdradzić jej jakąś tajemnicę. – Istnieją pewne zasady, dzięki którym odnosimy tu sukcesy. Z czasem pozna je pani i zrozumie. Obiecuję. Mogę dać pani na to moje słowo. Ale na razie proszę spróbować traktować rzeczy niezwykłe w ten sposób: rozwiązanie wyjątkowych problemów wymaga wyjątkowych środków. – Ale tylko w przypadku wyjątkowych pacjentek – palnęła Sally zaskoczona własną szczerością. Hume zawahał się, a potem uśmiechnął, kiwając głową w zamyśleniu. – To prawda – stwierdził wycelowując w nią palec. – Jest pani bardzo inteligentna. – Położył jej palec na ustach. – Ale mam nadzieję, że nie przemądrzała. – Przez chwilę przyglądał się dziewczynie badawczo, po czym zerknął na zegarek. – Niestety, nie mam już teraz czasu, ale któregoś dnia będziemy musieli jeszcze porozmawiać. – Odwrócił się i wydał sanitariuszowi zwięzłe polecenie: – Vincent, zawieź pannę Fontaine do jej pokoju. Do widzenia paniom. Potem oddalił się raźnym krokiem. Sally Kessler była oszołomiona. Nie wiedziała, jak pogodzić tajemniczość Hume’a z nagłym ujawnieniem przez niego nazwiska pacjentki. Stała z otwartymi ustami dopóki wózek, na którym leżała piosenkarka, nie zniknął jej z oczu. Przez chwilę przeżywała rozterkę,

zmuszona wybierać między pragnieniem poznania gwiazdy estrady i poczuciem obowiązku. W końcu wróciła do biura. Z trudem zabrała się ponownie do pracy. Mimo aluzji doktora do pewnych zasad, wciąż dręczył ją brak logiki w diecie Fontaine. Sally naprawdę chciała mu ufać i być posłuszną, ale jej umysł naukowca buntował się przeciwko przyjmowaniu czegokolwiek na wiarę. Dziwiła ją również obojętność pielęgniarki dyżurnej. Czy inni członkowie personelu mają podobne nastawienie? Wzruszyła ramionami i zajęła się kalkulowaniem diet. MacMurray miała rację zadanie było dziecinnie proste. Około dziewiątej wieczorem Sally skończyła menu na śniadanie. Zdążyła już prawie zapomnieć o niedawnych przeżyciach i zaczynała się nudzić. Mogła tylko czytać, bo nie miała się nawet do kogo odezwać. Ale była przecież Suzanne Fontaine... Sally poczuła dreszcz podniecenia. Ona jest tu, w Spa – pomyślała. Gdzieś w tych murach. Jej twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. Zamknęła książkę, na której i tak nie mogła się skoncentrować, wstała i przeciągnęła się. Zdrętwiały jej nogi; potrzebowała ruchu. Uznała, że mały spacerek dobrze jej zrobi. Powinna lepiej poznać to miejsce. A gdyby jakimś cudownym zbiegiem okoliczności udało jej się spotkać Suzanne Fontaine... Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Kiedy wyszła z pokoju, przypomniała sobie o przestrogach panny Howell. Ale to przecież klinika, a nie Fort Knox, na Boga! – przekonywała się w duchu. Ostrożnie ruszyła korytarzem w kierunku miejsca, gdzie poprzednio zniknął wózek z pacjentką. Szła na palcach, żeby nie robić hałasu. Z każdym krokiem coraz lepiej rozumiała, dlaczego San Sebastian tak bardzo różni się od innych placówek medycznych. Po pierwsze, budowla miała niezwykły układ pomieszczeń. Panna Howell nazwała klinikę „budynkiem w budynku”, ale Sally bardziej przypominała ona labirynt. Korytarze były szerokie i dobrze oświetlone, lecz miały niezliczoną ilość zakrętów. Po drugie, panowała tu absolutna cisza i Sally czuła się przez to coraz mniej pewnie. Tłumaczyła sobie, że przecież jest noc i pacjentki śpią. Zdawała sobie sprawę, że w każdym szpitalu nocna zmiana to najmniej przyjemne godziny pracy. I choć wiedziała, że San Sebastian nie jest szpitalem w tradycyjnym znaczeniu tego słowa, jednak nasuwały się jej niemiłe skojarzenia. Podczas ciszy nocnej w przyćmionym świetle pustych korytarzy drażniąca woń kamfory, formaldehydu i alkoholu wydawała się jej zawsze ostrzejsza, a bliska obecność chorób bardziej wyczuwalna. W ponurym, nocnym otoczeniu każdy dźwięk mogący przerwać ten przygnębiający bezruch stanowił pożądaną odmianę, dodawał otuchy. Cisza w Spa nie była jednak zwyczajna. To miejsce sprawiało wrażenie zupełnie opuszczonego. Jakby spało bezdźwięcznie w głębokim zamrożeniu. Sally poczuła dreszcz grozy. Co gorsza stwierdziła, że chyba się zgubiła.

Po raz nie wiadomo który skręciła za róg i doszła do rozwidlenia korytarzy w kształcie litery T. Zorientowała się, że zatoczyła pełne koło. Po prawej miała rotundę i stanowisko pielęgniarki dyżurnej, po lewej kolejny pusty korytarz. Wybrała tę drogę. W kilka sekund później zapomniała o strachu. Stanęła przed drzwiami, których srebrzysty kolor przypominał lśniącą, platynową oprawę kartoteki Suzanne Fontaine. Nacisnęła klamkę i na palcach wśliznęła się do środka. Znalazła się w niewielkim hallu. Na jego końcu zobaczyła drugie, identyczne drzwi. Nie mogła się już doczekać... Słyszała jedynie cichutki odgłos własnych kroków, gdy ostrożnie stąpała po marmurowej podłodze. Z bijącym sercem przygotowywała się do wygłoszenia ułożonych wcześniej zdań: Najmocniej przepraszam, panno Fontaine. Chciałabym tylko... Dwie potężne dłonie spadły na jej ramiona i zacisnęły się jak imadła. Śmiertelnie przerażona Sally zapewne podskoczyłaby ze strachu, gdyby mogła się poruszyć. Ale została prawie całkowicie unieruchomiona, więc tylko gwałtownie wciągnęła powietrze. Odruchowo szarpnęła głową, jak zaatakowane nagle zwierzę ogarnięte paniką i jej oczy napotkały spojrzenie prześladowcy. Za nią stał Vincent. Odetchnęła z ulgą. Walące serce zwalniało. W milczeniu czekała, żeby się odezwał, ale nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Nadal trzymał ją w mocnym uścisku i przeszywał wzrokiem. – Proszę mnie puścić – skrzywiła się. – To boli. – Dokąd pani idzie? – zapytał surowym tonem. – Moje ramiona... Na litość boską, co pan wyprawia? Wolno rozluźnił chwyt, nie spuszczając jej z oka. Odwróciła się i rozmasowała ramiona. Spojrzała na niego z wyrzutem. – Mógł mi pan połamać kości. Zignorował tę uwagę. – Czy panna Howell nie kazała pani siedzieć w biurze? – Po prostu chciałam się przejść, nic więcej. Rozejrzeć się, wie pan... To mój pierwszy dzień w nowej pracy. – Na spacery może pani tracić swój prywatny czas. Doktor Hume nie płaci pani za rozglądanie się. W San Sebastian nie mamy zwyczaju wałęsać się po korytarzach. – Na miłość boską, dlaczego wszyscy tutaj zachowują się tak, jakby coś chcieli ukryć?! Powiedziała to rozdrażnionym tonem i zaraz tego pożałowała. Obawiała się, że niepotrzebnie sprowokowała Vincenta. Wydawał się spokojny, ale czuła, że mógłby ją uderzyć. Teraz już wiedziała, że panna Howell miała rację: ten człowiek był bezgranicznie oddany swemu szefowi. – Doktorowi nie spodobałoby się to pytanie. Proszę wracać do biura. – Niech pan posłucha, czy mogłabym z nim porozmawiać? – Z napięciem obserwowała Vincenta. – Jedna z pacjentek...

Dostrzegła ruch jego ramienia i instynktownie odskoczyła do tyłu. Nie zdążył jej dosięgnąć. – Już dobrze, dobrze... Rozumiem. Idę stąd. Nie musi mi pan łamać nadgarstka, do cholery. Przyglądał się jej czujnie, kiedy wolno odchodziła w głąb korytarza. Zanim zniknęła za rogiem, odwróciła się po raz ostatni. – Znęcanie się nad innymi jest naruszeniem prawa, wie pan o tym? – rzuciła zaczepnie. – Dyskryminacja w pracy również. – Potem dodała mniej pewnie. – Przynajmniej tak mnie uczono na uniwersytecie. Ale Vincent nie miał o tym pojęcia. Taka myśl nigdy nawet nie przyszła mu do głowy. Dla niego ważne było tylko to, żeby wypełniać co do joty polecenia pracodawcy. Natomiast Sally Kessler uważała, że musi komuś zameldować o tak rażącym przykładzie prześladowania. I zrobiła to następnego ranka. Zgłosiła ten fakt pannie Howell, po czym złożyła doniesienie w biurze generalnego prokuratora stanowego. Dwa dni później ponownie odwiedziła doradcę do spraw zatrudnienia na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles, żeby poskarżyć się, że została zwolniona z pracy bez słowa wyjaśnienia.

ROZDZIAŁ 3 Co się ze mną stało? Dlaczego zupełnie nie mam siły? – zastanawiała się Suzanne Fontaine po wyjściu z podgrzewanego basenu w kalifornijskiej klinice. Stała bez tchu na lśniącej podłodze krytej pływalni i strząsała wodę z jasnych włosów związanych w gruby koński ogon. Jak zwykle, doktor Hume polecił jej pływać samotnie. Podczas wszystkich poprzednich pobytów w San Sebastian robiła to godzinami. A dziś ledwo zdołała pokonać osiem długości basenu i była tak wykończona, że musiała wyjść z wody. Czyżby złapała jakiegoś wirusa? Zwiesiła ramiona, opuściła głowę i czekała, aż ciepłe promienie lutowego słońca przedostające się przez świetliki w dachu podziałają rozluźniająco na napięte mięśnie jej ramion i pleców. Zarzuciła ręcznik na opaloną szyję i poczłapała w kierunku wąskiego korytarza prowadzącego do sauny. Krople wody, skapujące od czasu do czasu z jej ciała, pozostawiały na marmurowej posadzce mokry ślad. Z niezadowoleniem obciągała w dół lśniący, elastyczny kostium kąpielowy, przesadnie opinający jej sylwetkę. Uwierał ją w pośladki. Boże! – pomyślała. – Ten cholerny łach już na mnie nie pasuje. Po to wydałam siedemset dolców, żeby rzecz szyta na zamówienie piła mnie jak zwykła nylonowa tandeta? Zanim usiadła na drewnianej ławce w wyłożonej cedrową boazerią saunie, znów szarpnęła ze złością brzegi materiału wżynające się jej w pachwiny. Ale na próżno; kostium nadal ją uciskał. Nawet kojące ciepło nie przyniosło jej ulgi. Nie było innego wyjścia, należało go zdjąć. Jednak nie dawała jej spokoju natrętna myśl, że w jej figurze zaszły jakieś zmiany i wina nie leży jedynie po stronie wadliwego kroju stroju kąpielowego. Nacisnęła brzęczyk wzywający sanitariusza, który zawsze jej towarzyszył. W kilka chwil później odwiózł ją do apartamentu i zamknął drzwi. Kierując się z sypialni do łazienki musiała minąć po drodze antyczny stolik na kółkach służący niegdyś do rozwożenia herbaty. Stał w nogach łóżka. Na blacie, pośród innych rzeczy, leżała starannie złożona gazeta dostarczona z Los Angeles. Porcelanową miseczkę obok, wypełniała dokładnie odmierzona porcja suszonych owoców i bogatych w proteiny ziaren. Doktor Hume nazywał te sto gramów suchego pokarmu „mieszanką zdrowia”. Wchodziła w skład jej codziennej diety. Suzanne spojrzała na naczynie i poczuła, jak gwałtownie skacze jej tętno.

Szybko odwróciła wzrok i ominęła stolik szerokim łukiem. Od chwili przyjazdu do Spa tydzień temu działo się z nią coś dziwnego. Na widok jakiegokolwiek jedzenia ogarniała ją nieprzezwyciężona pokusa i to ją przerażało. W przeszłości nigdy nie miała żadnych problemów z przestrzeganiem przepisanej diety. Może była to kwestia silnej motywacji, w każdym razie nawet najbardziej smakowita potrawa nie mogła jej skusić. Teraz zaczęły jej dokuczać powtarzające się ataki dotkliwego głodu. Nie znała tego uczucia od lat. Od czasów, gdy wraz z wejściem w dorosły wiek wyszczuplała. Najgorsze było to, że nie miała wcale ochoty na małą przekąskę. Pragnęła napchać się do syta wszystkim, co wpadnie jej w ręce, nerwowymi ruchami palców pośpiesznie napełniać usta, aż napęcznieją jej policzki. Rzucić się na jedzenie jak człowiek, który od dawna głodował. Przyśpieszyła kroku i zamknęła oczy. Zagryzła wargi, starając się wyrzucić ten obraz z pamięci. Odetchnęła dopiero w łazience. Wprawdzie nie miała na to dowodu, ale zaczynała podejrzewać, że jej wilczy apetyt ma coś wspólnego z przyjazdem do Spa. Musiała porozmawiać o tym z doktorem Hume. Z kimkolwiek. Przebrała się w szlafrok, wzięła ze stolika gazetę i wyciągnęła się na łóżku. Z przyzwyczajenia zajrzała od razu do działu poświęconego kulturze i rozrywce. Ze zdumieniem zobaczyła w nagłówku dużego artykułu swoje nazwisko. Przydługi tekst poniżej nie był chyba przykładem rzetelnego dziennikarstwa, mimo to musiała go przeczytać. Ale zanim się do tego zabrała, jej uwagę zwróciło zdjęcie znajomej twarzy zamieszczone w połowie strony. Uśmiechnęła się do wspomnień. Fotografia Jacqueline Ramsey była bardzo dobra; aktorka wyglądała wspaniale, jak zwykle. Co tam u ciebie, moja kochana? – pomyślała Suzanne. Pośpiesznie przebiegła wzrokiem artykuł i wybuchnęła śmiechem, gdy w pewnym momencie natrafiła na zdania, które przypomniały jej o czymś zabawnym. Potem przeczytała ten fragment jeszcze raz, wolno i dokładnie. Śmiała się do łez. Boże... Tak dobrze znała Jacqueline, że mogła sobie wyobrazić jej oburzenie. – Och, Jack... Ty słodki głuptasie... Skandalistka z ciebie – powiedziała czule i pieszczotliwie pogłaskała zdjęcie jak ukochane domowe zwierzątko. – Dostało ci się za to, że jesteś taką grzeczną dziewczynką. – Potem dodała ciszej: – Kiedyś nawet nam się nie śniło, że tak będzie, co? Położyła się i otarła oczy. Westchnęła i postanowiła wreszcie przeczytać artykuł o sobie, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Suzanne podniosła się zdziwiona. Wprawdzie nie miała pod ręką zegarka, ale wiedziała, że jest mniej więcej czwarta po południu. O tej porze zwykle odpoczywała i nikt nie powinien jej przeszkadzać. Zastanawiała się, czy nie zignorować intruza, ale pukanie powtórzyło się. Zeskoczyła z łóżka, przybierając częściowo obojętną, a częściowo zagniewaną minę. Lecz w momencie, kiedy otworzyła drzwi, na jej twarzy natychmiast pojawił się wyraz zachwytu. W

progu stał Hume. Suzanne uśmiechnęła się radośnie, wsłuchując w jego baryton, którym wypowiadał słowa powitania. – Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi za złe tej niespodziewanej wizyty. Zakłócam twój rozkład dnia... – Ależ nie, skąd! – zapewniła pośpiesznie i zamilkła czekając, co jeszcze powie. Ale nie odezwał się. – Czy coś się stało? – zapytała po chwili, czując nagły niepokój. Z nerwowym śmiechem wyrzuciła z siebie nurtujące ją obawy – Chyba nie przyszedł pan, żeby odwołać naszą dzisiejszą kolację, prawda? Nie usłyszę, że niestety musi pan odlecieć na jeden z tych zjazdów lekarzy, które zawsze mnie tak intrygują? – Nic podobnego. Pamiętasz, że jesteśmy umówieni na siódmą? – Jak mogłabym zapomnieć? Żartuje pan? – odrzekła z wyrzutem, chwytając się za serce. Prawdę mówiąc, niezbyt jej zależało na samym posiłku, ale na myśl, że spotkanie z Humem mogłoby nie dojść do skutku omal nie wpadła w panikę. Odetchnęła z wyraźną ulgą. – Prędzej dałabym sobie uciąć prawą rękę. Odpowiedział na to dźwięcznym, czarującym śmiechem. – Nie ma potrzeby uciekać się do tak drastycznych środków, możesz mi wierzyć. – Nabrał powietrza w płuca, jakby szykował się do wygłoszenia dłuższej mowy. – Suzanne... – zaczął i nieoczekiwanie zamilkł. Przechyliła głowę na bok i poczuła się trochę niepewnie. – Tak? – Przy kolacji chciałbym z tobą omówić pewną sprawę. To nic wielkiego, zapewniam cię. Wspominam o tym wcześniej, żebyś zdążyła wstępnie zastanowić się nad przedmiotem naszych negocjacji. Zdawało się jej, że źle usłyszała. – Powiedział pan: negocjacji? Lekceważąco machnął ręką. – Chodzi o nic nieznaczącą transakcję. To absolutnie uczciwy interes. Potrzebny jest mi jedynie twój podpis. Później wszystko wyjaśnię, a w tej chwili powiem tylko tyle: doszedłem do wniosku, że nadszedł czas, żeby przedyskutować ponowny podział twojego majątku. Myślała, że przez lata przyzwyczaiła się do jego zawiłego stylu mówienia, a jednak nic nie rozumiała. O co mu, do diabła, chodzi? – Na pewno wyraża się pan jasno, tylko ja nie nadążam za tokiem pańskiego rozumowania. – Nie zawracaj sobie głowy nudnymi szczegółami – roześmiał się. – Na razie skoncentruj się na swoim wspaniałym głosie i na śpiewaniu. Nie musisz tracić czasu na rozmyślania o drobiazgach dotyczących naszej fuzji. – Fuzji?