David Weber
Honor Harrington
Nie tylko Honor
Przekład: Jarosław Kotarski
Dom Wydawniczy REBIS Poznań
Tytuł oryginału: Changer of Worlds: Worlds of Honor III
SPIS TREŚCI:
David Weber - Pani midszypmen Harrington
--------------------------------------------------
David Weber - Zmieniająca światy
--------------------------------------------------
Eric Flint – Góral
DZIEŃ PIERWSZY
DZIEŃ DRUGI
DZIEŃ TRZECI
DZIEŃ CZWARTY
DZIEŃ PIĄTY
DZIEŃ SZÓSTY
PÓŹNIEJ
--------------------------------------------------
David Weber - Byle do zmroku
*************************************
David Weber
Pani midszypmen Harrington
Wygląda na pańskiego zasmarkańca, panie bosmanmat.
W cichym głosie stojącego na warcie kaprala Royal Manticoran Marine Corps słychać było
fałszywe współczucie. Takim głosem marines tradycyjnie informowali członków załóg okrętów
Royal Manticoran Navy, że im się portki palą albo też przytrafiło się coś równie miłego. Dlatego
bosmanmat Roland Shelton w żaden sposób nie zareagował, przyglądając się byczemu karkowi z
wyższością zarezerwowaną dla niższych form życia. Przyszło mu to jednak z pewnym trudem, gdyż
spojrzał wpierw w kierunku wskazanym przez podbródek kaprala i dostrzegł obiekt jego uwag.
Z pewnością był to czyjś zasmarkaniec. Jej mundur midszypmena, jak i ciągnięta przez nią
szafka były tak nowiutkie i nienagannie świeże, że tylko metek z cenami brakowało. Szafka
zresztą wyglądała dziwnie, jakby ktoś przyczepił do niej jakiś pokaźny pakunek, ale to akurat
Sheltona nie zaskoczyło. Midszypmeni przeważnie zjawiali się z rozmaitymi nietypowymi
bagażami, mając nadzieję, że nie całkiem łamią regulamin i zdołają przemycić je na pokład.
Zwykle byli w błędzie, ale na wyjaśnienie tego będzie dość czasu, jeśli okaże się, że ta midszypmen
faktycznie ma zamiar wejść na pokład jego okrętu. A wszystko na to wskazywało, bo kierowała się
ku korytarzowi prowadzącemu do ciężkiego krążownika War Maiden. Choć mogło to być po prostu
wynikiem pomyłki.
Taką miał przynajmniej nadzieję.
Była młoda i wysoka - wyższa od niego. Miała ciemne, króciutko ścięte włosy i trójkątną
twarz o ostrych rysach. Pierwsze wrażenie było takie, że składała się ona wyłącznie z nosa i
wielkich, migdałowego kształtu oczu. Chwilowo też twarz ta nie wyrażała niczego, za to w oczach
płonął blask, na widok którego każdemu doświadczonemu starszemu podoficerowi ciarki powinny
przejść po plecach.
Wyglądała na jakieś trzynaście lat. Co oznaczało, że należy do trzeciego pokolenia
poddanego prolongowi, i w niczym nie poprawiało pierwszego wrażenia, mimo że poruszała się z
gracją atlety i ani razu na nikogo nie wpadła, co było dużą sztuką, gdyż galeria była zatłoczona, a
szafka, choć wyposażona w antygrawitator, nie była poręcznym ładunkiem do holowania, co
Shelton wiedział z własnego doświadczenia. A ona wyglądała, jakby tańczyła, a nie przepychała
się z szafką na holu przez tłum.
Gdyby to było wszystko, bosmanmat prawdopodobnie zaklasyfikowałby ją (prowizorycznie i
nieco na wyrost, ma się rozumieć) nieco powyżej przeciętnej, jeśli chodzi o grupę zasmarkańców, z
której doświadczeni starsi podoficerowie Królewskiej Marynarki mieli zrobić królewskich oficerów.
Niestety, to nie było wszystko, bo na jej ramieniu siedział sobie spokojnie kudłaty i wąsaty treecat
rodem ze Sphinksa. Mimo trzydziestu czterech lat standardowych doświadczeń Shelton musiał się
bardzo starać, by nie okazać emocji.
Treecat na jego okręcie!
Gorzej: treecat w kabinie midszypmenów! Już sama ta myśl mogła każdego, kto był
zwolennikiem ładu, porządku i spokoju (o tradycji nie wspominając), doprowadzić do rozstroju
nerwowego. I niezwykle silnej pokusy, by gołymi rękami zadusić zadowolonego z siebie kaprala.
Shelton przez parę sekund żywił jeszcze nadzieję, że to nie na niego spadnie ten dopust
boży i że dziewczę po prostu zgubiło drogę. Potem nadzieja ta zwiędła, gdy midszypmen
skierowała się prosto ku pilnowanemu przez nich wylotowi korytarza.
Obaj zasalutowali, na co odpowiedziała oddaniem honorów w dziwnie paradny, a
równocześnie dojrzały sposób, po czym posłała Sheltonowi błyskawiczne, taksujące spojrzenie i
zwróciła się wyłącznie do wartownika:
- Midszypmen Harrington z rozkazem zameldowania się na pokładzie, kapralu.
I podała mu wyjęty z kieszeni kurtki mundurowej chip z logo RMN. Jej sopran był
zaskakująco miękki jak na kogoś o tym wzroście, ale w jej tonie nie było śladu wahania czy
niepewności. Mimo to bosmanmat, obserwując, jak kapral umieszcza chip w czytniku i sprawdza
zapisany tam rozkaz, zastanawiał się, czy ktoś tak młody zdoła nauczyć się, jak należy wydawać
rozkazy. Miał pewność, że nawet ślad tych myśli nie odbił się na jego twarzy, ale dziwnym trafem
jej treecat przekrzywił łeb i przyjrzał mu się uważnie jasnozielonymi ślepiami, poruszając przy tym
wąsami.
- Zgadza się, ma'am - oznajmił Marine, gdy stwierdził, że treść rozkazów, które miał w
elektrokarcie, pokrywa się z zapisanymi w chipie, po czym oddał go właścicielce i wskazał
Sheltona:
- Bosmanmat Shelton, jak sądzę, oczekuje pani.
Oboje zignorowali jego podejrzanie radosny ton. A Honor spojrzała jedynie na bosmanmata
i uniosła pytająco brew.
Zaskoczyło go to solidnie, jednak jak spokojną by udawała, widział zbyt wielu
zasmarkańców meldujących się na pierwszy w życiu okręt, by dać się zwieść. A najlepszym
dowodem tego, że była równie podniecona i spięta oraz pełna marzeń co inni, był ten błysk w
oczach. A mimo to w tym momencie, unosząc pytająco brew, była pewna siebie i swego
autorytetu. I nie była to poza mająca ukryć strach czy niepewność. Było to zachowanie naturalne
i to właśnie ono rozbudziło w nim cień nadziei. Może jednak będą z niej ludzie...
A zaraz potem treecat zastrzygł uszami i Shelton jęknął w duchu z rezygnacją.
- Bosmanmat Shelton, ma'am - zameldował się przepisowo. - Jeśli pozwoli pani za mną,
zaprowadzę panią do pierwszego oficera.
- Dziękuję, bosmanmacie - odparła i ruszyła w ślad za nim. Z treecatem na ramieniu.
* * *
Honor Harrington robiła co mogła, by nie okazać podniecenia i radości, pokonując w ślad
za bosmanmatem Sheltonem pozbawiony grawitacji korytarz łączący stację kosmiczną z
krążownikiem. Nie przyszło jej to łatwo, gdyż właśnie miała osiągnąć to, czego pragnęła przez
prawie połowę życia i o co walczyła przez trzy i pół roku standardowego na wyspie Saganami. W
żołądku czuła łaskotanie, a na plecach ciarki. Dotarła do końca korytarza, złapała poręcz i
wylądowała, dotykając stopami pokładu za grubą linią oznaczającą granicę zasięgu pokładowej
grawitacji. Dla niej było to równoznaczne z opuszczeniem obszaru Stacji Kosmicznej Jego
Królewskiej Mości Hephaestus i znalezieniem się wreszcie na pokładzie okrętu, na którym miała
odbyć pierwszy patrol bojowy: ciężkiego krążownika HMS War Maiden. Nawet powietrze tu inaczej
pachniało... przynajmniej dla niej. A wrażenie, że otacza ją coś odmiennego, a za rogiem korytarza
czeka coś specjalnego, było zbyt silne, by próbować z nim walczyć.
Nimitz miauknął cicho z naganą - jako empata doskonale wiedział, co czuła, ale jako
pragmatyk do szpiku kości doskonale rozpoznawał zarówno niebezpieczeństwa związane ze
stanem euforii swego człowieka, jak i konieczność stosownego zachowania od samego początku
pobytu w nowym miejscu, toteż wolał jej o nich przypomnieć.
Honor uśmiechnęła się lekko i pogłaskała go, prostując się. Przynajmniej nie zrobiła z
siebie pośmiewiska tak jak nieszczęśnik z jej roku na ostatnim locie treningowym, który
wylądował przed granicą pokładowego systemu przyciągania. Omal nie uśmiechnęła się,
przypominając sobie minę oficera dyżurnego pokładu hangarowego jednostki, na której miało to
miejsce. Teraz jednakże nie był stosowny czas na wesołość - zasalutowała oficerowi dyżurnemu
pokładu hangarowego HMS War Maiden i wyrecytowała:
- Proszę o zezwolenie wejścia na pokład i dołączenia do załogi, ma'am! Płowowłosa
chorąży zmierzyła ją bacznym, taksującym spojrzeniem, zanim odsalutowała i bez słowa
wyciągnęła rękę. Honor podała jej chip z rozkazami i chorąży sprawdziła je z zawartymi w pamięci
swej elektrokarty, tak jak przed chwilą zrobił to wartownik z korpusu. Potem kiwnęła głową,
oddała jej chip i powiedziała:
- Zgody udzielam, midszypmen Harrington.
Jej ton był jak najbardziej przepisowy, lecz czuło się w nim nie tyle wyższość, ile
świadomość własnego doświadczenia - w końcu nie dość, że była co najmniej rok standardowy
starsza, to miała już za sobą ten sprawdzający patrol, no i była mianowanym oficerem Jego
Królewskiej Mości. Spojrzała na Sheltona i odruchowo wyprostowała się - minimalnie, lecz
zauważalnie.
- Proszę kontynuować, panie bosmanmat - powiedziała już zupełnie innym tonem.
- Aye, aye, ma'am - potwierdził Shelton i dał znak Honor, by poszła za nim.
I skierował się ku windom.
* * *
Komandor porucznik Abner Layson siedział za biurkiem i uważnie studiował rozkazy, nie
kryjąc przed sobą, że mogą one stanowić nowy powód bólu głowy. Przed biurkiem siedziała
niezwykle sztywno midszypmen Harrington, zajmując jedynie fragment fotela. Dłonie trzymała na
kolanach, stopy miała przepisowo rozchylone, a wzrok wbity w ścianę jakieś piętnaście
centymetrów nad głową pierwszego oficera. Prawie się zarumieniła, gdy kazał jej usiąść,
zabierając się do przeglądania jej papierów, ale zdołała nad sobą zapanować. W ogóle
kontrolowała się całkiem dobrze. Jednak lekki ruch koniuszka ogona treecata świadczył, że nie
była wcale tak spokojna, na jaką starała się wyglądać. Layson przyznawał natomiast, że własne
zewnętrzne objawy zdenerwowania stłumiła błyskawicznie i całkowicie.
Ponownie spojrzał na ekran i czytając oficjalne, suche zdania opinii oraz wyniki z
poszczególnych przedmiotów, cały czas zastanawiał się, co też napadło kapitana Bachfischa. I co
tak niezwykłego było w siedzącej przed nim dziewczynie, że ten poprosił o przydzielenie jej na
pierwszy próbny lot na swój okręt.
To, co najbardziej uderzało na pierwszy rzut oka, to wiek. Była młoda, miała bowiem
zaledwie dwadzieścia lat (nie wyglądała na tyle, ale to już była zasługa prolongu). Wiek
kandydatów przyjmowanych do akademii nie był ściśle określony, ale większość zjawiała się tam,
mając osiemnaście - dziewiętnaście lat standardowych. Ona miała wtedy ledwie siedemnaście, co
było tym bardziej zaskakujące, iż nigdzie nie mógł dopatrzyć się śladu koneksji arystokratycznych
czy finansowych. Z drugiej strony jej średnia ocen ze wszystkich lat była doskonała. Jeśli nie
liczyć matematyki, miała wyłącznie doskonałe i wyśmienite noty. Zwłaszcza z taktyki i
symulatorów, co było warte zapamiętania. Choć naturalnie miał przykrą świadomość faktu, że
wielu prymusów akademii w praktycznych warunkach służby liniowej okazywało się smętnym
rozczarowaniem. Doskonale także spisywała się na testach kinetycznych, choć to przy obecnym
stanie techniki pokładowej miało coraz mniejsze znaczenie. Oraz bardzo dobrze szedł jej pilotaż
wszystkiego, czego tylko się dało, w tym także lotni. Była aktualną rekordzistką akademii w
długości lotu; godne podziwu. Ale mogła też być uparta, a nawet beztroska. .. o czym świadczyła
oficjalna reprymenda za zignorowanie instrumentów w czasie lotu. I nagana za brak dyscypliny w
trakcie lotu... i to niejedna... to nie wyglądało obiecująco... choć z drugiej strony wszystkie dostała
tego samego dnia...
Zagłębił się w szczegółową część dokumentacji i prychnął, z trudem maskując to atakiem
kaszlu. Wszystko było jasne: skoro przeleciała w czasie regat nad jachtem komendanta na
wysokości masztów, kładąc wszystkich na pokład, a bardziej nerwowych skłaniając do skoku za
burtę, to nie było się czemu dziwić. Hartley musiał mięć o niej naprawdę dobrą opinię, skoro na
naganach się skończyło... no tak, jej boczna była siostrzenicą króla, a tej przecież z akademii
wylać nie mogli! No, przynajmniej nie za coś takiego, bo za morderstwo z premedytacją to i może...
Komandor porucznik Layson westchnął i odchylił oparcie fotela, masując sobie nasadę
nosa i zza zasłony dłoni przyglądając się siedzącej. Niepokoił go treecat. Wiedział, że nie powinien,
jako że przepisy w tej kwestii były całkowicie jednoznaczne od czasów rządów królowej Adrienne.
Zgodnie z prawem żadnego adoptowanego nie można było odseparować od treecata, a Harrington
jakoś przeszła z nim przez akademię, i to nie zostawiając śladu problemów w papierach, więc
nawet jeśli jakieś wyniknęły, to nie były poważne. Niestety, okręt to znacznie mniejszy świat niż
wyspa, a ona nie była jedynym midszypmenem na pokładzie.
W czasie długiej podróży małe zazdrości i złośliwości mogą urosnąć do rangi poważnych
problemów, a tylko jej przysługiwało prawo do zabrania ze sobą zwierzaka. Layson doskonale
wiedział, że treecaty nie są zwierzątkami domowymi i że są inteligentne, choć nie wiadomo było
dokładnie jak bardzo. Podobnie jak wiedział, że kiedy połączą się empatyczną więzią z
człowiekiem, nie można ich oddzielić od adoptowanego na większą odległość bez poważnych
konsekwencji dla obu stron. Ale wyglądały niczym pluszowo - futrzane zabawki albo ziemskie
koty, a większość obywateli Gwiezdnego Królestwa Manticore wiedziała o nich jeszcze mniej niż
on, toteż umknięcie w tej sytuacji nieporozumień i zazdrości wydawało się mało prawdopodobne.
Jego zmartwienie pogłębiała świadomość, że okręt dostał nowego pomocnika oficera taktycznego
dzięki niezbadanym wyrokom kadr floty. A pomocnik oficera taktycznego tradycyjnie
odpowiedzialny był na każdym okręcie za wyszkolenie i zdyscyplinowanie midszypmenów. Layson
co prawda nie miał jeszcze okazji bliżej zapoznać się z nowym oficerem, ale to, czego dotąd się
dowiedział, jakoś nie skłaniało do pokładania zaufania w jego możliwościach i umiejętnościach.
Jednak to nie obecność treecata była głównym problemem nurtującym Laysona. Musiał
bowiem istnieć powód, dla którego kapitan chciał ją mieć na pokładzie, a on nie był w stanie się
go domyślić, choć naprawdę próbował. Taka prośba o przydzielenie kogoś oznaczała zwykle
początek gry w protekcję, której z zamiłowaniem oddawali się starsi stopniem oficerowie. Motywy
były dwa: albo chęć uzyskania wsparcia kogoś ustosunkowanego poprzez wykonanie pierwszego
ruchu wobec jego syna, córki czy bliskiego krewnego, albo też odwzajemnienie podobnej
uprzejmości. Tyle, że Harrington była córką wolnych posiadaczy ziemskich z planety Sphinx, a jej
koneksje sprowadzały się do znajomości z młodszą córką earla Gold Peak, z którą mieszkała przez
ponad dwa lata standardowe w jednym pokoju. Co ciekawsze, nawet gdyby rzeczywiście o to
chodziło, Layson nie widział sposobu, w jaki stary mógłby na tym skorzystać, faworyzując
Harrington. I to właśnie najbardziej go niepokoiło, bo dobry pierwszy oficer powinien wiedzieć o
wszystkim, co mogło mieć wpływ na sprawne funkcjonowanie załogi i okrętu, którym zarządzał w
imieniu swego kapitana.
- Wygląda na to, że wszystko jest w porządku, pani midszypmen - powiedział, przestając
masować nasadę nosa i prostując oparcie fotela. - Naszym pomocnikiem oficera taktycznego jest
porucznik Santino, a więc to on będzie pani bezpośrednim przełożonym. Kiedy skończymy
rozmowę, bosmanmat Shelton zaprowadzi panią do kabiny midszypmenów i przyjdzie tam po
panią, gdy się pani rozpakuje. Ponieważ jednak mam zwyczaj rozmawiać ze wszystkimi nowymi
oficerami meldującymi się na pokładzie, spędzimy z sobą jeszcze trochę czasu. Da mi to okazję
poznać panią nieco bliżej i zorientować się, czy będzie pani pasować do reszty załogi.
Zrobił przerwę, więc Honor skinęła głową.
- W takim razie może zacznie pani od powiedzenia mi, pokrótce naturalnie, dlaczego
zdecydowała się pani zostać oficerem Royal Manticoran Navy.
- Z kilku powodów, sir - odparła po paru sekundach zastanowienia. - Mój ojciec, nim
przeszedł na emeryturę i otworzył prywatną praktykę, był lekarzem okrętowym i do około
jedenastego roku życia byłam, jak to się mówi, dzieckiem floty. Zawsze też interesowała mnie
historia flot wojennych, i to zaczynając od okresu okrętów pływających Przed Diasporą. Ale
najważniejszym powodem jest Republika Haven, sir.
- Doprawdy? - Tym razem Layson nie potrafił ukryć zdziwienia.
- Tak, sir - powiedziała z szacunkiem i najzupełniej poważnie. - Uważam, że wojna z
Republiką Haven jest nieunikniona. Nie wybuchnie natychmiast, ale wybuchnie na pewno.
- A pani chce być na miejscu, by załapać się na przygodę i sławę?
- Nie, sir - odparła takim samym tonem jak poprzednio. - Chcę pomóc w obronie Królestwa
Manticore. I nie chcę żyć w Republice Haven.
- Rozumiem... - powiedział wolno, przyglądając się jej z namysłem.
Słyszał już podobne stwierdzenia, ale od znacznie starszych stopniem i wiekiem oficerów,
nigdy jeszcze od dwudziestoletniego midszypmena. Osobiście się z nią zgadzał. Wiedział też, że
jest to powód największej rozbudowy Royal Manticoran Navy w całej jej historii. Jak zresztą i tego,
że rocznik, z którym Harrington ukończyła akademię, był o ponad dziesięć procent liczniejszy od
poprzedniego. Ale jak sama powiedziała, wojna nie wybuchnie natychmiast... a on nadal nie
rozumiał, dlaczego stary chciał ją mieć na pokładzie.
- Cóż, midszypmen Harrington - powiedział w końcu - skoro chce pani pomóc w obronie
Gwiezdnego Królestwa, to przybyła pani we właściwe miejsce. I może pani mięć okazję zacząć
nieco wcześniej, niż się pani spodziewała, ponieważ dostaliśmy rozkaz udania się na patrol
antypiracki do Konfederacji Silesianskiej.
Harrington siadła jeszcze bardziej prosto, choć przed chwilą przysiągłby, że to niemożliwe, a
ogon treecata znieruchomiał, dziwnie przypominając znak zapytania.
- Natomiast jeśli nie żywiła pani nadziei na sławę, to lepiej nie zaczynać teraz - dodał. -
Jak pani zapewne do znudzenia powtarzano, ten patrol to pani ostateczny egzamin.
Ponownie przerwał, przyglądając się jej z uwagą, a ona ponownie skinęła potakująco głową.
Sytuacja bowiem była taka, że pod wieloma względami do midszypmena stosowało się stare
powiedzenie "Ni pies, ni wydra". Oficjalnie pozostawał kandydatem na oficera tuż przed
otrzymaniem patentu. Stopień midszypmena zapewniał mu czasowo miejsce w korpusie
oficerskim i stosowne traktowanie, ale nie gwarantował utrzymania tego stanu rzeczy po
pierwszym patrolu. Ukończenie nauki w akademii nie oznaczało bowiem rozpoczęcia kariery
prowadzącej do objęcia dowództwa własnego okrętu lub do osiągnięcia stopnia flagowego. O tym,
czy absolwent zwany midszypmenem otrzyma patent oficerski i przydział liniowy, decydował ten
pierwszy patrol. Każda flota potrzebowała wielu oficerów nieliniowych i ktoś, kto udowodnił, że nie
nadaje się do służby liniowej, zawsze mógł znaleźć miejsce w administracji, zaopatrzeniu czy
stoczni. Chyba, że pokazał, iż jest całkowicie niezdolny do wykonywania obowiązków czy brania
na swe barki odpowiedzialności, bo wówczas po zakończeniu patrolu otrzymywał dyplom
akademii i formalne pismo, iż Korona jednakowoż nie jest zainteresowana wykorzystaniem go w
jakikolwiek sposób w Królewskiej Marynarce.
- Jest tu pani po to, by się uczyć, a zarówno kapitan, jak i ja będziemy starannie oceniali
pani osiągnięcia. Jeżeli chce pani kiedykolwiek dowodzić własnym okrętem, doradzam dołożyć
starań, by ta ocena była pozytywna.
- Rozumiemy się?
- Tak, sir!
- Doskonale. - Layson uśmiechnął się leciutko. - Zgodnie ze starym powiedzeniem:
midszypmen, który przetrwał akademię, jest jak kot - jak by go nie rzucić w tryby służby, spadnie
na cztery łapy. Przynajmniej takich midszypmenów próbuje stworzyć akademia i tego spodziewają
się wszyscy na okręcie. W pani przypadku jednak, z czego musi pani zdawać sobie sprawę,
istnieje dodatkowy czynnik komplikujący. Konkretnie pani towarzysz.
Zrobił przerwę, by sprawdzić, jakie wrażenie wywrą jego słowa. Nie wywarły żadnego - ta
dziewczyna czego jak czego, ale opanowania miała zgoła imponujące zapasy.
- Nie wątpię, że lepiej niż ja zna pani przepisy dotyczące przebywania treecatów na okrętach
- podjął Layson tonem jednoznacznie wskazującym, że lepiej byłoby dla niej, gdyby się nie mylił. -
i spodziewam się, że będzie ich pani dokładnie przestrzegać. Fakt, że oboje przetrwaliście
akademię, pozwala mi mięć nadzieję, że zdołacie to zrobić i tutaj, ale chcę, by była pani
świadoma, że to znacznie mniejsze środowisko niż wyspa i że prawo przebywania razem na
pokładzie niesie z sobą obowiązek unikania sytuacji, które mogłyby mięć negatywny wpływ na
sprawne działanie załogi. Spodziewam się, że to także pani rozumie. I on też.
- Rozumiem, sir - potwierdziła. - I on też.
- Miło mi to słyszeć. W takim razie bosmanmat zaprowadzi panią do kabiny. A ja życzę
powodzenia, midszypmen Harrington.
- Dziękuję, sir.
- Może pani odejść.
Honor wstała, zasalutowała i wyszła w ślad za Sheltonem.
A komandor porucznik Layson zagłębił się w lekturze kolejnego dokumentu.
* * *
Honor zakończyła słanie koi i przyjrzała się jej krytycznie. Zgodnie z nawykami wpojonymi
jej na wyspie Saganami zrobiła to tak, że narożniki były nieskazitelnie proste i równe, a koc tak
napięty, że odbiłaby się od niego pięciodolarówka. Potem odczepiła od szafki to, co jechało na niej
wierzchem cały czas, uniosła samą szafkę i wsunęła ją w mocowania wystające ze ściany,
uśmiechając się przy tym na wspomnienie pewnego kadeta. Chłopak pochodził z Gryphona, z
rodziny nie mającej żadnej tradycji służby w RMN, co udowodnił absolutną ignorancją, pytając
kiedyś, dlaczego wszystkie szafki osobiste mają takie same wymiary. Otworzyła drzwi, wyłączyła
antygrawitator i gdy szafka osiadła nieco pod własnym ciężarem, włączyła elektromagnesy.
A potem mimo płonących na zielono kontrolek potrząsnęła nią solidnie. Widziała, co się
przytrafiło komuś, kto zawierzył samym tylko kontrolkom, i nie miała zamiaru powtarzać jego
błędu. Zamknęła drzwi i zajęła się drugą, mniejszą szafką. Przytwierdziła ją do ściany na
wysokości swojej koi i także potrząsnęła, sprawdzając elektromagnesy. Nimitz przyglądał się temu
z uwagą, siedząc na poduszce, i trudno było mu się dziwić. W przeciwieństwie bowiem do szafki
będącej standardowym wyposażeniem każdego członka załogi okrętu Royal Manticoran Navy to
urządzenie kosztowało siedemnaście tysięcy dolarów, z których zresztą większość zapłacił ojciec.
Był to prezent z okazji ukończenia akademii, niezbędny w dalszej karierze zawodowej Honor -
samodzielny moduł ratunkowy dla treecata umożliwiający Nimitzowi przeżycie w razie utraty
szczelności w wyniku trafienia okrętu lub innych uszkodzeń spowodowanych walką.
Zadowolona, uruchomiła autodiagnostykę i z satysfakcją obserwowała, jak panel kontrolny
ożył i po paru sekundach wykazał pełną sprawność wszystkich funkcji i podzespołów. Nimitz
skwitował jej stan ducha pełnym aprobaty bleeknięciem. Przełączyła moduł na stan pogotowia i
rozejrzała się po kabinie zwanej potocznie gniazdem zasmarkańców. Aż do powrotu bosmanmata
Sheltona nie miała nić do roboty, więc mogła sobie pozwolić na marnowanie czasu.
Kabina była zaskakująco przestronna jak na tak stary i mały okręt, dwukrotnie większa od
pokoju w akademiku, ale z drugiej strony tamten dzieliła tylko z Michelle Henke, kabina zaś
przeznaczona była dla sześciu osób. Jak na razie zasłane były tylko cztery koje, co miałoby swoje
plusy i minusy, gdyby tak pozostało w chwili odcumowania.
Siadając na cienko wyściełanym krześle stojącym przy podniszczonym stole, rozważyła, co
bardziej by jej odpowiadało. Cztery osoby oznaczały więcej miejsca dla każdej, ale z drugiej strony
na czwórkę midszypmenów przypadłyby zadania przewidziane dla sześciorga, a choć w większości
były to na siłę wynajdywane zajęcia, część obowiązków była poważna, a wszystkie czasochłonne.
Lwią część stanowiły ćwiczenia i szkolenia praktyczne prowadzone przez różnych oficerów, ale
midszypmen był mimo wszystko królewskim oficerem (choćby chwilowo), toteż musiał się na coś
przydać na pokładzie okrętu Jego Królewskiej Mości.
Wzięła na kolana Nimitza i pogłaskała go wolnymi, długimi ruchami. Miauknął cicho i
wtulił głowę w jej brzuch, nadstawiając bezwstydnie grzbiet. Honor powoli odetchnęła z ulgą -
poczuła prawdziwą ulgę pierwszy raz od chwili, gdy rano spakowała się i opuściła akademik na
wyspie Saganami. I choć wiedziała, że uczucie to jest przedwczesne, a spokój krótkotrwały,
postanowiła nie psuć tego momentu martwieniem się o przyszłość.
Przymknęła oczy i odtworzyła w myślach przebieg rozmowy z pierwszym oficerem. Zastępca
dowódcy każdego okrętu miał status półboga, jako że dowódca był pierwszym po Bogu. I zwykły
midszypmen nie miał prawa kwestionować jego podejścia czy decyzji, czego zresztą nie zamierzała
robić. Natomiast w jego zachowaniu i głosie było coś, czego nie potrafiła zrozumieć ani nawet
dokładnie określić. I nie była to ciekawość. Wyobraźnia nie płatała jej figlów, nie miała też
omamów z racji zdenerwowania. Wiedziała, że o coś mu chodzi. A poza tym uważał obecność
Nimitza na pokładzie za co najmniej niepożądaną - podobnie jak bosmanmat Shelton.
Honor westchnęła ciężko i potrząsnęła głową. Nie pierwszy raz spotykała się z takim
podejściem, a jednak nadal nie mogła się do niego przyzwyczaić. Znała doskonale przepisy RMN
dotyczące treecatów i adoptowanych przez nie ludzi, ale wiedziała też, że większość członków
załóg czy oficerów nie ma o nich pojęcia. Trudno było się temu dziwić, gdyż przypadki adopcji
zdarzały się rzadko, a treecatów poza Sphinksem prawie nie widywano. W Królewskiej Marynarce,
z tego co zdołała się dyskretnie dowiedzieć, było z tuzin adoptowanych, jeżeli brać pod uwagę
ludzi w aktywnej służbie. Biorąc pod uwagę liczbę personelu Royal Manticoran Navy, był to
ułamek procenta, toteż siłą rzeczy pojawienie się treecata na okręcie zwykle wywoływało
zamieszanie.
Zrozumienie powodów tego stanu rzeczy niewiele jednak pomagało. Honor wiedziała z
doświadczenia, że większość przełożonych uznałaby obecność Nimitza za potencjalne źródło
problemów. Większość ludzi miała mgliste pojęcie o treecatach, a ci bardziej świadomi i tak
instynktownie traktowali je jak sprytne zwierzaki. Niewielu z nich zmieniłoby zdanie, nawet mając
ku temu okazję. Uprzedzenia były zbyt silne. A to, że treecaty nie potrafiły wydawać
artykułowanych dźwięków i że wyglądały jak futrzane maskotki, jedynie pogłębiało mylne
wrażenie. I czasami prowadziło do zazdrości lub niechęci.
Naturalnie nikt, kto zobaczył treecata w walce, nie uważał go już za maskotkę, natomiast
często zaczynał widzieć w nim zagrożenie, bo nie mieściło mu się w głowie, że "zwierzę" może być
groźne, wyłącznie broniąc życia swego lub adoptowanego człowieka - co dla treecata było
dokładnie tym samym. Tych ludzi było niewielu, większość natomiast zachowywała się w
stosunku do nich tak, jakby były pieskami pokojowymi - ślicznymi, głupimi i jak na złość dla nich
niedostępnymi (a też by chcieli mięć w domu takiego).
A od takiego nastawienia był już tylko krok do niechęci wobec kogoś, komu takie
stworzenie towarzyszyło. Honor i Nimitz spotkali się z tym parokrotnie nawet w akademii i jedynie
fakt, że mieli po swojej stronie przepisy, a Nimitz był urodzonym i pozbawionym skrupułów
manipulatorem, pozwolił im wybrnąć z najgorszych opałów. Cóż, skoro udało się tam, to teraz
przy większym doświadczeniu też powinno się udać...
Drzwi do kabiny otworzyły się nagle, toteż odruchowo zerwała się z Nimitzem w objęciach i
obróciła ku nim. Na korytarzu nad drzwiami paliła się kontrolka oznaczająca, że ktoś przebywa w
pomieszczeniu, toteż włażenie bez choćby naciśnięcia dzwonka było nie tylko chamstwem, ale
naruszeniem zwyczajów panujących na pokładach wszystkich okrętów RMN. Poza wypadkami
alarmu bojowego czy innej sytuacji wyjątkowej przepisy wyraźnie tego zabraniały, toteż
zaskoczenie wywołało u niej chwilowy paraliż ośrodka mowy. W progu stał o siedem czy osiem lat
standardowych starszy od niej porucznik, którego jeszcze trafnie określał przymiotnik "nabity",
ale niewiele mu brakowało, by przejść do kategorii "gruby". Był o dwa - trzy centymetry niższy od
niej i nawet można by go uznać za przystojnego, jeśli ktoś lubił proste rysy, gdyby nie wyraz oczu,
który wywoływał instynktowną niechęć. Przynajmniej u niej. Niechęć tę pogłębiała jego postawa -
ujął się pod boki, kołysał na piętach i spoglądał na nią ze złością.
- Nawet zasmarkaniec powinien wiedzieć, że w obecności starszego rangą oficera należy
stanąć na baczność, prawda? - warknął pogardliwie.
Honor zarumieniła się przede wszystkim ze złości, słysząc cichutki, ale całkiem
jednoznaczny warkot Nimitza. Wiedziała, że treecat nie okaże swych uczuć, bo szybko nauczył się
nad nimi panować, obcując ze starszymi od niej stopniem. Uważał to za głupi zwyczaj, czemu
niejednokrotnie dawał wyraz, gdy byli sami, ale był skłonny go przestrzegać, skoro dla niej było to
aż takie ważne.
W oczach przybysza błysnęła satysfakcja na widok jej rumieńca, toteż Honor odczekała
jeszcze sekundę, nim odstawiła Nimitza na stół i wyprężyła się w pozycji zasadniczej.
- Tak już lepiej - warknął porucznik i wszedł, z rękoma na biodrach. - Jestem porucznik
Santino, pomocnik oficera taktycznego. Co oznacza, że jestem także odpowiedzialny za
zasmarkańców na tym okręcie, nie wiem za jakie grzechy. I dlatego chciałbym wiedzieć, co
midszypmen Harrington porabia tutaj, zamiast zameldować się u mnie?
- Sir, dostałam polecenie rozpakowania się i poczekania na bosmanmata Sheltona,
który...
- A odkąd to podoficer jest ważniejszy od oficera, midszypmen Harrington?
- Nie powiedziałam, że jest, sir - odparła, starając się nie okazać rosnącej złości.
- Ale mówiąc to, sugerowała pani, że jego rozkazy są ważniejsze od moich! Honor zacisnęła
zęby i nić nie odpowiedziała.
- A może nie sugerowała pani tego, midszypmen Harrington? - spytał ostro, gdy cisza
zaczęła się przeciągać, a Honor nie spuściła wzroku.
- Nie, sir, nie sugerowałam - odparła spokojnie.
W jej oczach było coś, co spowodowało, że zacisnął usta i spytał dziwnie cicho:
- A co pani sugerowała?
- Niczego nie sugerowałam, sir. Po prostu próbowałam odpowiedzieć na pańskie pytanie,
sir.
- To niech pani dokończy!
- Sir, komandor Layson polecił mi pozostać tu do powrotu bosmanmata Sheltona, który
miał mnie zaprowadzić do pana, żebym się formalnie zameldowała, sir. - Nazwisko pierwszego
oficera wypowiedziała całkowicie beznamiętnie, ale dostrzegła, że Santino zmrużył oczy i zacisnął
usta, słysząc je.
Spojrzał na nią bykiem, ale użycie nazwiska pierwszego oficera chwilowo go zakneblowało.
Co na dłuższą metę było gorsze dla niej.
- No to jestem, midszypmen Harrington - warknął po długiej chwili ciszy. - Niech się więc
pani w końcu zamelduje.
- Sir! Midszypmen Harrington melduje się na pokładzie, sir! - wyrecytowała niczym na
egzaminie z musztry.
W ten sposób mógł się zameldować albo żółtodziób prosto po kursie rekruckim, albo
kompletny idiota. Albo też ktoś, kto za takiego uważał przełożonego.
W oczach Santina błysnęła wściekłość, ale nić nie był w stanie zrobić, bo z formalnego
punktu widzenia wszystko było w porządku.
A Honor z kamienną twarzą patrzyła mu w oczy.
Doskonale zdawała sobie sprawę, że robi błąd, celowo wyprowadzając go z równowagi. Po
doświadczeniach w akademii powinna to sobie uświadomić, nawet gdyby Henke jej tego w głowę
nie wbijała. Ale nie była w stanie nie zareagować. A poza tym jeśli dobrze oceniła Santino, to na
dłuższą metę i tak nie miało to znaczenia.
- Doskonale, midszypmen Harrington - oznajmił lodowato porucznik. - Skoro łaskawie
zaszczyciła nas pani wreszcie swoją obecnością, proponuję, by towarzyszyła mi pani do kabiny
nawigacyjnej. Chyba mam dla pani stosowne zajęcie, które zajmie pani czas do obiadu.
* * *
Honor poczuła większe zdenerwowanie, niż się wcześniej spodziewała, gdy dołączyła do
grupy oczekującej przed drzwiami prowadzącymi do kabiny kapitańskiej, jak tradycyjnie
określano zespół pomieszczeń przysługujących kapitanowi okrętu. Ledwie trzy dni po opuszczeniu
przez krążownik orbity Manticore zarówno ona, jak i pozostali midszypmeni odkryli ze
zdumieniem, iż kapitan Bachfisch miał zwyczaj regularnego zapraszania oficerów na wspólne
obiady.
Ponieważ War Maiden był starym okrętem - zbudowano go prawie trzydzieści pięć lat
standardowych temu - był też ciasny jak na obecnie obowiązujące standardy, gdyż mniejszy od
aktualnie budowanych ciężkich krążowników. Dlatego też kapitańskie pomieszczenia nie były
wystarczająco przestronne, a w jadalni z trudem mieściło się pół tuzina gości. Stąd też na każdy
obiad zapraszana była inna ich grupa i rotację przeprowadzano tak, by nikogo nie pominąć.
Był to niezwykle rzadki zwyczaj, acz kapitan Courvosier - ulubiony instruktor Honor w
akademii - powiedział jej kiedyś, że dobry dowódca powinien jak najlepiej i przy jak
najrozmaitszych okazjach poznawać swoich oficerów, jak też dać im się poznać. Była ciekawa, czy
ten właśnie cel przyświecał kapitanowi Bachfischowi, ale gdy stwierdziła, że znalazła się na liście
gości zaproszonych na najbliższy obiad, zdenerwowanie zdecydowanie przeważyło nad
ciekawością. Każdy midszypmen byłby spięty w takiej sytuacji, nawet gdyby nie odbywał próbnego
patrolu.
Gdy steward kapitana otworzył drzwi i goście zaczęli wchodzić, rozejrzała się dyskretnie,
gdyż jako najmłodsza stopniem wchodziła oczywiście ostatnia. Co było tylko trochę lepsze, niż
gdyby wchodziła pierwsza. Nie będzie się zastanawiała, co ze sobą zrobić ani które miejsce zająć,
bo wolne zostanie tylko jedno, za to wszyscy będą już siedzieć, więc naturalnie i gapić się na nią z
braku lepszego zajęcia. Ogarnęły ją wątpliwości, czy słusznie postąpiła, zabierając Nimitza, ale
zgodnie z przepisami jeśli w zaproszeniu nie było wyraźnie napisane "bez treecata", to obejmowało
ono i człowieka, i jego. A w tym zaproszeniu nie było żadnej wzmianki o Nimitzu. Co nie zmieniało
faktu, że przełożeni mogli zabranie go uznać za dowód jej pyszałkowatości. Niepewność jak zwykle
sprowadziła jej myśli na kwestię własnego wyglądu. Do momentu poznania bosmana MacDougala
była przekonana, że łudząco przypomina przerośniętego konia. Dopiero trenowanie coup de
vitesse przekonało ją, że ani nie wygląda, ani nie zachowuje się jak niezgrabna kobyła. I pomogło
nauczyć się panować nad zdenerwowaniem. Teraz skorzystała ze sprawdzonych metod, dziękując
w duchu losowi za nieobecność Elvisa Santino. Makira miał pecha uczestniczyć w obiedzie z jego
udziałem i było to przeżycie, którego należało mu współczuć.
W końcu przyszła jej kolej. Zajęła ostatnie wolne krzesło, starając się jak najmniej rzucać w
oczy, a Nimitz świadom, że powinien się jak najlepiej zachowywać, przycupnął na szczycie
oparcia.
Steward okrążył stół, nalewając obecnym kawy. Mimo ciasnoty poruszał się płynnie, by nie
rzec z wdziękiem, nabytym podczas wieloletniej praktyki. Honor od zawsze darzyła kawę głęboką
niechęcią, toteż gdy podszedł, zasłoniła filiżankę dłonią. Obrzucił ją zdziwionym spojrzeniem, ale
nie wygłosił żadnego komentarza.
- Nie przepada pani za kawą?
Pytanie zadał siedzący z lewej strony porucznik, toteż spojrzała na niego szybko. Miał
ciemne włosy, perkaty nos i był w wieku Santino, ale w przeciwieństwie do niego miał przyjazny
wyraz twarzy i życzliwy głos pozbawiony złośliwości, która u tamtego wyglądała na wrodzoną.
- Obawiam się, że nie, sir - przyznała.
- To może okazać się poważną niedogodnością w karierze zawodowej - ocenił radośnie,
spoglądając na pyzatą i ciemnowłosą komandor porucznik siedzącą po przeciwnej stronie stołu. -
Niektórzy z nas zdają się wychodzić z założenia, że królewskie okręty napędza kofeina, nie wodór.
A część doszła już do tego, że spożycie kawy przewyższa zużycie wodoru i wymaga częstego
uzupełniania zapasów.
Adresatka tych uwag spojrzała na niego wyniośle, upiła łyk i odstawiła filiżankę dokładnie
na środek talerzyka.
- Ufam, poruczniku, że nie miał pan zamiaru kwestionować ilości kawy spożywanych przez
pewnych ciężko pracujących przełożonych na mostku? - spytała.
- Skądże znowu, ma'am! Jestem wręcz zaskoczony pani sugestią, iż mógłbym mięć
podobnie niecne intencje.
- Naturalnie! - zgodził się z kamienną twarzą komandor Layson siedzący z prawej strony
jeszcze nie zajętego przez kapitana krzesła i spojrzał na Honor. - Midszypmen Harrington, pozwoli
pani, że dokonam prezentacji. Z lewej ma pani porucznika Saundersa, pomocnika oficera
astrogacyjnego, dalej komandor porucznik LaVacher, pierwszego mechanika, i komandor
porucznik Hirake, oficera taktycznego. Panie i panowie: pani midszypmen Harrington.
Obecni wymienili ukłony. LaVacher była filigranową, ładną blondynką, a do Hirake
Saunders kierował swe złośliwości. Nikt nie emanował poczuciem wyższości, którą nieodmiennie
prezentował Santino w stosunkach z niższymi stopniem.
Saunders miał właśnie coś powiedzieć, gdy otworzyły się drugie drzwi wiodące do jadalni i
stanął w nich wysoki, szczupły mężczyzna w mundurze kapitana z listy. Wszyscy obecni podnieśli
się i pozostali w tej pozycji, dopóki kapitan Bachfisch nie zajął miejsca i poprosił:
- Siadajcie państwo.
Przy akompaniamencie lekkiego szurania krzeseł wykonano polecenie. Honor, rozwijając
śnieżnobiałą serwetkę, obserwowała go spod oka. Wreszcie miała okazję przyjrzeć się dowódcy i
pierwszemu po Bogu na pokładzie i pierwsze wrażenie było raczej rozczarowujące. Kapitan
Bachfisch miał wąską, pobrużdżoną zmarszczkami twarz i ciemne oczy o wyrazie nieustannego
zdziwienia z domieszką niezadowolenia. Wyglądał bardziej na księgowego, któremu nie zgadzają
się rachunki, niż na kogoś, kto w imieniu króla ma zwalczać piractwo. Albo raczej nie pasował do
wyobrażenia, które stworzyła sobie Honor. Lekko nosowy tenor także pasowałby bardziej do
egzaltowanego księgowego i jej rozczarowanie pogłębiło się.
Zaraz potem jednak pojawił się steward i Honor zajęła się posiłkiem, co było znacznie
przyjemniejszym zajęciem niż bezpodstawne dywagacje, no i wymagającym skupienia. Jedzenie
było znacznie smaczniejsze niż to, co zwykłe trafiało się midszypmenom, toteż potraktowała je z
odpowiednim entuzjazmem. W trakcie posiłku rozmawiano niewiele, z czego była zadowolona,
jako że nie musiała się rozpraszać ani zastanawiać, czy powinna się odzywać nie pytana, czy
wręcz przeciwnie. Kapitan zresztą także konsumował w milczeniu - ba, wyglądał tak, jakby w
ogóle nie zwracał uwagi na gości. Honor zaczęła się wręcz zastanawiać, po co w ogóle zadał sobie
trud zaproszenia ich. Wszystko to wyglądało przedziwnie.
Za to obiad był wyśmienity: zupa ziemniaczana, kurczak pieczony z migdałami, sypki ryż ze
świeżo prażonymi warzywami i sosem grzybowym, surówka, zielony groszek i trzy rodzaje ciasta
na deser. A co ważniejsze - za każdym razem, gdy unosiła głowę, steward już był przy niej,
proponując dokładkę. Nie sprawiała mu zawodu i zajadała ze smakiem - kapitan mógł nie
spełniać jej oczekiwań, za to kuchnię miał znakomitą. Tak dobrych potraw nie jadła od ostatniej
wizyty w domu.
A jabłecznik z lodami był nawet lepszy od kurczaka, toteż z radością przyjęła od stewarda
trzeci kawałek. Podając go jej, mrugnął porozumiewawczo, a od strony porucznika Saundersa
dobiegło zduszone westchnienie. Spojrzała na niego ukradkiem, ale nie licząc rozbawionego
błysku w oczach, miał nieprzeniknioną minę. Honor zignorowała to - wywodziła się w prostej linii
od osadników z Meyerdahla i była przyzwyczajona do reakcji, jakie wzbudzał u nieprzygotowanych
jej genetycznie zmodyfikowany metabolizm przejawiający się olbrzymim apetytem, zwłaszcza na
słodycze.
W końcu jednak i ona miała dość - po krótkiej pogoni łyżeczką zebrała resztki roztopionych
lodów z talerzyka i usiadła prosto z cichym westchnieniem satysfakcji, jaką zawsze daje
napełniony smakołykami żołądek. Steward pojawił się natychmiast, by sprzątnąć naczynia, które
zniknęły w jakiejś jego prywatnej czarnej dziurze. Następnie podał kapitanowi do oceny butelkę
wina zamkniętą tradycyjnym korkiem. Honor obserwowała to z uwagą, gdyż jej ojciec był
prawdziwym snobem, jeśli chodzi o te trunki, i w Bachfischu bez trudu rozpoznała podobnego.
Kapitan kiwnął głową, steward złamał pieczęć i wprawnym ruchem wyciągnął korek, który podał
Bachfischowi do powąchania. Sam zaś nalał niewielką ilość wina do jego kielicha i czekał. Kapitan
spróbował, zastanowił się i skinął przyzwalająco głową. Dopiero wówczas steward napełnił jego
kielich i obszedł stół, nalewając wszystkim po kolei.
Kiedy podszedł do niej, Honor ponownie poczuła mrowienie w żołądku. Jako najmłodsza
stopniem wśród obecnych miała swoje obowiązki; poczekała, aż wino zostanie nalane, po czym
ujęła kielich i wstała.
- Panie i panowie: za króla! - wygłosiła toast prawie normalnym głosem.
Wyglądało na to, że nikt nie zauważał jej zdenerwowania.
- Za króla! - odpowiedź zabrzmiała dziwnie głośno w ciasnej kabinie. Honor zaś z ulgą
opadła na krzesło, zadowolona, że udało jej się wznieść toast bez przypominania i bez
niespodzianek.
Atmosfera nagle zmieniła się zupełnie, jakby toast kończył część oficjalną. Honor nie
całkiem była w stanie określić, co się stało, gdyż pozornie wszyscy jedynie rozsiedli się wygodniej.
Komandor porucznik Hirake nawet założyła nogę na nogę.
- Mogę przyjąć, że zrobiłeś porządek z tymi mapami, Joseph? - spytał kapitan Bachfisch.
- Zrobiłem, sir - poinformował go porucznik Saunders. - Miał pan rację: były właściwe,
tylko źle opisane. Natomiast obaj z komandorem Dobrescu nadal zastanawiamy się, dlaczego
przysłano nam uaktualnione mapy Republiki, skoro udajemy się prawie dokładnie w przeciwnym
kierunku.
- A to akurat jest całkiem proste - odezwała się komandor porucznik Hirake. -
Najprawdopodobniej astrogator War Maiden poprosił o nie przed dziewiczym patrolem
krążownika. Wiesz, to tylko trzydzieści sześć lat standardowych. Jak na naszą logistykę, to nawet
nie najgorszy wynik.
Kilkoro obecnych parsknęło śmiechem, a Honor z trudem ukryła zdumienie, widząc szeroki
uśmiech także na twarzy Bachfischa. Ten potrząsnął głową i pogroził oficerowi taktycznemu.
- Nie należy rozsiewać takich plotek, Janice - zganił ją. - Przede wszystkim dlatego, że
rozbudzasz w ten sposób fałszywe nadzieje co do sprawności naszego zaopatrzenia.
- Nie wiem, sir, czy tak do końca ma pan rację - sprzeciwił się komandor Layson. - W końcu
udało nam się jednak dostać nową głowicę do grasera numer 4.
- Udało się, ale nie dzięki zaopatrzeniu - oświeciła go komandor LaVacher. - Znaleźli ją
stoczniowcy w magazynie, a wydali, gdy zagroziłam wysadzeniem abordażu na stację.
Prawdopodobnie trzymali ją tam z pięć lat i przeznaczona była dla zupełnie innego okrętu, ale
myśmy mieli większą siłę perswazji, że się tak wyrażę.
Wywołało to nową falę uśmiechów. I wzrost zaskoczenia Honor Obecni zachowywali się
teraz zupełnie inaczej niż parę minut temu. A największa zmiana nastąpiła w zachowaniu
kapitana, który właśnie przyglądał się z przekrzywioną głową i prawie radosną miną komandorowi
Laysonowi.
- I mam nadzieję, że w czasie, gdy Joseph porządkował mapy, oboje z Janice zdołaliście
wymyślić taki układ ćwiczeń, żeby cała załoga nas znienawidziła? - spytał.
- Cóż sir, próbowaliśmy - westchnął Layson, przyznając się do klęski. - Zrobiliśmy, co się
dało, ale obawiam się, że część załogi maszynowej jedynie zacznie nas nie lubić.
- Hm... - Bachfisch zmarszczył brwi. - Rozczarowaliście mnie nieco... Mając tak zieloną
załogę, dobry pierwszy nie powinien mieć żadnych problemów z ułożeniem takiego programu
ćwiczeń, by gwarantował on, że każdy z członków załogi będzie wściekły.
- A to nam się akurat udało, sir. Problem w tym, że Irma zdołała utrzymać na pokładzie
większość poprzedniej obsady, a oni wiedzą już, na co nas stać.
- Aha. No cóż, na taki cud nie mogłeś mieć wpływu - przyznał kapitan i spojrzał z naganą
na komandor LaVacher. - Jak to zrobiłaś, skoro nie zanotowano serii tajemniczych zgonów w
kadrach floty?
- Z dużym trudem, sir. Cały czas siedzieli mi na karku i próbowali ukraść najlepszych
ludzi.
- Tak podejrzewałem. - Tym razem w głosie Bachfischa nie było wesołości, tylko pochwała.
- Przejrzałem część twojej korespondencji z kapitanem Allertonem i do samego końca sądziłem, że
stracimy bosmanmata Heismana, ale załatwiłaś Allertona pięknie. Mam nadzieję, że Heismana nie
będzie to kosztowało opóźnienia awansu; jest nam potrzebny, ale byłoby to nieuczciwe.
- Nie będzie, sir. - Zamiast LaVacher głos zabrał Layson - Rozmawialiśmy o tym, zanim
Irma użyła ostatecznego argumentu: "niezbędny dla prawidłowego funkcjonowania". W dziale
maszynowym brak nam dwóch pomocników bosmańskich, a patrol będzie trwał wystarczająco
długo, by miał pan prawo awansować go na któreś z tych stanowisk. Kadry na pewno to
zatwierdzą.
- I to mi się podoba! - ucieszył się Bachfisch. - Inteligentni oficerowie liniowi bez trudu
zapędzający w kozi róg naturalnych wrogów, czyli gryzipiórków z administracji Royal Manticoran
Navy. Tak to powinno wyglądać!
Honor jedynie z najwyższym trudem panowała nad sobą na tyle, by nie gapić się z
osłupieniem na osobę, która zastąpiła ponuraka i wcielenie powagi u szczytu stołu. I dobrze, że
panowała, gdyż kapitan akurat odwrócił wzrok od LaVacher i spojrzał prosto na nią. W jego
oczach bez cienia wątpliwości błyskały radośnie złośliwe iskierki.
- Zauważyłem, że pani towarzysz spędził cały obiad na oparciu krzesła, midszypmen
Harrington - zagaił. - Dotąd odnosiłem wrażenie, że treecaty spożywają posiłki wraz z
adoptowanymi przez siebie ludźmi.
- Och, tak, sir... - wyjąkała, poczuła, że się czerwieni, i wzięła się w garść; miała dość
czasu, by zmienić o nim opinię, i teraz należało z tego skorzystać. - Nimitz zwykle je razem ze
mną, ale nie radzi sobie najlepiej z warzywami. Ponieważ nie wiedzieliśmy, jakie przygotowania
poczynił pański steward, zjadł wcześniej w naszej kabinie.
- Rozumiem... - Bachfisch przyglądał się jej jeszcze przez chwilę z namysłem, nim wskazał
stewarda i dodał: - Mat Stennis jest zaradną osobą. Jeżeli dostarczy mu pani spis potraw
odpowiadających pani towarzyszowi, jestem pewien, że zdoła przygotować stosowny zestaw na
następne spotkanie przy obiedzie.
- Rozumiem, sir - powiedziała, bez skutku próbując ukryć ulgę na wieść, że Nimitz
najwyraźniej był mile widziany, a nie tylko tolerowany. - Dziękuję, sir.
- Nie ma za co. - Uśmiechnął się Bachfisch. - Być może jest coś, co moglibyśmy
zaoferować mu jako przekąskę poobiednią?
- Jeżeli matowi Stennisowi zostało trochę selera naciowego, byłaby to idealna przekąska,
sir. Treecaty nie radzą sobie dobrze z warzywami, za to uwielbiają seler.
- Jackson? - Kapitan spojrzał pytająco na stewarda. Ten uśmiechnął się i skinął potakująco
głową.
- Sądzę, że to się da załatwić, sir - obiecał i zniknął w kuchni.
Kapitan Bachfisch zaś wrócił do rozmowy z Laysonem i Hirake. Honor usiadła wygodniej,
czując na karku zadowolone mruczenie Nimitza - było zbyt ciche, by dało się je usłyszeć, za to
przez skórę odbierało się je doskonale. Gdyby mogła, też zamruczałaby z zadowoleniem, tyle że
głośniej. Dyskutujący z ożywieniem kapitan był zupełnie inną osobą niż oficjalny, sztywny
dowódca w czasie posiłku. Nadal nie rozumiała, dlaczego wówczas był tak odległy i niemal zimny,
ale doceniała talent, z jakim prowadził rozmowę, oraz to, jak pozornie bez wysiłku włączył w
towarzystwo zwykłego midszypmena, czyli ją. Jego uwagi były dowcipne, celne i złośliwe, ale ta
złośliwość nie była wymierzona w podkomendnych. A równocześnie z każdym dyskutował o
rzeczach poważnych i to jako przywódca, a nie tylko dowódca. Przypomniała sobie to, co
Courvosier powiedział o potrzebie poznania własnych oficerów, i zrozumiała, że Bachfisch właśnie
dał jej lekcję poglądową, jak do tego podchodzi rozsądny kapitan.
Była to lekcja warta zapamiętania. Myślała o tym, odbierając z uśmiechem od mata
Stennisa miseczkę z selerem.
* * *
- ... i jak widać, lokalna kontrola położenia działa została zmodyfikowana do stopnia Alfa 3
- ciągnęła bosmanmat MacArthur.
Zarówno naszywki na rękawie oznaczające dwadzieścia pięć lat standardowych służby, jak i
baretki na piersi kurtki mundurowej wskazywały, że zapłaciła uczciwie za znajomość broni, którą
obsługiwała. Niestety nigdy nie opanowała umiejętności przekazywania tej wiedzy innym - nawet
zainteresowana tematem Honor miała problemy z koncentracją i stłumieniem chęci ziewania,
słysząc monotonny głos instruktorki.
Obie z Aubrey Bradlaugh, drugą midszypmen na pokładzie, stały w korytarzu numer 4,
zaglądając przez ramie MacArthur do niewielkiego, potężnie opancerzonego pomieszczenia. Nie
było w nim zbyt dużo miejsca dla obsługi, wszędzie bowiem gdzie się dało upchnięto monitory,
wyświetlacze, klawiatury i klapy dostępu technicznego. Fotele z uprzężami antyurazowymi dla
ludzi ustawiono jakby na doczepkę.
- Po ogłoszeniu alarmu bojowego obsługa ma piętnaście minut na włożenie skafandrów i
zajęcie stanowisk - oznajmiła MacArthur tak, jakby nikt przed nią ich o tym nie poinformował. -
W praktyce kwadrans to o wiele za długo dla doświadczonej obsługi, ale w początkowym okresie,
gdy załoga jeszcze się nie zgrała, czasami ledwie wystarcza. Ponieważ kapitan nie należy do zbyt
cierpliwych wobec tych, którzy zaniżają średnią, nie zalecałabym opieszałości.
I mrugnęła, co przy całkowicie nieruchomej reszcie twarzy dało zaskakujący efekt. Mimo to
Honor uśmiechnęła się. Temat także nie był zbyt radosny, o czym doskonale wiedziała po
spędzeniu wielu godzin w symulatorach odtwarzających z najdrobniejszymi szczegółami wszystko,
co mogło spotkać dowódcę obsługi działa w czasie walki. Przestała się uśmiechać, gdy
przypomniała sobie wycie alarmu i klaustrofobiczny lęk, w momencie gdy po podłączeniu
skafandrów zatrzaskiwały się pancerne drzwi, a potężne pompy wysysały powietrze z
pomieszczenia oraz otaczających je korytarzy i kabin. Próżnia - chroniła stanowiska i obsługę
przed ogniem i falą uderzeniową wywołaną przez trafienia, ale wątpiła, by ktokolwiek reagował na
nią inaczej niż atawistycznym strachem.
Nimitz poruszył się na jej ramieniu, czując nagłą zmianę jej emocji, toteż podrapała go pod
brodą, mrucząc uspokajająco.
- Jeżeli bosmanmat panią nudzi, midszypmen Harrington, to jestem pewien, że znajdziemy
dla pani dość innych ciekawych zajęć - rozległo się nagle z tyłu.
Honor odwróciła się, automatycznie prostując ramiona. Jej twarz była już bardziej
pozbawiona wyrazu niż oblicze MacArthur, choć w duchu była na siebie wściekła, że pozwoliła
Santino dać się zaskoczyć. Nie ulegało wątpliwości, że podkradł się, wykorzystując ich
zasłuchanie, i teraz gapił się na nią oskarżycielsko, jak zwykle z pogardliwym grymasem i jak
zwykle ujęty pod boki.
Przyglądała mu się tak spokojnie, jak tylko potrafiła, mając świadomość, że cokolwiek by
powiedziała, zostanie przekręcone. I wiedząc też, że milczenie również nie jest bezpiecznym
wyjściem.
- I co? Jeżeli jest pani znudzona, wystarczy powiedzieć. Bosmanmat MacArthur także ma
ważniejsze obowiązki. Jest pani znudzona?
- Nie, sir - odparła tonem tak neutralnym, na jaki tylko mogła się zdobyć. Santino
uśmiechnął się paskudnie.
- Doprawdy? W życiu bym tak nie pomyślał, widząc, jak się pani bawi z tym swoim
zwierzakiem.
Ponownie miała świadomość, że każda jej odpowiedź dałaby mu tylko okazję do dalszych
ataków - była tego pewna. Aubrey także nie odezwała się, wiedząc z doświadczenia, że i tak nie
pomogłaby Honor, natomiast sama stałaby się celem złośliwości Elvisa Santino, której miała już
okazję doświadczyć wielokrotnie. Niespodziewanie wtrąciła się MacArthur, odwracając się ku
porucznikowi z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu. Odchrząknęła i oznajmiła:
- Z całym szacunkiem, sir, ale obie młode damy słuchały mnie dziś wyjątkowo uważnie.
Santino spojrzał na nią, nie zmieniając miny.
- Nie przypominam sobie, bym prosił o opinię w kwestii ich uwagi - warknął.
Po MacArthur spłynęło to w sposób doskonały.
- Rozumiem, sir. Ale ponownie z całym szacunkiem, dopiero co wyszedł pan zza narożnika,
a ja pracuję z midszypmen Harrington i midszypmen Bradlaugh od półtorej godziny. Po prostu
uznałam, że powinien pan wiedzieć, iż przez ten czas słuchały mnie uważnie.
- Rozumiem...
Przez moment Honor była pewna, że Santino ją zruga za wtrącanie się, ale tylko przez
moment. Nawet on nie był aż tak głupi, by ryzykować podobną konfrontację z podoficerem o
takim stażu i doświadczeniu, i to na dodatek w kwestiach związanych z jej działem. Zakołysał się
na piętach i przeniósł wzrok na Honor.
Jak uważnie by pani poprzednio słuchała, nie ma powodów, dla których miałaby pani
przestać w chwili, gdy to zauważyłem! - warknął. - Rozumiem, że przepisy zezwalają pani na
noszenie tego stwora w czasie służby, ale radziłbym nie nadużywać tego przywileju. I proszę
przestać się z nim zabawiać, kiedy powinna się pani skupiać na nauce! Mam nadzieję, że
wyraziłem się wystarczająco jasno?
- Tak, sir - odparła pozbawionym wyrazu tonem Honor.
- Cieszę się - parsknął.
I odmaszerował zadowolony z siebie.
* * *
- Co go, do cholery, opętało? -jęknął Nassios Makira, siadając na najwyższej koi i
opuszczając nogi. - Niewyżytek jeden!
Honor nie mogła zrozumieć, dlaczego Nassios wybrał to właśnie posłanie. Co prawda był
najniższy z obecnych, ale sufit znajdował się tak blisko koi, że nawet on nie mógł na niej usiąść
wyprostowany. Może właśnie dlatego, że był jednym z najniższych członków załogi, robił co mógł,
by przy każdej okazji spoglądać na resztę z góry, i dlatego wspinał się na wszystko niczym
ziemska małpa...
- Pojęcia nie mam - odparła Aubrey, nie unosząc głowy znad pucowanego właśnie buta.
Nikt nie powiedział, o kogo chodzi, a i tak wszyscy wiedzieli.
- Ale uważam, że jeżeli będziemy na niego narzekać i to do niego dojdzie, tylko pogorszymy
własną sytuacje - dodała rudowłosa midszypmen.
- Dajcie mu się wyżalić - obruszył się Basanta Lakhia, ciemnoskóry blondyn wyciągnięty na
koi. - Dobrze mu to zrobi, a nie wmówisz mi, że ktoś z obecnych poleci z pyskiem do Santino.
Poza tym przepisy nie zabraniają rozmawiać 0 starszych rangą oficerach.
- Tak długo, jak dyskusja nie podkopuje dyscypliny - dodała Honor.
Ku swemu zdumieniu odkryła, że ma najdłuższe starszeństwo wśród midszypmenów na
pokładzie. W przypadku midszypmenów starszeństwo liczono nie według długości służby, gdyż
wszyscy kończyli akademię tego samego dnia, lecz według wyników osiągniętych w tejże akademii.
W tym konkretnym wypadku był to wątpliwy zaszczyt, gdyż skazywał ją na częste kontakty z
Elvisem Santino. I dawał mu więcej powodów do wyrażania opinii o zasmarkańcach w ogóle, a o
niej w szczególności. Tematem rozmowy więc ze zrozumiałych powodów zachwycona nie była, ale
nie mogła zapobiec jego poruszeniu. Tym bardziej że w kabinie obecni byli wszyscy czworo, co
należało do rzadkości. Tym razem po prostu nałożyły się na siebie czasy wacht, do których mieli
przydziały, i to tak, że dopiero za dwie godziny Aubrey i Basanta mieli zameldować się na
stanowiskach.
- Wiesz, że nie mam ochoty niczego podkopywać - obruszył się Nassios. - A poza tym nić, co
mógłbym powiedzieć, nie zdoła choćby w połowie wywołać tego efektu, który on osiąga naturalnie.
- Basanta ma rację, nikt z nas mu o niczym nie powie. - Aubrey uniosła wreszcie głowę
znad lśniącego buta. - Ale nasze utyskiwanie przypadkiem może dojść do uszu pierwszego oficera,
zwłaszcza jeśli będziemy robili to często 1 któreś z nas zapomni się na korytarzu czy gdzieś... A
wtedy zwali ci się na głowę taka tona gówna, Nassios, że długo się nie pozbierasz.
- Wiem - westchnął Nassios. - I dotąd siedziałem cicho, ale powoli zaczynam mieć dość. Ten
facet nie ma nić lepszego do roboty, niż uprzykrzać nam życie! To, że jest upierdliwy z natury, to
jedno, ale na Honor i Nimitza zwyczajnie się uwziął!
- Być może uważa, że powinien tak postępować, chcąc zrobić z nas oficerów -
zasugerowała Honor, kończąc szczotkowanie Nimitza i starannie zbierając jego sierść, by nie
zatkała filtrów powietrznych.
- Aż taki głupi chyba nie jest! - prychnął Basanta.
- Może i jest - sprzeciwiła się Honor. - Wszyscy wiemy, że nadal popularna jest szkoła
głosząca, że im bardziej twardo postępuje się z zasmarkańcami, tym wytrzymalsi i lepsi wyrastają
z nich oficerowie.
- Na szczęście powoli odchodzi już w przeszłość, a większość jej przedstawicieli to kościane
dziadki od dawna pozbawione szans na awans. Albo tradycjonaliści uważający, że okręty powinny
być nadal napędzane parą czy czymś jeszcze głupszym. Santino do tradycjonalistów nie należy, a
na kościanego dziadka jest za młody. No i w żaden sposób nie tłumaczyłoby to jego stosunku do
Nimitza.
- Tego ostatniego nie tłumaczy, ale co do reszty, to Honor może mieć rację - powiedział z
namysłem Basanta. - Jeżeli w czasie jego pierwszego patrolu asystent oficera taktycznego tak
właśnie się na nim i innych midszypmenach wyżywał, to nabrał przekonania, że tak właśnie
trzeba. A ponieważ jest tępy, to się to potęguje.
- A co on ma do Nimitza? - Nassios nie ustąpił tak łatwo.
- Może należeć do tych ludzi, dla których treecat jest i będzie tylko głupim zwierzakiem -
oceniła Aubrey. - Sama późno zorientowałam się, jaki z tego diablika jest cwaniak, a w wiele
opowieści Honor nie uwierzyłabym, gdybym go nie spotkała. Dla Santino obecność zwierzaka na
pokładzie może być kamieniem obrazy.
- To prawdopodobne - zgodziła się Honor. - Do większości ludzi szybko dociera, że treecat
nie jest ani głupim zwierzakiem, ani domową maskotką, gdy mają okazję go poznać, ale są wyjątki
od tej reguły. To zależy głównie od tego, na ile dany człowiek jest inteligentny i jaką ma
wyobraźnię...
- A z obiema tymi rzeczami u niego nie jest najlepiej - podsumował Basanta. - A ponieważ
wyobraźnię ma, że tak powiem, nienachalną, że o reszcie nie wspomnę, Honor może mieć rację, że
postępuje wobec nas dokładnie tak, jak jakiś cymbał kiedyś postępował z nim. Inny sposób po
prostu nie przyszedł mu do głowy, a tamten mu pokazano.
- Wątpię, żeby ktokolwiek musiał mu cokolwiek w tej kwestii pokazywać - burknął Nassios.
Honor w duchu całkowicie się z nim zgadzała, choć wolała tego głośno nie mówić. Co
więcej, była przekonana, że zachowania Elvisa Santino są wrodzone, a nie nabyte, a już na pewno
nie nabyte niedawno. Podobnie jak nie wątpiła, że gdyby kiedykolwiek ktoś starszy rangą zarzucił
mu prześladowanie midszypmenów, byłby tym szczerze zaskoczony i twierdziłby, że robi tylko to
co trzeba dla ich własnego dobra.
- Teraz na pewno już nie musi - zgodził się Basanta i niespodziewanie zmienił temat: - Czy
ktoś może wie coś o ćwiczeniach, jakie przygotowuje dla nas Hirake?
- Nie, ale Wallace ostrzegł mnie, że nie będą łatwe - odparła Aubrey.
A Honor wzięła Nimitza w ramiona i słuchała, nie wtrącając się do rozmowy. Powinna być
szczęśliwsza niż kiedykolwiek w życiu, ale kreatura zwana Elvisem Santino robiła co mogła, by to
szczęście nie było kompletne. I co gorsza udawało jej się to. Mimo różnych wyjaśnień
wymyślanych na potrzeby pozostałych midszypmenów była pewna, że Santino z natury jest
złośliwym chamem uwielbiającym wyżywać się na słabszych (czyli niższych stopniem). A co gorsza
to chamstwo i wredota potęgowane były głupotą, a być może i tchórzostwem.
Bo co do tego, że jest głupi, nie miała wątpliwości - wystarczyło choć raz zobaczyć go w roli
asystenta oficera taktycznego, by nie mieć w tej kwestii złudzeń. Wiedziała, że pogardliwy
stosunek do starszych rangą był niebezpieczny - nie dlatego by sądziła, że może się zapomnieć i
dać to po sobie poznać, ale dlatego że będzie to miało wpływ na jej reakcję na rozkazy wydane
przez kogoś takiego, a zwłaszcza na jego pouczenia o obowiązkach oficera. Tyle, że nić nie mogła
na to poradzić. Taktyka i manewrowanie okrętem należały do jej ulubionych przedmiotów i była
świadoma, że ma do nich wrodzony talent. Santino nie dość, że go nie posiadał, to w dodatku był
tępym, pozbawionym wyobraźni leniem, którego braki maskowała z jednej strony kompetencja
komandor porucznik Hirake, a z drugiej doświadczenie i fachowość bosmanmata Del Conte
kierującego załogą taktyczną. W symulatorze widziała go zaledwie dwa razy i w obu przypadkach z
trudem powstrzymała się, by go nie przegonić i nie usiąść na jego miejscu.
I to też mógł być powód, dla którego się na nią uwziął - co prawda nie okazała pogardy, tego
była pewna, ale Santino miał dostęp do jej teczki personalnej z wynikami z akademii. A to
znaczyło, że doskonale wie, jak wysokie noty otrzymywała z taktyki. I jeśli nie był głupszy, niż
sądziła (co było możliwe, acz naprawdę mało prawdopodobne), musiał zdawać sobie sprawę, że
była pewna, iż mogłaby wykonywać jego obowiązki przynajmniej dwa razy lepiej.
A przekonana była, że tylko dwa razy lepiej, wyłącznie z racji wrodzonej skromności.
Westchnęła i wtuliła twarz w futro Nimitza, przyznając w końcu, dlaczego tak serdecznie
nie lubiła Elvisa Santino. Ano dlatego, że każdym gestem i słowem przypominał jej pana
midszypmena lorda Younga imieniem Pavel. Wredną, złośliwą, egoistyczną i tchórzliwą glistę,
która zrobiła co mogła, by zniszczyć ją i jej karierę jeszcze na wyspie Saganami.
Zacisnęła usta, a Nimitz bleeknął z naganą i pogładził ją prawą chwytną łapą po policzku.
Zamknęła oczy, a w jej pamięci odżyła tamta noc pod prysznicem... a potem wzięła głęboki oddech
i położyła Nimitza na kolanach.
- W porządku, Honor? - spytała cicho Aubrey, korzystając z zażartej dyskusji pozostałych
dwóch midszypmenów dotyczącej zalet i wad nowego trenera drużyny piłkarskiej akademii.
- Co? A, tak. Pewnie. - Honor uśmiechnęła się. - Po prostu myślałam o czymś innym.
- Tęsknota za domem? - Aubrey odpowiedziała uśmiechem. - Też mnie to czasem dopada. I
nie mam treecata do towarzystwa, żeby mnie pocieszył.
Roześmiała się, widząc spłoszoną minę Honor. Po czym wyjęła z kieszeni raczej nie
najświeższy kawałek selera i podała go Nimitzowi, który natychmiast zajął się spożyciem go.
Wszyscy midszypmeni błyskawicznie nauczyli się organizować seler wszędzie, gdzie się dało,
praktycznie od momentu, w którym dowiedzieli się, jak Nimitz go uwielbia.
- Dzięki jak nie wiem co! - prychnęła Honor. - Właśnie mu załatwiłaś apetyt na obiad.
- Uwierzyłabym, gdybym nie widziała go w akcji. On ma gdzieś własną czarną dziurę, w
której znika jedzenie. Ty zresztą też.
- Jako osoba wykształcona i bywała powinnaś wiedzieć, że to się nazywa żołądek -
poinformowała ją Honor.
- Pewnie, tylko działa jak czarna dziura - dodał Basanta.
- Ot, przyganiał kocioł garnkowi - ucieszyła się Aubrey. - Niejadek się odezwał.
- Tylko bez wyzwisk! Jestem normalnym dorastającym przedstawicielem gatunku ludzkiego
- obruszył się Basanta.
Honor parsknęła śmiechem i szybko dołączyli do niej pozostali.
Gdyby tylko szlag trafił Elvisa Santina, życie byłoby naprawdę przyjemne...
* * *
HMS War Maiden od tygodnia znajdował się w nadprzestrzeni. Prawie dokładnie za rufą
miał terminal Gregor, a dokładnie przed dziobem obszar Konfederacji Silesianskiej, od której
dzielił go prawie miesiąc lotu. Załoga zaczynała się zgrywać, a poziom jej wyszkolenia wzrastał z
dnia na dzień, choć nie był to proces bezbolesny. Większość jej członków albo była zupełnie
zielona, albo nieobeznana z tym typem okrętu, co stwarzało masę problemów. Powód był prosty -
krążownik przeszedł właśnie poważną modernizację, toteż kadry wykorzystały długi pobyt w doku,
by zabrać z jego załogi kogo tylko się dało. Działo się tak zawsze, ale ostatnimi laty Royal
Manticoran Navy była tak gwałtownie rozbudowywana, że momentami braki w wyszkolonym
personelu stawały się wręcz dojmujące. A zarówno oficerowie, jak i pozostali członkowie załóg
wiedzieli, że proces ten nabiera dopiero tempa i problemy podobnej natury nie znikną. Król Roger
i jego ministrowie zamierzali stworzyć flotę, która zdoła oprzeć się atakowi Ludowej Marynarki. I
dlatego przed rządem i Admiralicją stało zadanie jak najlepszego wykorzystania posiadanych
zasobów materiałowych, ludzkich i finansowych. Pierwszą trudnością były możliwości stoczni,
drugą obsadzenie nowych jednostek załogami. I dlatego załoga War Maiden składała się w
większości z całkowitych nowicjuszy świeżo po kursach lub też dopiero, co awansowanych
młodszych podoficerów. Na dokładkę zaś wśród starszych podoficerów było sporo wakatów, co
poważnie komplikowało zarówno zgranie załogi jak i sprawne funkcjonowanie okrętu. Ponad
jedna trzecia ludzi pierwszy raz brała udział w tak długim patrolu, co musiało powodować tarcia.
Z braku doświadczonych podoficerów potrafiących zażegnać lub zdusić je w zarodku problem ten
stał się poważniejszy, niż powinien.
Honor doskonale zdawała sobie sprawę z napięcia panującego na pokładzie po pierwsze
dlatego, że tylko wyjątkowo tępy midszypmen by tego nie zauważył, po drugie dlatego że Nimitz aż
zbyt często jej o tym przypominał. Wystarczyło obserwować jego zachowanie, by wiedzieć o
wszechobecnym podenerwowaniu ludzi. Naturalnie nie znaczyło to, że na pokładzie groził bunt
czy też istniał jakiś spisek. Po prostu nowe otoczenie, obowiązki i brak wprawy powodowały, że
wszyscy byli poirytowani, a najmniejszy drobiazg mógł się stać powodem awantury albo nawet i
bijatyki.
Istniała też możliwość, że ten właśnie brak zgodnego, rutynowego współdziałania był
powodem wredoty Santino, ale sama w to nie wierzyła. Natomiast bez dwóch zdań zwiększał on jej
własne poczucie niepewności, podobnie zresztą jak i pozostałych midszypmenów. Żaden z
krótkich w sumie przydziałów pokładowych w okresie nauki nie przygotował ich do tego, ponieważ
żaden z okrętów, na których przebywali, nie miał świeżej załogi i nie był świeżo po remoncie.
Zawsze wiedziała, że akademia to pod wieloma względami zamknięte, chronione środowisko z
dopracowanymi zasadami i precyzyjnym rozkładem zajęć. I niezależnie od tego, jakie
"niespodzianki" by instruktorzy wymyślali czy jak by się zachowywali, to także było przemyślane i
zaplanowane. Podobna perfekcja organizacji obowiązywała na pokładach jednostek szkolnych, a
dopiero na War Maiden zaczynała się prawdziwa Królewska Marynarka. Jeśliby brać to w ten
sposób, było to nawet podniecające - niczym wyzwanie i krok ku dorosłości. By stać się dojrzałym,
trzeba było udowodnić, że potrafi się radzić sobie w niedoskonałym dorosłym wszechświecie.
Tyle, że samo istnienie Santino powodowało, że wszechświat ten był naprawdę bardzo
daleki od ideału. Reszta stanowiła już tylko mało istotny dodatek. Tego dnia pan porucznik był
łaskaw mieć jeszcze gorszy niż zwykle humor i po prostu fizycznie niemożliwe było zrobienie
czegokolwiek na tyle dobrze, by go to usatysfakcjonowało. Mogli tylko próbować, wiedząc z góry,
że im się nie uda. I dlatego właśnie Honor znajdowała się w drodze do dziobowego magazynu
artyleryjskiego numer 2 z zadaniem przeliczenia głowić laserowych, by sprawdzić, czy pokrywa się
on ze stanem wykazanym przez komputer. Był to czysty idiotyzm, kolejna demonstracja władzy
nad zasmarkańcami, ale miał jedną zaletę: na jakiś czas pozbawiał ją jego uprzykrzonej
obecności.
War Maiden był krążownikiem na tyle starym, że widać to było po generalnych założeniach
jego konstrukcji. System wind pozostawiał na przykład wiele do życzenia, choć bowiem docierał
wszędzie, to w nader okrężny sposób. A poza tym okręt posiadał coś, co nazywało się Axial 1 i było
przestronnym korytarzem biegnącym przez sam jego środek od dziobu do rufy. Panowało w nim
ciążenie 0,2 g i był to główny ciąg komunikacyjno - transportowy, którym w wiele miejsc można
było dotrzeć szybciej niż windą. Dlatego też Honor skorzystała z niego, poruszając się długimi
skokami przypominającymi ni to lot, ni to pływanie.
Nowoczesne jednostki nie miały już takiego korytarza - zastąpiony został przez
sensowniejszy system wind, gdyż uznano, że jego istnienie z jednej strony osłabia konstrukcje, a z
drugiej stanowi karygodne marnotrawstwo miejsca, i to w samym środku okrętu. Przejście na
dodatek wymagało naprawdę wytrzymałych i dużych grodzi awaryjnych oraz śluz, które
odcinałyby uszkodzone pomieszczenia i musiały być rozmieszczone blisko siebie, gdyż inaczej
pożar czy dehermetyzacja błyskawicznie objęłyby cały okręt. Honor nie do końca zgadzała się z
argumentem, iż istnienie Axial 1 zmniejsza odporność okrętu na uszkodzenia, ale skoro żaden z
projektantów nie pytał jej o zdanie, nie wyrażała go, za to korzystała z okazji, gdyż uznała korytarz
za doskonałe miejsce do biegów.
Nimitz wczepił się w wyściełane ramię jej kurtki mundurowej i miauczał z zadowoleniem.
Bieg takim korytarzem przypominał lot na lotni, który treecat od zawsze uważał za doskonałą
zabawę. Patrząc z technicznego punktu widzenia, przekraczała dozwoloną szybkość poruszania
się po Axial 1 (poza alarmem bojowym czy inną sytuacją wyjątkową), ale znajdowało się tam tak
niewielu ludzi, że uznała, iż może sobie na to pozwolić. A gdyby ktokolwiek zarzucił jej zbyt
szybkie przemieszczanie się, zawsze mogła, i to całkowicie zgodnie z prawdą, wyjaśnić, że pan
porucznik Santino rozkazał jej dotrzeć do magazynu biegiem.
Prawie osiągnęła cel, gdy spokojna podróż nagle się zakończyła. Samej kolizji co prawda nie
widziała, gdyż zasłoniło ją załamanie korytarza, za to jej skutki były oczywiste. Trzyosobowa grupa
mechaników ciągnąca paletę anty grawitacyjną wyładowaną jakimiś podzespołami
elektronicznymi zderzyła się z technikiem rakietowym holującym pięć połączonych w rząd
napędów rakiet. Na cud zgoła zakrawało, że nikt przy tej okazji nie poniósł poważnego uszczerbku
na zdrowiu, ale mogło się to lada chwila zmienić, bo awantura między zainteresowanymi właśnie
się rozkręcała:
- ... i zabierajcie tę gówno wartą kupę złomu, bo mi, kurwa, drogę tarasuje! - wrzasnął
technik.
- Pierdol się, kretynie! - odszczeknęła mu równie uprzejmie starszy mechanik. - Nikt ci,
idioto, nie powiedział, że transport na dziób idzie wzdłuż prawej burty, a na rufę wzdłuż lewej?
Czy po prostu, boża krówko, stron nie rozróżniasz?! Miotałeś się z tym złomem po całym
korytarzu, jakbyś się nachlał! Cudem nikogo nie zabiłeś tymi bajzlami!
I dla dodania powagi swym słowom kopnęła najbliższy napęd. Zapomniała tylko o
zmniejszonej sile grawitacji, w związku z czym napęd ani drgnął, za to ona poleciała pięknym
łukiem na środek korytarza, młócąc rękoma powietrze. I wylądowała z głośnym plaśnięciem na
tyłku. Z niezrozumiałych powodów technika ten widok nie rozbawił, lecz rozwścieczył. Odpiął pasy
i zaczął złazić z holownika, najwyraźniej mając zamiar komuś przylać. Na ten widok obaj
mechanicy pospieszyli koleżance z pomocą. W tym momencie Honor złapała się najbliższej
poręczy i zatrzymała.
- Stać! - Jej sopran nie był wiele głośniejszy niż zwykle, ale zabrzmiał niczym strzelenie z
bata.
Wszyscy odwrócili się zaskoczeni, a ich szok wzrósł na widok osoby, która wydała ten
rozkaz. Nim zdołali się otrząsnąć, Honor oznajmiła rzeczowo:
- Nie wiem, kto tu komu co zrobił, i nie obchodzi mnie to. Interesuje mnie uprzątnięcie tego
bałaganu i wysłanie każdego z was w dalszą drogę. Mechanicy pozbierają to, co im się rozsypało, i
tym razem przymocują ładunek solidnie do palety. Dalej, do roboty: starszy mechanik da
przykład, a pozostali jej pomogą. Wykonać! - Po czym odwróciła się ku zaczynającemu się
radośnie uśmiechać technikowi i dodała: - A ty nie szczerz zębów, tylko popraw kołnierze na tych
napędach, nim któryś do końca się wysunie i rąbnie o pokład. I bądź łaskaw trzymać się
właściwej strony korytarza przez resztę drogi, obojętnie dokąd się udajesz!
- Eee... tak jest, ma'am! - Technik rozpoznał autorytet, ledwie usłyszał jej głos, mimo iż
należał do midszypmen wyglądającej na nieletnią uczennicę, i zdecydował, że lepiej nie
rozdrażniać kogoś, kto w tak młodym wieku już potrafi tak rozkazywać.
I to całkiem naturalnie.
Wyprężył się nawet i zasalutował, a gdyby nie zmniejszona grawitacja, zdołałby strzelić
obcasami, nim zabrał się do wykonania polecenia. Mechanicy najwyraźniej doszli do takich
samych wniosków, bo pospiesznie pozbierali rozsypany ładunek, ustawili pojemniki na palecie i
zabrali się do mocowania ich. Honor przyglądała się temu ze zniecierpliwieniem, przytupując
leciutko. A siedzący na jej ramieniu Nimitz z rozbawieniem, gdyż wszyscy winowajcy (a
najmłodszy był przynajmniej o pięć lat standardowych starszy od niej) wyglądali niczym
przestraszone dzieciaki pod okiem zirytowanej opiekunki.
I uwinęli się naprawdę błyskawicznie.
Po czym, gdy wszystko było już ułożone, przymocowane i poprawione, cała czwórka
odwróciła się w stronę Honor.
- Tak już lepiej - pochwaliła. - Sugeruję, żeby teraz wszyscy wrócili do wykonywania
obowiązków z nieco większą rozwagą i ostrożnością, niż miało to miejsce przed chwilą.
- Aye, aye, ma'am! - rozległ się nieco niezgrany chór głosów.
Honor kiwnęła głową i oba konwoje ruszyły - każdy w swoją stronę i znacznie wolniej niż
poprzednio. Ona zaś całkiem zadowolona z siebie podjęła przerwany marsz do magazynu,
nieświadoma, iż tuż po niej zjawił się w pobliżu miejsca wypadku pewien podoficer, który był
świadkiem tego, jak zaprowadzała porządek.
* * *
- I co Pepanc teraz sobie myślisz o radosnej bandzie naszych zasmarkanych
maminsynków? - spytał radośnie bosman Flanagan.
- Ja? - zdziwił się bosmanmat Shelton rozparty wy godnie w fotelu, trzymający nogi na
najbliższym stole i kufel piwa w ręku.
Niewielu mogło bezkarnie używać tego przydomka, ale z Flanaganem znali się ponad
dwadzieścia lat standardowych. I łączyło ich coś, czego tylko oni sami nie nazywali wprost
przyjaźnią.
- A ty - potwierdził Flanagan, także wygodnie siedzący, choć nie z nogami na stole. - W
życiu nie widziałem takich ofiar. Gdy weszli na pokład, założyłbym się, że nie wszyscy wiedzieli,
które drzwi śluzy otwiera się najpierw.
- Aż tacy źli nie byli. Surowi jak cholera i bez doświadczenia, fakt. Ale pracujemy nad nimi.
Zanim dotrzemy do Silesii, będą z nich ludzie. A z niektórych już prawie są.
- Serio? - zdziwił się bosmanmat.
Shelton kiwnął głową i zdziwienie Flanagana wzrosło.
- A kto, jeśli wolno wiedzieć, wywołał tę pochwałę? - spytał.
- Harrington - odparł zwięźle zapytany. - Trafiłem dziś na nią w Axial 1, kiedy robiła
porządki. Cztery łajzy zdołały wpaść na siebie z ładunkiem: elektronika na pokładzie, paleta
sztorcem, pół tuzina napędów prawie się wysmyknęło z kołnierzy, a czworo naszych
podkomendnych właśnie miało wziąć się za łby, gdy się tam zjawiła. Mówię ci, miło było patrzeć,
jak się za nich wzięła. Nie dość, że nie doszło do mordobicia, to jeszcze w rekordowym czasie
uprzątnęli cały bajzel i ruszyli każde w swoją stronę.
Flanagan zdziwił się jeszcze bardziej, słysząc w jego głosie aprobatę.
- Proszę, proszę... - mruknął. - Nie sądziłem, że ma tak dobre płuca, żeby rugnąć. Taki
miły głosik... przy krzyku nie brzmiał czasem głupio?
- To właśnie było najpiękniejsze. - Uśmiechnął się Shelton. - Ona nie podniosła głosu. Nie
musiała. To dziewczę samym tonem potrafi zedrzeć farbę z burty. Od lat czegoś równie miłego nie
widziałem.
- Mhm... znaczy się ten gnojek Santino może się od nich uczyć - podsumował
niespodziewanie ponuro i zmieniając temat Flanagan.
Tym razem Shelton był zaskoczony. Co prawda siedzieli w mesie podoficerskiej sami, ale
przez te wszystkie lata z dziesięć, no może piętnaście razy zdarzyło się, by Flanagan takim tonem
wypowiedział się o którymś z oficerów.
- Od niej mógłby nauczyć się wszystkiego, a i tak by mu to nić nie dało. Od nich wszystkich
mógłby się nauczyć sporo, gdyby zdołał trzymać gębę choć na tyle, aby usłyszeć, co mówią.
- Już to widzę.
- Właśnie. Nie dość, że jest głupi i arogancki, to uwielbia słuchać własnego głosu.
- Co byłoby jeszcze do strawienia, gdyby na dodatek nie był takim kawałem sukinsyna -
dokończył z czystym potępieniem w głosie Flanagan. - Kutas złamany!
Ten ostatni epitet zaniepokoił Sheltona.
- Słuchaj no, Flan, czy przypadkiem nie dzieje się coś, o czym powinienem wiedzieć? -
spytał ostrożnie.
- Wątpię, żebyś o tym nie wiedział, bo ślepy by to zauważył. Jak traktuje zasmarkańców,
sam orientujesz się lepiej niż ja, a do swoich podkomendnych nie odnosi się lepiej. Ma dość
instynktu samozachowawczego, żeby nie zadzierać ze starszymi podoficerami, ale reszta to dla
niego śmieci. Choćby wczoraj zrugał jak burą sukę sygnalistę za coś, co sam spieprzył. Wiesz tak
jak ja, że oficer, który zwala winę za własne błędy na innych, jest gówno wart i stanowi zagrożenie
dla okrętu. A ten to najgorsze ścierwo, z jakim miałem do czynienia od lat. Pepanc, on się nigdy
niczego nie nauczy i zawsze pozostanie złamasem!
- Nie dramatyzuj, widzieliśmy już różne okazy w oficerskich mundurkach. Wielu równie
złych... ale żadnego, cholera, gorszego. Wiesz, chyba łamiemy właśnie przepisy, obszczekując
pana porucznika przy piwie.
- Wiem. A kiedy nam się to ostatnio zdarzyło? - skrzywił się Flanagan. - Więc chyba na to
zasłużył, nie uważasz? Poza tym za długo się znamy... przyznaj, Pepanc: martwi cię to, jak
traktuje zasmarkańców, zgadza się?
- Martwi - przyznał Shelton. - Oni są naprawdę obiecujący, jak to się ładnie mówi.
Zwłaszcza Harrington, ale nie tylko... i taki gówno warty wszarz robi co może, by ich zgnoić,
pozbawić entuzjazmu czy w ogóle ochoty do czegokolwiek. No bo orać w nich i wymagać to jedno,
a zupełnie co innego znęcać się nad nimi dwadzieścia godzin na dobę z czystej małpiej złośliwości.
Dlatego że jesteś zbokol i daje ci to satysfakcję, a na dodatek wiesz, że jesteś zupełnie bezkarny,
bo oni nić ci nie mogą zrobić.
- Fakt. Nie dość, że ma za sobą przepisy i łańcuch dowodzenia, to oni mają świadomość, że
jak mu niewystarczająco wlezą w dupę, to skończy ich karierę jednym raportem. Wystarczy parę
zdań w opinii po tym patrolu i wszystkie nadzieje biorą w łeb.
- Biorą albo i nie biorą. Jest druga możliwość... nie wiem, jak długo Harrington to
wytrzyma. Przyznaję, że jak ją zobaczyłem z tym całym treecatem, to mi ręce opadły. Myślałem, że
zacznie się piekło na pokładzie... najpierw w kojcu zasmarkańców, a potem gdzie indziej. A ona
będzie taka pewna siebie, że aż strach. I pomyliłem się w obu przypadkach. A teraz powiem ci coś
jeszcze, Flan, ta dziewczyna ma rozum, charakter i jaja. I zostanie kimś... chyba że Santino
przegnie. Ale jeśli to zrobi, to może go spotkać wypadek... nie wiem, czy coś takiego planuje, czy
będzie to spontaniczne, ale jest do tego zdolna. Jeżeli któregoś pięknego dnia ten wszarz
dopiecze jej tak, że uzna, iż nie ma już nić do stracenia, może być różnie...
Obaj popatrzyli na siebie i jakoś żadnemu nie przyszła ochota, by się uśmiechnąć na myśl o
świeżym ścierwie martwego i nie opłakiwanego Elvisa Santino.
* * *
- Midszypmen Harrington, czy może dzięki jakiemuś niespotykanemu ciągowi logicznemu
albo innym chorobliwym urojeniom rzeczywiście uznała pani to zadanie za kompetentnie
wykonane? - spytał jadowicie El vis Santino stojący w wejściu do stanowiska grasera numer 3.
Było to drugie działo energetyczne na lewej burcie, licząc od dziobu, i wszyscy obecni
zgodnie z przepisami mieli na sobie skafandry próżniowe, gdyż od próżni oddzielał ich tylko
pojedynczy właz, nie śluza powietrzna. W momencie ogłoszenia alarmu bojowego i obsadzenia
stanowisk najpierw dehermetyzowano pomieszczenie, a potem potężny tłok wypychał całą
działobitnię tak, by wylot emitera znalazł się poza kadłubem i można było bezpiecznie włączyć
jego soczewki grawitacyjne. Honor zawsze bawiło to, że współczesne działa energetyczne także
należało "wytaczać" niczym prymitywną artylerię ładowaną od przodu używaną na ziemskich
żaglowcach wieki temu. Teraz jednak nie czuła śladu rozbawienia, jedynie wściekłość i niechęć do
nadętego dupka będącego jej przełożonym.
Ten stał oczywiście w swej ulubionej pozie, czyli na szeroko rozstawionych nogach, ujęty
pod boki. No i rzecz jasna pojęcia nie miał, jakie uczucia ta kretyńska pozycja wzbudza u jego
podkomendnych, a poza Honor w pomieszczeniu znajdowało się ich sześcioro, w tym bosmanmat
Shelton.
- Tak, sir. Uważam. - Zmusiła się do opanowanego tonu. Słysząc to, skrzywił się
pogardliwie.
- W takim razie mogę jedynie powiedzieć, że pani ocena jest błędna - warknął z tryumfem. -
Nawet stąd widzę, że klapa dostępu technicznego tłoka głównego jest otwarta!
- Jest otwarta, sir - zgodziła się Honor. - Kiedy ją otworzyliśmy, by sprawdzić.. ..
- Nie przypominam sobie, żebym prosił o tłumaczenie się, midszypmen Harrington -
przerwał jej. - Klapa jest nadal otwarta czy nie?
Honor zacisnęła zęby, zadowolona, że nie ma tu Nimitza. Treecat nie miał skafandra, więc
nie mógł jej towarzyszyć. Santino nie cierpiał od dawna i traktował go jak poważne zagrożenie. A
tym razem była zbyt wściekła, by zdołać nad nim zapanować....
- Tak, sir. Jest otwarta - przyznała, zupełnie jakby już tego nie zrobiła.
- A przypadkiem jest pani może świadoma, że stałe rozkazy i procedury wymagają, by
wszystkie klapy dostępów technicznych i inne panele inspekcyjne były zamknięte po zakończeniu
przeglądu i okresowych napraw?
- Tak, sir. Jestem - odparła ostrzej i wyraźniej niż dotąd. Prawy kącik jej ust zaczął drgać.
A w oczach Elvisa Santino coś na ten widok błysnęło.
- To jak, do cholery, ma pani czelność stać tu i wmawiać mi, że przegląd został
zakończony?! - wrzasnął, pochylając się ku niej.
- Z tego prostego powodu, że główny tłok jest uszkodzony, sir. Od ostatniego przeglądu w
aktywatorze musiało powstać spięcie, gdyż na wewnętrznej stronie osłony widać ślady osmalenia.
Diagnostyka wykazała niesprawność etapu 1 i 5. Dlatego zgodnie z rozkazami natychmiast
zameldowałam o tym komandor LaVacher, która poleciła mi zostawić otwarty panel inspekcyjny,
dopóki nie przyśle ekipy naprawczej. Mój raport zawiera wszystkie szczegóły, sir.
I spojrzała mu w oczy nieustępliwie, świadoma, że robi błąd. Mówiła spokojnie, ale zarówno
ton, jak i ostatnie zdanie całkowicie jednoznacznie świadczyły, co myśli o nim i o tym incydencie. I
najwyraźniej dotarło to do adresata, gdyż w oczach Santino zapłonęła wściekłość, a jego twarz
poczerwieniała.
- Sądzę, że zna pani karę za niesubordynację! - warknął. Honor nie odpowiedziała.
Santino poczerwieniał jeszcze bardziej.
- Zadałem zasmarkańcowi pytanie!
- Przepraszam, sir, nie wiedziałam, że pomyślał pan to jako pytanie, bo brzmiało jak
stwierdzenie - odpaliła, nawet się nie zastanawiając.
- To nie było stwierdzenie! - W głosie Santino nie wiele już pozostało poza wściekłością. - I
nadal czekam na odpowiedź!
- Tak, sir. Znam karę za niesubordynację.
- Doskonale, proszę zasmarkańca, bo zasmarkaniec właśnie na nią zarobił! Teraz precz mi z
oczu. Midszypmen ma natychmiast udać się do swojej kwatery i pozostać tam, dopóki osobiście
nie wydam innych poleceń.
- Tak jest, sir.
Honor wyprężyła się, zasalutowała, odwróciła się na pięcie i odmaszerowała z wysoko
uniesioną głową, zanim Santino zdążył cokolwiek dodać.
* * *
Słysząc brzęczyk przy drzwiach wejściowych, komandor Layson uniósł głowę znad ekranu i
nacisnął klawisz zwalniający zamek. Drzwi otworzyły się i wszedł porucznik Santino.
- Chciał mnie pan widzieć, sir? - spytał.
Layson jedynie kiwnął głową i przyglądał mu się zimnym, pełnym namysłu wzrokiem. Jego
twarz nie wyrażała niczego, ale Santino wyraźnie się zmieszał. Na razie było to tylko zmieszanie,
ale od zaniepokojenia dzielił go tylko jeden krok. A cisza się przeciągała. W końcu po dobrych
trzech minutach porucznik Santino nie mógł jej już dłużej znieść - odchrząknął i zapytał:
- Czy mogę się dowiedzieć, dlaczego chciał mnie pan widzieć, sir?
- Może pan - poinformował go Layson, odchylając się na oparcie fotela i splatając dłonie na
brzuchu.
Siedział tak przez dobre pół minuty, nie spuszczając wzroku z twarzy porucznika, który
denerwował się coraz bardziej. W końcu powiedział neutralnym tonem:
- Jak rozumiem, dziś wyniknęły pewne... problemy z midszypmen Harrington, poruczniku
Santino. Może opowiedziałby mi pan, o co chodziło.
Santino najpierw wytrzeszczył oczy, potem poczerwieniał. Jeszcze nie zameldował o
niesubordynacji tej siksy, więc najwidoczniej zdążyła się już pierwszemu oficerowi wypłakać w
mankiet. Dokładnie tak jak podejrzewał! Jeszcze zanim ta przemądrzała i rozpuszczona gówniara
znalazła się na pokładzie, wiedział, że będzie miał z nią problemy, a to, co nastąpiło potem,
jedynie upewniło go, że słusznie go ostrzegano. Co prawda niby "niewłaściwe" było, że jeszcze
przed poznaniem zasmarkańców otrzymał o nich informacje, ale ona i jej parszywy zwierzak w
pełni zasłużyli na specjalne traktowanie, jakie dzięki temu ostrzeżeniu, za które był wdzięczny,
faktycznie ich spotkało. Widział w jej oczach arogancję od pierwszego spotkania - jakby była
przekonana, że jest lepsza od wszystkich wokół - i to właśnie był zdecydowany wybić jej z głowy.
Bo tylko wtedy można było mieć cień nadziei, że da się z niej jeszcze zrobić cokolwiek wartego
oficera. Nawet po dzisiejszej demonstracji bezczelności zaskoczyło go, że miała tyle tupetu, by
poskarżyć się pierwszemu. Zakazał jej opuszczać kwaterę, co oznaczało także zakaz używania
interkomu. Cóż, będzie trzeba to dodać do opinii, którą napisze po zakończeniu patrolu...
W tym momencie zdał sobie sprawę, że zastępca dowódcy nadal czeka na odpowiedź, i wziął
się w garść.
- Naturalnie, sir. Midszypmen Harrington dostała rozkaz przeprowadzenia okresowego
przeglądu grasera numer 3. Kiedy przybyłem, by sprawdzić jego wykonanie, była gotowa do
podpisania protokołu i kazała już ludziom opuścić działobitnię. Zauważyłem, że jedna z klap
technicznych nadal pozostaje otwarta, co jest niezgodne z obowiązującymi rozkazami. Gdy
zwróciłem jej na to uwagę, zachowała się bezczelnie i odpowiedziała w niesubordynowany sposób,
toteż kazałem jej wrócić do kabiny i nie opuszczać jej do momentu odwołania rozkazu.
- Rozumiem... - Layson lekko zmarszczył brwi. - A w jaki dokładnie sposób przejawiły się ta
arogancja i niesubordynacja?
- Cóż, sir... - odparł nieco ostrożniej Santino. - Zapytałem, czy uważa zadanie za
zakończone, powiedziała, że tak. Więc wskazałem otwartą klapę i spytałem, czy zna rozkazy i
procedury nakazujące zamykanie wszystkich klap i paneli inspekcyjnych, jeśli nie są używane do
dokonania napraw lub przeglądów. Odpowiedziała, że zna, ale jej ton i zachowanie były bezczelne.
Kiedy zażądałem wyjaśnień, poinformowała mnie, że odkryła usterkę w oprzyrządowaniu tłoka i
zameldowała o tym komandor LaVacher. Nie mogłem o tym wcześniej wiedzieć. Wyjaśniła to w
sposób nader arogancki, tak dobierając słowa, by okazać pogardę starszemu stopniem oficerowi.
W tych warunkach nie miałem innego wyjścia, jak tylko natychmiast zwolnić ją z wykonywanych
obowiązków i odesłać do kwatery z zakazem jej opuszczania.
- Rozumiem... - powtórzył Layson, siadając prosto. - Niestety, poruczniku Santino.
Słyszałem zupełnie inną wersję przebiegu tej rozmowy. Poza jej treścią nić się nie zgadza, prawdę
mówiąc.
- Sir? - Santino wyprężył się jak na paradzie. - Sir, jeżeli Harrington próbowała...
- Nie powiedziałem, że usłyszałem to od midszypmen Harrington! - przerwał mu lodowato
Layson.
Santino z trzaskiem zamknął usta.
- Ani też nie powiedziałem, że usłyszałem to od jednej osoby - dodał równie lodowato
pierwszy oficer. - Mam sześć relacji naocznych świadków i ani jedna z nich, ani jedna, poruczniku
Santino, nie opisuje tego zajścia w sposób choćby zbliżony do pańskiej wersji. Byłby pan może tak
uprzejmy i wytłumaczył mi, skąd ta rozbieżność?
Santino oblizał wargi, czując na plecach zimny pot. Dopiero w tym momencie uświadomił
sobie, jakim tonem przemawia Layson. I zaczął się bać.
- Sir, przedstawiłem jedynie własne wrażenie. I z całym szacunkiem, sir, ale miałem dość
czasu i okazji, by obserwować zachowanie Harrington, co dało mi jako jej bezpośredniemu
przełożonemu lepsze podstawy do oceny jej zamiarów i zachowania w tym konkretnym
przypadku, niż mogłoby mięć sześciu członków załogi nie posiadających podobnych doświadczeń.
- Wśród tych sześciu członków załogi jest bosmanmat służący w Królewskiej Marynarce
siedem lat dłużej niż pan żyje, poruczniku Santino. Przez te lata miał on okazję poznać więcej
midszypmenów niż pan dań obiadowych! I nie mam zamiaru wysłuchiwać insynuacji, że jest zbyt
niedoświadczony, by formułować wiarygodne i sensowne opinie o charakterze i zachowaniu
midszypmen Harrington. Czy wyraziłem się wystarczająco jasno?
- Tak jest, sir!
Santino pocił się już zauważalnie. Layson zaś wstał i oznajmił odrobinę jedynie
łagodniejszym głosem:
- Prawdę mówiąc, poruczniku Santino, to ja poprosiłem bosmanmata Sheltona o opinię
parę dni temu, gdy zaczęły do mnie docierać pewne niepokojące wieści o naszych kandydatach na
oficerów. W związku z tym działał na mój rozkaz, zdając mi dziś relację z pańskiej... rozmowy z
midszypmen Harrington. I naprawdę cieszę się, że był przy niej obecny, ten epizod potwierdza
bowiem coś, co już podejrzewałem. Mianowicie to, panie Santino, że jest pan za głupi, żeby się
wyszczać bez pisemnej instrukcji!
Ostatnie zdanie zabrzmiało jak wystrzał i Santino drgnął. W następnej sekundzie zaś
poczerwieniał, gdy dotarło doń, co usłyszał.
- Sir, protestuję przeciwko temu, co pan sugeruje, i przeciwko słowom, jakich pan użył!
Żadne przepisy kodeksu wojskowego nie wymagają, bym wysłuchiwał obelg i był obiektem szykan!
- Ale pozwalają panu bezkarnie obrażać i szykanować midszypmen Harrington i jej kolegów,
prawda? - Głos Laysona stał się nagle jedwabisty. - To chciał pan powiedzieć?
- Ja... - Santino ugryzł się w język, rozumiejąc nagle, w jakim położeniu się znalazł. - Sir,
sytuacja bynajmniej tak nie wygląda. Harrington i reszta są świeżo po akademii i nadal uczą się,
że świat nie będzie im wycierał nosów. Nawet jeżeli sprawiam wrażenie... albo nawet jeśli
bosmanmat sądzi, że ich szykanowałem, w rzeczywistości były to po prostu niezbędne posunięcia
pomagające stanąć im na nogi i zostać królewskimi oficerami.
I spojrzał prosto w oczy Laysona. Ten zaś skrzywił się z niesmakiem.
- Jakoś to właśnie spodziewałem się usłyszeć - oznajmił. - I oczywiście nikt nie zdoła
udowodnić, że pan kłamie. Bo gdybym był w stanie to udowodnić, wylądowałby pan w
pokładowym areszcie z prędkością światła. Ponieważ na razie nie mogę tego zrobić, coś panu
wyjaśnię. I radzę, żeby pan uważnie słuchał, bo uczynię to tylko raz.
Pierwszy oficer nie podniósł głosu, ale Santino z trudem przełknął ślinę, słysząc jego ton.
Layson tymczasem obszedł biurko, przysiadł na jego blacie, skrzyżował ręce na piersiach i
przyglądając mu się uważnie, oświadczył:
- Do pańskiej informacji, panie Santino: ci młodzi ludzie już są królewskimi oficerami.
Przechodzą również ostatni test praktyczny i są tu zarówno po to, by nabrać doświadczenia, jak i
po to, by ostatecznie oceniono, do czego konkretnie przydadzą się Royal Manticoran Navy.
Natomiast w niczym nie zmienia to faktu, że są pełnoprawnymi członkami załogi i królewskimi
oficerami tak samo jak pan. A to oznacza, że mają być traktowani z należnym szacunkiem,
zwłaszcza przez starszych rangą. Pierwszy patrol z założenia ma być dla nich ciężki i stresujący.
Celem jest danie nam okazji do oceny, jak każdy z nich się zachowa, będąc pod presją. Oni z kolei
mają się nauczyć, że dadzą sobie radę z trudnymi zadaniami. Celem tego pierwszego patrolu nie
jest narażanie ich na szykany, obelgi czy nie zasłużoną pogardę ze strony bezpośredniego
przełożonego, który jest zbyt głupi, by znać swoje obowiązki.
- Sir, nigdy nie szykanowałem ani nie obra...
- Poruczniku, nigdy nie przestał pan ich szykanować i obrażać! - warknął Layson. - Oto
prosty przykład: określenie "zasmarkaniec", choć potocznie przyjęte i mające wielowiekową
tradycję, w stosunku do midszypmena odbywającego pierwszy staż jest określeniem slangowym,
nie epitetem, którego obelżywie używa wobec niego jego własny oficer szkoleniowy! Od pierwszej
chwili prześladuje ich pan i próbuje zaszczuć! I sprawia to panu przyjemność! Podejrzewam, że
jest pan nie tylko głupi, ale i tchórzliwy, na co również niestety nie mam dowodów. No bo co może
porucznikowi zrobić zwykły midszypmen, zwłaszcza jeśli wie, że tenże porucznik jednym zdaniem
w opinii podsumowującej może zakończyć jego karierę?
Santino nie odpowiedział - stał wyprężony z zaciśniętymi szczękami. Layson zaś przyglądał
mu się przez chwilę z zimną pogardą, po czym dodał:
- Zostaje pan zwolniony z funkcji oficera szkoleniowego kandydatów na oficerów, i to od
zaraz, poruczniku Santino. Zamelduję o tym kapitanowi, który wyznaczy innego oficera do
wykonywania tych obowiązków. Pan zaś niezwłocznie przygotuje akta wszystkich midszypmenów
pozostających dotąd pod pańskim nadzorem, tak by były gotowe, gdy tylko pański następca zgłosi
się po nie. Co więcej, nie podejmie pan żadnych działań przeciwko midszypmen Harrington czy
jakiemukolwiek innemu midszypmenowi na pokładzie tego okrętu, bosmanmatowi Sheltonowi ani
żadnemu z członków załogi obecnych dziś na stanowisku grasera numer 3. Każde działanie, które
ja lub kapitan uznamy za próbę zemsty, będzie miało dla pana przykre konsekwencje,
zapewniam. Czy wyraziłem się wystarczająco zrozumiale?
Santino kiwnął gwałtownie głową.
Layson zaś uśmiechnął się zimno i oznajmił:
- Obawiam się, że nie dosłyszałem, panie Santino. Zapytałem, czy wyraziłem się
wystarczająco zrozumiale?
- Tak, sir - wychrypiał Santino. Komandor Layson uśmiechnął się ponownie.
- Doskonale, poruczniku - powiedział cicho. - Może pan odejść.
* * *
Honor nigdy dokładnie nie dowiedziała się, co komandor Layson powiedział porucznikowi
Santino, ale nienawiść we wzroku tego ostatniego jednoznacznie świadczyła o tym, że nie było to
nić przyjemnego. Zarówno ona, jak i pozostali midszypmeni robili co mogli, by nie okazać
żywiołowej radości, gdy komandor Layson ogłosił, że Santino zostaje zastąpiony przez
porucznika Saundersa, ale nie bardzo im się to udało. I nikt im się, prawdę mówiąc, nie dziwił -
okręt jest w końcu niewielkim światem, w którym plotki rozchodzą się błyskawicznie.
Nastrój w kabinie i humory midszypmenów uległy natychmiastowej poprawie. Za radośnie
złośliwymi pozorami krył się wymagający zawodowiec, ale Saundersowi nawet przez myśl nie
przeszły podobne szykany czy pogarda będące u Santina czymś naturalnym. Nikt poza naiwnym
durniem (a midszypmeni na pokładzie War Maiden nie należeli ani do pierwszych, ani do drugich)
nie traktował lekko Saundersa, kierując się pozorami, lecz nie przejawiał on skłonności do
wyżywania się na midszypmenach. I to był już wystarczający powód, by go od razu polubili.
Niestety, ich szczęście nie było pełne, gdyż nie byli w stanie całkowicie uniknąć kontaktów z
porucznikiem Santino. Taktyka bowiem była jedną z najważniejszych dziedzin ich szkolenia -
dlatego zresztą pomocnik oficera taktycznego tradycyjnie miał pod swą pieczą midszypmenów nie
tylko w Royal Manticoran Navy. Santino został zdjęty z tej funkcji, ale nie został zwolniony z
pozostałych obowiązków. Już to pierwsze musiało znaleźć odzwierciedlenie w jego aktach, co stało
się powodem nienawiści, która go przepełniała, natomiast drugie ciągle mu o tym przypominało. I
choć komandor porucznik Hirake jakoś tak przypadkiem zaczęła się znacznie częściej zajmować
szkoleniem midszypmenów, fizyczną niemożliwością było choćby zameldowanie się jej tak, by nie
znaleźć się w pobliżu Santino. A przynajmniej przez połowę czasu to on nadzorował ich treningi w
symulatorach, co nikomu - ani im, ani jemu nie sprawiało żadnej przyjemności. Starał się
wyraźnie trzymać oficjalnych reguł i gryźć w język, ale przychodziło mu to z trudem, a błysk
nienawiści był ciągle obecny w jego oczach.
Honor momentami prawie mu współczuła. Ale tylko prawie, bo Elvisowi Santino naturalnie
nawet przez myśl nie przeszło, że sam jest sobie winien. Według niego wszystkiemu winna była
Honor Harrington i na niej skupiała się jego nienawiść, której w żaden sposób nie potrafił ukryć.
Honor zaś nie widziała żadnego powodu, by żałować kogoś tak wrednego.
Pod jednym względem jej sytuacja się pogorszyła - zdawała sobie sprawę, że powinna
zachowywać się wobec niego tak, jakby nić nie zaszło, co sprawiało jej naprawdę dużą trudność.
Maskowała to nieporównanie lepiej niż Santino nienawiść do niej, ale nie było to łatwe. Miała przy
tym świadomość, że Layson nie mógł bardziej ograniczyć ich wzajemnych kontaktów, nie
zawieszając Santino w ogóle w obowiązkach, do czego ten nie dał mu wystarczającego powodu. A
czasami zastanawiała się, czy pierwszy oficer nie postąpił tak celowo - w ten sposób mógł
sprawdzić, jak ona i pozostali midszypmeni zachowają się w trudnej sytuacji, którą dodatkowo
pogarszały problemy osobiste. I to sytuacji trwającej dłuższy czas.
Generalnie jednakże rozwijała się i rozkwitała, mogąc wreszcie w spokoju ducha zająć się
wyłącznie tym, czym powinna od początku, czyli nauką i nabieraniem doświadczenia. To, że
krążownik przybył na teren Konfederacji Silesianskiej krótko po pozbyciu się Santino,
spotęgowało zadowolenie Honor. Choć w chwilach szczerości przyznawała, że nie dla wszystkich
mogły być zrozumiałe główne tego zadowolenia (by nie rzec uszczęśliwienia) powody. Obiektywnie
bowiem rzecz biorąc, Konfederacja Silesianska była gniazdem żmij, w którym kotłowały się
rozmaite frakcje polityczne zwalczające się na wszelkie możliwe sposoby, kwitła korupcja na skalę
całych systemów planetarnych i ciągle miały miejsce jakieś rewolucje, próby oderwania się planet
czy większych obszarów. A rząd centralny z największym trudem wygrywał jednych przeciwko
drugim, zachowując zgoła iluzoryczną władzę. Dla postronnego obserwatora, zwłaszcza cywilnego,
było to środowisko mniej niż pożądane. Dla Honor wręcz doskonałe, gdyż to właśnie ciągły brak
spokoju i ładu sprowadził tu ciężki krążownik Jego Królewskiej Mości z nią na pokładzie. A ona
była gotowa sprawdzić się w prawdziwym świecie.
Brak stabilizacji na obszarze Konfederacji stwarzał bowiem doskonałe warunki dla kupców
z Królestwa Manticore. Powód był prosty - żaden lokalny handlowiec nie był w stanie na dłuższą
metę zapewnić zaopatrzenia w nić poza podstawowymi produktami spożywczymi, a i to nie
zawsze. A obywatele Konfederacji mieli swoje potrzeby tak jak wszyscy ludzie. Dlatego też był to
doskonały rynek zbytu dla towarów spoza Konfederacji Silesianskiej. Niestety, tenże brak
stabilizacji stwarzał idealne wręcz warunki dla piratów - piractwo więc kwitło, żerując na kim się
dało, czyli w znacznej mierze na frachtowcach przybywających z Gwiezdnego Królestwa Manticore.
Ponieważ były łakomymi kąskami, Królewska Marynarka musiała wyznaczać okręty wojenne do
ich ochrony, a z uwagi na to, iż było ich zbyt mało, stosować drakońską politykę wobec piratów.
Wprowadzanie jej w życie trwało od dawna i było powodem obecności HMS War Maiden w tym
rejonie.
Piratom bowiem trzeba było regularnie przypominać, jakie są konsekwencje ataków na tak
pozornie atrakcyjny cel jak mający siedem czy osiem milionów ton frachtowiec. Zdobycie go
dawało pirackiej załodze wielkie pieniądze, a jak wiadomo, chciwość jest niezwykłą siłą napędową.
A nawet najgłupszy z nich doskonale wiedział, że Królewska Marynarka nie może być obecna
wszędzie równocześnie, nikt inny zaś (no, może poza Imperialną Marynarką) nawet nie będzie
próbował im przeszkodzić.
I to właśnie były powody, dla których obszar Konfederacji Silesiańskiej stanowił od
dziesięcioleci poligon, na którym oficerowie i załogi Royal Manticoran Navy nabierali bojowego
doświadczenia, sprawdzali założenia taktyki i testowali uzbrojenie. Oprócz tego oficerowie uczyli
się, jak poruszać się w labiryntach układów i układzików politycznych, robiąc coś naprawdę
pożytecznego, czyli chroniąc handel Gwiezdnego Królestwa Manticore.
Dodać do tego należało przykry fakt - do zadań antypirackich zawsze przeznaczano zbyt
mało okrętów, a ostatnimi laty sytuacja ta uległa pogorszeniu. Główny nacisk położono bowiem
na rozbudowę umocnień chroniących terminale i nexus Manticore Wormhole Junction oraz na
zwiększenie liczby okrętów liniowych, a do obsadzenia ich potrzeba było olbrzymiego
wyszkolonego personelu. Jednostek lekkich zaczęło więc brakować wszędzie i do wszystkiego i
musiało to mieć swoje konsekwencje zarówno dla HMS War Maiden, jak i pani midszypmen
Harrington. Bo im mniej dowódców operowało na obszarze Konfederacji, tym więcej roboty miał
każdy z nich.
* * *
Honor weszła do mesy jak zwykle z Nimitzem na ramieniu. Było późno, a ona po wachcie
czuła się solidnie zmęczona, ale przed udaniem się na spoczynek musiała zrobić jeszcze jedno...
Wyszli z nadprzestrzeni w systemie Melchor w sektorze Saginaw na krótko przed końcem wachty i
miała doskonałą możliwość obserwowania tego procesu, jako że w tym miesiącu przydzielono ją
do astronawigacji. Dzięki temu w zasadzie nie mając nić do roboty, jej obowiązki bowiem polegały
na zastępowaniu oficera astronawigacyjnego, komandora Dobrescu, mogła skupić całą uwagę na
tym wielce atrakcyjnym zjawisku. Brak zajęć wynikał z prostego powodu - wyjście z
nadprzestrzeni było zbyt poważną sprawą, by powierzyć je midszypmenowi, Dobrescu zaś robił to
setki razy, a na dodatek jego pomocnikiem był porucznik Saunders.
Minusem przydziału do astronawigacji było zaś to, że w tej dziedzinie Honor czuła się
najsłabsza. A raczej czuła się najbardziej niepewnie, bo teorię rozumiała doskonale i dopóki
zostawiano ją samą, potrafiła dokonać właściwych obliczeń, i to nawet w niezbyt długim czasie.
Niestety, była midszypmenem, czyli nadal się uczyła, a z niezrozumiałych (przynajmniej dla niej)
powodów zarówno Królewska Marynarka jako taka, jak i Dobrescu czy Saunders oczekiwali, że
udowodni, iż potrafi dokonać podstawowych obliczeń, dysponując jedynie kalkulatorem, kartką i
ołówkiem. Co z jednej strony było czystą torturą, a z drugiej oczywistym nonsensem. Teoria teorią
bowiem, a obliczenia obliczeniami i Honor w tych ostatnich nigdy nie była tak naprawdę dobra.
Stanowiło to swoisty paradoks, gdyż wszystkie testy wykazywały, że powinna być wręcz
doskonała. Nie oznaczało to, że nie potrafiła określić pozycji okrętu -jeśli dawano jej spokój,
dochodziła do właściwego wyniku. W końcu. Albo, gdy nie miała czasu na deliberacje i
pamiętanie, że nie jest dobrym matematykiem, odpowiedź pojawiała się szybko i jakoś tak sama z
siebie. Ale prawie nigdy nie miała okazji do spokojnego dokonania obliczeń, gdyż z reguły jeśli
nie Dobrescu, to Saunders stał nad nią wyczekująco. A wtedy zaczynały się schody...
A szczytem niesprawiedliwości było to, że męczyła się zupełnie bez sensu, bo nikt nie
obliczał pozycji okrętu czy czegokolwiek innego na piechotę. Po to były komputery, a jeżeli okręt
doznałby takich uszkodzeń, że wysiadłyby wszystkie urządzenia astronawigacyjne, określenie,
gdzie się znajduje, byłoby najmniej istotnym problemem spośród tych, z którymi trzeba byłoby
sobie poradzić. Bez komputerów nie dało się używać ani kompensatora bezwładnościowego, ani
generatora hipernapędu, ani nawet reaktora, więc naprawa systemu komputerowego była
najważniejsza. A gdy się go naprawi, da się za jego pomocą ustalić pozycję. ..
Niestety przełożeni nie byli zainteresowani poznaniem opinii niejakiej midszypmen
Harrington, tylko jej umiejętności liczenia na piechotę, toteż mordowała się regularnie, skrobiąc
wyniki na papierze i klnąc na czym świat stoi.
Na szczęście komandor porucznik Dobrescu miał poczucie humoru.
I znaleźli się w normalnej przestrzeni, co oznaczało, że następnym razem będzie musiała
martwić się tylko o głupie trzy wymiary.
Co prawda byłoby milej, gdyby Melchor był ciekawszym systemem, biorąc pod uwagę, ile
trudu kosztowało Honor i kalkulator wytyczenie kursu prowadzącego bezpiecznie do tego układu
planetarnego, ale niestety nie był. Wokół gwiazdy typu G-4 krążyło co prawda siedem planet (w
tym trzy gazowe giganty) i cztery pasy asteroidów, ale do za mieszkania nadawała się tylko jedna.
Była to Arianna okrążająca Melchor w odległości dziewięciu minut świetlnych, czyli znajdująca się
jedenaście minut świetlnych od granicy wejścia w nadprzestrzeń. Był to suchy, górzysty świat o
płytkich morzach i niewielkich lodowcach oraz florze niskopiennej i pustynnej. Zasiedlony został
ponad dwieście standardowych lat temu, ale kolonia dopiero po stu pięćdziesięciu latach zaczęła
się rozwijać. Wtedy to bo wiem andermańskie konsorcjum górnicze zdecydowało się zaryzykować
wydobywanie minerałów z pasów asteroidów. Zewnętrzne inwestycje i odkrycie zaskakującej ilości
rzadkich pierwiastków spowodowały rozkwit ekonomiczny całego systemu planetarnego i
przyciągnęły więcej imigrantów, niż rząd planetarny mógł się spodziewać. Niestety, gubernator
sektora potraktował całą sytuację jako wymarzoną okazję do nabicia sobie kabzy, co w
Konfederacji nie było oryginalne. Na tym jednakże się nie skończyło, jako że apetyt rośnie w miarę
jedzenia. Po paru latach wspomniany dostojnik zaczął przekupstwami, szantażami i rozmaitymi
innymi metodami wymuszać to, czego konsorcjum nie chciało dobrowolnie zaoferować, czyli
udziały. W ciągu dziesięciu lat wraz z rodziną przejął ponad 30% akcji i zmusił pozostałych
udziałowców z Imperium Andermańskiego do wyprzedawania swoich obywatelom Konfederacji. W
efekcie po kolejnych dziesięciu latach cała firma górnicza znalazła się w ich rękach i coraz
bardziej podupadała.
W tym jednak momencie większość udziałowców postanowiła przynajmniej odzyskać swoje
pieniądze. Jako udziałowca większościowego wbrew panu gubernatorowi i jego rodzinie ściągnięto
Dillingham Cartel z Gwiezdnego Królestwa Manticore. Kartel sprowadził specjalistów górniczych i
zaczął modernizację sprzętu pochodzącego sprzed pół wieku, silesjańscy właściciele nie
inwestowali bowiem w urządzenia, a istniejące eksploatowali do granic możliwości. Honor
podejrzewała, że górników z Manticore mogły przyciągać wyłącznie wysokie dodatki za
niebezpieczną pracę, i wiedziała, że kartel poważnie traktował kwestie bezpieczeństwa. Na
odprawie kapitan Bachfisch przedstawił systemy obrony zainstalowane przez Dillingham Cartel, a
mające na celu ochronę tak planety, jak i centrów wydobywczych - i robiły one wrażenie.
Naturalnie nie powstrzymałyby ataku żadnej regularnej eskadry, ale zupełnie wystarczały do
odstraszania nawet większych grup piratów. Niestety rząd Konfederacji odmówił kartelowi zgody
na posiadanie własnych okrętów wojennych, choćby tylko wewnątrzsystemowych, toteż musiał się
on ograniczyć do umocnień stałych. Zakaz posiadania floty wojennej obowiązywał na całym
obszarze Konfederacji i w opinii Honor był jedną z głupszych restrykcji. Naturalnie w zamyśle była
to próba uniemożliwienia lub choćby ograniczenia piratom dostępu do uzbrojonych jednostek, ale
wyjątkowo bezsensowna. Przypominało to odmawianie obywatelom zezwoleń na zakup broni (gdy
jeszcze stosowano tę idiotyczną zasadę), podczas gdy przestępcy bez trudu mogli ją nielegalnie
kupić, a policja nić nie robiła. Piraci bowiem na niedobór jednostek jakoś nie narzekali,
Marynarka Konfederacji miała ważniejsze problemy niż uganianie się za nimi, a ci, którzy mogliby
się bronić samodzielnie albo - tak jak w tym wypadku - zapewnić bezpieczeństwo całemu
systemowi, nie mogli tego robić. Umocnienia i platformy obronne kartelu stworzyły bowiem strefy
bezpieczeństwa, ale nie były w stanie chronić frachtowców wylatujących czy wlatujących w układ
planetarny.
Co naturalnie guzik obchodziło władze Konfederacji, jako że do systemu Melchor latały
głównie statki należące do firm z Gwiezdnego Królestwa i Imperium, czyli obce. A obcy mogli
ponosić straty, bo w końcu nikt ich tu nie zapraszał. Jeśli im się coś nie podobało, mogli się
wynosić albo nakłonić własne rządy, żeby ich pilnowały. Naturalnie nikt tego tak zwięźle i jasno
nie ujął, a rząd Konfederacji Silesianskiej wcale nie był zachwycony obecnością na swym terenie
okrętów wojennych należących do innych flot, ale nauczył się już dawno temu, że Gwiezdne
Królestwo Manticore i Imperium Andermańskie i tak je przyślą, by chronić własne statki. W
efekcie sprawa ochrony systemu Melchor nie interesowała nikogo poza rządem Królestwa
Manticore i RMN.
Honor ta sytuacja się nie podobała, ale nie była nią zaskoczona. A każdy, kto miał
aspiracje, by w przyszłości dowodzić królewskim okrętem, musiał być świadom, że ochrona
własnych jednostek handlowych stanowiła jedno z najważniejszych zadań Royal Manticoran Navy.
A to dlatego, że handel międzyplanetarny był podstawą ekonomii Gwiezdnego Królestwa. Dlatego
też, cokolwiek by sądziła o lokalnych władzach i ich podejściu do obowiązków, była zadowolona,
że się tu znalazła.
Zdawała sobie też sprawę, że mało prawdopodobne jest, aby natknęli się na piratów. Było
ich co prawda sporo, ale obszar Konfederacji był olbrzymi, a War Maiden mógł znajdować się
równocześnie tylko w jednym miejscu. Jak często ostrzegał ją kapitan Courvosier, życie na
pokładzie okrętu składało się w 10% z ciężkiej pracy, 89% z nudy i w 1% z ciężkiego przerażenia.
W takiej jak ta okolicy proporcje te mogły uleć pewnym zmianom, ale z pewnością nie
drastycznym - nuda i tak musiała przeważać. Chwilowo jednakże na jej nadmiar nie narzekała, a
poza tym czuła głód i to właśnie był powód jej wizyty w mesie.
Ponownej wizyty.
Odruchowo rozejrzała się i odetchnęła z ulgą - Santino był nieobecny. Midszypmen w mesie
oficerskiej był w sytuacji młodszego członka ekskluzywnego klubu na okresie próbnym - miał
prawo tu przebywać, ale nie miało prawa być go słychać ani widać, dopóki któryś z
pełnoprawnych członków nie zaprosił go do rozmowy. No i naturalnie był chłopcem na posyłki
tychże pełnoprawnych członków, gdyż zgodnie z odwieczną tradycją nie zamierzali oni przerywać
sobie zasłużonego odpoczynku, by przynieść sobie na przykład coś do picia, skoro mogli po to
wysłać kogoś o młodszych nogach. Przeciwko tej akurat tradycji wykorzystywania midszypmenów
Honor nić nie miała. Generalnie ma się rozumieć, istniały bowiem wyjątki od reguły, którym nie
zamierzała usługiwać. Konkretnie jeden wyjątek. Co prawda sprawdziła to wcześniej i stwierdziła,
że Santino powinien być na wachcie, ale teoria z praktyką nie zawsze się pokrywały. W każdym
razie nie znajdował się tutaj, co oznaczało, że nie musiała rejterować.
Nie było także komandor porucznik LaVacher, która będąc nader sympatyczną i rozsądną
istotą, miała jednak niespotykany wręcz talent do wynajdywania najprzeróżniejszych zajęć
midszypmenom, z czego w dodatku bezwstydnie się cieszyła.
Na obecnych widok Honor nie wywarł wrażenia - już zdążyli się przyzwyczaić do jej
nieregularnych, acz częstych wizyt. Porucznik Saunders uniósł głowę znad książki i kiwnął jej na
powitanie, komandor Layson i porucznik Jeffers, oficer logistyczny, zignorowali ją pochłonięci
szachownicą, podobnie jak porucznicy Livanos i Tergesen z maszynowni grający w karty z chorąży
Baumann. Zadowolona z takiego obrotu spraw Honor skierowała się do bufetu. To, co o tej porze
można było tu znaleźć, czyli zimne przekąski, smakowało znacznie gorzej od normalnych
posiłków, ale i tak nieporównanie lepiej od racji serwowanych wolnym od służby midszypmenom.
A co ważniejsze z jej punktu widzenia, było go znacznie więcej. Nimitz zamruczał z aprobatą, gdy
podała mu faszerowany serem seler, wyławiając smętnie wyglądającą oliwkę z sałatki dla siebie.
Po czym zabrała się do konstruowania kanapki, jako że przyrządzenie uczciwej kanapki wymagało
rozwagi i uwagi. Na chlebie najpierw wylądował majonez, potem mięso, musztarda, ser, plastry
cebuli, kolejna warstwa mięsa, pomidor, ser, sałata i ogórek na zakończenie. Dołożyła na talerz
trochę frytek, żeby dotrzymały kanapce towarzystwa, nalała sobie dużą szklankę zimnego mleka i
żeby jej się nie zrobiło smutno, wzięła też dwie babeczki. No i kilka selerów dla Nimitza, któremu
też się coś od życia należało. Po czym zaniosła to wszystko do wolnego stolika, postawiła i usiadła
zadowolona z kompozycji.
- Jakim cudem to się trzyma kupy bez antygrawitacji? - rozległ się zaskoczony głos
komandora Laysona.
Honor odwróciła głowę i uśmiechnęła się promiennie.
Layson przyglądał się kanapce jeszcze przez chwilę ze szczerym podziwem, po czym
potrząsnął głową z niedowierzaniem. Za to porucznik Jeffers zachichotał radośnie.
- Zaczynam rozumieć, dlaczego kończą nam się pewne produkty - oznajmił tryumfalnie. -
Zawsze wiedziałem, że midszypmeni to worki bez dna, ale to...
Teraz on pokiwał głową z podziwem, a roześmiał się Layson.
- Nie rozumiem tylko, jak można tyle zjeść i nie przytyć ani o kilogram - odezwała się z
lekkim wyrzutem porucznik Tergesen.
Była trzydziestoletnią blondynką, której nie można było określić mianem pulchnej, ale do
chudych zdecydowanie się nie zaliczała.
- Gdybym zjadała połowę tych kalorii o tej porze, wkrótce łatwiej byłoby mnie przeskoczyć,
niż obejść! - dodała.
- Cóż, mam raczej dużo zajęć, ma'am - poinformowała ją Honor.
Była to święta prawda, a że niepełna, to już inna sprawa. Obecnie przeważająca większość
nie traktowała mutantów jak istot gorszego gatunku, ale kiedyś tak było i tacy jak Honor
potomkowie genetycznie zmodyfikowanych ludzi nadal wykazywali dużą ostrożność. Tym bardziej
gdy modyfikacje te, tak jak w jej przypadku, były dziedziczne.
- Fakt, że ma - zgodziła się chorąży Baumann. - Widziałam, jak wczoraj wieczorem ćwiczyła
z sierżantem Tausigiem... sparring był kontaktowy, nie pozorowany.
- Z Tausigiem?! - Layson aż się obrócił w fotelu, po czym spojrzał na Honor i spytał: -
Proszę mi powiedzieć, midszypmen Harrington, jak dobrze zna pani chirurga porucznika Chiema?
- Porucznika Chiema? - Honor zmarszczyła z namysłem brwi. - Zameldowałam się u niego
na badania kontrolne zaraz po przybyciu na pokład, sir. I był gościem kapitana na jednym z
obiadów, na który także byłam zaproszona, ale poza tym nie spotkaliśmy się, więc nie mogę
powiedzieć, żebym go znała. A dlaczego pan pyta, sir? Powinnam go odwiedzić?
Tym razem wszyscy obecni wybuchnęli śmiechem.
Honor zarumieniła się gwałtownie, a dobiło ją radosne bleeknięcie Nimitza. Ale był to
zwykły śmiech - nie było w nim złośliwości, szyderstwa czy satysfakcji, natomiast jego powód
nadal był dla niej zupełnie niezrozumiały. Pierwszy z jej ogłupienia zdał sobie sprawę Saunders:
- Sądząc z reakcji, wnoszę, że nie ma pani pojęcia, że nasz zacny sierżant zajął drugie
miejsce w zeszłorocznym turnieju floty w walce wręcz, midszypmen Harrington? - spytał z
uśmiechem.
David Weber Honor Harrington Nie tylko Honor Przekład: Jarosław Kotarski Dom Wydawniczy REBIS Poznań Tytuł oryginału: Changer of Worlds: Worlds of Honor III SPIS TREŚCI: David Weber - Pani midszypmen Harrington -------------------------------------------------- David Weber - Zmieniająca światy -------------------------------------------------- Eric Flint – Góral DZIEŃ PIERWSZY DZIEŃ DRUGI DZIEŃ TRZECI DZIEŃ CZWARTY DZIEŃ PIĄTY DZIEŃ SZÓSTY PÓŹNIEJ -------------------------------------------------- David Weber - Byle do zmroku ************************************* David Weber Pani midszypmen Harrington Wygląda na pańskiego zasmarkańca, panie bosmanmat. W cichym głosie stojącego na warcie kaprala Royal Manticoran Marine Corps słychać było fałszywe współczucie. Takim głosem marines tradycyjnie informowali członków załóg okrętów Royal Manticoran Navy, że im się portki palą albo też przytrafiło się coś równie miłego. Dlatego bosmanmat Roland Shelton w żaden sposób nie zareagował, przyglądając się byczemu karkowi z wyższością zarezerwowaną dla niższych form życia. Przyszło mu to jednak z pewnym trudem, gdyż spojrzał wpierw w kierunku wskazanym przez podbródek kaprala i dostrzegł obiekt jego uwag. Z pewnością był to czyjś zasmarkaniec. Jej mundur midszypmena, jak i ciągnięta przez nią szafka były tak nowiutkie i nienagannie świeże, że tylko metek z cenami brakowało. Szafka zresztą wyglądała dziwnie, jakby ktoś przyczepił do niej jakiś pokaźny pakunek, ale to akurat Sheltona nie zaskoczyło. Midszypmeni przeważnie zjawiali się z rozmaitymi nietypowymi bagażami, mając nadzieję, że nie całkiem łamią regulamin i zdołają przemycić je na pokład. Zwykle byli w błędzie, ale na wyjaśnienie tego będzie dość czasu, jeśli okaże się, że ta midszypmen faktycznie ma zamiar wejść na pokład jego okrętu. A wszystko na to wskazywało, bo kierowała się ku korytarzowi prowadzącemu do ciężkiego krążownika War Maiden. Choć mogło to być po prostu wynikiem pomyłki. Taką miał przynajmniej nadzieję. Była młoda i wysoka - wyższa od niego. Miała ciemne, króciutko ścięte włosy i trójkątną twarz o ostrych rysach. Pierwsze wrażenie było takie, że składała się ona wyłącznie z nosa i wielkich, migdałowego kształtu oczu. Chwilowo też twarz ta nie wyrażała niczego, za to w oczach płonął blask, na widok którego każdemu doświadczonemu starszemu podoficerowi ciarki powinny przejść po plecach. Wyglądała na jakieś trzynaście lat. Co oznaczało, że należy do trzeciego pokolenia poddanego prolongowi, i w niczym nie poprawiało pierwszego wrażenia, mimo że poruszała się z
gracją atlety i ani razu na nikogo nie wpadła, co było dużą sztuką, gdyż galeria była zatłoczona, a szafka, choć wyposażona w antygrawitator, nie była poręcznym ładunkiem do holowania, co Shelton wiedział z własnego doświadczenia. A ona wyglądała, jakby tańczyła, a nie przepychała się z szafką na holu przez tłum. Gdyby to było wszystko, bosmanmat prawdopodobnie zaklasyfikowałby ją (prowizorycznie i nieco na wyrost, ma się rozumieć) nieco powyżej przeciętnej, jeśli chodzi o grupę zasmarkańców, z której doświadczeni starsi podoficerowie Królewskiej Marynarki mieli zrobić królewskich oficerów. Niestety, to nie było wszystko, bo na jej ramieniu siedział sobie spokojnie kudłaty i wąsaty treecat rodem ze Sphinksa. Mimo trzydziestu czterech lat standardowych doświadczeń Shelton musiał się bardzo starać, by nie okazać emocji. Treecat na jego okręcie! Gorzej: treecat w kabinie midszypmenów! Już sama ta myśl mogła każdego, kto był zwolennikiem ładu, porządku i spokoju (o tradycji nie wspominając), doprowadzić do rozstroju nerwowego. I niezwykle silnej pokusy, by gołymi rękami zadusić zadowolonego z siebie kaprala. Shelton przez parę sekund żywił jeszcze nadzieję, że to nie na niego spadnie ten dopust boży i że dziewczę po prostu zgubiło drogę. Potem nadzieja ta zwiędła, gdy midszypmen skierowała się prosto ku pilnowanemu przez nich wylotowi korytarza. Obaj zasalutowali, na co odpowiedziała oddaniem honorów w dziwnie paradny, a równocześnie dojrzały sposób, po czym posłała Sheltonowi błyskawiczne, taksujące spojrzenie i zwróciła się wyłącznie do wartownika: - Midszypmen Harrington z rozkazem zameldowania się na pokładzie, kapralu. I podała mu wyjęty z kieszeni kurtki mundurowej chip z logo RMN. Jej sopran był zaskakująco miękki jak na kogoś o tym wzroście, ale w jej tonie nie było śladu wahania czy niepewności. Mimo to bosmanmat, obserwując, jak kapral umieszcza chip w czytniku i sprawdza zapisany tam rozkaz, zastanawiał się, czy ktoś tak młody zdoła nauczyć się, jak należy wydawać rozkazy. Miał pewność, że nawet ślad tych myśli nie odbił się na jego twarzy, ale dziwnym trafem jej treecat przekrzywił łeb i przyjrzał mu się uważnie jasnozielonymi ślepiami, poruszając przy tym wąsami. - Zgadza się, ma'am - oznajmił Marine, gdy stwierdził, że treść rozkazów, które miał w elektrokarcie, pokrywa się z zapisanymi w chipie, po czym oddał go właścicielce i wskazał Sheltona: - Bosmanmat Shelton, jak sądzę, oczekuje pani. Oboje zignorowali jego podejrzanie radosny ton. A Honor spojrzała jedynie na bosmanmata i uniosła pytająco brew. Zaskoczyło go to solidnie, jednak jak spokojną by udawała, widział zbyt wielu zasmarkańców meldujących się na pierwszy w życiu okręt, by dać się zwieść. A najlepszym dowodem tego, że była równie podniecona i spięta oraz pełna marzeń co inni, był ten błysk w oczach. A mimo to w tym momencie, unosząc pytająco brew, była pewna siebie i swego autorytetu. I nie była to poza mająca ukryć strach czy niepewność. Było to zachowanie naturalne i to właśnie ono rozbudziło w nim cień nadziei. Może jednak będą z niej ludzie... A zaraz potem treecat zastrzygł uszami i Shelton jęknął w duchu z rezygnacją. - Bosmanmat Shelton, ma'am - zameldował się przepisowo. - Jeśli pozwoli pani za mną, zaprowadzę panią do pierwszego oficera. - Dziękuję, bosmanmacie - odparła i ruszyła w ślad za nim. Z treecatem na ramieniu. * * * Honor Harrington robiła co mogła, by nie okazać podniecenia i radości, pokonując w ślad za bosmanmatem Sheltonem pozbawiony grawitacji korytarz łączący stację kosmiczną z krążownikiem. Nie przyszło jej to łatwo, gdyż właśnie miała osiągnąć to, czego pragnęła przez prawie połowę życia i o co walczyła przez trzy i pół roku standardowego na wyspie Saganami. W żołądku czuła łaskotanie, a na plecach ciarki. Dotarła do końca korytarza, złapała poręcz i wylądowała, dotykając stopami pokładu za grubą linią oznaczającą granicę zasięgu pokładowej grawitacji. Dla niej było to równoznaczne z opuszczeniem obszaru Stacji Kosmicznej Jego Królewskiej Mości Hephaestus i znalezieniem się wreszcie na pokładzie okrętu, na którym miała odbyć pierwszy patrol bojowy: ciężkiego krążownika HMS War Maiden. Nawet powietrze tu inaczej pachniało... przynajmniej dla niej. A wrażenie, że otacza ją coś odmiennego, a za rogiem korytarza czeka coś specjalnego, było zbyt silne, by próbować z nim walczyć. Nimitz miauknął cicho z naganą - jako empata doskonale wiedział, co czuła, ale jako
pragmatyk do szpiku kości doskonale rozpoznawał zarówno niebezpieczeństwa związane ze stanem euforii swego człowieka, jak i konieczność stosownego zachowania od samego początku pobytu w nowym miejscu, toteż wolał jej o nich przypomnieć. Honor uśmiechnęła się lekko i pogłaskała go, prostując się. Przynajmniej nie zrobiła z siebie pośmiewiska tak jak nieszczęśnik z jej roku na ostatnim locie treningowym, który wylądował przed granicą pokładowego systemu przyciągania. Omal nie uśmiechnęła się, przypominając sobie minę oficera dyżurnego pokładu hangarowego jednostki, na której miało to miejsce. Teraz jednakże nie był stosowny czas na wesołość - zasalutowała oficerowi dyżurnemu pokładu hangarowego HMS War Maiden i wyrecytowała: - Proszę o zezwolenie wejścia na pokład i dołączenia do załogi, ma'am! Płowowłosa chorąży zmierzyła ją bacznym, taksującym spojrzeniem, zanim odsalutowała i bez słowa wyciągnęła rękę. Honor podała jej chip z rozkazami i chorąży sprawdziła je z zawartymi w pamięci swej elektrokarty, tak jak przed chwilą zrobił to wartownik z korpusu. Potem kiwnęła głową, oddała jej chip i powiedziała: - Zgody udzielam, midszypmen Harrington. Jej ton był jak najbardziej przepisowy, lecz czuło się w nim nie tyle wyższość, ile świadomość własnego doświadczenia - w końcu nie dość, że była co najmniej rok standardowy starsza, to miała już za sobą ten sprawdzający patrol, no i była mianowanym oficerem Jego Królewskiej Mości. Spojrzała na Sheltona i odruchowo wyprostowała się - minimalnie, lecz zauważalnie. - Proszę kontynuować, panie bosmanmat - powiedziała już zupełnie innym tonem. - Aye, aye, ma'am - potwierdził Shelton i dał znak Honor, by poszła za nim. I skierował się ku windom. * * * Komandor porucznik Abner Layson siedział za biurkiem i uważnie studiował rozkazy, nie kryjąc przed sobą, że mogą one stanowić nowy powód bólu głowy. Przed biurkiem siedziała niezwykle sztywno midszypmen Harrington, zajmując jedynie fragment fotela. Dłonie trzymała na kolanach, stopy miała przepisowo rozchylone, a wzrok wbity w ścianę jakieś piętnaście centymetrów nad głową pierwszego oficera. Prawie się zarumieniła, gdy kazał jej usiąść, zabierając się do przeglądania jej papierów, ale zdołała nad sobą zapanować. W ogóle kontrolowała się całkiem dobrze. Jednak lekki ruch koniuszka ogona treecata świadczył, że nie była wcale tak spokojna, na jaką starała się wyglądać. Layson przyznawał natomiast, że własne zewnętrzne objawy zdenerwowania stłumiła błyskawicznie i całkowicie. Ponownie spojrzał na ekran i czytając oficjalne, suche zdania opinii oraz wyniki z poszczególnych przedmiotów, cały czas zastanawiał się, co też napadło kapitana Bachfischa. I co tak niezwykłego było w siedzącej przed nim dziewczynie, że ten poprosił o przydzielenie jej na pierwszy próbny lot na swój okręt. To, co najbardziej uderzało na pierwszy rzut oka, to wiek. Była młoda, miała bowiem zaledwie dwadzieścia lat (nie wyglądała na tyle, ale to już była zasługa prolongu). Wiek kandydatów przyjmowanych do akademii nie był ściśle określony, ale większość zjawiała się tam, mając osiemnaście - dziewiętnaście lat standardowych. Ona miała wtedy ledwie siedemnaście, co było tym bardziej zaskakujące, iż nigdzie nie mógł dopatrzyć się śladu koneksji arystokratycznych czy finansowych. Z drugiej strony jej średnia ocen ze wszystkich lat była doskonała. Jeśli nie liczyć matematyki, miała wyłącznie doskonałe i wyśmienite noty. Zwłaszcza z taktyki i symulatorów, co było warte zapamiętania. Choć naturalnie miał przykrą świadomość faktu, że wielu prymusów akademii w praktycznych warunkach służby liniowej okazywało się smętnym rozczarowaniem. Doskonale także spisywała się na testach kinetycznych, choć to przy obecnym stanie techniki pokładowej miało coraz mniejsze znaczenie. Oraz bardzo dobrze szedł jej pilotaż wszystkiego, czego tylko się dało, w tym także lotni. Była aktualną rekordzistką akademii w długości lotu; godne podziwu. Ale mogła też być uparta, a nawet beztroska. .. o czym świadczyła oficjalna reprymenda za zignorowanie instrumentów w czasie lotu. I nagana za brak dyscypliny w trakcie lotu... i to niejedna... to nie wyglądało obiecująco... choć z drugiej strony wszystkie dostała tego samego dnia... Zagłębił się w szczegółową część dokumentacji i prychnął, z trudem maskując to atakiem kaszlu. Wszystko było jasne: skoro przeleciała w czasie regat nad jachtem komendanta na wysokości masztów, kładąc wszystkich na pokład, a bardziej nerwowych skłaniając do skoku za burtę, to nie było się czemu dziwić. Hartley musiał mięć o niej naprawdę dobrą opinię, skoro na
naganach się skończyło... no tak, jej boczna była siostrzenicą króla, a tej przecież z akademii wylać nie mogli! No, przynajmniej nie za coś takiego, bo za morderstwo z premedytacją to i może... Komandor porucznik Layson westchnął i odchylił oparcie fotela, masując sobie nasadę nosa i zza zasłony dłoni przyglądając się siedzącej. Niepokoił go treecat. Wiedział, że nie powinien, jako że przepisy w tej kwestii były całkowicie jednoznaczne od czasów rządów królowej Adrienne. Zgodnie z prawem żadnego adoptowanego nie można było odseparować od treecata, a Harrington jakoś przeszła z nim przez akademię, i to nie zostawiając śladu problemów w papierach, więc nawet jeśli jakieś wyniknęły, to nie były poważne. Niestety, okręt to znacznie mniejszy świat niż wyspa, a ona nie była jedynym midszypmenem na pokładzie. W czasie długiej podróży małe zazdrości i złośliwości mogą urosnąć do rangi poważnych problemów, a tylko jej przysługiwało prawo do zabrania ze sobą zwierzaka. Layson doskonale wiedział, że treecaty nie są zwierzątkami domowymi i że są inteligentne, choć nie wiadomo było dokładnie jak bardzo. Podobnie jak wiedział, że kiedy połączą się empatyczną więzią z człowiekiem, nie można ich oddzielić od adoptowanego na większą odległość bez poważnych konsekwencji dla obu stron. Ale wyglądały niczym pluszowo - futrzane zabawki albo ziemskie koty, a większość obywateli Gwiezdnego Królestwa Manticore wiedziała o nich jeszcze mniej niż on, toteż umknięcie w tej sytuacji nieporozumień i zazdrości wydawało się mało prawdopodobne. Jego zmartwienie pogłębiała świadomość, że okręt dostał nowego pomocnika oficera taktycznego dzięki niezbadanym wyrokom kadr floty. A pomocnik oficera taktycznego tradycyjnie odpowiedzialny był na każdym okręcie za wyszkolenie i zdyscyplinowanie midszypmenów. Layson co prawda nie miał jeszcze okazji bliżej zapoznać się z nowym oficerem, ale to, czego dotąd się dowiedział, jakoś nie skłaniało do pokładania zaufania w jego możliwościach i umiejętnościach. Jednak to nie obecność treecata była głównym problemem nurtującym Laysona. Musiał bowiem istnieć powód, dla którego kapitan chciał ją mieć na pokładzie, a on nie był w stanie się go domyślić, choć naprawdę próbował. Taka prośba o przydzielenie kogoś oznaczała zwykle początek gry w protekcję, której z zamiłowaniem oddawali się starsi stopniem oficerowie. Motywy były dwa: albo chęć uzyskania wsparcia kogoś ustosunkowanego poprzez wykonanie pierwszego ruchu wobec jego syna, córki czy bliskiego krewnego, albo też odwzajemnienie podobnej uprzejmości. Tyle, że Harrington była córką wolnych posiadaczy ziemskich z planety Sphinx, a jej koneksje sprowadzały się do znajomości z młodszą córką earla Gold Peak, z którą mieszkała przez ponad dwa lata standardowe w jednym pokoju. Co ciekawsze, nawet gdyby rzeczywiście o to chodziło, Layson nie widział sposobu, w jaki stary mógłby na tym skorzystać, faworyzując Harrington. I to właśnie najbardziej go niepokoiło, bo dobry pierwszy oficer powinien wiedzieć o wszystkim, co mogło mieć wpływ na sprawne funkcjonowanie załogi i okrętu, którym zarządzał w imieniu swego kapitana. - Wygląda na to, że wszystko jest w porządku, pani midszypmen - powiedział, przestając masować nasadę nosa i prostując oparcie fotela. - Naszym pomocnikiem oficera taktycznego jest porucznik Santino, a więc to on będzie pani bezpośrednim przełożonym. Kiedy skończymy rozmowę, bosmanmat Shelton zaprowadzi panią do kabiny midszypmenów i przyjdzie tam po panią, gdy się pani rozpakuje. Ponieważ jednak mam zwyczaj rozmawiać ze wszystkimi nowymi oficerami meldującymi się na pokładzie, spędzimy z sobą jeszcze trochę czasu. Da mi to okazję poznać panią nieco bliżej i zorientować się, czy będzie pani pasować do reszty załogi. Zrobił przerwę, więc Honor skinęła głową. - W takim razie może zacznie pani od powiedzenia mi, pokrótce naturalnie, dlaczego zdecydowała się pani zostać oficerem Royal Manticoran Navy. - Z kilku powodów, sir - odparła po paru sekundach zastanowienia. - Mój ojciec, nim przeszedł na emeryturę i otworzył prywatną praktykę, był lekarzem okrętowym i do około jedenastego roku życia byłam, jak to się mówi, dzieckiem floty. Zawsze też interesowała mnie historia flot wojennych, i to zaczynając od okresu okrętów pływających Przed Diasporą. Ale najważniejszym powodem jest Republika Haven, sir. - Doprawdy? - Tym razem Layson nie potrafił ukryć zdziwienia. - Tak, sir - powiedziała z szacunkiem i najzupełniej poważnie. - Uważam, że wojna z Republiką Haven jest nieunikniona. Nie wybuchnie natychmiast, ale wybuchnie na pewno. - A pani chce być na miejscu, by załapać się na przygodę i sławę? - Nie, sir - odparła takim samym tonem jak poprzednio. - Chcę pomóc w obronie Królestwa Manticore. I nie chcę żyć w Republice Haven. - Rozumiem... - powiedział wolno, przyglądając się jej z namysłem. Słyszał już podobne stwierdzenia, ale od znacznie starszych stopniem i wiekiem oficerów, nigdy jeszcze od dwudziestoletniego midszypmena. Osobiście się z nią zgadzał. Wiedział też, że
jest to powód największej rozbudowy Royal Manticoran Navy w całej jej historii. Jak zresztą i tego, że rocznik, z którym Harrington ukończyła akademię, był o ponad dziesięć procent liczniejszy od poprzedniego. Ale jak sama powiedziała, wojna nie wybuchnie natychmiast... a on nadal nie rozumiał, dlaczego stary chciał ją mieć na pokładzie. - Cóż, midszypmen Harrington - powiedział w końcu - skoro chce pani pomóc w obronie Gwiezdnego Królestwa, to przybyła pani we właściwe miejsce. I może pani mięć okazję zacząć nieco wcześniej, niż się pani spodziewała, ponieważ dostaliśmy rozkaz udania się na patrol antypiracki do Konfederacji Silesianskiej. Harrington siadła jeszcze bardziej prosto, choć przed chwilą przysiągłby, że to niemożliwe, a ogon treecata znieruchomiał, dziwnie przypominając znak zapytania. - Natomiast jeśli nie żywiła pani nadziei na sławę, to lepiej nie zaczynać teraz - dodał. - Jak pani zapewne do znudzenia powtarzano, ten patrol to pani ostateczny egzamin. Ponownie przerwał, przyglądając się jej z uwagą, a ona ponownie skinęła potakująco głową. Sytuacja bowiem była taka, że pod wieloma względami do midszypmena stosowało się stare powiedzenie "Ni pies, ni wydra". Oficjalnie pozostawał kandydatem na oficera tuż przed otrzymaniem patentu. Stopień midszypmena zapewniał mu czasowo miejsce w korpusie oficerskim i stosowne traktowanie, ale nie gwarantował utrzymania tego stanu rzeczy po pierwszym patrolu. Ukończenie nauki w akademii nie oznaczało bowiem rozpoczęcia kariery prowadzącej do objęcia dowództwa własnego okrętu lub do osiągnięcia stopnia flagowego. O tym, czy absolwent zwany midszypmenem otrzyma patent oficerski i przydział liniowy, decydował ten pierwszy patrol. Każda flota potrzebowała wielu oficerów nieliniowych i ktoś, kto udowodnił, że nie nadaje się do służby liniowej, zawsze mógł znaleźć miejsce w administracji, zaopatrzeniu czy stoczni. Chyba, że pokazał, iż jest całkowicie niezdolny do wykonywania obowiązków czy brania na swe barki odpowiedzialności, bo wówczas po zakończeniu patrolu otrzymywał dyplom akademii i formalne pismo, iż Korona jednakowoż nie jest zainteresowana wykorzystaniem go w jakikolwiek sposób w Królewskiej Marynarce. - Jest tu pani po to, by się uczyć, a zarówno kapitan, jak i ja będziemy starannie oceniali pani osiągnięcia. Jeżeli chce pani kiedykolwiek dowodzić własnym okrętem, doradzam dołożyć starań, by ta ocena była pozytywna. - Rozumiemy się? - Tak, sir! - Doskonale. - Layson uśmiechnął się leciutko. - Zgodnie ze starym powiedzeniem: midszypmen, który przetrwał akademię, jest jak kot - jak by go nie rzucić w tryby służby, spadnie na cztery łapy. Przynajmniej takich midszypmenów próbuje stworzyć akademia i tego spodziewają się wszyscy na okręcie. W pani przypadku jednak, z czego musi pani zdawać sobie sprawę, istnieje dodatkowy czynnik komplikujący. Konkretnie pani towarzysz. Zrobił przerwę, by sprawdzić, jakie wrażenie wywrą jego słowa. Nie wywarły żadnego - ta dziewczyna czego jak czego, ale opanowania miała zgoła imponujące zapasy. - Nie wątpię, że lepiej niż ja zna pani przepisy dotyczące przebywania treecatów na okrętach - podjął Layson tonem jednoznacznie wskazującym, że lepiej byłoby dla niej, gdyby się nie mylił. - i spodziewam się, że będzie ich pani dokładnie przestrzegać. Fakt, że oboje przetrwaliście akademię, pozwala mi mięć nadzieję, że zdołacie to zrobić i tutaj, ale chcę, by była pani świadoma, że to znacznie mniejsze środowisko niż wyspa i że prawo przebywania razem na pokładzie niesie z sobą obowiązek unikania sytuacji, które mogłyby mięć negatywny wpływ na sprawne działanie załogi. Spodziewam się, że to także pani rozumie. I on też. - Rozumiem, sir - potwierdziła. - I on też. - Miło mi to słyszeć. W takim razie bosmanmat zaprowadzi panią do kabiny. A ja życzę powodzenia, midszypmen Harrington. - Dziękuję, sir. - Może pani odejść. Honor wstała, zasalutowała i wyszła w ślad za Sheltonem. A komandor porucznik Layson zagłębił się w lekturze kolejnego dokumentu. * * * Honor zakończyła słanie koi i przyjrzała się jej krytycznie. Zgodnie z nawykami wpojonymi jej na wyspie Saganami zrobiła to tak, że narożniki były nieskazitelnie proste i równe, a koc tak napięty, że odbiłaby się od niego pięciodolarówka. Potem odczepiła od szafki to, co jechało na niej wierzchem cały czas, uniosła samą szafkę i wsunęła ją w mocowania wystające ze ściany,
uśmiechając się przy tym na wspomnienie pewnego kadeta. Chłopak pochodził z Gryphona, z rodziny nie mającej żadnej tradycji służby w RMN, co udowodnił absolutną ignorancją, pytając kiedyś, dlaczego wszystkie szafki osobiste mają takie same wymiary. Otworzyła drzwi, wyłączyła antygrawitator i gdy szafka osiadła nieco pod własnym ciężarem, włączyła elektromagnesy. A potem mimo płonących na zielono kontrolek potrząsnęła nią solidnie. Widziała, co się przytrafiło komuś, kto zawierzył samym tylko kontrolkom, i nie miała zamiaru powtarzać jego błędu. Zamknęła drzwi i zajęła się drugą, mniejszą szafką. Przytwierdziła ją do ściany na wysokości swojej koi i także potrząsnęła, sprawdzając elektromagnesy. Nimitz przyglądał się temu z uwagą, siedząc na poduszce, i trudno było mu się dziwić. W przeciwieństwie bowiem do szafki będącej standardowym wyposażeniem każdego członka załogi okrętu Royal Manticoran Navy to urządzenie kosztowało siedemnaście tysięcy dolarów, z których zresztą większość zapłacił ojciec. Był to prezent z okazji ukończenia akademii, niezbędny w dalszej karierze zawodowej Honor - samodzielny moduł ratunkowy dla treecata umożliwiający Nimitzowi przeżycie w razie utraty szczelności w wyniku trafienia okrętu lub innych uszkodzeń spowodowanych walką. Zadowolona, uruchomiła autodiagnostykę i z satysfakcją obserwowała, jak panel kontrolny ożył i po paru sekundach wykazał pełną sprawność wszystkich funkcji i podzespołów. Nimitz skwitował jej stan ducha pełnym aprobaty bleeknięciem. Przełączyła moduł na stan pogotowia i rozejrzała się po kabinie zwanej potocznie gniazdem zasmarkańców. Aż do powrotu bosmanmata Sheltona nie miała nić do roboty, więc mogła sobie pozwolić na marnowanie czasu. Kabina była zaskakująco przestronna jak na tak stary i mały okręt, dwukrotnie większa od pokoju w akademiku, ale z drugiej strony tamten dzieliła tylko z Michelle Henke, kabina zaś przeznaczona była dla sześciu osób. Jak na razie zasłane były tylko cztery koje, co miałoby swoje plusy i minusy, gdyby tak pozostało w chwili odcumowania. Siadając na cienko wyściełanym krześle stojącym przy podniszczonym stole, rozważyła, co bardziej by jej odpowiadało. Cztery osoby oznaczały więcej miejsca dla każdej, ale z drugiej strony na czwórkę midszypmenów przypadłyby zadania przewidziane dla sześciorga, a choć w większości były to na siłę wynajdywane zajęcia, część obowiązków była poważna, a wszystkie czasochłonne. Lwią część stanowiły ćwiczenia i szkolenia praktyczne prowadzone przez różnych oficerów, ale midszypmen był mimo wszystko królewskim oficerem (choćby chwilowo), toteż musiał się na coś przydać na pokładzie okrętu Jego Królewskiej Mości. Wzięła na kolana Nimitza i pogłaskała go wolnymi, długimi ruchami. Miauknął cicho i wtulił głowę w jej brzuch, nadstawiając bezwstydnie grzbiet. Honor powoli odetchnęła z ulgą - poczuła prawdziwą ulgę pierwszy raz od chwili, gdy rano spakowała się i opuściła akademik na wyspie Saganami. I choć wiedziała, że uczucie to jest przedwczesne, a spokój krótkotrwały, postanowiła nie psuć tego momentu martwieniem się o przyszłość. Przymknęła oczy i odtworzyła w myślach przebieg rozmowy z pierwszym oficerem. Zastępca dowódcy każdego okrętu miał status półboga, jako że dowódca był pierwszym po Bogu. I zwykły midszypmen nie miał prawa kwestionować jego podejścia czy decyzji, czego zresztą nie zamierzała robić. Natomiast w jego zachowaniu i głosie było coś, czego nie potrafiła zrozumieć ani nawet dokładnie określić. I nie była to ciekawość. Wyobraźnia nie płatała jej figlów, nie miała też omamów z racji zdenerwowania. Wiedziała, że o coś mu chodzi. A poza tym uważał obecność Nimitza na pokładzie za co najmniej niepożądaną - podobnie jak bosmanmat Shelton. Honor westchnęła ciężko i potrząsnęła głową. Nie pierwszy raz spotykała się z takim podejściem, a jednak nadal nie mogła się do niego przyzwyczaić. Znała doskonale przepisy RMN dotyczące treecatów i adoptowanych przez nie ludzi, ale wiedziała też, że większość członków załóg czy oficerów nie ma o nich pojęcia. Trudno było się temu dziwić, gdyż przypadki adopcji zdarzały się rzadko, a treecatów poza Sphinksem prawie nie widywano. W Królewskiej Marynarce, z tego co zdołała się dyskretnie dowiedzieć, było z tuzin adoptowanych, jeżeli brać pod uwagę ludzi w aktywnej służbie. Biorąc pod uwagę liczbę personelu Royal Manticoran Navy, był to ułamek procenta, toteż siłą rzeczy pojawienie się treecata na okręcie zwykle wywoływało zamieszanie. Zrozumienie powodów tego stanu rzeczy niewiele jednak pomagało. Honor wiedziała z doświadczenia, że większość przełożonych uznałaby obecność Nimitza za potencjalne źródło problemów. Większość ludzi miała mgliste pojęcie o treecatach, a ci bardziej świadomi i tak instynktownie traktowali je jak sprytne zwierzaki. Niewielu z nich zmieniłoby zdanie, nawet mając ku temu okazję. Uprzedzenia były zbyt silne. A to, że treecaty nie potrafiły wydawać artykułowanych dźwięków i że wyglądały jak futrzane maskotki, jedynie pogłębiało mylne wrażenie. I czasami prowadziło do zazdrości lub niechęci. Naturalnie nikt, kto zobaczył treecata w walce, nie uważał go już za maskotkę, natomiast
często zaczynał widzieć w nim zagrożenie, bo nie mieściło mu się w głowie, że "zwierzę" może być groźne, wyłącznie broniąc życia swego lub adoptowanego człowieka - co dla treecata było dokładnie tym samym. Tych ludzi było niewielu, większość natomiast zachowywała się w stosunku do nich tak, jakby były pieskami pokojowymi - ślicznymi, głupimi i jak na złość dla nich niedostępnymi (a też by chcieli mięć w domu takiego). A od takiego nastawienia był już tylko krok do niechęci wobec kogoś, komu takie stworzenie towarzyszyło. Honor i Nimitz spotkali się z tym parokrotnie nawet w akademii i jedynie fakt, że mieli po swojej stronie przepisy, a Nimitz był urodzonym i pozbawionym skrupułów manipulatorem, pozwolił im wybrnąć z najgorszych opałów. Cóż, skoro udało się tam, to teraz przy większym doświadczeniu też powinno się udać... Drzwi do kabiny otworzyły się nagle, toteż odruchowo zerwała się z Nimitzem w objęciach i obróciła ku nim. Na korytarzu nad drzwiami paliła się kontrolka oznaczająca, że ktoś przebywa w pomieszczeniu, toteż włażenie bez choćby naciśnięcia dzwonka było nie tylko chamstwem, ale naruszeniem zwyczajów panujących na pokładach wszystkich okrętów RMN. Poza wypadkami alarmu bojowego czy innej sytuacji wyjątkowej przepisy wyraźnie tego zabraniały, toteż zaskoczenie wywołało u niej chwilowy paraliż ośrodka mowy. W progu stał o siedem czy osiem lat standardowych starszy od niej porucznik, którego jeszcze trafnie określał przymiotnik "nabity", ale niewiele mu brakowało, by przejść do kategorii "gruby". Był o dwa - trzy centymetry niższy od niej i nawet można by go uznać za przystojnego, jeśli ktoś lubił proste rysy, gdyby nie wyraz oczu, który wywoływał instynktowną niechęć. Przynajmniej u niej. Niechęć tę pogłębiała jego postawa - ujął się pod boki, kołysał na piętach i spoglądał na nią ze złością. - Nawet zasmarkaniec powinien wiedzieć, że w obecności starszego rangą oficera należy stanąć na baczność, prawda? - warknął pogardliwie. Honor zarumieniła się przede wszystkim ze złości, słysząc cichutki, ale całkiem jednoznaczny warkot Nimitza. Wiedziała, że treecat nie okaże swych uczuć, bo szybko nauczył się nad nimi panować, obcując ze starszymi od niej stopniem. Uważał to za głupi zwyczaj, czemu niejednokrotnie dawał wyraz, gdy byli sami, ale był skłonny go przestrzegać, skoro dla niej było to aż takie ważne. W oczach przybysza błysnęła satysfakcja na widok jej rumieńca, toteż Honor odczekała jeszcze sekundę, nim odstawiła Nimitza na stół i wyprężyła się w pozycji zasadniczej. - Tak już lepiej - warknął porucznik i wszedł, z rękoma na biodrach. - Jestem porucznik Santino, pomocnik oficera taktycznego. Co oznacza, że jestem także odpowiedzialny za zasmarkańców na tym okręcie, nie wiem za jakie grzechy. I dlatego chciałbym wiedzieć, co midszypmen Harrington porabia tutaj, zamiast zameldować się u mnie? - Sir, dostałam polecenie rozpakowania się i poczekania na bosmanmata Sheltona, który... - A odkąd to podoficer jest ważniejszy od oficera, midszypmen Harrington? - Nie powiedziałam, że jest, sir - odparła, starając się nie okazać rosnącej złości. - Ale mówiąc to, sugerowała pani, że jego rozkazy są ważniejsze od moich! Honor zacisnęła zęby i nić nie odpowiedziała. - A może nie sugerowała pani tego, midszypmen Harrington? - spytał ostro, gdy cisza zaczęła się przeciągać, a Honor nie spuściła wzroku. - Nie, sir, nie sugerowałam - odparła spokojnie. W jej oczach było coś, co spowodowało, że zacisnął usta i spytał dziwnie cicho: - A co pani sugerowała? - Niczego nie sugerowałam, sir. Po prostu próbowałam odpowiedzieć na pańskie pytanie, sir. - To niech pani dokończy! - Sir, komandor Layson polecił mi pozostać tu do powrotu bosmanmata Sheltona, który miał mnie zaprowadzić do pana, żebym się formalnie zameldowała, sir. - Nazwisko pierwszego oficera wypowiedziała całkowicie beznamiętnie, ale dostrzegła, że Santino zmrużył oczy i zacisnął usta, słysząc je. Spojrzał na nią bykiem, ale użycie nazwiska pierwszego oficera chwilowo go zakneblowało. Co na dłuższą metę było gorsze dla niej. - No to jestem, midszypmen Harrington - warknął po długiej chwili ciszy. - Niech się więc pani w końcu zamelduje. - Sir! Midszypmen Harrington melduje się na pokładzie, sir! - wyrecytowała niczym na egzaminie z musztry. W ten sposób mógł się zameldować albo żółtodziób prosto po kursie rekruckim, albo
kompletny idiota. Albo też ktoś, kto za takiego uważał przełożonego. W oczach Santina błysnęła wściekłość, ale nić nie był w stanie zrobić, bo z formalnego punktu widzenia wszystko było w porządku. A Honor z kamienną twarzą patrzyła mu w oczy. Doskonale zdawała sobie sprawę, że robi błąd, celowo wyprowadzając go z równowagi. Po doświadczeniach w akademii powinna to sobie uświadomić, nawet gdyby Henke jej tego w głowę nie wbijała. Ale nie była w stanie nie zareagować. A poza tym jeśli dobrze oceniła Santino, to na dłuższą metę i tak nie miało to znaczenia. - Doskonale, midszypmen Harrington - oznajmił lodowato porucznik. - Skoro łaskawie zaszczyciła nas pani wreszcie swoją obecnością, proponuję, by towarzyszyła mi pani do kabiny nawigacyjnej. Chyba mam dla pani stosowne zajęcie, które zajmie pani czas do obiadu. * * * Honor poczuła większe zdenerwowanie, niż się wcześniej spodziewała, gdy dołączyła do grupy oczekującej przed drzwiami prowadzącymi do kabiny kapitańskiej, jak tradycyjnie określano zespół pomieszczeń przysługujących kapitanowi okrętu. Ledwie trzy dni po opuszczeniu przez krążownik orbity Manticore zarówno ona, jak i pozostali midszypmeni odkryli ze zdumieniem, iż kapitan Bachfisch miał zwyczaj regularnego zapraszania oficerów na wspólne obiady. Ponieważ War Maiden był starym okrętem - zbudowano go prawie trzydzieści pięć lat standardowych temu - był też ciasny jak na obecnie obowiązujące standardy, gdyż mniejszy od aktualnie budowanych ciężkich krążowników. Dlatego też kapitańskie pomieszczenia nie były wystarczająco przestronne, a w jadalni z trudem mieściło się pół tuzina gości. Stąd też na każdy obiad zapraszana była inna ich grupa i rotację przeprowadzano tak, by nikogo nie pominąć. Był to niezwykle rzadki zwyczaj, acz kapitan Courvosier - ulubiony instruktor Honor w akademii - powiedział jej kiedyś, że dobry dowódca powinien jak najlepiej i przy jak najrozmaitszych okazjach poznawać swoich oficerów, jak też dać im się poznać. Była ciekawa, czy ten właśnie cel przyświecał kapitanowi Bachfischowi, ale gdy stwierdziła, że znalazła się na liście gości zaproszonych na najbliższy obiad, zdenerwowanie zdecydowanie przeważyło nad ciekawością. Każdy midszypmen byłby spięty w takiej sytuacji, nawet gdyby nie odbywał próbnego patrolu. Gdy steward kapitana otworzył drzwi i goście zaczęli wchodzić, rozejrzała się dyskretnie, gdyż jako najmłodsza stopniem wchodziła oczywiście ostatnia. Co było tylko trochę lepsze, niż gdyby wchodziła pierwsza. Nie będzie się zastanawiała, co ze sobą zrobić ani które miejsce zająć, bo wolne zostanie tylko jedno, za to wszyscy będą już siedzieć, więc naturalnie i gapić się na nią z braku lepszego zajęcia. Ogarnęły ją wątpliwości, czy słusznie postąpiła, zabierając Nimitza, ale zgodnie z przepisami jeśli w zaproszeniu nie było wyraźnie napisane "bez treecata", to obejmowało ono i człowieka, i jego. A w tym zaproszeniu nie było żadnej wzmianki o Nimitzu. Co nie zmieniało faktu, że przełożeni mogli zabranie go uznać za dowód jej pyszałkowatości. Niepewność jak zwykle sprowadziła jej myśli na kwestię własnego wyglądu. Do momentu poznania bosmana MacDougala była przekonana, że łudząco przypomina przerośniętego konia. Dopiero trenowanie coup de vitesse przekonało ją, że ani nie wygląda, ani nie zachowuje się jak niezgrabna kobyła. I pomogło nauczyć się panować nad zdenerwowaniem. Teraz skorzystała ze sprawdzonych metod, dziękując w duchu losowi za nieobecność Elvisa Santino. Makira miał pecha uczestniczyć w obiedzie z jego udziałem i było to przeżycie, którego należało mu współczuć. W końcu przyszła jej kolej. Zajęła ostatnie wolne krzesło, starając się jak najmniej rzucać w oczy, a Nimitz świadom, że powinien się jak najlepiej zachowywać, przycupnął na szczycie oparcia. Steward okrążył stół, nalewając obecnym kawy. Mimo ciasnoty poruszał się płynnie, by nie rzec z wdziękiem, nabytym podczas wieloletniej praktyki. Honor od zawsze darzyła kawę głęboką niechęcią, toteż gdy podszedł, zasłoniła filiżankę dłonią. Obrzucił ją zdziwionym spojrzeniem, ale nie wygłosił żadnego komentarza. - Nie przepada pani za kawą? Pytanie zadał siedzący z lewej strony porucznik, toteż spojrzała na niego szybko. Miał ciemne włosy, perkaty nos i był w wieku Santino, ale w przeciwieństwie do niego miał przyjazny wyraz twarzy i życzliwy głos pozbawiony złośliwości, która u tamtego wyglądała na wrodzoną. - Obawiam się, że nie, sir - przyznała. - To może okazać się poważną niedogodnością w karierze zawodowej - ocenił radośnie,
spoglądając na pyzatą i ciemnowłosą komandor porucznik siedzącą po przeciwnej stronie stołu. - Niektórzy z nas zdają się wychodzić z założenia, że królewskie okręty napędza kofeina, nie wodór. A część doszła już do tego, że spożycie kawy przewyższa zużycie wodoru i wymaga częstego uzupełniania zapasów. Adresatka tych uwag spojrzała na niego wyniośle, upiła łyk i odstawiła filiżankę dokładnie na środek talerzyka. - Ufam, poruczniku, że nie miał pan zamiaru kwestionować ilości kawy spożywanych przez pewnych ciężko pracujących przełożonych na mostku? - spytała. - Skądże znowu, ma'am! Jestem wręcz zaskoczony pani sugestią, iż mógłbym mięć podobnie niecne intencje. - Naturalnie! - zgodził się z kamienną twarzą komandor Layson siedzący z prawej strony jeszcze nie zajętego przez kapitana krzesła i spojrzał na Honor. - Midszypmen Harrington, pozwoli pani, że dokonam prezentacji. Z lewej ma pani porucznika Saundersa, pomocnika oficera astrogacyjnego, dalej komandor porucznik LaVacher, pierwszego mechanika, i komandor porucznik Hirake, oficera taktycznego. Panie i panowie: pani midszypmen Harrington. Obecni wymienili ukłony. LaVacher była filigranową, ładną blondynką, a do Hirake Saunders kierował swe złośliwości. Nikt nie emanował poczuciem wyższości, którą nieodmiennie prezentował Santino w stosunkach z niższymi stopniem. Saunders miał właśnie coś powiedzieć, gdy otworzyły się drugie drzwi wiodące do jadalni i stanął w nich wysoki, szczupły mężczyzna w mundurze kapitana z listy. Wszyscy obecni podnieśli się i pozostali w tej pozycji, dopóki kapitan Bachfisch nie zajął miejsca i poprosił: - Siadajcie państwo. Przy akompaniamencie lekkiego szurania krzeseł wykonano polecenie. Honor, rozwijając śnieżnobiałą serwetkę, obserwowała go spod oka. Wreszcie miała okazję przyjrzeć się dowódcy i pierwszemu po Bogu na pokładzie i pierwsze wrażenie było raczej rozczarowujące. Kapitan Bachfisch miał wąską, pobrużdżoną zmarszczkami twarz i ciemne oczy o wyrazie nieustannego zdziwienia z domieszką niezadowolenia. Wyglądał bardziej na księgowego, któremu nie zgadzają się rachunki, niż na kogoś, kto w imieniu króla ma zwalczać piractwo. Albo raczej nie pasował do wyobrażenia, które stworzyła sobie Honor. Lekko nosowy tenor także pasowałby bardziej do egzaltowanego księgowego i jej rozczarowanie pogłębiło się. Zaraz potem jednak pojawił się steward i Honor zajęła się posiłkiem, co było znacznie przyjemniejszym zajęciem niż bezpodstawne dywagacje, no i wymagającym skupienia. Jedzenie było znacznie smaczniejsze niż to, co zwykłe trafiało się midszypmenom, toteż potraktowała je z odpowiednim entuzjazmem. W trakcie posiłku rozmawiano niewiele, z czego była zadowolona, jako że nie musiała się rozpraszać ani zastanawiać, czy powinna się odzywać nie pytana, czy wręcz przeciwnie. Kapitan zresztą także konsumował w milczeniu - ba, wyglądał tak, jakby w ogóle nie zwracał uwagi na gości. Honor zaczęła się wręcz zastanawiać, po co w ogóle zadał sobie trud zaproszenia ich. Wszystko to wyglądało przedziwnie. Za to obiad był wyśmienity: zupa ziemniaczana, kurczak pieczony z migdałami, sypki ryż ze świeżo prażonymi warzywami i sosem grzybowym, surówka, zielony groszek i trzy rodzaje ciasta na deser. A co ważniejsze - za każdym razem, gdy unosiła głowę, steward już był przy niej, proponując dokładkę. Nie sprawiała mu zawodu i zajadała ze smakiem - kapitan mógł nie spełniać jej oczekiwań, za to kuchnię miał znakomitą. Tak dobrych potraw nie jadła od ostatniej wizyty w domu. A jabłecznik z lodami był nawet lepszy od kurczaka, toteż z radością przyjęła od stewarda trzeci kawałek. Podając go jej, mrugnął porozumiewawczo, a od strony porucznika Saundersa dobiegło zduszone westchnienie. Spojrzała na niego ukradkiem, ale nie licząc rozbawionego błysku w oczach, miał nieprzeniknioną minę. Honor zignorowała to - wywodziła się w prostej linii od osadników z Meyerdahla i była przyzwyczajona do reakcji, jakie wzbudzał u nieprzygotowanych jej genetycznie zmodyfikowany metabolizm przejawiający się olbrzymim apetytem, zwłaszcza na słodycze. W końcu jednak i ona miała dość - po krótkiej pogoni łyżeczką zebrała resztki roztopionych lodów z talerzyka i usiadła prosto z cichym westchnieniem satysfakcji, jaką zawsze daje napełniony smakołykami żołądek. Steward pojawił się natychmiast, by sprzątnąć naczynia, które zniknęły w jakiejś jego prywatnej czarnej dziurze. Następnie podał kapitanowi do oceny butelkę wina zamkniętą tradycyjnym korkiem. Honor obserwowała to z uwagą, gdyż jej ojciec był prawdziwym snobem, jeśli chodzi o te trunki, i w Bachfischu bez trudu rozpoznała podobnego. Kapitan kiwnął głową, steward złamał pieczęć i wprawnym ruchem wyciągnął korek, który podał Bachfischowi do powąchania. Sam zaś nalał niewielką ilość wina do jego kielicha i czekał. Kapitan
spróbował, zastanowił się i skinął przyzwalająco głową. Dopiero wówczas steward napełnił jego kielich i obszedł stół, nalewając wszystkim po kolei. Kiedy podszedł do niej, Honor ponownie poczuła mrowienie w żołądku. Jako najmłodsza stopniem wśród obecnych miała swoje obowiązki; poczekała, aż wino zostanie nalane, po czym ujęła kielich i wstała. - Panie i panowie: za króla! - wygłosiła toast prawie normalnym głosem. Wyglądało na to, że nikt nie zauważał jej zdenerwowania. - Za króla! - odpowiedź zabrzmiała dziwnie głośno w ciasnej kabinie. Honor zaś z ulgą opadła na krzesło, zadowolona, że udało jej się wznieść toast bez przypominania i bez niespodzianek. Atmosfera nagle zmieniła się zupełnie, jakby toast kończył część oficjalną. Honor nie całkiem była w stanie określić, co się stało, gdyż pozornie wszyscy jedynie rozsiedli się wygodniej. Komandor porucznik Hirake nawet założyła nogę na nogę. - Mogę przyjąć, że zrobiłeś porządek z tymi mapami, Joseph? - spytał kapitan Bachfisch. - Zrobiłem, sir - poinformował go porucznik Saunders. - Miał pan rację: były właściwe, tylko źle opisane. Natomiast obaj z komandorem Dobrescu nadal zastanawiamy się, dlaczego przysłano nam uaktualnione mapy Republiki, skoro udajemy się prawie dokładnie w przeciwnym kierunku. - A to akurat jest całkiem proste - odezwała się komandor porucznik Hirake. - Najprawdopodobniej astrogator War Maiden poprosił o nie przed dziewiczym patrolem krążownika. Wiesz, to tylko trzydzieści sześć lat standardowych. Jak na naszą logistykę, to nawet nie najgorszy wynik. Kilkoro obecnych parsknęło śmiechem, a Honor z trudem ukryła zdumienie, widząc szeroki uśmiech także na twarzy Bachfischa. Ten potrząsnął głową i pogroził oficerowi taktycznemu. - Nie należy rozsiewać takich plotek, Janice - zganił ją. - Przede wszystkim dlatego, że rozbudzasz w ten sposób fałszywe nadzieje co do sprawności naszego zaopatrzenia. - Nie wiem, sir, czy tak do końca ma pan rację - sprzeciwił się komandor Layson. - W końcu udało nam się jednak dostać nową głowicę do grasera numer 4. - Udało się, ale nie dzięki zaopatrzeniu - oświeciła go komandor LaVacher. - Znaleźli ją stoczniowcy w magazynie, a wydali, gdy zagroziłam wysadzeniem abordażu na stację. Prawdopodobnie trzymali ją tam z pięć lat i przeznaczona była dla zupełnie innego okrętu, ale myśmy mieli większą siłę perswazji, że się tak wyrażę. Wywołało to nową falę uśmiechów. I wzrost zaskoczenia Honor Obecni zachowywali się teraz zupełnie inaczej niż parę minut temu. A największa zmiana nastąpiła w zachowaniu kapitana, który właśnie przyglądał się z przekrzywioną głową i prawie radosną miną komandorowi Laysonowi. - I mam nadzieję, że w czasie, gdy Joseph porządkował mapy, oboje z Janice zdołaliście wymyślić taki układ ćwiczeń, żeby cała załoga nas znienawidziła? - spytał. - Cóż sir, próbowaliśmy - westchnął Layson, przyznając się do klęski. - Zrobiliśmy, co się dało, ale obawiam się, że część załogi maszynowej jedynie zacznie nas nie lubić. - Hm... - Bachfisch zmarszczył brwi. - Rozczarowaliście mnie nieco... Mając tak zieloną załogę, dobry pierwszy nie powinien mieć żadnych problemów z ułożeniem takiego programu ćwiczeń, by gwarantował on, że każdy z członków załogi będzie wściekły. - A to nam się akurat udało, sir. Problem w tym, że Irma zdołała utrzymać na pokładzie większość poprzedniej obsady, a oni wiedzą już, na co nas stać. - Aha. No cóż, na taki cud nie mogłeś mieć wpływu - przyznał kapitan i spojrzał z naganą na komandor LaVacher. - Jak to zrobiłaś, skoro nie zanotowano serii tajemniczych zgonów w kadrach floty? - Z dużym trudem, sir. Cały czas siedzieli mi na karku i próbowali ukraść najlepszych ludzi. - Tak podejrzewałem. - Tym razem w głosie Bachfischa nie było wesołości, tylko pochwała. - Przejrzałem część twojej korespondencji z kapitanem Allertonem i do samego końca sądziłem, że stracimy bosmanmata Heismana, ale załatwiłaś Allertona pięknie. Mam nadzieję, że Heismana nie będzie to kosztowało opóźnienia awansu; jest nam potrzebny, ale byłoby to nieuczciwe. - Nie będzie, sir. - Zamiast LaVacher głos zabrał Layson - Rozmawialiśmy o tym, zanim Irma użyła ostatecznego argumentu: "niezbędny dla prawidłowego funkcjonowania". W dziale maszynowym brak nam dwóch pomocników bosmańskich, a patrol będzie trwał wystarczająco długo, by miał pan prawo awansować go na któreś z tych stanowisk. Kadry na pewno to zatwierdzą.
- I to mi się podoba! - ucieszył się Bachfisch. - Inteligentni oficerowie liniowi bez trudu zapędzający w kozi róg naturalnych wrogów, czyli gryzipiórków z administracji Royal Manticoran Navy. Tak to powinno wyglądać! Honor jedynie z najwyższym trudem panowała nad sobą na tyle, by nie gapić się z osłupieniem na osobę, która zastąpiła ponuraka i wcielenie powagi u szczytu stołu. I dobrze, że panowała, gdyż kapitan akurat odwrócił wzrok od LaVacher i spojrzał prosto na nią. W jego oczach bez cienia wątpliwości błyskały radośnie złośliwe iskierki. - Zauważyłem, że pani towarzysz spędził cały obiad na oparciu krzesła, midszypmen Harrington - zagaił. - Dotąd odnosiłem wrażenie, że treecaty spożywają posiłki wraz z adoptowanymi przez siebie ludźmi. - Och, tak, sir... - wyjąkała, poczuła, że się czerwieni, i wzięła się w garść; miała dość czasu, by zmienić o nim opinię, i teraz należało z tego skorzystać. - Nimitz zwykle je razem ze mną, ale nie radzi sobie najlepiej z warzywami. Ponieważ nie wiedzieliśmy, jakie przygotowania poczynił pański steward, zjadł wcześniej w naszej kabinie. - Rozumiem... - Bachfisch przyglądał się jej jeszcze przez chwilę z namysłem, nim wskazał stewarda i dodał: - Mat Stennis jest zaradną osobą. Jeżeli dostarczy mu pani spis potraw odpowiadających pani towarzyszowi, jestem pewien, że zdoła przygotować stosowny zestaw na następne spotkanie przy obiedzie. - Rozumiem, sir - powiedziała, bez skutku próbując ukryć ulgę na wieść, że Nimitz najwyraźniej był mile widziany, a nie tylko tolerowany. - Dziękuję, sir. - Nie ma za co. - Uśmiechnął się Bachfisch. - Być może jest coś, co moglibyśmy zaoferować mu jako przekąskę poobiednią? - Jeżeli matowi Stennisowi zostało trochę selera naciowego, byłaby to idealna przekąska, sir. Treecaty nie radzą sobie dobrze z warzywami, za to uwielbiają seler. - Jackson? - Kapitan spojrzał pytająco na stewarda. Ten uśmiechnął się i skinął potakująco głową. - Sądzę, że to się da załatwić, sir - obiecał i zniknął w kuchni. Kapitan Bachfisch zaś wrócił do rozmowy z Laysonem i Hirake. Honor usiadła wygodniej, czując na karku zadowolone mruczenie Nimitza - było zbyt ciche, by dało się je usłyszeć, za to przez skórę odbierało się je doskonale. Gdyby mogła, też zamruczałaby z zadowoleniem, tyle że głośniej. Dyskutujący z ożywieniem kapitan był zupełnie inną osobą niż oficjalny, sztywny dowódca w czasie posiłku. Nadal nie rozumiała, dlaczego wówczas był tak odległy i niemal zimny, ale doceniała talent, z jakim prowadził rozmowę, oraz to, jak pozornie bez wysiłku włączył w towarzystwo zwykłego midszypmena, czyli ją. Jego uwagi były dowcipne, celne i złośliwe, ale ta złośliwość nie była wymierzona w podkomendnych. A równocześnie z każdym dyskutował o rzeczach poważnych i to jako przywódca, a nie tylko dowódca. Przypomniała sobie to, co Courvosier powiedział o potrzebie poznania własnych oficerów, i zrozumiała, że Bachfisch właśnie dał jej lekcję poglądową, jak do tego podchodzi rozsądny kapitan. Była to lekcja warta zapamiętania. Myślała o tym, odbierając z uśmiechem od mata Stennisa miseczkę z selerem. * * * - ... i jak widać, lokalna kontrola położenia działa została zmodyfikowana do stopnia Alfa 3 - ciągnęła bosmanmat MacArthur. Zarówno naszywki na rękawie oznaczające dwadzieścia pięć lat standardowych służby, jak i baretki na piersi kurtki mundurowej wskazywały, że zapłaciła uczciwie za znajomość broni, którą obsługiwała. Niestety nigdy nie opanowała umiejętności przekazywania tej wiedzy innym - nawet zainteresowana tematem Honor miała problemy z koncentracją i stłumieniem chęci ziewania, słysząc monotonny głos instruktorki. Obie z Aubrey Bradlaugh, drugą midszypmen na pokładzie, stały w korytarzu numer 4, zaglądając przez ramie MacArthur do niewielkiego, potężnie opancerzonego pomieszczenia. Nie było w nim zbyt dużo miejsca dla obsługi, wszędzie bowiem gdzie się dało upchnięto monitory, wyświetlacze, klawiatury i klapy dostępu technicznego. Fotele z uprzężami antyurazowymi dla ludzi ustawiono jakby na doczepkę. - Po ogłoszeniu alarmu bojowego obsługa ma piętnaście minut na włożenie skafandrów i zajęcie stanowisk - oznajmiła MacArthur tak, jakby nikt przed nią ich o tym nie poinformował. - W praktyce kwadrans to o wiele za długo dla doświadczonej obsługi, ale w początkowym okresie, gdy załoga jeszcze się nie zgrała, czasami ledwie wystarcza. Ponieważ kapitan nie należy do zbyt
cierpliwych wobec tych, którzy zaniżają średnią, nie zalecałabym opieszałości. I mrugnęła, co przy całkowicie nieruchomej reszcie twarzy dało zaskakujący efekt. Mimo to Honor uśmiechnęła się. Temat także nie był zbyt radosny, o czym doskonale wiedziała po spędzeniu wielu godzin w symulatorach odtwarzających z najdrobniejszymi szczegółami wszystko, co mogło spotkać dowódcę obsługi działa w czasie walki. Przestała się uśmiechać, gdy przypomniała sobie wycie alarmu i klaustrofobiczny lęk, w momencie gdy po podłączeniu skafandrów zatrzaskiwały się pancerne drzwi, a potężne pompy wysysały powietrze z pomieszczenia oraz otaczających je korytarzy i kabin. Próżnia - chroniła stanowiska i obsługę przed ogniem i falą uderzeniową wywołaną przez trafienia, ale wątpiła, by ktokolwiek reagował na nią inaczej niż atawistycznym strachem. Nimitz poruszył się na jej ramieniu, czując nagłą zmianę jej emocji, toteż podrapała go pod brodą, mrucząc uspokajająco. - Jeżeli bosmanmat panią nudzi, midszypmen Harrington, to jestem pewien, że znajdziemy dla pani dość innych ciekawych zajęć - rozległo się nagle z tyłu. Honor odwróciła się, automatycznie prostując ramiona. Jej twarz była już bardziej pozbawiona wyrazu niż oblicze MacArthur, choć w duchu była na siebie wściekła, że pozwoliła Santino dać się zaskoczyć. Nie ulegało wątpliwości, że podkradł się, wykorzystując ich zasłuchanie, i teraz gapił się na nią oskarżycielsko, jak zwykle z pogardliwym grymasem i jak zwykle ujęty pod boki. Przyglądała mu się tak spokojnie, jak tylko potrafiła, mając świadomość, że cokolwiek by powiedziała, zostanie przekręcone. I wiedząc też, że milczenie również nie jest bezpiecznym wyjściem. - I co? Jeżeli jest pani znudzona, wystarczy powiedzieć. Bosmanmat MacArthur także ma ważniejsze obowiązki. Jest pani znudzona? - Nie, sir - odparła tonem tak neutralnym, na jaki tylko mogła się zdobyć. Santino uśmiechnął się paskudnie. - Doprawdy? W życiu bym tak nie pomyślał, widząc, jak się pani bawi z tym swoim zwierzakiem. Ponownie miała świadomość, że każda jej odpowiedź dałaby mu tylko okazję do dalszych ataków - była tego pewna. Aubrey także nie odezwała się, wiedząc z doświadczenia, że i tak nie pomogłaby Honor, natomiast sama stałaby się celem złośliwości Elvisa Santino, której miała już okazję doświadczyć wielokrotnie. Niespodziewanie wtrąciła się MacArthur, odwracając się ku porucznikowi z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu. Odchrząknęła i oznajmiła: - Z całym szacunkiem, sir, ale obie młode damy słuchały mnie dziś wyjątkowo uważnie. Santino spojrzał na nią, nie zmieniając miny. - Nie przypominam sobie, bym prosił o opinię w kwestii ich uwagi - warknął. Po MacArthur spłynęło to w sposób doskonały. - Rozumiem, sir. Ale ponownie z całym szacunkiem, dopiero co wyszedł pan zza narożnika, a ja pracuję z midszypmen Harrington i midszypmen Bradlaugh od półtorej godziny. Po prostu uznałam, że powinien pan wiedzieć, iż przez ten czas słuchały mnie uważnie. - Rozumiem... Przez moment Honor była pewna, że Santino ją zruga za wtrącanie się, ale tylko przez moment. Nawet on nie był aż tak głupi, by ryzykować podobną konfrontację z podoficerem o takim stażu i doświadczeniu, i to na dodatek w kwestiach związanych z jej działem. Zakołysał się na piętach i przeniósł wzrok na Honor. Jak uważnie by pani poprzednio słuchała, nie ma powodów, dla których miałaby pani przestać w chwili, gdy to zauważyłem! - warknął. - Rozumiem, że przepisy zezwalają pani na noszenie tego stwora w czasie służby, ale radziłbym nie nadużywać tego przywileju. I proszę przestać się z nim zabawiać, kiedy powinna się pani skupiać na nauce! Mam nadzieję, że wyraziłem się wystarczająco jasno? - Tak, sir - odparła pozbawionym wyrazu tonem Honor. - Cieszę się - parsknął. I odmaszerował zadowolony z siebie. * * * - Co go, do cholery, opętało? -jęknął Nassios Makira, siadając na najwyższej koi i opuszczając nogi. - Niewyżytek jeden! Honor nie mogła zrozumieć, dlaczego Nassios wybrał to właśnie posłanie. Co prawda był
najniższy z obecnych, ale sufit znajdował się tak blisko koi, że nawet on nie mógł na niej usiąść wyprostowany. Może właśnie dlatego, że był jednym z najniższych członków załogi, robił co mógł, by przy każdej okazji spoglądać na resztę z góry, i dlatego wspinał się na wszystko niczym ziemska małpa... - Pojęcia nie mam - odparła Aubrey, nie unosząc głowy znad pucowanego właśnie buta. Nikt nie powiedział, o kogo chodzi, a i tak wszyscy wiedzieli. - Ale uważam, że jeżeli będziemy na niego narzekać i to do niego dojdzie, tylko pogorszymy własną sytuacje - dodała rudowłosa midszypmen. - Dajcie mu się wyżalić - obruszył się Basanta Lakhia, ciemnoskóry blondyn wyciągnięty na koi. - Dobrze mu to zrobi, a nie wmówisz mi, że ktoś z obecnych poleci z pyskiem do Santino. Poza tym przepisy nie zabraniają rozmawiać 0 starszych rangą oficerach. - Tak długo, jak dyskusja nie podkopuje dyscypliny - dodała Honor. Ku swemu zdumieniu odkryła, że ma najdłuższe starszeństwo wśród midszypmenów na pokładzie. W przypadku midszypmenów starszeństwo liczono nie według długości służby, gdyż wszyscy kończyli akademię tego samego dnia, lecz według wyników osiągniętych w tejże akademii. W tym konkretnym wypadku był to wątpliwy zaszczyt, gdyż skazywał ją na częste kontakty z Elvisem Santino. I dawał mu więcej powodów do wyrażania opinii o zasmarkańcach w ogóle, a o niej w szczególności. Tematem rozmowy więc ze zrozumiałych powodów zachwycona nie była, ale nie mogła zapobiec jego poruszeniu. Tym bardziej że w kabinie obecni byli wszyscy czworo, co należało do rzadkości. Tym razem po prostu nałożyły się na siebie czasy wacht, do których mieli przydziały, i to tak, że dopiero za dwie godziny Aubrey i Basanta mieli zameldować się na stanowiskach. - Wiesz, że nie mam ochoty niczego podkopywać - obruszył się Nassios. - A poza tym nić, co mógłbym powiedzieć, nie zdoła choćby w połowie wywołać tego efektu, który on osiąga naturalnie. - Basanta ma rację, nikt z nas mu o niczym nie powie. - Aubrey uniosła wreszcie głowę znad lśniącego buta. - Ale nasze utyskiwanie przypadkiem może dojść do uszu pierwszego oficera, zwłaszcza jeśli będziemy robili to często 1 któreś z nas zapomni się na korytarzu czy gdzieś... A wtedy zwali ci się na głowę taka tona gówna, Nassios, że długo się nie pozbierasz. - Wiem - westchnął Nassios. - I dotąd siedziałem cicho, ale powoli zaczynam mieć dość. Ten facet nie ma nić lepszego do roboty, niż uprzykrzać nam życie! To, że jest upierdliwy z natury, to jedno, ale na Honor i Nimitza zwyczajnie się uwziął! - Być może uważa, że powinien tak postępować, chcąc zrobić z nas oficerów - zasugerowała Honor, kończąc szczotkowanie Nimitza i starannie zbierając jego sierść, by nie zatkała filtrów powietrznych. - Aż taki głupi chyba nie jest! - prychnął Basanta. - Może i jest - sprzeciwiła się Honor. - Wszyscy wiemy, że nadal popularna jest szkoła głosząca, że im bardziej twardo postępuje się z zasmarkańcami, tym wytrzymalsi i lepsi wyrastają z nich oficerowie. - Na szczęście powoli odchodzi już w przeszłość, a większość jej przedstawicieli to kościane dziadki od dawna pozbawione szans na awans. Albo tradycjonaliści uważający, że okręty powinny być nadal napędzane parą czy czymś jeszcze głupszym. Santino do tradycjonalistów nie należy, a na kościanego dziadka jest za młody. No i w żaden sposób nie tłumaczyłoby to jego stosunku do Nimitza. - Tego ostatniego nie tłumaczy, ale co do reszty, to Honor może mieć rację - powiedział z namysłem Basanta. - Jeżeli w czasie jego pierwszego patrolu asystent oficera taktycznego tak właśnie się na nim i innych midszypmenach wyżywał, to nabrał przekonania, że tak właśnie trzeba. A ponieważ jest tępy, to się to potęguje. - A co on ma do Nimitza? - Nassios nie ustąpił tak łatwo. - Może należeć do tych ludzi, dla których treecat jest i będzie tylko głupim zwierzakiem - oceniła Aubrey. - Sama późno zorientowałam się, jaki z tego diablika jest cwaniak, a w wiele opowieści Honor nie uwierzyłabym, gdybym go nie spotkała. Dla Santino obecność zwierzaka na pokładzie może być kamieniem obrazy. - To prawdopodobne - zgodziła się Honor. - Do większości ludzi szybko dociera, że treecat nie jest ani głupim zwierzakiem, ani domową maskotką, gdy mają okazję go poznać, ale są wyjątki od tej reguły. To zależy głównie od tego, na ile dany człowiek jest inteligentny i jaką ma wyobraźnię... - A z obiema tymi rzeczami u niego nie jest najlepiej - podsumował Basanta. - A ponieważ wyobraźnię ma, że tak powiem, nienachalną, że o reszcie nie wspomnę, Honor może mieć rację, że postępuje wobec nas dokładnie tak, jak jakiś cymbał kiedyś postępował z nim. Inny sposób po
prostu nie przyszedł mu do głowy, a tamten mu pokazano. - Wątpię, żeby ktokolwiek musiał mu cokolwiek w tej kwestii pokazywać - burknął Nassios. Honor w duchu całkowicie się z nim zgadzała, choć wolała tego głośno nie mówić. Co więcej, była przekonana, że zachowania Elvisa Santino są wrodzone, a nie nabyte, a już na pewno nie nabyte niedawno. Podobnie jak nie wątpiła, że gdyby kiedykolwiek ktoś starszy rangą zarzucił mu prześladowanie midszypmenów, byłby tym szczerze zaskoczony i twierdziłby, że robi tylko to co trzeba dla ich własnego dobra. - Teraz na pewno już nie musi - zgodził się Basanta i niespodziewanie zmienił temat: - Czy ktoś może wie coś o ćwiczeniach, jakie przygotowuje dla nas Hirake? - Nie, ale Wallace ostrzegł mnie, że nie będą łatwe - odparła Aubrey. A Honor wzięła Nimitza w ramiona i słuchała, nie wtrącając się do rozmowy. Powinna być szczęśliwsza niż kiedykolwiek w życiu, ale kreatura zwana Elvisem Santino robiła co mogła, by to szczęście nie było kompletne. I co gorsza udawało jej się to. Mimo różnych wyjaśnień wymyślanych na potrzeby pozostałych midszypmenów była pewna, że Santino z natury jest złośliwym chamem uwielbiającym wyżywać się na słabszych (czyli niższych stopniem). A co gorsza to chamstwo i wredota potęgowane były głupotą, a być może i tchórzostwem. Bo co do tego, że jest głupi, nie miała wątpliwości - wystarczyło choć raz zobaczyć go w roli asystenta oficera taktycznego, by nie mieć w tej kwestii złudzeń. Wiedziała, że pogardliwy stosunek do starszych rangą był niebezpieczny - nie dlatego by sądziła, że może się zapomnieć i dać to po sobie poznać, ale dlatego że będzie to miało wpływ na jej reakcję na rozkazy wydane przez kogoś takiego, a zwłaszcza na jego pouczenia o obowiązkach oficera. Tyle, że nić nie mogła na to poradzić. Taktyka i manewrowanie okrętem należały do jej ulubionych przedmiotów i była świadoma, że ma do nich wrodzony talent. Santino nie dość, że go nie posiadał, to w dodatku był tępym, pozbawionym wyobraźni leniem, którego braki maskowała z jednej strony kompetencja komandor porucznik Hirake, a z drugiej doświadczenie i fachowość bosmanmata Del Conte kierującego załogą taktyczną. W symulatorze widziała go zaledwie dwa razy i w obu przypadkach z trudem powstrzymała się, by go nie przegonić i nie usiąść na jego miejscu. I to też mógł być powód, dla którego się na nią uwziął - co prawda nie okazała pogardy, tego była pewna, ale Santino miał dostęp do jej teczki personalnej z wynikami z akademii. A to znaczyło, że doskonale wie, jak wysokie noty otrzymywała z taktyki. I jeśli nie był głupszy, niż sądziła (co było możliwe, acz naprawdę mało prawdopodobne), musiał zdawać sobie sprawę, że była pewna, iż mogłaby wykonywać jego obowiązki przynajmniej dwa razy lepiej. A przekonana była, że tylko dwa razy lepiej, wyłącznie z racji wrodzonej skromności. Westchnęła i wtuliła twarz w futro Nimitza, przyznając w końcu, dlaczego tak serdecznie nie lubiła Elvisa Santino. Ano dlatego, że każdym gestem i słowem przypominał jej pana midszypmena lorda Younga imieniem Pavel. Wredną, złośliwą, egoistyczną i tchórzliwą glistę, która zrobiła co mogła, by zniszczyć ją i jej karierę jeszcze na wyspie Saganami. Zacisnęła usta, a Nimitz bleeknął z naganą i pogładził ją prawą chwytną łapą po policzku. Zamknęła oczy, a w jej pamięci odżyła tamta noc pod prysznicem... a potem wzięła głęboki oddech i położyła Nimitza na kolanach. - W porządku, Honor? - spytała cicho Aubrey, korzystając z zażartej dyskusji pozostałych dwóch midszypmenów dotyczącej zalet i wad nowego trenera drużyny piłkarskiej akademii. - Co? A, tak. Pewnie. - Honor uśmiechnęła się. - Po prostu myślałam o czymś innym. - Tęsknota za domem? - Aubrey odpowiedziała uśmiechem. - Też mnie to czasem dopada. I nie mam treecata do towarzystwa, żeby mnie pocieszył. Roześmiała się, widząc spłoszoną minę Honor. Po czym wyjęła z kieszeni raczej nie najświeższy kawałek selera i podała go Nimitzowi, który natychmiast zajął się spożyciem go. Wszyscy midszypmeni błyskawicznie nauczyli się organizować seler wszędzie, gdzie się dało, praktycznie od momentu, w którym dowiedzieli się, jak Nimitz go uwielbia. - Dzięki jak nie wiem co! - prychnęła Honor. - Właśnie mu załatwiłaś apetyt na obiad. - Uwierzyłabym, gdybym nie widziała go w akcji. On ma gdzieś własną czarną dziurę, w której znika jedzenie. Ty zresztą też. - Jako osoba wykształcona i bywała powinnaś wiedzieć, że to się nazywa żołądek - poinformowała ją Honor. - Pewnie, tylko działa jak czarna dziura - dodał Basanta. - Ot, przyganiał kocioł garnkowi - ucieszyła się Aubrey. - Niejadek się odezwał. - Tylko bez wyzwisk! Jestem normalnym dorastającym przedstawicielem gatunku ludzkiego - obruszył się Basanta. Honor parsknęła śmiechem i szybko dołączyli do niej pozostali.
Gdyby tylko szlag trafił Elvisa Santina, życie byłoby naprawdę przyjemne... * * * HMS War Maiden od tygodnia znajdował się w nadprzestrzeni. Prawie dokładnie za rufą miał terminal Gregor, a dokładnie przed dziobem obszar Konfederacji Silesianskiej, od której dzielił go prawie miesiąc lotu. Załoga zaczynała się zgrywać, a poziom jej wyszkolenia wzrastał z dnia na dzień, choć nie był to proces bezbolesny. Większość jej członków albo była zupełnie zielona, albo nieobeznana z tym typem okrętu, co stwarzało masę problemów. Powód był prosty - krążownik przeszedł właśnie poważną modernizację, toteż kadry wykorzystały długi pobyt w doku, by zabrać z jego załogi kogo tylko się dało. Działo się tak zawsze, ale ostatnimi laty Royal Manticoran Navy była tak gwałtownie rozbudowywana, że momentami braki w wyszkolonym personelu stawały się wręcz dojmujące. A zarówno oficerowie, jak i pozostali członkowie załóg wiedzieli, że proces ten nabiera dopiero tempa i problemy podobnej natury nie znikną. Król Roger i jego ministrowie zamierzali stworzyć flotę, która zdoła oprzeć się atakowi Ludowej Marynarki. I dlatego przed rządem i Admiralicją stało zadanie jak najlepszego wykorzystania posiadanych zasobów materiałowych, ludzkich i finansowych. Pierwszą trudnością były możliwości stoczni, drugą obsadzenie nowych jednostek załogami. I dlatego załoga War Maiden składała się w większości z całkowitych nowicjuszy świeżo po kursach lub też dopiero, co awansowanych młodszych podoficerów. Na dokładkę zaś wśród starszych podoficerów było sporo wakatów, co poważnie komplikowało zarówno zgranie załogi jak i sprawne funkcjonowanie okrętu. Ponad jedna trzecia ludzi pierwszy raz brała udział w tak długim patrolu, co musiało powodować tarcia. Z braku doświadczonych podoficerów potrafiących zażegnać lub zdusić je w zarodku problem ten stał się poważniejszy, niż powinien. Honor doskonale zdawała sobie sprawę z napięcia panującego na pokładzie po pierwsze dlatego, że tylko wyjątkowo tępy midszypmen by tego nie zauważył, po drugie dlatego że Nimitz aż zbyt często jej o tym przypominał. Wystarczyło obserwować jego zachowanie, by wiedzieć o wszechobecnym podenerwowaniu ludzi. Naturalnie nie znaczyło to, że na pokładzie groził bunt czy też istniał jakiś spisek. Po prostu nowe otoczenie, obowiązki i brak wprawy powodowały, że wszyscy byli poirytowani, a najmniejszy drobiazg mógł się stać powodem awantury albo nawet i bijatyki. Istniała też możliwość, że ten właśnie brak zgodnego, rutynowego współdziałania był powodem wredoty Santino, ale sama w to nie wierzyła. Natomiast bez dwóch zdań zwiększał on jej własne poczucie niepewności, podobnie zresztą jak i pozostałych midszypmenów. Żaden z krótkich w sumie przydziałów pokładowych w okresie nauki nie przygotował ich do tego, ponieważ żaden z okrętów, na których przebywali, nie miał świeżej załogi i nie był świeżo po remoncie. Zawsze wiedziała, że akademia to pod wieloma względami zamknięte, chronione środowisko z dopracowanymi zasadami i precyzyjnym rozkładem zajęć. I niezależnie od tego, jakie "niespodzianki" by instruktorzy wymyślali czy jak by się zachowywali, to także było przemyślane i zaplanowane. Podobna perfekcja organizacji obowiązywała na pokładach jednostek szkolnych, a dopiero na War Maiden zaczynała się prawdziwa Królewska Marynarka. Jeśliby brać to w ten sposób, było to nawet podniecające - niczym wyzwanie i krok ku dorosłości. By stać się dojrzałym, trzeba było udowodnić, że potrafi się radzić sobie w niedoskonałym dorosłym wszechświecie. Tyle, że samo istnienie Santino powodowało, że wszechświat ten był naprawdę bardzo daleki od ideału. Reszta stanowiła już tylko mało istotny dodatek. Tego dnia pan porucznik był łaskaw mieć jeszcze gorszy niż zwykle humor i po prostu fizycznie niemożliwe było zrobienie czegokolwiek na tyle dobrze, by go to usatysfakcjonowało. Mogli tylko próbować, wiedząc z góry, że im się nie uda. I dlatego właśnie Honor znajdowała się w drodze do dziobowego magazynu artyleryjskiego numer 2 z zadaniem przeliczenia głowić laserowych, by sprawdzić, czy pokrywa się on ze stanem wykazanym przez komputer. Był to czysty idiotyzm, kolejna demonstracja władzy nad zasmarkańcami, ale miał jedną zaletę: na jakiś czas pozbawiał ją jego uprzykrzonej obecności. War Maiden był krążownikiem na tyle starym, że widać to było po generalnych założeniach jego konstrukcji. System wind pozostawiał na przykład wiele do życzenia, choć bowiem docierał wszędzie, to w nader okrężny sposób. A poza tym okręt posiadał coś, co nazywało się Axial 1 i było przestronnym korytarzem biegnącym przez sam jego środek od dziobu do rufy. Panowało w nim ciążenie 0,2 g i był to główny ciąg komunikacyjno - transportowy, którym w wiele miejsc można było dotrzeć szybciej niż windą. Dlatego też Honor skorzystała z niego, poruszając się długimi skokami przypominającymi ni to lot, ni to pływanie.
Nowoczesne jednostki nie miały już takiego korytarza - zastąpiony został przez sensowniejszy system wind, gdyż uznano, że jego istnienie z jednej strony osłabia konstrukcje, a z drugiej stanowi karygodne marnotrawstwo miejsca, i to w samym środku okrętu. Przejście na dodatek wymagało naprawdę wytrzymałych i dużych grodzi awaryjnych oraz śluz, które odcinałyby uszkodzone pomieszczenia i musiały być rozmieszczone blisko siebie, gdyż inaczej pożar czy dehermetyzacja błyskawicznie objęłyby cały okręt. Honor nie do końca zgadzała się z argumentem, iż istnienie Axial 1 zmniejsza odporność okrętu na uszkodzenia, ale skoro żaden z projektantów nie pytał jej o zdanie, nie wyrażała go, za to korzystała z okazji, gdyż uznała korytarz za doskonałe miejsce do biegów. Nimitz wczepił się w wyściełane ramię jej kurtki mundurowej i miauczał z zadowoleniem. Bieg takim korytarzem przypominał lot na lotni, który treecat od zawsze uważał za doskonałą zabawę. Patrząc z technicznego punktu widzenia, przekraczała dozwoloną szybkość poruszania się po Axial 1 (poza alarmem bojowym czy inną sytuacją wyjątkową), ale znajdowało się tam tak niewielu ludzi, że uznała, iż może sobie na to pozwolić. A gdyby ktokolwiek zarzucił jej zbyt szybkie przemieszczanie się, zawsze mogła, i to całkowicie zgodnie z prawdą, wyjaśnić, że pan porucznik Santino rozkazał jej dotrzeć do magazynu biegiem. Prawie osiągnęła cel, gdy spokojna podróż nagle się zakończyła. Samej kolizji co prawda nie widziała, gdyż zasłoniło ją załamanie korytarza, za to jej skutki były oczywiste. Trzyosobowa grupa mechaników ciągnąca paletę anty grawitacyjną wyładowaną jakimiś podzespołami elektronicznymi zderzyła się z technikiem rakietowym holującym pięć połączonych w rząd napędów rakiet. Na cud zgoła zakrawało, że nikt przy tej okazji nie poniósł poważnego uszczerbku na zdrowiu, ale mogło się to lada chwila zmienić, bo awantura między zainteresowanymi właśnie się rozkręcała: - ... i zabierajcie tę gówno wartą kupę złomu, bo mi, kurwa, drogę tarasuje! - wrzasnął technik. - Pierdol się, kretynie! - odszczeknęła mu równie uprzejmie starszy mechanik. - Nikt ci, idioto, nie powiedział, że transport na dziób idzie wzdłuż prawej burty, a na rufę wzdłuż lewej? Czy po prostu, boża krówko, stron nie rozróżniasz?! Miotałeś się z tym złomem po całym korytarzu, jakbyś się nachlał! Cudem nikogo nie zabiłeś tymi bajzlami! I dla dodania powagi swym słowom kopnęła najbliższy napęd. Zapomniała tylko o zmniejszonej sile grawitacji, w związku z czym napęd ani drgnął, za to ona poleciała pięknym łukiem na środek korytarza, młócąc rękoma powietrze. I wylądowała z głośnym plaśnięciem na tyłku. Z niezrozumiałych powodów technika ten widok nie rozbawił, lecz rozwścieczył. Odpiął pasy i zaczął złazić z holownika, najwyraźniej mając zamiar komuś przylać. Na ten widok obaj mechanicy pospieszyli koleżance z pomocą. W tym momencie Honor złapała się najbliższej poręczy i zatrzymała. - Stać! - Jej sopran nie był wiele głośniejszy niż zwykle, ale zabrzmiał niczym strzelenie z bata. Wszyscy odwrócili się zaskoczeni, a ich szok wzrósł na widok osoby, która wydała ten rozkaz. Nim zdołali się otrząsnąć, Honor oznajmiła rzeczowo: - Nie wiem, kto tu komu co zrobił, i nie obchodzi mnie to. Interesuje mnie uprzątnięcie tego bałaganu i wysłanie każdego z was w dalszą drogę. Mechanicy pozbierają to, co im się rozsypało, i tym razem przymocują ładunek solidnie do palety. Dalej, do roboty: starszy mechanik da przykład, a pozostali jej pomogą. Wykonać! - Po czym odwróciła się ku zaczynającemu się radośnie uśmiechać technikowi i dodała: - A ty nie szczerz zębów, tylko popraw kołnierze na tych napędach, nim któryś do końca się wysunie i rąbnie o pokład. I bądź łaskaw trzymać się właściwej strony korytarza przez resztę drogi, obojętnie dokąd się udajesz! - Eee... tak jest, ma'am! - Technik rozpoznał autorytet, ledwie usłyszał jej głos, mimo iż należał do midszypmen wyglądającej na nieletnią uczennicę, i zdecydował, że lepiej nie rozdrażniać kogoś, kto w tak młodym wieku już potrafi tak rozkazywać. I to całkiem naturalnie. Wyprężył się nawet i zasalutował, a gdyby nie zmniejszona grawitacja, zdołałby strzelić obcasami, nim zabrał się do wykonania polecenia. Mechanicy najwyraźniej doszli do takich samych wniosków, bo pospiesznie pozbierali rozsypany ładunek, ustawili pojemniki na palecie i zabrali się do mocowania ich. Honor przyglądała się temu ze zniecierpliwieniem, przytupując leciutko. A siedzący na jej ramieniu Nimitz z rozbawieniem, gdyż wszyscy winowajcy (a najmłodszy był przynajmniej o pięć lat standardowych starszy od niej) wyglądali niczym przestraszone dzieciaki pod okiem zirytowanej opiekunki. I uwinęli się naprawdę błyskawicznie.
Po czym, gdy wszystko było już ułożone, przymocowane i poprawione, cała czwórka odwróciła się w stronę Honor. - Tak już lepiej - pochwaliła. - Sugeruję, żeby teraz wszyscy wrócili do wykonywania obowiązków z nieco większą rozwagą i ostrożnością, niż miało to miejsce przed chwilą. - Aye, aye, ma'am! - rozległ się nieco niezgrany chór głosów. Honor kiwnęła głową i oba konwoje ruszyły - każdy w swoją stronę i znacznie wolniej niż poprzednio. Ona zaś całkiem zadowolona z siebie podjęła przerwany marsz do magazynu, nieświadoma, iż tuż po niej zjawił się w pobliżu miejsca wypadku pewien podoficer, który był świadkiem tego, jak zaprowadzała porządek. * * * - I co Pepanc teraz sobie myślisz o radosnej bandzie naszych zasmarkanych maminsynków? - spytał radośnie bosman Flanagan. - Ja? - zdziwił się bosmanmat Shelton rozparty wy godnie w fotelu, trzymający nogi na najbliższym stole i kufel piwa w ręku. Niewielu mogło bezkarnie używać tego przydomka, ale z Flanaganem znali się ponad dwadzieścia lat standardowych. I łączyło ich coś, czego tylko oni sami nie nazywali wprost przyjaźnią. - A ty - potwierdził Flanagan, także wygodnie siedzący, choć nie z nogami na stole. - W życiu nie widziałem takich ofiar. Gdy weszli na pokład, założyłbym się, że nie wszyscy wiedzieli, które drzwi śluzy otwiera się najpierw. - Aż tacy źli nie byli. Surowi jak cholera i bez doświadczenia, fakt. Ale pracujemy nad nimi. Zanim dotrzemy do Silesii, będą z nich ludzie. A z niektórych już prawie są. - Serio? - zdziwił się bosmanmat. Shelton kiwnął głową i zdziwienie Flanagana wzrosło. - A kto, jeśli wolno wiedzieć, wywołał tę pochwałę? - spytał. - Harrington - odparł zwięźle zapytany. - Trafiłem dziś na nią w Axial 1, kiedy robiła porządki. Cztery łajzy zdołały wpaść na siebie z ładunkiem: elektronika na pokładzie, paleta sztorcem, pół tuzina napędów prawie się wysmyknęło z kołnierzy, a czworo naszych podkomendnych właśnie miało wziąć się za łby, gdy się tam zjawiła. Mówię ci, miło było patrzeć, jak się za nich wzięła. Nie dość, że nie doszło do mordobicia, to jeszcze w rekordowym czasie uprzątnęli cały bajzel i ruszyli każde w swoją stronę. Flanagan zdziwił się jeszcze bardziej, słysząc w jego głosie aprobatę. - Proszę, proszę... - mruknął. - Nie sądziłem, że ma tak dobre płuca, żeby rugnąć. Taki miły głosik... przy krzyku nie brzmiał czasem głupio? - To właśnie było najpiękniejsze. - Uśmiechnął się Shelton. - Ona nie podniosła głosu. Nie musiała. To dziewczę samym tonem potrafi zedrzeć farbę z burty. Od lat czegoś równie miłego nie widziałem. - Mhm... znaczy się ten gnojek Santino może się od nich uczyć - podsumował niespodziewanie ponuro i zmieniając temat Flanagan. Tym razem Shelton był zaskoczony. Co prawda siedzieli w mesie podoficerskiej sami, ale przez te wszystkie lata z dziesięć, no może piętnaście razy zdarzyło się, by Flanagan takim tonem wypowiedział się o którymś z oficerów. - Od niej mógłby nauczyć się wszystkiego, a i tak by mu to nić nie dało. Od nich wszystkich mógłby się nauczyć sporo, gdyby zdołał trzymać gębę choć na tyle, aby usłyszeć, co mówią. - Już to widzę. - Właśnie. Nie dość, że jest głupi i arogancki, to uwielbia słuchać własnego głosu. - Co byłoby jeszcze do strawienia, gdyby na dodatek nie był takim kawałem sukinsyna - dokończył z czystym potępieniem w głosie Flanagan. - Kutas złamany! Ten ostatni epitet zaniepokoił Sheltona. - Słuchaj no, Flan, czy przypadkiem nie dzieje się coś, o czym powinienem wiedzieć? - spytał ostrożnie. - Wątpię, żebyś o tym nie wiedział, bo ślepy by to zauważył. Jak traktuje zasmarkańców, sam orientujesz się lepiej niż ja, a do swoich podkomendnych nie odnosi się lepiej. Ma dość instynktu samozachowawczego, żeby nie zadzierać ze starszymi podoficerami, ale reszta to dla niego śmieci. Choćby wczoraj zrugał jak burą sukę sygnalistę za coś, co sam spieprzył. Wiesz tak jak ja, że oficer, który zwala winę za własne błędy na innych, jest gówno wart i stanowi zagrożenie dla okrętu. A ten to najgorsze ścierwo, z jakim miałem do czynienia od lat. Pepanc, on się nigdy
niczego nie nauczy i zawsze pozostanie złamasem! - Nie dramatyzuj, widzieliśmy już różne okazy w oficerskich mundurkach. Wielu równie złych... ale żadnego, cholera, gorszego. Wiesz, chyba łamiemy właśnie przepisy, obszczekując pana porucznika przy piwie. - Wiem. A kiedy nam się to ostatnio zdarzyło? - skrzywił się Flanagan. - Więc chyba na to zasłużył, nie uważasz? Poza tym za długo się znamy... przyznaj, Pepanc: martwi cię to, jak traktuje zasmarkańców, zgadza się? - Martwi - przyznał Shelton. - Oni są naprawdę obiecujący, jak to się ładnie mówi. Zwłaszcza Harrington, ale nie tylko... i taki gówno warty wszarz robi co może, by ich zgnoić, pozbawić entuzjazmu czy w ogóle ochoty do czegokolwiek. No bo orać w nich i wymagać to jedno, a zupełnie co innego znęcać się nad nimi dwadzieścia godzin na dobę z czystej małpiej złośliwości. Dlatego że jesteś zbokol i daje ci to satysfakcję, a na dodatek wiesz, że jesteś zupełnie bezkarny, bo oni nić ci nie mogą zrobić. - Fakt. Nie dość, że ma za sobą przepisy i łańcuch dowodzenia, to oni mają świadomość, że jak mu niewystarczająco wlezą w dupę, to skończy ich karierę jednym raportem. Wystarczy parę zdań w opinii po tym patrolu i wszystkie nadzieje biorą w łeb. - Biorą albo i nie biorą. Jest druga możliwość... nie wiem, jak długo Harrington to wytrzyma. Przyznaję, że jak ją zobaczyłem z tym całym treecatem, to mi ręce opadły. Myślałem, że zacznie się piekło na pokładzie... najpierw w kojcu zasmarkańców, a potem gdzie indziej. A ona będzie taka pewna siebie, że aż strach. I pomyliłem się w obu przypadkach. A teraz powiem ci coś jeszcze, Flan, ta dziewczyna ma rozum, charakter i jaja. I zostanie kimś... chyba że Santino przegnie. Ale jeśli to zrobi, to może go spotkać wypadek... nie wiem, czy coś takiego planuje, czy będzie to spontaniczne, ale jest do tego zdolna. Jeżeli któregoś pięknego dnia ten wszarz dopiecze jej tak, że uzna, iż nie ma już nić do stracenia, może być różnie... Obaj popatrzyli na siebie i jakoś żadnemu nie przyszła ochota, by się uśmiechnąć na myśl o świeżym ścierwie martwego i nie opłakiwanego Elvisa Santino. * * * - Midszypmen Harrington, czy może dzięki jakiemuś niespotykanemu ciągowi logicznemu albo innym chorobliwym urojeniom rzeczywiście uznała pani to zadanie za kompetentnie wykonane? - spytał jadowicie El vis Santino stojący w wejściu do stanowiska grasera numer 3. Było to drugie działo energetyczne na lewej burcie, licząc od dziobu, i wszyscy obecni zgodnie z przepisami mieli na sobie skafandry próżniowe, gdyż od próżni oddzielał ich tylko pojedynczy właz, nie śluza powietrzna. W momencie ogłoszenia alarmu bojowego i obsadzenia stanowisk najpierw dehermetyzowano pomieszczenie, a potem potężny tłok wypychał całą działobitnię tak, by wylot emitera znalazł się poza kadłubem i można było bezpiecznie włączyć jego soczewki grawitacyjne. Honor zawsze bawiło to, że współczesne działa energetyczne także należało "wytaczać" niczym prymitywną artylerię ładowaną od przodu używaną na ziemskich żaglowcach wieki temu. Teraz jednak nie czuła śladu rozbawienia, jedynie wściekłość i niechęć do nadętego dupka będącego jej przełożonym. Ten stał oczywiście w swej ulubionej pozie, czyli na szeroko rozstawionych nogach, ujęty pod boki. No i rzecz jasna pojęcia nie miał, jakie uczucia ta kretyńska pozycja wzbudza u jego podkomendnych, a poza Honor w pomieszczeniu znajdowało się ich sześcioro, w tym bosmanmat Shelton. - Tak, sir. Uważam. - Zmusiła się do opanowanego tonu. Słysząc to, skrzywił się pogardliwie. - W takim razie mogę jedynie powiedzieć, że pani ocena jest błędna - warknął z tryumfem. - Nawet stąd widzę, że klapa dostępu technicznego tłoka głównego jest otwarta! - Jest otwarta, sir - zgodziła się Honor. - Kiedy ją otworzyliśmy, by sprawdzić.. .. - Nie przypominam sobie, żebym prosił o tłumaczenie się, midszypmen Harrington - przerwał jej. - Klapa jest nadal otwarta czy nie? Honor zacisnęła zęby, zadowolona, że nie ma tu Nimitza. Treecat nie miał skafandra, więc nie mógł jej towarzyszyć. Santino nie cierpiał od dawna i traktował go jak poważne zagrożenie. A tym razem była zbyt wściekła, by zdołać nad nim zapanować.... - Tak, sir. Jest otwarta - przyznała, zupełnie jakby już tego nie zrobiła. - A przypadkiem jest pani może świadoma, że stałe rozkazy i procedury wymagają, by wszystkie klapy dostępów technicznych i inne panele inspekcyjne były zamknięte po zakończeniu przeglądu i okresowych napraw?
- Tak, sir. Jestem - odparła ostrzej i wyraźniej niż dotąd. Prawy kącik jej ust zaczął drgać. A w oczach Elvisa Santino coś na ten widok błysnęło. - To jak, do cholery, ma pani czelność stać tu i wmawiać mi, że przegląd został zakończony?! - wrzasnął, pochylając się ku niej. - Z tego prostego powodu, że główny tłok jest uszkodzony, sir. Od ostatniego przeglądu w aktywatorze musiało powstać spięcie, gdyż na wewnętrznej stronie osłony widać ślady osmalenia. Diagnostyka wykazała niesprawność etapu 1 i 5. Dlatego zgodnie z rozkazami natychmiast zameldowałam o tym komandor LaVacher, która poleciła mi zostawić otwarty panel inspekcyjny, dopóki nie przyśle ekipy naprawczej. Mój raport zawiera wszystkie szczegóły, sir. I spojrzała mu w oczy nieustępliwie, świadoma, że robi błąd. Mówiła spokojnie, ale zarówno ton, jak i ostatnie zdanie całkowicie jednoznacznie świadczyły, co myśli o nim i o tym incydencie. I najwyraźniej dotarło to do adresata, gdyż w oczach Santino zapłonęła wściekłość, a jego twarz poczerwieniała. - Sądzę, że zna pani karę za niesubordynację! - warknął. Honor nie odpowiedziała. Santino poczerwieniał jeszcze bardziej. - Zadałem zasmarkańcowi pytanie! - Przepraszam, sir, nie wiedziałam, że pomyślał pan to jako pytanie, bo brzmiało jak stwierdzenie - odpaliła, nawet się nie zastanawiając. - To nie było stwierdzenie! - W głosie Santino nie wiele już pozostało poza wściekłością. - I nadal czekam na odpowiedź! - Tak, sir. Znam karę za niesubordynację. - Doskonale, proszę zasmarkańca, bo zasmarkaniec właśnie na nią zarobił! Teraz precz mi z oczu. Midszypmen ma natychmiast udać się do swojej kwatery i pozostać tam, dopóki osobiście nie wydam innych poleceń. - Tak jest, sir. Honor wyprężyła się, zasalutowała, odwróciła się na pięcie i odmaszerowała z wysoko uniesioną głową, zanim Santino zdążył cokolwiek dodać. * * * Słysząc brzęczyk przy drzwiach wejściowych, komandor Layson uniósł głowę znad ekranu i nacisnął klawisz zwalniający zamek. Drzwi otworzyły się i wszedł porucznik Santino. - Chciał mnie pan widzieć, sir? - spytał. Layson jedynie kiwnął głową i przyglądał mu się zimnym, pełnym namysłu wzrokiem. Jego twarz nie wyrażała niczego, ale Santino wyraźnie się zmieszał. Na razie było to tylko zmieszanie, ale od zaniepokojenia dzielił go tylko jeden krok. A cisza się przeciągała. W końcu po dobrych trzech minutach porucznik Santino nie mógł jej już dłużej znieść - odchrząknął i zapytał: - Czy mogę się dowiedzieć, dlaczego chciał mnie pan widzieć, sir? - Może pan - poinformował go Layson, odchylając się na oparcie fotela i splatając dłonie na brzuchu. Siedział tak przez dobre pół minuty, nie spuszczając wzroku z twarzy porucznika, który denerwował się coraz bardziej. W końcu powiedział neutralnym tonem: - Jak rozumiem, dziś wyniknęły pewne... problemy z midszypmen Harrington, poruczniku Santino. Może opowiedziałby mi pan, o co chodziło. Santino najpierw wytrzeszczył oczy, potem poczerwieniał. Jeszcze nie zameldował o niesubordynacji tej siksy, więc najwidoczniej zdążyła się już pierwszemu oficerowi wypłakać w mankiet. Dokładnie tak jak podejrzewał! Jeszcze zanim ta przemądrzała i rozpuszczona gówniara znalazła się na pokładzie, wiedział, że będzie miał z nią problemy, a to, co nastąpiło potem, jedynie upewniło go, że słusznie go ostrzegano. Co prawda niby "niewłaściwe" było, że jeszcze przed poznaniem zasmarkańców otrzymał o nich informacje, ale ona i jej parszywy zwierzak w pełni zasłużyli na specjalne traktowanie, jakie dzięki temu ostrzeżeniu, za które był wdzięczny, faktycznie ich spotkało. Widział w jej oczach arogancję od pierwszego spotkania - jakby była przekonana, że jest lepsza od wszystkich wokół - i to właśnie był zdecydowany wybić jej z głowy. Bo tylko wtedy można było mieć cień nadziei, że da się z niej jeszcze zrobić cokolwiek wartego oficera. Nawet po dzisiejszej demonstracji bezczelności zaskoczyło go, że miała tyle tupetu, by poskarżyć się pierwszemu. Zakazał jej opuszczać kwaterę, co oznaczało także zakaz używania interkomu. Cóż, będzie trzeba to dodać do opinii, którą napisze po zakończeniu patrolu... W tym momencie zdał sobie sprawę, że zastępca dowódcy nadal czeka na odpowiedź, i wziął się w garść.
- Naturalnie, sir. Midszypmen Harrington dostała rozkaz przeprowadzenia okresowego przeglądu grasera numer 3. Kiedy przybyłem, by sprawdzić jego wykonanie, była gotowa do podpisania protokołu i kazała już ludziom opuścić działobitnię. Zauważyłem, że jedna z klap technicznych nadal pozostaje otwarta, co jest niezgodne z obowiązującymi rozkazami. Gdy zwróciłem jej na to uwagę, zachowała się bezczelnie i odpowiedziała w niesubordynowany sposób, toteż kazałem jej wrócić do kabiny i nie opuszczać jej do momentu odwołania rozkazu. - Rozumiem... - Layson lekko zmarszczył brwi. - A w jaki dokładnie sposób przejawiły się ta arogancja i niesubordynacja? - Cóż, sir... - odparł nieco ostrożniej Santino. - Zapytałem, czy uważa zadanie za zakończone, powiedziała, że tak. Więc wskazałem otwartą klapę i spytałem, czy zna rozkazy i procedury nakazujące zamykanie wszystkich klap i paneli inspekcyjnych, jeśli nie są używane do dokonania napraw lub przeglądów. Odpowiedziała, że zna, ale jej ton i zachowanie były bezczelne. Kiedy zażądałem wyjaśnień, poinformowała mnie, że odkryła usterkę w oprzyrządowaniu tłoka i zameldowała o tym komandor LaVacher. Nie mogłem o tym wcześniej wiedzieć. Wyjaśniła to w sposób nader arogancki, tak dobierając słowa, by okazać pogardę starszemu stopniem oficerowi. W tych warunkach nie miałem innego wyjścia, jak tylko natychmiast zwolnić ją z wykonywanych obowiązków i odesłać do kwatery z zakazem jej opuszczania. - Rozumiem... - powtórzył Layson, siadając prosto. - Niestety, poruczniku Santino. Słyszałem zupełnie inną wersję przebiegu tej rozmowy. Poza jej treścią nić się nie zgadza, prawdę mówiąc. - Sir? - Santino wyprężył się jak na paradzie. - Sir, jeżeli Harrington próbowała... - Nie powiedziałem, że usłyszałem to od midszypmen Harrington! - przerwał mu lodowato Layson. Santino z trzaskiem zamknął usta. - Ani też nie powiedziałem, że usłyszałem to od jednej osoby - dodał równie lodowato pierwszy oficer. - Mam sześć relacji naocznych świadków i ani jedna z nich, ani jedna, poruczniku Santino, nie opisuje tego zajścia w sposób choćby zbliżony do pańskiej wersji. Byłby pan może tak uprzejmy i wytłumaczył mi, skąd ta rozbieżność? Santino oblizał wargi, czując na plecach zimny pot. Dopiero w tym momencie uświadomił sobie, jakim tonem przemawia Layson. I zaczął się bać. - Sir, przedstawiłem jedynie własne wrażenie. I z całym szacunkiem, sir, ale miałem dość czasu i okazji, by obserwować zachowanie Harrington, co dało mi jako jej bezpośredniemu przełożonemu lepsze podstawy do oceny jej zamiarów i zachowania w tym konkretnym przypadku, niż mogłoby mięć sześciu członków załogi nie posiadających podobnych doświadczeń. - Wśród tych sześciu członków załogi jest bosmanmat służący w Królewskiej Marynarce siedem lat dłużej niż pan żyje, poruczniku Santino. Przez te lata miał on okazję poznać więcej midszypmenów niż pan dań obiadowych! I nie mam zamiaru wysłuchiwać insynuacji, że jest zbyt niedoświadczony, by formułować wiarygodne i sensowne opinie o charakterze i zachowaniu midszypmen Harrington. Czy wyraziłem się wystarczająco jasno? - Tak jest, sir! Santino pocił się już zauważalnie. Layson zaś wstał i oznajmił odrobinę jedynie łagodniejszym głosem: - Prawdę mówiąc, poruczniku Santino, to ja poprosiłem bosmanmata Sheltona o opinię parę dni temu, gdy zaczęły do mnie docierać pewne niepokojące wieści o naszych kandydatach na oficerów. W związku z tym działał na mój rozkaz, zdając mi dziś relację z pańskiej... rozmowy z midszypmen Harrington. I naprawdę cieszę się, że był przy niej obecny, ten epizod potwierdza bowiem coś, co już podejrzewałem. Mianowicie to, panie Santino, że jest pan za głupi, żeby się wyszczać bez pisemnej instrukcji! Ostatnie zdanie zabrzmiało jak wystrzał i Santino drgnął. W następnej sekundzie zaś poczerwieniał, gdy dotarło doń, co usłyszał. - Sir, protestuję przeciwko temu, co pan sugeruje, i przeciwko słowom, jakich pan użył! Żadne przepisy kodeksu wojskowego nie wymagają, bym wysłuchiwał obelg i był obiektem szykan! - Ale pozwalają panu bezkarnie obrażać i szykanować midszypmen Harrington i jej kolegów, prawda? - Głos Laysona stał się nagle jedwabisty. - To chciał pan powiedzieć? - Ja... - Santino ugryzł się w język, rozumiejąc nagle, w jakim położeniu się znalazł. - Sir, sytuacja bynajmniej tak nie wygląda. Harrington i reszta są świeżo po akademii i nadal uczą się, że świat nie będzie im wycierał nosów. Nawet jeżeli sprawiam wrażenie... albo nawet jeśli bosmanmat sądzi, że ich szykanowałem, w rzeczywistości były to po prostu niezbędne posunięcia pomagające stanąć im na nogi i zostać królewskimi oficerami.
I spojrzał prosto w oczy Laysona. Ten zaś skrzywił się z niesmakiem. - Jakoś to właśnie spodziewałem się usłyszeć - oznajmił. - I oczywiście nikt nie zdoła udowodnić, że pan kłamie. Bo gdybym był w stanie to udowodnić, wylądowałby pan w pokładowym areszcie z prędkością światła. Ponieważ na razie nie mogę tego zrobić, coś panu wyjaśnię. I radzę, żeby pan uważnie słuchał, bo uczynię to tylko raz. Pierwszy oficer nie podniósł głosu, ale Santino z trudem przełknął ślinę, słysząc jego ton. Layson tymczasem obszedł biurko, przysiadł na jego blacie, skrzyżował ręce na piersiach i przyglądając mu się uważnie, oświadczył: - Do pańskiej informacji, panie Santino: ci młodzi ludzie już są królewskimi oficerami. Przechodzą również ostatni test praktyczny i są tu zarówno po to, by nabrać doświadczenia, jak i po to, by ostatecznie oceniono, do czego konkretnie przydadzą się Royal Manticoran Navy. Natomiast w niczym nie zmienia to faktu, że są pełnoprawnymi członkami załogi i królewskimi oficerami tak samo jak pan. A to oznacza, że mają być traktowani z należnym szacunkiem, zwłaszcza przez starszych rangą. Pierwszy patrol z założenia ma być dla nich ciężki i stresujący. Celem jest danie nam okazji do oceny, jak każdy z nich się zachowa, będąc pod presją. Oni z kolei mają się nauczyć, że dadzą sobie radę z trudnymi zadaniami. Celem tego pierwszego patrolu nie jest narażanie ich na szykany, obelgi czy nie zasłużoną pogardę ze strony bezpośredniego przełożonego, który jest zbyt głupi, by znać swoje obowiązki. - Sir, nigdy nie szykanowałem ani nie obra... - Poruczniku, nigdy nie przestał pan ich szykanować i obrażać! - warknął Layson. - Oto prosty przykład: określenie "zasmarkaniec", choć potocznie przyjęte i mające wielowiekową tradycję, w stosunku do midszypmena odbywającego pierwszy staż jest określeniem slangowym, nie epitetem, którego obelżywie używa wobec niego jego własny oficer szkoleniowy! Od pierwszej chwili prześladuje ich pan i próbuje zaszczuć! I sprawia to panu przyjemność! Podejrzewam, że jest pan nie tylko głupi, ale i tchórzliwy, na co również niestety nie mam dowodów. No bo co może porucznikowi zrobić zwykły midszypmen, zwłaszcza jeśli wie, że tenże porucznik jednym zdaniem w opinii podsumowującej może zakończyć jego karierę? Santino nie odpowiedział - stał wyprężony z zaciśniętymi szczękami. Layson zaś przyglądał mu się przez chwilę z zimną pogardą, po czym dodał: - Zostaje pan zwolniony z funkcji oficera szkoleniowego kandydatów na oficerów, i to od zaraz, poruczniku Santino. Zamelduję o tym kapitanowi, który wyznaczy innego oficera do wykonywania tych obowiązków. Pan zaś niezwłocznie przygotuje akta wszystkich midszypmenów pozostających dotąd pod pańskim nadzorem, tak by były gotowe, gdy tylko pański następca zgłosi się po nie. Co więcej, nie podejmie pan żadnych działań przeciwko midszypmen Harrington czy jakiemukolwiek innemu midszypmenowi na pokładzie tego okrętu, bosmanmatowi Sheltonowi ani żadnemu z członków załogi obecnych dziś na stanowisku grasera numer 3. Każde działanie, które ja lub kapitan uznamy za próbę zemsty, będzie miało dla pana przykre konsekwencje, zapewniam. Czy wyraziłem się wystarczająco zrozumiale? Santino kiwnął gwałtownie głową. Layson zaś uśmiechnął się zimno i oznajmił: - Obawiam się, że nie dosłyszałem, panie Santino. Zapytałem, czy wyraziłem się wystarczająco zrozumiale? - Tak, sir - wychrypiał Santino. Komandor Layson uśmiechnął się ponownie. - Doskonale, poruczniku - powiedział cicho. - Może pan odejść. * * * Honor nigdy dokładnie nie dowiedziała się, co komandor Layson powiedział porucznikowi Santino, ale nienawiść we wzroku tego ostatniego jednoznacznie świadczyła o tym, że nie było to nić przyjemnego. Zarówno ona, jak i pozostali midszypmeni robili co mogli, by nie okazać żywiołowej radości, gdy komandor Layson ogłosił, że Santino zostaje zastąpiony przez porucznika Saundersa, ale nie bardzo im się to udało. I nikt im się, prawdę mówiąc, nie dziwił - okręt jest w końcu niewielkim światem, w którym plotki rozchodzą się błyskawicznie. Nastrój w kabinie i humory midszypmenów uległy natychmiastowej poprawie. Za radośnie złośliwymi pozorami krył się wymagający zawodowiec, ale Saundersowi nawet przez myśl nie przeszły podobne szykany czy pogarda będące u Santina czymś naturalnym. Nikt poza naiwnym durniem (a midszypmeni na pokładzie War Maiden nie należeli ani do pierwszych, ani do drugich) nie traktował lekko Saundersa, kierując się pozorami, lecz nie przejawiał on skłonności do wyżywania się na midszypmenach. I to był już wystarczający powód, by go od razu polubili.
Niestety, ich szczęście nie było pełne, gdyż nie byli w stanie całkowicie uniknąć kontaktów z porucznikiem Santino. Taktyka bowiem była jedną z najważniejszych dziedzin ich szkolenia - dlatego zresztą pomocnik oficera taktycznego tradycyjnie miał pod swą pieczą midszypmenów nie tylko w Royal Manticoran Navy. Santino został zdjęty z tej funkcji, ale nie został zwolniony z pozostałych obowiązków. Już to pierwsze musiało znaleźć odzwierciedlenie w jego aktach, co stało się powodem nienawiści, która go przepełniała, natomiast drugie ciągle mu o tym przypominało. I choć komandor porucznik Hirake jakoś tak przypadkiem zaczęła się znacznie częściej zajmować szkoleniem midszypmenów, fizyczną niemożliwością było choćby zameldowanie się jej tak, by nie znaleźć się w pobliżu Santino. A przynajmniej przez połowę czasu to on nadzorował ich treningi w symulatorach, co nikomu - ani im, ani jemu nie sprawiało żadnej przyjemności. Starał się wyraźnie trzymać oficjalnych reguł i gryźć w język, ale przychodziło mu to z trudem, a błysk nienawiści był ciągle obecny w jego oczach. Honor momentami prawie mu współczuła. Ale tylko prawie, bo Elvisowi Santino naturalnie nawet przez myśl nie przeszło, że sam jest sobie winien. Według niego wszystkiemu winna była Honor Harrington i na niej skupiała się jego nienawiść, której w żaden sposób nie potrafił ukryć. Honor zaś nie widziała żadnego powodu, by żałować kogoś tak wrednego. Pod jednym względem jej sytuacja się pogorszyła - zdawała sobie sprawę, że powinna zachowywać się wobec niego tak, jakby nić nie zaszło, co sprawiało jej naprawdę dużą trudność. Maskowała to nieporównanie lepiej niż Santino nienawiść do niej, ale nie było to łatwe. Miała przy tym świadomość, że Layson nie mógł bardziej ograniczyć ich wzajemnych kontaktów, nie zawieszając Santino w ogóle w obowiązkach, do czego ten nie dał mu wystarczającego powodu. A czasami zastanawiała się, czy pierwszy oficer nie postąpił tak celowo - w ten sposób mógł sprawdzić, jak ona i pozostali midszypmeni zachowają się w trudnej sytuacji, którą dodatkowo pogarszały problemy osobiste. I to sytuacji trwającej dłuższy czas. Generalnie jednakże rozwijała się i rozkwitała, mogąc wreszcie w spokoju ducha zająć się wyłącznie tym, czym powinna od początku, czyli nauką i nabieraniem doświadczenia. To, że krążownik przybył na teren Konfederacji Silesianskiej krótko po pozbyciu się Santino, spotęgowało zadowolenie Honor. Choć w chwilach szczerości przyznawała, że nie dla wszystkich mogły być zrozumiałe główne tego zadowolenia (by nie rzec uszczęśliwienia) powody. Obiektywnie bowiem rzecz biorąc, Konfederacja Silesianska była gniazdem żmij, w którym kotłowały się rozmaite frakcje polityczne zwalczające się na wszelkie możliwe sposoby, kwitła korupcja na skalę całych systemów planetarnych i ciągle miały miejsce jakieś rewolucje, próby oderwania się planet czy większych obszarów. A rząd centralny z największym trudem wygrywał jednych przeciwko drugim, zachowując zgoła iluzoryczną władzę. Dla postronnego obserwatora, zwłaszcza cywilnego, było to środowisko mniej niż pożądane. Dla Honor wręcz doskonałe, gdyż to właśnie ciągły brak spokoju i ładu sprowadził tu ciężki krążownik Jego Królewskiej Mości z nią na pokładzie. A ona była gotowa sprawdzić się w prawdziwym świecie. Brak stabilizacji na obszarze Konfederacji stwarzał bowiem doskonałe warunki dla kupców z Królestwa Manticore. Powód był prosty - żaden lokalny handlowiec nie był w stanie na dłuższą metę zapewnić zaopatrzenia w nić poza podstawowymi produktami spożywczymi, a i to nie zawsze. A obywatele Konfederacji mieli swoje potrzeby tak jak wszyscy ludzie. Dlatego też był to doskonały rynek zbytu dla towarów spoza Konfederacji Silesianskiej. Niestety, tenże brak stabilizacji stwarzał idealne wręcz warunki dla piratów - piractwo więc kwitło, żerując na kim się dało, czyli w znacznej mierze na frachtowcach przybywających z Gwiezdnego Królestwa Manticore. Ponieważ były łakomymi kąskami, Królewska Marynarka musiała wyznaczać okręty wojenne do ich ochrony, a z uwagi na to, iż było ich zbyt mało, stosować drakońską politykę wobec piratów. Wprowadzanie jej w życie trwało od dawna i było powodem obecności HMS War Maiden w tym rejonie. Piratom bowiem trzeba było regularnie przypominać, jakie są konsekwencje ataków na tak pozornie atrakcyjny cel jak mający siedem czy osiem milionów ton frachtowiec. Zdobycie go dawało pirackiej załodze wielkie pieniądze, a jak wiadomo, chciwość jest niezwykłą siłą napędową. A nawet najgłupszy z nich doskonale wiedział, że Królewska Marynarka nie może być obecna wszędzie równocześnie, nikt inny zaś (no, może poza Imperialną Marynarką) nawet nie będzie próbował im przeszkodzić. I to właśnie były powody, dla których obszar Konfederacji Silesiańskiej stanowił od dziesięcioleci poligon, na którym oficerowie i załogi Royal Manticoran Navy nabierali bojowego doświadczenia, sprawdzali założenia taktyki i testowali uzbrojenie. Oprócz tego oficerowie uczyli się, jak poruszać się w labiryntach układów i układzików politycznych, robiąc coś naprawdę pożytecznego, czyli chroniąc handel Gwiezdnego Królestwa Manticore.
Dodać do tego należało przykry fakt - do zadań antypirackich zawsze przeznaczano zbyt mało okrętów, a ostatnimi laty sytuacja ta uległa pogorszeniu. Główny nacisk położono bowiem na rozbudowę umocnień chroniących terminale i nexus Manticore Wormhole Junction oraz na zwiększenie liczby okrętów liniowych, a do obsadzenia ich potrzeba było olbrzymiego wyszkolonego personelu. Jednostek lekkich zaczęło więc brakować wszędzie i do wszystkiego i musiało to mieć swoje konsekwencje zarówno dla HMS War Maiden, jak i pani midszypmen Harrington. Bo im mniej dowódców operowało na obszarze Konfederacji, tym więcej roboty miał każdy z nich. * * * Honor weszła do mesy jak zwykle z Nimitzem na ramieniu. Było późno, a ona po wachcie czuła się solidnie zmęczona, ale przed udaniem się na spoczynek musiała zrobić jeszcze jedno... Wyszli z nadprzestrzeni w systemie Melchor w sektorze Saginaw na krótko przed końcem wachty i miała doskonałą możliwość obserwowania tego procesu, jako że w tym miesiącu przydzielono ją do astronawigacji. Dzięki temu w zasadzie nie mając nić do roboty, jej obowiązki bowiem polegały na zastępowaniu oficera astronawigacyjnego, komandora Dobrescu, mogła skupić całą uwagę na tym wielce atrakcyjnym zjawisku. Brak zajęć wynikał z prostego powodu - wyjście z nadprzestrzeni było zbyt poważną sprawą, by powierzyć je midszypmenowi, Dobrescu zaś robił to setki razy, a na dodatek jego pomocnikiem był porucznik Saunders. Minusem przydziału do astronawigacji było zaś to, że w tej dziedzinie Honor czuła się najsłabsza. A raczej czuła się najbardziej niepewnie, bo teorię rozumiała doskonale i dopóki zostawiano ją samą, potrafiła dokonać właściwych obliczeń, i to nawet w niezbyt długim czasie. Niestety, była midszypmenem, czyli nadal się uczyła, a z niezrozumiałych (przynajmniej dla niej) powodów zarówno Królewska Marynarka jako taka, jak i Dobrescu czy Saunders oczekiwali, że udowodni, iż potrafi dokonać podstawowych obliczeń, dysponując jedynie kalkulatorem, kartką i ołówkiem. Co z jednej strony było czystą torturą, a z drugiej oczywistym nonsensem. Teoria teorią bowiem, a obliczenia obliczeniami i Honor w tych ostatnich nigdy nie była tak naprawdę dobra. Stanowiło to swoisty paradoks, gdyż wszystkie testy wykazywały, że powinna być wręcz doskonała. Nie oznaczało to, że nie potrafiła określić pozycji okrętu -jeśli dawano jej spokój, dochodziła do właściwego wyniku. W końcu. Albo, gdy nie miała czasu na deliberacje i pamiętanie, że nie jest dobrym matematykiem, odpowiedź pojawiała się szybko i jakoś tak sama z siebie. Ale prawie nigdy nie miała okazji do spokojnego dokonania obliczeń, gdyż z reguły jeśli nie Dobrescu, to Saunders stał nad nią wyczekująco. A wtedy zaczynały się schody... A szczytem niesprawiedliwości było to, że męczyła się zupełnie bez sensu, bo nikt nie obliczał pozycji okrętu czy czegokolwiek innego na piechotę. Po to były komputery, a jeżeli okręt doznałby takich uszkodzeń, że wysiadłyby wszystkie urządzenia astronawigacyjne, określenie, gdzie się znajduje, byłoby najmniej istotnym problemem spośród tych, z którymi trzeba byłoby sobie poradzić. Bez komputerów nie dało się używać ani kompensatora bezwładnościowego, ani generatora hipernapędu, ani nawet reaktora, więc naprawa systemu komputerowego była najważniejsza. A gdy się go naprawi, da się za jego pomocą ustalić pozycję. .. Niestety przełożeni nie byli zainteresowani poznaniem opinii niejakiej midszypmen Harrington, tylko jej umiejętności liczenia na piechotę, toteż mordowała się regularnie, skrobiąc wyniki na papierze i klnąc na czym świat stoi. Na szczęście komandor porucznik Dobrescu miał poczucie humoru. I znaleźli się w normalnej przestrzeni, co oznaczało, że następnym razem będzie musiała martwić się tylko o głupie trzy wymiary. Co prawda byłoby milej, gdyby Melchor był ciekawszym systemem, biorąc pod uwagę, ile trudu kosztowało Honor i kalkulator wytyczenie kursu prowadzącego bezpiecznie do tego układu planetarnego, ale niestety nie był. Wokół gwiazdy typu G-4 krążyło co prawda siedem planet (w tym trzy gazowe giganty) i cztery pasy asteroidów, ale do za mieszkania nadawała się tylko jedna. Była to Arianna okrążająca Melchor w odległości dziewięciu minut świetlnych, czyli znajdująca się jedenaście minut świetlnych od granicy wejścia w nadprzestrzeń. Był to suchy, górzysty świat o płytkich morzach i niewielkich lodowcach oraz florze niskopiennej i pustynnej. Zasiedlony został ponad dwieście standardowych lat temu, ale kolonia dopiero po stu pięćdziesięciu latach zaczęła się rozwijać. Wtedy to bo wiem andermańskie konsorcjum górnicze zdecydowało się zaryzykować wydobywanie minerałów z pasów asteroidów. Zewnętrzne inwestycje i odkrycie zaskakującej ilości rzadkich pierwiastków spowodowały rozkwit ekonomiczny całego systemu planetarnego i przyciągnęły więcej imigrantów, niż rząd planetarny mógł się spodziewać. Niestety, gubernator
sektora potraktował całą sytuację jako wymarzoną okazję do nabicia sobie kabzy, co w Konfederacji nie było oryginalne. Na tym jednakże się nie skończyło, jako że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Po paru latach wspomniany dostojnik zaczął przekupstwami, szantażami i rozmaitymi innymi metodami wymuszać to, czego konsorcjum nie chciało dobrowolnie zaoferować, czyli udziały. W ciągu dziesięciu lat wraz z rodziną przejął ponad 30% akcji i zmusił pozostałych udziałowców z Imperium Andermańskiego do wyprzedawania swoich obywatelom Konfederacji. W efekcie po kolejnych dziesięciu latach cała firma górnicza znalazła się w ich rękach i coraz bardziej podupadała. W tym jednak momencie większość udziałowców postanowiła przynajmniej odzyskać swoje pieniądze. Jako udziałowca większościowego wbrew panu gubernatorowi i jego rodzinie ściągnięto Dillingham Cartel z Gwiezdnego Królestwa Manticore. Kartel sprowadził specjalistów górniczych i zaczął modernizację sprzętu pochodzącego sprzed pół wieku, silesjańscy właściciele nie inwestowali bowiem w urządzenia, a istniejące eksploatowali do granic możliwości. Honor podejrzewała, że górników z Manticore mogły przyciągać wyłącznie wysokie dodatki za niebezpieczną pracę, i wiedziała, że kartel poważnie traktował kwestie bezpieczeństwa. Na odprawie kapitan Bachfisch przedstawił systemy obrony zainstalowane przez Dillingham Cartel, a mające na celu ochronę tak planety, jak i centrów wydobywczych - i robiły one wrażenie. Naturalnie nie powstrzymałyby ataku żadnej regularnej eskadry, ale zupełnie wystarczały do odstraszania nawet większych grup piratów. Niestety rząd Konfederacji odmówił kartelowi zgody na posiadanie własnych okrętów wojennych, choćby tylko wewnątrzsystemowych, toteż musiał się on ograniczyć do umocnień stałych. Zakaz posiadania floty wojennej obowiązywał na całym obszarze Konfederacji i w opinii Honor był jedną z głupszych restrykcji. Naturalnie w zamyśle była to próba uniemożliwienia lub choćby ograniczenia piratom dostępu do uzbrojonych jednostek, ale wyjątkowo bezsensowna. Przypominało to odmawianie obywatelom zezwoleń na zakup broni (gdy jeszcze stosowano tę idiotyczną zasadę), podczas gdy przestępcy bez trudu mogli ją nielegalnie kupić, a policja nić nie robiła. Piraci bowiem na niedobór jednostek jakoś nie narzekali, Marynarka Konfederacji miała ważniejsze problemy niż uganianie się za nimi, a ci, którzy mogliby się bronić samodzielnie albo - tak jak w tym wypadku - zapewnić bezpieczeństwo całemu systemowi, nie mogli tego robić. Umocnienia i platformy obronne kartelu stworzyły bowiem strefy bezpieczeństwa, ale nie były w stanie chronić frachtowców wylatujących czy wlatujących w układ planetarny. Co naturalnie guzik obchodziło władze Konfederacji, jako że do systemu Melchor latały głównie statki należące do firm z Gwiezdnego Królestwa i Imperium, czyli obce. A obcy mogli ponosić straty, bo w końcu nikt ich tu nie zapraszał. Jeśli im się coś nie podobało, mogli się wynosić albo nakłonić własne rządy, żeby ich pilnowały. Naturalnie nikt tego tak zwięźle i jasno nie ujął, a rząd Konfederacji Silesianskiej wcale nie był zachwycony obecnością na swym terenie okrętów wojennych należących do innych flot, ale nauczył się już dawno temu, że Gwiezdne Królestwo Manticore i Imperium Andermańskie i tak je przyślą, by chronić własne statki. W efekcie sprawa ochrony systemu Melchor nie interesowała nikogo poza rządem Królestwa Manticore i RMN. Honor ta sytuacja się nie podobała, ale nie była nią zaskoczona. A każdy, kto miał aspiracje, by w przyszłości dowodzić królewskim okrętem, musiał być świadom, że ochrona własnych jednostek handlowych stanowiła jedno z najważniejszych zadań Royal Manticoran Navy. A to dlatego, że handel międzyplanetarny był podstawą ekonomii Gwiezdnego Królestwa. Dlatego też, cokolwiek by sądziła o lokalnych władzach i ich podejściu do obowiązków, była zadowolona, że się tu znalazła. Zdawała sobie też sprawę, że mało prawdopodobne jest, aby natknęli się na piratów. Było ich co prawda sporo, ale obszar Konfederacji był olbrzymi, a War Maiden mógł znajdować się równocześnie tylko w jednym miejscu. Jak często ostrzegał ją kapitan Courvosier, życie na pokładzie okrętu składało się w 10% z ciężkiej pracy, 89% z nudy i w 1% z ciężkiego przerażenia. W takiej jak ta okolicy proporcje te mogły uleć pewnym zmianom, ale z pewnością nie drastycznym - nuda i tak musiała przeważać. Chwilowo jednakże na jej nadmiar nie narzekała, a poza tym czuła głód i to właśnie był powód jej wizyty w mesie. Ponownej wizyty. Odruchowo rozejrzała się i odetchnęła z ulgą - Santino był nieobecny. Midszypmen w mesie oficerskiej był w sytuacji młodszego członka ekskluzywnego klubu na okresie próbnym - miał prawo tu przebywać, ale nie miało prawa być go słychać ani widać, dopóki któryś z pełnoprawnych członków nie zaprosił go do rozmowy. No i naturalnie był chłopcem na posyłki tychże pełnoprawnych członków, gdyż zgodnie z odwieczną tradycją nie zamierzali oni przerywać
sobie zasłużonego odpoczynku, by przynieść sobie na przykład coś do picia, skoro mogli po to wysłać kogoś o młodszych nogach. Przeciwko tej akurat tradycji wykorzystywania midszypmenów Honor nić nie miała. Generalnie ma się rozumieć, istniały bowiem wyjątki od reguły, którym nie zamierzała usługiwać. Konkretnie jeden wyjątek. Co prawda sprawdziła to wcześniej i stwierdziła, że Santino powinien być na wachcie, ale teoria z praktyką nie zawsze się pokrywały. W każdym razie nie znajdował się tutaj, co oznaczało, że nie musiała rejterować. Nie było także komandor porucznik LaVacher, która będąc nader sympatyczną i rozsądną istotą, miała jednak niespotykany wręcz talent do wynajdywania najprzeróżniejszych zajęć midszypmenom, z czego w dodatku bezwstydnie się cieszyła. Na obecnych widok Honor nie wywarł wrażenia - już zdążyli się przyzwyczaić do jej nieregularnych, acz częstych wizyt. Porucznik Saunders uniósł głowę znad książki i kiwnął jej na powitanie, komandor Layson i porucznik Jeffers, oficer logistyczny, zignorowali ją pochłonięci szachownicą, podobnie jak porucznicy Livanos i Tergesen z maszynowni grający w karty z chorąży Baumann. Zadowolona z takiego obrotu spraw Honor skierowała się do bufetu. To, co o tej porze można było tu znaleźć, czyli zimne przekąski, smakowało znacznie gorzej od normalnych posiłków, ale i tak nieporównanie lepiej od racji serwowanych wolnym od służby midszypmenom. A co ważniejsze z jej punktu widzenia, było go znacznie więcej. Nimitz zamruczał z aprobatą, gdy podała mu faszerowany serem seler, wyławiając smętnie wyglądającą oliwkę z sałatki dla siebie. Po czym zabrała się do konstruowania kanapki, jako że przyrządzenie uczciwej kanapki wymagało rozwagi i uwagi. Na chlebie najpierw wylądował majonez, potem mięso, musztarda, ser, plastry cebuli, kolejna warstwa mięsa, pomidor, ser, sałata i ogórek na zakończenie. Dołożyła na talerz trochę frytek, żeby dotrzymały kanapce towarzystwa, nalała sobie dużą szklankę zimnego mleka i żeby jej się nie zrobiło smutno, wzięła też dwie babeczki. No i kilka selerów dla Nimitza, któremu też się coś od życia należało. Po czym zaniosła to wszystko do wolnego stolika, postawiła i usiadła zadowolona z kompozycji. - Jakim cudem to się trzyma kupy bez antygrawitacji? - rozległ się zaskoczony głos komandora Laysona. Honor odwróciła głowę i uśmiechnęła się promiennie. Layson przyglądał się kanapce jeszcze przez chwilę ze szczerym podziwem, po czym potrząsnął głową z niedowierzaniem. Za to porucznik Jeffers zachichotał radośnie. - Zaczynam rozumieć, dlaczego kończą nam się pewne produkty - oznajmił tryumfalnie. - Zawsze wiedziałem, że midszypmeni to worki bez dna, ale to... Teraz on pokiwał głową z podziwem, a roześmiał się Layson. - Nie rozumiem tylko, jak można tyle zjeść i nie przytyć ani o kilogram - odezwała się z lekkim wyrzutem porucznik Tergesen. Była trzydziestoletnią blondynką, której nie można było określić mianem pulchnej, ale do chudych zdecydowanie się nie zaliczała. - Gdybym zjadała połowę tych kalorii o tej porze, wkrótce łatwiej byłoby mnie przeskoczyć, niż obejść! - dodała. - Cóż, mam raczej dużo zajęć, ma'am - poinformowała ją Honor. Była to święta prawda, a że niepełna, to już inna sprawa. Obecnie przeważająca większość nie traktowała mutantów jak istot gorszego gatunku, ale kiedyś tak było i tacy jak Honor potomkowie genetycznie zmodyfikowanych ludzi nadal wykazywali dużą ostrożność. Tym bardziej gdy modyfikacje te, tak jak w jej przypadku, były dziedziczne. - Fakt, że ma - zgodziła się chorąży Baumann. - Widziałam, jak wczoraj wieczorem ćwiczyła z sierżantem Tausigiem... sparring był kontaktowy, nie pozorowany. - Z Tausigiem?! - Layson aż się obrócił w fotelu, po czym spojrzał na Honor i spytał: - Proszę mi powiedzieć, midszypmen Harrington, jak dobrze zna pani chirurga porucznika Chiema? - Porucznika Chiema? - Honor zmarszczyła z namysłem brwi. - Zameldowałam się u niego na badania kontrolne zaraz po przybyciu na pokład, sir. I był gościem kapitana na jednym z obiadów, na który także byłam zaproszona, ale poza tym nie spotkaliśmy się, więc nie mogę powiedzieć, żebym go znała. A dlaczego pan pyta, sir? Powinnam go odwiedzić? Tym razem wszyscy obecni wybuchnęli śmiechem. Honor zarumieniła się gwałtownie, a dobiło ją radosne bleeknięcie Nimitza. Ale był to zwykły śmiech - nie było w nim złośliwości, szyderstwa czy satysfakcji, natomiast jego powód nadal był dla niej zupełnie niezrozumiały. Pierwszy z jej ogłupienia zdał sobie sprawę Saunders: - Sądząc z reakcji, wnoszę, że nie ma pani pojęcia, że nasz zacny sierżant zajął drugie miejsce w zeszłorocznym turnieju floty w walce wręcz, midszypmen Harrington? - spytał z uśmiechem.