David Weber
Światy Honor
Tłumaczył: Jarosław Kotarski
Linda Evans
Przybłęda
Doktor Scott MacDallan próbował przy użyciu kombinacji macania, klnięcia i pocenia się
obrócić wierzgającego niewdzięcznika, który uparł się przyjść na świat nogami do przodu, gdy
w jego życiu pojawił się przybłęda.
Dokładnie zjawił się przed domem państwa Zivoników. Gdyby Evelina Zivonik nie miała za
sobą paru bezproblemowych i łatwych porodów, Scott zdecydowałby się na cesarskie cięcie;
obrócenie płodu nie było jednak czynnością skomplikowaną, jeśli rzeczony płód się nie opierał.
Należało mieć też na względzie samopoczucie matki, która nie przepadała za skalpelem. Teraz
mimo iż spływała potem i jęczała, od czasu do czasu starała się nawet żartować.
Scott akurat złapał uparciucha, usiłując ignorować westchnienia i jęki pacjentki, gdy poczuł
taką falę rozpaczy, że bezwiednie jęknął i cofnął się.
– Co się stało, doktorze? – zaniepokoiła się Evelina.
Scott zamrugał gwałtownie oczami, próbując zapanować nad falą paniki.
– Przepraszam – wykrztusił. – Z panią i z dzieckiem wszystko w porządku...
Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, była utrata zaufania pacjentów. Co prawda lekarzy nie
palono już na stosach, ale pod pewnymi względami niewiele się zmieniło od czasów jego
przodków.
Evelina uniosła się na łokciach i przyjrzała mu się kry tycznie ponad własnym brzuchem.
– Dzięki Bogu – oceniła. – Ale z panem jest coś nie w porządku.
W tym momencie zza zamkniętych drzwi dobiegło rozpaczliwe bleeknięcie Fishera.
Fisher po jego domu i gabinecie poruszał się swobodnie, ale po domach pacjentów, gdy mu
towarzyszył, nie. Tym razem odgłos był tak rozpaczliwy, jakiego dotąd ni gdy w wykonaniu
treecata nie słyszał, a towarzyszyła mu taka fala emocji, że Scott odruchowo powiedział prawdę:
– Raczej z moim treecatem niż ze mną.
– Treecatem? – powtórzyła Evelina z lekką obawą i znacznie większym podziwem.
Podobnie bowiem jak większość ludzi nie bardzo była pewna, jak reagować na ich znaną od
niedawna obecność na planecie, i to w roli stałych sąsiadów.
– Tak. Jest bardzo zaniepokojony i wytrącony z równowagi, a ja nie mam pojęcia dlaczego.
Nigdy nie wyda wał tak rozpaczliwych dźwięków – dodał, spoglądając na drzwi sypialni.
– Cóż, prawdę mówiąc, to ledwie zaczęliśmy... – w głosie Eveliny słychać było niepewność
i zaniepokojenie. – Skoro są z nim jakieś problemy, niech się pan dowie, o co chodzi. Jeśli jest
ranny albo coś... ja się nigdzie nie wybieram, a mój stan pan zna.
Teoretycznie rzecz biorąc, na coś takiego nie pozwalała etyka zawodowa – zostawienie
pacjentki w połowie porodu, żeby zająć się treecatem, nawet nie powinno mu przejść przez myśl.
Ale Fisher dosłownie emanował nie szczęściem. Mimo to nie wszedł do sypialni pani domu,
choć doskonale wiedział, jak otworzyć drzwi. Te zaś do sypialni były zamknięte, ale nie
zablokowane. Scott przez moment rozważał, co jest ważniejsze: uspokojenie przyjaciela czy
wyciągnięcie na świat upartego noworodka.
– Niech go pan wpuści – zaproponowała Evelina. – Irina opowiadała nam o nim
i pokazywała hologramy, ale żywego treecata nigdy nie widziałam...
Tym razem w jej głosie nie było obawy, tylko ciekawość. I to ona przekonała Scotta.
– Dzięki. Fisher, chodź tu, drzwi nie są zablokowane.
Drzwi otworzyły się i do pokoju wpadł kremowoszary kształt. Wskoczył na ramię Scotta,
który jęknął cicho.
– Bleek! – oznajmił zdecydowanie Fisher, dotykając jego policzka obiema chwytnymi
łapami.
A potem wskazał jedną z nich na okno.
– Coś się stało na zewnątrz? – spytał Scott. – Coś groźnego?
Nie wyczuwał u treecata obawy przed zagrożeniem. Byli razem od prawie dwunastu
standardowych miesięcy i coraz lepiej mu szło odczytywanie emocji Fishera dzięki zdolnościom
empatycznym odziedziczonym po szkockich przodkach. Początkowo zdolność ta go przerażała,
jako że nie dało się jej racjonalnie wytłumaczyć. Pierwszy raz, gdy mu się to przydarzyło, był
wręcz pewien, że doznał halucynacji; potem, gdy zrozumiał prawdę, znalazł się w nie lada
kłopocie, gdyż na Sphinksie takie umiejętności traktowano sceptycznie i podejrzliwie.
W najlepszym razie. W najgorszym posiadająca je osoba traciła zaufanie społeczności i stawała
się w jej oczach szarlatanem, a na to nie mógł sobie pozwolić. Gdzie indziej bywało jeszcze
gorzej – posiadanie tak „zasłużonych” przodków oznaczałoby automatycznie badania
psychiatryczne i oskarżenie o oszustwo. Na szczęście przodkowie ci co do jednego byli ze strony
matki, dzięki czemu nikt nie łączył z nimi szacownego rodu MacDallanów.
Nie chodziło o zagrożenie czające się na zewnątrz. Scott miał wrażenie, że ktoś lub coś na
zewnątrz jest w nie bezpieczeństwie i pogrążone w rozpaczy. No i nie ulegało żadnej
wątpliwości, że Fisher chce, by Scott jak najszybciej wyszedł na dwór.
– Fisher, teraz nigdzie nie wyjdę – oznajmił Scott. – Muszę odebrać poród!
W jasnobłękitnych oczach treecata błysnęło rozczarowanie. Miauknął rozdzierająco.
Równocześnie zaś z głównej części domu rozległ się chór dziecięcych głosów:
– Tato, chodź szybko!
– To treecat, tato!
– Ciociu Irino, na dworze jest treecat!
– Chory albo coś! Pospiesz się, tato!
Scott i Evelina Zivonik wymienili zaskoczone spojrzenia.
– Proszę iść – oznajmiła zdecydowanie kobieta. – Urodziłam już sześcioro dzieci i to też
urodzi się bez kłopotu, nawet jeśli pana przez kilka minut nie będzie. Jest pan jedynym lekarzem
w promieniu kilkuset kilometrów, a jeśli ten treecat jest ranny, potrzebuje pana w tej chwili
bardziej niż ja. A mnie przyda się chwila przerwy w tym grzebaniu.
Scott zaczerwienił się; ustawienie opornego płodu z oczywistych przyczyn mu nie
wychodziło i to właśnie wypomniała mu Evelina.
Fisher ponownie dotknął jego policzka.
– Bleek? – spytał prosząco.
– Jeszcze nigdy nie widziałem go w takim stanie. Dziękuję i zaraz wracam – zapewnił,
wyjmując rękę spomiędzy nóg pacjentki i sięgając po ręcznik.
Wolał nie mówić, że skoro Fisher prawie rok temu uratował mu życie, to powinien
przynajmniej spróbować spłacić ten dług.
Pospiesznie się obmył i wypadł na dwór, gdzie cały nieletni przychówek Zivoników
dosłownie tańczył wokół ojca i jego młodszej siostry Iriny Kisajewnej stojących dobre
dwadzieścia metrów od domu i uważnie przyglądających się niższym gałęziom najbliższego
palikowca. Scott zdołał zrobić trzy kroki, gdy usłyszał najbardziej przeraźliwy dźwięk, jaki
kiedykolwiek wydała w jego obecności żywa istota. Był to ni jęk, ni miauczenie, ni zawodzenie
– niczym wycie banshee doprowadzające celtyckich przodków Scotta do obłędu. Fisher siedzący
na jego ramieniu owinął ogonem jego szyję i zadygotał, miaucząc nieszczęśliwie.
Scott ruszył biegiem, odruchowo głaskając Fishera.
– Gdzie on jest? – spytał.
Aleksandr Zivonik bez słowa wskazał na poziomą gałąź wysokiego, rosnącego najbliżej
domu palikowca.
Scott musiał dobrze wytężyć wzrok, by dostrzec wtulonego w pień treecata, choć siedział on
niczym zwykły kot. Stworzenie było większe od Fishera – miało dobre siedemdziesiąt
centymetrów długości, nie licząc chwytnego ogona prawie równie długiego, ale zdecydowanie
zbyt chude. I wyglądało na chore lub ranne – nawet z tej odległości dojrzał, że jego
szarokremowe futro było poznaczone ogromnymi plamami o barwie zaschniętej krwi.
Futro było także bardzo brudne, co u treecata stano wiło prawdziwy ewenement.
– Fisher – powiedział cicho. – On jest ranny? Jeśli pozwoli mi się zbliżyć, będę mógł go
opatrzyć...
Przeraźliwy dźwięk ucichł nagle.
Przybysz miauknął cicho i powoli i robiąc przystanki, zaczął schodzić po pniu na ziemię.
Scott chciał doń pod biec, ale bał się go przestraszyć nagłym ruchem.
– Irina, zabierz dzieci do domu, bo jeśli się czegoś przestraszy, nie zejdzie i nie będziemy
mogli mu pomóc, a wydaje mi się, że bardzo tego potrzebuje – powiedział cicho.
Irina kiwnęła głową, ale polecenie wydał Aleksandr:
– Dzieciaki, do domu! Bez dyskusji!
Irina spojrzała z niepokojem na Scotta. Jako jedyna zdawała się rozumieć, jak głęboka
i skomplikowana więź po łączyła go z treecatem. No, ale też znała go najlepiej i najdłużej, bo
przez ostatnich kilka lat stali się przyjaciółmi.
Irina straciła męża podczas epidemii, która zdziesiątkowała mieszkańców planety,
a Scottowi jej towarzystwo sprawiało prawdziwą przyjemność. Była bystra, miała po czucie
humoru i potrafiła sprawić, by się odprężył nawet po ciężkim dniu. Miała też doskonałą intuicję,
ale nie szło to w parze z natarczywą dociekliwością. Spotykali się często i Scottowi brakowało
jej towarzystwa w ciągu ostatnich tygodni. Irina przeprowadziła się do brata; Evelina miała
pewne problemy z donoszeniem ciąży i Scott zalecił, by głównie leżała.
– Będzie mi miło, jeśli mi pomożesz – powiedziała, odwzajemniając spojrzenie błękitnych
oczu.
– Z przyjemnością – odparła, nie kryjąc zadowolenia.
Odczekali, aż Aleksandr zaprowadzi dzieci do domu.
Treecat tymczasem dotarł do najniższej gałęzi palikowca, usiadł na niej i miauknął żałośnie.
Fisher odpowiedział podobnym miauknięciem i spojrzał na Scotta, wskazując chwytną łapą
przybysza.
– Mam iść po niego? – upewnił się Scott.
– Bleek!
Nie zwlekając, podszedł do pnia i spojrzał w górę.
Obcy treecat siedział skulony i dygotał. Plamy na jego futrze były dawno zaschniętą krwią
i było jej zbyt wiele, by mogła należeć tylko do niego. Wyglądał też na zagłodzonego, zupełnie
jakby nie potrafił zdobyć pożywienia i nie mógł liczyć na pomoc klanu. To z kolei sugerowało
by wyrzutka, o ile treecaty miały taki zwyczaj... a z drugiej strony zachowanie Fishera przeczyło
takiemu wyjaśnieniu, bo zupełnie jednoznacznie domagał się, by pomóc przybyszowi.
– Cześć – powiedział cicho Scott, patrząc na treecata i starając się, by zabrzmiało to ciepło. –
Mogę ci pomóc?
Reakcja zaskoczyła go – treecat bleeknął cicho i wy raźnie, zeskoczył na ziemię i podbiegł
doń, po czym kurczowo objął jego prawą nogę tak chwytnymi, jak i środkowymi łapami.
Trzymał go, jakby życie od tego zależało. Z kolei Fisher zbiegł po Scotcie, przysiadł przy
obcym, dotykając prawie nosem jego nosa i zaczął cicho acz nie zwykle intensywnie mruczeć,
co jak Scott wiedział z do świadczenia, wywierało zaskakująco uspokajający efekt. Przykucnął
i wyciągnął powoli rękę. Zakrwawiony treecat wręcz uderzył łbem w jego dłoń, jakby pragnąc
do tyku. Scott pogłaskał go delikatnie, próbując zorientować się, jakie rany odniósł, i ku swemu
zaskoczeniu nie zna lazł nie tylko ran, ale nawet opuchlizny czy gorętszych miejsc sugerujących
obrażenia wewnętrzne. Treecat nadal pomiaukiwał żałośnie, a z emocji Fishera sądząc, mu siało
mu się przytrafić coś naprawdę tragicznego.
Scott miał dziwne przeczucie, że tak jego samego, jak i Fishera czekają poważne kłopoty.
W końcu zadowolony z oględzin spróbował podnieść przybysza, ale spotkało się to
z przerażonym bleeknięciem. Fisher natychmiast poło żył chwytne łapy na ramionach przybłędy
i zamruczał energicznie. Efekt był zgoła piorunujący – ten umilkł i czym prędzej wtulił się
w objęcia Scotta. Fisher zajął swoje zwykłe miejsce na jego ramieniu i Scott powoli wstał.
Irina stała kilka kroków z boku, przygryzając niepewnie dolną wargę. Widać było, że
chciałaby pomóc, ale nie wiedziała jak. Scott przywołał ją gestem, nie przestając głaskać kupki
nieszczęścia, podeszła więc powoli. Gdy stanęła obok, zakrwawiony treecat spojrzał na nią
i miauknął zupełnie jak skrzywdzone dziecko.
– Biedactwo! – westchnęła, wyciągając powoli ręce.
Dał się pogłaskać, a nawet nadstawił grzbiet, ale za równo chwytnymi, jak i środkowymi
łapami kurczowo trzymał Scotta za koszulę.
– Idziemy do domu – oznajmił Scott, ruszając powoli ku budynkowi. – Jesteś kośćmi
obciągniętymi skórą i brudny jak nieboskie stworzenie. Potrzebujesz wody, jedzenia i kąpieli.
Przynajmniej na początek. A potem zobaczymy czego jeszcze.
Nie przesadzał – pod palcami czuł wyraźnie każdą kość i ścięgno, a wysuszona, spękana
skóra wokół pyska, ślepiów i na opuszkach palców wskazywała na poważne odwodnienie.
Żadnych fizycznych obrażeń – mimo zakrzepłej krwi w wielu miejscach zlepiającej futro – nadal
nie dostrzegał.
Podeszli do grubych na metr, kamiennych ścian domu i Irina zawołała:
– Alek, znajdź jakieś mięso i miskę zimnej wody! On jest zagłodzony. Najlepiej daj to, co
zostało z wczorajszego obiadu!
Weszli do środka w momencie, w którym Aleksandr kończył wydawanie rozkazów:
– Karl, wyciągaj resztki indyka, Nadia, sprawdź, co z matką, Stasya, przynieś wody, a ty,
Gregor, znajdź parę czystych ręczników i napuść ciepłej wody do wanny. I zabierz Louisę, żeby
mi się tu nie plątała pod nogami!
Dzieciarnia zniknęła jak zdmuchnięta, a gospodarz dodał:
– Kuchnia jest tutaj.
I zaprowadził Scotta do jasno oświetlonego, przestronne go pomieszczenia, w którym
najstarszy syn stawiał właśnie na stół półmisek z pozostałościami po imponującym pieczonym
indyku. Resztki stanowiła dobra jedna trzecia ptaka, a stół był równie imponujący jak indyk, bo
zbudowano go najwyraźniej z myślą o szybko powiększającej się rodzinie.
– Częstuj się – zaprosił Karl, zaczerwieniony i nieco onieśmielony niespodziewanymi
wydarzeniami. – Smacznego.
Młodsza od niego Stasya przyniosła miskę z wodą, omal się przy tym nie wywracając, bo
zamiast patrzeć pod nogi, przyglądała się okrągłymi jak spodki oczyma treecatowi, którego Scott
dopiero stawiał na stole. Treecat wahał się przez moment, jakby upewniając się, że to faktycznie
dla niego, po czym entuzjastycznie zajął się indykiem, nie kryjąc głodu. Nie tylko dzieciaki
przyglądały mu się z zainteresowaniem – zwalisty Aleksandr Zivonik także. Nie było w tym
niczego dziwnego, jako że naprawdę niewiele osób widziało żywego treecata. A jeszcze mniej
treecata w czasie posiłku, gdy sprawnie posługiwał się palcami zwinnych łap.
Scott uśmiechnął się lekko.
– Fisher, ja mam tu coś do zrobienia, może ty z nim zostaniesz póki co?
Co prawda nie miał pojęcia, ile dokładnie z jego słów Fisher pojmuje, ale podstawowe
terminy i często używane słowa z całą pewnością rozumiał. I to coraz lepiej. Tak było i tym
razem – Fisher zeskoczył z jego ramienia na stół i mrucząc cicho, podszedł do głodomora
zajętego pałaszowaniem zdzieranego z kości mięsa.
Scott ściągnął brudną koszulę, oddał ją z uśmiechem Irinie i zajął się szybkim a dokładnym
myciem rąk w zlewie. Po czym pospieszył do sypialni.
– Z mamą wszystko w porządku – zameldowała Nadia, najstarsza z dziewcząt, ledwie stanął
w progu. – Co z treecatem?
– Zżera waszego indyka. Idź i obejrzyj go w akcji.
Zaproszenia nie trzeba było powtarzać – po Nadii pozostał tylko tupot.
– Nie jest ranny? – zaciekawiła się Evelina Zivonik, wyraźnie żałując, że nie może pójść
w ślady córki.
Jej zaciekawienie było o tyle zrozumiałe, że już nagłe pojawienie się wśród ludzi zdrowego
treecata było prawdziwym wydarzeniem, a zagłodzonego i pokrwawionego – wręcz
ewenementem. O treecatach zaś wiedziano tak mało, że powody, dla których znalazł się w tak
opłakanym stanie, miałyby prawo wzbudzić strach nawet u najspokojniejszych z natury
osadników. Sam Scott był zaniepokojony, mimo że od prawie roku standardowego jako
adoptowany miał kontakt z treecatem i zdołał lepiej niż większość ludzi poznać jego zwyczaje.
A ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała teraz Evelina Zivonik, było martwienie się czymś
innym niż własnym porodem, dlatego odparł z zawodowym spokojem:
– Nie znalazłem żadnych ran czy złamań, ale nie ryzykowałbym stwierdzenia, kiedy ostatni
raz coś jadł czy pił. Natomiast biorąc pod uwagę, jak pałaszuje waszego indyka, nie sądzę, by
miał jakieś obrażenia wewnętrzne.
– A ta krew, o której mówiła Nadia?
– Faktycznie jest jej sporo, ale to nie jego krew. A ponieważ nie potrafimy się zbyt dobrze
porozumiewać z treecatami, wątpię, byśmy się kiedykolwiek dowiedzieli, czyja ona jest.
Najważniejsze, że wasz mały gość uspokoił się i nic mu chwilowo nie grozi. Nie ma więc
powodów do obaw. Proszę się odprężyć, żebym mógł przekonać tego uparciucha do normalnego
wyjścia na ten świat. Dobrze?
Evelina Zivonik uśmiechnęła się słabo na znak zgody i zacisnęła palce na materacu, gdy
poczuła kolejny skurcz.
Scott sięgnął po opornego noworodka, marszcząc brwi i nie spuszczając wzroku z monitora.
Po kilku minutach obopólnych wysiłków przerywanych jedynie jękami rodzącej Scott
w końcu postawił na swoim.
– Mam cię! No, skoro już jesteś właściwie ustawiony, proponuję, żebyś wreszcie wyszedł
i dołączył do reszty rodziny. Do roboty, pani Evelino!
*
O istnieniu treecatów ludzie dowiedzieli się ledwie piętnaście standardowych miesięcy
wcześniej, gdy jedenastoletnia Stephanie Harrington przyłapała przedstawiciela tego gatunku na
kradzieży w przydomowej cieplarni. Złodziejaszek grasował tam od dawna, a przyłapany został
z kilkoma selerami naciowymi przywiązanymi do grzbietu specjalną siatką ładunkową nie
krępującą ruchów. Seler naciowy ginął w różnych miejscach od dłuższego czasu – nikt nie
wiedział, dlaczego akurat to warzywo treecaty tak sobie upodobały – ale od dnia tego
pierwszego spotkania przedstawicieli dwóch ras treecaty dosłownie wyroiły się z lasów na całej
planecie, powodując gwałtowne zwiększenie zapotrzebowania na seler naciowy, tym razem już
jak najbardziej oficjalnie i legalnie. Obiektywnie rzecz biorąc, ludzkie domostwa odwiedziło ich
niewiele, ale fakt, że w tak krótkim czasie pojawiły się wszędzie, sugerował, że jest ich
naprawdę dużo i że mają nader rozwinięty system łączności o nieznanej ludziom naturze. Było
więc tym bardziej godne podziwu, że przez przeszło pół standardowego wieku zdołały
całkowicie ukryć swe istnienie przed dysponującą rozwiniętą techniką cywilizacją ludzką.
Aż do chwili pojawienia się przedsiębiorczego i pomysłowego dziewczęcia z kamerą
i lotnią.
Sporo treecatów adoptowało ludzi tak jak ten, który uratował Stephanie, i żyło wśród nich,
większość jednak jedynie odwiedzała sąsiadów. Liczba adoptowanych nie była duża – średnio
jeden człowiek na milion, ale biorąc pod uwagę, że przez pięćdziesiąt lat standardowych ludzie
nawet nie podejrzewali istnienia treecatów, była to duża zmiana. Także zmiana taktyki ze strony
treecatów.
Nie ulegało wątpliwości, że treecaty były tak samo ciekawe ludzi jak ludzie ich, ale zdołały
dowiedzieć się znacz nie więcej, bo ludzie nadal prawie nic o nich nie wiedzieli. Nie byli nawet
w stanie określić prawdziwego poziomu ich inteligencji. Scott miał o niej znacznie lepsze
wyobrażenie, ale podobnie jak inni adoptowani nie dzielił się tą wiedzą. Podejrzewał, że dzięki
swym przodkom odziedziczył pewne cechy powodujące, że lepiej niż większość ludzi wyczuwał
emocje treecatów, które z kolei były znacznie inteligentniejsze, niż podejrzewał przeciętny
mieszkaniec Sphinksa, o reszcie Królestwa Manticore nie wspominając. Był też pewien, że
Stephanie nie powiedziała nigdy całej prawdy o swoim treecacie, i wiedział dlaczego – dzięki
doświadczeniom z Fisherem.
Z nie do końca jasnych powodów każdy adoptowany był przekonany, że czegokolwiek by
się dowiedział o swoim treecacie, w żadnym wypadku nie powinien tego rozgłaszać.
W połączeniu z odruchem opiekuńczości, jaki wywoływały u ludzi te istoty, dawało to taki
właśnie efekt, że ci, którzy wiedzieli o nich najwięcej, mówili najmniej. Treecaty potrzebowały
pomocy ludzi, by uniknąć losu innych nisko rozwiniętych istot, które się pojawiały, a ostrożność
i tajemniczość były rozsądne, dopóki wiedziano tak nie wiele o ich biologii, społeczności czy
kulturze. Zwłaszcza jeśli chodzi o reakcje długofalowe, które u ludzi często były odmienne od
tych pierwszych, impulsywnych.
A to było niełatwe zadanie dla adoptowanego, nawet takiego jak on, mającego niejako we
krwi skłonność do skrytości. Rozumienie Fishera nie przychodziło Scottowi łatwo mimo
przebłysków intuicji i empatii, których coraz częściej doświadczał. To, że treecaty były
empatami, potwierdzali wszyscy adoptowani, to, że były także telepatami, niewielu, ale samej
choćby empatii nie dawało się w żaden sposób ani zmierzyć, ani nauczyć. Ze zrozumiałych
powodów wpędzało to w grupową frustrację ksenozoologów.
A obecnie także Scotta MacDallana.
Przybłęda, jak go ochrzciły pociechy rodu Zivoników, opchał się indykiem, wypił pół miski
wody i poszedł spać. Scott po szczęśliwym odebraniu porodu najmłodszego Zivonika imieniem
Lev obudził go bezceremonialnie i zafundował kąpiel w ciepłej wodzie, pomagając pozbyć się
z sierści brudu i zakrzepłej krwi. Treecat nie protestował i potem za nic nie chciał go puścić.
Cokolwiek by mu proponowano, trzymał się kurczowo jego koszuli i trząsł jak w febrze.
Na dokładkę Fisher robił, co mógł, by przekonać Scotta do jak najszybszego wyjścia na
zewnątrz. Jak Scott podejrzewał, przekazywał uczucia przybłędy, dodając do nich własne.
Być może było inaczej – mógł odbierać zgodne emocje obu treecatów. Natomiast w żaden
sposób nie potrafił pojąć, dlaczego tak go nakłaniały do wycieczki do lasu, zwłaszcza że miał za
sobą długi i męczący poród, po którym jedyne czego chciał, to wrócić do domu, i położyć się
spać.
Fisher musiał o tym wiedzieć, ale każda propozycja takiego rozwiązania i powrotu jako
takiego wywoływała jego żywiołową reakcję i żałosne skomlenie jego towarzysza. Scott
w końcu spróbował logiki, klnąc w duchu własną uległość.
– Fisher, za dwie godziny będzie ciemno, a ja muszę się wyspać. I nie chcę latać po ciemku,
bo jestem zbyt zmęczony.
W odpowiedzi usłyszał kategoryczne:
– Bleek!
– Może pan wyczuć, jak daleko musi pan ich zdaniem pójść? – spytał nieco niespodziewanie
gospodarz.
Scott zniechęcony pokręcił głową.
– Takich informacji nikt nie potrafi od nich uzyskać. Tak naprawdę są to jedynie uczucia
i domysły; czasami za pomocą pytań, pantomimy czy różnych symboli mogę się z nim całkiem
dobrze porozumieć, ale to strasznie długi i irytujący proces. Taka rozmowa z kimś, kto nie
potrafi mówić ani pisać w żadnym zrozumiałym dla mnie języku, a odpowiada w takim, którego
ja nigdy się nie nauczę... Spróbujmy podejść do tego inaczej... Fisher, możemy tam polecieć?
W odpowiedzi otrzymał tak ogłupiającą mieszankę emocji, że musiał zamknąć oczy, by
dojść z nimi do ładu. Strach, niecierpliwość, wściekłość... zaskoczony tym ostatnim spojrzał na
Fishera, który siedział nieruchomo na stole na przeciw niego i przyglądał mu się poważnie.
– Bleek – potwierdził zdecydowanie.
– Nie wiem dlaczego, ale nie wydaje mi się, by chciały, abym tam leciał. Boją się pojazdów
latających – powiedział powoli. – A raczej ten nowy się boi, bo Fisher latał ze mną wielokrotnie,
ale teraz zgadza się z tamtym. A jeśli dobrze to odebrałem... a to jest naprawdę duże „jeśli”, to
tamten jest przerażony samym pomysłem.
Aleksandr uniósł krzaczastą brew.
– Tak? Cóż, można by więc zrobić sobie spacer... Jeśli przez godzinę niczego nie
znajdziemy, wrócimy. Pan się prześpi w gościnnym, a jutro od rana wyruszymy w dłuższą trasę.
– Bleek! – rozległ się zgodny chór obu treecatów.
– Chyba im się ten pomysł podoba – oceniła z uśmiechem Irina.
Alek kiwnął głową i dodał:
– Mam zapasowy karabin. Co prawda jest mało prawdopodobne, żebyśmy trafili na
hexapumę ale nigdy nic nie wiadomo i nie wejdę do lasu bez uczciwej broni.
– I bardzo słusznie – przytaknął Scott. – Widziałem, co hexapuma potrafi zrobić
z nieuzbrojonym człowiekiem, ale za pożyczkę dziękuję: mam broń w wozie, zaraz ją przyniosę.
Chodź, Fisher!
*
Zadanie okazało się trudniejsze, niż przypuszczali, treecat przybłęda bowiem za nic nie
chciał się zbliżyć do pojazdu. Skończyło się na tym, że siedział pod najbliższym drzewem
i miauczał, gdy Scott wyciągał broń i apteczkę i zastanawiał się, skąd też wziął się ten
gwałtowny strach. Mało prawdopodobne było, aby ktoś z powietrza zagrażał siedzibie klanu,
z którego pochodził zabłąkany osobnik, choć oczywiście nie dało się tego zupełnie wykluczyć.
Natomiast prawdopodobieństwo było niewielkie, bo nie dość, że treecaty jako istoty inteligentne
chroniło prawo, to i sąsiedzi chcieli, by wzajemne stosunki były dobre, toteż przejawiali wobec
nich nader opiekuńcze instynkty. Biorąc zaś pod uwagę mentalność kolonistów zasiedlających
Sphinksa, winny czegoś takiego miałby naprawdę dużo szczęścia, gdyby po złapaniu tylko go
pobito...
Irina zgłosiła chęć udziału w wycieczce i Scott miał ochotę się zgodzić, gdyż w pierwszych
miesiącach po adopcji ogromnie mu pomogła przystosować się do ciągłej obecności Fishera.
Ponieważ jednak Evelina jeszcze nie doszła do siebie po porodzie, a mąż nie bardzo chciał ją
zostawić samą z dziećmi, stanęło na tym, że zostanie, a Scottowi towarzyszyć będą Aleksandr
i Karl, jego najstarszy, mający piętnaście standardowych lat syn.
– Tylko uważaj na siebie – powiedziała Irina zaniepokojona. – Nie wiemy, co się stało ani co
one chcą ci pokazać. Niepokoi mnie to.
– Mnie też, ale możesz mi wierzyć, że będę bardzo uważał – zapewnił.
I pocałował ją lekko.
– To dobrze – uśmiechnęła się Irina. – W takim razie idź rozwiązać zagadkę. Wiem, że aż
się do tego palisz.
Potarł nos, woląc nic więcej nie mówić – Irina znała go zbyt dobrze, by zaryzykował
kłamstwo.
– Skontaktujemy się, jeśli tylko coś znajdziemy – obiecał.
– Będę czekała w pobliżu komunikatora.
Wyruszyli. Prowadził Aleksandr, a Karl osłaniał tyły jako dobry strzelec. Scott wiedział, że
ma najbezpieczniejszą pozycję, ale oprócz karabinu niósł plecak będący apteczką polową, i to
dobrze zaopatrzoną. Doświadczenie bowiem nauczyło go, że na wycieczki po lasach
porastających większość powierzchni planety dobrze jest zabrać nadkomplet medykamentów, bo
nigdy nie wiadomo, co może okazać się potrzebne w tej plątaninie palikowców.
Lasy na Sphinksie były bowiem prawie jednorodne – składały się z drzew jednego gatunku
zwanych palikowcami. Drzewa te rozrastały się, wypuszczając cztery proste gałęzie równolegle
do ziemi na wysokości trzech do dziesięciu metrów nad nią niczym szprychy koła. Gałęzie
tworzyły prawie kąt prosty i regularnie wypuszczały „korzenie” rosnące prostopadle w dół, które
po dotarciu do gleby stawały się kolejnymi pniami. Po pewnym czasie wypuszczały własne
gałęzie, tylko inaczej ustawione niż te, z których wyrosły. Oprócz tego palikowce poniżej
i powyżej nich wypuszczały normalne, przypadkowo rosnące ku górze i na boki gałęzie jak
każde inne drzewo. Te cztery proste stanowiły po prostu podstawę ich reprodukcji. W ten sposób
jeden palikowiec mógł rozrosnąć się na obszar setek kilometrów kwadratowych, tworząc zielony
dywan zdolny przekraczać rzeki, o ile nie były zbyt szerokie, i do pewnej wysokości wdrapując
się na górskie zbocza. Genetycznie wszystkie tworzące go drzewa były identyczne.
W konsekwencji marsz przez taki las był sprawdzianem z orientacji w terenie, ponieważ nie
sposób było poruszać się w linii prostej na dłuższych niż kilkumetrowe odcinkach. Ten
zwariowany i niewygodny dla ludzi sposób reprodukcji stworzył jednakże środowisko idealne
dla treecatów. Treecaty były stworzeniami nadrzewnymi, a palikowce stworzyły dla nich
superautostrady łączące wszystkie miejsca na każdym z kontynentów. A przynajmniej wszystkie
porośnięte przez palikowce.
Dlatego zupełnie naturalne było, że ledwie weszli do lasu, oba treecaty wspięły się na
najbliższy pień i zaczęły poruszać się po systemie gałęzi. Oczywiście przemieszczały się
znacznie szybciej niż ludzie, toteż co chwilę musiały się zatrzymywać, by poczekać na nich.
Scott nie był miłośnikiem pieszych wycieczek, ale za to zapalonym wędkarzem, co na Sphinksie
oznaczało konieczność wędrowania po lasach, by dotrzeć w co ciekawsze a bardziej oddalone
miejsca. Oddawał się tej namiętności od dawna i kontynuował ją także po wyemigrowaniu
z planety Meyerdahl ponad trzy standardowe lata temu, kiedy to osiedlił się na Sphinksie.
Choć teoretycznie rzecz biorąc, na planecie nie było ryb w ziemskim tego słowa znaczeniu,
dla Scotta, jak i dla innych wędkarzy wszystko, co pływało w rzece i miało łuski, a nie posiadało
łap, było rybą. Tym bardziej jeśli pływało pod wodą i dawało się złowić na wędkę, jeśli do
haczyka przymocowano przynętę. Scott uwielbiał wędkować, a polubił przy tej okazji i las.
Zwłaszcza zapach liści palikowców i sposób, w jaki przez szczeliny w listowiu przenikały
promienie słoneczne, tworząc jakby ukośny złoty deszcz z drobniutkich smug światła.
Najbardziej jednak polubił czyste górskie strumienie o bystrych prądach i rzeki płynące przez
zalesione doliny. A ponieważ rok planetarny trwał dłużej od standardowego, po piętnastu
miesiącach zimy tyle samo trwała wiosna – jego ulubiona pora. Było to tym przyjemniejsze, że
został adoptowany przez Fishera, gdy wiosna już nastała, a trwała aż do tej pory. Podobało mu
się, że związek przedstawicieli dwóch inteligentnych ras zawiązał się w okresie, gdy przyroda
zamieszkanej przez nich planety budziła się do nowego życia.
Teraz wędrując przez las i co chwila zmieniając kierunek marszu, wciągał z rozkoszą
pachnące powietrze w płuca i uśmiechał się. A potem spojrzał w górę, na czekające na nich
treecaty, i uśmiech zniknął z jego twarzy niczym zdmuchnięty. To, co chciały mu pokazać, na
pewno nie było wesołe czy miłe, sądząc ze stanu, w jakim znalazł się treecat przybłęda.
A należało jeszcze pamiętać o zakrzepłej krwi, którą był pokryty: skoro nie należała do niego,
musiała należeć do kogoś albo poważnie rannego, albo martwego. Jeśli dodać do tego jego strach
przed latającymi pojazdami i wyraźną obawę przed ludźmi, dopóki Fisher nie sprowadził
„swojego” człowieka, stwarzało to nader dziwną sytuację. Tym bardziej że miauczał
wniebogłosy, a równocześnie przykleił się do Scotta niczym pijawka...
Pomimo iż przytłaczająca większość ludzi zamieszkujących Sphinksa życzliwie powitała
futrzastych sąsiadów, biorąc pod uwagę historię rasy ludzkiej, nie trzeba było zbyt wnikliwie
rozważać powodów, dla których treecat mógł się obawiać ludzi. Tym bardziej że wśród
kolonistów jak w każdej większej społeczności zdarzali się osobnicy nieprzyjemni, chamscy
i sprawiający kłopoty. Dały się także słyszeć tu i ówdzie niezadowolone głosy sprzeciwiające się
wyznaczeniu dużych połaci ziemi uważanych dotąd za atrakcyjne w przyszłości nieruchomości
na rezerwaty treecatów.
Wszystko to powodowało, że im bardziej zagłębiali się w las, tym humor Scotta stawał się
gorszy. I tym baczniej rozglądał się i nasłuchiwał, sprawdzając regularnie upływ czasu.
*
Gdy minęła uzgodniona godzina, Scott był sporo za Aleksandrem, bo wyczerpanie wzięło
górę nad ciekawością, a na dodatek nogi zaczęły zdrowo dawać mu się we znaki. Nie
przewidując wycieczki, nie zabrał ze sobą stosownego obuwia, a to, które doskonale nadawało
się do długiego chodzenia po mieście, w lesie niezbyt dobrze spełniało swoje zadanie. Dlatego
kiedy jego chronometr bipnął, informując o upływie standardowej godziny, z prawdziwą ulgą
oznajmił:
– Godzina minęła!
Odpowiedziało mu zamieszanie na najbliższej przed Aleksandrem gałęzi. Oba treecaty
zaczęły się dosłownie po niej miotać, miaucząc i bleekając. Po paru sekundach zmieniły taktykę
– wybiegały po gałęzi prowadzącej w kie runku, w którym się dotąd poruszali, i wracały, a Scott
odebrał od Fishera nie tylko znacznie silniejsze ponaglenie, ale i wrażenie, że są już naprawdę
blisko, choć nie potrafił uzasadnić, co go do tego przekonało.
– Pięć minut – zgodził się niechętnie. – Pięć minut i wracamy, choćbyś stawał na ogonie!
– Bleek! – zgodził się Fisher.
– Bleek, bleek! – zawtórował mu towarzysz.
Karl Zivonik uśmiechnął się złośliwie:
– Pięć minut, tak? Jak trudno jest odmówić czegoś treecatowi, panie doktorze?
– Uważaj, bo któregoś dnia jakaś urocza przedstawicielka tej sześcionogiej rasy uzna, że
jesteś dokładnie tym, kogo szukała, i wtedy przekonasz się na własnej skórze – ostrzegł Scott
z uśmiechem.
– A jakaś już kogoś zaadoptowała?
Scott spoważniał.
– Trafne pytanie – przyznał. – Bo prawdę mówiąc, nie słyszałem o tym. Może ktoś z tego
zespołu ksenobiologów, którzy mają je badać, będzie wiedział.
Ruszyli w dalszą drogę, przeszli przez wąski strumyk i jego bagniste brzegi i po paru
minutach Scott zauważył, że mimo iż słońce zachodziło, przed nimi robiło się jaśniej. Podobnie
było zawsze, gdy w czasie swych wędkarskich wycieczek zbliżał się do polany albo brzegu
szerokiej rzeki, przez którą palikowce nie zdołały się rozwinąć. Polany takie najczęściej
znajdowały się przy niewielkich jeziorkach albo też na terenach strawionych przez pożar.
Okazjonalnie nie znajdował wyjaśnienia, dlaczego akurat gdzieś nie rosły – być może gleba była
tam nieodpowiednia dla palikowców.
Minutę później po ominięciu wyjątkowo grubego pnia wyszli na skraj polanki i stanęli jak
wryci, było bowiem wyraźnie widać, że nie powstała ona w sposób naturalny. I nie wyglądała
naturalnie – przypominała dziurę wyrwaną w konarach drzew, długą na dobre dziewięćdziesiąt
metrów, pełną połamanych pni i gałęzi. Coś dużego i cięż kiego przebiło się przez korony drzew
i wyorało bruzdę, kierując się pod ostrym kątem ku ziemi i roztrzaskując wszystko, co napotkało
na swej drodze.
Poza drewnianymi szczątkami były też inne – poszarpane fragmenty metalu i kompozytów.
Mniejsze odłamki wryły się w pnie po obu stronach przesieki, stopniowo coraz bliżej ziemi.
Podążający ich śladem wzrok Scotta dostrzegł wreszcie źródło zniszczeń – jakieś dziesięć
metrów na lewo znajdował się wbity w ścianę lasu kadłub atmosferycznego promu
transportowego. Maszyna zakończyła lot jakieś dwa metry nad ziemią, napotykając na pień zbyt
gruby, by zdołała go złamać mimo prędkości, z jaką leciała. Ponieważ żaden pojazd latający nie
jest projektowany z myślą o takich sytuacjach, konstrukcja nie wytrzymała i kadłub owinął się
prawie wokół pnia, nim opadł na ziemię.
Scott przełknął ślinę, świadom, co zastanie w kabinie pilotów.
Nie wiedział tylko, ile trupów znajdzie...
Przybłęda ni to miauknął, ni to zaskomlał przeraźliwie i ruszył biegiem ku wrakowi,
przeskakując z gałęzi na gałąź. Scott zaś dostrzegł spojrzenie Aleksandra i ugryzł się w język.
W pierwszym odruchu chciał bowiem zaproponować, by Karl został na zewnątrz. Dopiero wzrok
ojca rodziny uświadomił mu, że Zivonikowie są pionierami – ich posiadłość od najbliższej
ludzkiej siedziby dzieliło dobre sto kilometrów, toteż osłanianie nastolatka przed realiami życia
byłoby niedźwiedzią przysługą. Widząc jego reakcję, Alek kiwnął głową i ruszył w stronę
wraku, starannie wybierając drogę między szczątkami.
Karl z kolei także nic nie powiedział, za to wyraźnie pobladł. Poszedł jednak śladem ojca
bez wahania. A Scott maszerował za nim i przełażąc przez strzaskane pnie, uśmiechał się
smętnie w duchu – apteczka, którą dźwigał, nie miała prawa nikomu się już tutaj przydać.
Aleksandr dotarł do wraku i zaproponował:
– Sprawdźmy, na ile jest stabilny, nim zaczniemy szukać wejścia.
Scott kiwnął potakująco głową.
Aleksandr przyjrzał się uważnie potrzaskanym gałęziom i obszedł powoli wrak,
sprawdzając, na ile jest wbity w ziemię. A potem podskoczył, złapał się jakiegoś występu
i zawisł całym ciałem na metalowej konstrukcji. Ta ani drgnęła, puścił się więc i zaczął szukać
drzwi śluzy pasażerskiej lub towarowej. Scott pospieszył mu z pomocą i dostrzegł przy tej okazji
namalowane na pogiętym kadłubie logo. Przedstawiało stylizowany palikowiec utworzony przez
spiralny łańcuch DNA. Nazwa firmy była nie widoczna, a z pnia została ledwie połowa, ale i tak
wydało mu się dziwnie znajome. Aleksandr zauważył, że się czemuś przygląda, i podszedł do
niego.
– To logo BioNeering – oznajmił, ledwie je dojrzał. – Mają gdzieś w lesie placówkę
badawczą, ale daleko stąd.
– Wydało mi się znajome, ale nie mogłem go umiejscowić.
Po krótkich poszukiwaniach znaleźli drzwi śluzy ładunkowej – były tak pogięte
i zaklinowane w pozycji zamkniętej, że nie było szans, by je ruszyć. W tym momencie z góry
dobiegł przeraźliwy gwizd i na kadłubie pojawił się Fisher.
– Bleek! – oznajmił głośno.
– Wygląda na to, że znalazły wejście – ocenił Karl.
I nerwowo przełknął ślinę.
– Coś mi się wydaje, że nasz dzisiejszy gość wie, kogo zastaniemy wewnątrz, bo już tam był
– powiedział wolno Scott.
To tłumaczyłoby zaschniętą krew, strach przed lataniem i wycieńczenie treecata. Widocznie
na pokładzie był zaadoptowany przez niego człowiek, być może pilot. Możliwe że z jakiegoś
powodu treecat nie wziął udziału w locie... gdyby tak było, wielodniowy bieg przez las do
umierającego adoptowanego mógł doprowadzić go do tak skrajnego wyczerpania.
Scott rozpoczął ostrożną wspinaczkę i po chwili znalazł nie tylko drzwi śluzy pasażerskiej,
ale powybijane okna kabiny pilotów. Zajrzał przez najbliższe i pokiwał głową – ściany i sufit
zbryzgane były zaschniętą już krwią, a na podłodze dostrzegł kałużę. Teraz także zaschniętą na
kamień.
– Śluza pasażerska jest tu – dobiegł go z dołu i z prawej głos Aleksandra. – Drzwi są
pogięte, ale zamki puściły...
Scott zsunął się pospiesznie na ziemię i pomógł mu sforsować przypominające harmonijkę
drzwi, które pod ich wspólnymi siłami musiały ustąpić. I ustąpiły, przy wtórze kolejnego
przeraźliwego jęku.
Scott wszedł jako pierwszy i natychmiast poczuł smród rozkładu tak silny, że musiał stanąć,
i kaszląc, zdjął plecak. Wyjął z niego trzy maski chirurgiczne. Wręczył dwie towarzyszom,
założył swoją i gdy kaszel ustał, sklął się w duchu za głupotę. Powinien był to zrobić przed
wejściem, wiedząc, co zastanie wewnątrz.
Po chwili ruszył dalej i po kilku krokach dotarł do kabiny pilotów. Została zgnieciona siłą
uderzenia i była znacznie mniejsza, niż powinna być. Wewnątrz spoczywały trzy ciała. Sądząc
po miejscach, jakie zajmowały, było to dwóch pilotów i jeszcze ktoś, być może pracownik firmy,
być może mechanik pokładowy, choć to ostatnie było mało prawdopodobne – transportowce
atmosferyczne miały z zasady dwuosobowe załogi.
Ciszę przerwał stłumiony przez maskę głos Aleksandra:
– Musieli spaść w trakcie burzy albo słyszelibyśmy odgłosy kraksy. Dźwięk niesie się tu
naprawdę daleko, a od domu jesteśmy jakieś trzy kilometry w linii prostej. Jak pan ocenia,
doktorze, kiedy zginęli?
– Co najmniej tydzień temu, a wtedy, jak pamiętam, były naprawdę silne burze. Taka
pogoda mogła spowodować kraksę; leciałem przez parę solidnych burz i też niewiele brakowało,
choć próbowałem je ominąć i dostałem się tylko w skrajny obszar.
Rodziło to pytanie, jaką drogę mógł przebiec przez tydzień treecat, nie jedząc i nie
odpoczywając... Przybłęda zamruczał cicho w sposób podobny jak Fisher, gdy chciał mu pomóc
psychicznie. Scott rozejrzał się i dostrzegł go skulonego na zwłokach drugiego pilota, drżącego
z żalu. Ból treecata był tak silny, że Scott musiał gwałtownie zamrugać oczami i przełknąć ślinę,
by się nie rozpłakać. Widział wielokrotnie rozpacz i żal po stracie najbliższych – dla lekarza to
nie pierwszyzna, ale nie czuł tego co ci, którzy to przeżywali. Teraz czuł się dokładnie tak, jakby
sam stracił najbliższą osobę...
Znajomy ciężar wylądował na jego prawym ramieniu – Fisher potarł łbem o jego policzek
i mrucząc cicho, objął ogonem jego szyję. Scott przytulił go jedną ręką. Spłynęły na niego ulga
i spokój, które, jak wiedział z doświadczenia, nie były jego uczuciami lub raczej były nie tylko
jego uczuciami.
Ciszę, jaka zapadła, ponownie przerwał Aleksandr:
– Wieża Twin Forks, słyszycie mnie?
– Tu wieża Twin Forks, słyszymy cię głośno i wyraźnie.
– Tu Aleksandr Zivonik. Jest ze mną doktor MacDallan. Właśnie znaleźliśmy wrak jakiegoś
promu transportowego. Wygląda na to, że leży tu od paru dni.
Zapadła cisza.
Scott podszedł do rozpaczającego treecata i pogłaskał go delikatnie. Ten zadygotał silniej,
ale nie zaprotestował.
Z głośniczka komunikatora Zivonika rozległ się głos:
– Prom transportowy, tak?
– Zgadza się.
– Mamy informacje o zaginięciu takiej maszyny, sprzed sześciu dni. Musiał mu się zepsuć
nadajnik awaryjny, bo nie dostaliśmy żadnego sygnału o kraksie czy o awaryjnym lądowaniu.
Poszukiwania też nic nie dały... no i nic dziwnego, bo powinien być pięćset kilometrów od
miejsca, w którym jesteście.
– Na pokładzie są trzy trupy. Doktorze, chce pan coś dodać?
Scott odchrząknął i uaktywnił komunikator, wybierając stosowną częstotliwość.
– Tu Scott MacDallan – przedstawił się.
– Wylie Bishop z tej strony, doktorze.
Scott przypomniał sobie, że udzielał mu porady raz czy dwa w jakiejś drobnej dolegliwości.
– Mamy trzy ciała w kabinie pilotów – poinformował rozmówcę. – Ile osób powinno być na
pokładzie?
– Właśnie trzy. Pilot Conrad Warren, drugi pilot Arvin Erhardt i pasażer Pol Rafferty. Jak
ich znaleźliście, bo sadząc po namiarze, jesteście dobre trzy, prawie cztery kilometry od domu
Zivoników, a to nie jest łatwa wycieczka. Słyszeliście coś i poszliście sprawdzić?
– Nie. – Scott odchrząknął ponownie. – Drugi pilot musiał zostać adoptowany przez
treecata; ten zjawił się przed domem Zivoników dziś rano, po czym doprowadził nas do wraku.
– Treecat?! – szok Bishopa był wyraźnie słyszalny.
– Ano treecat. Mój treecat, Fisher, uparł się, żebyśmy poszli do lasu; o co im chodziło,
dowiedzieliśmy się, dopiero znajdując wrak.
Przez chwilę, acz znacznie krótszą, ponownie panowała cisza.
– Dobry Boże, ksenolodzy będą chcieli znać najdrobniejsze szczegóły, doktorze – ostrzegł
po paru sekundach Bishop. – Zaraz pana przełączę na burmistrza.
W głośniczku coś gwizdnęło, zatrzeszczało i rozległ się głos Sapristosa.
– Scott? – ton był ostrożniejszy, bo nowina o kraksie dla nikogo nie jest miła, a zwłaszcza
dla kogoś, kto ciężko pracuje, by uczynić z Twin Forks bezpieczne i przyjemne miasteczko,
z którym spokojnie można związać przyszłość.
– Tak, burmistrzu?
– Możecie pozostać na miejscu? Zaraz zorganizuję ekipę dochodzeniową. Dotrą do was za
nie dłużej niż pół godziny.
– Możemy, o ile podrzucą nas potem do domu Zivoników. Mój wóz tam jest, a nikt rozsądny
nie będzie po ciemku maszerował przez las.
– Jasne, że was podrzucą, to żaden problem.
– Dzięki. Mam rozumieć, że oficjalnie zostałem koronerem tego wypadku?
– Jak najbardziej, Scott. I dziękuję, że się zgadzasz, to uprości i przyspieszy całą sprawę.
– Zgadza się. Rozpocznę wstępne autopsje i śledztwo, gdy tylko przyleci ekipa, choć
przyczyna śmierci całej trójki jest raczej oczywista.
– Rozumiem, ale trzeba to zrobić oficjalnie. I przykro mi, że to właśnie ty ich znalazłeś.
– Cóż, mówi się trudno. Tylko niech ta ekipa dotrze tu jak najszybciej, bo to będzie długa
noc.
– Dotrze za pół godziny, masz moje słowo. Bez odbioru.
– Jasne. Scott, bez odbioru.
Dopiero po zakończeniu rozmowy Scott zauważył, że Karl ma zielonkawo-bladą cerę
i trzyma się resztką sił.
– Ktoś powinien zostać na zewnątrz na straży – powiedział pospiesznie. – Wejście jest
otwarte, a diabli wiedzą, kogo przyciągnie ten smród. Do tej pory były tu tylko małe drapieżniki,
bo nic większego nie przedostało się przez okno. Karl, może ty byś popilnował wejścia? A przy
okazji mojego karabinu, bo tu będzie mi tylko przeszkadzał.
– Dobrze! – dobiegło zza zaciśniętych zębów i maski. Karl czym prędzej wziął podaną broń
i wyszedł.
– Jak mogę pomóc? – spytał Aleksandr.
– Proszę sprawdzić przedział towarowy i wyposażenie pokładowe, może ocalał awaryjny
generator i jakieś reflektory. Słońce zachodzi, a roboty będzie sporo. No i proszę skontaktować
się z Iriną i opowiedzieć jej o wszystkim.
Aleksandr kiwnął głową i zaczął od skonsultowania się z siostrą. Co nie przeszkadzało mu
przejść do ładowni, toteż Scott słyszał jego głos, ale nie rozróżniał słów. Sam zajął się
uspokojeniem treecata patrzącego mu błagalnie w oczy.
– Przykro mi – szepnął. – Ale naprawdę nic już nie mogę dla niego zrobić.
Poczuł, że chwytne łapy o trzech cienkich palcach za cisnęły się wokół jego palców.
– Bleek...
Przykucnął, aż znalazł się twarzą w twarz z treecatem.
– O co chodzi? – spytał bezradnie. – Wiesz równie dobrze jak ja, że on nie żyje. Nie mogę
mu pomóc. Nikt już nie zdoła mu pomóc. To co chcesz mi powiedzieć?
– Bleek!
Emocje, które czuł za pośrednictwem Fishera, a być może i bezpośrednio od jego
towarzysza, były znacznie silniejsze niż te, które odbierał, kiedy był sam z Fisherem. Były też
jednak bardzo niejednoznaczne. Dominowały żal i samotność górujące nad bólem
i wyczerpaniem... ale w to wszystko wpleciona była także wściekłość... I tego właśnie nie
rozumiał, bo nie przypominało to złości po stracie przyjaciela, który zginął w wypadku.
Znacznie bardziej przypominało to ukierunkowaną przeciwko komuś wściekłość... jakby ktoś
był winny tej śmierci...
Scott otworzył oczy, które odruchowo zamknął, próbując się bardziej skoncentrować. Na
skórze palców czuł delikatny nacisk ledwo co wysuniętych pazurów treecata... Ze zdumieniem
stwierdził, że ma dziwne podejrzenia, iż ta katastrofa nie była zwykłą, przypadkową kraksą.
Dlaczego tak czuł, nie miał pojęcia, a ze skłębionych emocji treecata patrzącego mu cały czas
w oczy nie mógł wyodrębnić jakiegoś konkretniejszego powodu takiej podejrzliwości... ale
podejrzliwość pozostała. I to połączona z gniewem i chęcią zemsty.
Najwyraźniej treecat miał swoją opinię na temat śmierci adoptowanego przez siebie
człowieka... albo też drugi pilot przed śmiercią coś podejrzewał, a treecat próbował mu teraz te
podejrzenia przekazać. Scott niewiele wiedział o firmie BioNeering poza tym, że ze dwa lata
standardowe temu rozpoczęła działalność i że cały czas się rozwija, dając zatrudnienie
i przynosząc spore dochody z tytułu eksportu swych wyrobów. To było właściwie wszystko,
jako że miał dość własnych zajęć, by musieć zabijać czas interesowaniem się podobnymi
historiami.
Prawdę mówiąc, cierpiał raczej na brak niż na nadmiar czasu. Rozrzuceni po dużym
obszarze, a pomysłowi, więc narażeni na wypadki pacjenci, okazjonalne wypady na ryby, no i od
czasu ostatniej, omal nie zakończonej nieszczęściem nauka wszystkiego, czego mógł się
dowiedzieć o treecatach, nie wspominając już o poznawaniu Fishera, całkowicie wypełniały mu
czas. Właściwie przez ostatni rok nie miał nawet czasu na ryby i jakoś mu tego nie brakowało,
bo próby porozumienia się z Fisherem były znacznie ciekawsze.
Teraz, znając jego i siebie, wiedział, że nie spocznie, dopóki nie zgłębi tej tajemnicy, jak
długo by to potrwało i ile wysiłku by kosztowało. Jeśli treecat coś podejrzewał, należało to
sprawdzić. A jeśli podejrzewał coś adoptowany przez niego pilot, należało zrobić to ostrożnie,
bo skoro już zginęły trzy osoby, mogła zginąć i kolejna. A Scott MacDallan nie miał ochoty
ginąć, za to miał ochotę poznać prawdę.
*
Zebrali się w ciemnościach za kręgiem blasku rzucanego przez sztuczne światło dwunogów,
obsiadając w całkowitej ciszy gałęzie drzew na skraju miejsca nieszczęścia. Zwiadowcy
i myśliwi Klanu Księżycowego Blasku słuchali i obserwowali dwunogi, które wreszcie po tylu
dniach przybyły na to miejsce smutku i odkryły latającą maszynę, która spadła z nieba. Dwunogi
przybyły po ciała zabitych, a klan, by poznać opowieść pogrążonego w żalu brata z Klanu
Jasnego Serca.
Wewnątrz kręgu przez nich utworzonego siedziała Śpiewająca Jasno, nasłuchując obcych
głosów, których nigdy dotąd nie słyszała na własne uszy. Śpiewający wspomnienia bardzo
rzadko opuszczają siedziby klanów, ale wiadomo było, że Cichy Cień nie opuści przyjaciela i nie
spocznie, póki dwunóg odpowiedzialny za jego śmierć nie zostanie ukarany. A aby tak się stało,
inny dwunóg adoptowany przez Uderzającego Szybko z Klanu Roześmianej Rzeki musiał
zrozumieć, co naprawdę się stało. Bo żaden klan nie mógł wymierzyć sprawiedliwości, gdyż
dwunogi, nie rozumiejąc, o co chodzi, mogłyby to źle zrozumieć, a to z kolei odbiłoby się na ich
stosunku do całego Ludu.
Sprawa była o tyle skomplikowana, że nie można było żywić nadziei, iż zwykły zwiadowca
i zagłodzony, zrozpaczony myśliwy, nawet współpracując, będą w stanie wytłumaczyć
dwunogowi o ślepym umyśle, jakie zło zostało wyrządzone. To było jej zadanie. Być może zdoła
przebić się do umysłu dwunoga zwanego Scottem i przekazać mu prawdę. Mogła tylko mieć
nadzieję, bo tylko wówczas zło mogło zostać poznane i powstrzymane. Bo naprawić go już nikt
nie był w stanie.
Śpiewająca Jasno nigdy dotąd nie była tak niepewna. Gdyby chodziło o Lud, problem by nie
istniał, bo było wiadomo, co jest dobre, a co złe. O dwunogach natomiast wiedzieli tak mało, że
nie mogła mieć pewności. Nawet w jej własnym klanie odezwały się głosy nawołujące do
natychmiastowego odwrotu – do oddalenia się od dwunogów, którzy okazali się zbyt
niebezpieczni, by ryzykować dalsze z nimi stosunki. Powodem była naturalnie wieść
o nieszczęściu, które się tu wydarzyło, ale przede wszystkim o jego przyczynach.
Wiedziała, że takie postępowanie byłoby błędne i niczego by nie dało. Rozumiała to tak
samo dobrze, jak Śpiewająca Prawdziwie zrozumiała na początku wiosny, gdy Wspinający się
Szybko jako pierwszy adoptował małego dwunoga. Fakt, dwunogi mogły być niebezpieczne, ale
o tym wszyscy wiedzieli, podejmując decyzję o ujawnieniu się i o szukaniu nowych adopcji. To
była słuszna decyzja – nie miała żadnych wątpliwości od samego początku. Dwunogi mogły stać
się niezwykle użytecznymi sojusznikami. Już się nimi okazały, choć nieświadomie – Lud
dowiedział się od nich rzeczy, które poprawiły życie wszystkim, a uratowały je przynajmniej
kilkuset osobnikom.
A morderstwo nie było wynalazkiem dwunogów.
Czego nie wiedziała, to tego, jak je traktują. I dlatego nie miała pojęcia, jaka będzie reakcja
Scotta, jeśli zdoła dokonać niemożliwego i przekazać mu, co naprawdę się stało. Osobnik
z Ludu, który zabił trzy inne, zostałby szybko i sprawnie wyeliminowany, bo jego dalsze
istnienie byłoby zbyt wielkim zagrożeniem dla wszystkich pozostałych. W tym przypadku było
gorzej, bo dwunóg stanowił zagrożenie nie tylko dla swoich, ale także i dla Ludu, czego Cichy
Cień doświadczył na własnej skórze. Nie mówiąc już o tym, co usłyszał i zobaczył wcześniej.
Obawiała się, że jeśli Cichy Cień pozostanie ze Scottem, próbując ujawnić mordercę, a Scott
nie będzie rozumiał, o co chodzi, nie pożyje długo. Obaj mogli paść ofiarami zbrodniarza.
A jeśliby Cichy Cień pozostał z Klanem Jasnego Serca czy wrócił do swego klanu, żaden
dwunóg nie dowiedziałby się o morderstwie. Do tego nie mogła dopuścić. Musiała spróbować
wszystkiego.
Dlatego zawołała do obu oczekujących na polanie, którzy ją tu wezwali:
Jestem gotowa.
Odpowiedź nadeszła natychmiast:
Przybędziemy.
Teraz nie pozostało jej nic innego, jak tylko czekać.
*
Uderzający Szybko zamruczał cicho, dotykając łapą twarzy Scotta, by zyskać pewność, że
zwróci na siebie jego uwagę. I natychmiast poczuł silniejszy blask jego umysłu, co znaczyło, że
mu się udało.
– Fisher?
Uderzający Szybko nauczył się już pierwszego dnia, że gdy Scott MacDallan wydaje ten
dźwięk, wymawia imię, które mu nadał, nie mogąc usłyszeć tego właściwego z racji ślepego
umysłu. Było ono zaskakująco bliskie znaczeniu jego prawdziwego imienia, czego dowiedział
się zresztą znacznie później, dźwięk ten sprawiał mu więc przyjemność.
– O co chodzi, Fisher?
W odpowiedzi Uderzający Szybko wskazał miejsce poza zasięgiem światła lamp, w którym
zebrał się Klan Księżycowego Blasku wraz ze swą najstarszą śpiewającą wspomnienia.
Wiedział, że dwunogi obawiają się nocy w lesie, i to całkiem słusznie, ale Scott musiał tam
pójść, a jego zadaniem było go do tego przekonać.
– Bleek? – spytał z nadzieją, wysyłając jednocześnie silny sygnał świadczący o tym, że
uważa rzecz za konieczną.
Cichy Cień przyłączył się do tego wezwania i złapał Scotta za rękę.
Scott skrzywił się, najwyraźniej niezbyt uszczęśliwiony pomysłem.
– Chcecie, żebym tam z wami poszedł? – spytał. – Teraz, po ciemku?!
W blasku jego umysłu pojawił się znajomy rozbłysk uporu. Obaj wiedzieli, że nocą w lesie
jest niebezpiecznie, i Scott nie miał zamiaru ryzykować zbliżania się do skraju polany.
– Bleek! – oznajmił Cichy Cień i wybiegł przez wybite okno, rozpaczając głośno.
Potem wrócił, złapał Scotta za rękę i pociągnął go w stronę czekającej Śpiewającej Jasno.
– Bleek! Bleek! Bleek!
Jego reakcja zaskoczyła Scotta, co było widać po rozszerzonych nagle źrenicach.
– Co was obu opętało? – spytał zdziwiony.
Uderzający Szybko nadal uczył się, jakie dźwięki odpowiadają jakim znaczeniom, toteż
bardziej domyślił się sensu wypowiedzi Scotta dzięki towarzyszącym jej emocjom. Proste słowa
lub często używane zwroty nie stanowiły dlań problemu, natomiast skomplikowane wypowiedzi,
a zwłaszcza abstrakcyjne pomysły były trudne. Wiedział, że śpiewająca wspomnienia czeka
niecierpliwie i w napięciu, bo jeśli jej, przy wsparciu całego klanu, nie uda się dotrzeć do umysłu
Scotta, nikt tego nie dokona. Ale póki co trzeba go było do niej przyprowadzić.
– Bleek! – oznajmił kategorycznie, ciągnąc jedną chwytną łapą Scotta za drugą rękę, a drugą
wskazując to samo miejsce co Cichy Cień.
Wystarczyłoby, żeby zdołali go wyciągnąć na zewnątrz i podprowadzić na tyle blisko lasu,
by się zorientował, że czeka tam na niego cały klan, by ciekawość dokonała reszty. Tym bardziej
że Scott wiedział, że żaden zabójczy kieł nie zaryzykuje zbliżenia się do całego, gotowego do
akcji klanu.
A sprawa była poważna, bo cały czas czuł ból Cichego Cienia – coś, czego nikt nie mógł
ignorować. Rozumiał też, że Cichy Cień mimo olbrzymiej odległości wyczuł, że jego dwunóg
Erhardt wiedział, umierając, kto go zabił i dlaczego. Ten sam dwunóg na dodatek próbował
zabić Cichego Cienia, atakując go w najgorszym momencie, gdy był ogłuszony żalem po śmierci
Erhardta. Sytuację pogarszał fakt, że jego własny klan po wcześniejszych nie zrozumiałych
działaniach tego dwunoga, które zniszczyły jego teren łowiecki, nie mógł mu pomóc, gdyż
musiał opuścić swą siedzibę razem z młodymi i dobytkiem, jeśli chciał przeżyć. Klan
ewakuował się w jednym kierunku, a Cichy Cień uciekł w innym – tam, gdzie zmarł jego
dwunóg.
Mając do czynienia z dwunogiem mordercą, Klan Jasne go Serca nie mógł zwlekać
i ryzykować, że stanie się jego następnym celem. Ofiarą padły już trzy dwunogi, większość
terenu łowieckiego i sporo żyjących na nim zwierząt, a same drzewa musiały zacząć wydzielać
truciznę, by odciąć się od rozprzestrzeniającej się, zabijającej je zarazy. Siedziba klanu leżała za
blisko ośrodka dwunogów, by można było mieć nadzieję na przetrwanie. Morderca zbyt łatwo
mógł je znaleźć i zaatakować młode czy śpiewające wspomnienia pomimo ochrony myśliwych.
Miał broń, i to groźną.
Lud od czasu do czasu był zmuszony polować i zabijać osobniki o chorych umysłach, które
zaczęły przejawiać mordercze skłonności. Klan Jasnej Wody musiał tak na przykład postąpić
z myśliwym z Klanu Wysokiej Skały, gdy ten zaatakował ich zwiadowcę, a potem próbował
porwać kilkoro młodych. Klan Jasnego Serca mógł oczywiście bez trudu zabić dwunoga
mordercę, ale byłoby to zbyt ryzykowne. Dwunogi były zbyt potężne i za słabo poznane, i gdyby
nie znając prawdy, uznały, że niewinny niczego dwunóg został zaatakowany i zabity przez klan,
mogłoby to mieć opłakane skutki dla całego Ludu.
A nie było pewności, że same zdołają domyślić się prawdy, czyli tego, że Klan Jasnego
Serca działał w samoobronie. Dlatego zdecydowano się na ewakuację i poszukanie nowego
terenu łowieckiego, a Cichy Cień samotnie podążył na poszukiwania zabitego przyjaciela.
I dwunoga, który mógłby zrozumieć, że zostało popełnione morderstwo.
Znalazł Uderzającego Szybko i Scotta MacDallana.
Teraz Uderzający Szybko musiał przekonać swego adoptowanego, by pomścił śmierć
zamordowanego przyjaciela Cichego Cienia.
– Bleek? – spytał prosząco.
Scott przyglądał mu się niepewnie długą chwilę, a w jego futrze o barwie płomienia na
głowie odbijał się blask lampy. Scott był pierwszym dwunogiem, jakiego zobaczył, ale od tego
czasu nie widział nawet wśród nich nikogo, kto miałby tak ogniste futro na głowie. I tak pełną
plamek skórę, która wyglądała, jakby padły na nią równocześnie setki promieni słonecznych
i pozostawiły po sobie jasne ślady.
Nie dość, że był najbardziej udekorowany zewnętrznie ze wszystkich dwunogów, jakie
Uderzający Szybko spotkał, to blask jego umysłu był najsilniejszy ze wszystkich i najbardziej
specyficzny. Znał go i wiedział, że chce rozwiązać zagadkę – czuł to, prawdę mówiąc. Żeby
tylko dał się...
– Bleek? – spytał ponownie.
– Chyba zwariowałem – mruknął Scott.
Ale ruszył ku wyjściu, zdecydowany choć kawałek pójść w kierunku, w którym ciągnęli go
Cichy Cień i Uderzający Szybko.
Ten ostatni natychmiast oznajmił radośnie: Przybywamy.
Cichy Cień wyskoczył przez okno, a on sam popędził za Scottem i ulokował się na swoim
ulubionym miejscu na jego ramieniu.
Martwe dwunogi już zabrano z maszyny. Przeszukiwały ją teraz nowo przybyłe dwunogi,
których nigdy nie widział, posługując się rozmaitymi dziwnymi narzędziami o nieznanym mu
przeznaczeniu. Jeden z nich zawołał do Scotta:
– Doktorze, zacznie pan...?
Słowo kończące pytanie należało do całkowicie niezrozumiałych.
– Nie. Zajmę się tym później – odparł Scott, a jego słowom towarzyszyło silne uczucie
niechęci. Czekało go coś nieprzyjemnego. – A jak wam idzie?
– Prawie skończyliśmy. Gdzie się pan wybiera? Nasz wóz parkuje z drugiej strony.
– Chcę coś sprawdzić pod dziobową częścią.
– A ma pan pistolet?
Pistolet było znanym i dobrym słowem. Scott zawsze zabierał pistolet albo karabin, gdy
wyruszał z miasta, a raz go nawet użył. Uderzający Szybko przyznawał, że nie był aż tak
skuteczny jak karabin, ale i tak zabił prawie dorosłego śnieżnego myśliwego po ledwie dwóch
hukach. Karabin znał z przekazów śpiewającej wspomnienia i wiedział, że jednym hukiem mógł
zabić atakującego dorosłego zabójczego kła.
– Mam pistolet, Garvey. Nie jestem nowicjuszem w lesie, zapomniał pan?
Jego rozmówca roześmiał się, choć w jego emocjach pozostało sporo powagi. Wszystkie
dwunogi, jakie się tu pojawiły, były poważne i przygnębione tym, co znalazły. Wiedział, że to
przygnębienie zmieniłoby się w złość, gdyby zrozumiały powody, dla których te trzy dwunogi
zginęły. A przynajmniej tak przypuszczał, bo pewność mógł mieć tylko, jeśli chodziło o Scotta.
Uderzający Szybko wiele nauczył się o dwunogach i miał nadzieję, że rozumiał je
wystarczająco, ale przewidzieć potrafił tylko zachowanie swego człowieka, a i to nie zawsze.
Wiedział, że musi się jeszcze wiele nauczyć, ale wątpił, by kiedykolwiek udało mu się pojąć
tyle, by zrozumieć dwunogi.
Scott ostrożnie wybierał drogę między szczątkami pojazdu i drzew.
Na skraju blasku lamp czekał na nich Cichy Cień stojący na tylnych łapach. Ledwie Scott do
niego podszedł, złapał go za dłoń i pociągnął w stronę drzew.
– Bleek! – zachęcił go.
Scott zwolnił kroku, prawą dłoń trzymając na pistolecie. Niepokój i ostrożność wyraźnie
jaśniały w blasku jego umysłu. Kiedy doszli do pierwszego drzewa połączonego z resztą lasu,
stanął i Uderzający Szybko wiedział, że dalej nie pójdzie. Przynajmniej jeśli nie poczuje się
bezpieczny.
Boi się ciemności i zabójczego kła – poinformował Śpiewającą Jasno. – Nie pójdzie dalej,
jeśli się nie pokażecie. Wie, że zabójczy kieł nie zaatakuje całego klanu po tym, jak Postrach
Zabójczego Kła widziała, co zrobił z nim Klan Jasnej Wody. A będzie ciekaw, dlaczego
przybyliście.
I zamilkł, słuchając błyskawicznej wymiany poglądów między przywódcami klanu. Zaraz
potem usłyszał silny głos Śpiewającej Jasno:
Pokażemy się.
I niczym składające wizytę duchy przodków członkowie Klanu Jasnego Księżyca pojawili
się na gałęziach półkolem otaczających miejsce, w którym stał Scott. W mroku rozbłysły setki
jasnozielonych oczu, a nie towarzyszył temu ani jeden dźwięk.
*
– Dobry Boże! – jęknął Scott, widząc setki zielonych ślepiów, które nagle zmaterializowały
się na gałęziach przed nim i po bokach.
Jeszcze przed momentem te gałęzie były puste, a teraz znajdowało się na nich kilkaset
treecatów – cały klan... Poczuł, jak włosy na przedramionach stają mu dęba, a w następnej
sekundzie zalała go ciepła fala powitania, zachęty i radości.
– Bleek... – powiedział cicho Fisher siedzący na jego ramieniu.
I wskazał chwytną łapą w mrok za drzewami.
Nie ulegało wątpliwości, że chciały, aby tam poszedł.
– Ale dlaczego? – spytał słabo, próbując zrozumieć, dlaczego katastrofa tak interesuje cały
klan treecatów.
Nie był to przecież pierwszy wypadek latającego pojazdu nad lasem, w którym zginęła cała
załoga. Przypomniały mu się dziwne emocje obu treecatów i...
Rozmyślania przerwał mu dobiegający z tyłu okrzyk Orrina Garveya:
– Doktorze, wszystko w porządku? Wydawało mi się, że pan coś krzyknął...
– Wszystko w porządku, po prostu coś mnie zaskoczyło. Pójdę się temu dokładnie przyjrzeć.
– Tylko proszę za długo nie marudzić. Prawie skończyliśmy i za chwilę zaczynamy się
pakować.
– Dobrze.
Nie bardzo wiedział, dlaczego nie powiedział mu o treecatach, ale miał dziwną pewność, że
jest jedynym mile przez nich widzianym człowiekiem, przynajmniej tu i teraz. Była to wysoce
niepokojąca wiadomość, zwłaszcza w połączeniu z dziwnymi emocjami i zachowaniami
treecata, który go tu przyprowadził. Ludzie tak mało o nich wiedzieli, że każdy kontakt z nimi
był denerwującym przeżyciem. A co dopiero z całym klanem... Tym bardziej że to właśnie on
był obiektem zainteresowania dwustu albo i trzystu treecatów.
Scott MacDallan nie był dyplomatą.
I miał dość uczciwości, by się przyznać, przynajmniej przed samym sobą, że się boi.
Ale z drugiej strony wszystko wskazywało na to, że jest jedynym człowiekiem na całej
planecie, z którym treecaty chcą utrzymywać jakieś oficjalne stosunki, bo nie licząc Stephanie
Harrington – i to w diametralnie różnych okolicznościach – żaden człowiek nie widział dotąd
całego klanu. A przecież treecaty mogły pokazać się każdemu innemu jak choćby Zivonikom
czy ekipie dochodzeniowej. Nie zrobiły tego jednak – czekały w mroku, aż Fisher
z towarzyszem zdołają go przekonać, by poszedł z nimi na to spotkanie, o którym nawet nie
wiedział.
Wychodziło na to, że został dyplomatą... nie mając w tej sprawie nic do powiedzenia.
– No dobrze – powiedział cicho, zwracając się do wszystkich obserwujących go uważnie
treecatów. – Wiem, że w okolicy nie pojawi się żadna hexapuma, ale pojęcia nie mam, dlaczego
chcieliście się ze mną spotkać...
I nie tracąc czasu na spekulacje, wszedł między drzewa. Wręcz czuł na sobie wzrok
treecatów i czuł, jak po plecach spływa mu zimy pot, tak z nerwów, jak i ze strachu. Robił to
tylko dlatego, że ufał Fisherowi – miał aż zbyt wiele powodów, by wiedzieć, że ten zasłużył na
to zaufanie...
Po kilku krokach dostrzegł na ziemi słabą poświatę, a po paru następnych uświadomił sobie
z zaskoczeniem, że jej źródłem jest niewielkie ognisko z gałęzi i liści. Poczuł dym, a potem jego
wzrok przystosował się do pół mroku i dostrzegł siedzące wokół ogniska futrzaste postacie.
Zarówno ich pozycja, jak i emocje odebrane od Fishera świadczyły jednoznacznie, że to jakieś
David Weber Światy Honor Tłumaczył: Jarosław Kotarski
Linda Evans Przybłęda Doktor Scott MacDallan próbował przy użyciu kombinacji macania, klnięcia i pocenia się obrócić wierzgającego niewdzięcznika, który uparł się przyjść na świat nogami do przodu, gdy w jego życiu pojawił się przybłęda. Dokładnie zjawił się przed domem państwa Zivoników. Gdyby Evelina Zivonik nie miała za sobą paru bezproblemowych i łatwych porodów, Scott zdecydowałby się na cesarskie cięcie; obrócenie płodu nie było jednak czynnością skomplikowaną, jeśli rzeczony płód się nie opierał. Należało mieć też na względzie samopoczucie matki, która nie przepadała za skalpelem. Teraz mimo iż spływała potem i jęczała, od czasu do czasu starała się nawet żartować. Scott akurat złapał uparciucha, usiłując ignorować westchnienia i jęki pacjentki, gdy poczuł taką falę rozpaczy, że bezwiednie jęknął i cofnął się. – Co się stało, doktorze? – zaniepokoiła się Evelina. Scott zamrugał gwałtownie oczami, próbując zapanować nad falą paniki. – Przepraszam – wykrztusił. – Z panią i z dzieckiem wszystko w porządku... Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, była utrata zaufania pacjentów. Co prawda lekarzy nie palono już na stosach, ale pod pewnymi względami niewiele się zmieniło od czasów jego przodków. Evelina uniosła się na łokciach i przyjrzała mu się kry tycznie ponad własnym brzuchem. – Dzięki Bogu – oceniła. – Ale z panem jest coś nie w porządku. W tym momencie zza zamkniętych drzwi dobiegło rozpaczliwe bleeknięcie Fishera. Fisher po jego domu i gabinecie poruszał się swobodnie, ale po domach pacjentów, gdy mu towarzyszył, nie. Tym razem odgłos był tak rozpaczliwy, jakiego dotąd ni gdy w wykonaniu treecata nie słyszał, a towarzyszyła mu taka fala emocji, że Scott odruchowo powiedział prawdę: – Raczej z moim treecatem niż ze mną. – Treecatem? – powtórzyła Evelina z lekką obawą i znacznie większym podziwem. Podobnie bowiem jak większość ludzi nie bardzo była pewna, jak reagować na ich znaną od niedawna obecność na planecie, i to w roli stałych sąsiadów. – Tak. Jest bardzo zaniepokojony i wytrącony z równowagi, a ja nie mam pojęcia dlaczego. Nigdy nie wyda wał tak rozpaczliwych dźwięków – dodał, spoglądając na drzwi sypialni. – Cóż, prawdę mówiąc, to ledwie zaczęliśmy... – w głosie Eveliny słychać było niepewność i zaniepokojenie. – Skoro są z nim jakieś problemy, niech się pan dowie, o co chodzi. Jeśli jest ranny albo coś... ja się nigdzie nie wybieram, a mój stan pan zna. Teoretycznie rzecz biorąc, na coś takiego nie pozwalała etyka zawodowa – zostawienie
pacjentki w połowie porodu, żeby zająć się treecatem, nawet nie powinno mu przejść przez myśl. Ale Fisher dosłownie emanował nie szczęściem. Mimo to nie wszedł do sypialni pani domu, choć doskonale wiedział, jak otworzyć drzwi. Te zaś do sypialni były zamknięte, ale nie zablokowane. Scott przez moment rozważał, co jest ważniejsze: uspokojenie przyjaciela czy wyciągnięcie na świat upartego noworodka. – Niech go pan wpuści – zaproponowała Evelina. – Irina opowiadała nam o nim i pokazywała hologramy, ale żywego treecata nigdy nie widziałam... Tym razem w jej głosie nie było obawy, tylko ciekawość. I to ona przekonała Scotta. – Dzięki. Fisher, chodź tu, drzwi nie są zablokowane. Drzwi otworzyły się i do pokoju wpadł kremowoszary kształt. Wskoczył na ramię Scotta, który jęknął cicho. – Bleek! – oznajmił zdecydowanie Fisher, dotykając jego policzka obiema chwytnymi łapami. A potem wskazał jedną z nich na okno. – Coś się stało na zewnątrz? – spytał Scott. – Coś groźnego? Nie wyczuwał u treecata obawy przed zagrożeniem. Byli razem od prawie dwunastu standardowych miesięcy i coraz lepiej mu szło odczytywanie emocji Fishera dzięki zdolnościom empatycznym odziedziczonym po szkockich przodkach. Początkowo zdolność ta go przerażała, jako że nie dało się jej racjonalnie wytłumaczyć. Pierwszy raz, gdy mu się to przydarzyło, był wręcz pewien, że doznał halucynacji; potem, gdy zrozumiał prawdę, znalazł się w nie lada kłopocie, gdyż na Sphinksie takie umiejętności traktowano sceptycznie i podejrzliwie. W najlepszym razie. W najgorszym posiadająca je osoba traciła zaufanie społeczności i stawała się w jej oczach szarlatanem, a na to nie mógł sobie pozwolić. Gdzie indziej bywało jeszcze gorzej – posiadanie tak „zasłużonych” przodków oznaczałoby automatycznie badania psychiatryczne i oskarżenie o oszustwo. Na szczęście przodkowie ci co do jednego byli ze strony matki, dzięki czemu nikt nie łączył z nimi szacownego rodu MacDallanów. Nie chodziło o zagrożenie czające się na zewnątrz. Scott miał wrażenie, że ktoś lub coś na zewnątrz jest w nie bezpieczeństwie i pogrążone w rozpaczy. No i nie ulegało żadnej wątpliwości, że Fisher chce, by Scott jak najszybciej wyszedł na dwór. – Fisher, teraz nigdzie nie wyjdę – oznajmił Scott. – Muszę odebrać poród! W jasnobłękitnych oczach treecata błysnęło rozczarowanie. Miauknął rozdzierająco. Równocześnie zaś z głównej części domu rozległ się chór dziecięcych głosów: – Tato, chodź szybko! – To treecat, tato! – Ciociu Irino, na dworze jest treecat!
– Chory albo coś! Pospiesz się, tato! Scott i Evelina Zivonik wymienili zaskoczone spojrzenia. – Proszę iść – oznajmiła zdecydowanie kobieta. – Urodziłam już sześcioro dzieci i to też urodzi się bez kłopotu, nawet jeśli pana przez kilka minut nie będzie. Jest pan jedynym lekarzem w promieniu kilkuset kilometrów, a jeśli ten treecat jest ranny, potrzebuje pana w tej chwili bardziej niż ja. A mnie przyda się chwila przerwy w tym grzebaniu. Scott zaczerwienił się; ustawienie opornego płodu z oczywistych przyczyn mu nie wychodziło i to właśnie wypomniała mu Evelina. Fisher ponownie dotknął jego policzka. – Bleek? – spytał prosząco. – Jeszcze nigdy nie widziałem go w takim stanie. Dziękuję i zaraz wracam – zapewnił, wyjmując rękę spomiędzy nóg pacjentki i sięgając po ręcznik. Wolał nie mówić, że skoro Fisher prawie rok temu uratował mu życie, to powinien przynajmniej spróbować spłacić ten dług. Pospiesznie się obmył i wypadł na dwór, gdzie cały nieletni przychówek Zivoników dosłownie tańczył wokół ojca i jego młodszej siostry Iriny Kisajewnej stojących dobre dwadzieścia metrów od domu i uważnie przyglądających się niższym gałęziom najbliższego palikowca. Scott zdołał zrobić trzy kroki, gdy usłyszał najbardziej przeraźliwy dźwięk, jaki kiedykolwiek wydała w jego obecności żywa istota. Był to ni jęk, ni miauczenie, ni zawodzenie – niczym wycie banshee doprowadzające celtyckich przodków Scotta do obłędu. Fisher siedzący na jego ramieniu owinął ogonem jego szyję i zadygotał, miaucząc nieszczęśliwie. Scott ruszył biegiem, odruchowo głaskając Fishera. – Gdzie on jest? – spytał. Aleksandr Zivonik bez słowa wskazał na poziomą gałąź wysokiego, rosnącego najbliżej domu palikowca. Scott musiał dobrze wytężyć wzrok, by dostrzec wtulonego w pień treecata, choć siedział on niczym zwykły kot. Stworzenie było większe od Fishera – miało dobre siedemdziesiąt centymetrów długości, nie licząc chwytnego ogona prawie równie długiego, ale zdecydowanie zbyt chude. I wyglądało na chore lub ranne – nawet z tej odległości dojrzał, że jego szarokremowe futro było poznaczone ogromnymi plamami o barwie zaschniętej krwi. Futro było także bardzo brudne, co u treecata stano wiło prawdziwy ewenement. – Fisher – powiedział cicho. – On jest ranny? Jeśli pozwoli mi się zbliżyć, będę mógł go opatrzyć... Przeraźliwy dźwięk ucichł nagle. Przybysz miauknął cicho i powoli i robiąc przystanki, zaczął schodzić po pniu na ziemię. Scott chciał doń pod biec, ale bał się go przestraszyć nagłym ruchem.
– Irina, zabierz dzieci do domu, bo jeśli się czegoś przestraszy, nie zejdzie i nie będziemy mogli mu pomóc, a wydaje mi się, że bardzo tego potrzebuje – powiedział cicho. Irina kiwnęła głową, ale polecenie wydał Aleksandr: – Dzieciaki, do domu! Bez dyskusji! Irina spojrzała z niepokojem na Scotta. Jako jedyna zdawała się rozumieć, jak głęboka i skomplikowana więź po łączyła go z treecatem. No, ale też znała go najlepiej i najdłużej, bo przez ostatnich kilka lat stali się przyjaciółmi. Irina straciła męża podczas epidemii, która zdziesiątkowała mieszkańców planety, a Scottowi jej towarzystwo sprawiało prawdziwą przyjemność. Była bystra, miała po czucie humoru i potrafiła sprawić, by się odprężył nawet po ciężkim dniu. Miała też doskonałą intuicję, ale nie szło to w parze z natarczywą dociekliwością. Spotykali się często i Scottowi brakowało jej towarzystwa w ciągu ostatnich tygodni. Irina przeprowadziła się do brata; Evelina miała pewne problemy z donoszeniem ciąży i Scott zalecił, by głównie leżała. – Będzie mi miło, jeśli mi pomożesz – powiedziała, odwzajemniając spojrzenie błękitnych oczu. – Z przyjemnością – odparła, nie kryjąc zadowolenia. Odczekali, aż Aleksandr zaprowadzi dzieci do domu. Treecat tymczasem dotarł do najniższej gałęzi palikowca, usiadł na niej i miauknął żałośnie. Fisher odpowiedział podobnym miauknięciem i spojrzał na Scotta, wskazując chwytną łapą przybysza. – Mam iść po niego? – upewnił się Scott. – Bleek! Nie zwlekając, podszedł do pnia i spojrzał w górę. Obcy treecat siedział skulony i dygotał. Plamy na jego futrze były dawno zaschniętą krwią i było jej zbyt wiele, by mogła należeć tylko do niego. Wyglądał też na zagłodzonego, zupełnie jakby nie potrafił zdobyć pożywienia i nie mógł liczyć na pomoc klanu. To z kolei sugerowało by wyrzutka, o ile treecaty miały taki zwyczaj... a z drugiej strony zachowanie Fishera przeczyło takiemu wyjaśnieniu, bo zupełnie jednoznacznie domagał się, by pomóc przybyszowi. – Cześć – powiedział cicho Scott, patrząc na treecata i starając się, by zabrzmiało to ciepło. – Mogę ci pomóc? Reakcja zaskoczyła go – treecat bleeknął cicho i wy raźnie, zeskoczył na ziemię i podbiegł doń, po czym kurczowo objął jego prawą nogę tak chwytnymi, jak i środkowymi łapami. Trzymał go, jakby życie od tego zależało. Z kolei Fisher zbiegł po Scotcie, przysiadł przy obcym, dotykając prawie nosem jego nosa i zaczął cicho acz nie zwykle intensywnie mruczeć, co jak Scott wiedział z do świadczenia, wywierało zaskakująco uspokajający efekt. Przykucnął i wyciągnął powoli rękę. Zakrwawiony treecat wręcz uderzył łbem w jego dłoń, jakby pragnąc
do tyku. Scott pogłaskał go delikatnie, próbując zorientować się, jakie rany odniósł, i ku swemu zaskoczeniu nie zna lazł nie tylko ran, ale nawet opuchlizny czy gorętszych miejsc sugerujących obrażenia wewnętrzne. Treecat nadal pomiaukiwał żałośnie, a z emocji Fishera sądząc, mu siało mu się przytrafić coś naprawdę tragicznego. Scott miał dziwne przeczucie, że tak jego samego, jak i Fishera czekają poważne kłopoty. W końcu zadowolony z oględzin spróbował podnieść przybysza, ale spotkało się to z przerażonym bleeknięciem. Fisher natychmiast poło żył chwytne łapy na ramionach przybłędy i zamruczał energicznie. Efekt był zgoła piorunujący – ten umilkł i czym prędzej wtulił się w objęcia Scotta. Fisher zajął swoje zwykłe miejsce na jego ramieniu i Scott powoli wstał. Irina stała kilka kroków z boku, przygryzając niepewnie dolną wargę. Widać było, że chciałaby pomóc, ale nie wiedziała jak. Scott przywołał ją gestem, nie przestając głaskać kupki nieszczęścia, podeszła więc powoli. Gdy stanęła obok, zakrwawiony treecat spojrzał na nią i miauknął zupełnie jak skrzywdzone dziecko. – Biedactwo! – westchnęła, wyciągając powoli ręce. Dał się pogłaskać, a nawet nadstawił grzbiet, ale za równo chwytnymi, jak i środkowymi łapami kurczowo trzymał Scotta za koszulę. – Idziemy do domu – oznajmił Scott, ruszając powoli ku budynkowi. – Jesteś kośćmi obciągniętymi skórą i brudny jak nieboskie stworzenie. Potrzebujesz wody, jedzenia i kąpieli. Przynajmniej na początek. A potem zobaczymy czego jeszcze. Nie przesadzał – pod palcami czuł wyraźnie każdą kość i ścięgno, a wysuszona, spękana skóra wokół pyska, ślepiów i na opuszkach palców wskazywała na poważne odwodnienie. Żadnych fizycznych obrażeń – mimo zakrzepłej krwi w wielu miejscach zlepiającej futro – nadal nie dostrzegał. Podeszli do grubych na metr, kamiennych ścian domu i Irina zawołała: – Alek, znajdź jakieś mięso i miskę zimnej wody! On jest zagłodzony. Najlepiej daj to, co zostało z wczorajszego obiadu! Weszli do środka w momencie, w którym Aleksandr kończył wydawanie rozkazów: – Karl, wyciągaj resztki indyka, Nadia, sprawdź, co z matką, Stasya, przynieś wody, a ty, Gregor, znajdź parę czystych ręczników i napuść ciepłej wody do wanny. I zabierz Louisę, żeby mi się tu nie plątała pod nogami! Dzieciarnia zniknęła jak zdmuchnięta, a gospodarz dodał: – Kuchnia jest tutaj. I zaprowadził Scotta do jasno oświetlonego, przestronne go pomieszczenia, w którym najstarszy syn stawiał właśnie na stół półmisek z pozostałościami po imponującym pieczonym indyku. Resztki stanowiła dobra jedna trzecia ptaka, a stół był równie imponujący jak indyk, bo zbudowano go najwyraźniej z myślą o szybko powiększającej się rodzinie.
– Częstuj się – zaprosił Karl, zaczerwieniony i nieco onieśmielony niespodziewanymi wydarzeniami. – Smacznego. Młodsza od niego Stasya przyniosła miskę z wodą, omal się przy tym nie wywracając, bo zamiast patrzeć pod nogi, przyglądała się okrągłymi jak spodki oczyma treecatowi, którego Scott dopiero stawiał na stole. Treecat wahał się przez moment, jakby upewniając się, że to faktycznie dla niego, po czym entuzjastycznie zajął się indykiem, nie kryjąc głodu. Nie tylko dzieciaki przyglądały mu się z zainteresowaniem – zwalisty Aleksandr Zivonik także. Nie było w tym niczego dziwnego, jako że naprawdę niewiele osób widziało żywego treecata. A jeszcze mniej treecata w czasie posiłku, gdy sprawnie posługiwał się palcami zwinnych łap. Scott uśmiechnął się lekko. – Fisher, ja mam tu coś do zrobienia, może ty z nim zostaniesz póki co? Co prawda nie miał pojęcia, ile dokładnie z jego słów Fisher pojmuje, ale podstawowe terminy i często używane słowa z całą pewnością rozumiał. I to coraz lepiej. Tak było i tym razem – Fisher zeskoczył z jego ramienia na stół i mrucząc cicho, podszedł do głodomora zajętego pałaszowaniem zdzieranego z kości mięsa. Scott ściągnął brudną koszulę, oddał ją z uśmiechem Irinie i zajął się szybkim a dokładnym myciem rąk w zlewie. Po czym pospieszył do sypialni. – Z mamą wszystko w porządku – zameldowała Nadia, najstarsza z dziewcząt, ledwie stanął w progu. – Co z treecatem? – Zżera waszego indyka. Idź i obejrzyj go w akcji. Zaproszenia nie trzeba było powtarzać – po Nadii pozostał tylko tupot. – Nie jest ranny? – zaciekawiła się Evelina Zivonik, wyraźnie żałując, że nie może pójść w ślady córki. Jej zaciekawienie było o tyle zrozumiałe, że już nagłe pojawienie się wśród ludzi zdrowego treecata było prawdziwym wydarzeniem, a zagłodzonego i pokrwawionego – wręcz ewenementem. O treecatach zaś wiedziano tak mało, że powody, dla których znalazł się w tak opłakanym stanie, miałyby prawo wzbudzić strach nawet u najspokojniejszych z natury osadników. Sam Scott był zaniepokojony, mimo że od prawie roku standardowego jako adoptowany miał kontakt z treecatem i zdołał lepiej niż większość ludzi poznać jego zwyczaje. A ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała teraz Evelina Zivonik, było martwienie się czymś innym niż własnym porodem, dlatego odparł z zawodowym spokojem: – Nie znalazłem żadnych ran czy złamań, ale nie ryzykowałbym stwierdzenia, kiedy ostatni raz coś jadł czy pił. Natomiast biorąc pod uwagę, jak pałaszuje waszego indyka, nie sądzę, by miał jakieś obrażenia wewnętrzne. – A ta krew, o której mówiła Nadia? – Faktycznie jest jej sporo, ale to nie jego krew. A ponieważ nie potrafimy się zbyt dobrze
porozumiewać z treecatami, wątpię, byśmy się kiedykolwiek dowiedzieli, czyja ona jest. Najważniejsze, że wasz mały gość uspokoił się i nic mu chwilowo nie grozi. Nie ma więc powodów do obaw. Proszę się odprężyć, żebym mógł przekonać tego uparciucha do normalnego wyjścia na ten świat. Dobrze? Evelina Zivonik uśmiechnęła się słabo na znak zgody i zacisnęła palce na materacu, gdy poczuła kolejny skurcz. Scott sięgnął po opornego noworodka, marszcząc brwi i nie spuszczając wzroku z monitora. Po kilku minutach obopólnych wysiłków przerywanych jedynie jękami rodzącej Scott w końcu postawił na swoim. – Mam cię! No, skoro już jesteś właściwie ustawiony, proponuję, żebyś wreszcie wyszedł i dołączył do reszty rodziny. Do roboty, pani Evelino! * O istnieniu treecatów ludzie dowiedzieli się ledwie piętnaście standardowych miesięcy wcześniej, gdy jedenastoletnia Stephanie Harrington przyłapała przedstawiciela tego gatunku na kradzieży w przydomowej cieplarni. Złodziejaszek grasował tam od dawna, a przyłapany został z kilkoma selerami naciowymi przywiązanymi do grzbietu specjalną siatką ładunkową nie krępującą ruchów. Seler naciowy ginął w różnych miejscach od dłuższego czasu – nikt nie wiedział, dlaczego akurat to warzywo treecaty tak sobie upodobały – ale od dnia tego pierwszego spotkania przedstawicieli dwóch ras treecaty dosłownie wyroiły się z lasów na całej planecie, powodując gwałtowne zwiększenie zapotrzebowania na seler naciowy, tym razem już jak najbardziej oficjalnie i legalnie. Obiektywnie rzecz biorąc, ludzkie domostwa odwiedziło ich niewiele, ale fakt, że w tak krótkim czasie pojawiły się wszędzie, sugerował, że jest ich naprawdę dużo i że mają nader rozwinięty system łączności o nieznanej ludziom naturze. Było więc tym bardziej godne podziwu, że przez przeszło pół standardowego wieku zdołały całkowicie ukryć swe istnienie przed dysponującą rozwiniętą techniką cywilizacją ludzką. Aż do chwili pojawienia się przedsiębiorczego i pomysłowego dziewczęcia z kamerą i lotnią. Sporo treecatów adoptowało ludzi tak jak ten, który uratował Stephanie, i żyło wśród nich, większość jednak jedynie odwiedzała sąsiadów. Liczba adoptowanych nie była duża – średnio jeden człowiek na milion, ale biorąc pod uwagę, że przez pięćdziesiąt lat standardowych ludzie nawet nie podejrzewali istnienia treecatów, była to duża zmiana. Także zmiana taktyki ze strony treecatów. Nie ulegało wątpliwości, że treecaty były tak samo ciekawe ludzi jak ludzie ich, ale zdołały dowiedzieć się znacz nie więcej, bo ludzie nadal prawie nic o nich nie wiedzieli. Nie byli nawet
w stanie określić prawdziwego poziomu ich inteligencji. Scott miał o niej znacznie lepsze wyobrażenie, ale podobnie jak inni adoptowani nie dzielił się tą wiedzą. Podejrzewał, że dzięki swym przodkom odziedziczył pewne cechy powodujące, że lepiej niż większość ludzi wyczuwał emocje treecatów, które z kolei były znacznie inteligentniejsze, niż podejrzewał przeciętny mieszkaniec Sphinksa, o reszcie Królestwa Manticore nie wspominając. Był też pewien, że Stephanie nie powiedziała nigdy całej prawdy o swoim treecacie, i wiedział dlaczego – dzięki doświadczeniom z Fisherem. Z nie do końca jasnych powodów każdy adoptowany był przekonany, że czegokolwiek by się dowiedział o swoim treecacie, w żadnym wypadku nie powinien tego rozgłaszać. W połączeniu z odruchem opiekuńczości, jaki wywoływały u ludzi te istoty, dawało to taki właśnie efekt, że ci, którzy wiedzieli o nich najwięcej, mówili najmniej. Treecaty potrzebowały pomocy ludzi, by uniknąć losu innych nisko rozwiniętych istot, które się pojawiały, a ostrożność i tajemniczość były rozsądne, dopóki wiedziano tak nie wiele o ich biologii, społeczności czy kulturze. Zwłaszcza jeśli chodzi o reakcje długofalowe, które u ludzi często były odmienne od tych pierwszych, impulsywnych. A to było niełatwe zadanie dla adoptowanego, nawet takiego jak on, mającego niejako we krwi skłonność do skrytości. Rozumienie Fishera nie przychodziło Scottowi łatwo mimo przebłysków intuicji i empatii, których coraz częściej doświadczał. To, że treecaty były empatami, potwierdzali wszyscy adoptowani, to, że były także telepatami, niewielu, ale samej choćby empatii nie dawało się w żaden sposób ani zmierzyć, ani nauczyć. Ze zrozumiałych powodów wpędzało to w grupową frustrację ksenozoologów. A obecnie także Scotta MacDallana. Przybłęda, jak go ochrzciły pociechy rodu Zivoników, opchał się indykiem, wypił pół miski wody i poszedł spać. Scott po szczęśliwym odebraniu porodu najmłodszego Zivonika imieniem Lev obudził go bezceremonialnie i zafundował kąpiel w ciepłej wodzie, pomagając pozbyć się z sierści brudu i zakrzepłej krwi. Treecat nie protestował i potem za nic nie chciał go puścić. Cokolwiek by mu proponowano, trzymał się kurczowo jego koszuli i trząsł jak w febrze. Na dokładkę Fisher robił, co mógł, by przekonać Scotta do jak najszybszego wyjścia na zewnątrz. Jak Scott podejrzewał, przekazywał uczucia przybłędy, dodając do nich własne. Być może było inaczej – mógł odbierać zgodne emocje obu treecatów. Natomiast w żaden sposób nie potrafił pojąć, dlaczego tak go nakłaniały do wycieczki do lasu, zwłaszcza że miał za sobą długi i męczący poród, po którym jedyne czego chciał, to wrócić do domu, i położyć się spać. Fisher musiał o tym wiedzieć, ale każda propozycja takiego rozwiązania i powrotu jako takiego wywoływała jego żywiołową reakcję i żałosne skomlenie jego towarzysza. Scott w końcu spróbował logiki, klnąc w duchu własną uległość.
– Fisher, za dwie godziny będzie ciemno, a ja muszę się wyspać. I nie chcę latać po ciemku, bo jestem zbyt zmęczony. W odpowiedzi usłyszał kategoryczne: – Bleek! – Może pan wyczuć, jak daleko musi pan ich zdaniem pójść? – spytał nieco niespodziewanie gospodarz. Scott zniechęcony pokręcił głową. – Takich informacji nikt nie potrafi od nich uzyskać. Tak naprawdę są to jedynie uczucia i domysły; czasami za pomocą pytań, pantomimy czy różnych symboli mogę się z nim całkiem dobrze porozumieć, ale to strasznie długi i irytujący proces. Taka rozmowa z kimś, kto nie potrafi mówić ani pisać w żadnym zrozumiałym dla mnie języku, a odpowiada w takim, którego ja nigdy się nie nauczę... Spróbujmy podejść do tego inaczej... Fisher, możemy tam polecieć? W odpowiedzi otrzymał tak ogłupiającą mieszankę emocji, że musiał zamknąć oczy, by dojść z nimi do ładu. Strach, niecierpliwość, wściekłość... zaskoczony tym ostatnim spojrzał na Fishera, który siedział nieruchomo na stole na przeciw niego i przyglądał mu się poważnie. – Bleek – potwierdził zdecydowanie. – Nie wiem dlaczego, ale nie wydaje mi się, by chciały, abym tam leciał. Boją się pojazdów latających – powiedział powoli. – A raczej ten nowy się boi, bo Fisher latał ze mną wielokrotnie, ale teraz zgadza się z tamtym. A jeśli dobrze to odebrałem... a to jest naprawdę duże „jeśli”, to tamten jest przerażony samym pomysłem. Aleksandr uniósł krzaczastą brew. – Tak? Cóż, można by więc zrobić sobie spacer... Jeśli przez godzinę niczego nie znajdziemy, wrócimy. Pan się prześpi w gościnnym, a jutro od rana wyruszymy w dłuższą trasę. – Bleek! – rozległ się zgodny chór obu treecatów. – Chyba im się ten pomysł podoba – oceniła z uśmiechem Irina. Alek kiwnął głową i dodał: – Mam zapasowy karabin. Co prawda jest mało prawdopodobne, żebyśmy trafili na hexapumę ale nigdy nic nie wiadomo i nie wejdę do lasu bez uczciwej broni. – I bardzo słusznie – przytaknął Scott. – Widziałem, co hexapuma potrafi zrobić z nieuzbrojonym człowiekiem, ale za pożyczkę dziękuję: mam broń w wozie, zaraz ją przyniosę. Chodź, Fisher! * Zadanie okazało się trudniejsze, niż przypuszczali, treecat przybłęda bowiem za nic nie chciał się zbliżyć do pojazdu. Skończyło się na tym, że siedział pod najbliższym drzewem
i miauczał, gdy Scott wyciągał broń i apteczkę i zastanawiał się, skąd też wziął się ten gwałtowny strach. Mało prawdopodobne było, aby ktoś z powietrza zagrażał siedzibie klanu, z którego pochodził zabłąkany osobnik, choć oczywiście nie dało się tego zupełnie wykluczyć. Natomiast prawdopodobieństwo było niewielkie, bo nie dość, że treecaty jako istoty inteligentne chroniło prawo, to i sąsiedzi chcieli, by wzajemne stosunki były dobre, toteż przejawiali wobec nich nader opiekuńcze instynkty. Biorąc zaś pod uwagę mentalność kolonistów zasiedlających Sphinksa, winny czegoś takiego miałby naprawdę dużo szczęścia, gdyby po złapaniu tylko go pobito... Irina zgłosiła chęć udziału w wycieczce i Scott miał ochotę się zgodzić, gdyż w pierwszych miesiącach po adopcji ogromnie mu pomogła przystosować się do ciągłej obecności Fishera. Ponieważ jednak Evelina jeszcze nie doszła do siebie po porodzie, a mąż nie bardzo chciał ją zostawić samą z dziećmi, stanęło na tym, że zostanie, a Scottowi towarzyszyć będą Aleksandr i Karl, jego najstarszy, mający piętnaście standardowych lat syn. – Tylko uważaj na siebie – powiedziała Irina zaniepokojona. – Nie wiemy, co się stało ani co one chcą ci pokazać. Niepokoi mnie to. – Mnie też, ale możesz mi wierzyć, że będę bardzo uważał – zapewnił. I pocałował ją lekko. – To dobrze – uśmiechnęła się Irina. – W takim razie idź rozwiązać zagadkę. Wiem, że aż się do tego palisz. Potarł nos, woląc nic więcej nie mówić – Irina znała go zbyt dobrze, by zaryzykował kłamstwo. – Skontaktujemy się, jeśli tylko coś znajdziemy – obiecał. – Będę czekała w pobliżu komunikatora. Wyruszyli. Prowadził Aleksandr, a Karl osłaniał tyły jako dobry strzelec. Scott wiedział, że ma najbezpieczniejszą pozycję, ale oprócz karabinu niósł plecak będący apteczką polową, i to dobrze zaopatrzoną. Doświadczenie bowiem nauczyło go, że na wycieczki po lasach porastających większość powierzchni planety dobrze jest zabrać nadkomplet medykamentów, bo nigdy nie wiadomo, co może okazać się potrzebne w tej plątaninie palikowców. Lasy na Sphinksie były bowiem prawie jednorodne – składały się z drzew jednego gatunku zwanych palikowcami. Drzewa te rozrastały się, wypuszczając cztery proste gałęzie równolegle do ziemi na wysokości trzech do dziesięciu metrów nad nią niczym szprychy koła. Gałęzie tworzyły prawie kąt prosty i regularnie wypuszczały „korzenie” rosnące prostopadle w dół, które po dotarciu do gleby stawały się kolejnymi pniami. Po pewnym czasie wypuszczały własne gałęzie, tylko inaczej ustawione niż te, z których wyrosły. Oprócz tego palikowce poniżej i powyżej nich wypuszczały normalne, przypadkowo rosnące ku górze i na boki gałęzie jak każde inne drzewo. Te cztery proste stanowiły po prostu podstawę ich reprodukcji. W ten sposób
jeden palikowiec mógł rozrosnąć się na obszar setek kilometrów kwadratowych, tworząc zielony dywan zdolny przekraczać rzeki, o ile nie były zbyt szerokie, i do pewnej wysokości wdrapując się na górskie zbocza. Genetycznie wszystkie tworzące go drzewa były identyczne. W konsekwencji marsz przez taki las był sprawdzianem z orientacji w terenie, ponieważ nie sposób było poruszać się w linii prostej na dłuższych niż kilkumetrowe odcinkach. Ten zwariowany i niewygodny dla ludzi sposób reprodukcji stworzył jednakże środowisko idealne dla treecatów. Treecaty były stworzeniami nadrzewnymi, a palikowce stworzyły dla nich superautostrady łączące wszystkie miejsca na każdym z kontynentów. A przynajmniej wszystkie porośnięte przez palikowce. Dlatego zupełnie naturalne było, że ledwie weszli do lasu, oba treecaty wspięły się na najbliższy pień i zaczęły poruszać się po systemie gałęzi. Oczywiście przemieszczały się znacznie szybciej niż ludzie, toteż co chwilę musiały się zatrzymywać, by poczekać na nich. Scott nie był miłośnikiem pieszych wycieczek, ale za to zapalonym wędkarzem, co na Sphinksie oznaczało konieczność wędrowania po lasach, by dotrzeć w co ciekawsze a bardziej oddalone miejsca. Oddawał się tej namiętności od dawna i kontynuował ją także po wyemigrowaniu z planety Meyerdahl ponad trzy standardowe lata temu, kiedy to osiedlił się na Sphinksie. Choć teoretycznie rzecz biorąc, na planecie nie było ryb w ziemskim tego słowa znaczeniu, dla Scotta, jak i dla innych wędkarzy wszystko, co pływało w rzece i miało łuski, a nie posiadało łap, było rybą. Tym bardziej jeśli pływało pod wodą i dawało się złowić na wędkę, jeśli do haczyka przymocowano przynętę. Scott uwielbiał wędkować, a polubił przy tej okazji i las. Zwłaszcza zapach liści palikowców i sposób, w jaki przez szczeliny w listowiu przenikały promienie słoneczne, tworząc jakby ukośny złoty deszcz z drobniutkich smug światła. Najbardziej jednak polubił czyste górskie strumienie o bystrych prądach i rzeki płynące przez zalesione doliny. A ponieważ rok planetarny trwał dłużej od standardowego, po piętnastu miesiącach zimy tyle samo trwała wiosna – jego ulubiona pora. Było to tym przyjemniejsze, że został adoptowany przez Fishera, gdy wiosna już nastała, a trwała aż do tej pory. Podobało mu się, że związek przedstawicieli dwóch inteligentnych ras zawiązał się w okresie, gdy przyroda zamieszkanej przez nich planety budziła się do nowego życia. Teraz wędrując przez las i co chwila zmieniając kierunek marszu, wciągał z rozkoszą pachnące powietrze w płuca i uśmiechał się. A potem spojrzał w górę, na czekające na nich treecaty, i uśmiech zniknął z jego twarzy niczym zdmuchnięty. To, co chciały mu pokazać, na pewno nie było wesołe czy miłe, sądząc ze stanu, w jakim znalazł się treecat przybłęda. A należało jeszcze pamiętać o zakrzepłej krwi, którą był pokryty: skoro nie należała do niego, musiała należeć do kogoś albo poważnie rannego, albo martwego. Jeśli dodać do tego jego strach przed latającymi pojazdami i wyraźną obawę przed ludźmi, dopóki Fisher nie sprowadził „swojego” człowieka, stwarzało to nader dziwną sytuację. Tym bardziej że miauczał
wniebogłosy, a równocześnie przykleił się do Scotta niczym pijawka... Pomimo iż przytłaczająca większość ludzi zamieszkujących Sphinksa życzliwie powitała futrzastych sąsiadów, biorąc pod uwagę historię rasy ludzkiej, nie trzeba było zbyt wnikliwie rozważać powodów, dla których treecat mógł się obawiać ludzi. Tym bardziej że wśród kolonistów jak w każdej większej społeczności zdarzali się osobnicy nieprzyjemni, chamscy i sprawiający kłopoty. Dały się także słyszeć tu i ówdzie niezadowolone głosy sprzeciwiające się wyznaczeniu dużych połaci ziemi uważanych dotąd za atrakcyjne w przyszłości nieruchomości na rezerwaty treecatów. Wszystko to powodowało, że im bardziej zagłębiali się w las, tym humor Scotta stawał się gorszy. I tym baczniej rozglądał się i nasłuchiwał, sprawdzając regularnie upływ czasu. * Gdy minęła uzgodniona godzina, Scott był sporo za Aleksandrem, bo wyczerpanie wzięło górę nad ciekawością, a na dodatek nogi zaczęły zdrowo dawać mu się we znaki. Nie przewidując wycieczki, nie zabrał ze sobą stosownego obuwia, a to, które doskonale nadawało się do długiego chodzenia po mieście, w lesie niezbyt dobrze spełniało swoje zadanie. Dlatego kiedy jego chronometr bipnął, informując o upływie standardowej godziny, z prawdziwą ulgą oznajmił: – Godzina minęła! Odpowiedziało mu zamieszanie na najbliższej przed Aleksandrem gałęzi. Oba treecaty zaczęły się dosłownie po niej miotać, miaucząc i bleekając. Po paru sekundach zmieniły taktykę – wybiegały po gałęzi prowadzącej w kie runku, w którym się dotąd poruszali, i wracały, a Scott odebrał od Fishera nie tylko znacznie silniejsze ponaglenie, ale i wrażenie, że są już naprawdę blisko, choć nie potrafił uzasadnić, co go do tego przekonało. – Pięć minut – zgodził się niechętnie. – Pięć minut i wracamy, choćbyś stawał na ogonie! – Bleek! – zgodził się Fisher. – Bleek, bleek! – zawtórował mu towarzysz. Karl Zivonik uśmiechnął się złośliwie: – Pięć minut, tak? Jak trudno jest odmówić czegoś treecatowi, panie doktorze? – Uważaj, bo któregoś dnia jakaś urocza przedstawicielka tej sześcionogiej rasy uzna, że jesteś dokładnie tym, kogo szukała, i wtedy przekonasz się na własnej skórze – ostrzegł Scott z uśmiechem. – A jakaś już kogoś zaadoptowała? Scott spoważniał. – Trafne pytanie – przyznał. – Bo prawdę mówiąc, nie słyszałem o tym. Może ktoś z tego
zespołu ksenobiologów, którzy mają je badać, będzie wiedział. Ruszyli w dalszą drogę, przeszli przez wąski strumyk i jego bagniste brzegi i po paru minutach Scott zauważył, że mimo iż słońce zachodziło, przed nimi robiło się jaśniej. Podobnie było zawsze, gdy w czasie swych wędkarskich wycieczek zbliżał się do polany albo brzegu szerokiej rzeki, przez którą palikowce nie zdołały się rozwinąć. Polany takie najczęściej znajdowały się przy niewielkich jeziorkach albo też na terenach strawionych przez pożar. Okazjonalnie nie znajdował wyjaśnienia, dlaczego akurat gdzieś nie rosły – być może gleba była tam nieodpowiednia dla palikowców. Minutę później po ominięciu wyjątkowo grubego pnia wyszli na skraj polanki i stanęli jak wryci, było bowiem wyraźnie widać, że nie powstała ona w sposób naturalny. I nie wyglądała naturalnie – przypominała dziurę wyrwaną w konarach drzew, długą na dobre dziewięćdziesiąt metrów, pełną połamanych pni i gałęzi. Coś dużego i cięż kiego przebiło się przez korony drzew i wyorało bruzdę, kierując się pod ostrym kątem ku ziemi i roztrzaskując wszystko, co napotkało na swej drodze. Poza drewnianymi szczątkami były też inne – poszarpane fragmenty metalu i kompozytów. Mniejsze odłamki wryły się w pnie po obu stronach przesieki, stopniowo coraz bliżej ziemi. Podążający ich śladem wzrok Scotta dostrzegł wreszcie źródło zniszczeń – jakieś dziesięć metrów na lewo znajdował się wbity w ścianę lasu kadłub atmosferycznego promu transportowego. Maszyna zakończyła lot jakieś dwa metry nad ziemią, napotykając na pień zbyt gruby, by zdołała go złamać mimo prędkości, z jaką leciała. Ponieważ żaden pojazd latający nie jest projektowany z myślą o takich sytuacjach, konstrukcja nie wytrzymała i kadłub owinął się prawie wokół pnia, nim opadł na ziemię. Scott przełknął ślinę, świadom, co zastanie w kabinie pilotów. Nie wiedział tylko, ile trupów znajdzie... Przybłęda ni to miauknął, ni to zaskomlał przeraźliwie i ruszył biegiem ku wrakowi, przeskakując z gałęzi na gałąź. Scott zaś dostrzegł spojrzenie Aleksandra i ugryzł się w język. W pierwszym odruchu chciał bowiem zaproponować, by Karl został na zewnątrz. Dopiero wzrok ojca rodziny uświadomił mu, że Zivonikowie są pionierami – ich posiadłość od najbliższej ludzkiej siedziby dzieliło dobre sto kilometrów, toteż osłanianie nastolatka przed realiami życia byłoby niedźwiedzią przysługą. Widząc jego reakcję, Alek kiwnął głową i ruszył w stronę wraku, starannie wybierając drogę między szczątkami. Karl z kolei także nic nie powiedział, za to wyraźnie pobladł. Poszedł jednak śladem ojca bez wahania. A Scott maszerował za nim i przełażąc przez strzaskane pnie, uśmiechał się smętnie w duchu – apteczka, którą dźwigał, nie miała prawa nikomu się już tutaj przydać. Aleksandr dotarł do wraku i zaproponował: – Sprawdźmy, na ile jest stabilny, nim zaczniemy szukać wejścia.
Scott kiwnął potakująco głową. Aleksandr przyjrzał się uważnie potrzaskanym gałęziom i obszedł powoli wrak, sprawdzając, na ile jest wbity w ziemię. A potem podskoczył, złapał się jakiegoś występu i zawisł całym ciałem na metalowej konstrukcji. Ta ani drgnęła, puścił się więc i zaczął szukać drzwi śluzy pasażerskiej lub towarowej. Scott pospieszył mu z pomocą i dostrzegł przy tej okazji namalowane na pogiętym kadłubie logo. Przedstawiało stylizowany palikowiec utworzony przez spiralny łańcuch DNA. Nazwa firmy była nie widoczna, a z pnia została ledwie połowa, ale i tak wydało mu się dziwnie znajome. Aleksandr zauważył, że się czemuś przygląda, i podszedł do niego. – To logo BioNeering – oznajmił, ledwie je dojrzał. – Mają gdzieś w lesie placówkę badawczą, ale daleko stąd. – Wydało mi się znajome, ale nie mogłem go umiejscowić. Po krótkich poszukiwaniach znaleźli drzwi śluzy ładunkowej – były tak pogięte i zaklinowane w pozycji zamkniętej, że nie było szans, by je ruszyć. W tym momencie z góry dobiegł przeraźliwy gwizd i na kadłubie pojawił się Fisher. – Bleek! – oznajmił głośno. – Wygląda na to, że znalazły wejście – ocenił Karl. I nerwowo przełknął ślinę. – Coś mi się wydaje, że nasz dzisiejszy gość wie, kogo zastaniemy wewnątrz, bo już tam był – powiedział wolno Scott. To tłumaczyłoby zaschniętą krew, strach przed lataniem i wycieńczenie treecata. Widocznie na pokładzie był zaadoptowany przez niego człowiek, być może pilot. Możliwe że z jakiegoś powodu treecat nie wziął udziału w locie... gdyby tak było, wielodniowy bieg przez las do umierającego adoptowanego mógł doprowadzić go do tak skrajnego wyczerpania. Scott rozpoczął ostrożną wspinaczkę i po chwili znalazł nie tylko drzwi śluzy pasażerskiej, ale powybijane okna kabiny pilotów. Zajrzał przez najbliższe i pokiwał głową – ściany i sufit zbryzgane były zaschniętą już krwią, a na podłodze dostrzegł kałużę. Teraz także zaschniętą na kamień. – Śluza pasażerska jest tu – dobiegł go z dołu i z prawej głos Aleksandra. – Drzwi są pogięte, ale zamki puściły... Scott zsunął się pospiesznie na ziemię i pomógł mu sforsować przypominające harmonijkę drzwi, które pod ich wspólnymi siłami musiały ustąpić. I ustąpiły, przy wtórze kolejnego przeraźliwego jęku. Scott wszedł jako pierwszy i natychmiast poczuł smród rozkładu tak silny, że musiał stanąć, i kaszląc, zdjął plecak. Wyjął z niego trzy maski chirurgiczne. Wręczył dwie towarzyszom, założył swoją i gdy kaszel ustał, sklął się w duchu za głupotę. Powinien był to zrobić przed
wejściem, wiedząc, co zastanie wewnątrz. Po chwili ruszył dalej i po kilku krokach dotarł do kabiny pilotów. Została zgnieciona siłą uderzenia i była znacznie mniejsza, niż powinna być. Wewnątrz spoczywały trzy ciała. Sądząc po miejscach, jakie zajmowały, było to dwóch pilotów i jeszcze ktoś, być może pracownik firmy, być może mechanik pokładowy, choć to ostatnie było mało prawdopodobne – transportowce atmosferyczne miały z zasady dwuosobowe załogi. Ciszę przerwał stłumiony przez maskę głos Aleksandra: – Musieli spaść w trakcie burzy albo słyszelibyśmy odgłosy kraksy. Dźwięk niesie się tu naprawdę daleko, a od domu jesteśmy jakieś trzy kilometry w linii prostej. Jak pan ocenia, doktorze, kiedy zginęli? – Co najmniej tydzień temu, a wtedy, jak pamiętam, były naprawdę silne burze. Taka pogoda mogła spowodować kraksę; leciałem przez parę solidnych burz i też niewiele brakowało, choć próbowałem je ominąć i dostałem się tylko w skrajny obszar. Rodziło to pytanie, jaką drogę mógł przebiec przez tydzień treecat, nie jedząc i nie odpoczywając... Przybłęda zamruczał cicho w sposób podobny jak Fisher, gdy chciał mu pomóc psychicznie. Scott rozejrzał się i dostrzegł go skulonego na zwłokach drugiego pilota, drżącego z żalu. Ból treecata był tak silny, że Scott musiał gwałtownie zamrugać oczami i przełknąć ślinę, by się nie rozpłakać. Widział wielokrotnie rozpacz i żal po stracie najbliższych – dla lekarza to nie pierwszyzna, ale nie czuł tego co ci, którzy to przeżywali. Teraz czuł się dokładnie tak, jakby sam stracił najbliższą osobę... Znajomy ciężar wylądował na jego prawym ramieniu – Fisher potarł łbem o jego policzek i mrucząc cicho, objął ogonem jego szyję. Scott przytulił go jedną ręką. Spłynęły na niego ulga i spokój, które, jak wiedział z doświadczenia, nie były jego uczuciami lub raczej były nie tylko jego uczuciami. Ciszę, jaka zapadła, ponownie przerwał Aleksandr: – Wieża Twin Forks, słyszycie mnie? – Tu wieża Twin Forks, słyszymy cię głośno i wyraźnie. – Tu Aleksandr Zivonik. Jest ze mną doktor MacDallan. Właśnie znaleźliśmy wrak jakiegoś promu transportowego. Wygląda na to, że leży tu od paru dni. Zapadła cisza. Scott podszedł do rozpaczającego treecata i pogłaskał go delikatnie. Ten zadygotał silniej, ale nie zaprotestował. Z głośniczka komunikatora Zivonika rozległ się głos: – Prom transportowy, tak? – Zgadza się. – Mamy informacje o zaginięciu takiej maszyny, sprzed sześciu dni. Musiał mu się zepsuć
nadajnik awaryjny, bo nie dostaliśmy żadnego sygnału o kraksie czy o awaryjnym lądowaniu. Poszukiwania też nic nie dały... no i nic dziwnego, bo powinien być pięćset kilometrów od miejsca, w którym jesteście. – Na pokładzie są trzy trupy. Doktorze, chce pan coś dodać? Scott odchrząknął i uaktywnił komunikator, wybierając stosowną częstotliwość. – Tu Scott MacDallan – przedstawił się. – Wylie Bishop z tej strony, doktorze. Scott przypomniał sobie, że udzielał mu porady raz czy dwa w jakiejś drobnej dolegliwości. – Mamy trzy ciała w kabinie pilotów – poinformował rozmówcę. – Ile osób powinno być na pokładzie? – Właśnie trzy. Pilot Conrad Warren, drugi pilot Arvin Erhardt i pasażer Pol Rafferty. Jak ich znaleźliście, bo sadząc po namiarze, jesteście dobre trzy, prawie cztery kilometry od domu Zivoników, a to nie jest łatwa wycieczka. Słyszeliście coś i poszliście sprawdzić? – Nie. – Scott odchrząknął ponownie. – Drugi pilot musiał zostać adoptowany przez treecata; ten zjawił się przed domem Zivoników dziś rano, po czym doprowadził nas do wraku. – Treecat?! – szok Bishopa był wyraźnie słyszalny. – Ano treecat. Mój treecat, Fisher, uparł się, żebyśmy poszli do lasu; o co im chodziło, dowiedzieliśmy się, dopiero znajdując wrak. Przez chwilę, acz znacznie krótszą, ponownie panowała cisza. – Dobry Boże, ksenolodzy będą chcieli znać najdrobniejsze szczegóły, doktorze – ostrzegł po paru sekundach Bishop. – Zaraz pana przełączę na burmistrza. W głośniczku coś gwizdnęło, zatrzeszczało i rozległ się głos Sapristosa. – Scott? – ton był ostrożniejszy, bo nowina o kraksie dla nikogo nie jest miła, a zwłaszcza dla kogoś, kto ciężko pracuje, by uczynić z Twin Forks bezpieczne i przyjemne miasteczko, z którym spokojnie można związać przyszłość. – Tak, burmistrzu? – Możecie pozostać na miejscu? Zaraz zorganizuję ekipę dochodzeniową. Dotrą do was za nie dłużej niż pół godziny. – Możemy, o ile podrzucą nas potem do domu Zivoników. Mój wóz tam jest, a nikt rozsądny nie będzie po ciemku maszerował przez las. – Jasne, że was podrzucą, to żaden problem. – Dzięki. Mam rozumieć, że oficjalnie zostałem koronerem tego wypadku? – Jak najbardziej, Scott. I dziękuję, że się zgadzasz, to uprości i przyspieszy całą sprawę. – Zgadza się. Rozpocznę wstępne autopsje i śledztwo, gdy tylko przyleci ekipa, choć przyczyna śmierci całej trójki jest raczej oczywista. – Rozumiem, ale trzeba to zrobić oficjalnie. I przykro mi, że to właśnie ty ich znalazłeś.
– Cóż, mówi się trudno. Tylko niech ta ekipa dotrze tu jak najszybciej, bo to będzie długa noc. – Dotrze za pół godziny, masz moje słowo. Bez odbioru. – Jasne. Scott, bez odbioru. Dopiero po zakończeniu rozmowy Scott zauważył, że Karl ma zielonkawo-bladą cerę i trzyma się resztką sił. – Ktoś powinien zostać na zewnątrz na straży – powiedział pospiesznie. – Wejście jest otwarte, a diabli wiedzą, kogo przyciągnie ten smród. Do tej pory były tu tylko małe drapieżniki, bo nic większego nie przedostało się przez okno. Karl, może ty byś popilnował wejścia? A przy okazji mojego karabinu, bo tu będzie mi tylko przeszkadzał. – Dobrze! – dobiegło zza zaciśniętych zębów i maski. Karl czym prędzej wziął podaną broń i wyszedł. – Jak mogę pomóc? – spytał Aleksandr. – Proszę sprawdzić przedział towarowy i wyposażenie pokładowe, może ocalał awaryjny generator i jakieś reflektory. Słońce zachodzi, a roboty będzie sporo. No i proszę skontaktować się z Iriną i opowiedzieć jej o wszystkim. Aleksandr kiwnął głową i zaczął od skonsultowania się z siostrą. Co nie przeszkadzało mu przejść do ładowni, toteż Scott słyszał jego głos, ale nie rozróżniał słów. Sam zajął się uspokojeniem treecata patrzącego mu błagalnie w oczy. – Przykro mi – szepnął. – Ale naprawdę nic już nie mogę dla niego zrobić. Poczuł, że chwytne łapy o trzech cienkich palcach za cisnęły się wokół jego palców. – Bleek... Przykucnął, aż znalazł się twarzą w twarz z treecatem. – O co chodzi? – spytał bezradnie. – Wiesz równie dobrze jak ja, że on nie żyje. Nie mogę mu pomóc. Nikt już nie zdoła mu pomóc. To co chcesz mi powiedzieć? – Bleek! Emocje, które czuł za pośrednictwem Fishera, a być może i bezpośrednio od jego towarzysza, były znacznie silniejsze niż te, które odbierał, kiedy był sam z Fisherem. Były też jednak bardzo niejednoznaczne. Dominowały żal i samotność górujące nad bólem i wyczerpaniem... ale w to wszystko wpleciona była także wściekłość... I tego właśnie nie rozumiał, bo nie przypominało to złości po stracie przyjaciela, który zginął w wypadku. Znacznie bardziej przypominało to ukierunkowaną przeciwko komuś wściekłość... jakby ktoś był winny tej śmierci... Scott otworzył oczy, które odruchowo zamknął, próbując się bardziej skoncentrować. Na skórze palców czuł delikatny nacisk ledwo co wysuniętych pazurów treecata... Ze zdumieniem stwierdził, że ma dziwne podejrzenia, iż ta katastrofa nie była zwykłą, przypadkową kraksą.
Dlaczego tak czuł, nie miał pojęcia, a ze skłębionych emocji treecata patrzącego mu cały czas w oczy nie mógł wyodrębnić jakiegoś konkretniejszego powodu takiej podejrzliwości... ale podejrzliwość pozostała. I to połączona z gniewem i chęcią zemsty. Najwyraźniej treecat miał swoją opinię na temat śmierci adoptowanego przez siebie człowieka... albo też drugi pilot przed śmiercią coś podejrzewał, a treecat próbował mu teraz te podejrzenia przekazać. Scott niewiele wiedział o firmie BioNeering poza tym, że ze dwa lata standardowe temu rozpoczęła działalność i że cały czas się rozwija, dając zatrudnienie i przynosząc spore dochody z tytułu eksportu swych wyrobów. To było właściwie wszystko, jako że miał dość własnych zajęć, by musieć zabijać czas interesowaniem się podobnymi historiami. Prawdę mówiąc, cierpiał raczej na brak niż na nadmiar czasu. Rozrzuceni po dużym obszarze, a pomysłowi, więc narażeni na wypadki pacjenci, okazjonalne wypady na ryby, no i od czasu ostatniej, omal nie zakończonej nieszczęściem nauka wszystkiego, czego mógł się dowiedzieć o treecatach, nie wspominając już o poznawaniu Fishera, całkowicie wypełniały mu czas. Właściwie przez ostatni rok nie miał nawet czasu na ryby i jakoś mu tego nie brakowało, bo próby porozumienia się z Fisherem były znacznie ciekawsze. Teraz, znając jego i siebie, wiedział, że nie spocznie, dopóki nie zgłębi tej tajemnicy, jak długo by to potrwało i ile wysiłku by kosztowało. Jeśli treecat coś podejrzewał, należało to sprawdzić. A jeśli podejrzewał coś adoptowany przez niego pilot, należało zrobić to ostrożnie, bo skoro już zginęły trzy osoby, mogła zginąć i kolejna. A Scott MacDallan nie miał ochoty ginąć, za to miał ochotę poznać prawdę. * Zebrali się w ciemnościach za kręgiem blasku rzucanego przez sztuczne światło dwunogów, obsiadając w całkowitej ciszy gałęzie drzew na skraju miejsca nieszczęścia. Zwiadowcy i myśliwi Klanu Księżycowego Blasku słuchali i obserwowali dwunogi, które wreszcie po tylu dniach przybyły na to miejsce smutku i odkryły latającą maszynę, która spadła z nieba. Dwunogi przybyły po ciała zabitych, a klan, by poznać opowieść pogrążonego w żalu brata z Klanu Jasnego Serca. Wewnątrz kręgu przez nich utworzonego siedziała Śpiewająca Jasno, nasłuchując obcych głosów, których nigdy dotąd nie słyszała na własne uszy. Śpiewający wspomnienia bardzo rzadko opuszczają siedziby klanów, ale wiadomo było, że Cichy Cień nie opuści przyjaciela i nie spocznie, póki dwunóg odpowiedzialny za jego śmierć nie zostanie ukarany. A aby tak się stało, inny dwunóg adoptowany przez Uderzającego Szybko z Klanu Roześmianej Rzeki musiał zrozumieć, co naprawdę się stało. Bo żaden klan nie mógł wymierzyć sprawiedliwości, gdyż
dwunogi, nie rozumiejąc, o co chodzi, mogłyby to źle zrozumieć, a to z kolei odbiłoby się na ich stosunku do całego Ludu. Sprawa była o tyle skomplikowana, że nie można było żywić nadziei, iż zwykły zwiadowca i zagłodzony, zrozpaczony myśliwy, nawet współpracując, będą w stanie wytłumaczyć dwunogowi o ślepym umyśle, jakie zło zostało wyrządzone. To było jej zadanie. Być może zdoła przebić się do umysłu dwunoga zwanego Scottem i przekazać mu prawdę. Mogła tylko mieć nadzieję, bo tylko wówczas zło mogło zostać poznane i powstrzymane. Bo naprawić go już nikt nie był w stanie. Śpiewająca Jasno nigdy dotąd nie była tak niepewna. Gdyby chodziło o Lud, problem by nie istniał, bo było wiadomo, co jest dobre, a co złe. O dwunogach natomiast wiedzieli tak mało, że nie mogła mieć pewności. Nawet w jej własnym klanie odezwały się głosy nawołujące do natychmiastowego odwrotu – do oddalenia się od dwunogów, którzy okazali się zbyt niebezpieczni, by ryzykować dalsze z nimi stosunki. Powodem była naturalnie wieść o nieszczęściu, które się tu wydarzyło, ale przede wszystkim o jego przyczynach. Wiedziała, że takie postępowanie byłoby błędne i niczego by nie dało. Rozumiała to tak samo dobrze, jak Śpiewająca Prawdziwie zrozumiała na początku wiosny, gdy Wspinający się Szybko jako pierwszy adoptował małego dwunoga. Fakt, dwunogi mogły być niebezpieczne, ale o tym wszyscy wiedzieli, podejmując decyzję o ujawnieniu się i o szukaniu nowych adopcji. To była słuszna decyzja – nie miała żadnych wątpliwości od samego początku. Dwunogi mogły stać się niezwykle użytecznymi sojusznikami. Już się nimi okazały, choć nieświadomie – Lud dowiedział się od nich rzeczy, które poprawiły życie wszystkim, a uratowały je przynajmniej kilkuset osobnikom. A morderstwo nie było wynalazkiem dwunogów. Czego nie wiedziała, to tego, jak je traktują. I dlatego nie miała pojęcia, jaka będzie reakcja Scotta, jeśli zdoła dokonać niemożliwego i przekazać mu, co naprawdę się stało. Osobnik z Ludu, który zabił trzy inne, zostałby szybko i sprawnie wyeliminowany, bo jego dalsze istnienie byłoby zbyt wielkim zagrożeniem dla wszystkich pozostałych. W tym przypadku było gorzej, bo dwunóg stanowił zagrożenie nie tylko dla swoich, ale także i dla Ludu, czego Cichy Cień doświadczył na własnej skórze. Nie mówiąc już o tym, co usłyszał i zobaczył wcześniej. Obawiała się, że jeśli Cichy Cień pozostanie ze Scottem, próbując ujawnić mordercę, a Scott nie będzie rozumiał, o co chodzi, nie pożyje długo. Obaj mogli paść ofiarami zbrodniarza. A jeśliby Cichy Cień pozostał z Klanem Jasnego Serca czy wrócił do swego klanu, żaden dwunóg nie dowiedziałby się o morderstwie. Do tego nie mogła dopuścić. Musiała spróbować wszystkiego. Dlatego zawołała do obu oczekujących na polanie, którzy ją tu wezwali: Jestem gotowa.
Odpowiedź nadeszła natychmiast: Przybędziemy. Teraz nie pozostało jej nic innego, jak tylko czekać. * Uderzający Szybko zamruczał cicho, dotykając łapą twarzy Scotta, by zyskać pewność, że zwróci na siebie jego uwagę. I natychmiast poczuł silniejszy blask jego umysłu, co znaczyło, że mu się udało. – Fisher? Uderzający Szybko nauczył się już pierwszego dnia, że gdy Scott MacDallan wydaje ten dźwięk, wymawia imię, które mu nadał, nie mogąc usłyszeć tego właściwego z racji ślepego umysłu. Było ono zaskakująco bliskie znaczeniu jego prawdziwego imienia, czego dowiedział się zresztą znacznie później, dźwięk ten sprawiał mu więc przyjemność. – O co chodzi, Fisher? W odpowiedzi Uderzający Szybko wskazał miejsce poza zasięgiem światła lamp, w którym zebrał się Klan Księżycowego Blasku wraz ze swą najstarszą śpiewającą wspomnienia. Wiedział, że dwunogi obawiają się nocy w lesie, i to całkiem słusznie, ale Scott musiał tam pójść, a jego zadaniem było go do tego przekonać. – Bleek? – spytał z nadzieją, wysyłając jednocześnie silny sygnał świadczący o tym, że uważa rzecz za konieczną. Cichy Cień przyłączył się do tego wezwania i złapał Scotta za rękę. Scott skrzywił się, najwyraźniej niezbyt uszczęśliwiony pomysłem. – Chcecie, żebym tam z wami poszedł? – spytał. – Teraz, po ciemku?! W blasku jego umysłu pojawił się znajomy rozbłysk uporu. Obaj wiedzieli, że nocą w lesie jest niebezpiecznie, i Scott nie miał zamiaru ryzykować zbliżania się do skraju polany. – Bleek! – oznajmił Cichy Cień i wybiegł przez wybite okno, rozpaczając głośno. Potem wrócił, złapał Scotta za rękę i pociągnął go w stronę czekającej Śpiewającej Jasno. – Bleek! Bleek! Bleek! Jego reakcja zaskoczyła Scotta, co było widać po rozszerzonych nagle źrenicach. – Co was obu opętało? – spytał zdziwiony. Uderzający Szybko nadal uczył się, jakie dźwięki odpowiadają jakim znaczeniom, toteż bardziej domyślił się sensu wypowiedzi Scotta dzięki towarzyszącym jej emocjom. Proste słowa lub często używane zwroty nie stanowiły dlań problemu, natomiast skomplikowane wypowiedzi, a zwłaszcza abstrakcyjne pomysły były trudne. Wiedział, że śpiewająca wspomnienia czeka niecierpliwie i w napięciu, bo jeśli jej, przy wsparciu całego klanu, nie uda się dotrzeć do umysłu
Scotta, nikt tego nie dokona. Ale póki co trzeba go było do niej przyprowadzić. – Bleek! – oznajmił kategorycznie, ciągnąc jedną chwytną łapą Scotta za drugą rękę, a drugą wskazując to samo miejsce co Cichy Cień. Wystarczyłoby, żeby zdołali go wyciągnąć na zewnątrz i podprowadzić na tyle blisko lasu, by się zorientował, że czeka tam na niego cały klan, by ciekawość dokonała reszty. Tym bardziej że Scott wiedział, że żaden zabójczy kieł nie zaryzykuje zbliżenia się do całego, gotowego do akcji klanu. A sprawa była poważna, bo cały czas czuł ból Cichego Cienia – coś, czego nikt nie mógł ignorować. Rozumiał też, że Cichy Cień mimo olbrzymiej odległości wyczuł, że jego dwunóg Erhardt wiedział, umierając, kto go zabił i dlaczego. Ten sam dwunóg na dodatek próbował zabić Cichego Cienia, atakując go w najgorszym momencie, gdy był ogłuszony żalem po śmierci Erhardta. Sytuację pogarszał fakt, że jego własny klan po wcześniejszych nie zrozumiałych działaniach tego dwunoga, które zniszczyły jego teren łowiecki, nie mógł mu pomóc, gdyż musiał opuścić swą siedzibę razem z młodymi i dobytkiem, jeśli chciał przeżyć. Klan ewakuował się w jednym kierunku, a Cichy Cień uciekł w innym – tam, gdzie zmarł jego dwunóg. Mając do czynienia z dwunogiem mordercą, Klan Jasne go Serca nie mógł zwlekać i ryzykować, że stanie się jego następnym celem. Ofiarą padły już trzy dwunogi, większość terenu łowieckiego i sporo żyjących na nim zwierząt, a same drzewa musiały zacząć wydzielać truciznę, by odciąć się od rozprzestrzeniającej się, zabijającej je zarazy. Siedziba klanu leżała za blisko ośrodka dwunogów, by można było mieć nadzieję na przetrwanie. Morderca zbyt łatwo mógł je znaleźć i zaatakować młode czy śpiewające wspomnienia pomimo ochrony myśliwych. Miał broń, i to groźną. Lud od czasu do czasu był zmuszony polować i zabijać osobniki o chorych umysłach, które zaczęły przejawiać mordercze skłonności. Klan Jasnej Wody musiał tak na przykład postąpić z myśliwym z Klanu Wysokiej Skały, gdy ten zaatakował ich zwiadowcę, a potem próbował porwać kilkoro młodych. Klan Jasnego Serca mógł oczywiście bez trudu zabić dwunoga mordercę, ale byłoby to zbyt ryzykowne. Dwunogi były zbyt potężne i za słabo poznane, i gdyby nie znając prawdy, uznały, że niewinny niczego dwunóg został zaatakowany i zabity przez klan, mogłoby to mieć opłakane skutki dla całego Ludu. A nie było pewności, że same zdołają domyślić się prawdy, czyli tego, że Klan Jasnego Serca działał w samoobronie. Dlatego zdecydowano się na ewakuację i poszukanie nowego terenu łowieckiego, a Cichy Cień samotnie podążył na poszukiwania zabitego przyjaciela. I dwunoga, który mógłby zrozumieć, że zostało popełnione morderstwo. Znalazł Uderzającego Szybko i Scotta MacDallana. Teraz Uderzający Szybko musiał przekonać swego adoptowanego, by pomścił śmierć
zamordowanego przyjaciela Cichego Cienia. – Bleek? – spytał prosząco. Scott przyglądał mu się niepewnie długą chwilę, a w jego futrze o barwie płomienia na głowie odbijał się blask lampy. Scott był pierwszym dwunogiem, jakiego zobaczył, ale od tego czasu nie widział nawet wśród nich nikogo, kto miałby tak ogniste futro na głowie. I tak pełną plamek skórę, która wyglądała, jakby padły na nią równocześnie setki promieni słonecznych i pozostawiły po sobie jasne ślady. Nie dość, że był najbardziej udekorowany zewnętrznie ze wszystkich dwunogów, jakie Uderzający Szybko spotkał, to blask jego umysłu był najsilniejszy ze wszystkich i najbardziej specyficzny. Znał go i wiedział, że chce rozwiązać zagadkę – czuł to, prawdę mówiąc. Żeby tylko dał się... – Bleek? – spytał ponownie. – Chyba zwariowałem – mruknął Scott. Ale ruszył ku wyjściu, zdecydowany choć kawałek pójść w kierunku, w którym ciągnęli go Cichy Cień i Uderzający Szybko. Ten ostatni natychmiast oznajmił radośnie: Przybywamy. Cichy Cień wyskoczył przez okno, a on sam popędził za Scottem i ulokował się na swoim ulubionym miejscu na jego ramieniu. Martwe dwunogi już zabrano z maszyny. Przeszukiwały ją teraz nowo przybyłe dwunogi, których nigdy nie widział, posługując się rozmaitymi dziwnymi narzędziami o nieznanym mu przeznaczeniu. Jeden z nich zawołał do Scotta: – Doktorze, zacznie pan...? Słowo kończące pytanie należało do całkowicie niezrozumiałych. – Nie. Zajmę się tym później – odparł Scott, a jego słowom towarzyszyło silne uczucie niechęci. Czekało go coś nieprzyjemnego. – A jak wam idzie? – Prawie skończyliśmy. Gdzie się pan wybiera? Nasz wóz parkuje z drugiej strony. – Chcę coś sprawdzić pod dziobową częścią. – A ma pan pistolet? Pistolet było znanym i dobrym słowem. Scott zawsze zabierał pistolet albo karabin, gdy wyruszał z miasta, a raz go nawet użył. Uderzający Szybko przyznawał, że nie był aż tak skuteczny jak karabin, ale i tak zabił prawie dorosłego śnieżnego myśliwego po ledwie dwóch hukach. Karabin znał z przekazów śpiewającej wspomnienia i wiedział, że jednym hukiem mógł zabić atakującego dorosłego zabójczego kła. – Mam pistolet, Garvey. Nie jestem nowicjuszem w lesie, zapomniał pan? Jego rozmówca roześmiał się, choć w jego emocjach pozostało sporo powagi. Wszystkie dwunogi, jakie się tu pojawiły, były poważne i przygnębione tym, co znalazły. Wiedział, że to
przygnębienie zmieniłoby się w złość, gdyby zrozumiały powody, dla których te trzy dwunogi zginęły. A przynajmniej tak przypuszczał, bo pewność mógł mieć tylko, jeśli chodziło o Scotta. Uderzający Szybko wiele nauczył się o dwunogach i miał nadzieję, że rozumiał je wystarczająco, ale przewidzieć potrafił tylko zachowanie swego człowieka, a i to nie zawsze. Wiedział, że musi się jeszcze wiele nauczyć, ale wątpił, by kiedykolwiek udało mu się pojąć tyle, by zrozumieć dwunogi. Scott ostrożnie wybierał drogę między szczątkami pojazdu i drzew. Na skraju blasku lamp czekał na nich Cichy Cień stojący na tylnych łapach. Ledwie Scott do niego podszedł, złapał go za dłoń i pociągnął w stronę drzew. – Bleek! – zachęcił go. Scott zwolnił kroku, prawą dłoń trzymając na pistolecie. Niepokój i ostrożność wyraźnie jaśniały w blasku jego umysłu. Kiedy doszli do pierwszego drzewa połączonego z resztą lasu, stanął i Uderzający Szybko wiedział, że dalej nie pójdzie. Przynajmniej jeśli nie poczuje się bezpieczny. Boi się ciemności i zabójczego kła – poinformował Śpiewającą Jasno. – Nie pójdzie dalej, jeśli się nie pokażecie. Wie, że zabójczy kieł nie zaatakuje całego klanu po tym, jak Postrach Zabójczego Kła widziała, co zrobił z nim Klan Jasnej Wody. A będzie ciekaw, dlaczego przybyliście. I zamilkł, słuchając błyskawicznej wymiany poglądów między przywódcami klanu. Zaraz potem usłyszał silny głos Śpiewającej Jasno: Pokażemy się. I niczym składające wizytę duchy przodków członkowie Klanu Jasnego Księżyca pojawili się na gałęziach półkolem otaczających miejsce, w którym stał Scott. W mroku rozbłysły setki jasnozielonych oczu, a nie towarzyszył temu ani jeden dźwięk. * – Dobry Boże! – jęknął Scott, widząc setki zielonych ślepiów, które nagle zmaterializowały się na gałęziach przed nim i po bokach. Jeszcze przed momentem te gałęzie były puste, a teraz znajdowało się na nich kilkaset treecatów – cały klan... Poczuł, jak włosy na przedramionach stają mu dęba, a w następnej sekundzie zalała go ciepła fala powitania, zachęty i radości. – Bleek... – powiedział cicho Fisher siedzący na jego ramieniu. I wskazał chwytną łapą w mrok za drzewami. Nie ulegało wątpliwości, że chciały, aby tam poszedł. – Ale dlaczego? – spytał słabo, próbując zrozumieć, dlaczego katastrofa tak interesuje cały
klan treecatów. Nie był to przecież pierwszy wypadek latającego pojazdu nad lasem, w którym zginęła cała załoga. Przypomniały mu się dziwne emocje obu treecatów i... Rozmyślania przerwał mu dobiegający z tyłu okrzyk Orrina Garveya: – Doktorze, wszystko w porządku? Wydawało mi się, że pan coś krzyknął... – Wszystko w porządku, po prostu coś mnie zaskoczyło. Pójdę się temu dokładnie przyjrzeć. – Tylko proszę za długo nie marudzić. Prawie skończyliśmy i za chwilę zaczynamy się pakować. – Dobrze. Nie bardzo wiedział, dlaczego nie powiedział mu o treecatach, ale miał dziwną pewność, że jest jedynym mile przez nich widzianym człowiekiem, przynajmniej tu i teraz. Była to wysoce niepokojąca wiadomość, zwłaszcza w połączeniu z dziwnymi emocjami i zachowaniami treecata, który go tu przyprowadził. Ludzie tak mało o nich wiedzieli, że każdy kontakt z nimi był denerwującym przeżyciem. A co dopiero z całym klanem... Tym bardziej że to właśnie on był obiektem zainteresowania dwustu albo i trzystu treecatów. Scott MacDallan nie był dyplomatą. I miał dość uczciwości, by się przyznać, przynajmniej przed samym sobą, że się boi. Ale z drugiej strony wszystko wskazywało na to, że jest jedynym człowiekiem na całej planecie, z którym treecaty chcą utrzymywać jakieś oficjalne stosunki, bo nie licząc Stephanie Harrington – i to w diametralnie różnych okolicznościach – żaden człowiek nie widział dotąd całego klanu. A przecież treecaty mogły pokazać się każdemu innemu jak choćby Zivonikom czy ekipie dochodzeniowej. Nie zrobiły tego jednak – czekały w mroku, aż Fisher z towarzyszem zdołają go przekonać, by poszedł z nimi na to spotkanie, o którym nawet nie wiedział. Wychodziło na to, że został dyplomatą... nie mając w tej sprawie nic do powiedzenia. – No dobrze – powiedział cicho, zwracając się do wszystkich obserwujących go uważnie treecatów. – Wiem, że w okolicy nie pojawi się żadna hexapuma, ale pojęcia nie mam, dlaczego chcieliście się ze mną spotkać... I nie tracąc czasu na spekulacje, wszedł między drzewa. Wręcz czuł na sobie wzrok treecatów i czuł, jak po plecach spływa mu zimy pot, tak z nerwów, jak i ze strachu. Robił to tylko dlatego, że ufał Fisherowi – miał aż zbyt wiele powodów, by wiedzieć, że ten zasłużył na to zaufanie... Po kilku krokach dostrzegł na ziemi słabą poświatę, a po paru następnych uświadomił sobie z zaskoczeniem, że jej źródłem jest niewielkie ognisko z gałęzi i liści. Poczuł dym, a potem jego wzrok przystosował się do pół mroku i dostrzegł siedzące wokół ogniska futrzaste postacie. Zarówno ich pozycja, jak i emocje odebrane od Fishera świadczyły jednoznacznie, że to jakieś