uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 840 264
  • Obserwuję807
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 090 637

David Weber John Ringo - Cykl-Imperium Człowieka (2) Marsz ku Morzu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

David Weber John Ringo - Cykl-Imperium Człowieka (2) Marsz ku Morzu.pdf

uzavrano EBooki D David Weber
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 334 stron)

Dawid Weber & Jon Ringo Marsz ku morzu Trylogia: Marsz tom 2

Dla „wujka Steve’a” Griswolda z Korpusu Marines, który nauczył mnie, że choć wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za swoje czyny, czasami dobrzy ludzie muszą naprawiać błędy innych. Ty to robiłeś... przez trzydzieści jeden lat. Niech cię Bóg błogosławi. Dla Charlesa Gonzaleza: człowieka, który potrafi rozmawiać z naiwnymi dwunastolatkami o mechanice kwantowej, dialektach amazońskich plemion i duszeniu garotą niemieckich wartowników

Rozdział pierwszy Plutonowy Adib Julian z trzeciego plutonu kompanii Bravo Osobistego Pułku Cesarzowej otworzył oczy i rozejrzał się po ciasnym jednoosobowym namiociku. Czuł, że coś się zmieniło, ale nie wiedział, co. Jego instynkt przetrwania niczego nie sygnalizował, mógł więc nie obawiać się szarży hord mardukańskich barbarzyńców. Wrażenie zmiany wciąż jednak nie mijało i było na tyle silne, że wyciągnęło go z otchłani snu. Sprawdził swojego tootsa. Według komputera nie nastał jeszcze świt. Julian ziewnął. Mógł jeszcze pospać, więc przewrócił się na drugi bok, usunął uwierający go kamyk... i zadrżał z zimna. Otworzył gwałtownie oczy, rozpiął namiot i wyskoczył na zewnątrz. – Jest zimno! – wrzasnął z zachwytem. Przez kilka ostatnich dni kompania Bravo maszerowała w górę. Dawno już minęli dolinę rzeki Hadur i zostawili za sobą Marshad i pozostałe miasta na obrzeżach terytorium króla Radj Hoomasa. Dziennie pokonywali kawał drogi, ostre tempo marszu i coraz bardziej wznoszący się teren powodowały, że kompania potrzebowała chwili wytchnienia. Sprzedaż zdobytej w Voitan broni, fundusze z Q’Nkok i hojne dary od T’Leen Sula i nowej Rady Marshadu pozwalały im zaspokajać w drodze wszystkie potrzeby. W wielu miastach przyjmowano ich jak prawdziwych dygnitarzy. Ich mieszkańcy, żyjący w ciągłym strachu przed wyzyskiem i politycznymi ambicjami Radj Hoomasa, gotowi byli zrobić wszystko dla obcych, którzy ich od niego uwolnili. Gdzie indziej goście z innego świata budzili powszechną ciekawość, ale często także chęć jak najszybszego pozbycia się ich z miasta. Wieści o zniszczeniu barbarzyńskiej federacji Kranolta pod Voitan, bitwie pod Pasule i przewrocie w Marshadzie szybko się rozniosły. Zawarta w nich przestroga była jasna: ludziom nie należy się naprzykrzać. Czasami jednak napotykali opór ze strony wyjątkowo głupich Mardukan i wtedy z powodzeniem demonstrowali skuteczność klasycznej rzymskiej taktyki krótkiego miecza i tarczy. Nie musieli nawet korzystać ze śrutówek i dział plazmowych. Pojawienie się Brązowych Barbarzyńców z Osobistego Pułku Cesarzowej poprzedzała ich budząca grozę reputacja. Zapłacili za nią wprawdzie najwyższą cenę, ale przynajmniej mogli spokojnie maszerować przez wiele tygodni, wylizywać się z ran i przygotowywać do pokonania kolejnej przeszkody – gór. Na ostatnią wartę wyznaczono Nimashet Despreaux. Uśmiechnęła się do tańczącego z radości Juliana i pochyliła nad ogniem. – Gorącej kawki? – zaproponowała, podając mu kubek. Kompania zarzuciła picie tego napoju, gdy mardukańskie poranki stały się zbyt upalne.

– Och, dzięki, dzięki, dzięki – zaśmiał się plutonowy. Wziął kubek i upił łyk. – Boże, ależ to paskudne. Ale i tak to uwielbiam. – Ile jest stopni? – spytał, wczołgując się z powrotem do namiotu po hełm. – Dwadzieścia trzy – odparła Despreaux z uśmiechem. – Dwadzieścia trzy? – zdziwił się Gronningen, marszcząc czoło i wciągając nosem zimne powietrze. – Ile to w Fahrenheita? – Dwadzieścia trzy! – roześmiał się Julian. – Cholera! Dwadzieścia trzy! – Około siedemdziesięciu trzech – czterech stopni Fahrenheita – zawtórowała mu śmiechem Despreaux. – Nie jest zimno, ale trochę chłodnawo – powiedział ze stoickim spokojem wielki Asgardczyk. Jeśli nawet marzł, nie dał tego po sobie poznać. – Przez ostatnie dwa miesiące maszerowaliśmy w ponad czterdziestostopniowym upale – zauważyła dowódca drużyny. – To trochę zmienia nasz punkt widzenia. – Oho – powiedział Julian, rozglądając się dookoła. – Ciekawe, jak to znoszą szumowiniaki? *** – Co mu jest, doktorze? Książę Roger obudził się, drżąc z zimna, i zobaczył Corda siedzącego po turecku sztywno i bez ruchu. Kilkakrotne próby obudzenia czterorękiego, wielkiego jak niedźwiedź grizzly szamana skończyły się niepowodzeniem. – Jest mu zimno, sir. Bardzo zimno. Chorąży Dobrescu zerknął na odczyt monitora, którym badał Mardukanina, i pokręcił głową. Miał zmartwioną minę. – Muszę zobaczyć, co się dzieje u poganiaczy. Jeśli Cord jest w takim stanie, to z nimi będzie jeszcze gorzej. Oni nie mają tak dobrego okrycia. – Nic mu nie będzie? – spytał z niepokojem książę. – Nie wiem. Podejrzewam, że zapadł w rodzaj hibernacji, ale jeśli zrobi się jeszcze zimniej, może nie wytrzymać i umrzeć. – Dobrescu odetchnął głęboko i pokręcił głową. – Zamierzałem dokładnie zbadać fizjologię Mardukan. Wygląda na to, że za długo z tym zwlekałem. – Musimy więc... – zaczął książę, ale przerwał mu dochodzący z zewnątrz hałas. – Co tam się dzieje, do cholery? *** – Kurwie syny, puszczać mnie! – wrzasnął Poertena i zwrócił się do roześmianych marines,

którzy wypełzali ze swoich namiotów, by odetchnąć porannym powietrzem. – Pomóżta mi, do cholery! – Spokój wszyscy – powiedział St. John (J.), klaszcząc w ręce. – Pomóżmy mu. – To dopiero... – stwierdził Roger na widok mechanika, którego ściskało czterech pogrążonych we śnie Mardukan. Zachichotał i machnął ręką na żołnierzy. – Pomóżcie mu. St. John (J.) złapał za jedno z zesztywniałych ramion Denata i zaczął go odciągać od mechanika. – To obrzydliwe, Poertena – powiedział. – Mi to, kurwa, mówisz?! Budzę się, a tu wszędzie łapy i śluz! Roger zaczął odciągać Tratana. Mardukanin jęknął i jeszcze mocniej przytulił się do swojej ofiary. – Chyba cię lubią, Poertena. Głos mechanika już zaczynał być trochę przyduszony. – Oni próbują mnie zabić! Puszczać! – To przez ciepło jego ciała – mruknął chorąży pomagający Rogerowi. Połączone wysiłki trzech marines nie wystarczyły, by Denat rozluźnił uścisk, co zaczynało grozić uduszeniem mechanika. – Trzeba rozpalić ognisko. Może go puszczą, jak się rozgrzeją. – Niech ktoś pomoże mi przynieść Corda – powiedział Roger, po czym przypomniał sobie o wadze Mardukanina. – I to raczej kilka osób. Nagle spojrzał na obozowisko poganiaczy. – Czy ktoś zauważył, że nie ma jucznych zwierząt? – spytał zdziwiony. – Przeszliśmy przez zimny front atmosferyczny – powiedział medyk. – A przynajmniej przez coś, co go przypomina. Kapitan Pahner zwołał naradę, by omówić to, co wydarzyło się w nocy. Siedzieli na skraju obozu, patrząc w dół na spowity chmurami las, ciągnący się aż po horyzont. Nad nimi groźnie wznosiły się nieprzebyte góry. – Jaki zimny front? – spytał Julian. – Nie czułem żadnego zimnego frontu. – Pamiętasz ten deszcz wczoraj po południu? – Jasne, ale tu bez przerwy pada. – Ale ten padał bardzo długo – zauważył Roger. – Normalnie ulewa trwa krótko. Wczoraj padało i padało, i padało. – Właśnie – kiwnął głową medyk. – A dzisiaj ciśnienie jest wyższe niż wczoraj. Niedużo – ta pieprzona planeta ma dość stabilny układ pogodowy – ale wystarczająco. Tak czy inaczej, pokrywa chmur opadła niżej – wskazał na chmury – obniżyła się wilgotność powietrza,

a temperatura... – Spadła jak kamień – powiedział Pahner. – To już wiemy. Czy tubylcy to wytrzymają? Medyk westchnął i wzruszył ramionami. – Tego nie wiem. Większość ziemskich zmienno – i stałocieplnych stworzeń może przez jakiś czas żyć w temperaturze tuż powyżej zera. Ale tak jest na Ziemi. – Znów wzruszył ramionami. – Jeśli chodzi o Mardukan, kapitanie, możemy tylko zgadywać. Jestem lekarzem, a nie biologiem. *** Kompania miała spory dług wdzięczności wobec D’Nal Corda. Mardukański asi Rogera – w zasadzie jego niewolnik – był jednak przede wszystkim mentorem księcia, i to nie tylko w sprawach broni. Jego wpływ na zachowanie Rogera był bardzo wyraźny. Dawniej księciu nawet nie przyszłoby do głowy, że ma honorowy dług wobec barbarzyńskich poganiaczy z zapadłej, bagnistej planety. Pahner musiał z niechęcią przyznać, że w ich obecnej sytuacji typowy dla dawnego Rogera brak skrupułów byłby jednak znacznie lepszy. – Sir – powiedział sztywno. – Będziemy potrzebować zwierząt, żeby przejść te góry. Musimy także natychmiast uzupełnić zaopatrzenie, a nie wiadomo, czy nie skończy się nam ono po drodze. Jeśli nie będziemy mieli zwierząt, musimy zawrócić. – Kapitanie – odparł spokojnie Roger, zadziwiająco przypominając w tym momencie swoją matkę. – Potrzebujemy flarta, ale nie zabierzemy ich poganiaczom, którzy dotąd tak wytrwale nam towarzyszyli. Nie jesteśmy rozbójnikami, więc nie zachowujmy się tak jak oni. A zatem co robimy? – Możemy im ułatwić podróż – powiedział sierżant Jin. – Owinąć w jakieś ubrania, żeby nie tracili tyle ciepła i wilgoci. Dać na noc namiot z piecykiem. I tak dalej. D’Len klasnął z żalem w dłonie. – Nie sądzę, żebym mógł przekonać swoich ludzi, aby szli dalej. Na górze panują straszne warunki. – Jeśli zdecydujecie, że idziecie dalej – powiedział Cord – moi bratankowie też pójdą. Ja jestem asi Rogera i zawsze za nim pójdę. – Jestem ciekaw, co wszyscy sądzą o kupnie zwierząt. Głosujmy zatem – zaproponował Roger. – Dobrze – zgodził się niechętnie kapitan. – Uważam jednak, że będziemy potrzebować pieniędzy po drugiej stronie gór. Despreaux? Plutonowy odchrząknęła.

– Kupienie zwierząt to był mój pomysł. – Tak myślałem – uśmiechnął się Pahner. – Rozumiem, że to głos za kupieniem flar-ta? – Tak, sir. Ale D’Len Pah nie powiedział, że je sprzeda. – Słuszna uwaga – powiedział Roger. – D’Len? Możemy je od was kupić? Stary Mardukanin zawahał się, rysując patykiem kółka na ziemi. – Musimy mieć przynajmniej jedno, żeby wrócić do lasu – powiedział z wahaniem. – Oczywiście – zgodził się natychmiast książę. – No i... nie są tanie – dodał poganiacz. – Wolisz się targować z kapitanem Pahnerem czy Poerteną? – spytał Roger. – Poerteną? – Mardukanin rozejrzał się przerażony. – Tylko nie z Poerteną! – Zapłacimy uczciwą cenę – powiedział stanowczo Pahner. – Jeśli zdecydujemy się je kupić. Zastanawiał się przez chwilę. – A, do diabła. Nie mamy właściwie wyboru, prawda? – Prawda, kapitanie – stwierdził Roger. – Nie mamy, jeśli chcemy przejść przez góry. – Chcesz się o nie targować? – kapitan spytał poganiacza. – Klejnoty, złoto i diandal... Mardukanin klasnął w ręce z rezygnacją. – Flar-ta są dla nas jak dzieci. Ale byliście dobrymi panami, więc na pewno będziecie je dobrze traktować. Dogadamy się. – Opuścił głowę i dodał stanowczo: – Ale nie z Poerteną. – Dobrze, że nie wiedzieli, że podpowiadam panu przez pier... przez radio, sir – powiedział Poertena, machając idącym zboczem poganiaczom. – No – zgodził się Roger. – jak mi poszło? – Opier... Orżnęli nas. – Chwila – zaczął się bronić książę. – Te zwierzaki są dla nas bezcenne! – Jasne – zgodził się Poertena. – Ale zapłaciliśmy ze dwa razy więcej, niż są warte. To więcej forsy, niż widzieli przez całe swoje pier... swoje życie. – Racja – powiedział Roger. – Cieszę się, że Cranla poszedł z nimi. Może uda im się kupić nowe zwierzęta. – Jasne – odparł mechanik. – Ale teraz brakuje mi czwartego do pików. I co ja zrobię? – Pików? – spytał książę. – Co to są piki? *** – Nie mogę uwierzyć, że ograł mnie mój własny książę – zrzędził jakiś czas później Poertena, patrząc razem z Denatem na odchodzącego i pogwizdującego wesoło Rogera. Książę właśnie przeliczał swoją wygraną. – Zawsze powtarzałeś, że co minutę na świecie rodzi się nowy frajer – powiedział bratanek

Corda z wyraźnym brakiem współczucia. – Nie wspomniałeś tylko, że sam jesteś jednym z nich. *** Cord uniósł brzeg namiotu, kiedy flar-ta stanęło. Przez kilka ostatnich dni, kiedy ludzie szukali drogi przez góry, Mardukanie jechali na jucznych zwierzętach. By uniknąć zimna i wysuszenia skóry, chronili się pod skórzanymi namiotami. Tam, otuleni mokrymi szmatami, spędzali całe dnie pod pochłaniającą promienie słońca czarną skórą. Zwierzęta dość długo stały bez ruchu, więc Cord postanowił wyjść na zewnątrz, nie zważając na ciężkie warunki atmosferyczne. Odpychając wilgotny kłąb dianda, szaman wyślizgnął się spod namiotu i ruszył na czoło kolumny. Roger uśmiechnął się, kiedy go zobaczył. – Chyba mamy szczęście – powiedział, wskazując spory stos głazów. Kopiec był dziełem czyichś rąk. Leżał u wejścia do jednej z dolin odchodzących od koryta rzeki, wzdłuż której maszerowali. Przez półtora tygodnia badali teren, szukając nadającej się do przejścia drogi. Kilka dolin kończyło się trudnymi do pokonania stromiznami. Ta dolina zwężała się gwałtownie i ostro skręcała na południe. – Może to jakiś podróżny zrobił dowcip – powiedziała Kosutic, wskazując na kamienny kopiec. – Przeprowadzić tamtędy zwierzęta to będzie koszmar. – Ale to oznacza, że ktoś tu w ogóle był – stwierdził z uporem Roger. – Po co miałby wprowadzać innych w błąd? Pahner spojrzał w górę. – Wygląda na to, że tam jest lodowiec. – Kiwnął głową w kierunku potoku wypływającego z hukiem z doliny. – Widzi pan, jaka biała jest ta woda, Wasza Wysokość? – Tak – odparł Roger. – Widziałem już coś takiego. – To roztopiony śnieg? – spytała Kosutic. – Spływ lodowcowy – poprawił ją Pahner. – Drobinki skał ścieranych przez lodowiec. Przynajmniej któryś z dopływów tego potoku ma swe źródło w lodowcu. – Spojrzał na Corda i na flar-ta. – Nie wydaje mi się, żeby dali sobie radę na lodowcu. – Ja też tak myślę – przyznał Roger, patrząc na śnieżne czapy. – Ale musimy to sprawdzić. – Nie my – powiedział Pahner. – Pani sierżant! – Gronningen – odparła natychmiast Kosutic. – Jest z Asgardu, zimno nie robi na nim wrażenia. – Zamyśliła się na chwilę. – Dokkum jest z Nowego Tybetu. Powinien znać się na górach. Wezmę też Damdina. – Proszę się tym zająć – powiedział kapitan. – My tymczasem rozbijemy tu obóz. – Popatrzył na otaczający ich las. – Przynajmniej jest tu pod dostatkiem drewna.

Kosutic rozejrzała się po wąskim wąwozie. – Myśli pani, że tędy przejdą? – spytał Dokkum. Mały Nepalczyk poruszał się wolnym, równym krokiem, którego nauczył pozostałych: jeden krok na jeden oddech. Szybsze tempo błyskawicznie wyczerpałoby ludzi, zmuszonych do oddychania rozrzedzonym powietrzem i pokonywania stromizn. Kosutic zmierzyła wąwóz dalmierzem hełmu. – Na razie przejdą. Ale ledwo ledwo. – Heja! – krzyknął Gronningen. – Heja! Wielki Asgardczyk stał na szczycie pochyłości, wymachując trzymanym nad głową karabinem. – Chyba znaleźliśmy przełęcz – powiedziała Kosutic zmęczonym głosem. *** – Niech mnie... – Roger patrzył na rozciągający się przed nimi widok. Rozległa dolina w kształcie litery U była wyraźnie dziełem lodowca, pośrodku rozciągało się ogromne górskie jezioro. Woda była w kolorze głębokiego błękitu i wyglądała na bardzo zimną. Wokół jeziora i na zboczach otaczającej je doliny leżało miasto. Było prawie tak duże jak Voitan i nie przypominało spotykanych dotąd mardukańskich osiedli, bezładnie porozrzucanych na szczytach wzgórz. – Wygląda jak Como – powiedział Roger. – Albo Shrinagar – dodała cicho O’Casey. – Cokolwiek to jest – stwierdził Pahner, schodząc z drogi mijającym ich zwierzętom – musimy się tam dostać. Zostało nam niecałe sto kilo jęczmyżu, a zapasy uzupełnień kurczą się z każdym dniem. – Jak zwykle jest pan optymistą, kapitanie – zauważył złośliwie Roger. – Nie, jestem pesymistą. Ale za to właśnie płaci mi pana matka – powiedział marine z uśmiechem. Uśmiech ten jednak szybko ustąpił miejsca grymasowi zmartwienia. – Po tym, jak zapłaciliśmy poganiaczom, została nam tylko garstka złota i kilka klejnotów. No i trochę dianda. Potrzebujemy jęczmyżu, wina, owoców, warzyw – wszystkiego. I soli. Prawie nie mamy już soli. – Damy sobie radę, kapitanie – powiedział książę. – Pan zawsze ma jakieś dobre pomysły. – Dziękuję – odrzekł kwaśno dowódca. – Nie mamy wyboru. – Poklepał się po kieszeni, ale zapas gumy do żucia już dawno mu się wyczerpał. – Może tam na dole mają tytoń. – To dlatego żuje pan gumę? – spytał zaskoczony Roger. – Tak. Dawno temu paliłem pseudonik. Zadziwiające, jak trudno rzucić ten nałóg.

Kapitan spojrzał na przechodzącą wąwozem kolumnę. Mijały ich już ostatnie flar-ta. – Lepiej wracajmy na czoło. – Dobrze – zgodził się Roger, patrząc na leżące w oddali miasto. – Nie mogę się już doczekać powrotu do cywilizacji. – Nie spieszmy się za bardzo. – Kapitan ruszył na czoło kolumny. – To będzie zupełnie nowe doświadczenie. Inne zwyczaje, inne zagrożenia. Góry są skuteczną barierą, dlatego ci Mardukanie na dole mogą być nastawieni nieprzyjaźnie do obcych. Musimy działać powoli i ostrożnie. *** – Powoli – zawołała Kosutic. – Miasto nam nie ucieknie. Przez ostatnie dwa dni kompania posuwała się krętymi wąwozami w stronę osiedla. Okazało się, że dolina, z której wyszli, należała do innego działu wodnego, więc musieli trochę się cofnąć. Ta zwłoka sprawiła, że kończyła im się już pasza dla zwierząt jucznych. Kiedy więc dotarli do dość gęsto zalesionego terenu moren i osadów rzecznych, mogli zwolnić tempo marszu i pozwolić flar-ta pożywić się. – Zrozumiano, pani sierżant – odparła Liszez przez komunikator i zwolniła, rozglądając się dookoła. Maszerowali szerokim, dobrze ubitym leśnym traktem. Zauważyli, że niższe gałęzie rosnących po obu stronach iglaków były objedzone przez jakiegoś roślinożercę. Marine zatrzymała się na skraju polany. Zryty grunt wskazywał, że nieznany roślinożerca kopał tu w poszukiwaniu korzeni. Poranek był jasny i chłodny, rosa dopiero zaczynała znikać z zarośli. Okolica była niemal rajem dla znękanych upałami marines, mimo to nie chcieli zwalniać tempa podróży. Nie mogli doczekać się odpoczynku w mieście. Było ono jedynie przystankiem na ich drodze, ale w wyobraźni marines zaczynało jawić się jako główny cel ich marszu. Według map, od miasta dzieliła ich niewielka odległość. W rzeczywistości mieli przed sobą kilka tygodni przedzierania się przez dżunglę. Cholernie dobrze składa się z tym miastem, pomyślała Liszez, bo chociaż ich nanity bardzo dobrze radziły sobie z pozyskiwaniem substancji odżywczych z najbardziej niespodziewanych źródeł, jednak wszystko ma swoje granice. Ciężkie straty, jakie kompania poniosła pod Voitan i Marshadem, jak na ironię chwilowo poprawiły ich sytuację, ponieważ każdy zabity marine oznaczał dodatkowy przydział witamin i protein oraz zapasów dla pozostałych przy życiu, ale i to już się wyczerpywało. Dlatego im szybciej załadują tyłki na statek i odlecą, tym lepiej. Liszez spojrzała przez ramię i uznała, że kolumna jest już wystarczająco blisko. Rozejrzała

się w poszukiwaniu zagrożeń i ruszyła przed siebie. Po trzecim kroku ziemia pod jej stopami eksplodowała. *** Roger oglądał drzewa. Pozdzierana kora coś mu przypominała. Spojrzał na swojego asi. – Cord, te drzewa... – Tak. Flar-ke. Musimy uważać – powiedział szaman. Chociaż Pahner próbował przekonać księcia, że grzbiet pierwszego zwierzęcia w kolumnie nie jest właściwym miejscem dla dowódcy, Roger wciąż jechał na Patty i osłaniał karawanę swoim jedenastomilimetrowym sztucerem. Książę włączył radio na częstotliwości dowodzenia. – Kapitanie, Cord mówi, że jesteśmy na terenach flar-ke. Tak jak wtedy, kiedy go pierwszy raz spotkaliśmy. Pahner milczał przez chwilę. Roger przypomniał sobie jego wściekłość tamtego dnia. Książę nigdy potem nie wyjaśnił kapitanowi, że otwarty kanał łączności kompanii sprawiał mu wtedy tyle problemów, że po prostu nie usłyszał rozkazu niestrzelania do ścigającego Corda flar-ke. Roger został wówczas po raz pierwszy w życiu tak ostro skarcony. Pahner był tak wściekły, że jakiekolwiek tłumaczenie nie miało sensu. Z drugiej strony, gdyby nawet usłyszał rozkaz, i tak by strzelił. I wcale nie po to, by ocalić Corda, gdyż nie wiedział jeszcze wtedy o istnieniu szamana. Strzeliłby, ponieważ w całym swoim życiu wiele razy polował na dzikie zwierzęta i rozpoznał na drzewach ślady znakowania przez nie swojego terytorium. Ślady bardzo podobne do tych, które teraz widzieli... – Rozumiem – odpowiedział w końcu kapitan. Roger czuł, że w pamięci Pahnera odżyły te same wspomnienia. Nigdy nie rozmawiali o tamtym zdarzeniu. Książę myślał czasami, że przyczyną błędu kapitana był fakt, iż flar-ke przypominało – przynajmniej zewnętrznie – juczne flar-ta, które kompania zdążyła już dobrze poznać. Flar-ta potrafiły być nadzwyczaj niebezpieczne w sytuacji zagrożenia, ale z natury nie były agresywne. Widocznie kapitan uważał, że flar-ke także są łagodne, i dlatego kazał swoim ludziom wstrzymać ogień. Dawniej Roger prawdopodobnie nie zastanawiałby się nad tym, teraz jednak rozumiał, że Pahner, tak samo jak inni, nie lubi przyznawać się do swoich błędów, dlatego nie poruszał więcej tego tematu. – Cord jest naprawdę zaniepokojony – powiedział do komunikatora. – Wiem – odparł kapitan. – Często powtarzał, że chociaż wyglądają jak flar-ta, są zupełnie inne. Ciekaw jestem, na czym dokładnie polega różnica. – Przychodzi mi do głowy przykład bawołów afrykańskich, kapitanie – wyjaśnił Roger. – Dla laika wyglądają zupełnie tak samo jak bawoły indyjskie. Ale one nie są agresywne, a afrykańskie są, i to bardzo. Prawdopodobnie są najbardziej agresywnymi i niebezpiecznymi

zwierzętami na Ziemi. Nie żartuję – istnieją dziesiątki udokumentowanych przypadków, kiedy bawoły afrykańskie polowały na myśliwych. – Jasne. – Pahner przełączył się na częstotliwość ogólną. – Kompania, słuchajcie... – zaczął, ale przerwały mu głośne krzyki. *** Kosutic nie wiedziała, jakim cudem udało jej się przeżyć pierwsze sekundy. Bestia, która wystrzeliła nagle spod ziemi, nadziała Liszez na róg i wyrzuciła ją w powietrze, grenadier spadła bezwładnie jak worek potrzaskanych kości. Zwierzę nie zwracało już na nią uwagi – było zajęte szarżowaniem na starszą sierżant. Kosutic udało się zejść mu z drogi rozdzierającym mięśnie skokiem. Uderzyła barkiem w ziemię, przedtem jednak zdążyła przesunąć przełącznik karabinu na amunicję przeciwpancerną. Pociski z wolframowym rdzeniem przebiły grubą, pokrytą łuskami skórę, którą zwykła amunicja jedynie by porysowała. Bestia zaryczała rozwścieczona. Sierżant zauważyła, jak całe stado flar-ke wyskakuje jakby spod ziemi i szarżuje na kompanię. Z pozoru przypominały flar-ta, ale kilkumiesięczne doświadczenie pozwoliło sierżant zauważyć pewne różnice. Flar-ta wyglądały jak skrzyżowanie rogatej ropuchy z triceratopsem, miały dość lekki pancerz, którego kryza nie sięgała poza szyję, i jednakowe przednie i tylne łapy. Te stworzenia były przynajmniej o tonę cięższe, a pokrywająca je skóra była o wiele grubsza. Ich kryza była tak szeroka, że poganiacz nie widziałby zza niej drogi, a przednie łapy były znacznie silniejsze i potężniejsze niż tylne. Kosutic uskoczyła przed ciosem jednej z ogromnych nóg i obróciła się, unikając przebicia rogiem. Wpakowała jeszcze trzy pociski w kryzę potwora i ze zdumieniem zobaczyła, że dwa z nich odbiły się od kościanego pancerza. Kątem oka zauważyła jakiś ruch i rzuciła się w tył saltem, którego nigdy nie wykonałaby w innych okolicznościach. Miejsce, w którym stała ułamek sekundy wcześniej, zostało stratowane przez następną olbrzymią rogatą ropuchę. Kosutic przeturlała się po ziemi, po czym przełączyła karabin na ogień ciągły i zaczęła pruć do flar-ke, z którym przed chwilą walczyła. Bestia zaszarżowała na nią, a sierżant znów uskoczyła w bok. Tym razem jednak zwierzę zwróciło się w tą samą stronę. Kosutic pomyślała, że już po niej. Desperacko próbowała jeszcze uniknąć uderzenia rogiem... gdy nagle zwierzę zostało zaatakowane przez Patty. Roger wpakował trzy pociski w odsłonięte podbrzusze bestii i pochylił się, podając rękę starszej sierżant. – Szybciej! – krzyknął i ukłuł zwierzę w szyję, kiedy tylko ręka Kosutic zacisnęła się na jego

nadgarstku. – Szybciej! Wynośmy się stąd! Patty zawróciła i z rykiem pogalopowała w kierunku atakowanej kompanii. Wydawało się, iż nie pamięta, że jest flar-ta. Wkroczyła na wojenną ścieżkę i niech ci z gór lepiej mają się na baczności! *** Pahner zaklął wściekle, kiedy wierzchowiec Rogera pogalopował prosto na szarżujące olbrzymy. – Zewrzeć szyk! – zawołał na częstotliwości ogólnej. Zobaczył kilka oszczepów odbijających się od łbów atakujących bestii i pokręcił głową. Większość marines miała po jednym magazynku amunicji. Jej zużycie oznaczało koniec nadziei na zajęcie portu. – Do broni! Przeciwpancernymi ognia! – Uskoczył przed szalejącym zwierzęciem i ściągnął z ramienia karabin. – Zwierzęta do przodu! Ustawić je w zaporę! Przed oczami mignął mu Roger atakowany przez stado flar-ke. Jakimś cudem księciu udało się ominąć szarżę jednej z bestii. Kiedy flar-ke mijały czoło kolumny, Pahner zobaczył jeszcze, jak Roger ładuje w nie pocisk za pociskiem, a potem znika w kłębach kurzu. Ten doświadczony oficer czuł, że ogarnia go rozpacz. Atak nastąpił frontalnie i dlatego marines mogli celować jedynie w pancerne kryzy, najbardziej odporne części ciała zwierząt. Coraz gęstszy ogień nie odnosił niemal żadnego skutku. W zbitą masę atakujących zwierząt zaczęły spadać pierwsze granaty, ale nawet to ich nie odstraszyło. – Na zwierzęta! – zawołał Pahner, pospiesznie gramoląc się na grzbiet flar-ta. – Wszyscy na zwierzęta! Nastąpiła kolejna szarża stada bestii. Z grzbietu ftar-ta Pahner zobaczył marines ginących pod stopami i rogami olbrzymich ropuch. Wielu jednak udało się wspiąć na grzbiety jucznych zwierząt. Sytuacja nie była teraz o wiele lepsza, ale przynajmniej dawała im możliwość podjęcia walki. Rozwścieczone flar-ke zawróciły do ponownej szarży. Na szczęście nie wiedziały, kto jest dla nich naprawdę niebezpieczny, i obróciły swój gniew przeciw jucznym zwierzętom zamiast tym małym ludzikom, które je raniły. Wbiły się w stado flar-ta. Przez odgłos zderzających się ciał i zwierzęce wrzaski bólu i wściekłości przebił się łoskot karabinów marines. Zapanował całkowity chaos. Marines – jedni z ziemi, inni z grzbietów zwierząt, a jeszcze inni z czubków drzew – zasypywali szalejące stado ogniem. Zmasowany ogień żołnierzy powalał jedno zwierzę po drugim. Zużywali amunicję w zastraszającym tempie, ale nie mieli wyboru. Pahner miotał się, wydając rozkazy koncentracji ognia. W pewnym momencie zobaczył

Rogera szarżującego na grzbiecie Patty w sam środek kotłowaniny. Kiedy książę nauczył się używać flar-ta jako bojowego rumaka, było tajemnicą, ale wyglądał na jedynego członka kompanii, który w tym całym zamieszaniu nie stracił głowy. Patty zaszarżowała z ogromną prędkością i zderzyła się z większym od niej zwierzęciem z hukiem przypominającym trzęsienie ziemi. Flar-ke zapiszczało w agonii, kiedy rogi flar-ta przebiły jego grubą skórę i powaliły go na kolana. Kosutic strzelała seriami do otaczających ich bestii, tymczasem Roger wpakował kilka pocisków w odsłonięte podbrzusze ofiary Patty. Potem wycofał swojego wierzchowca, by rozpędzić się do kolejnego ataku. Pahner szturchnął Aburię, która kierowała zwierzęciem, na którym jechali. – Wynosimy się stąd! – Tak jest, sir! Kapral zmusiła zwierzę do ciężkiego biegu. Z obu stron podbiegali do nich piesi marines. Pahner pomagał im wspiąć się na grzbiet flar-ta, rzucając rozkazy i rozdając własną amunicję. Kiedy minęli ostatnią walczącą parę zwierząt, kapitan zobaczył zbliżającego się jeszcze jednego potwora. To wracał Roger. *** – Szkoda, że nie ma tu poganiaczy – powiedział Berntsen, rąbiąc gruby kawał mięsa. – Dlaczego? – spytał Cathcart. Kapral otarł twarz ramieniem munduru – wszystko inne pokrywała krew. – Bo to oni się tym zajmowali. Kompania zatrzymała się na zrytej polanie i umocniła obóz. Było jasne, że nocą zbiegną się tu stada padlinożerców, ale marines nie byli w stanie iść dalej. Po raz kolejny ponieśli ciężkie straty... Nepalczyk Dokkum, który uczył wszystkich przetrwania w górach, już nigdy więcej nie ujrzy Nowego Tybetu. Ima Hooker nie zażartuje już ani razu ze swojego imienia. Kameswaran i Cramer, Liszez i Ejiken... Lista zdawała się ciągnąć bez końca. – Wiesz, co ci powiem? – powiedział Cathcart. – Rogo mówił prawdę. Te skurwysyny to nic dobrego. – No – przyznał szeregowy, ciągnąc ciężką skórę martwej bestii. – Od samego początku mówił prawdę. ***

– Miał pan rację, Roger – powiedział Pahner, patrząc na ułożone rzędem ciała zabitych marines. – To nie są juczne zwierzęta. – To tak jak z tymi bawołami – odpowiedział zmęczonym głosem książę. Właśnie skończył zszywać rany Patty, używając do tego zestawu chirurgicznego doktora Dobrescu i antybiotyków ogólnego zastosowania. Musiał to zrobić sam, ponieważ rozzłoszczone zwierzę nie dopuszczało do siebie nikogo innego. – Afrykańskie i indyjskie, tak? – spytał Dobrescu, podchodząc i siadając na pniu złamanego drzewa. – Właśnie mówił pan o nich, kiedy wpadliśmy w to szambo – powiedział Pahner. – Nigdy wcześniej nie słyszałem o tych zwierzętach. – Bo nie jest pan z Ziemi – zauważył Roger. – Oczywiście większość mieszkańców Ziemi też o nich nie słyszała. – Ci z Afryki na pewno słyszeli – powiedział z chichotem Dobrescu. – No więc co to jest? – spytał Pahner, również siadając. – To tona chodzącej złośliwości – powiedział Roger. – Jeśli cię wyczują, podkradają się od tyłu i zanim się zorientujesz, już nie żyjesz. – Myślałem, że bawoły jedzą trawę. – To nie znaczy, że są przyjazne – odparł zmęczonym głosem książę. – Roślinożerca nie oznacza od razu przyjaciela. Machnął ręką w stronę zwalonych na kupę ścierw flar-ke. – Wstrętne żabowoły – parsknął. – Co? – nie zrozumiał Pahner. – Wyglądają jak rogate ropuchy, ale są wredne jak afrykańskie bawoły. – Roger wzruszył ramionami. – Żabowoły. – Wygląda na to, że za chwilę dowiemy się, jak smakują. – Kapitan wciągnął w nozdrza dobiegające z polowej kuchni zapachy. Jak się okazało, żabowoły smakowały zupełnie jak kurczaki

Rozdział drugi – No proszę, czegoś takiego nie widuje się codziennie – powiedział zmęczonym głosem Julian: – Tutaj chyba się widuje – odparła Despreaux. Zwierzę przypominało dużego dwunogiego dinozaura, z krótkimi przednimi łapami, środkowymi niemal w zaniku... i jeźdźcem. – Super – powiedział Kyrou. – Koniostrusie. Jeździec zatrzymał się przed kolumną, powiedział coś głośno i podniesioną ręką nakazał im się zatrzymać. Wodze – podobne do końskich – trzymał dolną parą rąk, co pozwalało mu używać górnych do wykonywania gestów i posługiwania się bronią. Kosutic podeszła do niego, podnosząc wysoko puste dłonie. – Pani O’Casey, proszę na czoło kolumny – zawołała na częstotliwości ogólnej. – Nie rozumiem, co ten facet do mnie mówi. – Już idę – odpowiedziała w słuchawce uczona. Kosutic skupiła uwagę na Mardukaninie. Musiał być strażnikiem – wskazywała na to ciężka zbroja i broń. Nic z jego wyposażenia nie przypominało rzeczy powszechnie używanych po drugiej stronie gór. Wyglądał na niespecjalnie zadowolonego ze spotkania, więc sierżant klasnęła w dłonie, próbując naśladować mardukańskie uprzejme powitanie na tyle wiernie, na ile pozwalały jej jedynie dwa ramiona. – Nasz tłumacz zaraz tu będzie – powiedziała uprzejmie w powszechnie używanym w Hadurze języku kupieckim. Tubylec nie mógł jej rozumieć, ale miała nadzieję, że przynajmniej wyczuje przyjazny ton jej głosu. Chyba tak się stało, ponieważ strażnik skinął jej po mardukańsku, opuścił podniesioną, dłoń i rozluźnił się w oczekiwaniu. Wciąż nie wyglądał na uradowanego widokiem kompanii, ale swoją postawą wyrażał gotowość okazania cierpliwości. Przynajmniej na razie. Sierżant rozejrzała się po okolicy. Podejrzewała, że tubylcy dowiedzieli się o ich nadejściu z pewnym wyprzedzeniem, ponieważ jeździec pojawił się natychmiast, gdy tylko wyszli z gęstego lasu na otaczające miasto pola. Pracujący na nich wieśniacy nosili okrywające ich od stóp do głów ciemne szaty z szorstkiej, grubej tkaniny. Kiedy przerwali na chwilę pracę, kilku z nich odkorkowało bukłaki i polało się wodą. Najwyraźniej w ten sposób radzili sobie ze zbyt suchym klimatem płaskowyżu. Rośliny, które uprawiali – niskie, pnące krzewy, podtrzymywane za pomocą konstrukcji z palików i sznurka – nie były ludziom znane. Właśnie kwitły i wszędzie wokół unosił się ciężki

zapach milionów kwiatów. Tubylcy posługiwali się zwierzętami pociągowymi innymi niż te, które ludzie do tej pory widzieli na Marduku. Kilku rolników orało pola pługiem ciągniętym przez niskie, sześcionożne zwierzęta, wyraźnie spokrewnione z koniostrusiem, którego dosiadał strażnik. Kosutic odwróciła wzrok od tubylców, kiedy podeszła do niej Eleanora O’Casey. Uczona uśmiechnęła się do strażnika i dwukrotnie klasnęła w dłonie na powitanie. Podróż wyraźnie zahartowała naczelniczkę świty księcia. Stała się chuda i żylasta jak poskręcany korzeń. – Jesteśmy podróżnymi wędrującymi przez wasz kraj – powiedziała, używając tego samego języka kupców, co Kosutic. – Chcemy handlować, kupić od was zapasy. Wiedziała, że tubylec nie rozumie ani słowa, ale nie przejmowała się tym. Uboga pigułka języka mardukańskiego, którą załadowała do tootsa, rozrosła się podczas podróży w obszerną bazę danych. Gdyby O’Casey udało się skłonić strażnika do mówienia, program szybko zacząłby dostosowywać się do jego języka. Jeździec rzucił coś ostrym, niemal zaczepnym tonem. Jego słowa wciąż były niezrozumiałe. O’Casey pokiwała głową, by zachęcić go do dalszego mówienia, jednocześnie uważnie mu się przyglądając. Podstawową broń strażnika stanowiła długa na pięć czy sześć metrów lekka lanca o dziwnie wydłużonym poczwórnym ostrzu. Naczelniczka świty uznała, że broń została tak skonstruowana po to, by móc przebijać pancerze żabowołów. Widocznie wielcy roślinożercy stanowili główne zagrożenie w tym rejonie. Oprócz lancy jeździec miał przypięty do siodła długi, prosty miecz. Był to odpowiednik średniowiecznego dwuręcznego miecza, ale ponieważ Mardukanie byli niemal dwa razy wyżsi od ludzi, miał blisko trzy metry długości. Strój jeźdźca był zaskakujący. Miał na sobie kolczugę, płytowy napierśnik i naplecznik oraz osłony na udach, nagolenniki i karwasze. Zbroja wyraźnie kontrastowała ze skórzanymi fartuchami używanymi w Hadurze i Hurtanie. Najbardziej interesujące było to, że w olstrach przy jego siodle tkwił duży pistolet albo krótki karabinek. Broń była najprostszej konstrukcji, ale wykonana została wspaniale. Metalowe elementy zrobiono najwyraźniej ze stali, a nie z żelaza, powszechnie używanego po drugiej stronie gór, zaś mosiądz na kolbie miał kolor spalonej letnim słońcem trawy. Zamiast wolnopalnego lontu był wyposażony w mardukański odpowiednik ziemskiego zamka kołowego. Wygląd broni i zbroi świadczył o wysokim poziomie obróbki metali. Żołnierz wskazał ręką kierunek, z którego przymaszerowała kompania, i ostrym tonem zadał jakieś pytanie. – Wybacz – odparła przepraszająco O’Casey. – Obawiam się, że jeszcze cię za dobrze nie rozumiem, ale chyba robimy już postępy. Rzeczywiście program sygnalizował znajomość niektórych słów, chociaż wciąż jeszcze

daleko było do pełnego zrozumienia języka, z którym właśnie się zetknęli. Miejscowy dialekt wywodził się z języka mieszkańców okolic portu i wskazywał, że tutejsze tereny są szczelnie odcięte od krajów leżących za górami. – Przychodzimy w pokoju. – Uczona użyła już kilku słów lokalnej mowy i uzupełniła je wyrazami z oryginalnej pigułki. – Jesteśmy zwykłymi kupcami. – Ostatnie słowo należało już do języka, którym posługiwał się żołnierz. – Kapitanie Pahner – powiedziała przez radio – czy ktoś mógłby tu przynieść belę diandal Chcę mu pokazać, że my handlujemy, a nie napadamy. Prawdopodobnie wyglądamy jak łupieska wyprawa. – Zrozumiałem – odparł Pahner. Chwilę później na czoło kolumny przytruchtał Poertena, dźwigając belę dianda. Pięknie utkany lendwab okazał się bardzo dobrym towarem w regionie Haduru, O’Casey miała nadzieję, że tutaj również będzie mile widziany. Poertena podał jeden koniec zwoju Kyrou, po czym obaj rozwinęli go, uważając, by nie dotknął ziemi. Efekt był zgodny z oczekiwaniami O’Casey. Strażnik puścił luźno wodze, zatknął lancę w obejmie i zeskoczył z siodła z gracją, która w wydaniu kogoś wzrostu Mardukan była zadziwiająca. – Ten... materiał... gdzie? – zapytał. – Z krainy, z której przychodzimy – powiedziała O’Casey, wskazując ręką góry. – Mamy go dużo na handel, tak samo jak innych towarów. – Bebi – powiedział Poertena, zgadując, co może zainteresować ich rozmówcę – przynieś mi ten miecz, co nam został z Voitan. Kapral kiwnął głową i za chwilę wrócił z owiniętą w tkaninę bronią. Poertena rozpakował ją, falisty wzór damasceńskiej stali najwyraźniej spodobał się Mardukaninowi, bo aż krzyknął z zachwytu. Zerknął pytająco na O’Casey, po czym wziął miecz do ręki. Broń miała szerokie, zakrzywione ostrze – nie była to już szabla, ale jeszcze nie był to sejmitar. Mardukanin machnął nią kilka razy, po czym roześmiał się i rzucił jakieś słowo. – Co on mówi? – spytał Poertena. – Ja myślę, że to coś ważnego. – Nie wiem – odparła O’Casey. Mardukanin dostrzegł ich wyraźne zmieszanie i powtórzył to słowo, pokazując na niebo, otaczające ich pola i góry, a potem na trzymaną w górnej ręce broń. – Mamy chyba miejscowe oznaczenie piękna – powiedziała O’Casey. – Jestem prawie pewna, że powiedział, iż miecz jest tak piękny jak niebo, kwiaty i wyniosłe góry. – Aha – zachichotał Poertena. – Chyba damy tu sobie radę z handlem. – Poznaj naszego wodza. – Eleanora gestem wskazała jeźdźcowi, by poszedł za nią. Mardukanin niechętnie oddał miecz Bebiemu i ruszył za naczelniczką świty.

– Ja jestem Eleanora O’Casey – powiedziała. – Nie usłyszałam twojego imienia. – Sen Kakai – odparł Mardukanin. – Jeździec Ran Tai. Najwyraźniej rozumiesz już nasz język? – Mamy zdumiewającą łatwość uczenia się obcych języków – powiedziała ze śmiechem naczelniczka świty. – Zauważyłem – zachichotał w odpowiedzi jeździec, po czym uważnie przyjrzał się małemu oddziałowi ludzi. – Jesteście... dziwacznie uzbrojeni – zauważył, wskazując rzymsko- mardukańskie wyposażenie. – Po drugiej stronie gór panują zupełnie inne warunki – powiedziała O’Casey. – Przybyliśmy z bardzo daleka i musieliśmy dostosować tutejszy sprzęt do naszych potrzeb. Miecze i włócznie nie są naszym zwykłym uzbrojeniem. – Wasi żołnierze mają na plecach strzelby. – Tak – odparła O’Casey. Zmierzyła wzrokiem ciężko opancerzonego jeźdźca. – Twoja zbroja jest bliższa temu, co my znamy – powiedziała. – Macie bardzo niezwykły ekwipunek – powtórzył. Nagle zobaczył stos skór zarzuconych na juczne zwierzęta. – Czy to skóry sin-tal – spytał z widocznym zaskoczeniem. – Tak mi się wydaje, chociaż my nazywamy te zwierzęta flar-ke. Ich stado zaatakowało nas w głębi doliny. – Przerwała. – Mam nadzieję, że to nie było... chronione stado? – W żadnym razie – odparł Sen Kakai. – To stado niedawno się tu pojawiło. Między innymi dlatego patrolowałem tę okolicę. Przy okazji przepraszam za moje powitanie. Mamy ostatnio trochę problemów. – Problemów? – spytała naczelniczka świty, kiedy zbliżyli się do grupy dowodzenia. – Jakich problemów? – Ostatnio jest ciężko – odparł strażnik. – Nastały bardzo ciężkie czasy. Kiedy trwało wzajemne przedstawianie się, Eleanorze przyszło do głowy pewne starożytne chińskie powiedzenie, które wydawało się stworzone specjalnie dla kompanii Bravo. Idealnie do niej pasowało. Mówiąc krótko, O’Casey miała serdecznie dość „życia w ciekawych czasach”. *** Karawanseraj stał na skraju głównego placu targowego. Krzyki sprzedawców przenikały przez grube mury hotelu aż do pokoju na drugim piętrze, który zajmowała grupa dowodzenia. Otwarte okno wychodziło na płaskie dachy domów i rozciągające się za nimi jezioro. Nieustannie wiejący wiatr przynosił zapach przypraw, z których słynął cały region. Okazało się, że przyprawa zwana przypieprzem, która była istotnym składnikiem wielu dań Matsugaego, rośnie jedynie na wysoko położonych suchych terenach. Ponieważ mieszkańcy

planety potrzebują do życia wysokiej temperatury i dużej wilgotności, jest ona niezwykle droga. Uprawa przypieprzu i kilku innych ziół stanowi więc źródło dużej części dochodu całego regionu. Jego mieszkańcy żyją także z wydobycia. Góry obfitują w złoża złota, srebra i żelaza, a na niższych wzgórzach wokół miasta trafiają się skupiska kamieni szlachetnych. Ran Tai jest więc bardzo bogatym miastem. Ale to miasto ma swoje problemy. – Może nastąpiła zmiana klimatu – powiedziała O’Casey. – Nie przychodzi mi do głowy żaden inny powód takiej skali inwazji, o jakiej opowiadają mieszkańcy miasta. – Nie chcemy znów mieć do czynienia z Kranolta – powiedział stanowczo Roger. – O nie – zgodziła się Kosutic, masując wciąż świeżą bliznę na ramieniu. – Wolałabym spotkać siły uderzeniowe Świętych, niż znowu walczyć z tymi draniami. Przeklęci Święci przynajmniej wiedzą, kiedy są pokonani. – Ci, o których mowa, nie przypominają naszych Kranolta – powiedziała O’Casey. – Kiedy ich spotkaliśmy, byli u schyłku swojej potęgi. Z opisów wynika, że ci przypominają Kranolta z okresu pierwszej bitwy pod Voitan. – O, to super! – Zachichotał histerycznie Julian. – Nowi, wypoczęci Kranolta zamiast starych i zmęczonych Kranolta! – Ta grupa – ciągnęła O’Casey – najwyraźniej nadciąga z tych samych wzgórz na skraju północnych równin, z których pochodzili Kranolta, tylko że nie znaleźli przejścia przez góry tutaj, na wschodzie, i musieli je obejść od zachodu. – Wskazała na mapie północną część olbrzymiego kontynentu, przesuwając palcem wzdłuż łańcucha gór, które Sen Kakai nazywał Tarstenami. – Bomani różnią się od Kranolta pod kilkoma względami. Rozpoczęli swoją migrację trochę później, no i mają zupełnie inną broń. Kranolta nie znali prochu, a Bomani używają arkebuzów, chociaż przypuszczam, że mogli je zdobyć drogą handlu z tym regionem. – Bomani – tak jak Kranolta – wydają się być luźną konfederacją plemion, które różnią się między sobą poziomem rozwoju technologicznego. Na przykład te, które znajdują się na przodzie całej migracji, są zdecydowanie bardziej prymitywnie uzbrojone niż – nazwijmy to – „rdzeń”, który pcha całość do przodu. Posługują się bronią miotaną zamiast palną. Można ich traktować jak... hmmm... lekko uzbrojonych harcowników, którzy badają opór przeciwnika i szukają okazji do ataku. – Wspaniale – zachichotał Pahner. – Milusińscy z włóczniami jak szpadle. Ale co ich tak pcha? Dlaczego właśnie teraz rozpoczęli inwazję? Kiedy ich spotkamy? – Nie mogę tego dokładnie powiedzieć – przyznała historyczka. – Na pewno nie na sto procent. Motywy ekspansji barbarzyńców często są niejasne, ale nie żartowałam, kiedy mówiłam,

że mogła to spowodować zmiana klimatu i wyż demograficzny. Zmiana klimatu często prowadzi do ograniczenia zasobów żywności dla rosnącej liczby mieszkańców, więc migrują w poszukiwaniu żywności. Z drugiej strony może za tym stać po prostu nadzwyczaj ambitny wódz, który marzy o zbudowaniu potęgi na wzór imperium Mongołów. – Wzruszyła ramionami. – Cokolwiek jest tego przyczyną, barbarzyńcy przetaczają się przez tę okolicę, miażdżąc wszystko na swojej drodze. – To dlatego ten strażnik był taki nerwowy – powiedział Roger, pogryzając coś, co tubylcy nazywali targhas, a co przypominało trochę popularne po południowej stronie Tarstenów daktiwi. Kompania bardzo polubiła daktiwi, których tutaj niestety nie znano, podobnie jak dianda. Na szczęście jęczmyż był popularny po obu stronach gór. Targhas przypominały śliwki daktylowe skrzyżowane z mechatym dzikim jabłkiem. Roger zastanawiał się, żołnierze je nazwą. Śliwjabłki? Jabliwki? – Musimy uzupełnić zapasy. – Pahner spojrzał na Poertenę. – Czy będzie z tym problem? – Sprawdziłem ceny na targu – odparł mechanik. – Możemy utargować dobry pieniądz na dianda. Bardzo dobry. Ale jęczmyż przywożą z dżungli. Jedzenie mają tu drogie. – Więc kupimy tyle, ile potrzeba na dotarcie do dżungli, a resztę dostaniemy na dole, na równinach – powiedział Pahner, po czym przerwał widząc, że mechanik kręci głową. – Nie? – Zbiory im się spier... nie udały. – Pinopańczyk wzruszył ramionami. – Trudno znaleźć jęczmyż nawet na równinach. Maszerujemy prosto w następną wojnę, panie kapitanie. Ciężko będzie z żarciem. – Cudownie. – Pahner westchnął i spojrzał w górę. – Czy chociaż raz coś może pójść tak jak trzeba? – Gdyby poszło, uznałby to pan za podstęp – zażartował Roger. – Generalnie więc potrzebujemy więcej gotówki? – Przydałoby się, sir – odparł Pinopańczyk. – Jęczmyż jest drogi, nie wspominając o owocach i przyprawach. – Tego akurat zamierzałem sporo kupić – powiedział Matsugae. Jako główny kucharz ekspedycji i szef logistyki, służący Rogera zazwyczaj brał udział w spotkaniach. – Tutejszy przypieprz jest wspaniały. Poza tym chciałbym kupić kilkadziesiąt kilo innych przypraw. Poznałem kilka potraw, które chciałbym wypróbować. Powinniśmy także pomyśleć o jakiejś pomocy obozowej, nawet jeśli mieliby to być poganiacze. – Do tego potrzeba pieniędzy, Matsugae – powiedział kapitan. – Gdybyśmy nie musieli kupić flar-ta, sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej. Ale w naszym skarbcu widać dno. Na razie nam wystarczy, ale nie mamy żadnego źródła przyszłych dochodów. – Więc zaróbmy coś – wzruszył ramionami Roger.

– Mam nadzieję, że nie będziemy już musieli zdobywać żadnych miast – powiedziała sierżant Lai. – Ostatnie było wystarczająco paskudne. – Żadnych miast – zgodził się książę. – Ale potrzebujemy pieniędzy, a jesteśmy elitarną jednostką bojową. Akurat odbywa się masowa migracja, która powoduje liczne konflikty. Powinniśmy znaleźć sobie jakieś dobrze płatne zadanie, które moglibyśmy wykonać, nie ponosząc przy tym żadnych strat. – Mówi pan o zostaniu najemnikami – powiedział z niedowierzaniem Pahner. – Kapitanie, a czym my byliśmy w Marshadzie? Albo w Q’Nkok? – spytał Roger, wzruszając ramionami. – Byliśmy kompanią Bravo batalionu Brąz – odparł ze złością kapitan – którą okoliczności zmusiły do walki. Braliśmy za to zapłatę, ale nie byliśmy pospolitymi najemnikami, do cholery! – Cóż, kapitanie – powiedział cicho Roger. – Widzi pan jakieś inne wyjście? Marine otworzył usta i zamknął je gwałtownie. Po chwili pokręcił głową. – Nie. Ale nie wydaje mi się, żebyśmy upadli aż tak nisko, aby zostać najemnikami. – Poertena – powiedział książę. – Czy mamy dość funduszy, żeby kupić zapas jęczmyżu, który wystarczyłby nam do wybrzeża? Mechanik popatrzył w panice na księcia i swojego dowódcę. – O nie, Wasza Wysokość, mnie w to nie mieszajta! – Tak, Roger – powiedział stanowczo Pahner. – Mamy. Kiedy skończy nam się gotówka, możemy polować i zbierać żywność w dżungli. – To nam znacznie wydłuży czas marszu – zauważył łagodnie książę, unosząc brew. – I zmęczy flar-ta. Nie wspominając, że będziemy bez pieniędzy, kiedy dotrzemy do wybrzeża, a tam przecież musimy wyczarterować albo kupić statki na następny etap podróży. – Kapitanie – powiedziała Kosutic i zawahała się. – Może... może powinniśmy się nad tym zastanowić. Musimy myśleć nie tylko o jęczmyżu. Ludzie potrzebują odpoczynku, i nie mówię tu o obozie w dżungli. Przydałoby im się kilka dni w mieście, trochę wina, rozrywki. A nie szukając żywności po drodze, rzeczywiście maszerowalibyśmy o wiele szybciej. Może... może powinniśmy rozejrzeć się za jakąś robotą. Ale musiałaby być naprawdę świetnie płatna. Roger zobaczył, że kapitan jest wściekły. Uśmiechnął się do niego. – Pamięta pan, co mi pan kiedyś powiedział? „Czasami musimy robić rzeczy, które nam się nie podobają”. Myślę, że właśnie nadeszła taka chwila. Potrzebne nam są pieniądze. A poza tym – dodał z szerszym uśmiechem i mrugnął do swojego służącego – jeśli nie kupimy Kostasowi jego przypieprzu i przypraw, zupełnie nam zmarkotnieje. Pahner popatrzył ponuro na trzeciego następcę tronu Imperium Człowieka. Odczuł wielką ulgę, kiedy Roger wreszcie przyjął do wiadomości, że nie ma nic ważniejszego niż przywiezienie go bezpiecznie na imperialny dwór na Ziemi. Księciu początkowo trudno było uznać, że jego

życie jest aż tak cenne. Nie sądził, by ktokolwiek w całym wszechświecie, z wyjątkiem być może Kostasa Matsugaego, interesował się jego losem. Roger był niemal lustrzanym odbiciem swojego niewiarygodnie przystojnego i niezwykle nieodpowiedzialnego ojca-playboya. Wszyscy sądzili, że upodabniając się do niego, Roger wyraża bunt przeciwko tronowi. Nikt oprócz Matsugaego nie przypuszczał nawet, że zachowanie Rogera jest po prostu reakcją małego chłopca, który nie rozumie, dlaczego nikt mu nie ufa i nikt go nie kocha, dlaczego wciąż jest sam. Z pewnością przed wydarzeniami w Voitan i Marshadzie nikt z kompanii Bravo nie wiedział, jaki naprawdę jest Roger. W czasie obecnej podróży Roger zdał sobie sprawę z politycznej niestabilności Imperium Człowieka i faktu, że jedynie przetrwanie dynastii MacClintocków może zapobiec jego rozpadowi. Zaczął wiać godzić się ze śmiercią ochraniających go ludzi, gdy zrozumiał, że nie ma takiej rzeczy, która mogłaby przeszkodzić mu w powrocie do domu lub przed którą by się zawahał. Gotów był nawet zrobić z ukochanej kompanii Pahnera szmatławych najemników na planecie pełnej barbarzyńców. Logiczna argumentacja księcia wcale nie poprawiła kapitanowi nastroju. Patrzył jeszcze przez chwilę spode łba na Rogera, po czym odwrócił się do swoich dwóch sierżantów. – Co o tym myślicie? – Nie chcę, żebyśmy ponieśli większe straty, niż to absolutnie konieczne – odpowiedziała natychmiast Lai. – Mamy przed sobą długą drogę, a na końcu czeka nas bitwa. Musimy o tym pamiętać. – Po chwili jednak wzruszyła ramionami. – Mimo to muszę przyznać rację Jego Wysokości. Potrzebujemy pieniędzy. I odpoczynku. Kapitan kiwnął głową i spojrzał na drugiego sierżanta. – Jin? – Popieram pomysł z najemnikami – powiedział Koreańczyk. – Ale to musi się nam opłacić. – Spojrzał w oczy swojemu dowódcy. – Przykro mi, panie kapitanie. – Cóż – stwierdził Pahner, klepiąc się po kieszeni na piersi. – Wygląda na to, że zostałem przegłosowany. – Nie mamy tu demokracji, jak już kilka razy pan zauważył – powiedział spokojnie Roger. – Jeśli pan powie „nie”, odpowiedź będzie brzmieć „nie”. Marine westchnął. – Macie rację. Nie mogę powiedzieć „nie”. Ale to nie znaczy, że mi się ten pomysł podoba. – Wie pan co – zaproponował książę, prostując się nagle – my się tym zajmiemy. Pan tylko będzie patrzył i pilnował, żebyśmy niczego nie spieprzyli. W ten sposób będzie pan mógł sobie wyobrażać, że to wcale nie chodzi o kompanię Bravo. – Uśmiechnął się, by złagodzić złośliwość tych słów. – Będziemy działać incognito – ciągnął. – Nie będę księciem Rogerem, tylko... kapitanem

Sergeiem! A misję wykonają „Zbóje Sergeia”, a nie kompania Bravo batalionu Brąz. – Zachichotał, rozbawiony własnym pomysłem. O’Casey uniosła pytająco brew. – Więc będzie pan działał incognito, Wasza Wysokość? – zapytała, uśmiechając się nieznacznie. – Ze swoją bandą ochroniarzy? – No tak – odpowiedział podejrzliwie książę. – A o co chodzi? – O nic – odparła historyczka. – Zupełnie o nic. – W porządku, Roger, niech się pan tym zajmie – westchnął Pahner. – Niech pan znajdzie dla was zadanie, zaplanuje je i obejmie dowodzenie. Tylko jeden warunek – małe ryzyko i jak najwyższa stawka. – To zazwyczaj sprzeczne oczekiwania – mruknął ponuro Jin. – Może nam się poszczęści – odparł radośnie Roger.

Rozdział trzeci – Chyba trafiło nam się dobre miejsce na odpoczynek – powiedziała Kosutic, unosząc się na pływającym krześle na powierzchni jeziora, i upiła łyk wina. – I te jabliwki. Mamy fart, nie ma co. Ran Tai było przyjemną odmianą po odwiedzanych do tej pory miastach, choć dla mieszkających w nim Mardukan było piekłem. Miasto leżało nad wypływającym z jeziora strumieniem. Każda ulica była wyposażona w szerokie rynsztoki, spłukiwane wodą ze źródła. Do owych rynsztoków – chubes w miejscowym języku – zamiatacze zgarniali z solidnie wybrukowanych ulic odchody dwunogich wierzchowców i jucznych zwierząt. Oprócz tego miasto posiadało system akweduktów, który zapewniał mieszkańcom wodę pitną. Wszędzie widać było fontanny i studnie. Ran Tai było pierwszym napotkanym przez ludzi miastem, w którym pomyślano o konieczności doprowadzenia wody. Dzięki temu w domach i tawernach można nią było spryskiwać specjalnie w tym celu wyhodowane trawniki, co chroniło pokrytą śluzem skórę Mardukan przed nadmiernym wysuszeniem. Dla ludzi to miasto było niemal rajem. Dolina leżała powyżej pokrywy chmur, więc często było widać słońce. W tej chwili znajdowało się prawie w zenicie i zalewało marines rozkosznie szkodliwym ultrafioletem. Co więcej, z powłoki chmur rzadko kiedy padał deszcz, dzięki czemu dolina nie była nieustannie zalewana monsunowymi potopami. Temperatura w ciągu dnia rzadko przekraczała trzydzieści dwa stopnie Celsjusza, a nocą często spadała do dwudziestu kilku. Woda w jeziorze również była doskonała – czysta, chłodna i pozbawiona drapieżników, od których aż się roiło we wszystkich akwenach planety. Ludzie mogli więc codziennie korzystać z niemal zapomnianego już luksusu, jakim była kąpiel w jeziorze. Myjki wchodzące w skład standardowego ekwipunku Imperialnego Korpusu Marines pozwalały wprawdzie rozwiązywać najgorsze problemy z higieną, ale w porównaniu z nimi czysta woda z jeziora i wyprodukowane przez Matsugaego mydło były rajem. Początkowo zaskoczyło ich, że Mardukanie chętnie pływają razem z nimi, potem jednak zrozumieli, że tubylcy o wiele bardziej lubią moczyć się w wodzie, niż przebywać w suchym powietrzu. Woda w jeziorze była jednak dla nich zbyt chłodna, więc co jakiś czas musieli wychodzić na brzeg, by się ogrzać. Początkowo ludzie wzbudzali swoim wyglądem, szczególnie brakiem jednej pary rąk, spore zainteresowanie. Po kilku dniach jednak, podobnie jak w innych osadach, w których zatrzymywali się marines, traktowano ich jak jeszcze jedną przejeżdżającą tędy karawanę. Marines przejęli miejscowy zwyczaj popołudniowej sjesty. Poranki spędzali na ćwiczeniach,