Spis treści
Dyskoteka w krematorium.............................................................................................4
prawy, lewy, złamany.....................................................................................................88
Dyskoteka w krematorium
17:06
Na początku był wybuch.
Może nie jakiś wielki, lecz wystarczająco potężny, by część wypełniających restaurację McDonald's
przedmiotów żywych i martwych obrócić w popiół, inne rozerwać w bardzo widowiskowy sposób, a jeszcze
inne poderwać do krótkiego, nieplanowanego lotu.
Później, wbrew dogmatom Hitchcocka, napięcie zaczęło maleć. Cisza wypełniła to miejsce po same
osmalone, zbryzgane krwią i ketchupem brzegi. Ogień płonął bezdźwięcznie, rzucając migotliwy blask na
zwłoki – absurdalną kompozycję mięsnych układanek.
Czyjś firmowy daszek – ubrudzony szarą materią mózgu, nie muszącego już myśleć o tym, że ktoś od
frytek znów zdrowo przesolił – opadał na dymiące pozostałości stolika sennym ruchem jesiennego liścia.
Zwęglony Big Mac tkwił w dłoni kogoś, kto teraz z fryzury i kolorystyki niepokojąco przypominał
Afroamerykanina, mimo że nie dalej jak wczoraj non-stop na czarnuchów wyklinał. Wyszło bowiem takie
szydło, że jego własna dziewczyna puściła się z kameruńskim roznosicielem, a łączący obecnie całą ich trójkę
wirus sprawiał, że byli wszyscy razem niby jedna wielka śmiertelna rodzina. Zaraza przywleczona z Afryki teraz
w naszym kraju zaczęła zbierać swe żniwo. Ten koleś tutaj był po prostu jednym z tych, którym ta biblijna plaga
wyryła nieodwracalne krechy w życiorysie. Plus i minus był jedynym, co widział. Plus i minus był jedynym, co
słyszał ten nasz pogorzelec, aż do chwili, gdy eksplozja rozerwała mu bębenki w uszach, czyniąc świat czymś na
modłę twórców niemego kina. Potem zaś ognista fala zmieniła go w przypalony kebab, więc nic już nie widział,
nic nie słyszał i o niczym nie myślał.
Coś małego, bez rączek i nóżek, ze zdeformowaną główką wbitą w urodzinowy kapelusik, wpatrywało
się w promocyjne menu jak w wieczność. Wyczekiwany Happy Meal nie nadejdzie, kochanie. Niosącą go
pracownicę rozpoznać będzie można tylko po kolorowych tipsach, bowiem cała reszta tej miłej i uczynnej osoby
niczym bańka się rozprysła, dość abstrakcyjnym freskiem zdobiąc pobliską ścianę.
Czyjś środkowy palec stopił się z tacką w jedno, lecz nie było wiadomo, komu to fakju uciekło tak
raptownie z ręki, gdyż w tej scenie niemal wszyscy bohaterowie są mocno niekompletni.
Za moment dojadą tu pierwsze karetki, melodyjny sygnał rozniesie się po ulicach niczym echo, a
sąsiednie budynki wyplują z siebie tabuny gapiów, którzy już przeczuwają, że za kilka chwil wezmą udział w
pospolitym wzruszeniu na niespotykaną skalę, zaś co bardziej fotogeniczni załapią się może nawet na wieczorne
wiadomości i okładki jutrzejszych gazet. Musielibyśmy poczekać jeszcze siedem minut, by ujrzeć pierwszych
ratowników, zmierzających na pomoc tym rzężącym najgłośniej, w twarzach podobnych kawałkom gruzu
dopatrując się jakichkolwiek oznak życia – choćby ruchu warg czy drżenia powiek.
Jednak nie czas na to.
Wciskamy pauzę.
Stop.
Firmowy daszek zawisa w powietrzu, krew krzepnie, jęki stają w gardłach, gapie zamierają w pół
kroku, dym nad zgliszczami nagle przeistacza się w ciało stałe, przypominając rzędy czarnych kolumn
wyrastających z niewielkiego krateru na środku głównej sali.
Skoczymy teraz do sceny wcześniejszej o 61 sekund.
Chcę wam kogoś przedstawić.
Nie wstawaj, Łazarzu
Hop.
Zrobiliśmy mały kroczek wstecz na ścieżce czasu.
McDonald's wciąż stoi cały i zdrowy, przynajmniej na swój wolnorynkowy sposób, choć gęsto kłębią
się w nim ludzkie mikroby: głodne, głodne, głodne. Patrzcie na błysk pożądania w ich oczach, gdy dociera do
nich wiadomość, że znów jest nowa promocja, gdy dociera do nich, za jak małą kasę jak wielki i soczysty ochłap
mięcha dostaną. Czy starczy im siły w szczękach? Czy aby żołądki to wytrzymają?
Ponad setka rozdziawionych otworów gębowych, ludziska głodne, głodne, głodne, w tle denerwujący
szum mowy potocznej: „wsadzałem jej chyba wszędzie prócz oka”, „tamtą potrącił samochód, a ja ze strachu
dostałam laktacji i nowy stanik do kosza”. Żucie żarcia, ssanie papierowych cycków w postaci kubków coli, Fast
Food Nation, X Generation, znacie te sprawy, nie ładujmy więc w ten piękny opis nadmiaru zbędnych kalorii.
Tak, tak, fast food, slim fast, fist fuck. Tu trzeba działać dosłownie w mgnieniu, więc nie zwlekajmy ani
literki dłużej, pędźmy zobaczyć tego kogoś, o kim wspomniałem, wszak wyłącznie dla niego cofnęliśmy się w
czasie.
Oto i on:
Pospiesznym krokiem oddala się od kas, w dłoni zaledwie cheeseburger, zastraszająco mały, nawet
jeszcze nie rozpakowany. Widać temu panu poprzestawiały się chyba druciki w główce. Czy on nie wie, że
przecież teraz to są w promocjach całe przeklęte zestawy? Bułka plus frytki plus napój, a na deser do wyboru
ciacho albo lody – słowem wszystko, czego brzuszek zapragnie, wszystko, co polecają nam w reklamach
eksperci od defloracji marzeń. Jak ktoś się w ogóle nie wstydzi z cheeseburgerem sztuk jeden od kasy
odchodzić, jak ktoś się nie rumieni, popełniając taką zbrodnię przeciw zasadom oszczędności i zdrowemu
rozsądkowi? To już na zawsze chyba pozostanie tajemnicą, gdyż za dokładnie 61 sekund zrobi się wielkie bum i
dla większości obecnych tu konsumentów światełko w tunelu zgaśnie, mimo że tak naprawdę nigdy nie świeciło
– być może był to jedynie powidok, jakieś zamglone odbicie neonu nad lunaparkiem dzieciństwa, jakiś nagły
flesz ze strony nieba, które parę chwil później spuściło nam tęgie lanie.
Oto i on:
Ubrany właściwie w sposób dość niewyszukany: trampki, jeansy nieznanej bliżej marki, czarna bluza;
no takim strojem niełatwo wyróżnić się w tłumie, z taką prezencją nie wpuszcza się ludzi do klubu ani tym
bardziej na casting. Z twarzy szary, pod kolor pogody polskiej, więc możemy uznać, że w miarę modny koleś.
Spojrzenie zawieszone na drzwiach wyjściowych, gdzie czterema białymi literami szczerzy się do przechodniów
tabliczka z kategorii OPEN.
Oto i on:
Nasz bohater, patrzcie jak idzie, jaki jest zwyczajny. Ale i tak brawa, brawa dla tego pana. Już za mniej
niż minutę jego stopy oderwą się od ziemi na niepokojąco długą chwilę. I nie będzie to cud nad Wisłą, ani nagłe
wniebowzięcie, ani w niebo po niewidzialnych schodach wstąpienie, lecz zwykła fizyka, nauka taka,
współcześnie już skompromitowana, popularny ateistyczny zabobon, według którego do wysadzenia kogoś z
restauracyjnego siodła nie potrzeba ani miligrama Boga. No a mówiąc kolokwialnie: coś za plecami tego faceta
walnie jak gigantyczny dynamit, zmieniając wystrój miejsca akcji w sposób diametralny, przeciwstawny
odwiecznemu porządkowi stolików, kas, sal oraz toalet. Fotoreporterzy, węsząc gorącego newsa, wypełzną z
nor, pieczar czy domów. Lekarze zgarną tasowane poślinionymi paluchami łapówki z biurek, mając nadzieję, że
zakłady pogrzebowe zapłacą im nawet za nieco zwęgloną skórę.
Nasz bohater na imię ma Łukasz, na nazwisko Tromero. Tę dość dziwaczną godność odziedziczył po
przodkach ze strony ojca, którzy kiedyś przybyli z ziemi włoskiej do Polski, w celach bliżej nieokreślonych,
niknących w mgłach niejasności. Efekt – trochę śmiechu w szkole i zdanie „Tromero, ach Tromero, czemuś ty
jest Tromero?” wlekące się za Łukaszem jak cień przez parę niespecjalnie przebojowych sezonów. Tyle.
Żadnych rodzinnych sekretów czy znacznych majątków. Żadnych mrocznych historii.
Och tak, nasz bohater. Liczy sobie trzydzieści trzy lata, a raczej trzydzieści trzy jesienie, bo wiadomo
przecież, jak to u nas – w tej bladoszarej dupie Europy – wygląda. Chłop w wieku chrystusowym, choć samego
Chrystusa już dawno temu wybił sobie z głowy. Trzeba uczciwie przyznać, że od czasu odkrycia faktu
nieistnienia Świętego Mikołaja jego wiara z tygodnia na tydzień topniała coraz szybciej, na to nałożyły się
jeszcze problemy natury egzystencjalnej i psychicznej. Aż w końcu stwierdził, że już w nim nic z dawnej
naiwności nie zostało, że wszystkie urojenia wyparowały doszczętnie: „nikt tego nie stworzył, nie ma, nie było,
świat wykluł się z magmy, człowiek wypełzł z bajor, a na początku początków była kura, która zniosła jajo”. No
a potem to już go w sumie mało obchodziły te wszystkie parzące newsy wyciągane z rękawów, że jakiś ksiądz
był w SB, że jakiś tam lekką ręką kupił maybacha za pół bańki, że inny miał romans z ministrantem lat
jedenaście, że jeszcze innego zaskarżyły brzemienne żony, składając pozew zbiorowy… To wszystko było takie
nudne, jak w ogóle ktokolwiek mógł się tym dłużej przejmować? Matko, daliby sobie spokój. Wkurwiali go
niektórzy znajomi, że się podniecali tymi coraz to nowymi skandalami odkrywanymi pod sutanną kościoła,
jakby nie mieli nic lepszego do roboty, więc dał raz na GieGie opis „Jezus też współpracował, a Maria
Magdalena była jego małżonką” i udało mu się stracić kontakt z paroma natrętami, których wcześniej mimo
usilnych starań nie dawał rady do siebie zniechęcić. Choć kolegów i koleżanek miał zawsze jak na lekarstwo –
był bowiem człekiem o ekstremalnie trudnym do zniesienia charakterze – to nawet tej garstki próbował się
pozbyć, raz na zawsze. Miał wtedy lat trzydzieści i każdego dnia nie mógł wyjść ze zdumienia, że jeszcze jest na
tym świecie.
A czemu? – spytacie dociekliwie. Co go dziwiło w tym zwyczajnym stanie, zwanym skrótowo życiem?
W gruncie rzeczy wszystko. Odkąd jego niemowlęca łysina wyłoniła się z łona matki, przy wtórze wrzasków,
ochów i achów, bulgocie posoki i łożyska mlaskaniu, dość często od śmierci dzieliła go granica cieńsza niż głos
kastrata.
– Naprawdę bardzo mi przykro.
Matka Łukasza, wycieńczona kilkugodzinnym porodem, nie potrafiła – a może nie chciała – zrozumieć
tych słów. Mimo że pan doktor mówił tak wyraźnie, że aż jego samego przechodziły ciarki.
– Chłopczyk… urodził się mar…
I właśnie w tamtej chwili zabrzmiał donośny płacz dziecka. Gdy już chciano postawić na nim krechę,
gdy lekarz oznajmiał już wszem i wobec jego śmierć, chłopak zaskoczył wszystkich. Mimo że przecież pan
doktor był pewien: dzieciak wyślizgnął się na ten padół martwy jak rozdeptany ślimak. Nie było żadnych oznak
życia. Skóra Łukasza była sina, śnił się potem położnej przez trzy kolejne noce. Miała koszmary, że na korytarzu
swojego bloku znajduje niemowlaka powieszonego na pętli pępowiny, a ona ucieka przed nim tak wolno, tak
potwornie wolno, jakby całe osiedle było pod wodą, na dodatek płodową. To przez te sny, przez stres w pracy,
przyłączyła się w następnych latach do kilku strajków, pod wpływem których rząd ugiął się i podwyższył jej
oraz innym w tej chorej branży płacę minimalną o okrągłe trzy złote i czternaście groszy.
Z każdym kolejnym oddechem niemowlak stawał się coraz bardziej rumiany, coraz bardziej normalny.
Był potem rzadkim okazem zdrowia. Przez większą część dzieciństwa na nic poważniejszego nigdy nie
zachorował: żadne grypki, wysypki, świnki czy inne sraczki. I choć starsza, opowiadając mu później tę historię,
zawsze śmiała się, że lekarz, podając jej Łukaszka, szepnął „Łazarz”, dla samego zainteresowanego to cudowne
zmartwychwstanie było jedną wielką pomyłką, by nie powiedzieć: porażką. Trupy powinny trafiać pod ziemię, a
nie między żywych, gdzie odór śmierci ciągnie się za nimi przez całe cholerne bycie. Trudno przecież byłoby
nazwać życiem to jego żałosne trwanie, pomiędzy domem a grobem, na ziemi niczyjej, przyznajcie.
Gdy eksplozja w McDonaldzie poderwała go w powietrze, przemknęło mu przez myśl nieco
pretensjonalne: „Dokonało się”. Liczył bowiem, że oto nadszedł ten moment, kiedy rzeczywistość postawi na
nim krzyżyk, tak jak to kiedyś było z innym bohaterem na Golgocie. Tkwił jednak w błędzie, bo jak ktoś ma
pecha, to nic nigdy nie idzie po jego myśli, nawet własny zgon.
Tromero przefrunął przestrzeń dzielącą go od ulicy.
Rozbił głową szybę – trzask szkła przypominał oklaski.
I upadł bezwładnie na chodnik, niczym worek kości.
Przeżył jednak.
A ciąg dalszy jego niesamowitych przygód nastąpi już na następnej stronie.
Mówią o mnie?
Mocne uszczypnięcie w ramię.
Łukasz stara się otworzyć oczy, ale to zadanie zdecydowanie przekracza jego możliwości.
– Powierzchowne rany głowy, podejrzenie złamania prawej ręki…
Odnosi wrażenie, że zasnął przed telewizorem, a teraz obudził się w środku nocy, gdy akurat idą
powtórki „Ostrego dyżuru”, albo starych odcinków „M.A.S.H.”. Lecz to do niego niepodobne. Rzadko ogląda
telewizję, woli swoje filmy i to raczej puszczane na kompie, undergroundowo, nielegalnie, gdyż żadne trzeźwe
głównonurtowe media takich rzeczy nie chcą pokazać. A Łukasza w ogóle nie interesują te wszystkie
nibygwiazdy, seriale, piosenkarze, tancerki, politycy i ich kochanki. Niech się nawzajem pieprzą i zatrudniają.
On tylko spogląda z dala na cały ten popkulturowy majdan. Może dlatego, że cierpi na niespotykaną
przypadłość, a mianowicie ma alergię na szajs we wszelkich przejawach, odmianach i kształtach. Przyjmuje
tylko homeopatyczne dawki telewizji, zero radia i zero gazet. Czy więc możliwe, że to, co widzi przez
przymknięte oczy, to doktor Clooney wiozący pacjenta na superważną operację? Czy to mogła być prawda, czy
znów coś mu się uroiło?
Jego ciało podskakuje w zabawny sposób, ale on ma to gdzieś. Niech się dzieje, co chce. Niech nim
szarpią, rzucają, podają z rąk do rąk, niech nim telepią niby pędzącym po schodach kaleką. Co go interesują
wyboje polskich dróg, skoro jest taki zmęczony? Powieki ma jak z azbestu, rzęsy niczym zbrojeniowe pręty.
Najchętniej zasnąłby na dobre, mogą go nawet zagrzebać żywcem, przykryć kołderką czarnoziemu, byleby tylko
dno trumny było w miarę komfortowe. I – jeśli można – to poprosi takie drewniane pudło z jakimś dobrej
jakości ekranem LCD, bo trudno spędzać wieczność bez ulubionych horrorów, co nie? Ciężko pogodzić się z
faktem, że będziemy zbawiani pojedynczo, bez ukochanych sprzętów domowych. Jak zaakceptować panującą w
Niebie średniowieczną monarchię, skoro przez tyle lat z ogromnym trudem próbowało się wrosnąć w
demokrację? To nie fair. On przeciw temu wnosi liberum veto. Żąda, by zagrzebano go ze skrzynką piwa oraz
telewizorem, dodając jako bonusik abonament podziemnej sieci kablowej – takiej puszczającej tylko slashery i
filmy gore – plus komplet kolekcjonerskich wydań DVD oraz tani Internet bez limitów ściągania. A jeśli to zbyt
dużo: wystarczy pakiet dobrych filmów grozy, przecież nie musi wymagać więcej, niż potem będzie w stanie
spożyć.
– Gdzie go bierzecie?
– Na wrocławską. To nie jest nic pilnego. Najciężsi pojadą na… Tam się pomału kończą miejsca… Ale
ten tu…
Czy oni mówią o mnie? – myśli Łukasz Tromero. – Czy jestem tym mniej pilnym przypadkiem? Chyba
żaden ze mnie materiał na gwiazdę.
Czuje, że znów nim szarpią, nawet mocniej niż przedtem. Gdyby uniósł powieki, zobaczyłby, że
właśnie wkładają go do karetki. Jednak jest zbyt wyczerpany, by myśleć o takich drobnostkach. Całe życie był
apatyczny, lecz teraz wyznacza chyba nowe standardy otępienia.
Mimo że nie cierpi takiego żarcia, marzy mu się tamten gorący cheeseburger.
Ze zdumieniem stwierdza, że jego dłonie są puste.
Taką bułę to jednak trzeba od razu łykać, bo człowiek nie zna dnia ani godziny, kiedy mu wiatr historii
fast foody z rąk powyrywa. Głodnemu zawsze los w twarz pierdnie, nie uważacie, koleżanki i koledzy?
Szczególnie jak się mieszka w takim Ubekistanie, gdzie w kinach leci jedynie tynk z sufitu lub hollywoodzkie
kwasy, powstają książki warte mniej niż papier i płyty, którymi można co najwyżej obkleić ściany, a pogoń za
urojonymi oprawcami staje się polską racją stanu. I wszystko jest tak nietrwałe, ulotne niczym butapren. W
obecnych czasach nie ma co ryzykować, żeby brać coś na wynos, bo zaraz tego nie będzie. Jak niby było w
Kosowie, Afganistanie czy Iraku? Nie znali dnia. Jak było na WTC i w Madrycie, zanim nadciągnął
zamachowiec, przywodząc na myśl ciemną chmurę z odległych krain islamu? Nie znali godziny. Ileż tam pod
gruzami musiało być niedojedzonego żarła, ile niezałatwionych spraw, nierozwiązanych kwestii! Mało się
człowiek zastanawia, jakie to wszystko chwilowe, dopóki mu nie pierdolnie za plecami jakaś bomba. Żyje
spokojnie, urządziwszy sobie egzystencję rozpiętą miedzy pracę, dom, bary szybkiej posługi i hipermarkety, a tu
nagle jeb i koniec, mogiła po prostu. I wtem przychodzi żal, że może nie wszystko zrobiło się tak, jak się miało,
że może nawet za mało było tego całego carpe diem, że można się było zdecydowanie więcej nachapać, ostrzej
wyszaleć.
Łukaszowi Tromero, po tych wszystkich smutnych refleksjach, kołatały w głowie słowa irlandzkiego
wieszcza, jak najbardziej adekwatne na takie okazje:
„Urodził się i to go zgubiło”.
A tymczasem jechali niezbyt szybko w stronę szpitala, na wwiercającym się w czachy przechodniów
sygnale.
Grubas
Myślą, że grubas znowu przyszedł się spaść.
Słyszę to, ja to wszystko słyszę.
Mówią, że świnia przybiła do chlewu niczym transatlantyk.
Nie stać ich nawet na to, by zniżyć głos do szeptu.
Jad kapie im z ust jak tłuszcz z patelni.
Wytykają palcami, skurwysyny jedne.
Kiedyś wszystkich was rozjebię, jeszcze zobaczycie!
Połamię te wasze anorektyczne ciałka jak wykałaczki!
*
Ważył sto dwadzieścia pięć kilogramów i miał na imię Maniek.
Choć w sumie nosił wiele imion, niczym pradawni bogowie: Boczek, Kiełbasa, Słonina, Gruby,
Parówa, Tłusty Chuj, Kawał Pisiora, Bycze Dupsko i tak dalej. Różnie go wołali, mnóstwo wyzwisk przylgnęło
do niego jeszcze w podstawówce. Och, jakimż syfem on wtedy nasiąkał! Ileż razy go obśmiano! Gdyby chciał to
policzyć, zabrakłoby czasu i kalkulatorów. Tamte dzieciaki w budzie to były takie skończone fiuty, że jak wracał
na chatę, rozmyślał wyłącznie o tym, co ma ze sobą zrobić, zabić się czy jak?
Presja środowiska dosłownie go miażdżyła. Nigdzie nie pasował. Był zbyt wielki, zbyt obleśny.
Dziewczyny na jego widok odwracały twarze z grymasem wstrętu, a chłopcy wprost eksplodowali śmiechem,
rzucając coraz to nowymi wyzwiskami. Gdy toczył się ulicami miasta, doskwierał mu jego własny ciężar,
wgniatający go w chodnik – przeklęty Newton i jego prawa! – sprawiający, że nawet na prostych drogach było
mu pod górkę. Niekiedy odnosił wrażenie, że płytki chodnikowe pękają, kiedy po nich lezie. Przestrzeń wokół
niego zdawała się zaginać – jebany Einstein i jego zasady! – tak, że wszystkie żywe istoty omijały go zupełnie
gładko, uśmiechając się tylko kwaśno.
Będąc w domu, zamykał się w łazience i patrzył na fałdy na swoim brzuchu, policzki przypominające
pączki, monstrualne uda i pośladki – dosłownie jak u dinozaura. Co to w ogóle miało być? Żart? Jakaś kpina?
Żywa księga smutku i zapomnienia? Złośliwa ciężkość bytu? W głębi sadła czuł się jednak tak przeraźliwie, tak
okropnie mały. Kurczył się za każdym razem, kiedy usłyszał kąśliwą uwagę.
Często pytał lustra, skąd on się wziął wśród tego bydła, które każdego cholernego dnia nie dawało mu
spokoju. Czemu nie trafił na jakąś planetę grubasów, gdzie wreszcie mógłby poczuć się jak u siebie? Kto
popełnił tak kardynalny błąd, by umieścić go akurat w tej, a nie innej rzeczywistości?
Lustereczko, powiedz przecie, za jakie grzechy urodziłem się na tym świecie?
Zwierciadełko, powiedz proszę, z czyjej winy takie rzeczy teraz znoszę?
A lusterko wymownie milczało, więc Maniek tylko spluwał na swoje odbicie, wzruszając ramionami.
Bezsilność czy niemoc? – oto jest pytanie.
Maniek, Maniek, Maniek – wyrzucony poza margines kolorowej prasy w typie „Bravo”, wypchnięty
poza kadr popularnych seriali czy programów. Cóż począć, grubi nigdy nie mieli dobrego piaru.
Co więc robić? Odsysanie tłuszczu za dużo by kosztowało, zmniejszenie żołądka też nie było na kieszeń
jego starych. A diety? Diet były tysiące, tyle że albo nie pomagały, albo jeszcze pogarszały sprawę, bo potem,
wyposzczony, Maniek szybko podbijał swoją poprzednią wagę o kolejne zabójcze kilogramy.
Wytykano go palcami, on zaś z początku tylko się rumienił. Czasem płakał, idąc szkolnym korytarzem,
lecz tak, by nikt nie widział, z przymkniętymi oczami i niewzruszonym wyrazem twarzy. Mentalne biczowanie.
Codzienne sądy koleżeńskie, wyrok „zbyt tłusty” powtarzany niczym kazanie albo mantra.
„Panie Boże, Ty też cierpiałeś, ale sylwetkę, zrządzeniem sił wyższych, miałeś wysportowaną. Twój
brzuch zdobiła subtelna i bardzo estetyczna tarka, niekiedy zwana sześciopakiem. Pode mną nawet krzyż by się
złamał. Na Golgotę wciągano by mnie chyba dźwigami. Takiego Mańka wyrzekłby się nie tylko Piotr, ale i
Maryja Panna!”.
Łkał i zaciskał usta, kryjąc się ze swoimi łzami. Jednak już tak gdzieś w okolicach szóstej klasy
zdobywał się na odwagę, by co poniektórym prześmiewcom zdrowo przypierdolić. Miał dużą masę, więc jego
ciosy cechowała naprawdę potężna moc. Byłby w stanie położyć słonia, gdyby trochę potrenował. Tak
przynajmniej powiedział mu ojciec, też nie żaden Mister Universe, ale nie aż tak niezgrabny jak jego latorośl.
Pierwszy raz zapamiętał do dziś dnia.
Rozwalił takiego rudego kurdupla o lisim pysku, który na przerwie wymyślił kawał:
– Wiecie co matka powiedziała do Grubego po wywiadówce?
I wtedy tamten wydał z siebie odgłos świni.
A wszyscy się śmiali i śmiali.
I śmiali się i nie przestawali.
Ha, ha, ha.
Hi, hi, hi.
He, he, he.
Ale że Maniek stał akurat za nim, postanowił wykorzystać element zaskoczenia i uderzyć dowcipnisia z
całej pety. Przez kilka lat znosił obelgi ze względnym spokojem, ale teraz zacznie wyrównywać rachunki. Miał
w pokoju worek treningowy, w który naparzał każdego popołudnia, wyobrażając sobie, że ma przed sobą kogoś
z grupy młodych, pięknych i wysportowanych. Przyszła pora, by skończyć z walkami w sferze marzeń, przyszła
pora, by wreszcie ziściła się choć część jego planów. Nadstawianie drugiego policzka jest dobre dla ciot, które
nie potrafią oddać, więc dorabiają do swojej gównianej postawy wielką filozofię. On wiedział, że kiedyś
wybuchnie, i to był właśnie ten dzień, jego prywatny „Dzień Niepodległości”, Dzień, By Wreszcie
Eksplodować. Po wszystkich tych kręcących doła Dniach Świstaka, gdy każda kolejna doba roiła się przed nim
mrowiem potępiających spojrzeń, kpiących uśmiechów i pełnych politowania westchnień. Zgnojony dzieciak ma
do zemsty święte prawo. Dlatego Maniek tak mocno utożsamiał się z tymi ze szkoły Columbine, którzy
rozstrzelali kilkanaście osób, czy też z tym skośnym z Virginia Tech, który przebił rekord tamtych i potem we
wszystkich wiadomościach było o nim głośniej niż o irackich bombach. Dla niego oni byli jak święci, jak
współcześni męczennicy. Całe życie ktoś im dosrywał, więc w końcu postanowili wyrównać rachunek
doznanych krzywd. Kto tu niby był katem, a kto ofiarą? Zrobili, co słuszne. A dziś nadeszła jego kolej. Koniec,
kurwa, żartów.
Wziął zamach jak co najmniej do rzutu piłką lekarską i przypierdolił odwracającemu się akurat
rudzielcowi prosto w nos. Walnął z taką siłą, że aż się przestraszył. Coś donośnie chrupnęło w twarzy oprawcy.
Nagle na całym korytarzu zapanowała cisza. Kurdupel rąbnął plerami ścianę i zsunął się na glebę, wywracając
gałami, z ryjem zmienionym w krwawą fontannę...
– Zabił go, kurwa – powiedział ktoś, a Mańkowi zrobiło się miękko w kolanach.
Całą resztę pamięta już dosyć wybiórczo...
Lisek wprawdzie nie zaliczył zgona, ale w szpitalu leżał potem przez dość długi okres, gdyż oprócz
złamanego nochala miał jeszcze pękniętą podstawę czaszki oraz kilka innych obrażeń.
Starzy załatwili Mańkowi przeniesienie do innej budy, bo taki był postawiony przez dyra warunek, żeby
nie robić wokół całej sprawy zbyt dużego dymu. A było o włos, by niewygodne dla nikogo fakty trafiły do gazet.
I byłby skandal. Byłoby TVN „Uwaga” i okładka „Super Ekspresu”, co najmniej.
W nowej szkole już na wejściu ochrzczono go „Spaślakiem” i wsadzono głowę do kibla.
– Usłuchaj pragnienia! – krzyczały wtedy dzieciaki, a on wiedział, krztusząc się wodą ze sroca,
wiedział, że teraz ulegnie, ale potem dorwie każdego kurwiego syna z osobna. Już parę dni później wrócił na
chatę w zakrwawionej koszulce. I nie była to wcale jego farba. To nie on stracił wtedy zęba i honor. Po prostu
odhaczył z listy prześladowców pierwszego słabszego gnoja, bijąc tak długo i tak mocno, że aż się spocił.
Ciekawe ile wtedy spalił kalorii?
I tak przez następne lata toczyła się ta jego prywatna wojna ze światem, pełna wyzwisk, krwi oraz
ofiar…
*
Prosię, prosię, tak o mnie myślą.
Że przyszło prosię i mówi: oink, oink, poprosię zestaw XXL, pięknie prosię, oink, oink, chrum, chrum,
chrum...
Kolejka do kasy była długa i pokręcona niczym jelito.
Czas płynął wolno na wzór gluta z nosa, akurat teraz, gdy Maniek złapał potężnego pakmana i łyknąłby
nawet papier, nawet styropian, byleby tylko załatać tę dziurę w żołądku.
To prawda, że ciągle chciało mu się żreć, choć wyglądał już tak, że ratujący wieloryby oddział
Greenpeace powinien się nim zainteresować. Ale czy to jego wina, że tyle było zawsze wokół pysznych rzeczy?
Sam nie miał pojęcia, kiedy stał się tym słoniem w składzie cukiernianym. To zaczęło się tak dawno. I
wydawało się całkowicie naturalne. Gdziekolwiek spojrzał, tam czekały nowe pokusy, opływające lukrem bądź
połyskujące tłuszczem, puszczającym mu porozumiewawcze oko.
No czemu teraz te chude zdziry tak na niego patrzą?! Za pięć lat będziecie wyglądały gorzej ode mnie,
suki jedne! No Boże kochany, jak można drugiego człowieka tak traktować? Tak tratować słowami
wypowiadanymi bez zastanowienia? Zewsząd spływa tyle jadu, tyle radioaktywnego osadu codziennych
docinków, niczym popiół na jego głowę: pokuta, ale za co?! Wszyscy teraz gapią się na niego, jak na tłusty
ochłap, który trzeba odkroić od zdrowej, niskokalorycznej części społeczeństwa. Wy mnie na takiego
wychowaliście! To wy wprawiliście w ruch wskazówkę mojej wagi, rozbudziliście we mnie głód, który nie zna
umiaru!
Dziś może nie wezmę Big Tasty XXL menu.
Dziś może zamiast deseru zamówię sałatkę.
Dziś zacznę swoje życie od nowa.
Dziś znajdę przyjaciół i zapiszę się na aerobik.
Od dziś będę trzy razy w tygodniu uprawiał jogging.
Od dziś będę zdrowy, miły, wesoły, ubrany w gacie ludzkiego rozmiaru, a nie jak dla krowy.
Będę śmiał się w kinie na komediach, a płakał na filmach o terminalnie chorych, nie zaś odwrotnie, jak
dotychczas żem robił.
Nigdy więcej nie będą spoconą kulą mięsa, toczącą się przez miasto w poszukiwaniu żarcia, niczym
stado Crittersów.
I kogo próbujesz oszukać, parująca kupo łajna, komu chcesz wmówić poprawę? Pamiętasz, jak
oglądałeś 15 razy „Angusa”, po każdym seansie wierząc, że i do ciebie świat kiedyś wyszczerzy w uśmiechu
swą kościstą gębę? Pamiętasz, jak na kablówce szedł wrestling, czyli pic na wodę a nie walki, ale jedno było tam
prawdziwe, mianowicie, że grubi, nawet jak wygrywali, nigdy nie byli przez kibiców ani komentatorów lubiani.
Więc nie pierdol teraz takich smutów, tylko szamaj ile się w japie zmieści, bo jeszcze potem zabraknie i
będziesz narzekał!
– Dzień dobry, proszę, czym mogę służyć?
– Big… Tasty… – mówi niepewnym głosem Maniek.
– W zestawie czy sama kanapka?
– W zestawie – mówi coraz ciszej.
– Zwykły, czy powiększony? Powiększony wychodzi znacznie taniej.
– P-powiększony. – A za plecami słychać, jak ktoś parska śmiechem.
– Jaki napój?
– Cola.
– Może coś na deser? Na przykład lody, z polewą truskawkową, czekoladową, karmelową? Albo
ciastko, taki firmowy muffin?
– Duży shake czekoladowy i lody McFlurry – recytuje na jednym wdechu.
Śmiech w tle robi się coraz głośniejszy.
Pot kapie z czoła.
Jaki tu upał!
Skwierczy tłuszcz do frytek.
W tym ukropie wszystko aż lśni i połyskuje.
Klienci wiją się jak małpy wrzucone do wrzątku.
Prawdziwe piekło.
Syczy ekspres do kawy.
Ludzie zachowują się głośno, coraz liczniejsi chichoczą, wiadomo zresztą dlaczego.
Znowu ryją:
z niego
Z Niego
Z NIEGO!
Coś ścieka po policzkach. Maniek nie wie, czy to jeszcze pot czy już łzy.
Czekając na swoje wielkie żarcie myśli, jak pięknie byłoby zabić tych wszystkich ludzi, rozszarpać na
strzępy, nasrać na ich zwłoki, naszczać na nagrobki. Mógłby nawet zginąć razem z nimi, żeby tylko skończyły
się te kąśliwe uwagi, półszepty i podśmiewanie. Rozpierdolić to wszystko raz na zawsze, na amen, obrócić w
gruzy, zniszczyć, zdeptać, pozabijać, pozabijać, pozabijać każdego, kto za nim stoi i syczy teraz śmiechem
bardziej żrącym niż kwas żołądkowy.
Może to jest rozwiązanie, którego szukał od tak dawna?
Może każda zagłada staje się zarazem nowym początkiem?
Jeśli istnieje reinkarnacja, powinien obudzić się w jakiejś szczupłej powłoce, wreszcie syty, wreszcie
uwolniony od głodu.
Takie są marzenia Grubasa, a że tak u nas bywa, że monochromatyczny polish dream niekiedy się
spełnia, w niedługim czasie, gdy Maniek będzie kończył zestaw i chwytał shake'a, nastąpi eksplozja, która
rozerwie jego studwudziestopięciokilogramowe cielsko na kilka soczystych kawałków. Gdy odnajdą go
ratownicy, będzie miał gębę zmienioną w jeden cholerny krater, na dnie którego – niczym dary ofiarne –
spoczywać będą częściowo zwęglony język i ziejące ubytkami zęby.
To już koniec tej smutnej bajki, dzieci kochane.
Kropka.
Tyle o Grubasie.
Pasażer
Gdy ktoś ścisnął Łukasza Tromero za ramię, ten był pewien, że jest w szpitalu, już po wszystkich
udanych zabiegach, rehabilitacjach, przelecianych seksi pielęgniarkach, które własnymi silikonami zrobiły mu
masaż całego ciała, i teraz sam Jego Wysokość Ordynator przychodzi mu pogratulować oraz życzyć
ekspresowego powrotu do zdrowia.
W rzeczywistości jednak gość, którego ujrzał nasz bohater, nie tyle nie był ordynatorem, co nie był
nawet lekarzem. Było to stworzenie, które prawdopodobnie nie dostałoby dyplomu na żadnej uczelni medycznej
w kraju czy za granicą. Nawet prywatnej. Nawet za łapówkę. Nawet po znajomości.
Z początku wyglądało niczym człekokształtna plama w kolorze zakłóceń telewizyjnych, z falującymi
wściekle krawędziami. Mimo że owa plama była niskiego „wzrostu”, jej istnienie miało odwrotnie
proporcjonalny do niewielkich rozmiarów wpływ na otoczenie. Mianowicie wszystko, co było wokół niej,
wszystkie rzeczy widzialne i niewidzialne znajdujące się w karetce, na czele z lekarzem i pielęgniarzem, z cała
gamą rozmaitych mikstur, strzykawek oraz leków – drżących w wyniku uszkodzonego zawieszenia pojazdu
gdzieś na drugim planie – to wszyściuteńko naraz zrobiło się w pewnym sensie płynne, rozbite na miliardy
kropel i – wirując pomalutku – znikało wewnątrz migoczącego kleksa. Jak woda z kąpieli wsysana w odpływ.
Mało tego! Ta nadnaturalna istota, z nieukrywanym apetytem pochłaniając rzeczywistość, wciąż
szarpała Łukasza za ramię, nie dając za wygraną.
Jak… niesamowicie… ciężki… jest ten… schiz – myślał Tromero.
Kilka sekund później całe otoczenie umknęło mu z pola widzenia, plama zaś na moment stała się rażąco
biała, jakby jej nasycenie materią osiągnęło swój oślepiający kres, a potem zrobiła coś, co każe nam myśleć, że
nie była tylko nieuzasadnionym wtrętem fabularnym.
Bowiem zmieniła się w człowieka.
A konkretnie w nastoletniego chłopca.
A konkretniej w Tomka, który był najlepszym przyjacielem Łukasza całe wieki temu.
I który już od dość dawna… nie żył.
Piorunujący brak scenografii
Łukasz milczał, jakby nałykał się betonu, Tomek zaś był trupem, więc nie było wiadomo, czego po nim
oczekiwać. Klasyka kina o Zombie ostrzega z reguły, by przy spotkaniu z kimś takim być przygotowanym na
najgorsze. Bełkot, rzężenie, ramiona wyciągnięte nie tyle w poszukiwaniu partnerki do kolejnej edycji „Tańca z
Gwiazdami”, co raczej potencjalnej ofiary, którą da się sprowadzić do parteru i spożyć, póki ciepła i smaczna.
Znamy to, Panie i Panowie. Znamy i się tego lękamy, przyznajcie.
– Cześć – powiedział w końcu ten mniej żywy, czy też może ten bardziej martwy, dając słyszalny
dowód na obalenie modnej tezy, że zmarli to gbury i nieme dziwaki, łase na mózgi oraz płyny ustrojowe i nic
poza tym. – Nie sądziłeś pewnie, że jeszcze się spotkamy?
Tromero nie odpowiadał. Wciąż wyglądając na oszołomionego, wręcz tkniętego jakąś odmianą
katatonii, by nie rzec: pstrykniętego między nogi przez Palec Boży.
Nie, nie sądził. Zresztą nie dziwota. Kiedy ktoś już zostanie nakryty ciężkim wiekiem i trafi pod ziemię
na wieki, na pastwę czerwi, raczej nikt nie liczy się z tym, że za jakiś czas utnie z nim sobie miłą pogawędkę.
Dodajmy, że działo się to wszystko w pomieszczeniu zupełnie czarnym – żeby nie zapomnieć
didaskaliach. A może nawet nie tyle pomieszczeniu, co raczej w jakiejś nieokreślonej przestrzeni. W
mikrokosmosie, z którego wyssano całą materię, prócz –oczywiście – niezbędnego do życia powietrza, choć kto
wie, czy nie zastąpiono go jakąś inną mieszaniną gazów, bowiem słowa wypowiadane przez Tomka brzmiały
głucho i dudniła w nich nieuzasadniona wesołość. A otchłanna czerń, otulająca ich obu niczym najczulsza
matka, również na swój sposób uśmiechała się, połyskując czarnymi zębiskami.
– Umarłem – wykrztusił po chwili Łukasz.
Poczuł ulgę. Nareszcie, pomyślał sobie. Jako fan filmowego horroru ujrzał w swym niedługim życiu
tysiące rozmaitych wizji zaświatów, ta zaś, która teraz ujawniła mu się jako ostateczna prawda, była
niespecjalnie przerażająca, minimalistyczna i ewidentnie niskobudżetowa. Nie było w niej też żadnych
zwiastunów niekończących się katuszy, bulgoczących jezior siarki, diabłów bodących rogami, słowem całego
tego ambarasu, który rzekomo miał po tej stronie na grzeszników czekać, a nie czeka, bo najwidoczniej albo
kłamał albo był w sromotnym błędzie zarówno ksiądz katecheta, jak i każdy inny napotkany przez naszego
bohatera klecha.
– Eee, gdzie tam, no co ty! Nie jest aż tak źle. Heh. Poobijałeś się trochę, ale w sumie nic ci się nie
stało, żadna zaraz katastrofa. Sam słyszałeś: powierzchowne rany, podejrzenie złamania i tak dalej. Pomyśl,
stary, jaka ironia. Tam zginęło… no, z kilkadziesiąt osób! Ludzie mający rodziny, narzeczonych, wysokie
posady, chwalebne zarobki, przyszłości przez duże „P”! A koleś, któremu zwisa, czy umrze czy nie, tylko się
lekko puknął w łapkę i główkę. I jeszcze histeryzuje. Ale cóż, bywa.
Tromero powinien się teraz zawstydzić, jednak nie zrobił tego, bo on jest raczej z takich, którzy rzadko
kiedy spełniają czyjekolwiek oczekiwania.
– Jeśli żyję, to co tu robisz? Już myślałem, że będziesz mnie przewoził na drugą stronę. Czy…
gdziekolwiek.
– Przez Styks? Wpław? Bo chyba widzisz, że nie ma tu żadnej łódki, nawet papierowej. Na dodatek
mówisz coś zbyt wyraźnie, jak na osobę, która trzyma w gębie obol. Więc wnioskuje, że i tego warunku nie
spełniamy. W takim razie raczej nici z wyprawy. Bye, bye, sweet Hades! Heh.
Nasz bohater kiwnął tylko głową. Nie było w pobliżu żadnych środków transportu, więc pewnie
faktycznie nigdzie się nie wybierali. Cóż, czy to lepiej, czy gorzej, to się jeszcze okaże. Na razie mieli pozostać
w tym mrocznym miejscu, które było bezbrzeżnie nudne i bezdennie puste.
Łukasz nagle poczuł się tym wszystkim lekko zaniepokojony, jakby w jednej chwili spoczęły na nim
spojrzenia całego świata zmarłych: puste rybie oczy, wyzierające zza czarnej kotary. Marudni obserwatorzy
spoza czasu. Jakby czaili się gdzieś w oddali, teraz dopiero o tym pomyślał, teraz dopiero wziął taką
ewentualność pod uwagę. Gdziekolwiek jesteśmy, być może nie jesteśmy sami. „The truth is out there” i inne
takie. Czy jednak ktoś faktycznie mógł przyglądać się lub przysłuchiwać tej rozmowie? Tromero pocieszał się
nadzieją, że miejsce, w które trafił, nie stało się obiektem zainteresowania służb specjalnych – nieważne czy
pochodzących z wymiaru żywych, czy też z krainy umarłych – a to dlatego, że panował tu przysłowiowy brak
akcji.
– To jak będzie? Stoimy i milczymy? „Silence of the Lambs”?
– Chciałbyś.
– Wracasz nagle, jak wyrzut sumienia, ale wyparujesz, gdy tylko dojdę do siebie?
– Ty przecież nigdy nie dojdziesz do siebie, chłopie. Przynajmniej nie sam. W tym cały problem. Źle z
tobą. Staczasz się po równi tak pochyłej, że aż pionowej. Dlatego właśnie teraz ty i ja odwiedzimy tamtego
ciebie sprzed lat. To były czasy, nie? Pamiętasz jeszcze?
– Ech… Weź spierdalaj.
– A więc jednak.
– Wiem, że nie żyjesz. Nie dam się szantażować umarlakowi. Spierdalaj. Daj mi już spokój. To tylko
sen, potem pewnie znów obudzę się w mokrych gatkach.
– Cóż za rażący przykład dyskryminacji! W epoce, gdy każda istota ma swoją przyrodzoną godność,
każda jedna powinna być szanowana: gej, mason, alkoholik czy umarlak. I kto mnie tu wyzywa na dodatek?!
Aby nie ten sam facet, który niemal każdego dnia, wstając rano, powtarzał, że jest trupem?
– Stare lata. Zapomnij.
Łukasz odwrócił się plecami do Tomka i ruszył przed siebie chwiejnym krokiem. Szedł wolno, jak w
mrocznym koszmarze, gdy z tyłu trwa właśnie pościg krwiożerczych bestii, a tobie nadzwyczajnie się nie
śpieszy. Gdzie bowiem czas nie płynie, tam nie ma też powodów do gorączkowości czy pośpiechu. Nie ma
kolejek, korków, emocji, kupowania na gwałtu rety. Spacerkiem przemierza się wieczność, zaprawdę wam
powiadam. Tu odpoczywa się przez całe tysiąclecia, grzejąc się w słońcu ciemności, bijącym sercu mrocznej
gwiazdy.
Po chwili znowu usłyszał głos kolegi:
– Żadna pszczółka nie ucieknie z tego słoika z miodem.
Odwrócił się i z przerażeniem spostrzegł, że ani o centymetr nie zwiększył się dystans dzielący go od
martwego przyjaciela.
– To może chociaż użądli? – spytał, uśmiechając się niemrawo.
Nie chciał znów przez to wszystko przechodzić, jednak zdawał sobie sprawę, że to nieuniknione.
Bicie ektopiany
To wydarzyło się, gdy rok 1991 pomału dogorywał, a Łukasz całymi dniami zastanawiał się, jaki cud
musiałby nastąpić, żeby jego średnia na nadchodzące półrocze przekroczyła magiczną cyfrę 3.
Radio Maryja zaczęło nadawać, premierem został Olszewski, ZSSR rozpadło się jak nieudana partia
Tetrisa. Freddie Mercury umarł przez AIDS, Nirvana rosła w siłę, dzieciaki ubierały się, jakby second handy
były jedynymi sklepami, do których wypada wchodzić. Do kin na dniach miało wpełznąć „Milczenie owiec”,
które bardziej cywilizowana część naszej planety znała już od wielu miesięcy.
W przeddzień Wigilii, która zapowiadała się wyjątkowo masakrycznie, po tym jak jeden ze znajomych
oświadczył, że przywiózł ze strefy bezcłowej trzy koma pięć litra, Łukasz i Tomek włóczyli się po mieście, nie
mając jak zwykle absolutnie nic do roboty. To były dni nudy serwowanej im codziennie niczym pierogi w barze
mlecznym. Łazili z miejsca w miejsce, nigdzie nie mogąc zatrzymać się na dłużej. Wyłudzali od przechodniów
papierosy, szukali po chodnikach drobniaków na browca, starali się mieć oczy szeroko otwarte. Ale nikt wtedy
nie gubił pieniędzy, a może po prostu oni byli zbyt ślepi.
– Chyba przestanę się onanizować – wyznał nagle Tomek, w przypływie szczerości, gdy siedzieli pod
pomnikiem Adasia Mickiewicza, ucząc się puszczać kółka z dymu, co im zresztą marnie wychodziło. Jak i
wszystko inne, prawdę mówiąc.
– Serdecznie gratuluję. Kiedy zamierzasz mi ją przedstawić?
– E? Jaką „ją”?
– No, twoją wybrankę. Godną następczynię Reni Rączkowskiej, wiernie nam wszystkim służącej, choć
cierpiącej na brak cycków i przerost pięciu tłustych kończyn.
Tomek pokiwał tylko smutno głową.
– Nikogo nie poznałem. Nie w tym rzecz. Żeby to… heh.
– Czyżby więc zanik organu? – zaśmiał się Tromero.
– Tu się nie ma z czego brechtać, stary. Ostatnio dużo myślałem o piekle, wiecznej karze, grzechu…O
tych wszystkich pierdołach, o których mówił nasz nawiedzony katecheta. Bo może on ma trochę racji.
– Nie, nie, nie. On tylko zazdrości, bo jesteśmy młodzi, piękni i możemy robić, na co mamy ochotę.
Sam by chętnie zaszalał, a nie może. Tak właśnie podejrzewam. „Nie pozwól, by jakakolwiek religia
decydowała o twoim życiu erotycznym”. Powtarzam to każdemu katolikowi, więc powtórzę i tobie. Musisz być
wolny, a jednym z wymogów wolności jest szeroko pojęte rozpasanie, erotomania, dotykanie się gdzie popadnie,
te sprawy. Korzystaj więc z tego typu dobrodziejstw. Nie poddawaj się, nie ustawaj w trudach.
– Nie pieprz tyle, bo sam też jesteś katolikiem! Też ci nalali zimnej wody na łeb i też kwiczałeś, jak cię
wciskali w swoje ciasne szeregi. Ale ja mówię o czymś innym. Rzeczywistym. O rzeczach, które nie śniły się
filozofom. O strachu. Prawdziwym strachu. Ty wiesz, człowieku, co to jest, bać się wszystkiego, co nie jest
tobą? Mówię o tym cholernym lęku, który…
– Który wykluł się na Ulicy Wiązów, wdziewając rękawice ozdobione brzytwami?
– Nie… No kurwa, ty i te twoje debilne filmy. Kiedyś przez nie zwariujesz, słowo daję. Pewnego dnia,
choćby w trakcie seansu, pęknie ci żyłka w głowie i dostaniesz korby. Tak właśnie będzie. Wtedy mnie
wspomnisz. Albo pomyślisz, że sam jesteś bohaterem horroru.
– A idźże, idźże. Te kwestie to już mi zostaw do rozważenia, jeśli łaska. Ale wracając. Czego, no czego,
Tomaszu wątpiący w moc masturbacji, tak się zląkłeś, że zapinasz rozporek, ogłaszasz bankructwo i kończysz
działalność?
Tomek przez parę sekund nie odpowiadał, gapiąc się na dym wolno ulatujący mu z ust. Wokół trwało
spokojne jak pogrzeb miasto. Gołębie zdawały się latać po wyznaczonych wcześniej torach. Ludzie spacerowali
mechanicznie, jakby na podstawie jakiegoś podskórnego algorytmu, bez cienia zainteresowania spoglądając raz
w tę, raz w inną stronę. Czy to wszystko działo się samoczynnie, czy też ktoś tym sterował? Łukasz nie cierpiał
takich dni, choć przecież prawie wszystkie takie były.
Kolega podjął temat:
– Mam często taki sen, że niby się budzę, no wiesz, i widzę, że w moim pokoju na podłodze świecą
jasno jakieś dziwne plamy. Plamy spermy, myślę sobie i wiem, że to prawda. Lśnią mocnym białym światłem,
które tak wali po oczach, że nawet jak je zamkniesz, dalej czujesz, że cię oślepia, gwałci. Takim rażącym, że
odnosisz wrażenie, że już nigdy nie dasz rady zasnąć, bo ten blask zagnieździ ci się we łbie na zawsze. No i w
tym śnie – a może nawet to się dzieje na jawie, sam nie jestem pewien – z tych plam wyrastają niemowlęta.
Tromero skrzywił się, nie kryjąc rozczarowania usłyszaną historią.
– Tyle? Od tego tak schizujesz? A jakie są te niemowlęta? Drewniane przynajmniej?
– Niby czemu?
– No bo dzieci twoje i parkietu to powinny być chyba jak Pinokio, co nie? Tak mi się to widzi.
– Jezu. Jezuniu. I po co ja ci to wszystko gadam…
– Dobra, dobra, już się nie śmieję. Mów dalej. Mów, co z tymi dziećmi. Tylko się streszczaj, bo
zamarznę.
Tomek zaciągnął się głęboko i trzymał dym w płucach, jakby w ten sposób chciał dodać sobie odwagi.
– Biją mnie.
– Że co?
– No napieprzają, po gębie. Tymi małymi piąstkami. A jak widzę te niemowlęta z bliska, to wiem, że są
stare. Okropnie, jakby miały po sto lat. I to mnie dopiero wkręca w klimat. To mi dopiero kopie doła. Mają takie
powykrzywiane, pomarszczone mordy. I na dodatek umieją mówić. Może zresztą to nie są nawet żadne
dzieciaki, tylko jakieś karły.
– Co do ciebie gadają?
– „Czemu nas zrobiłeś, tato?”. Albo: „Ojcze nasz, poświęcaj nam więcej czasu”.
– To dosyć… pogięte.
– A nie?
Tomek był blady jak strach. Widać nie żartował i cała sytuacja ostro siadła mu na psychice. Kto mógłby
podejrzewać, że ten chłopak ma aż takie zjazdy? W szkole wydawał się zupełnie normalny, a tu nagle wychodzą
z nim jaja jak melony. Tromero uważał go zawsze za jeden z bardziej przyziemnych okazów w klasie. Żaden
tam odlot w ludzkiej skórze, tylko zwykły koleś, fajny, spokojny z reguły, wkurwiający się tylko z rzadka,
zainteresowany browcem, pannami i muzyką. Jak każdy.
Łukasz skończył fajkę i zaproponował, żeby przeszli się na jakąś melinę, może tam znajdą coś do
zwilżenia gardła. Tomek zgodził się, choć minę miał, jakby mu ktoś napchał łajna w usta.
Wbili się na starą kamienicę na Kazimierza Wielkiego, ostatni dom po lewej, gdzie o tej porze nigdy
nikogo nie było, a mimo tego jakieś procenty często gęsto dawało się odnaleźć. Piwnica przerobiona na
mieszkanie śmierdziała rozkopanym grobem. Wszędzie walały się ubrania, a właściwie szmaty, niektóre pokryte
plamami krwi, inne z kolei plamami czegoś nieokreślonego, budzącego odrazę. Okoliczni żule wracali tu tylko
na nocki, w dzień zaś żebrali na Rynku albo buszowali po sklepach, gdzie „na głodnego” napełniali brzuchy,
chowając się w miejscach mało widocznych zarówno dla klientów jak i sprzedawców.
– Tak sobie nieraz myślę, czemu jeszcze nie mamy żadnego parcha na ryjach od picia po tych
menelach.
– Żule to najzdrowsza część społeczeństwa, stary – odparł Łukasz. – Każdy normalny człowiek dawno
przekręciłby się, żyjąc w takich warunkach. Sam popatrz. No nie ma bata. Zresztą co ci nie pasi? Piwo to piwo.
Dla menela luksus. W porównaniu do wina marki wino, to jak kawior do kaszanki.
– Ale padaka, że tak z nich spijamy. Żal mi ludzi po prostu.
Copyright © by Dawid Kain Copyright © for the cover ilustration Henry Mühlpfordt and Luis. Licensed under the Creative Commons Attribution Share-Alike 3.0 Unported license (http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/) ISBN 978-83-936840-1-4 Skład i korekta: Paweł Dembowski Projekt graficzny okładki: Mariusz Cieśla Wydawca: Code Red Tomasz Stachewicz ul. Sosnkowskiego 17 m. 39 02-495 Warszawa http://www.bookrage.org
Spis treści Dyskoteka w krematorium.............................................................................................4 prawy, lewy, złamany.....................................................................................................88
Dyskoteka w krematorium
17:06 Na początku był wybuch. Może nie jakiś wielki, lecz wystarczająco potężny, by część wypełniających restaurację McDonald's przedmiotów żywych i martwych obrócić w popiół, inne rozerwać w bardzo widowiskowy sposób, a jeszcze inne poderwać do krótkiego, nieplanowanego lotu. Później, wbrew dogmatom Hitchcocka, napięcie zaczęło maleć. Cisza wypełniła to miejsce po same osmalone, zbryzgane krwią i ketchupem brzegi. Ogień płonął bezdźwięcznie, rzucając migotliwy blask na zwłoki – absurdalną kompozycję mięsnych układanek. Czyjś firmowy daszek – ubrudzony szarą materią mózgu, nie muszącego już myśleć o tym, że ktoś od frytek znów zdrowo przesolił – opadał na dymiące pozostałości stolika sennym ruchem jesiennego liścia. Zwęglony Big Mac tkwił w dłoni kogoś, kto teraz z fryzury i kolorystyki niepokojąco przypominał Afroamerykanina, mimo że nie dalej jak wczoraj non-stop na czarnuchów wyklinał. Wyszło bowiem takie szydło, że jego własna dziewczyna puściła się z kameruńskim roznosicielem, a łączący obecnie całą ich trójkę wirus sprawiał, że byli wszyscy razem niby jedna wielka śmiertelna rodzina. Zaraza przywleczona z Afryki teraz w naszym kraju zaczęła zbierać swe żniwo. Ten koleś tutaj był po prostu jednym z tych, którym ta biblijna plaga wyryła nieodwracalne krechy w życiorysie. Plus i minus był jedynym, co widział. Plus i minus był jedynym, co słyszał ten nasz pogorzelec, aż do chwili, gdy eksplozja rozerwała mu bębenki w uszach, czyniąc świat czymś na modłę twórców niemego kina. Potem zaś ognista fala zmieniła go w przypalony kebab, więc nic już nie widział, nic nie słyszał i o niczym nie myślał. Coś małego, bez rączek i nóżek, ze zdeformowaną główką wbitą w urodzinowy kapelusik, wpatrywało się w promocyjne menu jak w wieczność. Wyczekiwany Happy Meal nie nadejdzie, kochanie. Niosącą go pracownicę rozpoznać będzie można tylko po kolorowych tipsach, bowiem cała reszta tej miłej i uczynnej osoby niczym bańka się rozprysła, dość abstrakcyjnym freskiem zdobiąc pobliską ścianę. Czyjś środkowy palec stopił się z tacką w jedno, lecz nie było wiadomo, komu to fakju uciekło tak raptownie z ręki, gdyż w tej scenie niemal wszyscy bohaterowie są mocno niekompletni. Za moment dojadą tu pierwsze karetki, melodyjny sygnał rozniesie się po ulicach niczym echo, a sąsiednie budynki wyplują z siebie tabuny gapiów, którzy już przeczuwają, że za kilka chwil wezmą udział w pospolitym wzruszeniu na niespotykaną skalę, zaś co bardziej fotogeniczni załapią się może nawet na wieczorne wiadomości i okładki jutrzejszych gazet. Musielibyśmy poczekać jeszcze siedem minut, by ujrzeć pierwszych ratowników, zmierzających na pomoc tym rzężącym najgłośniej, w twarzach podobnych kawałkom gruzu
dopatrując się jakichkolwiek oznak życia – choćby ruchu warg czy drżenia powiek. Jednak nie czas na to. Wciskamy pauzę. Stop. Firmowy daszek zawisa w powietrzu, krew krzepnie, jęki stają w gardłach, gapie zamierają w pół kroku, dym nad zgliszczami nagle przeistacza się w ciało stałe, przypominając rzędy czarnych kolumn wyrastających z niewielkiego krateru na środku głównej sali. Skoczymy teraz do sceny wcześniejszej o 61 sekund. Chcę wam kogoś przedstawić.
Nie wstawaj, Łazarzu Hop. Zrobiliśmy mały kroczek wstecz na ścieżce czasu. McDonald's wciąż stoi cały i zdrowy, przynajmniej na swój wolnorynkowy sposób, choć gęsto kłębią się w nim ludzkie mikroby: głodne, głodne, głodne. Patrzcie na błysk pożądania w ich oczach, gdy dociera do nich wiadomość, że znów jest nowa promocja, gdy dociera do nich, za jak małą kasę jak wielki i soczysty ochłap mięcha dostaną. Czy starczy im siły w szczękach? Czy aby żołądki to wytrzymają? Ponad setka rozdziawionych otworów gębowych, ludziska głodne, głodne, głodne, w tle denerwujący szum mowy potocznej: „wsadzałem jej chyba wszędzie prócz oka”, „tamtą potrącił samochód, a ja ze strachu dostałam laktacji i nowy stanik do kosza”. Żucie żarcia, ssanie papierowych cycków w postaci kubków coli, Fast Food Nation, X Generation, znacie te sprawy, nie ładujmy więc w ten piękny opis nadmiaru zbędnych kalorii. Tak, tak, fast food, slim fast, fist fuck. Tu trzeba działać dosłownie w mgnieniu, więc nie zwlekajmy ani literki dłużej, pędźmy zobaczyć tego kogoś, o kim wspomniałem, wszak wyłącznie dla niego cofnęliśmy się w czasie. Oto i on: Pospiesznym krokiem oddala się od kas, w dłoni zaledwie cheeseburger, zastraszająco mały, nawet jeszcze nie rozpakowany. Widać temu panu poprzestawiały się chyba druciki w główce. Czy on nie wie, że przecież teraz to są w promocjach całe przeklęte zestawy? Bułka plus frytki plus napój, a na deser do wyboru ciacho albo lody – słowem wszystko, czego brzuszek zapragnie, wszystko, co polecają nam w reklamach eksperci od defloracji marzeń. Jak ktoś się w ogóle nie wstydzi z cheeseburgerem sztuk jeden od kasy odchodzić, jak ktoś się nie rumieni, popełniając taką zbrodnię przeciw zasadom oszczędności i zdrowemu rozsądkowi? To już na zawsze chyba pozostanie tajemnicą, gdyż za dokładnie 61 sekund zrobi się wielkie bum i dla większości obecnych tu konsumentów światełko w tunelu zgaśnie, mimo że tak naprawdę nigdy nie świeciło – być może był to jedynie powidok, jakieś zamglone odbicie neonu nad lunaparkiem dzieciństwa, jakiś nagły flesz ze strony nieba, które parę chwil później spuściło nam tęgie lanie. Oto i on: Ubrany właściwie w sposób dość niewyszukany: trampki, jeansy nieznanej bliżej marki, czarna bluza; no takim strojem niełatwo wyróżnić się w tłumie, z taką prezencją nie wpuszcza się ludzi do klubu ani tym bardziej na casting. Z twarzy szary, pod kolor pogody polskiej, więc możemy uznać, że w miarę modny koleś. Spojrzenie zawieszone na drzwiach wyjściowych, gdzie czterema białymi literami szczerzy się do przechodniów
tabliczka z kategorii OPEN. Oto i on: Nasz bohater, patrzcie jak idzie, jaki jest zwyczajny. Ale i tak brawa, brawa dla tego pana. Już za mniej niż minutę jego stopy oderwą się od ziemi na niepokojąco długą chwilę. I nie będzie to cud nad Wisłą, ani nagłe wniebowzięcie, ani w niebo po niewidzialnych schodach wstąpienie, lecz zwykła fizyka, nauka taka, współcześnie już skompromitowana, popularny ateistyczny zabobon, według którego do wysadzenia kogoś z restauracyjnego siodła nie potrzeba ani miligrama Boga. No a mówiąc kolokwialnie: coś za plecami tego faceta walnie jak gigantyczny dynamit, zmieniając wystrój miejsca akcji w sposób diametralny, przeciwstawny odwiecznemu porządkowi stolików, kas, sal oraz toalet. Fotoreporterzy, węsząc gorącego newsa, wypełzną z nor, pieczar czy domów. Lekarze zgarną tasowane poślinionymi paluchami łapówki z biurek, mając nadzieję, że zakłady pogrzebowe zapłacą im nawet za nieco zwęgloną skórę. Nasz bohater na imię ma Łukasz, na nazwisko Tromero. Tę dość dziwaczną godność odziedziczył po przodkach ze strony ojca, którzy kiedyś przybyli z ziemi włoskiej do Polski, w celach bliżej nieokreślonych, niknących w mgłach niejasności. Efekt – trochę śmiechu w szkole i zdanie „Tromero, ach Tromero, czemuś ty jest Tromero?” wlekące się za Łukaszem jak cień przez parę niespecjalnie przebojowych sezonów. Tyle. Żadnych rodzinnych sekretów czy znacznych majątków. Żadnych mrocznych historii. Och tak, nasz bohater. Liczy sobie trzydzieści trzy lata, a raczej trzydzieści trzy jesienie, bo wiadomo przecież, jak to u nas – w tej bladoszarej dupie Europy – wygląda. Chłop w wieku chrystusowym, choć samego Chrystusa już dawno temu wybił sobie z głowy. Trzeba uczciwie przyznać, że od czasu odkrycia faktu nieistnienia Świętego Mikołaja jego wiara z tygodnia na tydzień topniała coraz szybciej, na to nałożyły się jeszcze problemy natury egzystencjalnej i psychicznej. Aż w końcu stwierdził, że już w nim nic z dawnej naiwności nie zostało, że wszystkie urojenia wyparowały doszczętnie: „nikt tego nie stworzył, nie ma, nie było, świat wykluł się z magmy, człowiek wypełzł z bajor, a na początku początków była kura, która zniosła jajo”. No a potem to już go w sumie mało obchodziły te wszystkie parzące newsy wyciągane z rękawów, że jakiś ksiądz był w SB, że jakiś tam lekką ręką kupił maybacha za pół bańki, że inny miał romans z ministrantem lat jedenaście, że jeszcze innego zaskarżyły brzemienne żony, składając pozew zbiorowy… To wszystko było takie nudne, jak w ogóle ktokolwiek mógł się tym dłużej przejmować? Matko, daliby sobie spokój. Wkurwiali go niektórzy znajomi, że się podniecali tymi coraz to nowymi skandalami odkrywanymi pod sutanną kościoła, jakby nie mieli nic lepszego do roboty, więc dał raz na GieGie opis „Jezus też współpracował, a Maria Magdalena była jego małżonką” i udało mu się stracić kontakt z paroma natrętami, których wcześniej mimo
usilnych starań nie dawał rady do siebie zniechęcić. Choć kolegów i koleżanek miał zawsze jak na lekarstwo – był bowiem człekiem o ekstremalnie trudnym do zniesienia charakterze – to nawet tej garstki próbował się pozbyć, raz na zawsze. Miał wtedy lat trzydzieści i każdego dnia nie mógł wyjść ze zdumienia, że jeszcze jest na tym świecie. A czemu? – spytacie dociekliwie. Co go dziwiło w tym zwyczajnym stanie, zwanym skrótowo życiem? W gruncie rzeczy wszystko. Odkąd jego niemowlęca łysina wyłoniła się z łona matki, przy wtórze wrzasków, ochów i achów, bulgocie posoki i łożyska mlaskaniu, dość często od śmierci dzieliła go granica cieńsza niż głos kastrata. – Naprawdę bardzo mi przykro. Matka Łukasza, wycieńczona kilkugodzinnym porodem, nie potrafiła – a może nie chciała – zrozumieć tych słów. Mimo że pan doktor mówił tak wyraźnie, że aż jego samego przechodziły ciarki. – Chłopczyk… urodził się mar… I właśnie w tamtej chwili zabrzmiał donośny płacz dziecka. Gdy już chciano postawić na nim krechę, gdy lekarz oznajmiał już wszem i wobec jego śmierć, chłopak zaskoczył wszystkich. Mimo że przecież pan doktor był pewien: dzieciak wyślizgnął się na ten padół martwy jak rozdeptany ślimak. Nie było żadnych oznak życia. Skóra Łukasza była sina, śnił się potem położnej przez trzy kolejne noce. Miała koszmary, że na korytarzu swojego bloku znajduje niemowlaka powieszonego na pętli pępowiny, a ona ucieka przed nim tak wolno, tak potwornie wolno, jakby całe osiedle było pod wodą, na dodatek płodową. To przez te sny, przez stres w pracy, przyłączyła się w następnych latach do kilku strajków, pod wpływem których rząd ugiął się i podwyższył jej oraz innym w tej chorej branży płacę minimalną o okrągłe trzy złote i czternaście groszy. Z każdym kolejnym oddechem niemowlak stawał się coraz bardziej rumiany, coraz bardziej normalny. Był potem rzadkim okazem zdrowia. Przez większą część dzieciństwa na nic poważniejszego nigdy nie zachorował: żadne grypki, wysypki, świnki czy inne sraczki. I choć starsza, opowiadając mu później tę historię, zawsze śmiała się, że lekarz, podając jej Łukaszka, szepnął „Łazarz”, dla samego zainteresowanego to cudowne zmartwychwstanie było jedną wielką pomyłką, by nie powiedzieć: porażką. Trupy powinny trafiać pod ziemię, a nie między żywych, gdzie odór śmierci ciągnie się za nimi przez całe cholerne bycie. Trudno przecież byłoby nazwać życiem to jego żałosne trwanie, pomiędzy domem a grobem, na ziemi niczyjej, przyznajcie. Gdy eksplozja w McDonaldzie poderwała go w powietrze, przemknęło mu przez myśl nieco pretensjonalne: „Dokonało się”. Liczył bowiem, że oto nadszedł ten moment, kiedy rzeczywistość postawi na nim krzyżyk, tak jak to kiedyś było z innym bohaterem na Golgocie. Tkwił jednak w błędzie, bo jak ktoś ma
pecha, to nic nigdy nie idzie po jego myśli, nawet własny zgon. Tromero przefrunął przestrzeń dzielącą go od ulicy. Rozbił głową szybę – trzask szkła przypominał oklaski. I upadł bezwładnie na chodnik, niczym worek kości. Przeżył jednak. A ciąg dalszy jego niesamowitych przygód nastąpi już na następnej stronie.
Mówią o mnie? Mocne uszczypnięcie w ramię. Łukasz stara się otworzyć oczy, ale to zadanie zdecydowanie przekracza jego możliwości. – Powierzchowne rany głowy, podejrzenie złamania prawej ręki… Odnosi wrażenie, że zasnął przed telewizorem, a teraz obudził się w środku nocy, gdy akurat idą powtórki „Ostrego dyżuru”, albo starych odcinków „M.A.S.H.”. Lecz to do niego niepodobne. Rzadko ogląda telewizję, woli swoje filmy i to raczej puszczane na kompie, undergroundowo, nielegalnie, gdyż żadne trzeźwe głównonurtowe media takich rzeczy nie chcą pokazać. A Łukasza w ogóle nie interesują te wszystkie nibygwiazdy, seriale, piosenkarze, tancerki, politycy i ich kochanki. Niech się nawzajem pieprzą i zatrudniają. On tylko spogląda z dala na cały ten popkulturowy majdan. Może dlatego, że cierpi na niespotykaną przypadłość, a mianowicie ma alergię na szajs we wszelkich przejawach, odmianach i kształtach. Przyjmuje tylko homeopatyczne dawki telewizji, zero radia i zero gazet. Czy więc możliwe, że to, co widzi przez przymknięte oczy, to doktor Clooney wiozący pacjenta na superważną operację? Czy to mogła być prawda, czy znów coś mu się uroiło? Jego ciało podskakuje w zabawny sposób, ale on ma to gdzieś. Niech się dzieje, co chce. Niech nim szarpią, rzucają, podają z rąk do rąk, niech nim telepią niby pędzącym po schodach kaleką. Co go interesują wyboje polskich dróg, skoro jest taki zmęczony? Powieki ma jak z azbestu, rzęsy niczym zbrojeniowe pręty. Najchętniej zasnąłby na dobre, mogą go nawet zagrzebać żywcem, przykryć kołderką czarnoziemu, byleby tylko dno trumny było w miarę komfortowe. I – jeśli można – to poprosi takie drewniane pudło z jakimś dobrej jakości ekranem LCD, bo trudno spędzać wieczność bez ulubionych horrorów, co nie? Ciężko pogodzić się z faktem, że będziemy zbawiani pojedynczo, bez ukochanych sprzętów domowych. Jak zaakceptować panującą w Niebie średniowieczną monarchię, skoro przez tyle lat z ogromnym trudem próbowało się wrosnąć w demokrację? To nie fair. On przeciw temu wnosi liberum veto. Żąda, by zagrzebano go ze skrzynką piwa oraz telewizorem, dodając jako bonusik abonament podziemnej sieci kablowej – takiej puszczającej tylko slashery i filmy gore – plus komplet kolekcjonerskich wydań DVD oraz tani Internet bez limitów ściągania. A jeśli to zbyt dużo: wystarczy pakiet dobrych filmów grozy, przecież nie musi wymagać więcej, niż potem będzie w stanie spożyć. – Gdzie go bierzecie? – Na wrocławską. To nie jest nic pilnego. Najciężsi pojadą na… Tam się pomału kończą miejsca… Ale ten tu…
Czy oni mówią o mnie? – myśli Łukasz Tromero. – Czy jestem tym mniej pilnym przypadkiem? Chyba żaden ze mnie materiał na gwiazdę. Czuje, że znów nim szarpią, nawet mocniej niż przedtem. Gdyby uniósł powieki, zobaczyłby, że właśnie wkładają go do karetki. Jednak jest zbyt wyczerpany, by myśleć o takich drobnostkach. Całe życie był apatyczny, lecz teraz wyznacza chyba nowe standardy otępienia. Mimo że nie cierpi takiego żarcia, marzy mu się tamten gorący cheeseburger. Ze zdumieniem stwierdza, że jego dłonie są puste. Taką bułę to jednak trzeba od razu łykać, bo człowiek nie zna dnia ani godziny, kiedy mu wiatr historii fast foody z rąk powyrywa. Głodnemu zawsze los w twarz pierdnie, nie uważacie, koleżanki i koledzy? Szczególnie jak się mieszka w takim Ubekistanie, gdzie w kinach leci jedynie tynk z sufitu lub hollywoodzkie kwasy, powstają książki warte mniej niż papier i płyty, którymi można co najwyżej obkleić ściany, a pogoń za urojonymi oprawcami staje się polską racją stanu. I wszystko jest tak nietrwałe, ulotne niczym butapren. W obecnych czasach nie ma co ryzykować, żeby brać coś na wynos, bo zaraz tego nie będzie. Jak niby było w Kosowie, Afganistanie czy Iraku? Nie znali dnia. Jak było na WTC i w Madrycie, zanim nadciągnął zamachowiec, przywodząc na myśl ciemną chmurę z odległych krain islamu? Nie znali godziny. Ileż tam pod gruzami musiało być niedojedzonego żarła, ile niezałatwionych spraw, nierozwiązanych kwestii! Mało się człowiek zastanawia, jakie to wszystko chwilowe, dopóki mu nie pierdolnie za plecami jakaś bomba. Żyje spokojnie, urządziwszy sobie egzystencję rozpiętą miedzy pracę, dom, bary szybkiej posługi i hipermarkety, a tu nagle jeb i koniec, mogiła po prostu. I wtem przychodzi żal, że może nie wszystko zrobiło się tak, jak się miało, że może nawet za mało było tego całego carpe diem, że można się było zdecydowanie więcej nachapać, ostrzej wyszaleć. Łukaszowi Tromero, po tych wszystkich smutnych refleksjach, kołatały w głowie słowa irlandzkiego wieszcza, jak najbardziej adekwatne na takie okazje: „Urodził się i to go zgubiło”. A tymczasem jechali niezbyt szybko w stronę szpitala, na wwiercającym się w czachy przechodniów sygnale.
Grubas Myślą, że grubas znowu przyszedł się spaść. Słyszę to, ja to wszystko słyszę. Mówią, że świnia przybiła do chlewu niczym transatlantyk. Nie stać ich nawet na to, by zniżyć głos do szeptu. Jad kapie im z ust jak tłuszcz z patelni. Wytykają palcami, skurwysyny jedne. Kiedyś wszystkich was rozjebię, jeszcze zobaczycie! Połamię te wasze anorektyczne ciałka jak wykałaczki! * Ważył sto dwadzieścia pięć kilogramów i miał na imię Maniek. Choć w sumie nosił wiele imion, niczym pradawni bogowie: Boczek, Kiełbasa, Słonina, Gruby, Parówa, Tłusty Chuj, Kawał Pisiora, Bycze Dupsko i tak dalej. Różnie go wołali, mnóstwo wyzwisk przylgnęło do niego jeszcze w podstawówce. Och, jakimż syfem on wtedy nasiąkał! Ileż razy go obśmiano! Gdyby chciał to policzyć, zabrakłoby czasu i kalkulatorów. Tamte dzieciaki w budzie to były takie skończone fiuty, że jak wracał na chatę, rozmyślał wyłącznie o tym, co ma ze sobą zrobić, zabić się czy jak? Presja środowiska dosłownie go miażdżyła. Nigdzie nie pasował. Był zbyt wielki, zbyt obleśny. Dziewczyny na jego widok odwracały twarze z grymasem wstrętu, a chłopcy wprost eksplodowali śmiechem, rzucając coraz to nowymi wyzwiskami. Gdy toczył się ulicami miasta, doskwierał mu jego własny ciężar, wgniatający go w chodnik – przeklęty Newton i jego prawa! – sprawiający, że nawet na prostych drogach było mu pod górkę. Niekiedy odnosił wrażenie, że płytki chodnikowe pękają, kiedy po nich lezie. Przestrzeń wokół niego zdawała się zaginać – jebany Einstein i jego zasady! – tak, że wszystkie żywe istoty omijały go zupełnie gładko, uśmiechając się tylko kwaśno. Będąc w domu, zamykał się w łazience i patrzył na fałdy na swoim brzuchu, policzki przypominające pączki, monstrualne uda i pośladki – dosłownie jak u dinozaura. Co to w ogóle miało być? Żart? Jakaś kpina? Żywa księga smutku i zapomnienia? Złośliwa ciężkość bytu? W głębi sadła czuł się jednak tak przeraźliwie, tak okropnie mały. Kurczył się za każdym razem, kiedy usłyszał kąśliwą uwagę. Często pytał lustra, skąd on się wziął wśród tego bydła, które każdego cholernego dnia nie dawało mu
spokoju. Czemu nie trafił na jakąś planetę grubasów, gdzie wreszcie mógłby poczuć się jak u siebie? Kto popełnił tak kardynalny błąd, by umieścić go akurat w tej, a nie innej rzeczywistości? Lustereczko, powiedz przecie, za jakie grzechy urodziłem się na tym świecie? Zwierciadełko, powiedz proszę, z czyjej winy takie rzeczy teraz znoszę? A lusterko wymownie milczało, więc Maniek tylko spluwał na swoje odbicie, wzruszając ramionami. Bezsilność czy niemoc? – oto jest pytanie. Maniek, Maniek, Maniek – wyrzucony poza margines kolorowej prasy w typie „Bravo”, wypchnięty poza kadr popularnych seriali czy programów. Cóż począć, grubi nigdy nie mieli dobrego piaru. Co więc robić? Odsysanie tłuszczu za dużo by kosztowało, zmniejszenie żołądka też nie było na kieszeń jego starych. A diety? Diet były tysiące, tyle że albo nie pomagały, albo jeszcze pogarszały sprawę, bo potem, wyposzczony, Maniek szybko podbijał swoją poprzednią wagę o kolejne zabójcze kilogramy. Wytykano go palcami, on zaś z początku tylko się rumienił. Czasem płakał, idąc szkolnym korytarzem, lecz tak, by nikt nie widział, z przymkniętymi oczami i niewzruszonym wyrazem twarzy. Mentalne biczowanie. Codzienne sądy koleżeńskie, wyrok „zbyt tłusty” powtarzany niczym kazanie albo mantra. „Panie Boże, Ty też cierpiałeś, ale sylwetkę, zrządzeniem sił wyższych, miałeś wysportowaną. Twój brzuch zdobiła subtelna i bardzo estetyczna tarka, niekiedy zwana sześciopakiem. Pode mną nawet krzyż by się złamał. Na Golgotę wciągano by mnie chyba dźwigami. Takiego Mańka wyrzekłby się nie tylko Piotr, ale i Maryja Panna!”. Łkał i zaciskał usta, kryjąc się ze swoimi łzami. Jednak już tak gdzieś w okolicach szóstej klasy zdobywał się na odwagę, by co poniektórym prześmiewcom zdrowo przypierdolić. Miał dużą masę, więc jego ciosy cechowała naprawdę potężna moc. Byłby w stanie położyć słonia, gdyby trochę potrenował. Tak przynajmniej powiedział mu ojciec, też nie żaden Mister Universe, ale nie aż tak niezgrabny jak jego latorośl. Pierwszy raz zapamiętał do dziś dnia. Rozwalił takiego rudego kurdupla o lisim pysku, który na przerwie wymyślił kawał: – Wiecie co matka powiedziała do Grubego po wywiadówce? I wtedy tamten wydał z siebie odgłos świni. A wszyscy się śmiali i śmiali. I śmiali się i nie przestawali. Ha, ha, ha. Hi, hi, hi.
He, he, he. Ale że Maniek stał akurat za nim, postanowił wykorzystać element zaskoczenia i uderzyć dowcipnisia z całej pety. Przez kilka lat znosił obelgi ze względnym spokojem, ale teraz zacznie wyrównywać rachunki. Miał w pokoju worek treningowy, w który naparzał każdego popołudnia, wyobrażając sobie, że ma przed sobą kogoś z grupy młodych, pięknych i wysportowanych. Przyszła pora, by skończyć z walkami w sferze marzeń, przyszła pora, by wreszcie ziściła się choć część jego planów. Nadstawianie drugiego policzka jest dobre dla ciot, które nie potrafią oddać, więc dorabiają do swojej gównianej postawy wielką filozofię. On wiedział, że kiedyś wybuchnie, i to był właśnie ten dzień, jego prywatny „Dzień Niepodległości”, Dzień, By Wreszcie Eksplodować. Po wszystkich tych kręcących doła Dniach Świstaka, gdy każda kolejna doba roiła się przed nim mrowiem potępiających spojrzeń, kpiących uśmiechów i pełnych politowania westchnień. Zgnojony dzieciak ma do zemsty święte prawo. Dlatego Maniek tak mocno utożsamiał się z tymi ze szkoły Columbine, którzy rozstrzelali kilkanaście osób, czy też z tym skośnym z Virginia Tech, który przebił rekord tamtych i potem we wszystkich wiadomościach było o nim głośniej niż o irackich bombach. Dla niego oni byli jak święci, jak współcześni męczennicy. Całe życie ktoś im dosrywał, więc w końcu postanowili wyrównać rachunek doznanych krzywd. Kto tu niby był katem, a kto ofiarą? Zrobili, co słuszne. A dziś nadeszła jego kolej. Koniec, kurwa, żartów. Wziął zamach jak co najmniej do rzutu piłką lekarską i przypierdolił odwracającemu się akurat rudzielcowi prosto w nos. Walnął z taką siłą, że aż się przestraszył. Coś donośnie chrupnęło w twarzy oprawcy. Nagle na całym korytarzu zapanowała cisza. Kurdupel rąbnął plerami ścianę i zsunął się na glebę, wywracając gałami, z ryjem zmienionym w krwawą fontannę... – Zabił go, kurwa – powiedział ktoś, a Mańkowi zrobiło się miękko w kolanach. Całą resztę pamięta już dosyć wybiórczo... Lisek wprawdzie nie zaliczył zgona, ale w szpitalu leżał potem przez dość długi okres, gdyż oprócz złamanego nochala miał jeszcze pękniętą podstawę czaszki oraz kilka innych obrażeń. Starzy załatwili Mańkowi przeniesienie do innej budy, bo taki był postawiony przez dyra warunek, żeby nie robić wokół całej sprawy zbyt dużego dymu. A było o włos, by niewygodne dla nikogo fakty trafiły do gazet. I byłby skandal. Byłoby TVN „Uwaga” i okładka „Super Ekspresu”, co najmniej. W nowej szkole już na wejściu ochrzczono go „Spaślakiem” i wsadzono głowę do kibla. – Usłuchaj pragnienia! – krzyczały wtedy dzieciaki, a on wiedział, krztusząc się wodą ze sroca, wiedział, że teraz ulegnie, ale potem dorwie każdego kurwiego syna z osobna. Już parę dni później wrócił na
chatę w zakrwawionej koszulce. I nie była to wcale jego farba. To nie on stracił wtedy zęba i honor. Po prostu odhaczył z listy prześladowców pierwszego słabszego gnoja, bijąc tak długo i tak mocno, że aż się spocił. Ciekawe ile wtedy spalił kalorii? I tak przez następne lata toczyła się ta jego prywatna wojna ze światem, pełna wyzwisk, krwi oraz ofiar… * Prosię, prosię, tak o mnie myślą. Że przyszło prosię i mówi: oink, oink, poprosię zestaw XXL, pięknie prosię, oink, oink, chrum, chrum, chrum... Kolejka do kasy była długa i pokręcona niczym jelito. Czas płynął wolno na wzór gluta z nosa, akurat teraz, gdy Maniek złapał potężnego pakmana i łyknąłby nawet papier, nawet styropian, byleby tylko załatać tę dziurę w żołądku. To prawda, że ciągle chciało mu się żreć, choć wyglądał już tak, że ratujący wieloryby oddział Greenpeace powinien się nim zainteresować. Ale czy to jego wina, że tyle było zawsze wokół pysznych rzeczy? Sam nie miał pojęcia, kiedy stał się tym słoniem w składzie cukiernianym. To zaczęło się tak dawno. I wydawało się całkowicie naturalne. Gdziekolwiek spojrzał, tam czekały nowe pokusy, opływające lukrem bądź połyskujące tłuszczem, puszczającym mu porozumiewawcze oko. No czemu teraz te chude zdziry tak na niego patrzą?! Za pięć lat będziecie wyglądały gorzej ode mnie, suki jedne! No Boże kochany, jak można drugiego człowieka tak traktować? Tak tratować słowami wypowiadanymi bez zastanowienia? Zewsząd spływa tyle jadu, tyle radioaktywnego osadu codziennych docinków, niczym popiół na jego głowę: pokuta, ale za co?! Wszyscy teraz gapią się na niego, jak na tłusty ochłap, który trzeba odkroić od zdrowej, niskokalorycznej części społeczeństwa. Wy mnie na takiego wychowaliście! To wy wprawiliście w ruch wskazówkę mojej wagi, rozbudziliście we mnie głód, który nie zna umiaru! Dziś może nie wezmę Big Tasty XXL menu. Dziś może zamiast deseru zamówię sałatkę. Dziś zacznę swoje życie od nowa. Dziś znajdę przyjaciół i zapiszę się na aerobik.
Od dziś będę trzy razy w tygodniu uprawiał jogging. Od dziś będę zdrowy, miły, wesoły, ubrany w gacie ludzkiego rozmiaru, a nie jak dla krowy. Będę śmiał się w kinie na komediach, a płakał na filmach o terminalnie chorych, nie zaś odwrotnie, jak dotychczas żem robił. Nigdy więcej nie będą spoconą kulą mięsa, toczącą się przez miasto w poszukiwaniu żarcia, niczym stado Crittersów. I kogo próbujesz oszukać, parująca kupo łajna, komu chcesz wmówić poprawę? Pamiętasz, jak oglądałeś 15 razy „Angusa”, po każdym seansie wierząc, że i do ciebie świat kiedyś wyszczerzy w uśmiechu swą kościstą gębę? Pamiętasz, jak na kablówce szedł wrestling, czyli pic na wodę a nie walki, ale jedno było tam prawdziwe, mianowicie, że grubi, nawet jak wygrywali, nigdy nie byli przez kibiców ani komentatorów lubiani. Więc nie pierdol teraz takich smutów, tylko szamaj ile się w japie zmieści, bo jeszcze potem zabraknie i będziesz narzekał! – Dzień dobry, proszę, czym mogę służyć? – Big… Tasty… – mówi niepewnym głosem Maniek. – W zestawie czy sama kanapka? – W zestawie – mówi coraz ciszej. – Zwykły, czy powiększony? Powiększony wychodzi znacznie taniej. – P-powiększony. – A za plecami słychać, jak ktoś parska śmiechem. – Jaki napój? – Cola. – Może coś na deser? Na przykład lody, z polewą truskawkową, czekoladową, karmelową? Albo ciastko, taki firmowy muffin? – Duży shake czekoladowy i lody McFlurry – recytuje na jednym wdechu. Śmiech w tle robi się coraz głośniejszy. Pot kapie z czoła. Jaki tu upał! Skwierczy tłuszcz do frytek. W tym ukropie wszystko aż lśni i połyskuje. Klienci wiją się jak małpy wrzucone do wrzątku. Prawdziwe piekło.
Syczy ekspres do kawy. Ludzie zachowują się głośno, coraz liczniejsi chichoczą, wiadomo zresztą dlaczego. Znowu ryją: z niego Z Niego Z NIEGO! Coś ścieka po policzkach. Maniek nie wie, czy to jeszcze pot czy już łzy. Czekając na swoje wielkie żarcie myśli, jak pięknie byłoby zabić tych wszystkich ludzi, rozszarpać na strzępy, nasrać na ich zwłoki, naszczać na nagrobki. Mógłby nawet zginąć razem z nimi, żeby tylko skończyły się te kąśliwe uwagi, półszepty i podśmiewanie. Rozpierdolić to wszystko raz na zawsze, na amen, obrócić w gruzy, zniszczyć, zdeptać, pozabijać, pozabijać, pozabijać każdego, kto za nim stoi i syczy teraz śmiechem bardziej żrącym niż kwas żołądkowy. Może to jest rozwiązanie, którego szukał od tak dawna? Może każda zagłada staje się zarazem nowym początkiem? Jeśli istnieje reinkarnacja, powinien obudzić się w jakiejś szczupłej powłoce, wreszcie syty, wreszcie uwolniony od głodu. Takie są marzenia Grubasa, a że tak u nas bywa, że monochromatyczny polish dream niekiedy się spełnia, w niedługim czasie, gdy Maniek będzie kończył zestaw i chwytał shake'a, nastąpi eksplozja, która rozerwie jego studwudziestopięciokilogramowe cielsko na kilka soczystych kawałków. Gdy odnajdą go ratownicy, będzie miał gębę zmienioną w jeden cholerny krater, na dnie którego – niczym dary ofiarne – spoczywać będą częściowo zwęglony język i ziejące ubytkami zęby. To już koniec tej smutnej bajki, dzieci kochane. Kropka. Tyle o Grubasie.
Pasażer Gdy ktoś ścisnął Łukasza Tromero za ramię, ten był pewien, że jest w szpitalu, już po wszystkich udanych zabiegach, rehabilitacjach, przelecianych seksi pielęgniarkach, które własnymi silikonami zrobiły mu masaż całego ciała, i teraz sam Jego Wysokość Ordynator przychodzi mu pogratulować oraz życzyć ekspresowego powrotu do zdrowia. W rzeczywistości jednak gość, którego ujrzał nasz bohater, nie tyle nie był ordynatorem, co nie był nawet lekarzem. Było to stworzenie, które prawdopodobnie nie dostałoby dyplomu na żadnej uczelni medycznej w kraju czy za granicą. Nawet prywatnej. Nawet za łapówkę. Nawet po znajomości. Z początku wyglądało niczym człekokształtna plama w kolorze zakłóceń telewizyjnych, z falującymi wściekle krawędziami. Mimo że owa plama była niskiego „wzrostu”, jej istnienie miało odwrotnie proporcjonalny do niewielkich rozmiarów wpływ na otoczenie. Mianowicie wszystko, co było wokół niej, wszystkie rzeczy widzialne i niewidzialne znajdujące się w karetce, na czele z lekarzem i pielęgniarzem, z cała gamą rozmaitych mikstur, strzykawek oraz leków – drżących w wyniku uszkodzonego zawieszenia pojazdu gdzieś na drugim planie – to wszyściuteńko naraz zrobiło się w pewnym sensie płynne, rozbite na miliardy kropel i – wirując pomalutku – znikało wewnątrz migoczącego kleksa. Jak woda z kąpieli wsysana w odpływ. Mało tego! Ta nadnaturalna istota, z nieukrywanym apetytem pochłaniając rzeczywistość, wciąż szarpała Łukasza za ramię, nie dając za wygraną. Jak… niesamowicie… ciężki… jest ten… schiz – myślał Tromero. Kilka sekund później całe otoczenie umknęło mu z pola widzenia, plama zaś na moment stała się rażąco biała, jakby jej nasycenie materią osiągnęło swój oślepiający kres, a potem zrobiła coś, co każe nam myśleć, że nie była tylko nieuzasadnionym wtrętem fabularnym. Bowiem zmieniła się w człowieka. A konkretnie w nastoletniego chłopca. A konkretniej w Tomka, który był najlepszym przyjacielem Łukasza całe wieki temu. I który już od dość dawna… nie żył.
Piorunujący brak scenografii Łukasz milczał, jakby nałykał się betonu, Tomek zaś był trupem, więc nie było wiadomo, czego po nim oczekiwać. Klasyka kina o Zombie ostrzega z reguły, by przy spotkaniu z kimś takim być przygotowanym na najgorsze. Bełkot, rzężenie, ramiona wyciągnięte nie tyle w poszukiwaniu partnerki do kolejnej edycji „Tańca z Gwiazdami”, co raczej potencjalnej ofiary, którą da się sprowadzić do parteru i spożyć, póki ciepła i smaczna. Znamy to, Panie i Panowie. Znamy i się tego lękamy, przyznajcie. – Cześć – powiedział w końcu ten mniej żywy, czy też może ten bardziej martwy, dając słyszalny dowód na obalenie modnej tezy, że zmarli to gbury i nieme dziwaki, łase na mózgi oraz płyny ustrojowe i nic poza tym. – Nie sądziłeś pewnie, że jeszcze się spotkamy? Tromero nie odpowiadał. Wciąż wyglądając na oszołomionego, wręcz tkniętego jakąś odmianą katatonii, by nie rzec: pstrykniętego między nogi przez Palec Boży. Nie, nie sądził. Zresztą nie dziwota. Kiedy ktoś już zostanie nakryty ciężkim wiekiem i trafi pod ziemię na wieki, na pastwę czerwi, raczej nikt nie liczy się z tym, że za jakiś czas utnie z nim sobie miłą pogawędkę. Dodajmy, że działo się to wszystko w pomieszczeniu zupełnie czarnym – żeby nie zapomnieć didaskaliach. A może nawet nie tyle pomieszczeniu, co raczej w jakiejś nieokreślonej przestrzeni. W mikrokosmosie, z którego wyssano całą materię, prócz –oczywiście – niezbędnego do życia powietrza, choć kto wie, czy nie zastąpiono go jakąś inną mieszaniną gazów, bowiem słowa wypowiadane przez Tomka brzmiały głucho i dudniła w nich nieuzasadniona wesołość. A otchłanna czerń, otulająca ich obu niczym najczulsza matka, również na swój sposób uśmiechała się, połyskując czarnymi zębiskami. – Umarłem – wykrztusił po chwili Łukasz. Poczuł ulgę. Nareszcie, pomyślał sobie. Jako fan filmowego horroru ujrzał w swym niedługim życiu tysiące rozmaitych wizji zaświatów, ta zaś, która teraz ujawniła mu się jako ostateczna prawda, była niespecjalnie przerażająca, minimalistyczna i ewidentnie niskobudżetowa. Nie było w niej też żadnych zwiastunów niekończących się katuszy, bulgoczących jezior siarki, diabłów bodących rogami, słowem całego tego ambarasu, który rzekomo miał po tej stronie na grzeszników czekać, a nie czeka, bo najwidoczniej albo kłamał albo był w sromotnym błędzie zarówno ksiądz katecheta, jak i każdy inny napotkany przez naszego bohatera klecha. – Eee, gdzie tam, no co ty! Nie jest aż tak źle. Heh. Poobijałeś się trochę, ale w sumie nic ci się nie stało, żadna zaraz katastrofa. Sam słyszałeś: powierzchowne rany, podejrzenie złamania i tak dalej. Pomyśl, stary, jaka ironia. Tam zginęło… no, z kilkadziesiąt osób! Ludzie mający rodziny, narzeczonych, wysokie
posady, chwalebne zarobki, przyszłości przez duże „P”! A koleś, któremu zwisa, czy umrze czy nie, tylko się lekko puknął w łapkę i główkę. I jeszcze histeryzuje. Ale cóż, bywa. Tromero powinien się teraz zawstydzić, jednak nie zrobił tego, bo on jest raczej z takich, którzy rzadko kiedy spełniają czyjekolwiek oczekiwania. – Jeśli żyję, to co tu robisz? Już myślałem, że będziesz mnie przewoził na drugą stronę. Czy… gdziekolwiek. – Przez Styks? Wpław? Bo chyba widzisz, że nie ma tu żadnej łódki, nawet papierowej. Na dodatek mówisz coś zbyt wyraźnie, jak na osobę, która trzyma w gębie obol. Więc wnioskuje, że i tego warunku nie spełniamy. W takim razie raczej nici z wyprawy. Bye, bye, sweet Hades! Heh. Nasz bohater kiwnął tylko głową. Nie było w pobliżu żadnych środków transportu, więc pewnie faktycznie nigdzie się nie wybierali. Cóż, czy to lepiej, czy gorzej, to się jeszcze okaże. Na razie mieli pozostać w tym mrocznym miejscu, które było bezbrzeżnie nudne i bezdennie puste. Łukasz nagle poczuł się tym wszystkim lekko zaniepokojony, jakby w jednej chwili spoczęły na nim spojrzenia całego świata zmarłych: puste rybie oczy, wyzierające zza czarnej kotary. Marudni obserwatorzy spoza czasu. Jakby czaili się gdzieś w oddali, teraz dopiero o tym pomyślał, teraz dopiero wziął taką ewentualność pod uwagę. Gdziekolwiek jesteśmy, być może nie jesteśmy sami. „The truth is out there” i inne takie. Czy jednak ktoś faktycznie mógł przyglądać się lub przysłuchiwać tej rozmowie? Tromero pocieszał się nadzieją, że miejsce, w które trafił, nie stało się obiektem zainteresowania służb specjalnych – nieważne czy pochodzących z wymiaru żywych, czy też z krainy umarłych – a to dlatego, że panował tu przysłowiowy brak akcji. – To jak będzie? Stoimy i milczymy? „Silence of the Lambs”? – Chciałbyś. – Wracasz nagle, jak wyrzut sumienia, ale wyparujesz, gdy tylko dojdę do siebie? – Ty przecież nigdy nie dojdziesz do siebie, chłopie. Przynajmniej nie sam. W tym cały problem. Źle z tobą. Staczasz się po równi tak pochyłej, że aż pionowej. Dlatego właśnie teraz ty i ja odwiedzimy tamtego ciebie sprzed lat. To były czasy, nie? Pamiętasz jeszcze? – Ech… Weź spierdalaj. – A więc jednak. – Wiem, że nie żyjesz. Nie dam się szantażować umarlakowi. Spierdalaj. Daj mi już spokój. To tylko sen, potem pewnie znów obudzę się w mokrych gatkach.
– Cóż za rażący przykład dyskryminacji! W epoce, gdy każda istota ma swoją przyrodzoną godność, każda jedna powinna być szanowana: gej, mason, alkoholik czy umarlak. I kto mnie tu wyzywa na dodatek?! Aby nie ten sam facet, który niemal każdego dnia, wstając rano, powtarzał, że jest trupem? – Stare lata. Zapomnij. Łukasz odwrócił się plecami do Tomka i ruszył przed siebie chwiejnym krokiem. Szedł wolno, jak w mrocznym koszmarze, gdy z tyłu trwa właśnie pościg krwiożerczych bestii, a tobie nadzwyczajnie się nie śpieszy. Gdzie bowiem czas nie płynie, tam nie ma też powodów do gorączkowości czy pośpiechu. Nie ma kolejek, korków, emocji, kupowania na gwałtu rety. Spacerkiem przemierza się wieczność, zaprawdę wam powiadam. Tu odpoczywa się przez całe tysiąclecia, grzejąc się w słońcu ciemności, bijącym sercu mrocznej gwiazdy. Po chwili znowu usłyszał głos kolegi: – Żadna pszczółka nie ucieknie z tego słoika z miodem. Odwrócił się i z przerażeniem spostrzegł, że ani o centymetr nie zwiększył się dystans dzielący go od martwego przyjaciela. – To może chociaż użądli? – spytał, uśmiechając się niemrawo. Nie chciał znów przez to wszystko przechodzić, jednak zdawał sobie sprawę, że to nieuniknione.
Bicie ektopiany To wydarzyło się, gdy rok 1991 pomału dogorywał, a Łukasz całymi dniami zastanawiał się, jaki cud musiałby nastąpić, żeby jego średnia na nadchodzące półrocze przekroczyła magiczną cyfrę 3. Radio Maryja zaczęło nadawać, premierem został Olszewski, ZSSR rozpadło się jak nieudana partia Tetrisa. Freddie Mercury umarł przez AIDS, Nirvana rosła w siłę, dzieciaki ubierały się, jakby second handy były jedynymi sklepami, do których wypada wchodzić. Do kin na dniach miało wpełznąć „Milczenie owiec”, które bardziej cywilizowana część naszej planety znała już od wielu miesięcy. W przeddzień Wigilii, która zapowiadała się wyjątkowo masakrycznie, po tym jak jeden ze znajomych oświadczył, że przywiózł ze strefy bezcłowej trzy koma pięć litra, Łukasz i Tomek włóczyli się po mieście, nie mając jak zwykle absolutnie nic do roboty. To były dni nudy serwowanej im codziennie niczym pierogi w barze mlecznym. Łazili z miejsca w miejsce, nigdzie nie mogąc zatrzymać się na dłużej. Wyłudzali od przechodniów papierosy, szukali po chodnikach drobniaków na browca, starali się mieć oczy szeroko otwarte. Ale nikt wtedy nie gubił pieniędzy, a może po prostu oni byli zbyt ślepi. – Chyba przestanę się onanizować – wyznał nagle Tomek, w przypływie szczerości, gdy siedzieli pod pomnikiem Adasia Mickiewicza, ucząc się puszczać kółka z dymu, co im zresztą marnie wychodziło. Jak i wszystko inne, prawdę mówiąc. – Serdecznie gratuluję. Kiedy zamierzasz mi ją przedstawić? – E? Jaką „ją”? – No, twoją wybrankę. Godną następczynię Reni Rączkowskiej, wiernie nam wszystkim służącej, choć cierpiącej na brak cycków i przerost pięciu tłustych kończyn. Tomek pokiwał tylko smutno głową. – Nikogo nie poznałem. Nie w tym rzecz. Żeby to… heh. – Czyżby więc zanik organu? – zaśmiał się Tromero. – Tu się nie ma z czego brechtać, stary. Ostatnio dużo myślałem o piekle, wiecznej karze, grzechu…O tych wszystkich pierdołach, o których mówił nasz nawiedzony katecheta. Bo może on ma trochę racji. – Nie, nie, nie. On tylko zazdrości, bo jesteśmy młodzi, piękni i możemy robić, na co mamy ochotę. Sam by chętnie zaszalał, a nie może. Tak właśnie podejrzewam. „Nie pozwól, by jakakolwiek religia decydowała o twoim życiu erotycznym”. Powtarzam to każdemu katolikowi, więc powtórzę i tobie. Musisz być wolny, a jednym z wymogów wolności jest szeroko pojęte rozpasanie, erotomania, dotykanie się gdzie popadnie,
te sprawy. Korzystaj więc z tego typu dobrodziejstw. Nie poddawaj się, nie ustawaj w trudach. – Nie pieprz tyle, bo sam też jesteś katolikiem! Też ci nalali zimnej wody na łeb i też kwiczałeś, jak cię wciskali w swoje ciasne szeregi. Ale ja mówię o czymś innym. Rzeczywistym. O rzeczach, które nie śniły się filozofom. O strachu. Prawdziwym strachu. Ty wiesz, człowieku, co to jest, bać się wszystkiego, co nie jest tobą? Mówię o tym cholernym lęku, który… – Który wykluł się na Ulicy Wiązów, wdziewając rękawice ozdobione brzytwami? – Nie… No kurwa, ty i te twoje debilne filmy. Kiedyś przez nie zwariujesz, słowo daję. Pewnego dnia, choćby w trakcie seansu, pęknie ci żyłka w głowie i dostaniesz korby. Tak właśnie będzie. Wtedy mnie wspomnisz. Albo pomyślisz, że sam jesteś bohaterem horroru. – A idźże, idźże. Te kwestie to już mi zostaw do rozważenia, jeśli łaska. Ale wracając. Czego, no czego, Tomaszu wątpiący w moc masturbacji, tak się zląkłeś, że zapinasz rozporek, ogłaszasz bankructwo i kończysz działalność? Tomek przez parę sekund nie odpowiadał, gapiąc się na dym wolno ulatujący mu z ust. Wokół trwało spokojne jak pogrzeb miasto. Gołębie zdawały się latać po wyznaczonych wcześniej torach. Ludzie spacerowali mechanicznie, jakby na podstawie jakiegoś podskórnego algorytmu, bez cienia zainteresowania spoglądając raz w tę, raz w inną stronę. Czy to wszystko działo się samoczynnie, czy też ktoś tym sterował? Łukasz nie cierpiał takich dni, choć przecież prawie wszystkie takie były. Kolega podjął temat: – Mam często taki sen, że niby się budzę, no wiesz, i widzę, że w moim pokoju na podłodze świecą jasno jakieś dziwne plamy. Plamy spermy, myślę sobie i wiem, że to prawda. Lśnią mocnym białym światłem, które tak wali po oczach, że nawet jak je zamkniesz, dalej czujesz, że cię oślepia, gwałci. Takim rażącym, że odnosisz wrażenie, że już nigdy nie dasz rady zasnąć, bo ten blask zagnieździ ci się we łbie na zawsze. No i w tym śnie – a może nawet to się dzieje na jawie, sam nie jestem pewien – z tych plam wyrastają niemowlęta. Tromero skrzywił się, nie kryjąc rozczarowania usłyszaną historią. – Tyle? Od tego tak schizujesz? A jakie są te niemowlęta? Drewniane przynajmniej? – Niby czemu? – No bo dzieci twoje i parkietu to powinny być chyba jak Pinokio, co nie? Tak mi się to widzi. – Jezu. Jezuniu. I po co ja ci to wszystko gadam… – Dobra, dobra, już się nie śmieję. Mów dalej. Mów, co z tymi dziećmi. Tylko się streszczaj, bo zamarznę.
Tomek zaciągnął się głęboko i trzymał dym w płucach, jakby w ten sposób chciał dodać sobie odwagi. – Biją mnie. – Że co? – No napieprzają, po gębie. Tymi małymi piąstkami. A jak widzę te niemowlęta z bliska, to wiem, że są stare. Okropnie, jakby miały po sto lat. I to mnie dopiero wkręca w klimat. To mi dopiero kopie doła. Mają takie powykrzywiane, pomarszczone mordy. I na dodatek umieją mówić. Może zresztą to nie są nawet żadne dzieciaki, tylko jakieś karły. – Co do ciebie gadają? – „Czemu nas zrobiłeś, tato?”. Albo: „Ojcze nasz, poświęcaj nam więcej czasu”. – To dosyć… pogięte. – A nie? Tomek był blady jak strach. Widać nie żartował i cała sytuacja ostro siadła mu na psychice. Kto mógłby podejrzewać, że ten chłopak ma aż takie zjazdy? W szkole wydawał się zupełnie normalny, a tu nagle wychodzą z nim jaja jak melony. Tromero uważał go zawsze za jeden z bardziej przyziemnych okazów w klasie. Żaden tam odlot w ludzkiej skórze, tylko zwykły koleś, fajny, spokojny z reguły, wkurwiający się tylko z rzadka, zainteresowany browcem, pannami i muzyką. Jak każdy. Łukasz skończył fajkę i zaproponował, żeby przeszli się na jakąś melinę, może tam znajdą coś do zwilżenia gardła. Tomek zgodził się, choć minę miał, jakby mu ktoś napchał łajna w usta. Wbili się na starą kamienicę na Kazimierza Wielkiego, ostatni dom po lewej, gdzie o tej porze nigdy nikogo nie było, a mimo tego jakieś procenty często gęsto dawało się odnaleźć. Piwnica przerobiona na mieszkanie śmierdziała rozkopanym grobem. Wszędzie walały się ubrania, a właściwie szmaty, niektóre pokryte plamami krwi, inne z kolei plamami czegoś nieokreślonego, budzącego odrazę. Okoliczni żule wracali tu tylko na nocki, w dzień zaś żebrali na Rynku albo buszowali po sklepach, gdzie „na głodnego” napełniali brzuchy, chowając się w miejscach mało widocznych zarówno dla klientów jak i sprzedawców. – Tak sobie nieraz myślę, czemu jeszcze nie mamy żadnego parcha na ryjach od picia po tych menelach. – Żule to najzdrowsza część społeczeństwa, stary – odparł Łukasz. – Każdy normalny człowiek dawno przekręciłby się, żyjąc w takich warunkach. Sam popatrz. No nie ma bata. Zresztą co ci nie pasi? Piwo to piwo. Dla menela luksus. W porównaniu do wina marki wino, to jak kawior do kaszanki. – Ale padaka, że tak z nich spijamy. Żal mi ludzi po prostu.