uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 397
  • Obserwuję822
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 415

Dean R. Koontz - Bez tchu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Dean R. Koontz - Bez tchu.pdf

uzavrano EBooki D Dean R. Koontz
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 330 stron)

DEAN KOONTZ BEZ TCHU Z angielskiego przełożył JAN KABAT

Tytuł oryginału: BREATHLESS Copyright © Dean Koontz 2009 All rights reserved Published by arrangement with Prava ì Prevodi and Lennart Sane Agency AB Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2012 Polish translation copyright © Jan Kabat 2012 Redakcja: Joanna Morawska Ilustracja na okładce: Photolibrary/Getty Images/Flash Press Media Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz Skład: Laguna ISBN 978-83-7659-523-8 Dystrybutor Firma Księgarska Olesiejuk sp, z o.o. sp. k.-a. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. t./f. 22.535.0557, 22.721.3011/7007/7009 www.olesiejuk.pl Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe www.merlin.pl www.empik.com www.fabryka.pl Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com 2012. Wydanie I Druk: WZDZ - Drukarnia Lega, Opole

Dla Ezopa, o dwadzieścia sześć wieków za późno, i przepraszając za długość tej bajki. I, jak zawsze i na wieczność, dla Gerdy

Nauka nie może narzucać jakiejkolwiek filozofii, tak jak aparat telefoniczny nie może nam sugerować, co mamy mówić do słuchawki. G.K. Chesterton

Część pierwsza Życie i śmierć

1 Na chwilę przed tym spotkaniem Grady Adams doznał dziwnego wrażenia, że on i Merlin nie są sami. Bez względu na pogodę, w słońcu czy w deszczu, Grady przemierzał codziennie przez dwie godziny las i okoliczne łąki. Czuł się w tej głuszy uwolniony od konieczności myślenia o czymkolwiek i tylko chłonął zapachy, odgłosy i kształty natury, grę światła i cienia, idąc drogą, którą miał przed sobą, i tą, która prowadziła z powrotem do domu. Ścieżkę wiodącą przez las, w stronę polany porosłej trawą i wonną koniczyną, wydeptały liczne pokolenia jeleni. Merlin biegł przodem, najwyraźniej obojętny na ich trop i szansę dostrzeżenia w oddali białych niczym flagi ogonów. Był trzyletnim, ważącym osiemdziesiąt kilo wilczarzem irlandzkim o wzroście dziewięćdziesięciu centymetrów, jeśli mierzyć go od ziemi do psich barków, i jeszcze wyższym łbie osadzonym na muskularnej szyi. Jego szorstka sierść miała kolor popielatej szarości i węgla drzewnego. W cieniu sosen sam wyglądał jak cień, pozbawiony jednak swego właściciela. Gdy droga zbliżyła się do granicy lasu, blask słońca wi- doczny za drzewami wydał się nagle osobliwy. Światło nabrało miedzianej barwy, jakby Ziemia, zaczarowana przez kogoś, obróciła się ku zmierzchowi o kilka godzin za wcześnie. Wi-

doczna w dali polana skąpana była w popołudniowych promie- niach o cekinowym połysku. Kiedy Merlin przecisnął się między dwiema sosnami i wy- szedł na odsłonięty teren, Grady poczuł, jak ogarnia go lekki niepokój ‒ zapowiedź bliskiego spotkania. Wahał się przez chwilę, stojąc w leśnym mroku, wreszcie ruszył w ślad za psem. Na otwartej przestrzeni światło nie było ani miedziane, ani połyskliwe, tak jak wydawało się to zza drzew. Łąkę obejmował bladoniebieski łuk nieba i szmaragdowe ramiona lasu. Złocistej trawy nie marszczył najsłabszy nawet powiew wiatru, a wczesnojesienny dzień był równie cichy jak pod- ziemna jaskinia. Merlin stał nieruchomo z podniesionym łbem, niczym uo- sobienie czujności, i wpatrywał się intensywnie w coś, co znajdowało się daleko na łące. Wilczarze, w porównaniu z in- nymi rasami, zawsze uchodziły za psy wyróżniające się najo- strzejszym wzrokiem. Grady'emu zjeżyły się włoski na karku. Nie opuszczało go przeczucie, że za chwilę stanie się coś nieoczekiwanego i nie- samowitego. Zastanawiał się, czy źródłem tego wrażenia jest jego własna intuicja, czy też napięcie, które zdradzał swoim zachowaniem Merlin. Stojąc obok ogromnego czworonoga i starając się dostrzec to, co nie uszło uwagi psa, Grady wpatrywał się w łąkę, która schodziła łagodnie w kierunku południowym, ku kolejnej nie- zmierzonej połaci lasu. Nie zauważył tam żadnego ruchu. Po chwili jednak... Biały kształt, zwinny i szybki. Potem jeszcze jeden. Te dwa zwierzaki pojawiły się na łące kierowane nie tyle konkretnym zamiarem, ile raczej chęcią zabawy. Ścigały się nawzajem, kotłowały, toczyły po ziemi, zrywały na równe nogi, by znów rzucać sobie wyzwanie w duchu swawoli, której nie sposób pomylić z walką. W miejscach porośniętych wysoką trawą niemal znikały, ale

często widać je było w całej okazałości. Ponieważ jednak po- ruszały się bezustannie, nie dało się stwierdzić, do jakiego ga- tunku należą. Futro wyglądało na jednolicie białe. Ważyły zapewne od dwudziestu pięciu do trzydziestu kilogramów i przypominały wielkością średniego psa. Nie były to jednakże psy. Wydawały się równie zwinne i szybkie jak koty. Nie były to jednakże koty. Choć Grady żył w tych górach do siedemnastego roku życia, a także przez ostatnie cztery lata, gdy wrócił tu jako trzydzie- stodwulatek, nigdy wcześniej nie widział takich stworzeń. Merlin, prężąc potężne ciało, obserwował rozbrykaną parę. Grady miał go od szczeniaka i ostatnie trzy lata spędził niemal wyłącznie w jego towarzystwie, znał go więc dosta- tecznie dobrze i potrafił odczytywać emocje i stan umysłu swojego psa. Merlin był zaintrygowany, lecz jednocześnie zdziwiony, jakby nie potrafił pojąć tego, na co patrzy, i właśnie to zdziwienie kazało mu zachować ostrożność. Nieznane zwierzęta były stosunkowo duże i jeśli miały kły i pazury, to mogły okazać się groźnymi drapieżnikami. Z tej odległości Grady nie potrafił ocenić, czy są mięsożerne, wszystkożerne, czy roślinożerne, choć ta ostatnia kategoria wydawała się najmniej prawdopodobna. Merlin nie wyglądał na osobnika, który się czegokolwiek boi. Z powodu swych rozmiarów, siły i myśliwskiej przeszłości psy tej rasy uchodziły za nieustraszone. Chociaż odznaczały się łagodnym usposobieniem i przyjacielską naturą, słynęły z tego, że potrafiły stawić czoło watasze wilków i zabić bez trudu atakującego pitbula; wystarczyło, że wilczarz zacisnął zęby na jego karku i wstrząsnął łbem. Kiedy białowłose stworzenia przybliżyły się na odległość jakichś dwudziestu metrów, uświadomiły sobie, że są obser- wowane. Zatrzymały się i uniosły głowy. Niebo, na którym nie było śladu ptaków, cienisty las i łąka trwały w niesamowitej

ciszy, jakby zaczarowane. Grady nie mógł się oprzeć wrażeniu, że gdyby się poruszył, to jego krokom nie towarzyszyłby żaden dźwięk, i że gdyby krzyknął, z jego ust nie dobyłby się głos. Chcąc lepiej się przyjrzeć człowiekowi i psu, jedna z białych istot podniosła się, po czym przysiadła na zadzie jak wiewiórka. Grady żałował, że nie wziął ze sobą lornetki. O ile mógł się zorientować, zwierzę nie miało sterczącego pyska; jego czarny nos znajdował się na tej samej płaszczyźnie co oczy. Odległość utrudniała dokładniejszą analizę. Nagle dzień jakby odetchnął. Pośród drzew za plecami Grady'ego dało się słyszeć westchnienie wiatru. Na łące zaś wyprostowane stworzenie opadło z powrotem na cztery łapy i wraz ze swym towarzyszem rzuciło się do ucieczki; zdawało się, że bardziej suną, niż biegną. Ich podłużne białe kształty zniknęły niebawem w złotej trawie. Pies podniósł pytająco wzrok. ‒ No dobrze, rzućmy na to okiem ‒ odparł Grady. W miejscu, gdzie baraszkowały tajemnicze stwory, trawa była przygnieciona i przydeptana. Brak choćby skrawka nagiej ziemi oznaczał nieobecność jakichkolwiek śladów łap. Merlin poprowadził swego pana na skraj łąki, gdzie znów zaczynał się las. Przesunął się po nich cień chmury; zdawało się, że leśna gę- stwina wchłania go jak komin odprowadzający dym z paleniska. Spoglądając w mrok między niezliczonymi drzewami, Grady czuł się obserwowany. Jeśli te zwierzęta o białym futrze potra- fiły się wspinać, to mogły się teraz kryć gdzieś wysoko, w ja- kimś zielonym zakątku, pośród gałęzi sosnowych, gdzie trudno byłoby je wypatrzyć. Merlin, choć myśliwy z racji rasy i krwi, obdarzony w do- datku detektywistycznym zmysłem węchu, który pozwalał mu podążać najsłabszym nawet tropem, nie przejawiał chęci do dalszej pogoni. Ruszyli wzdłuż linii drzew na zachód, potem północny za-

chód, posuwając się kolistym skrajem łąki i zdążając okrężną drogą ku domowi, przy coraz silniejszym szepcie wiatru w trawie. Znów otaczał ich cichy chór natury: śpiew ptaków, mono- tonne bzyczenie owadów, artretyczne poskrzypywanie ciężkich iglastych gałęzi zmagających się z własnym ciężarem. Chociaż osobliwa cisza ustąpiła, Grady wciąż miał wrażenie niesamowitości. Nie dostrzegał nikogo, ilekroć się odwracał, czuł jednak, że nie są z Merlinem sami. Pokonali długie wzniesienie i dotarli do strumienia, który ślizgał się po wyżłobionych półkach skalnych. Tam, gdzie drzewa się rozstępowały, słońce ukazywało srebrne łuski na wodzie, w innych miejscach ciemnej i gładkiej. Szum i gulgotanie strumienia tłumiły inne dźwięki i Grady z trudem panował nad sobą, by nie zerknąć przez ramię. Opierał się temu paranoicznemu odruchowi do chwili, gdy jego towa- rzysz zatrzymał się, odwrócił i spojrzał w dół zbocza. Wilczarz był na tyle duży, że mężczyzna nie musiał kucać, by położyć dłoń na jego grzbiecie. Ciało Merlina było naprężone jak do skoku. Wielki pies wpatrywał się w leśną gęstwinę. Jego sterczące uszy nachyliły się nieznacznie. Nozdrza rozwarły i zadrgały. Merlin trwał w tej pozycji bardzo długo i Grady zaczął po- dejrzewać, że zwierzak nie tyle czegoś wypatruje, ile zamierza odstraszyć domniemanego prześladowcę. Mimo wszystko nie zawarczał. W końcu wilczarz znów ruszył w stronę domu, tym razem znacznie szybciej, a Grady Adams dotrzymywał mu kroku.

2 Władze dokonały nalotu na nielegalną hodowlę późnym popołudniem w sobotę. Tego samego dnia wieczorem Rocky Mountain Gold, grupa ochotników zajmujących się ratowaniem golden retrieverów, skonfiskowała dwadzieścia cztery psy, które były brudne, niedożywione, miały mnóstwo kleszczy i pcheł i cierpiały na liczne infekcje. W niedzielę rano, o 5.05, doktor Camillię Rivers zbudził te- lefon. Dzwoniła szefowa Rocky Mountain Gold, Rebecca Cle- ary, korzystając z linii alarmowej. Pytała, iloma psami z dwu- dziestu czterech Cammy może się zająć, w zamian jedynie za zwrot kosztów użytych leków. Cammy spojrzała na zdjęcie stojące na szafce nocnej, foto- grafię jej golden retrievera, Tessy, która zdechła zaledwie przed sześcioma tygodniami, i odparła: „Przywieźcie wszystkie”. Jej wspólniczka i koleżanka po fachu Donna Corbett zrobiła sobie właśnie tygodniowe wakacje. Starszy technik weteryna- ryjny Cory Hern wyjechał na weekend odwiedzić krewnych w Denver. Kiedy Cammy zadzwoniła do młodszego technika Bena Aikensa, zgodził się poświęcić dla sprawy niedzielę. O 6.20 rano, pod skromną klinikę weterynaryjną zajechała karawana terenówek z dwudziestoma czterema golden re- trieverami; Cammy nigdy jeszcze nie widziała psów w tak okropnym stanie. Każdy z nich był potencjalnie pięknym

czworonogiem, ale w tej chwili wyglądały jak zwiastuny apo- kaliptycznej zagłady. Spędziwszy całe dotychczasowe życie w ciasnych klatkach, nie tylko zaniedbywane, ale też dręczone, zmuszane bez opieki weterynaryjnej do wydawania na świat miotu za miotem, aż do fizycznego wycieńczenia, były wystraszone i roztrzęsione; wymiotowały ze strachu, okazując lęk przed każdym człowie- kiem. Wiedziały z doświadczenia, że ludzkie istoty są okrutne czy w najlepszym razie obojętne wobec ich losu, oczekiwały też w każdej chwili, że zostaną uderzone. Ośmioro członków grupy ratunkowej pomagało przy kąpieli, goleniu sierści w miejscach infekcji i ran, ścinaniu skołtunio- nych włosów, odkleszczaniu i innych czynnościach, nie- odmiennie skomplikowanych, gdyż wymagały bezustannego uspokajania zwierzaków. Cammy nie zdawała sobie sprawy, że upłynął poranek, do- póki nie spojrzała na zegarek, który wskazywał 14.17. Ponieważ nie zdążyła zjeść śniadania, zrobiła piętnastominutową przerwę i wróciła do swojego mieszkania nad przychodnią, żeby przy- gotować sobie lunch. Przez długi czas Donna Corbett prowadziła praktykę wete- rynaryjną z mężem Johnem, także weterynarzem. Kiedy John zmarł na atak serca, Donna podzieliła ich duże mieszkanie na dwie części i zaczęła szukać wspólnika równie oddanego zwierzętom jak ona i jej mąż. Corbettowie traktowali leczenie zwierząt nie tyle jako za- wód, ile powołanie, więc Cammy nie musiała się konsultować ze wspólniczką, gdy zgodziła się przyjąć psy z nielegalnej ho- dowli właściwie za darmo. Przyrządziła sobie szybko kanapkę z serem, a potem otwo- rzyła butelkę herbaty słodzonej nektarem brzoskwiniowym. Posilała się, stojąc przy zlewie kuchennym. Kiedy ona i ludzie z Rocky Mountain Gold zajmowali się retrieverami, pojawiły się dwa nowe wezwania, jedno dotyczące

chorej krowy. Poleciła rozmówcy zgłosić się do doktora Amosa Renfrewa, najlepszego specjalisty od bydła w całym okręgu. Drugie zgłoszenie było od Nasha Franklina, chodziło o jed- nego z koni w High Meadows Farm. Ponieważ sytuacja nie wydawała się poważna, Cammy zamierzała odwiedzić Nasha po południu. Kończyła już kanapkę, gdy z dołu zadzwonił jej technik weterynaryjny Ben Aikens. ‒ Cammy, musisz to zobaczyć. ‒ Co się stało? ‒ Chodzi o te psy. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. ‒ Zaraz zejdę. Wsunęła ostatni kawałek chleba do ust i ruszyła na dół. Psy z nielegalnych hodowli miały z reguły tak silne urazy, zarówno fizyczne, jak i emocjonalne, że nowe doznania zwią- zane z niespodziewaną wolnością ‒ otwarte przestrzenie, sa- mochody, stopnie schodów, na które wcześniej się nie wspinały i z których nie schodziły, dziwne odgłosy, mydło i woda, nawet miłe słowa i delikatny dotyk ‒ mogły wywołać u nich niebez- pieczny stan szoku. Najczęściej jego powodem były chroniczne odwodnienie czy nieleczone infekcje, ale czasem Cammy mogła przypisać go wyłącznie gwałtownemu spotkaniu z nowym i nieznanym, raptownej zmianie. Gdyby psy udało się wyleczyć z przewlekłych schorzeń i zadbać o ich kondycję, i tak potrzebowałyby miesięcy socjali- zacji, ale z czasem odnalazłyby w sobie odwagę i radosne usposobienie, tak charakterystyczne dla retrieverów, nauczyły się ufać, kochać i akceptować miłość. Schodząc, modliła się, by wszystkie psy przetrwały i odzy- skały chęć życia, by żaden z nich nie padł ofiarą choroby czy szoku. Cammy weszła do przychodni frontowymi drzwiami. Po- konała szybkim krokiem niewielką poczekalnię i korytarz z czterema boksami służącymi do badania zwierząt, wreszcie

wkroczyła do dużego, wyłożonego terakotą pomieszczenia ze stołami zabiegowymi. Czekał ją tu widok daleki od tego, co spodziewała się ujrzeć. Wydawało się, że wszystkie brutalnie traktowane psy pozbyły się wcześniejszego niepokoju, stłumiły w sobie wspomnienie prześladowań i odzyskały chęć do życia. Merdając ogonami, spoglądając żywym i bystrym wzrokiem, szczerząc zęby w tym legendarnym uśmiechu retrieverów, z radością przyjmowały pieszczoty ochotników, którzy drapali je po brzuchach i za uszami. Trącały się nawzajem nosami i krążyły po sali, obwą- chując wszystko, wyraźnie zaciekawione tym, co jeszcze nie- dawno budziło ich strach. Żaden nie doznał katalepsji, żaden nie odwracał pyska, nie kulił się ani nie drżał. Ten niezwykły widok tak przestraszył Cammy, że w pierw- szej chwili stanęła jak wryta. Gdy znów ruszyła w stronę psów, zbliżył się do niej szybko Ben Aikens. Ben, dwudziestosiedmioletni mężczyzna, odznaczał się po- godnym usposobieniem, teraz jednak wręcz promieniał rado- ścią. ‒ Czy to nie fantastyczne? Widziałaś kiedykolwiek coś podobnego? Sama powiedz, Cammy. ‒ Nie. Nigdy. Co tu się stało? ‒ Nie mamy pojęcia. Psy były takie jak przedtem, wystra- szone, zestresowane, żałosne. Nagle, ni stąd, ni zowąd, znieru- chomiały, wszystkie naraz. Zastrzygły uszami, jakby czegoś nasłuchiwały, a potem rzeczywiście to usłyszały. ‒ Co? ‒ Nie wiem. My niczego nie słyszeliśmy. Uniosły głowy. Wszystkie zamieniły się w słuch. Stały nieruchomo, jak posągi, i coś usłyszały. ‒ Na co patrzyły? ‒ Na nic. I na wszystko. Trudno powiedzieć, nie mam po- jęcia. Ale spójrz tylko na nie. Cammy znajdowała się już pośrodku sali. Uratowane zwie-

rzęta kręciły się po całym pomieszczeniu, zachowując się w typowy dla psów sposób. Kiedy przyklękła, podbiegły do niej dwa retrievery, merdając ogonami i domagając się pieszczot. Potem jeszcze jeden i jeszcze jeden, wreszcie piąty. Otarcia, blizny, krwiaki, zapalenie skóry wywołane przez ukąszenia pcheł: zdawało się, że nic nie robi wrażenia na tych psach. Jeden był na wpół ślepy z powodu nieleczonej infekcji oka, drugi, cierpiący na zwichnięcie rzepki, kulał, ale wydawały się szczęśliwe i w żaden sposób się nie skarżyły na ból. Skołtunione, podrapane, wychudzone, uwol- nione od życia naznaczonego okrucieństwem i krzywdą przed niespełna dwudziestoma czterema godzinami, w sposób nagły i niewyjaśniony uległy metamorfozie, nie bały się ani nie oka- zywały onieśmielenia. Rebecca Cleary, szefowa grupy ochotników, uklękła obok Cammy. ‒ Uszczypnij mnie. To chyba sen. ‒ Ben twierdzi, że znieruchomiały gwałtownie, jakby na- słuchując czegoś. ‒ Przez co najmniej minutę. Tak, słuchały, wyjątkowo czujne. Jakby nas tu w ogóle nie było. ‒ Co masz na myśli? ‒ Jakby były nieświadome naszej obecności. To przypo- minało... niemal trans. Cammy trzymała obiema dłońmi łeb psa, głaszcząc kciukami jego wargi. Retriever, jeszcze niedawno przerażony i płochliwy, przyjmował ten masaż z niezwykłym zadowoleniem, patrzył jej prosto w oczy i nie odwracał wzroku. ‒ Z początku ‒ ciągnęła Rebecca ‒ wydawało się to niesa- mowite... Oczy psa miały tę samą złotą barwę co jego sierść. ‒ ...potem znów uświadomiły sobie naszą obecność, i było to wspaniałe. Oczy czworonoga lśniły jak klejnoty. Jak topazy. Zdawały

się promieniować wewnętrznym światłem. Oczy przepiękne ‒ czyste, szczere, głębokie.

3 Skręt był dokładnie tam, gdzie Henry spodziewał się go znaleźć, około dwustu metrów za drogowskazem z liczbą ki- lometrów, 120, przy trasie stanowej. Zwolnił i niemal się za- trzymał, pełen obaw, że jego nadzieje nie zostaną spełnione, ale skierował landrovera w prawo i zjechał na jednopasmówkę. Henry Rouvroy nie widział brata bliźniaka Jamesa od pięt- nastu lat. Był zdenerwowany, ale niewymownie szczęśliwy na myśl o rychłym spotkaniu. Życie każdego z nich potoczyło się innym torem. Tyle czasu upłynęło tak szybko. W pierwszej chwili, gdy przyszło mu do głowy, żeby od- wiedzić Jima, od razu z tego zrezygnował. Bał się, że nie zo- stanie przyjęty zbyt gościnnie. Nigdy nie doświadczyli legendarnej więzi psychicznej bliź- niąt jednojajowych. Z drugiej strony nigdy też nie dzieliły ich jakieś szczególne animozje. Nie mieli do siebie żadnych pre- tensji. Po prostu się różnili, przejawiali inne zainteresowania. Na- wet w czasach dzieciństwa Henry był towarzyski, zawsze oto- czony grupą przyjaciół, Jimmy wolał samotność. Henry czerpał siłę ze sportu, rozgrywek, działania, wyzwań, Jimmy zadowalał się książkami. Kiedy ich rodzice się rozwiedli, obaj mieli po dwanaście lat.

Zamiast podzielić się solidarnie opieką nad chłopcami, ojciec zabrał Henry'ego do Nowego Jorku, a matka osiadła w małym miasteczku w Kolorado z Jimmym; każdemu wydawało się to słuszne i naturalne. Od czasu ukończenia dwunastego roku życia widzieli się tylko raz, kiedy mieli po dwadzieścia dwa lata, podczas od- czytywania testamentu ojca. Ich matka zmarła na raka rok przed śmiercią byłego małżonka. Postanowili pozostawać w kontakcie. Henry wysłał w na- stępnym roku pięć listów do brata, a Jimmy odpowiedział na dwa. Potem Henry pisywał rzadziej, a Jimmy nigdy mu nie odpowiadał. Choć byli braćmi, Henry akceptował, że są jednocześnie niemal obcymi sobie ludźmi. Bardzo pragnął należeć do nie- zwykle zżytej rodziny, ale los postanowił inaczej. Jednakże serce ze swej natury tęskni najbardziej za tym, czego nie może mieć. Czas i okoliczności sprowadziły Hen- ry'ego do wiejskiego Kolorado; żywił głęboką nadzieję, że ich relacje się zmienią. Przy drodze tłoczyły się sosny, a ich gałęzie kołysały się w odległości kilku centymetrów od dachu samochodu. Nawet za dnia trzeba było jechać z włączonymi światłami. Przed laty ziemia ta należała do Uniwersytetu Kolorado. Stojący na uboczu dom Jimmy'ego zajmowali niegdyś badacze, którzy studiowali ekologię roślin iglastych i testowali teorie dotyczące zarządzania zasobami leśnymi. Spod twardo ubitej ziemi wyzierał miejscami łupek; po przejechaniu niemal półtora kilometra od szosy Henry dotarł do posesji brata usadowionej na końcu tej bocznej drogi. Jednokondygnacyjny oszalowany dom miał głęboki ganek z dużą ogrodową huśtawką i fotelami bujanymi. Choć skromny, sprawiał wrażenie dobrze utrzymanego i przytulnego. Ocieniały go wierzby i osiki. Henry wiedział, że polana obejmowała swym zasięgiem dwa

hektary pochyłych pól, ponieważ jeden z wierszy jego brata nosił tytuł Dwa hektary. Utwory Jima ukazywały się w licznych prestiżowych czasopismach, opublikowano też cztery tomiki jego poezji. Nikt już nie mógł utrzymać się z pisania wierszy. Jim i jego żona Nora zamienili te dwa hektary w farmę i sprzedawali własne owoce i warzywa na okręgowym targu rolnym. Ze stodołą sąsiadował duży kurnik i wybieg dla drobiu. Przy sprzyjającej pogodzie na wybiegu tłoczyło się spore stado ptactwa, zimą zaś przebywało w dobrze izolowanym kurniku, znosząc jaja, które Jim i Nora także sprzedawali. Nora z takim mistrzostwem wyszywała narzuty, że jej wy- roby uznawano za dzieła sztuki i sprzedawano w galeriach, a Henry przypuszczał, że to właśnie ona dostarczała większą część ich dochodu, choć nie byli w żadnym wypadku ludźmi zamożnymi. Henry wiedział to wszystko z wierszy brata. Ciężka praca i życie na farmie dostarczały wielu tematów. Jim był spadko- biercą wielu pokoleń amerykańskich poetów osiadłych na roli. Podążając polną drogą między domem a stodołą, Henry zo- baczył brata, który właśnie rąbał siekierą drewno na opał. Obok stała taczka pełna bierwion. Zaparkował i wysiadł z landrovera. Jim wbił ostrze w pieniek i ściągając starte skórzane ręka- wice robocze, spytał: ‒ Mój Boże... Henry? Niedowierzanie malujące się na jego twarzy dalekie było od zadowolenia, które miał nadzieję ujrzeć Henry. Potem jednak Jim uśmiechnął się szeroko, ruszając przed siebie. Wyciągając dłoń, Henry poczuł się mile zaskoczony, kiedy brat, zamiast podać mu tylko rękę, objął go serdecznie. Choć Henry podnosił ciężary i trenował na siłowni, Jim był lepiej umięśniony, mocniejszy. Twarz także miał bardziej ogo- rzałą po minionym lecie. Z domu na ganek wyszła Nora, by zobaczyć, co się dzieje.

‒ Dobry Boże, Jim ‒ powiedziała. ‒ Sklonowałeś się. Wyglądała dobrze; miała włosy o barwie nitek kukurydzia- nych, oczy bardziej niebieskie niż niebo, uśmiech uroczy, głos melodyjny. O pięć lat młodsza od Jima, wyszła za niego zaledwie dwa- naście lat wcześniej, jak pisano w notkach biograficznych na tomikach poezji. Henry nigdy dotąd się z nią nie spotkał ani też nie widział jej zdjęcia. Zwróciła się do niego per Claude, ale szybko ją poprawił. Nigdy nie posługiwał się pierwszym imieniem, wolał drugie. Kiedy pocałowała go w policzek, jej oddech zapachniał cy- namonem. Wyjaśniła, że jadła właśnie słodką bułeczkę, gdy usłyszała warkot landrovera. Wewnątrz domu, na stole kuchennym, obok talerza z bu- łeczkami leżało pięć noży użytecznych na farmie, jak przy- puszczał Henry. Nora, nalewając kawę, nie powiedziała nic o nożach. Podobnie jak Jim, kiedy zabrał je ‒ a także dwie osełki ‒ ze stołu i położył na blacie szafki. Nora nalegała, by Henry przenocował u nich, choć uprze- dziła, że dysponują tylko rozkładaną sofą w klaustrofobicznym pokoju, który Jim nazywał swoim gabinetem. ‒ Nie mieliśmy tu gościa od dziewięciu lat ‒ wyjaśnił Jim, a Henry'emu zdawało się, że dostrzega porozumiewawcze spoj- rzenie między mężem i żoną. Oddali się swobodnej rozmowie przy stole, nad kawą i do- mowymi bułeczkami z cynamonem. Nora okazała się czarująca, a jej śmiech zaraźliwy. Dłonie miała mocne i szorstkie od pracy, a mimo to kobiece i pięknie ukształtowane. Nie była w ogóle podobna do wyrachowanych kobiet, które zaliczały się do kręgu znajomych Henry'ego w mieście. Cieszył się, że jego brat znalazł sobie kogoś takiego.

Choć zachwycony tym, że przyjęli go tak serdecznie i że dzięki nim poczuł się jak w domu, wśród bliskich, co wcześniej nie zdarzało mu się w obecności Jima, nie potrafił całkowicie się odprężyć. Źródłem tego niepokoju było przekonanie, że Jim i Nora prowadzą jakąś prywatną i osobistą rozmowę, bez użycia słów, za pomocą ukradkowych spojrzeń, ledwie dostrzegalnych ge- stów i subtelnej mowy ciała. Jim wyraził zdumienie, że pewna osoba zwróciła uwagę Henry'ego na jego poezję. ‒ Jak się domyśliła, że jesteśmy spokrewnieni? Nie nosili obaj nazwiska Rouvroy. Po rozwodzie rodziców Jim, zgodnie z prawem, przyjął nazwisko panieńskie matki, Carlyle. ‒ No cóż ‒ odparł sucho Henry. ‒ Może dzięki twojemu zdjęciu na okładce książki. Jim roześmiał się z własnej niedomyślności i choć sprawiał wrażenie nieco zakłopotanego pochwałą brata, zaczęli rozma- wiać o jego wierszach. Ulubiony utwór Henry'ego Stodoła opisywał skromne wnętrze tego budynku z takim bogactwem obrazowania i uczucia, że wydawało się nie mniej piękne od katedry. ‒ Największe piękno kryje się w rzeczach powszednich ‒ oznajmił Jim. ‒ Chcesz zobaczyć tę stodołę? ‒ Tak, owszem. ‒ Henry podziwiał poezję brata bardziej, niż miał okazję to wyrazić. Wersy Jima odznaczały się czymś niewymownym, czymś dręczącym i niełatwo było o nich dys- kutować. ‒ Chciałbym ją zobaczyć. Najwyraźniej zakochany w tej cząstce świata, którą wraz z Norą uczynili własną, Jim uśmiechnął się szeroko, przytaknął i wstał od stołu. Nora oznajmiła: ‒ Pościelę sofę i zacznę się zastanawiać nad kolacją. Wychodząc za Jimem z kuchni, Henry rzucił okiem na noże

leżące na blacie szafki. Za drugim razem przypominały nie tyle zwykłe przybory kuchenne, ile broń sieczną i kolną. Ostrza o długości ośmiu i dziesięciu centymetrów były matowe. Dwa, jak się wydawało, zaopatrzono w mechanizm sprężynowy. Z drugiej jednak strony Henry nie znał się na gospodarstwie wiejskim. Niewykluczone, że takie noże były do kupienia w każdym sklepie z narzędziami farmerskimi. Na dworze popołudniowe powietrze wciąż tchnęło łagod- nością. Rozłupane polana sosnowe wydzielały woń surowego drewna. W górze, kreśląc płynnym lotem przecinające się koła, krą- żyły dwa majestatyczne ptaki o ponadmetrowej rozpiętości skrzydeł. Jeden miał białe pióra brzuszne, a czubki skrzydeł czarne. Drugi okryty był dumną bielą i brązem. ‒ Jastrzębie ‒ oznajmił Jim. ‒ Ten biały z czarnymi czub- kami skrzydeł to samiec. Jastrzębie są drapieżnikami. Polują, lecąc nisko nad polami, i nurkują gwałtownie, by dopaść ofiarę. Wyciągnął ostrze siekiery z pniaka. ‒ Lepiej zanieść ją do stodoły ‒ wyjaśnił. ‒ Nim zapomnę i zostawię ją tu na noc. ‒ Jastrzębie ‒ powtórzył Henry. ‒ Są tak piękne, że czło- wiek nie myśli o nich jak o zabójcach. ‒ Żywią się głównie myszami ‒ przyznał Jim. ‒ Ale też mniejszym ptactwem. Henry się skrzywił. ‒ Kanibalizm? ‒ Nie jedzą innych jastrzębi. A to, że żywią się mniejszymi ptakami, wcale nie oznacza kanibalizmu, tak jak my nie jeste- śmy kanibalami, mimo że żywimy się innymi ssakami ‒ świ- niami, krowami. ‒ Przypuszczam, że mieszkając w mieście, idealizujemy przyrodę. ‒ No cóż, jeśli zaakceptuje się konieczność pewnych spraw, to siłą rzeczy dostrzega się surowe piękno w tańcu drapieżnika i

ofiary. Zmierzając w stronę stodoły, Jim niósł siekierę w obu dło- niach, jakby chciał wziąć nią zamach i uderzyć, gdyby zobaczył coś, co należy porąbać. Jastrzębie zniknęły z nieba. Kiedy Henry obejrzał się i zerknął na dom, dostrzegł Norę, która obserwowała ich z okna. Z płowymi włosami i w białej bluzce wyglądała za szybą jak duch. Po chwili się odwróciła. ‒ Życie i śmierć ‒ powiedział Jim, gdy zbliżyli się do sto- doły. ‒ Słucham? ‒ Drapieżniki i ofiary. Konieczność śmierci, jeśli życie ma zachować sens i proporcje. Śmierć jako część życia. Pracuję właśnie nad cyklem wierszy o tej tematyce. Jim otworzył boczne drzwi o wysokości równej wzrostowi dorosłego człowieka, tuż obok wielkich podwójnych wrót sto- doły. Henry ruszył za bratem, wkraczając w klin blasku sło- necznego, który wniknął w pozbawioną okien i mroczną prze- strzeń. Już w środku, na chwilę przed zapaleniem świateł, Henry doznał nagle wrażenia, że pojawi się przed nim jakiś widok, na który wiersz Jima go nie przygotował, że wiersz o stodole jest kłamstwem, że uprawa warzyw i owoców, wyszywanie kołder i narzut i wizerunek prostych ludzi też jest kłamstwem, że rze- czywistość tego miejsca i jego mieszkańców przekracza swą grozą jego wyobraźnię. Kiedy Jim przekręcił kontakt, wzdłuż przepastnej przestrzeni rozbłysnął rząd nagich żarówek, których światło ujawniło, że stodoła jest tylko stodołą. Po lewej stronie stał traktor, obok niego koparka. W boksach po prawej uwiązane były dwa konie. W powietrzu unosiła się woń siana i paszy. Choć przeczucie Henry'ego okazało się całkowicie fałszywe, choć wiedział, że lęk przed własnym bratem jest równie ab- surdalny jak lęk przed traktorem albo końmi, albo zapachem

siana, wrażenie nadchodzącego bezimiennego horroru nie ustąpiło ani trochę. Drzwi za jego plecami zamknęły się pod wpływem własnego ciężaru. Jim odwrócił się do niego z siekierą; Henry cofnął się odru- chowo, a brat wyminął go i umieścił narzędzie na stojaku, obok innych. Czując gwałtowne bicie serca, z urywanym nagle oddechem, Henry wyciągnął z idealnie dopasowanej kabury pod pachą pistolet SIG P245 i strzelił bliźniakowi z bezpośredniej bliskości dwukrotnie w klatkę piersiową i raz w twarz. Henry zjawił się tutaj z nadzieją, że zacieśni więź z bratem, i nadzieja ta została spełniona. Claude Henry Rouvroy rozpoczął proces przemiany w Jamesa Carlyle'a. Pistolet wyposażony był w tłumik i strzały nie zabrzmiały głośniej od dźwięku wydawanego przez konia puszczającego wiatry. Żaden z dwóch wierzchowców w stajni się nie spłoszył. Stojąc nad zwłokami, Henry starał się uspokoić oddech. Wstrząsały nim dreszcze, więc szybko schował pistolet, chcąc uniknąć oddania przypadkowego strzału. Martwił się wcześniej, że brat nabierze w stosunku do niego podejrzeń, lękał się też, że on sam nie zdoła nacisnąć w odpo- wiedniej chwili spustu. Próbując zdusić w sobie te obawy, przeniósł własne motywacje na osobę Jima, wyobrażając sobie jego zmowę z Norą i doszukując się w przedmiotach codzien- nego użytku ‒ nożach, siekierze ‒ dowodu złowieszczych za- miarów. Niesłusznie dopatrywał się groźby w niewinnych czynnościach: Nora obserwująca ich z okna, Jim mówiący o jastrzębiach, drapieżnikach i ofiarach. Po dwóch minutach, kiedy oddech powrócił do normalnego rytmu, a dreszcze ustąpiły, Henry był w stanie śmiać się z sa- mego siebie. Choć ten śmiech był cichy, jego brzmienie, nie wiedzieć czemu, wystraszyło konie. Zarżały niespokojnie i zaczęły uderzać kopytami w podłogę boksów.