uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 860 341
  • Obserwuję815
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 101 795

Dean R. Koontz - Co wie noc

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Dean R. Koontz - Co wie noc.pdf

uzavrano EBooki D Dean R. Koontz
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 250 stron)

Wydanie elektroniczne

O książ​ce Dwa​dzie​ścia lat temu Al​ton Blac​kwo​od w be​stial​ski spo​sób za​mor​do​wał czte​ry ro​dzi​ny w ich wła​- snych do​mach. W trak​cie po​peł​nia​nia ostat​niej z tych zbrod​ni zo​stał za​strze​lo​nyprzez czter​na​sto​- let​nie​go chłop​ca, Joh​na Ca​lvi​no – je​dy​ną oso​bę, któ​ra prze​ży​ła ma​sa​krę. John jest te​raz de​tek​ty​- wem w wy​dzia​le za​bójstw. W jego mie​ście do​cho​dzi do se​rii iden​tycz​nych mor​derstw: mło​dychło​- piec Bil​lyLu​cas za​bi​ja wszyst​kich człon​ków swo​jej ro​dzi​nyw ten sam spo​sób, w tej sa​mej ko​lej​no​- ści, sto​su​jąc te same ry​tu​ały, co dwie de​ka​dy wcze​śniej Blac​kwo​od. Pod​czas prze​słu​cha​nia w szpi​ta​lu psy​chia​trycz​nym za​do​wo​lo​ny z sie​bie Bil​ly bez mru​gnię​cia po​wie​ką przy​zna​je się do swo​ich czy​nów, lecz uni​ka po​da​nia praw​dzi​we​go mo​ty​wu. Za​nie​po​ko​jo​ny nie​zwy​kłym po​do​bień​- stwem mię​dzy sta​ry​mi a no​wy​mi zbrod​nia​mi John pró​bu​je usta​lić zwią​zek po​mię​dzy prze​szło​ścią a te​raź​niej​szo​ścią, do​cho​dząc do prze​ra​ża​ją​cej kon​klu​zji: po​cho​wa​ny dwa​dzie​ścia lat wcze​śniej Blac​kwo​od ja​kimś cu​dem po​wró​cił do świa​ta ży​wych i pla​nu​je po​wtó​rzyć swą mor​der​czą se​kwen​- cję. A ostat​nim ce​lem ma być ro​dzi​na Joh​na – jego żona i trój​ka dzie​ci. Ca​lvi​no roz​pacz​li​wie szu​- ka spo​so​bu, by oca​lić swo​ich bli​skich przed nie​wi​dzial​ną, nie​ma​te​rial​ną siłą, zdol​ną przy​bie​rać nie​mal do​wol​ną po​stać. Tym​cza​sem mor​der​ca z za​świa​tów kon​se​kwent​nie re​ali​zu​je swój obłą​kań​- czyplan. Wo​kół Joh​na na​gle za​czy​na​ją gi​nąć lu​dzie…

DEAN KO​ONTZ Je​den z naj​po​pu​lar​niej​szych współ​cze​snych au​to​rów ame​ry​kań​skich, le​gi​ty​mu​ją​cy się im​po​nu​- ją​cą licz​bą 450 mi​lio​nów sprze​da​nych eg​zem​pla​rzy ksią​żek. Ka​rie​rę li​te​rac​ką roz​po​czął w wie​ku 20 lat, star​tu​jąc w kon​kur​sie na opo​wia​da​nie zor​ga​ni​zo​wa​nym przez Atlan​tic Mon​th​ly. Po ukoń​cze​- niu stu​diów pra​co​wał jako na​uczy​ciel, jed​no​cze​śnie spo​ro pu​bli​ko​wał, głów​nie z ob​sza​ru scien​ce fic​tion i hor​ro​ru. Na​le​ży do pi​sa​rzy nie​zwy​kle płod​nych: jego do​ro​bek to kil​ka​dzie​siąt po​wie​ści oraz licz​ne opo​wia​da​nia wy​da​ne pod wła​snym na​zwi​skiem i pa​ro​ma pseu​do​ni​ma​mi. W swo​im do​rob​ku ma m in… ta​kie ty​tu​ły jak Szep​ty, Opie​ku​no​wie, In​ten​syw​ność, Prze​po​wied​nia, Odd Tho​mas, Do​bry za​bój​ca, Pręd​kość, Mąż, Re​cen​zja, Bez tchu, Co wie noc, Dom śmier​ci, Odd Apo​ca​lyp​se, De​eply Odd i In​no​cen​ce. Wie​le z nich zo​sta​ło prze​nie​sio​nych na ekran te​le​wi​zyj​ny lub ki​no​wy. www.de​an​ko​ontz.com

Tego au​to​ra TRZY​NA​STU APO​STO​ŁÓW APO​KA​LIP​SA PRZE​PO​WIED​NIA PRĘD​KOŚĆ IN​WA​ZJA IN​TEN​SYW​NOŚĆ NIE​ZNA​JO​MI MĄŻ OCA​LO​NA NIE​ZNISZ​CZAL​NY DO​BRY ZA​BÓJ​CA PÓŁ​NOC OSZU​KAĆ STRACH OCZY CIEM​NO​ŚCI ANIOŁ STRÓŻ TWO​JE SER​CE NA​LE​ŻY DO MNIE MA​SKA MROCZ​NE PO​PO​ŁU​DNIE ZŁE MIEJ​SCE SMO​CZE ŁZY RE​CEN​ZJA OPIE​KU​NO​WIE BEZ TCHU DOM ŚMIER​CI CO WIE NOC NIE​WIN​NOŚĆ KĄ​TEM OKA W ŚWIE​TLE KSIĘ​ŻY​CA KLUCZ DO PÓŁ​NO​CY PIE​CZA​RA GRO​MÓW W MRO​KU NOCY Odd Tho​mas ODD THO​MAS DAR WI​DZE​NIA BRA​CI​SZEK ODD KIL​KA GO​DZIN PRZED ŚWI​TEM

Ty​tuł ory​gi​na​łu: WHAT THE NI​GHT KNOWS Co​py​ri​ght © Dean Ko​ontz 2011 All ri​ghts re​se​rved Pu​bli​shed by ar​ran​ge​ment with Pra​va i Pre​vo​di and Len​nart Sane Agen​cy AB Po​lish edi​tion co​py​ri​ght © Wy​daw​nic​two Al​ba​tros A. Ku​ry​ło​wicz 2013 Po​lish trans​la​tion co​py​ri​ght © Da​nu​ta Gór​ska 2013 Re​dak​cja: Lu​cy​na Le​wan​dow​ska Ilu​stra​cja na okład​ce: Bort​N66/Shut​ter​stock Pro​jekt gra​ficz​ny okład​ki: An​drzej Ku​ry​ło​wicz ISBN 978-83-7885-159-2 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.

Spis treści O książce O autorze Tego autora Dedykacja Motto 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19

20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47

48 49 50 Przypisy

Dla Ger​dy, któ​ra na​wie​dza moje ser​ce od dnia, kie​dy się po​zna​li​śmy

Śmierć, nie​obec​na w atla​sach kra​ina, skąd ża​den jesz​cze od​kryw​ca nie wró​cił… Szek​spir, Ham​let

Więcej na: www.ebook4all.pl 1 Nie​waż​ne, w któ​rym roku to się wy​da​rzy​ło. Nie ma zna​cze​nia, gdzie to się sta​ło. Czas jest za​- wsze, miej​sce jest wszę​dzie. Na​gle w po​łu​dnie, sześć dni po mor​der​stwach, pta​ki od​le​cia​ły na drze​wa i scho​wa​ły się w kry​- jów​kach. Jak​by ich skrzy​dła prze​bi​ły nie​bo, za​raz po ich prze​lo​cie spadł deszcz. Dłu​gie po​po​łu​- dnie, ciem​ne i mo​kre, przy​po​mi​na​ło zmierzch w Atlan​ty​dzie. Szpi​tal sta​no​wy na wzgó​rzu od​ci​nał się wy​raź​nie od sza​re​go, wod​ni​ste​go nie​ba. W ni​kłym wrze​śnio​wym świe​tle każ​da struż​ka desz​czu wy​da​wa​ła się ostra jakbrzy​twa. Pro​ce​sja dwu​dzie​sto​me​tro​wych bu​ków roz​dzie​la​ła wjaz​do​wy i wy​jaz​do​wy pas na dro​dze pro​- wa​dzą​cej do szpi​ta​la. Ga​łę​zie zwie​sza​ją​ce się nad sa​mo​cho​dem za​trzy​my​wa​ły deszcz i prze​pusz​- cza​ły po​je​dyn​cze gru​be kro​ple, któ​re bęb​ni​ły o przed​nią szy​bę. Wy​cie​racz​ki stu​ka​ły w tym sa​mym cięż​kim, po​wol​nym ryt​mie co ser​ce Joh​na Ca​lvi​na. Nie włą​czył ra​dia. Wy​star​czył mu po​mruk sil​ni​ka, po​stu​ki​wa​nie wy​cie​ra​czek, deszcz, szum opon na mo​krym as​fal​cie i wspo​mnie​nie krzy​ków umie​ra​ją​cych ko​biet. Przed głów​nym wej​ściem za​par​ko​wał nie​prze​pi​so​wo pod por​ty​kiem. Oparł o de​skę roz​dziel​czą pla​kiet​kę z na​pi​sem PO​LI​CJA. John był de​tek​ty​wem z wy​dzia​łu za​bójstw, ale sa​mo​chód na​le​żał do nie​go, nie do wy​dzia​łu. Ko​rzy​sta​nie z pla​kiet​ki poza służ​bą sta​no​wi​ło drob​ne po​gwał​ce​nie prze​pi​sów, jed​nak na za​har​to​- wa​nym su​mie​niu Joh​na cią​ży​ły gor​sze wy​stęp​ki niż nad​uży​wa​nie po​li​cyj​nych pre​ro​ga​tyw. W holu za biur​kiem re​cep​cji sie​dzia​ła chu​da ko​bie​ta o krót​ko ob​cię​tych czar​nych wło​sach. Cuch​nę​ła pa​pie​ro​sa​mi, któ​re pa​li​ła w po​rze lun​chu, żeby za​głu​szyć ape​tyt. Usta mia​ła za​ci​śnię​te jakpyskigu​any. Spoj​rzaw​szy na od​zna​kę po​li​cyj​ną Joh​na i wy​słu​chaw​szy jego proś​by, we​zwa​ła przez in​ter​- kom eskor​tę. Dłu​go​pi​sem za​ci​śnię​tym w cien​kich pal​cach o knyk​ciach takbia​łych i ostrych, jak​by były wy​cio​sa​ne z mar​mu​ru, sta​ran​nie wpi​sa​ła jego na​zwi​sko i nu​mer od​zna​ki do re​je​stru od​wie​- dza​ją​cych. Li​cząc na plot​ki, chcia​ła po​roz​ma​wiać o Bil​lym Lu​ca​sie, ale John pod​szedł do naj​bliż​sze​go okna i pa​trzył na deszcz nie​wi​dzą​cym wzro​kiem. Po kil​ku mi​nu​tach ma​syw​ny sa​ni​ta​riusz na​zwi​skiem Co​le​man Ha​nes za​wiózł go na dru​gie, naj​- wyż​sze pię​tro. Ha​nes wy​peł​niał ka​bi​nę win​dy ni​czym byk cze​ka​ją​cy w wą​skim bok​sie przed wyj​ściem na are​nę ro​deo. Jego ma​ho​nio​wa skó​ra lek​ko po​ły​ski​wa​ła, a pie​lę​gniar​ski uni​form przez kon​trast wy​da​wał się olśnie​wa​ją​co bia​ły.

Roz​ma​wia​li o nie​ty​po​wej po​go​dzie: deszcz i nie​mal zi​mo​we chło​dy dwa ty​go​dnie przed koń​- cem ka​len​da​rzo​we​go lata. Nie wspo​mi​na​li ani o mor​der​stwie, ani o nie​po​czy​tal​no​ści. Mó​wił głów​nie John. Sa​ni​ta​riusz był opa​no​wa​ny, nie​mal fleg​ma​tycz​ny. Drzwi win​dy otwo​rzy​ły się na we​sty​bul. Za biur​kiem sie​dział straż​niko ró​żo​wej twa​rzy, czy​ta​- ją​cy cza​so​pi​smo. – Ma pan broń? – za​py​tał. – Służ​bo​wy pi​sto​let. – Musi mi pan go od​dać. John wy​jął pi​sto​let z ka​bu​ry pod​ra​mien​nej i wrę​czył straż​ni​ko​wi. Na biur​ku stał pa​nel do​ty​ko​wy Cre​stron. Na​ci​śnię​ciem iko​ny straż​nik otwo​rzył elek​tro​nicz​ny za​mekw drzwiach po le​wej stro​nie. Co​le​man Ha​nes ru​szył przo​dem przez ko​ry​tarz, któ​ry był po​dob​ny do wie​lu in​nych szpi​tal​nych ko​ry​ta​rzy: sza​re płyt​ki wi​ny​lo​we na pod​ło​dze, bla​do​błę​kit​ne ścia​ny, bia​ły su​fit z lam​pa​mi ja​rze​- nio​wy​mi. – Czy w koń​cu prze​nio​są go na od​dział otwar​ty, czy będą sta​le trzy​mać pod nad​zo​rem? – za​py​- tał John. – Ja bym go tu za​trzy​mał na za​wsze. Ale to za​le​ży od le​ka​rzy. Ha​nes no​sił pas z kie​sze​nia​mi, któ​re za​wie​ra​ły nie​du​żą pusz​kę gazu łza​wią​ce​go, ta​ser, pla​sti​ko​- we kaj​dan​ki oraz wal​kie-tal​kie. Wszyst​kie drzwi były za​mknię​te. Wszyst​kie były wy​po​sa​żo​ne w kla​wia​tu​rę elek​tro​nicz​ne​go zam​ka oraz okien​ko ju​da​sza. Wi​dząc za​in​te​re​so​wa​nie Joh​na, Ha​nes po​wie​dział: – Po​dwój​ne szy​by. We​wnętrz​na nie​tłu​ką​ca. Ze​wnętrz​na to dwu​stron​ne lu​stro. Ale pan spo​tka się z Bil​lym w sali kon​sul​ta​cji. Sala oka​za​ła się po​miesz​cze​niem o wy​mia​rach sześć na sześć me​trów, prze​dzie​lo​nym przez ni​- ski mu​rek, na któ​rym umo​co​wa​no ta​fle gru​be​go szkła pan​cer​ne​go w sta​lo​wych ra​mach, się​ga​ją​- ce aż do su​fi​tu. W każ​dej ta​fli znaj​do​wa​ły się dwa pro​sto​kąt​ne okra​to​wa​ne otwo​ry, je​den nad pa​- ra​pe​tem, dru​gi nie​co wy​żej niż na wy​so​ko​ści gło​wy, umoż​li​wia​ją​ce swo​bod​ne prze​cho​dze​nie dźwię​ku. Mniej​sza część po​miesz​cze​nia mia​ła sześć me​trów dłu​go​ści oraz ja​kieś dwa i pół me​tra sze​ro​- ko​ści. Sta​ły tam dwa fo​te​le od​wró​co​ne przo​dem do szyb, a po​mię​dzy nimi – mały sto​lik. W dal​szej czę​ści sta​ły fo​tel i dłu​ga ka​na​pa, żeby pa​cjent mógł usiąść albo się po​ło​żyć. Po stro​nie od​wie​dza​ją​cych fo​te​le mia​ły drew​nia​ne nogi, a opar​cia i sie​dzi​ska były pi​ko​wa​ne i wy​koń​czo​ne gu​zi​ka​mi. Za szkłem me​ble mia​ły nogi obi​te ta​pi​cer​ką i gład​kie po​dusz​ki, bez gu​zi​ków i gwoź​dzi ta​pi​cer​- skich. Ka​me​ry umiesz​czo​ne na su​fi​cie obej​mo​wa​ły całe po​miesz​cze​nie. Z bok​su straż​ni​ka Co​le​man Ha​nes mógł ob​ser​wo​wać wszyst​ko, ale nie mógł słu​chać. Przed wyj​ściem sa​ni​ta​riusz wska​zał pa​nel in​ter​ko​mu na ścia​nie obokdrzwi. – Pro​szę mnie we​zwać, kie​dy pan skoń​czy. John zo​stał sam. Sta​nął obokfo​te​la i cze​kał. Szkło wi​docz​nie mia​ło an​ty​od​bla​sko​wą po​wło​kę, po​nie​waż wi​dział tyl​ko nie​wy​raź​ny cień swo​- je​go od​bi​cia na wy​po​le​ro​wa​nej po​wierzch​ni.

Na ścia​nie w głę​bi, po stro​nie pa​cjen​ta, przez dwa za​kra​to​wa​ne okna było wi​dać za​ci​na​ją​cy deszcz i ciem​ne chmu​ry skłę​bio​ne groź​nie ni​czym rent​ge​now​ski ob​raz zło​śli​we​go no​wo​two​ru. Po le​wej stro​nie otwo​rzy​ły się drzwi i do czę​ści dla pa​cjen​tów wszedł Bil​ly Lu​cas. Miał na so​- bie kap​cie, sza​re ba​weł​nia​ne spodnie od dre​su i sza​ry pod​ko​szu​lekz dłu​gi​mi rę​ka​wa​mi. Jego twarz, gład​ka i przy​stoj​na, wy​da​wa​ła się szcze​ra, wręcz na​iw​na. Z ja​sną cerą i gę​sty​mi czar​ny​mi wło​sa​mi, cały ubra​ny na sza​ro przy​po​mi​nał je​den z uro​kli​wych por​tre​tów Edwar​da Ste​iche​na1 z lat dwu​dzie​stych i trzy​dzie​stych ze​szłe​go wie​ku. Je​dy​nym barw​nym ele​men​tem jego po​sta​ci, je​dy​nym ko​lo​rem po jego stro​nie szkła był ja​- sny, kla​row​ny, pło​mien​ny błę​kit oczu. Bil​ly nie wy​da​wał się ani pod​nie​co​ny, ani otę​pia​ły od le​ków. Prze​szedł nie​spiesz​nie przez po​- kój, wy​pro​sto​wa​ny i pew​ny sie​bie, z za​dzi​wia​ją​cą gra​cją. Pa​trzył na Joh​na, tyl​ko na Joh​na, od​kąd wszedł do po​ko​ju aż do chwi​li, kie​dy sta​nął na​prze​ciw​ko nie​go, po dru​giej stro​nie szkla​nej ścia​ny. – Nie je​steś psy​chia​trą – za​uwa​żył. Miał czy​sty, spo​koj​ny, me​lo​dyj​ny głos. Wcze​śniej śpie​- wał w chó​rze ko​ściel​nym. – Je​steś de​tek​ty​wem, praw​da? – Ca​lvi​no. Wy​dział za​bójstw. – Zło​ży​łem ze​zna​nia kil​ka dni temu. – Tak, wiem. – Do​wo​dy też świad​czą o tym, że ja to zro​bi​łem. – Tak, masz ra​cję. – Więc cze​go chcesz? – Zro​zu​mieć. Cień roz​ba​wie​nia po​ja​wił się na twa​rzy chłop​ca. Miał czter​na​ście lat, bez skru​pu​łów za​mor​do​- wał swo​ją ro​dzi​nę i był zdol​ny do nie​wy​sło​wio​ne​go okru​cień​stwa, ale z tym pół​u​śmie​chem nie wy​da​wał się zły ani za​do​wo​lo​ny z sie​bie, tyl​ko roz​ma​rzo​ny, jak​by wspo​mi​nał wy​ciecz​kę do par​- ku roz​ryw​ki lub pięk​ny dzień nad mo​rzem. – Zro​zu​mieć? – po​wtó​rzył. – To zna​czy… jaki mia​łem mo​tyw? – Nie po​wie​dzia​łeś, dla​cze​go to zro​bi​łeś. – To pro​ste. – Więc dla​cze​go? – Ru​ina – od​parł chło​piec.

2 Na​gle ze​rwał się wiatr i kro​ple desz​czu ni​czym sal​wy gru​be​go śru​tu za​bęb​ni​ły o pan​cer​ne szkło za​kra​to​wa​nych okien. Ten zim​ny dźwięk jak​by jesz​cze bar​dziej roz​pa​lił błę​kit​ne oczy chłop​ca, któ​re błysz​cza​ły te​raz ni​czym pło​mykga​zo​we​go pie​cy​ka. – Ru​ina – po​wtó​rzył John. – Co to zna​czy? Przez chwi​lę wy​da​wa​ło się, że Bil​ly Lu​cas za​mie​rza wy​ja​śnić, co miał na my​śli, ale po​tem tyl​ko wzru​szył ra​mio​na​mi. – Po​roz​ma​wiasz ze mną? – za​py​tał John. – Przy​nio​słeś mi coś? – To zna​czy pre​zent? Nie. Nic. – Na​stęp​nym ra​zem przy​nieś. – Co byś chciał? – Nie zgo​dzą się na nic ostre​go ani twar​de​go i cięż​kie​go. Książ​ki w mięk​kiej opra​wie wy​star​czą. Chło​piec był wzo​ro​wym uczniem i w pierw​szym roku na​uki w li​ceum prze​sko​czył dwie kla​sy. – Ja​kie książ​ki? – za​py​tał John. – Wszyst​ko jed​no. Czy​tam wszyst​ko i prze​ra​biam w gło​wie. W mo​ich wer​sjach każ​da książ​ka koń​czy się czy​jąś śmier​cią. Ci​che do​tąd bu​rzo​we nie​bo prze​mó​wi​ło peł​nym gło​sem. Bil​ly spoj​rzał na su​fit i uśmiech​nął się, jak​by za​grzmia​ło spe​cjal​nie dla nie​go. Od​chy​lił gło​wę, za​mknął oczy i stał nie​ru​cho​mo, cho​- ciaż grzmot ucichł. – Za​pla​no​wa​łeś te mor​der​stwa czy kie​ro​wa​łeś się im​pul​sem? Prze​ta​cza​jąc gło​wą z boku na bokni​czym śle​py gra​jekpo​rwa​ny mu​zy​ką, chło​piec po​wie​dział: – Och, John​ny, pla​no​wa​łem to od bar​dzo daw​na. – Od jakdaw​na? – Nie uwie​rzysz, jakdaw​no, John​ny. Daw​no, daw​no temu. – Kogo z nich za​bi​łeś naj​pierw? – Ja​kie to ma zna​cze​nie, sko​ro wszy​scy nie żyją? – Dla mnie ma – od​parł John Ca​lvi​no. Za okna​mi za​pa​la​ły się i ga​sły bły​ska​wi​ce, po szy​bach spły​wa​ły gru​be, drżą​ce kro​ple desz​czu, ry​su​jąc siat​kę ar​te​rii, któ​re pul​so​wa​ły przy każ​dym ośle​pia​ją​cym roz​bły​sku. – Naj​pierw za​bi​łem mat​kę, w kuch​ni. Sie​dzia​ła na wóz​ku in​wa​lidz​kim i wyj​mo​wa​ła kar​ton mle​- ka z lo​dów​ki. Upu​ści​ła go, kie​dy wbi​łem nóż. Prze​stał to​czyć gło​wą, ale wciąż stał z twa​rzą wznie​sio​ną do su​fi​tu i za​mknię​ty​mi ocza​mi. Roz​- chy​lił usta, pod​niósł ręce i po​wo​li prze​su​nął je w dół po tor​sie. Wy​glą​dał jakpo​grą​żo​ny w ci​chej eks​ta​zie. Ręce do​tar​ły do kro​cza, za​trzy​ma​ły się, a po​tem ru​szy​ły w górę, pod​cią​ga​jąc pod​ko​szu​lek.

– Tato sie​dział przy biur​ku w ga​bi​ne​cie. Wal​ną​łem go z tyłu dwa razy w gło​wę, a po​tem uży​- łem ostre​go roz​dwo​jo​ne​go koń​ca młot​ka. Prze​bił czasz​kę i wszedł tak głę​bo​ko, że nie mo​głem go wy​cią​gnąć. Ścią​gnął pod​ko​szu​lekprzez gło​wę i upu​ścił go na pod​ło​gę. Wciąż miał za​mknię​te oczy i od​rzu​co​ną do tyłu gło​wę. Dło​nie po​wo​li wę​dro​wa​ły po ob​na​żo​- nym brzu​chu, klat​ce pier​sio​wej i ra​mio​nach. Wy​da​wał się za​chwy​co​ny swo​ją skó​rą i cia​łem. – Bab​cia była na gó​rze w swo​im po​ko​ju, oglą​da​ła te​le​wi​zję. Wy​pa​dła jej sztucz​na szczę​ka, kie​- dy ją wal​ną​łem w twarz. To mnie roz​śmie​szy​ło. Za​cze​ka​łem, aż od​zy​ska przy​tom​ność, za​nim ją udu​si​łem sza​li​kiem. Opu​ścił gło​wę, otwo​rzył oczy i uniósł bla​de ręce do twa​rzy. Wpa​try​wał się w nie, jak​by w li​- niach dło​ni od​czy​ty​wał prze​szłość za​miast przy​szło​ści. – Po​tem zsze​dłem do kuch​ni. Chcia​ło mi się pić. Wy​pi​łem piwo i wy​ją​łem nóż z cia​ła mat​ki. John Ca​lvi​no przy​siadł na po​rę​czy fo​te​la. Wie​dział o wszyst​kim, o czym mó​wił chło​piec, z wy​jąt​kiem ko​lej​no​ści za​bójstw, któ​rej Bil​ly nie zdra​dził de​tek​ty​wom pro​wa​dzą​cym spra​wę. Le​karz są​do​wy opra​co​wał do​myśl​ny sce​na​riusz opar​ty na ma​te​ria​le do​wo​do​wym z miej​sca zbrod​ni, ale John mu​siał mieć pew​ność. Nadal oglą​da​jąc wła​sne ręce, Bil​ly Lu​cas po​wie​dział: – Moja sio​stra Ce​li​ne słu​cha​ła głu​piej mu​zy​ki w swo​im po​ko​ju. Prze​le​cia​łem ją, za​nim za​bi​- łem. Wie​dzia​łeś, że ją prze​le​cia​łem? – Tak. Chło​piec skrzy​żo​wał ra​mio​na i le​ni​wie głasz​cząc swo​je bi​cep​sy, po​now​nie spoj​rzał Joh​no​wi w oczy. – Po​tem dźgną​łem ją do​kład​nie dzie​więć razy, cho​ciaż my​ślę, że czwar​ty raz ją za​bił. Po pro​- stu nie chcia​łem takszyb​ko z nią skoń​czyć. Hu​cza​ły pio​ru​ny, stru​mie​nie desz​czu tłu​kły w dach, po​wie​trze zda​wa​ło się drgać od sła​bych fal wstrzą​so​wych. John od​bie​rał je przez mi​kro​sko​pij​ne ko​mór​ki wło​sko​wa​te w uchu we​wnętrz​nym i po​dej​rze​wał, że nie mia​ły nic wspól​ne​go z bu​rzą. Do​strzegł szy​der​stwo i wy​zwa​nie w błę​kit​nych oczach chłop​ca. – Dla​cze​go po​wie​dzia​łeś „do​kład​nie”? – Po​nie​waż, John​ny, nie dźgną​łem jej osiem razy ani dzie​sięć razy, tyl​ko do​kład​nie dzie​więć razy. Pod​szedł tak bli​sko do szkla​nej ścian​ki dzia​ło​wej, że nie​mal do​tknął jej no​sem. Jego oczy wy​- glą​da​ły jak sa​dzaw​ki peł​ne groź​by i nie​na​wi​ści, ale jed​no​cze​śnie przy​po​mi​na​ły opusz​czo​ne stud​- nie, w któ​rych sa​mot​nej głę​bi​nie coś uto​nę​ło. De​tek​tyw i chło​piec mie​rzy​li się wzro​kiem przez dłu​gi czas, za​nim John za​py​tał: – Czy ty w ogó​le ko​cha​łeś swo​ją ro​dzi​nę? – Jakmo​głem ją ko​chać, sko​ro jej pra​wie nie zna​łem? – Prze​cież by​łeś z nimi przez całe ży​cie. – Cie​bie znam le​piej od nich. Do szpi​ta​la sta​no​we​go ka​zał Joh​no​wi przy​je​chać nie​ja​sny, lecz upo​rczy​wy nie​po​kój. Ta roz​- mo​wa jesz​cze bar​dziej spo​tę​go​wa​ła wra​że​nie dys​kom​for​tu. Wstał z po​rę​czy fo​te​la. – Chy​ba jesz​cze nie idziesz? – za​py​tał Bil​ly.

– Masz mi coś wię​cej do po​wie​dze​nia? Chło​piec przy​gryzł dol​ną war​gę. John cze​kał jesz​cze przez chwi​lę na od​po​wiedź, po czym ru​szył do drzwi. – Zo​stań jesz​cze. Pro​szę! – za​wo​łał chło​piec drżą​cym, zmie​nio​nym gło​sem. John obej​rzał się i zo​ba​czył twarz wy​krzy​wio​ną cier​pie​niem, oczy peł​ne roz​pa​czy. – Po​móż mi – po​pro​sił chło​piec. – Tyl​ko ty mo​żesz mi po​móc. John wró​cił do szkla​ne​go prze​pie​rze​nia. – Na​wet gdy​bym chciał, te​raz nic nie mogę dla cie​bie zro​bić. Nikt nie może. – Ale ty wiesz. Ty wiesz. – Co ta​kie​go wiem? Jesz​cze przez chwi​lę Bil​ly Lu​cas wy​glą​dał jak prze​stra​szo​ne dziec​ko, za​gu​bio​ne i nie​pew​ne. Po​tem w jego oczach bły​snął triumf. Pra​wa ręka ze​śli​zgnę​ła się po pła​skim brzu​chu pod ela​stycz​ną gum​kę sza​rych ba​weł​nia​nych spodni. Lewą ręką Bil​ly szarp​nął spodnie w dół, a pra​wą skie​ro​wał stru​mień mo​czu na niż​szą krat​- kę w szkla​nej ścia​nie. Roz​bry​zgi cuch​ną​cej cie​czy prze​le​cia​ły przez sta​lo​wą krat​kę, ale John od​sko​czył do tyłu. Nig​- dy jesz​cze żad​ne szczy​ny nie śmier​dzia​ły takobrzy​dli​wie i nie wy​glą​da​ły takpa​skud​nie, żół​to​brą​- zo​we ni​czym sokze​psu​te​go owo​cu. Wi​dząc, że jego nie​do​szła ofia​ra zdą​ży​ła się cof​nąć, Bil​ly Lu​cas wy​ce​lo​wał wy​żej i za​czął po​- le​wać szkło od pra​wej do le​wej i z po​wro​tem. Za za​sło​ną fa​lu​ją​cej cie​czy jego twarz się roz​my​- wa​ła, jak​by za​mie​rzał się zde​ma​te​ria​li​zo​wać. John Ca​lvi​no na​ci​snął gu​zikin​ter​ko​mu przy drzwiach. – Skoń​czy​łem – po​wie​dział do Co​le​ma​na Ha​ne​sa. Nie cze​kał na sa​ni​ta​riu​sza, ale szyb​ko wy​szedł na ko​ry​tarz, żeby uciec od siar​ko​we​go smro​du ury​ny. Za jego ple​ca​mi chło​piec za​wo​łał: – Trze​ba było mi coś przy​nieść! Trze​ba było zło​żyć ofia​rę. De​tek​tyw za​mknął drzwi i obej​rzał swo​je buty w bla​sku ja​rze​nió​wek. Ani jed​na kro​pla nie ska​- zi​ła ich lśnią​cej po​wierzch​ni. Drzwi do we​sty​bu​lu się otwo​rzy​ły i John ru​szył w stro​nę Co​le​ma​na Ha​ne​sa, któ​re​go roz​mia​ry upo​dab​nia​ły go do mi​tycz​ne​go wo​jow​ni​ka wal​czą​ce​go z ol​brzy​ma​mi i smo​ka​mi.

3 Na pierw​szym pię​trze, po​ziom ni​żej niż cela Bil​ly’ego Lu​ca​sa, w kan​ty​nie dla per​so​ne​lu sta​ły au​to​ma​ty z na​po​ja​mi oraz nie​bie​skie pla​sti​ko​we krze​sła i sto​ły z la​mi​no​wa​ny​mi bla​ta​mi w cie​li​- stym ko​lo​rze. Na ścia​nie wi​sia​ła ta​bli​ca in​for​ma​cyj​na. John Ca​lvi​no i Co​le​man Ha​nes sie​dzie​li przy sto​le i po​pi​ja​li kawę z tek​tu​ro​wych kub​ków. W ka​- wie de​tek​ty​wa pły​wa​ło śle​pe bia​łe oko, od​bi​cie lam​py wpusz​czo​nej w su​fit nad jego gło​wą. – Smród i ciem​na bar​wa mo​czu to skut​ki le​ków, któ​re do​sta​je – wy​ja​śnił Ha​nes. – Ale jesz​cze nig​dy nic ta​kie​go nie zro​bił. – Miej​my na​dzie​ję, że to nie jest jego nowa for​ma au​to​ek​spre​sji. – Od cza​su HIV nie ry​zy​ku​je​my z pły​na​mi ustro​jo​wy​mi. Je​śli zno​wu to zro​bi, zwią​że​my go i za​ło​ży​my mu cew​nikna kil​ka dni, i niech sam zde​cy​du​je, czy mu się to opła​ca. – Ścią​gnie​cie so​bie wte​dy na karkpraw​ni​ków. – Wiem. Ale jakna nich na​szcza, prze​sta​ną wrzesz​czeć o na​ru​sza​niu praw oby​wa​tel​skich. Na pra​wej dło​ni sa​ni​ta​riu​sza John do​strzegł coś, cze​go wcze​śniej nie za​uwa​żył: czer​wo​no-nie​- bie​sko-czar​ny ta​tu​aż przed​sta​wia​ją​cy orła, kulę ziem​ską i ko​twi​cę, em​ble​mat Kor​pu​su Pie​cho​ty Mor​skiej Sta​nów Zjed​no​czo​nych. – Słu​żył pan tam? – Dwie tury. – Cięż​ka służ​ba. Ha​nes wzru​szył ra​mio​na​mi. – Cały ten kraj to dom wa​ria​tów, tyle że więk​szy od tego. – Czy pana zda​niem Bil​ly Lu​cas po​wi​nien być w szpi​ta​lu? Uśmiech sa​ni​ta​riu​sza był cien​ki jaknóż do fi​le​to​wa​nia. – Uwa​ża pan, że jego miej​sce jest w sie​ro​ciń​cu? – Po pro​stu pró​bu​ję go zro​zu​mieć. Jest za mło​dy na wię​zie​nie dla do​ro​słych i zbyt nie​bez​piecz​- ny na dom po​praw​czy. Więc może wsa​dzi​li go tu​taj, bo nie mie​li co z nim zro​bić. My​śli pan, że to wa​riat? Ha​nes do​pił kawę i zgniótł w gar​ści pa​pie​ro​wy ku​bek. – Je​śli nie wa​riat, to kto? – Wła​śnie o to py​tam. – Wy​da​wa​ło mi się, że pan zna od​po​wiedź. Mia​łem wra​że​nie, że pan za​su​ge​ro​wał „albo” na koń​cu py​ta​nia. – Ni​cze​go nie su​ge​ro​wa​łem – za​pew​nił go John. – Na​wet je​śli to nie wa​riat, za​cho​wu​je się jak wa​riat, więc na jed​no wy​cho​dzi. – Ha​nes rzu​cił zgnie​cio​ny ku​bek w stro​nę ko​sza na śmie​ci i tra​fił. – My​śla​łem, że ta spra​wa jest już za​mknię​ta. Po co pana przy​sła​li? John nie za​mie​rzał się przy​zna​wać, że wca​le go nie przy​dzie​lo​no do tej spra​wy.

– Czy przed na​szą roz​mo​wą ktoś po​dał Bil​ly’emu moje na​zwi​sko? Ha​nes po​wo​li po​krę​cił gło​wą. Przy​po​mi​nał czołg ob​ra​ca​ją​cy wie​życz​kę w po​szu​ki​wa​niu celu. – Nie. Po​wie​dzia​łem mu, że ma go​ścia, któ​ry za​żą​dał wi​dze​nia. Mia​łem kie​dyś sio​strę, John. Zo​sta​ła zgwał​co​na i za​mor​do​wa​na. Nie mam współ​czu​cia dla ta​kich jakBil​ly. – Pań​ska sio​stra… jakdaw​no temu? – Dwa​dzie​ścia dwa lata. Ale wy​da​je mi się, jak​by to było wczo​raj. – Za​wsze takjest – mruk​nął John. Sa​ni​ta​riusz wy​ło​wił z kie​sze​ni na bio​drze port​fel i otwo​rzył go na ce​lo​fa​no​wej prze​gród​ce, w któ​rej trzy​mał zdję​cie za​mor​do​wa​nej sio​stry. – An​ge​la De​ni​se. – Bar​dzo ład​na. Ile ma lat na tym zdję​ciu? – Sie​dem​na​ście. W tym wie​ku zgi​nę​ła. – Ska​za​li ko​goś? – Fa​cet sie​dzi w jed​nym z tych no​wych wię​zień. Pry​wat​na cela. Ma wła​sny te​le​wi​zor. Te​raz po​zwa​la​ją im na wła​sne te​le​wi​zo​ry. I na wi​zy​ty mał​żeń​skie. Kto wie, na co jesz​cze im po​zwa​la​- ją. Ha​nes scho​wał port​fel. Te​raz, kie​dy John Ca​lvi​no wie​dział o jego sio​strze, po​strze​gał go zu​peł​- nie in​a​czej. – Przed​sta​wi​łem się Bil​ly’emu jako de​tek​tyw Ca​lvi​no. Nie wy​mie​ni​łem imie​nia, jed​nak chło​- pakmó​wił do mnie John​ny. Spe​cjal​nie to pod​kre​ślał. – Ka​ren Eisler w re​cep​cji… wi​dzia​ła pana od​zna​kę. Ale nie mo​gła po​wie​dzieć nic Lu​ca​so​wi. On nie ma te​le​fo​nu w po​ko​ju. – Jest ja​kieś inne wy​ja​śnie​nie? – Może pana okła​ma​łem. – Na​wet nie bio​rę pod uwa​gę ta​kiej moż​li​wo​ści. – John mil​czał przez chwi​lę, za​nim zno​wu się ode​zwał: – Co​le​man, nie bar​dzo wiem, jako to za​py​tać. Ha​nes cze​kał, nie​ru​cho​my jak po​sąg. Na​wet nie drgnął. Nig​dy nie wy​ma​chi​wał rę​ka​mi, kie​dy wy​star​czy​ło unieść brew. – Wiem, że prze​nie​śli go tu​taj do​pie​ro przed czte​re​ma dnia​mi – mó​wił da​lej John. – Ale czy pan za​uwa​żył, żeby ro​bił coś… dziw​ne​go? – Poza pró​bą ob​si​ka​nia gli​nia​rza? – Nie spo​tka​łem się z tym jesz​cze, jed​nak nie uwa​żam tego za dziw​ne. Spo​dzie​wa​łem się po nim agre​sji. Cho​dzi mi ra​czej o coś… nie​zwy​kłe​go. Po na​my​śle Ha​nes po​wie​dział: – Cza​sa​mi mówi do sie​bie. – Pra​wie każ​de​mu się to zda​rza. – Nie w trze​ciej oso​bie. John po​chy​lił się w jego stro​nę. – Pro​szę mi po​wie​dzieć, jakto wy​glą​da. – No, zwy​kle za​da​je py​ta​nia. Mówi: „Ład​ny dzień, praw​da, Bil​ly?”. Albo: „Jak tu cie​pło i przy​- tul​nie, Bil​ly. Praw​da, że jest cie​pło i przy​tul​nie?”. Naj​czę​ściej pyta sie​bie, czy się do​brze bawi. – Tak? Co do​kład​nie mówi? – „Ale za​ba​wa, praw​da, Bil​ly? Do​brze się ba​wisz, Bil​ly? Mia​łeś kie​dyś lep​szą za​ba​wę, Bil​ly?”.

Kawa Joh​na wy​sty​gła. Od​su​nął ku​bek. – Czy kie​dy​kol​wiekod​po​wia​da na wła​sne py​ta​nia? Co​le​man Ha​nes za​sta​na​wiał się przez chwi​lę. – Nie, chy​ba nig​dy. – Nie pro​wa​dzi ze sobą roz​mo​wy? – Nie, tyl​ko za​da​je so​bie py​ta​nia. Re​to​rycz​ne py​ta​nia, któ​re nie wy​ma​ga​ją od​po​wie​dzi. To nie wy​da​je się ta​kie dzi​wacz​ne, do​pó​ki pan tego nie usły​szy. John uświa​do​mił so​bie, że ma​chi​nal​nie ob​ra​ca na pal​cu ob​rącz​kę. – Po​wie​dział mi, że lubi książ​ki. – Wol​no mu czy​tać książ​ki w mięk​kiej opra​wie. Mamy tu nie​du​żą bi​blio​te​kę. – Co czy​ta? – Nie zwró​ci​łem uwa​gi. – Re​la​cje z praw​dzi​wych mor​derstw? Opar​te na fak​tach? Ha​nes po​krę​cił gło​wą. – Nie mamy nic ta​kie​go. Dla pa​cjen​tów w ro​dza​ju Bil​ly’ego ta​kie książ​ki by​ły​by zbyt… pod​- nie​ca​ją​ce. – Czy pro​sił o opi​sy praw​dzi​wych zbrod​ni? – Mnie nig​dy. Może ko​goś in​ne​go. John wy​jął swo​ją służ​bo​wą wi​zy​tów​kę z prze​gród​ki le​gi​ty​ma​cji i prze​su​nął po sto​le. – Z przo​du jest nu​mer do biu​ra. Na od​wro​cie za​pi​sa​łem nu​mer do​mo​wy i ko​mór​ki. Pro​szę za​- dzwo​nić, je​śli coś się wy​da​rzy. – Na przy​kład co? – Coś nie​zwy​kłe​go. Coś, co spra​wi, że pan po​my​śli o mnie. Cho​le​ra, nie wiem. Ha​nes wsu​nął wi​zy​tów​kę do kie​sze​ni ko​szu​li. – Jakdłu​go jest pan żo​na​ty? – za​py​tał. – W grud​niu mi​nie pięt​na​ście lat. A co? – Przez cały czas, kie​dy tu sie​dzi​my, ob​ra​ca pan ob​rącz​kę na pal​cu, jak​by pan spraw​dzał, czy ją ma. Jak​by pan nie mógł się bez niej obejść. – Nie przez cały czas – za​pro​te​sto​wał John, cho​ciaż za​le​d​wie przed chwi​lą za​uwa​żył, że bawi się ob​rącz​ką. – Pra​wie przez cały czas – upie​rał się sa​ni​ta​riusz. – Może to pan po​wi​nien być de​tek​ty​wem. John wstał z tru​dem, jak​by przy​gnia​ta​ło go że​la​zne jarz​mo. Co​le​man rów​nież dźwi​gał cię​żar. John miał na​dzie​ję, że nie​sie swój cię​żar z god​no​ścią, po​dob​nie jaksa​ni​ta​riusz.

4 Po prze​krę​ce​niu klu​czy​ka w sta​cyj​ce sil​nik za​pa​lił gład​ko, po​tem jed​nak ford za​trząsł się od moc​ne​go łup​nię​cia. Za​sko​czo​ny John Ca​lvi​no spoj​rzał w lu​ster​ko wstecz​ne, żeby spraw​dzić, co ude​rzy​ło w jego tyl​ny zde​rzak. Nie zo​ba​czył na pod​jeź​dzie żad​ne​go in​ne​go sa​mo​cho​du. John nadal stał pod szpi​tal​nym por​ty​kiem. Zo​sta​wił sil​nik na ja​ło​wym bie​gu, wy​siadł i prze​- szedł na tył sa​mo​cho​du. W zim​nym po​wie​trzu z rury wy​de​cho​wej bu​cha​ły kłę​by bia​łych spa​lin, ale wszyst​ko wy​da​wa​ło się w po​rząd​ku. Prze​szedł na stro​nę pa​sa​że​ra, gdzie rów​nież nie za​uwa​żył żad​nych uszko​dzeń, i przy​kląkł na jed​no ko​la​no, żeby zaj​rzeć pod spód. Nic nie zwi​sa​ło z pod​wo​zia, nic nie prze​cie​ka​ło. Ude​rze​nie było zbyt sil​ne i gło​śne, żeby je zlek​ce​wa​żyć. Pod​niósł ma​skę, ale sil​nikwy​glą​dał cał​kiem nor​mal​nie. Może jego żona Ni​co​let​te scho​wa​ła coś do ba​gaż​ni​ka i te​raz się prze​wró​ci​ło? Się​gnął przez otwar​te drzwi po stro​nie kie​row​cy, wy​łą​czył sil​nik i wy​jął klu​czy​ki ze sta​cyj​ki. Po​tem otwo​rzył ba​gaż​nik, jed​nakoka​zał się pu​sty. Usiadł za kie​row​ni​cą i zno​wu uru​cho​mił sil​nik. Ło​mot i wstrząs się nie po​wtó​rzy​ły. Wszyst​ko wy​da​wa​ło się w po​rząd​ku. Ru​szył spod ka​pią​cych ga​łę​zi bu​ków, opu​ścił te​ren szpi​ta​la i nie​speł​na dwa ki​lo​me​try da​lej przy lo​kal​nej dro​dze zna​lazł po​bo​cze na tyle sze​ro​kie, żeby za​par​ko​wać poza jezd​nią. Zo​sta​wił sil​nik na cho​dzie, ale wy​łą​czył wy​cie​racz​ki. Przed​ni fo​tel miał elek​trycz​ne ste​ro​wa​nie. John od​su​nął go jaknaj​da​lej od kie​row​ni​cy. Była to ja​kaś wiej​ska oko​li​ca. Po le​wej stro​nie dro​gi roz​cią​ga​ły się pła​skie pola, po pra​wej wzno​si​ła łąka. Na sto​ku ro​sło kil​ka dę​bów, nie​mal czar​nych na tle bla​do​zie​lo​nej tra​wy. Po​mię​dzy łąką a po​bo​czem jezd​ni stał roz​chwie​ru​ta​ny płot z bu​twie​ją​cych szta​chet, cze​ka​jąc na swój osta​- tecz​ny upa​dek. Wiatr świsz​czał i ję​czał, deszcz siekł w okna ze wszyst​kich stron. Za ocie​ka​ją​cy​mi wodą szy​ba​- mi pola i łąki roz​pły​wa​ły się w amor​ficz​ny pej​zaż ze snu. Pra​ca Joh​na jako de​tek​ty​wa przy​po​mi​na​ła pra​cę sto​la​rza. Za​czy​nał od teo​rii, po​dob​nie jaksto​- larz za​czy​na od ry​sun​ków tech​nicz​nych. Bu​do​wał spra​wę z fak​tów rów​nie na​ma​cal​nych jak drew​no i gwoź​dzie. Po​li​cyj​ne śledz​two, po​dob​nie jak ro​bie​nie me​bli, wy​ma​ga​ło wy​obraź​ni prze​strzen​nej i pra​cy umy​sło​wej. Po prze​słu​cha​niach John za​zwy​czaj znaj​do​wał so​bie ja​kieś spo​koj​ne miej​sce, żeby w sa​mot​no​ści prze​my​śleć na świe​żo wszyst​ko, cze​go się do​wie​dział, i spraw​dzić, czy nowe tro​py pa​su​ją do sta​rych. Na fo​te​lu pa​sa​że​ra le​żał jego lap​top. John otwo​rzył go na de​sce roz​dziel​czej. Kil​ka dni wcze​śniej ścią​gnął i za​pi​sał roz​mo​wę z nu​me​rem 911, któ​rą Bil​ly od​był tam​tej krwa​- wej nocy. Te​raz ją od​two​rzył.

– Le​piej przy​jedź​cie. Oni wszy​scy nie żyją. – Kto nie żyje, pro​szę pana? – Moja mat​ka, oj​ciec, bab​ka. Moja sio​stra. – Kto mówi? – Bil​ly Lu​cas. Mam czter​na​ście lat. – Jaki jest twój ad​res? – Już go zna​cie. Wy​sko​czył na ekra​nie, kie​dy za​dzwo​ni​łem. – Czy spraw​dza​łeś ozna​ki ży​cia? – Tak, bar​dzo do​kład​nie spraw​dzi​łem. – Czy masz prze​szko​le​nie w udzie​la​niu pierw​szej po​mo​cy? – Wierz​cie mi, oni nie żyją. Za​bi​łem ich. Za​bi​łem na amen. – Za​bi​łeś ich? Synu, je​śli to żart… – To nie żart. Żar​ty się skoń​czy​ły. Za​żar​to​wa​łem z nich wszyst​kich. Za​żar​to​wa​łem na śmierć. Przy​jedź​cie zo​ba​czyć, jak z nich za​żar​to​wa​łem. Coś pięk​ne​go. Do zo​ba​cze​nia. Cze​kam na gan​ku przed do​mem. Po lo​kal​nej dro​dze prze​je​cha​ły dwa po​jaz​dy z za​pa​lo​ny​mi świa​tła​mi. Przez za​le​wa​ne desz​- czem, za​pa​ro​wa​ne okna wy​glą​da​ły jakba​ty​ska​fy su​ną​ce po dnie oce​anu. John pa​trzył, jak mo​kra czar​na na​wierzch​nia roz​bły​sku​je w re​flek​to​rach sa​mo​cho​dów, a w ocie​ka​ją​cych wodą szy​bach mi​go​czą ja​skra​we od​bi​cia, jesz​cze bar​dziej znie​kształ​ca​jąc rze​- czy​wi​stość. W gło​wie miał za​męt i de​ner​wo​wał się, że błą​dzi we mgle prze​są​dów. Dry​fo​wał w cza​sie i prze​strze​ni, za​gu​bio​ny we wspo​mnie​niach. Dwa​dzie​ścia lat wcze​śniej i pół kon​ty​nen​tu da​lej zo​sta​ły za​mor​do​wa​ne czte​ry oso​by. Ro​dzi​na Val​da​ne’ów. Miesz​ka​li nie​ca​łe pół ki​lo​me​tra od domu, w któ​rym do​ra​stał John Ca​lvi​no. Znał ich wszyst​kich. Cho​dził do szko​ły z Dar​cy Val​da​ne i se​kret​nie się w niej pod​ko​chi​wał. Miał wte​dy czter​na​ście lat. Eli​za​beth Val​da​ne, mat​ka Dar​cy, zo​sta​ła dźgnię​ta no​żem ku​chen​nym. Zna​le​zio​no ją mar​twą w kuch​ni, po​dob​nie jak San​drę Lu​cas, mat​kę Bil​ly’ego. Obie ko​bie​ty po​ru​sza​ły się na wóz​kach in​- wa​lidz​kich. Mąż Eli​za​beth, An​tho​ny Val​da​ne, zo​stał bru​tal​nie za​tłu​czo​ny młot​kiem cie​siel​skim. Za​bój​ca po​zo​sta​wił ostry ko​niec na​rzę​dzia w roz​łu​pa​nej czasz​ce ofia​ry – tak jak Bil​ly zo​sta​wił mło​tek w czasz​ce ojca. An​tho​ny’ego za​ata​ko​wa​no, kie​dy sie​dział przy warsz​ta​cie w ga​ra​żu; Ro​bert Lu​cas zgi​nął w swo​im ga​bi​ne​cie. Kie​dy mło​tek opadł, An​tho​ny ro​bił wła​śnie do​mek dla pta​ków; Ro​bert wy​pi​- sy​wał czekdla spół​ki ener​ge​tycz​nej. Pta​ki nie do​sta​ły dom​ku; ra​chun​ki nie zo​sta​ły za​pła​co​ne. Vic​to​ria, owdo​wia​ła sio​stra Eli​za​beth, któ​ra miesz​ka​ła z ro​dzi​ną Val​da​ne’ów, zo​sta​ła ude​rzo​na w twarz i udu​szo​na czer​wo​nym je​dwab​nym sza​lem. Ann Lu​cas, bab​kę Bil​ly’ego, od nie​daw​na wdo​wę, rów​nież po​bi​to, a po​tem udu​szo​no z taką za​cie​kło​ścią, że szal – też czer​wo​ny – we​rż​nął się jej głę​bo​ko w gar​dło. Ro​dzaj po​kre​wień​stwa tych ko​biet z za​mor​do​wa​ny​mi ro​dzi​na​mi nie był iden​tycz​ny, lecz upior​nie po​dob​ny. Pięt​na​sto​let​nia Dar​cy Val​da​ne zo​sta​ła zgwał​co​na, za​nim za​dźga​no ją tym sa​mym no​żem rzeź​- nic​kim, któ​rym ode​bra​no ży​cie jej mat​ce. Dwa​dzie​ścia lat póź​niej Ce​li​ne Lu​cas, lat szes​na​ście, tak​że zo​sta​ła zgwał​co​na – a po​tem za​mor​do​wa​na tym sa​mym no​żem, któ​rym za​bi​to jej mat​kę.

Dar​cy mia​ła dzie​więć ran od noża. Ce​li​ne rów​nież dźgnię​to dzie​więć razy. „Po​tem dźgną​łem ją do​kład​nie dzie​więć razy…”. „Dla​cze​go po​wie​dzia​łeś » do​kład​nie« ?”. „Po​nie​waż, John​ny, nie dźgną​łem jej osiem razy ani dzie​sięć razy, tyl​ko do​kład​nie dzie​więć razy”. W obu przy​pad​kach ko​lej​ność mor​derstw była taka sama: mat​ka, oj​ciec, owdo​wia​ła ciot​ka lub bab​ka i na koń​cu cór​ka. Ka​ta​log w lap​to​pie Joh​na Ca​lvi​na za​wie​rał do​ku​ment za​ty​tu​ło​wa​ny Wte​dy-Te​raz, utwo​rzo​ny w cią​gu ostat​nich kil​ku dni, z ze​sta​wie​niem po​do​bieństw po​mię​dzy mor​der​stwa​mi ro​dzi​ny Val​da​- ne’ów i ro​dzi​ny Lu​ca​sów. John nie mu​siał go otwie​rać, bo znał go na pa​mięć. Cię​ża​rów​ka z plat​for​mą, prze​wo​żą​ca wiel​kie czę​ści ma​szyn rol​ni​czych, prze​mknę​ła obok z ry​- kiem, wzbi​ja​jąc fon​tan​nę brud​nej wody. W ni​kłym świe​tle wy​glą​da​ła jakol​brzy​mi pre​hi​sto​rycz​- ny owad i po​głę​bia​ła nie​re​al​ną at​mos​fe​rę tego desz​czo​we​go po​po​łu​dnia. Bez​piecz​ny w ko​ko​nie swo​je​go sa​mo​cho​du, nie​prze​rwa​nie chło​sta​ne​go stru​ga​mi desz​czu, John za​sta​na​wiał się nad twa​rza​mi dwóch mor​der​ców, któ​re w jego wy​obraź​ni to po​więk​sza​ły się, to znów zmniej​sza​ły ni​czym dwa księ​ży​ce. Lu​ca​sów za​bił czło​nek ro​dzi​ny, przy​stoj​ny błę​kit​no​oki Bil​ly, wzo​ro​wy uczeń śpie​wa​ją​cy w chó​rze ko​ściel​nym, o gład​kiej i nie​win​nej twa​rzy. Ro​dzi​nę Val​da​ne’ów, któ​ra nie mia​ła syna, za​mor​do​wał in​truz, nie tak atrak​cyj​ny z wy​glą​du jak Bil​ly Lu​cas. Po tej tra​ge​dii zbrod​niarz z prze​szło​ści za​ka​to​wał jesz​cze trzy inne ro​dzi​ny. Pod​- czas ostat​nie​go na​pa​du zo​stał za​strze​lo​ny. Po​zo​sta​wił dzien​nik, set​ki ręcz​nie za​pi​sa​nych stron, z któ​rych wy​ni​ka​ło, że za​bi​jał wie​lo​krot​nie jesz​cze przed Val​da​ne’ami, ale tyl​ko po​je​dyn​cze oso​by. Nie po​da​wał na​zwisk ani nie wy​mie​niał miejsc, w któ​rych po​peł​nił te zbrod​nie. Nie lu​bił się prze​chwa​lać, do​pó​ki nie za​czął za​bi​jać ca​łych ro​dzin – do​pie​ro wte​dy po​czuł, że jego dzia​łal​ność za​słu​gu​je na uzna​nie. Oprócz obrzy​dli​wej hi​- sto​rii jego po​cząt​ków dzien​nik skła​dał się głów​nie z obłą​kań​cze​go pseu​do​fi​lo​zo​ficz​ne​go beł​ko​tu o śmier​ci przez małe „ś” i o tym, jakto jest być Śmier​cią pi​sa​ną wiel​ką li​te​rą. Wie​rzył, że stał się „nie​śmier​tel​nym aspek​tem” ko​stu​chy. Na​praw​dę na​zy​wał się Al​ton Tur​ner Blac​kwo​od, ale przy​brał na​zwi​sko Asmo​de​usz. Pro​wa​dził wę​drow​ny tryb ży​cia, nie​ustan​nie po​dró​żo​wał ukra​dzio​ny​mi sa​mo​cho​da​mi, po​cią​ga​mi to​wa​ro​- wy​mi albo au​to​bu​sa​mi jako pa​sa​żer z bi​le​tem. Sy​piał, gdzie po​pa​dło – w przy​własz​czo​nych sa​- mo​cho​dach, opusz​czo​nych bu​dyn​kach i schro​ni​skach dla bez​dom​nych, w wy​lo​tach prze​pu​stów i pod mo​sta​mi, na tyl​nych sie​dze​niach po​obi​ja​nych sa​mo​cho​do​wych wra​ków na zło​mo​wi​skach, w nie​za​mknię​tych szo​pach, raz na​wet no​co​wał w otwar​tym gro​bie pod bal​da​chi​mem usta​wio​- nym przed po​ran​nym po​grze​bem i kil​ka razy w ko​ściel​nych piw​ni​cach. Miał sto dzie​więć​dzie​siąt pięć cen​ty​me​trów wzro​stu i był chu​dy jakszcza​pa, ale sil​ny. Ogrom​- ne dło​nie o szpa​tuł​ko​wa​tych pal​cach, roz​płasz​czo​nych na koń​cach ni​czym przy​lgi ro​pu​chy. Duże ko​ści​ste nad​garst​ki przy​po​mi​na​ją​ce złą​cza koń​czyn ro​bo​ta, ra​mio​na dłu​gie jaku oran​gu​ta​na. Gru​- be, zde​for​mo​wa​ne ło​pat​ki przy​po​mi​na​ły skrzy​dła nie​to​pe​rza zwi​nię​te pod ko​szu​lą. Po za​mor​do​wa​niu każ​dej z trzech ro​dzin dzwo​nił pod nu​mer 911, ale nie z miej​sca zbrod​ni, tyl​- ko z pu​blicz​ne​go te​le​fo​nu. Przez próż​ność chciał, żeby zna​le​zio​no cia​ła, za​nim eks​pre​syj​ny pro​ces roz​kła​du przy​ćmi jego rę​ko​dzie​ło. Nie żył od daw​na i czte​ry spra​wy za​mknię​to. Wszyst​kie mor​der​stwa zo​sta​ły po​peł​nio​ne w ma​-

łej miej​sco​wo​ści nie​dy​spo​nu​ją​cej od​po​wied​ni​mi środ​ka​mi, żeby ar​chi​wi​zo​wać te​le​fo​nicz​ne zgło​sze​nia. Z trzech wia​do​mo​ści po​zo​sta​wio​nych przez za​bój​cę za​cho​wa​ła się tyl​ko jed​na, do​ty​- czą​ca dru​giej ro​dzi​ny, Sol​len​bur​gów. Po​przed​nie​go dnia John po​pro​sił o ko​pię na​gra​nia, rze​ko​mo w związ​ku ze spra​wą Lu​ca​sa, i otrzy​mał ją e-ma​ilem jako plikMP3, któ​ry prze​niósł do lap​to​pa. Te​raz po​now​nie go od​two​rzył. Blac​kwo​od miał głos przy​po​mi​na​ją​cy zgrzyt pil​ni​ka po że​la​znej szta​bie, ale kie​dy dzwo​nił pod 911, mó​wił szep​tem, żeby utrud​nić iden​ty​fi​ka​cję. Ten szept brzmiał jakod​gło​sy wy​da​wa​ne przez po​tom​stwo węża i szczu​ra. – Za​bi​łem ro​dzi​nę Sol​len​bur​gów. Przy​jedź​cie na Bran​dy​wi​ne Lane osiem​set sześć​dzie​siąt sześć. – Pro​szę mó​wić gło​śniej. Niech pan po​wtó​rzy. – Je​stem tym sa​mym ar​ty​stą, któ​ry za​ła​twił ro​dzi​nę Val​da​ne’ów. – Prze​pra​szam, nie sły​szę wy​raź​nie. – Nie za​trzy​ma​cie mnie przy te​le​fo​nie tak dłu​go, żeby mnie na​mie​rzyć. – Pro​szę pana, niech pan mówi gło​śniej… – Przy​jedź​cie zo​ba​czyć, co zro​bi​łem. Coś pięk​ne​go. Kie​dy Bil​ly Lu​cas za​dzwo​nił pod 911, po​wie​dział: „Przy​jedź​cie zo​ba​czyć, jak z nich za​żar​to​- wa​łem. Coś pięk​ne​go”. Dla każ​de​go po​li​cyj​ne​go de​tek​ty​wa zbież​no​ści po​mię​dzy tymi dwo​ma mor​der​stwa​mi po​peł​- nio​ny​mi w od​stę​pie dwu​dzie​stu lat ozna​cza​ły tyl​ko, że Bil​ly Lu​cas czy​tał o zbrod​niach Al​to​na Tur​ne​ra Blac​kwo​oda i na​śla​do​wał je, aby zło​żyć za​bój​cy hołd. Ale Bil​ly nie wy​mie​nił na​zwi​ska Blac​kwo​oda. Nie wspo​mniał ani sło​wem o źró​dłach swo​jej in​spi​ra​cji. Za​py​ta​ny o mo​tyw, od​po​wie​dział tyl​ko: „Ru​ina”. Grzmo​ty hu​cza​ły i ci​chły, bły​ska​wi​ce za​pa​la​ły się i ga​sły. Kil​ka sa​mo​cho​dów oso​bo​wych i cię​ża​ró​wekjak​by prze​pły​nę​ło obokna fali po​wo​dzi. Szpi​tal sta​no​wy znaj​do​wał się go​dzi​nę jaz​dy od mia​sta, w któ​rym miesz​kał John i gdzie miał umó​wio​ne spo​tka​nie przed po​wro​tem do domu. Prze​su​nął fo​tel kie​row​cy do przo​du, włą​czył wy​- cie​racz​ki, zwol​nił ha​mu​lec ręcz​ny i wrzu​cił bieg. Nie chciał my​śleć o tym, o czym my​ślał, ale ta myśl nie da​wa​ła się uci​szyć, na​tręt​na jakgłos straż​ni​ka. Ktoś lub coś gro​zi​ło jego żo​nie i dzie​ciom. Jego ro​dzi​na, a wcze​śniej dwie inne, zna​la​zła się w śmier​tel​nym nie​bez​pie​czeń​stwie i nie wie​- dział, czy zdo​ła ko​goś oca​lić.