uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 757 909
  • Obserwuję766
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 978

Dean R. Koontz - Inwazja

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Dean R. Koontz - Inwazja.pdf

uzavrano EBooki D Dean R. Koontz
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 125 osób, 96 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 399 stron)

Dean KOONTZ Inwazja Z angielskiego przełożył KRZYSZTOF SOKOŁOWSKI Książkę tę poświęcam Timowi i Serenie Powersom oraz Jimowi i Viki Blaylock, ponieważ oni też są robotnikami w tej winnicy i dlatego, iż uważam, że tak dziwna opowieść powinna być zadedykowana dziwnym ludziom. O, widziałem ja aktorów, nawet rzęsistymi przyjmowanych oklaskami, którzy, a nie chcę być zbyt surowym, ni z ruchu, ni z akcentu niepodobni ani do chrześcijanina, ani do poganina, ani nawet do człowieka. William Szekspir Hamlet akt III, scena 2, przel. Leon Ulrich Nadzieja to słup Wspierający świat. Nadzieja to marzenie Budzącego się człowieka. Pliniusz Starszy Trzymam stronę niezdecydowanych, afirmujących życie samo w sobie. Oliver Wendell Holmes, Jr. Część pierwsza Oczy Zmierzchu ...cicha, smutna muzyka ludzkości... William Wordsworth Ludzkość nie zawsze jest piękna. Niektórzy najgorsi mordercy bywali piękni. Słowo „ludzkość” nie zawsze brzmi pięknie i pieści ucho, bo każdy komiwojażer potrafi nakazać wężowi tańczyć, a niektórzy nie są zbyt ludzcy. Człowiek okazuje swoje człowieczeństwo, gdy jest przy tobie, kiedy go potrzebujesz, kiedy przytula cię do serca, kiedy obdarza dobrym słowem, kiedy nie czujesz przy nim samotności, kiedy potrafi skłonić cię, byś walczył w jego wojnie. Na tym polega człowieczeństwo, jeśli już chcecie wiedzieć. Gdyby na świecie było go

choć odrobinę więcej, moglibyśmy wydostać się z bagna, w którym tkwimy... a przynajmniej przestać się w nim pogrążać, co robimy od tak dawna. Anonimowy wędrowny kaznodzieja 1 Wesołe miasteczko Tego roku w Dallas zamordowano prezydenta. Położyło to kres naszej niewinności, pewnemu sposobowi myślenia i życia, a niektórzy, pogrążeni w rozpaczy, twierdzili nawet, że umarła także nadzieja. Jednak choć spod opadających jesienią liści ukazuje się szkielet drzewa, wiosna przywraca lasom życie. Umiera ukochana babcia, lecz stratę wynagradza dzieciom to, że wchodzą w świat silne i w ciekawsze życie. Kres tego dnia jest początkiem następnego. W nieskończonym wszechświecie nic się nie kończy, nie ostatecznie, a już z pewnością nie kończy się nadzieja. Z popiołów starych czasów rodzą się nowe, narodziny zaś to nadzieja. Rok po zabójstwie prezydenta narodzili się Beatlesi, nowy kierunek we współczesnej sztuce, na zawsze zmieniający sposób patrzenia na świat, a także zdrowa nieufność do władz. Jeśli jednocześnie w żyzną ziemię wsiano ziarna wojny, to powinniśmy czerpać z tego lekcję, że - jak nadzieja - strach, ból i rozpacz są naszymi nieodłącznymi towarzyszami w marszu przez życie. Odbieramy naukę, która nie pójdzie w las. Na teren wesołego miasteczka wtargnąłem w szóstym miesiącu siedemnastego roku życia, w najciemniejszych godzinach sierpniowej nocy, ponad trzy miesiące przed zabójstwem w Dallas. Zdarzenia następnego tygodnia miały zmienić mnie tak głęboko, jak zabójstwo Kennedy’ego zmieniło naród, choć gdy wjechałem na ogrodzoną, opustoszałą drogę, nie wyglądała ona na miejsce zdolne zmienić czyjeś przeznaczenie. Była czwarta rano. Wesołe miasteczko nie funkcjonowało od dobrych czterech godzin. Właściciele zamknęli diabelski młyn, karuzelę z samolocikami, tor samochodzików elektrycznych i inne poważniejsze atrakcje. Zamknięte były stoiska półnagich tancerek, namiociki siłaczy, miejsca, gdzie można było nielegalnie zagrać w pokerka i te, gdzie rzucano lekkimi piłeczkami do butelek. Światła zgasły, muzyka umilkła, po jarmarcznym przepychu nie pozostał ślad. Klienci wrócili do domów, więc ci, którzy zarabiali na klientach, także znikli w przyczepach stojących na łączce na południe od ich miejsca pracy. Krasnale, dziwki i dziewczęta od tańca erotycznego, naganiacze, właściciele atrakcji takich jak rzucanie piłeczką w butelkę i narzucanie na nią gumowego krążka, facet zarabiający na życie sprzedażą waty cukrowej i kobieta mocząca jabłka w karmelu, kobieta z brodą trój oki mężczyzna i wszyscy

inni spali lub cierpieli na bezsenność, lub kochali się, zupełnie jakby byli zwykłymi, przeciętnymi obywatelami... którymi na tym świecie rzeczywiście byli. Księżyc w trzeciej kwadrze, wędrujący przez skraj nieboskłonu, nadal był wystarczająco wysoko, by rzucać na ziemię srebrzysty, śnieżny blask, niezbyt pasujący do gorącej, dusznej, cmentarnej atmosfery sierpniowej nocy w Pensylwanii. Spacerując po terenie miasteczka i chłonąc atmosferę miejsca, ze zdziwieniem zauważyłem, jak blade są moje dłonie w tym niesamowitym świetle; jak u trupa, jak u ducha. To wówczas wyczułem śmierć czającą się w miejscu jarmarcznych rozrywek, karuzeli i namiotów, a także to, że wesołe miasteczko będzie miejscem zbrodni, że w udeptaną ziemię wsiąknie wiele krwi. Chorągiewki na namiotowych linkach wisiały w ciężkim, nieruchomym powietrzu. Trójkąty, jakże barwne w promieniach słońca lub jaskrawym blasku dziesiątków tysięcy elektrycznych żarówek, teraz, wyżęte z kolorów, przypominały stado nietoperzy wiszących nad wysypanym trocinami przejściem. Minąłem nieruchomą karuzelę, zamarły w galopie tabun, kare ogiery, siwe klacze, palomino, pinto, mustangi, pędzące w miejscu, jakby rzeka czasu opływała ich wyspę i mknęła dalej. Na metalowych, przebijających konie prętach iskrzyły się plamki księżycowego światła niczym kropelki metalicznego lakieru, srebrząc zimny, martwy mosiądz. Prowadząca do wesołego miasteczka brama była zamknięta, więc przeszedłem przez wysokie ogrodzenie. Czułem się z tego powodu winny, zupełnie jakbym zamierzał coś ukraść. Dziwne, nie byłem przecież złodziejem i z całą pewnością nie zamierzałem nikogo skrzywdzić. Za to byłem mordercą poszukiwanym przez policję w Oregonie, ale krew przelana tam, po przeciwnej stronie kontynentu, nie budziła we mnie wyrzutów sumienia. Zabiłem wuja Dentona siekierą bo byłem za słaby, żeby udusić go gołymi rękami. Nie czułem żalu ani skruchy. Wuj Denton był jednym z nich. Policja jednak mnie ścigała i nawet tu, blisko pięć tysięcy kilometrów od miejsca zbrodni, nie czułem się bezpieczny. Od dawna nie używałem prawdziwego imienia i nazwiska, Carl Stanfeuss. Najpierw byłem Danem Jonesem, potem Joem Dannem, Harrym Murphym i wreszcie Slimem MacKenzie’em. Slimem postanowiłem pobyć jakiś czas, spodobał mi się, było to nazwisko, które mógłby nosić kumpel Johna Wayne’a w którymś z wielkich westernów Księcia. Zapuściłem włosy, ale pozostały kasztanowate. Niewiele mogłem zrobić, żeby zmienić wygląd zewnętrzny. Jeśli wystarczająco długo pozostanę na wolności, czas dokona dzieła. Stanę się innym człowiekiem.

W wesołym miasteczku szukałem schronienia, anonimowości, dachu nad głową, trzech posiłków dziennie oraz jakichś pieniędzy; na to wszystko zamierzałem uczciwie zarobić. Pewnie można było nazwać mnie mordercą, ale morderca czy nie, wydawałem się sobie najmniej groźnym desperado, jaki kiedykolwiek pojawił się na zachodzie. Tej pierwszej nocy rzeczywiście czułem się jak złodziej. Oczekiwałem, że lada chwila rozlegną się krzyki, wybuchnie hałas, ktoś wybiegnie z labiryntu namiotów, stoisk z hamburgerami i kiosków z watą cukrową. Teren z pewnością był strzeżony, ale do tej pory nie zauważyłem ani jednego ochroniarza. Szedłem przed siebie, nasłuchując warkotu samochodowego silnika; ot, taka nocna wycieczka po wesołym miasteczku braci Sombra, drugiej pod względem wielkości objazdowej atrakcji Stanów Zjednoczonych. Zatrzymałem się wreszcie przy wielkim kole diabelskiego młyna, które ciemność i księżycowy blask zmieniły w coś strasznego, przerażającego. Nie przypominało już maszyny, zwłaszcza zaprojektowanej do bawienia ludzi. Wyglądało raczej jak ogromny szkielet potężnej, prehistorycznej bestii. Dźwigary, podpory i potężne, krzyżujące się belki rozporowe wydawały się zrobione nie z drewna i metalu, lecz tkanki kostnej, wapnia oraz innych minerałów. Przede mną leżały ziemskie resztki gnijącego lewiatana, wielkiego jak smok, wyrzucone przez fale na plażę samotnej wyspy. Stałem pośrodku wzoru srebra i czerni, w cieniu rzucanym na ziemię przez martwe straszydło. Zajrzałem do jednego z dwumiejscowych koszy. Nie żywiłem żadnych złudzeń; diabelski młyn miał do odegrania istotną rolę w najważniejszych wydarzeniach mego życia. Nie wiedziałem jak, kiedy, gdzie, ale byłem pewien swego. Zdarzy cię tu coś ważnego i strasznego. Co do tego nie miałem żadnych wątpliwości. Trafne przeczucia są częścią mojego daru - nie najważniejszą nie najużyteczniejszą nie zdumiewającą nawet nie przerażającą. Mam też inne zdolności, używam ich, choć nie rozumiem. Talenty te ukształtowały moje życie, ale nie rozumiem ich i nie potrafię posługiwać się nimi według własnej woli. Mam Oczy Zmierzchu. Patrząc na diabelski młyn, nie widziałem nimi szczegółów strasznej czekającej mnie przyszłości. Zalała mnie tylko fala przerażających uczuć, doznań i obrazów. Strach, ból, śmierć... Zachwiałem się, omal nie padłem na kolana. Z trudem chwytałem oddech, serce biło mi w piersi, jakby chciało wyrwać się na wolność, jądra skurczyły się i znikły w podbrzuszu; przez chwilę byłem pewien, że poraził mnie piorun. I nagle wszystko minęło. Resztki energii psychicznej spłynęły po mnie, pozostała tylko lekka wibracja, którą rozpoznać mógł wyłącznie ktoś taki jak ja. Złowroga wibracja emanująca z diabelskiego młyna, jakby promieniował on śmiercionośnymi cząsteczkami

zgromadzonej w nim zabójczej energii, trochę tak, jak w parny dzień czujemy nadchodzącą burzę, nim jasna błyskawica przyniesie pierwszy grzmot. Znów mogłem oddychać. Serce zwolniło do niemal normalnego rytmu. Duszna, gorąca, sierpniowa noc już wcześniej sprawiła, że nim wszedłem na teren wesołego miasteczka, moją twarz pokryła cieniutka warstwa potu, lecz teraz pot strumieniami ściekał mi po całym ciele. Wytarłem twarz podkoszulkiem. Trochę z nadzieją, że uda mi się lepiej zrozumieć owo niejasne, ulotne przeczucie niebezpieczeństwa, a trochę z chęci okazania, choćby samemu sobie, że nie straszna mi aura zła, bijąca z wielkiego diabelskiego młyna, postanowiłem spędzić ostatnie godziny nocy tu, pod młynem, w jego fioletowo-czarnym cieniu rozjaśnionym srebrzystym blaskiem księżyca. Zrzuciłem z ramion plecak, rozwinąłem śpiwór; powietrze było tak ciepłe i parne, że użyłem go wyłącznie jako materaca. Położyłem się na wznak. Patrzyłem na górujący nad wszystkim w okolicy szkielet młyna, po czym przeniosłem wzrok na gwiazdy, widoczne i nad jego łukiem, i pomiędzy kratownicą konstrukcji. Choć próbowałem, nie wyczułem tchnienia przyszłości, na własne oczy widziałem jednak zawstydzające bogactwo niebios, ich ogrom. Czułem się samotny jak nigdy. Nie minął kwadrans, a poczułem senność. Zasypiałem już, oczy same mi się zamykały, gdy usłyszałem jakiś dźwięk, dobiegający od strony pustej teraz głównej alei miasteczka, z bardzo bliska. Ostry szelest, trzask, jakby ktoś nadepnął na rzucone na ziemię opakowanie batonika. Usiadłem, nadstawiłem uszu. Trzask nie powtórzył się już, ale zastąpił go odgłos ciężkich kroków na ubitej ziemi. W następnej chwili zza jednego z namiotów, w którym występowały skąpo odziane panienki, pojawiła się postać zaledwie widoczna w mroku, przebiegła przejściem i znikła po drugiej stronie diabelskiego młyna niewiele ponad pięć metrów od miejsca, w którym położyłem się na spoczynek, i znów pojawiła się, oświetlona blaskiem księżyca, tym razem przy wielkim ciągniku Caterpillar. Był to mężczyzna, potężny mężczyzna, chyba że cienie otaczające go niczym obszerny płaszcz sprawiały, że wydawał się większy niż w rzeczywistości. Odszedł, nieświadom mojej obecności. Nie widziałem jego twarzy, ale gdy tylko go dostrzegłem, poderwałem się na równe nogi, drżąc na całym ciele. Porażający upał sierpniowej nocy znikł, jakby go nigdy nie było. Czułem tylko przenikliwy chłód. Niewiele zobaczyłem, to prawda, ale i to wystarczyło. Ostrze strachu przeszyło mnie na wylot. Był jednym z nich.

Wyjąłem z buta nóż. Obróciłem go w dłoni, na ostrzu błysnął blask księżyca. Zawahałem się. Próbowałem sobie wytłumaczyć, że powinienem zwinąć śpiwór, spakować się i wynieść stąd jak najszybciej; poszukać schronienia gdzie indziej. Och, byłem jednak tak zmęczony ucieczką, tak spragniony własnego miejsca na ziemi! Zmęczyły mnie tysiące kilometrów szos, tysiące małych miasteczek, tysiące spotykanych po drodze obcych ludzi, wiele tysięcy zmian. Przez kilka ostatnich miesięcy smażyłem hamburgery w kilkunastu miejscach, w kilkunastu wynosiłem śmiecie, a wszyscy wokół powtarzali mi, że życie jest o wiele piękniejsze, gdy zwiążesz się z organizacją, E. James Strates, Bracia Vivina, Royal American czy Bracia Sombra. Teraz, gdy dotarłem po ciemku tak daleko, chłonąc bodźce zarówno fizyczne, jak i psychiczne, tym bardziej chciałem tu zostać. Oprócz złowrogiej aury otaczającej diabelski młyn, oprócz przeczucia, że przyjdzie dzień, gdy poleje się tu krew i padnie trup, wesołe miasteczko promieniowało także innymi, lepszymi wrażeniami; czułem, że mógłbym znaleźć tu szczęście. Chciałem zostać w wesołym miasteczku braci Sombra bardziej niż czegokolwiek w życiu. Potrzebowałem domu. Potrzebowałem przyjaciół. Miałem zaledwie siedemnaście lat. Lecz... jeśli miałem zostać, on musiał zginąć. Nie sądzę, bym mógł mieszkać, pracować, żyć w wesołym miasteczku, wiedząc, że żyje w nim także jeden z nich. Trzymałem nóż przy boku. Poszedłem za nim. Minąłem ciągnik, obszedłem koło fortuny, ostrożnie przekroczyłem grube kable wysokiego napięcia. Szedłem powoli, starając się nie stąpnąć na jakiś śmieć, nie zdradzić mu swojej obecności, tak jak on zdradził swą obecność mnie. Powoli postępowaliśmy w mrok, ku uśpionemu centrum wesołego miasteczka. 2 Goblin Zamierzał zrobić komuś krzywdą, jak to zwykle oni. Przemykał się przez archipelag nocy, omijał wyspy księżycowego, światła, wolał trzymać się cieni. Przystawał tylko wówczas, gdy musiał się rozejrzeć, przeskakiwał od jednej plamy cienia do drugiej. Oglądał się za siebie, ale nie zauważył mnie ani nie wyczuł.

Szedłem za nim środkiem głównego przejścia, a nie którąś z równoległych alejek. Mijaliśmy najważniejsze atrakcje: kolejkę górską namiociki z grami i jedzeniem, przeszliśmy między Tip-Topem i młynem. Obserwowałem go zza uśpionych nocą; generatorów benzynowych, ciężarówek i w ogóle wszechobecnego tu sprzętu technicznego. Okazało się, że zmierza do otwartego pawilonu z elektrycznymi samochodzikami. Przystanął przed nim, po raz ostatni rozejrzał się dookoła, wszedł na dwa schodki, otworzył bramkę, przeszedł przez obwieszone światełkami wejście i znikł wśród małych pojazdów rozrzuconych po drewnianym torze, stojących tam, gdzie zostawił je ostatni klient, od barierki do barierki. Być może powinienem schronić się gdzieś w cieniu, przyjrzeć mu się przez dłuższą chwilę, może nawet zorientowałbym się, czego chce. Wydawało się to rozsądne, oczywiście, w owych czasach wiedziałem o przeciwniku mniej niż dziś i przydałaby mi się każda informacja poszerzająca zakres mej, pożal się Boże, wiedzy. Ale nienawiść do goblinów... inaczej nie potrafiłem ich nazwać... przewyższał tylko strach, który we mnie budziły. Bałem się, że oczekiwanie odbierze mi resztkę odwagi. Cicho, bardzo cicho - nie był to jakiś mój szczególny talent, lecz raczej konsekwencja tego, że miałem siedemnaście lat, byłem zwinny i w znakomitej kondycji - podszedłem do toru i za goblinem wkradłem się do środka. Dwumiejscowe samochodziki były małe, sięgały mi nieco ponad kolana. Z tyłu każdego z nich wyrastał pręt dotykający rozpostartej u góry metalowej siatki, z której czerpały energię pozwalającą każdemu z nich poruszać się w kierunku, jaki nada mu szalony kierowca, i zderzać ze wszystkimi innymi, prowadzonymi przez podobnych mu szaleńców. Kiedy wesołe miasteczko otwierało swe podwoje i w przejściu kłębił się tłum, tu był zwykle najgęściejszy. Powietrze rozdzierały przeraźliwe wrzaski i okrzyki zwycięstwa, zwiastujące kolejny atak samochodziku na samochodzik, teraz jednak panowała tu nienaturalna cisza, jak na karuzeli z zamarłymi w galopie końmi. Ponieważ za niewielkimi samochodzikami nie sposób było się ukryć, a jeździły po drewnianym torze wznoszącym się nieco ponad ziemię, co sprawiało, że każdemu krokowi towarzyszyło głuche echo, wyraźnie słyszalne w nieruchomym nocnym powietrzu, goblin nie mógł poruszać się bezszelestnie. Nieprzyjaciel nieświadomie bardzo mi pomagał. Koncentrował się wyłącznie na celu, który przywiódł go tu w księżycową noc; zapewne uspokojony tym, że bez kłopotów dotarł aż tak daleko. Widziałem go; klęknął przy samochodziku stojącym w połowie prostokątnego toru. Oglądał coś bardzo dokładnie, przyświecając sobie latarką. Podszedłem powoli, jak najciszej. W bursztynowym, odbitym świetle latarki dostrzegłem, że to istotnie potężny egzemplarz. Gruba szyja, potężne bary, potężne mięśnie, wyraźnie widoczne pod materiałem obcisłej kraciastej koszuli.

Oprócz latarki goblin przyniósł ze sobą także płócienną torbę z narzędziami. Rozwinął ją, położył obok siebie na torze. Każde narzędzie miało swoje miejsce w kieszonce; błyskały w świetle latarki słabym odblaskiem żelaza i stali. Pracował szybko, nie czyniąc zbędnego hałasu, ale cichy zgrzyt i pisk metalu trącego o metal wystarczał, by zagłuszyć dźwięk mych kroków. Miałem zamiar zbliżyć się na jakieś dwa metry i rzucić na niego jednym skokiem, zadać cios nożem w szyję i przeciąć mu tętnicę szyjną, nim zorientuje się, że ma towarzystwo. Hałasował, owszem, a ja poruszałem się cicho jak kot, ale i tak zorientował się, że nie jest sam, kiedy byłem dobre cztery, pięć metrów od niego. Odwrócił się, porzucając to, czym się zajmował. Widziałem jego zdumione, sowie oczy. Latarka, oparta o gruby gumowy zderzak elektrycznego samochodziku, oświetlała jego twarz, łagodząc rysy od brody do czoła na linii włosów, zamazując je, rzucając niesamowite cienie wydatnych kości policzkowych, sprawiając, że oczy wydawały się wręcz nieprawdopodobnie zapadnięte. Lecz nawet bez tych niesamowitych efektów świetlnych stwór i tak wyglądałby okrutnie ze swym kościstym czołem, brwiami zrośniętymi nad wydatnym nosem, wystającą szczęką i cienkimi ustami, które w wielkiej twarzy wydawały się cieńsze, niż były w rzeczywistości. Nóż trzymałem przy boku, zasłonięty ciałem, więc goblin ciągle nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Z pewnością siebie, zrodzoną z jakże typowego dla jego gatunku poczucia wyższości nad rodzajem ludzkim - cechę tę zaobserwowałem u wszystkich spotkanych goblinów - uciekł się do blefu. - Co jest? - spytał ochrypłym głosem. - Co tu robisz? Pracujesz? Nigdy cię nie widziałem. Gadaj, o co ci chodzi? Serce waliło mi tak, jakby chciało wyrwać się z piersi, czułem mdlący strach. Patrzyłem na niego... i widziałem to, czego nie widzieli inni. Pod powłoką ludzkiego ciała widziałem goblina. Najtrudniej mi wytłumaczyć właśnie to, ów dar dostrzegania bestii pod jej ludzkim przebraniem. Nie jest bowiem tak, że dysponuję zdolnością psychicznego widzenia, zdejmującą maskę z kryjącego się pod nią przerażającego potwora. I nie jest tak, że potrafię odrzucić iluzję człowieczeństwa, by spojrzeć wprost na złowrogiego iluzjonistę, który jest pewien, że zdołał mnie oszukać. Nie, ja widzę jednocześnie i potwora, i iluzję, za którą się ukrywa, człowieka nałożonego na istotę jak żywcem wyjętą z nocnego koszmaru. Może najlepiej wyjaśnię to przez analogię do sztuki garncarstwa. W galerii w Carmel, w Kalifornii, widziałem kiedyś wazę ze wspaniałą przezroczystą czerwoną polewą, świecącą niby żar w

otwartych drzwiczkach potężnego pieca. Tworzyła ona magiczną głębię, fenomenalne złudzenie trójwymiarowości czarownego świata, potężnych królestw innej rzeczywistości... na płaskiej glinianej powierzchni. Kiedy patrzę na goblina, widzę go mniej więcej w ten sposób. Jego ludzka forma jest na swój sposób prawdziwa i rzeczywista, lecz to tylko powłoka, pod którą rozciąga się inne królestwo. Także tu, w pawilonie elektrycznych samochodzików, pod czarodziejską powłoką człowieka ujrzałem demona. - No, gadaj! - warknął goblin. Nadal klęczał. Nie nauczył się bać zwykłych ludzi, z doświadczenia wiedział, że nie mogą mu zaszkodzić. Skąd miał wiedzieć, że nie jestem zwykłym człowiekiem? - Pracujesz tu? Zatrudnili cię bracia Sombra? A może zwykły z ciebie głupi gówniarz, wtykający nos w nie swoje sprawy? Ukryty w ludzkim ciele stwór wydawał się krzyżówką świni i psa. Miał ciemną plamistą skórę w odcieniu i naturze starego mosiądzu. Jego głowa przypominała łeb owczarka niemieckiego, pysk wypełniały spiczaste zęby i zakrzywione kły, ani świńskie, ani psie, raczej gadzie. Nos o drżących, mięsistych nozdrzach wydawał się bardziej świński niż psi. Małe, złośliwe czerwone oczka były ślepiami wściekłego knura, skóra wokół nich, nierówna i żółtawa, ciemniała, miejscami stawała się wręcz zielona niczym skrzydła żuka. Gdy mówił, widziałem w jego ustach długi, częściowo zwinięty jęzor. Goblin miał ludzkie dłonie, z pięcioma palcami, z których każdy wyposażony był w dodatkowy staw, tylko kostki były większe, grubsze. I - co znacznie gorsze - palce kończyły się czarnymi, wygiętymi szponami, spiczastymi i bardzo ostrymi. Jego ciało przypominało psie, jak gdyby jakiś wybryk natury kazał psu przybrać pionową pozycję człowieka. Wydawało się w jakiś sposób wdzięczne, z wyjątkiem zbyt szerokich barów i muskularnych ramion, które wyglądały tak, jakby przez nadmiar kości nie mogły wykonać płynnego ruchu. Kilka chwil upłynęło w absolutnej ciszy, zaniemówiłem ze strachu i obrzydzenia na myśl o krwawej jatce, w jaką zmienię to miejsce. On wahanie wziął zapewne za zmieszanie spowodowane poczuciem winy, bo znów zaczął na mnie pokrzykiwać i chyba bardzo się zdziwił, kiedy zamiast uciekać lub niezdarnie się usprawiedliwiać, nagle go zaatakowałem. - Potworze! Demonie! Wiem, kim jesteś - syknąłem przez zęby, wznosząc nóż do ciosu. Mierzyłem w szyję, w pulsującą tętnicę. I chybiłem. Trafiłem go wysoko w ramię, ostrze przebiło mięśnie i chrząstki, utkwiło pomiędzy kośćmi. Goblin tylko jęknął z bólu, nie wył ani nie krzyczał. Moje słowa go zdumiały. Jak ja nie lubił, kiedy mu przerywano.

Udało mi się wyrwać nóż z rany, nim upadł między samochodziki. Wykorzystałem okazję i uderzyłem po raz drugi. Gdyby był zwykłym człowiekiem, już by przegrał, przynajmniej na chwilę sparaliżowany strachem, przerażony gwałtownym atakiem. Ale... nie z człowiekiem przecież walczyłem, lecz z goblinem. Przebranie ludzkiego ciała mogło ograniczać jego ruchy, lecz w żaden sposób nie ograniczało czasu reakcji do ludzkiego. Błyskawiczny refleks kazał mu podnieść jedną potężną rękę, a jednocześnie zgarbił się, wciągnął głowę w ramiona, jakby był żółwiem, i osiągnął zamierzony skutek: uniknął drugiego ciosu. Udało mi się zaledwie drasnąć go w bark i czubek głowy. Z pewnością nie wyrządziłem mu krzywdy. Nie zdążyłem się cofnąć, kiedy mój przeciwnik przeszedł z defensywy do ataku. No i miałem problem. Skoczyłem na niego, przycisnąłem do samochodziku, próbowałem wbić mu kolano w krocze, znaleźć choć odrobinę miejsca, by zadać kolejny cios, ale zdążył zablokować moją nogę. Złapał mnie za podkoszulek. Wiedziałem, że wolną ręką sięgnie do oczu, upadłem więc na wznak, przerzucając go przez siebie zgiętą opartą na jego piersi nogą. Podkoszulek rozdarł się na całej długości, ale byłem wolny, wreszcie wolny. Potoczyłem się między dwa samochodziki. Na wielkiej genetycznej loterii, dzięki której Bóg zarządza światem, wygrałem nie tylko dary psychiczne, lecz także naturalne zdolności fizyczne. Zawsze byłem bardzo szybki i zręczny. Gdyby nie to, nie przeżyłbym pierwszej walki z goblinem (wujkiem Dentonem), by już nie wspomnieć o tej koszmarnej walce w wesołym miasteczku. Podczas tej szalonej bójki latarka spadła z gumowego zderzaka jednego z samochodzików, potoczyła się po drewnianej podłodze i zgasła, pozostawiając nas walczących wśród cieni. Widzieliśmy siebie wyłącznie w słabym, srebrzystym blasku malejącego księżyca. Zaledwie poderwałem się na nogi i przykucnąłem, niemal gotów do ataku, on już skakał na mnie długim susem; widziałem tylko mlecznobiały błysk jednego z jego ślepi, jakby pokrytego kataraktą. Zadałem cios od dołu do góry. Cofnął się błyskawicznie, ostrze minęło czubek jego nosa o kilka milimetrów. Zdołał złapać mnie za przegub ręki, w której trzymałem nóż. Był wyższy i silniejszy. Przytrzymał moją rękę nad głową. Uderzył mnie w gardło z siłą zdolną zmiażdżyć tchawicę. Nie trafił, zdążyłem odwrócić się, pochylić głowę, oberwałem w kark. Tak czy inaczej był to straszliwy cios. Dławiłem się, niezdolny zaczerpnąć oddechu. Z oczu ciekły mi łzy, przymknąłem je i wyraźnie dostrzegłem ciemność znacznie głębszą niż mrok otaczającej mnie nocy. Znalazłem się w sytuacji wręcz rozpaczliwej. Panika dodała mi jednak sił. Widziałem, jak odchyla ramię,

by zadać kolejny cios. Nagle zaniechałem walki. Przycisnąłem się do niego mocno, można powiedzieć, że nawet przytuliłem, osłabiając w ten sposób siłę jego uderzeń. Udało mi się go powstrzymać, odzyskałem jednocześnie oddech... i nadzieję. Przepychaliśmy się po drewnianym parkiecie, obracaliśmy, zataczaliśmy, lewą ręką nadal blokował moją wzniesioną prawą. Musieliśmy wyglądać jak para zwariowanych aktorów z wodewilu, tańczących francuski taniec apaszów, kiepsko i bez muzyki. Zbliżyliśmy się do drewnianych sztachet otaczających tor. Bladosrebrzyste światło księżyca było tu nieco jaśniejsze. Z niezwykłą siłą przebiłem wzrokiem ludzką powłokę potwora, może nie dzięki księżycowemu blaskowi, lecz raczej dlatego, że moja moc nagle się zwiększyła. Jego maska pobladła i znikła, pozostawiając po sobie tylko ledwie widoczne linie i płaszczyzny; sprawiała wrażenie wyrzezanej w krysztale. Pod tym przezroczystym kostiumem obrzydliwe rysy i wstrętne ciało psa - świni pojawiły mi się wyraźniejsze, znacznie bardziej rzeczywiste i żywe niż kiedykolwiek, znacznie bardziej rzeczywiste i żywe, niżbym sobie życzył. Z zębatego pyska wystawał długi jęzor, rozdwojony jak u węża, nierówny, pokryty guzami i brodawkami, ciemny i lśniący. Pomiędzy górną wargą a nosem dostrzegłem coś, co na pierwszy rzut oka wziąłem za zaschnięty śluz, a co okazało się teraz skupiskiem łuskowatych znamion, małych cyst i włochatych brodawek. Grube, rozdęte nozdrza stwora drgały. Cętkowana skóra pyska wyglądała niezdrowo, a nawet gorzej, wydawała się gnić. I oczy... Co za oczy! Czerwone, z pokrytymi rysami, jakby pękniętymi źrenicami. Wlepione we mnie, straszne, nieruchome; walczyłem z goblinem, lecz przez chwilę miałem wrażenie, że wpadam w nie jak w bezdenne studnie wypełnione płomieniem. Wyczuwałem nienawiść tak straszną że niemal paliła, ale w ślepiach bestii dostrzegłem coś więcej niż tylko wściekłość i gniew. Było w nich zło starsze od ludzkiej rasy, o wiele starsze, czyste jak gazowy płomień, tak potworne, że zdolne spalić człowieka, tak jak spojrzenie Meduzy zamieniało w kamień najdzielniejszych wojowników. Jednak gorsze nawet od wściekłego zła było widoczne w spojrzeniu potwora szaleństwo tak wielkie, że nie poddawało się ludzkiemu rozumieniu i słowom, chociaż wzbudzało w ludziach strach. Spojrzenie płonących ślepi w jakiś sposób przekazywało mi, że nienawiść do ludzkości nie jest tylko jednym z objawów choroby bestii, lecz samą chorobą jądrem jej szaleństwa, i że wszystkie plany, które snuje w chorym umyśle, wszystkie podejmowane przez nią działania nie mają celu innego niż sprowadzenie cierpienia i śmierci na każdego mężczyznę, kobietę i dziecko, z którym przyjdzie się jej zetknąć.

Bliskość goblina, te jego straszne oczy, sprawiła, że z obrzydzenia aż mnie zemdliło. Nie puszczałem go jednak, przyciskałem się do niego; gdybym cofnął się o krok, zginąłbym na miejscu. Przycisnąłem do siebie potwora jeszcze mocniej, odbiliśmy się od sztachet, zrobiliśmy kilka kroków w stronę środka toru. Potwór zaciskał lewą rękę na mojej prawej niczym imadło. Miażdżył kości, jakby chciał sprawić, by pozostał po nich tylko wapniowy pył... a przynajmniej bym puścił nóż. Ból był straszny, ale nie poddałem się, utrzymałem broń. Mimo ogarniającego mnie obrzydzenia ugryzłem goblina w twarz, w policzek, a potem odgryzłem mu ucho. Nie krzyczał, tylko sapnął. Nie pragnął zwracać na nas uwagi co najmniej tak bardzo jak ja, jeśli nie bardziej, wykazał się także stoickim spokojem, któremu nie miałem szansy dorównać. Zdołał wstrzymać okrzyk, gdy wypluwałem odgryzione ucho, ale nie był aż tak odporny na ból i strach, by nadal walczyć z tym samym zapałem. Osłabł nagle, cofnął się, uderzył plecami w słup podtrzymujący dach nad torem. Wolną ręką przesunął po krwawiącej gębie, macał nią głowę, rozpaczliwie szukając ucha, którego, już przy głowie nie było. Nadal ściskał moją prawą rękę, ale już nie tak mocno jak poprzednio. Zdołałem mu ją wyrwać. Być może był to dobry moment na zadanie decydującego ciosu, ale dłoń miałem tak zdrętwiałą, że niemal całkowicie straciłem w niej czucie. Atak byłby czystą głupotą mogłem upuścić nóż w decydującym momencie, a to oznaczałoby nieuchronną śmierć. Udławiłem się obrzydliwą krwią goblina, mało brakowało, a zacząłbym wymiotować. Cofnąłem się szybko o kilka kroków, przełożyłem nóż do lewej ręki, a prawą zacząłem potrząsać, by przyspieszyć obieg krwi. Na przemian to otwierałem, to zaciskałem palce. Poczułem mrowienie, oznakę, że za kilka chwil odzyskam nad nią władzę. Oczywiście stwór nie miał zamiaru dać mi tych kilku chwil. Zaatakował z furią tak straszną, że gdyby płonęła, rozświetliłaby całe wesołe miasteczko. Musiałem cofnąć się za dwa samochodziki, przeskoczyć przez trzeci. Zaczęliśmy krążyć po pawilonie. Role odwróciły się; kiedy tu wszedłem, mogłem zaatakować znienacka, a teraz on był kotem, bezuchym, lecz niezłomnym, w pełni zdolnym do walki, ja zaś myszą o niesprawnej łapie. I jakkolwiek poruszałem się z szybkością zręcznością i sprytem zrodzonym z dogłębnego poczucia własnej śmiertelności, udawało mu się to, co zawsze udaje się kotu polującemu na mysz: mimo wszystkich moich zabiegów bezlitośnie skracał dystans. Wszystko to działo się w niesamowitej ciszy. Słychać było tylko stukot kroków na drewnianym parkiecie, suchy zgrzyt butów na drewnie, łomot zderzających się samochodzików, które od czasu do czasu przesuwaliśmy, gdy opieraliśmy się o nie, by utrzymać równowagę w naszym rytualnym tańcu, i ciężki oddech. Nie było gniewnych słów,

krzyków, gróźb ani próśb. Nie wołaliśmy o pomoc. I żaden z nas nie chciał uradować przeciwnika, jęcząc z bólu. Odzyskałem już pełnię władzy w prawej ręce. Przegub ciągle miałem spuchnięty i obolały, ale uznałem, że mogę spróbować czegoś, czego nauczył mnie niejaki Nerves MacPhearson, pracujący w wesołym miasteczku w Michigan, ani trochę tak wspaniałym jak to. Wczesnym latem spędziłem tam kilka tygodni, ukrywając się przed policją z Oregonu. Nerves był moim przewodnikiem, nauczycielem i mentorem; bardzo mi go brakuje. A przede wszystkim wspaniale rzucał nożem. Przekazał mi wiele, zarówno w dziedzinie teorii, jak i praktyki. Choć w końcu rozstałem się z nim i pojechałem dalej, nie zaniedbałem ćwiczeń. Przez setki godzin doskonaliłem umiejętności, można powiedzieć, że studiowałem broń. Nie byłem jednak wystarczająco dobry, by wybrać rzut nożem jako podstawową formę ataku. Biorąc pod uwagę, że goblin miał nade mną przewagę wzrostu i siły, gdybym chybił lub nawet tylko go zranił, stałbym się całkowicie bezbronny. Teraz jednak, po krótkiej walce wręcz, wiedziałem już, że nie jestem dla niego równorzędnym przeciwnikiem i że moją jedyną szansą jest dobry, celny rzut. Goblin chyba nie zauważył, że przekładając nóż do prawej ręki, ująłem go za ostrze, a nie rękojeść, i kiedy przebiegłem przez pawilon, ustawiając się tak, by nie było między nami samochodzików, uznał, że wpadłem w panikę i próbuję uciec. Pobiegł za mną, nie zważając już na własne bezpieczeństwo, triumfujący, pewny zwycięstwa. Słyszałem jego ciężkie kroki za plecami, zatrzymałem się w odpowiednim momencie, obróciłem, w mgnieniu oka oceniłem pozycję swoją i przeciwnika, kąt, odległość... i rzuciłem nożem. Sam Ivanhoe w najważniejszej chwili życia nie wystrzeliłby strzały tak precyzyjnie, jak ja cisnąłem nożem. Obrócił się w powietrzu dokładnie tyle razy, ile powinien, i trafił tam, gdzie powinien. Wbił się w gardło goblina po rękojeść, a ponieważ miał piętnastocentymetrowe ostrze, jego czubek prawdopodobnie przebił szyję mojego przeciwnika na wylot. Goblin zatrzymał się, zachwiał, szczęka mu opadła. W księżycowym świetle nie widziałem go wyraźnie, ale wystarczająco dobrze, by dostrzec zdumienie zarówno w oczach człowieczej maski, jak i płonących ślepiach demona. Pojedynczy, cienki strumień krwi, czarnej w otaczającej nas ciemności, wytrysnął mu z pyska. Zaczął rzęzić. Próbował zaczerpnąć oddechu. Powietrze uciekło mu z krtani z chrapliwym świstem. Wyglądał na zdumionego. Położył łapy na rękojeści noża. Padł na kolana.

Ale nie umarł. Z nieprawdopodobnym, niesamowitym wysiłkiem goblin zaczął zrzucać ludzką skorupę. Choć, prawdę mówiąc, trudno było mówić tu o zrzucaniu, nie, to raczej człowiecza forma zaczęła tracić solidność. Twarz człowieka spłynęła z niego i znikła, ciało także się zmieniało. Przekształcenie z jednej formy w drugą wydawało się bolesne, a z pewnością wyczerpujące. Stwór opadł na czworaka, zasłona człowieczeństwa wzmocniła się, po czym znów pojawił się przerażający świński tyj i takie zmiany powtórzyły się kilkakrotnie. Z głową działo się to samo, raz była psia, w następnej chwili człowiecza, potem znowu psia. Wyrosły jej zabójcze zębiska. Cofnąłem się jeszcze kilka kroków, oparłem o ogrodzenie, gotów przeskoczyć przez nie, gdyby stwór jakimś magicznym sposobem odzyskał siły i wyleczył zadaną nożem śmiertelną ranę mocą straszliwego przekształcenia w swą właściwą formę. Być może w naturalnym ciele goblina mógł uleczyć sam siebie, co było niemożliwe, gdy udawał człowieka. Wydawało się to nieprawdopodobne, wręcz fantastyczne, ale przecież nie bardziej fantastyczne niż sam fakt jego istnienia. Wreszcie, zakończywszy powrót do swej naturalnej formy, kłapiąc pyskiem o przeraźliwie złowrogich zębach, z resztkami ludzkiego ubrania zwieszającymi się wręcz absurdalnie z nieludzkiego ciała, pazurami palców u nóg przebiwszy skórę butów, goblin pełzł po drewnianym parkiecie w moim kierunku. Przeraźliwie zniekształcone barki, ramiona i biodra, obwieszone naroślami niedopasowanych do ciała, niepotrzebnych kości, pozwalały mu poruszać się wyłącznie ciężko, z niezmiernym wysiłkiem, choć miałem wrażenie, że gdyby nie był ranny i osłabiony, dokazywałby dzięki nim cudów zwinności i siły. Jego ślepia, całkowicie pozbawione ludzkiej osłony, były już nie tylko czerwone, lecz świeciły czerwienią. Nie odbijały światła jak oczy kota, tylko promieniowały krwistym blaskiem, rozświetlającym powietrze i pogrążony w mroku parkiet. Przez chwilę byłem pewien, że metamorfoza odnowiła siły stwora. Nie miałem też wątpliwości, że właśnie dlatego się zmieniał. W ludzkiej formie otrzymał śmiertelny cios. Umierał. W formie naturalnej mógł odwołać się do zapasów nieznanej nam siły. Zapewne nie zdołałaby go ocalić, lecz przynajmniej umożliwiłaby mu zemstę: doścignięcie i zabicie mnie. W tej chwili byliśmy sami, więc nie zdradzał tajemnicy nikomu. Przeżyłem już coś takiego w podobnych okolicznościach, w małym miasteczku na południe od Milwaukee; tym razem byłem równie przerażony. Stwór wyglądał, jakby nagle wróciło mu życie. Chwycił rękojeść noża jedną szponiastą łapą wyrwał ostrze z gardła, cisnął broń na ziemię. Ślinił się, pluł krwią a

jednocześnie uśmiechał się jak upiór powstały wprost z piekła upiorów. I ruszył w moją stronę na czworakach. Zamierzałem przejść przez ogrodzenie i już się na nie wspiąłem, kiedy na szerokiej drodze dojazdowej, przebiegającej za pawilonem, usłyszałem warkot silnika samochodowego. Pomyślałem, że to zapewne długo oczekiwany wóz ochrony, wykonujący kolejną rundę wokół wesołego miasteczka. Tymczasem mój przeciwnik, pełznąc i waląc w deski toru krótkim grubym ogonem, zbliżał się do mnie nieuchronnie. Jego płonące ślepia zdradzały jedno: marzył, by mnie zamordować. Samochód zbliżał się, ale nie zamierzałem rzucić się w ramiona ochroniarzy i błagać ich o pomoc. Wiedziałem, że goblin nie zrobi mi grzeczności, nie pozostanie w naturalnej formie, żeby mogli go dokładnie obejrzeć, nic z tych rzeczy. Znów się zamaskuje i ochrona zobaczy martwego lub umierającego człowieka, ofiarę morderstwa. Kiedy więc dostrzegłem blask reflektorów, ale nim pojawił się samochód, zeskoczyłem z ogrodzenia i przeskoczyłem potwora, który uniósł się lekko i próbował mnie złapać, ale chybił. Wylądowałem na dwóch nogach, poślizgnąłem się, upadłem na kolana i łokcie, przetoczyłem się i na czworakach pogoniłem prawie na drugą stronę pawilonu. Zerknąłem przez ramię. Rubinowe, świecące ślepia goblina wlepione były wprost we mnie. Strzaskane gardło, pęknięta tchawica i rozerwana tętnica szyjna osłabiły go, był zdolny już tylko ślizgać się na brzuchu, powoli, z wysiłkiem, niczym tropikalna jaszczurka zastygająca w chłodzie. Niewątpliwie cierpiał, ale pokonywał cierpienie nieludzką determinacją. Dzieliło nas jakieś sześć metrów. Blask reflektorów stawał się coraz silniejszy. Pojawił się zwykły osobowy ford. Jechał powoli, silnik pracował cicho, opony z szelestem przesuwały się po wysypanej trocinami drodze i pokrywających ją śmieciach. Reflektory oświetlały ją ale jeden ze strażników poświecił na pawilon zamontowaną na karoserii obrotową lampą. Wcisnąłem się w podłogę. Goblin był niewiele ponad cztery metry ode mnie i ciągle się zbliżał. Sięgające do pasa ogrodzenie otaczające tor walczących ze sobą bezpardonowo elektrycznych samochodzików skonstruowano bardzo solidnie. Masywne, gęsto rozstawione słupki balustrady były szersze niż przerwy między nimi. Na szczęście, dla mnie, bo chociaż światło reflektora przenikało do wnętrza, strażnik mógł zajrzeć do środka tylko pod warunkiem, ta wysiądzie z samochodu. Umierający goblin czołgał się ku mnie krótkimi, spazmatycznymi ruchami, pomagając sobie muskularnymi nogami. Wpełzł w plamę księżycowego światła. Widziałem krew lejącą

się ze świńskiego nosa, wypływającą z pyska. Trzy i pół metra. Kłapnął potężnymi szczękami, zadrżał, zbliżył się jeszcze trochę. Wyszedł z księżycowego blasku w głęboki cień. Trzy metry. Cofałem się, pełzając płasko na brzuchu. Marzyłem tylko o tym, by trzymać się jak najdalej od tego ciągle jeszcze żywego gargulca. I niemal natychmiast zamarłem. Ford ochrony zatrzymał się tuż przy pawilonie. Powtarzałem sobie, że to przez wymagania rutynowego patrolu, że muszą zatrzymywać się i tam, że nie zauważyli nic niezwykłego; wręcz modliłem się by tak właśnie było. Tylko że w niemal tropikalnie upalną, parną noc z pewnością jechali z otwartymi oknami, więc teraz usłyszą najpewniej każdy dźwięk, mój lub goblina. To dlatego nie próbowałem czołgać się dalej, rozpłaszczyłem się na podłodze i w duchu przekląłem swoje parszywe szczęście. Ze zduszonym chrząknięciem i sapnięciem zdychający potwór zdołał zbliżyć się do mnie o kolejnych kilkadziesiąt centymetrów. Zmniejszał dystans, który wypracowałem z takim wysiłkiem. Trzy metry. Wpatrzone we mnie czerwone ślepia bladły, ich kolor nie był już tak czysty i jasny, wydawał się wręcz stłumiony, brudnopomarańczowy, niczym światło dopalających się latarni opuszczonego statku, przeświecające przez sztormową ciemność i mgłę. Ochroniarze z samochodu oświetlali teraz namiociki pomniejszych atrakcji po drugiej stronie drogi. Powoli obrócili reflektorek, oświetlili róg pawilonu. Jasne światło przedarło się do wnętrza przez przerwy w balustradzie. Najprawdopodobniej, nie mogli dojrzeć nas, ukrytych za słupkami, wśród miniaturowych samochodzików, całkiem prawdopodobne wydawało się jednak, że usłyszą głośny, chrapliwy oddech goblina i odgłos uderzeń jego ogona o rezonujący drewniany tor, donośniejszy niż szum pracującego na wolnych obrotach silnika. W ostatniej chwili powstrzymałem się, by nie krzyknąć: „Zdechnij wreszcie!”. Goblin wzmógł wysiłki i przysuwał się do mnie szybciej niż dotychczas. Pokonał kolejne półtora metra. Upadł na brzuch z wyraźnie słyszalnym stuknięciem. Dzielił nas najwyżej metr. Reflektorek ochrony znieruchomiał. Patrolujący teren faceci musieli coś usłyszeć. Oślepiający promień światła przebił się przez ogrodzenie. Padł na parkiet dwa i pół, może trzy metry ode mnie. Jego wąski, jaskrawy blask ukazał mi sekrety drewnianych płyt toru: nierównych, porysowanych, zapadniętych, uszkodzonych; ułożyły się w zdumiewający, niemal piękny wzór. Najmniejsza odstająca drzazga wydawała się potężnym drzewem, jakby światło nie tylko oświetlało, ale też i powiększało to, co oświetla.

Usłyszałem cichy syk, to goblin zaczerpnął oddechu. Potem już nic nie usłyszałem, to było jego ostatnie tchnienie. Ku mojej wielkiej uldze ogień w jego bezlitosnych ślepiach przygasł; żarzyły się przez chwilę niczym węgle dopalającego się ogniska... i zgasły. Promień reflektorka ochrony zatrzymał się niespełna dwa metry od ciała umierającego potwora. I teraz przeszedł on kolejną niesamowitą wręcz transformację, niczym filmowy wilkołak ugodzony srebrną kulą. Odrzucił swą fantastyczną przerażającą formę, znów stał się zwykłym, mniej więcej normalnym człowiekiem z człowieczymi członkami, ciałem i twarzą. Ostatni przedśmiertny wysiłek poświęcił zachowaniu sekretu swej rasy: ludzie do tej pory nie wiedzieli, że żyje wśród nich obca rasa. Gargulec znikł. Przede mną leżał przeciętny, zwykły człowiek. Człowiek, którego zamordowałem. Po goblinie nie pozostał nawet najmniejszy ślad. Ludzkie przebranie nie było już przezroczystą polewą lecz nieprzezroczystym obrazem, niekryjącym żadnych tajemnic. Ford przejechał kawałek, znów się zatrzymał. Światło reflektorka przesunęło się po kilku słupkach, znalazło kolejną szczelinę, padło na parkiet, oświetlając podeszwę jednego z butów mojej ofiary. Wstrzymałem oddech. Wyraźnie widziałem kurz na powierzchni buta, wytartą gumę na krawędziach podeszwy i przylepiony do niej mniej więcej pośrodku kawałek papieru. Oczywiście byłem znacznie bliżej zwłok niż ochroniarz z wozu, który patrzył pewnie wzdłuż promienia światła, ale jeśli widziałem aż tyle i aż tak wyraźnie, to z pewnością on mógł też coś dostrzec, może niedużo, ale wystarczająco wiele, by nabrać podejrzeń. Minęło kilka sekund. I jeszcze kilka. Reflektorek poruszył się, światło prześlizgnęło się przez kolejną szczelinę, tym razem w moją prawą stronę, kilkanaście centymetrów za stopę zwłok. Poczułem ulgę tak wielką, że aż zadrżałem. Zaczerpnąłem oddechu... i wstrzymałem go, bo światło cofnęło się niemal doi poprzedniej pozycji. Nadal coś się działo. Byłem bliski paniki. Podpełzłem do zwłok jak najciszej, złapałem je pod pachy i przyciągnąłem do siebie jednymi konwulsyjnym ruchem. Zaledwie kilkanaście centymetrów, niej tak daleko i nie tak gwałtownie, by wywołać hałas.

Reflektorek ochrony znów oświetlił miejsce, w którym jeszcze przed chwilą znajdował się but martwego goblina. Okazałem się jednak wystarczająco szybki. But znajdował się teraz o bezpieczne trzy centymetry od miejsca, gdzie padało światło. Serce biło mi szybciej niż tyka zegar, dwa uderzenia na sekundę. Przez ostatni kwadrans zdarzyło się zdecydowanie za wiele, nerwy miałem napięta jak struna. Po ośmiu uderzeniach czterech sekundach, światło przesunęło się i ford ochrony ruszy powoli drogą ku dalszym regionom wesołego miasteczka. Byłem bezpieczny. Nie, nie bezpieczny. Bezpieczniejszy. Musiałem pozbyć się ciała. Musiałem jeszcze przed świtem zmyć krew, rankiem pojawią się klienci i nic już nie będę mógł zrobić. Wstałem, zatoczyłem się lekko, poczułem straszny ból kolan; zeskakując z barierki, a potem przeskakując nad goblinem, nie wykazałem się bynajmniej tak przeze mnie reklamowaną zręcznością po prostu wylądowałem na czworakach. Przy okazji otarłem dłonie, choć akurat te rany nie wydawały się niebezpieczne, tylko bolesne. Ale ten ból... i ból prawego nadgarstka, omal nie zmiażdżonego przez goblina... i bolesna opuchlizna gardła, w które uderzył, nie mogły mnie powstrzymać. Patrzyłem na spoczywające w ciemności nocy zwłoki mego śmiertelnego wroga, myśląc tylko o tym, jak pozbyć się ich w jak najprostszy sposób. Nagle przypomniałem sobie o plecaku i śpiworze pozostawionych przy diabelskim młynie. Dwie niewielkie paczuszki leżące na pół w bladoperłowym świetle księżyca, na pół w cieniu mogły ujść uwagi patrolu, ale z drugiej strony... Ochrona noc w noc objeżdżała teren i doskonale wiedziała, co powinna widzieć w każdym dowolnym miejscu na swej trasie. Aż za łatwo sobie wyobraziłem, że omijają wzrokiem plecak, omijają śpiwór... i nagle coś im się nie podoba. Wracają do tego, od czego zaczęli, tak jak dosłownie przed chwilą wróciło światło reflektora próbujące namierzyć trupa. Jeśli zobaczą moje rzeczy, jeśli znajdą dowód na to, że jakiś włóczęga tej nocy przeszedł przez ogrodzenie, że spał w przejściu między pawilonami, natychmiast wrócą do samochodzików i sprawdzą co się tam rzeczywiście działo. Poszukają i znajdą krew. I ciało. Jezu Chryste! Muszę zdążyć do diabelskiego młyna przed nimi. Podbiegłem do ogrodzenia, przeskoczyłem przez nie i puściłem się pędem. Nogami ledwie dotykałem ziemi, ramionami rozgarniałem gęste, upalne, wilgotne powietrze; pędziłem z rozwianym włosem, jakby ścigał mnie demon. Bo ścigał, choć był już martwy.

3 Chodzący trup Czasami myślę, że całe nasze życie jest subiektywne, że nie ma w nim nic, co dałoby się określić ilościowo, jakościowo lub choćby zdefiniować. Że i fizycy, i cieśle robią z siebie durni, przekonani, iż mogą zważyć i zmierzyć materiał, dobrać odpowiednie do pracy narzędzia, wyliczyć coś, co ma jakieś rzeczywiste znaczenie. Dobra, niech będzie, przyznaję, że kiedy zaczynam w ten sposób filozofować, jestem zazwyczaj w bardzo ponurym nastroju, uniemożliwiającym jakiekolwiek racjonalnej myślenie, i właściwie powinienem uchlać się i położyć spać. Ale... niech choćby niedoskonałym dowodem, że wiem, co mówię, będzie to, co w moim przekonaniu działo się tej nocy, kiedy przez alejkę pełną różnego rodzaju sprzętu, zasłanej kablami, biegłem w stronę diabelskiego młyna, rozpaczliwie starając się wyprzedzić samochód ochrony wynajętej przez braci Sombra. Nim rozpoczął się ten wyścig, noc była ciemna, nieznacznie tylko rozświetlona bladym księżycowym światłem. Teraz światło to nie było już blade, lecz ostre, i nie perłowe, lecz białe wręcz jaskrawe. Zaledwie kilka minut temu na główną aleję wesołego miasteczka kładły się plamy słabego światła i czarnego cienia, teraz przypominała więzienny spacerniak, bezlitośnie oświetlony tuzinem silnych jarzeniówek, niepozostawiających miejsca na cienie i plamy przyjaznej ciemności. Biegłem w panice, spodziewając się, że ktoś mnie lada chwila zauważy, przeklinałem księżyc najgorszymi słowami. Los był moim wrogiem, bo choć kiedy śledziłem goblina do pawilonu z elektrycznymi samochodzikami, szeroki środek alei zapchany był ciężarówkami i sprzętem tworzącym mnóstwo wygodnych kryjówek, teraz był pusty i tak niegościnny jak wspomniany już więzienny spacerniak. Czułem się zdemaskowany, rozebrany, rzucający się w oczy, wręcz nagi. Pomiędzy ciężarówkami, generatorami, wesołomiasteczkowymi atrakcjami i namiocikami od czasu do czasu widziałem forda ochrony, jadącego powoli w stronę granicy terenu. Byłem pewien, że skoro ja ich widzę, ochroniarze muszą także widzieć mnie, choć swej pozycji nie zdradzałem ani cichym warkotem samochodowego silnika, ani blaskiem reflektorów. Zdumiewające, ale do diabelskiego młyna dotarłem pierwszy. Ochrona musiała przejechać dłuższą drogą i skręcić w prawo, w krótką, zataczającą łuk promenadę biegnącą za aleją; stały przy niej wszystkie te namiociki z erotycznymi rozrywkami. Za chwilę mieli skręcić w prawo, w drugą długą aleję. Diabelski młyn stał zaledwie dziesięć metrów od tego drugiego zakrętu, więc na pewno mnie zauważą gdy tylko obrócą kierownicę. Przeszedłem

przez metalową barierkę otaczającą tę gigantyczną zabawkę, upadłem tak ciężko, że przez dobrą chwilę nie mogłem zaczerpnąć oddechu, i z gracją przydepniętego kraba popełzłem chwycić plecak i śpiwór. Zebrałem swoje rzeczy w nie więcej niż dwie sekundy. Podszedłem do ogrodzenia, ale z otwartego plecaka wysypały mi się różne rzeczy, no i musiałem po nie wrócić. Widziałem, jak ford ochrony skręca w prostopadłą uliczkę. Skręcał, światła jego reflektorów przesuwały się powoli w moim kierunku. Nie mogłem już uciec na środek alei. Gdybym próbował przejść przez barierkę, dostrzegliby mnie... i wówczas dopiero zaczęłoby się polowanie! Przez chwilę nie byłem w stanie Podjąć żadnej rozsądnej decyzji. Zamarłem; stałem tam niczym największy głupek od narodzin wszechświata, unieruchomiony poczuciem winy. Instynkt przeważył. Skoczyłem, pobiegłem, a może raczej podpełzłem do budki, w której sprzedawano bilety na diabelski młyn. Znajdowała się bliżej niż ogrodzenie i o wiele bliżej niż wątpliwy azyl za ogrodzeniem, ale, słodki Jezu, jaka była maleńka. Z trudem mieścił się w niej człowiek, metr dwadzieścia w każdą stronę i daszek w stylu chińskiej pagody. Przykucnąłem przy jednej ze ścian, tuląc do siebie plecak i śpiwór, unieruchomiony blaskiem księżyca, pewien, że każdy może zobaczyć jeśli nie mój łokieć, to stopę, kolano albo biodro. Samochód przejechał obok diabelskiego młyna. Przesuwałem się wokół budki tak, by przez cały czas zasłaniała mnie przed wzrokiem ochroniarzy. Promień światła z ich reflektorka przemykał obok mnie i nade mą... i nagle ford odjechał. Nikt nie wszczął alarmu. Kuliłem się w cieniu budki, patrzyłem, jak samochód oddala się aleją. Jechał powolutku, po drodze zatrzymywał się jeszcze trzykrotnie i za każdym razem reflektorek oświetlał ciemne kąty. Z pięć minut zabrał mu dojazd do końca alei. Obawiałem się, że przy początku głównej promenady skręci w prawo, co oznaczałoby, że wracają na pierwszą aleję i zamierzają objechać teren drugi raz tą samą trasą ale pojechał w lewo, w stronę trybun i milowego toru wyścigów, a także stajni i stodół; tu odbywały się wyścigi konne oraz pokazy zwierząt hodowlanych. Choć była ciepła sierpniowa noc, szczękałem zębami. Serce biło mi tak mocno i głośno, że zdumiało mnie, iż ochrona go nie usłyszała mimo warkotu samochodowego silnika. Płuca pracowały mi tak ciężko i głośno jak miechy w kuźni. Byłem regularną sekcją rytmiczną nieskażoną melodią. Opadłem na ziemię i siedziałem pod budką czekając, aż przejdą mi dreszcze i będę mógł coś zrobić z ciałem, które pozostało na torze elektrycznych samochodzików. Pozbycie się go wymagało żelaznych nerwów, spokoju i ostrożności myszy na wystawie kotów.

Zdołałem jakoś się opanować. Zwinąłem śpiwór jak najciaśniej i wraz z plecakiem schowałem go w cieniu koszy młyna. Tu mogłem je znaleźć w każdej chwili, a z drogi nie sposób ich było zobaczyć. Wróciłem na tor samochodzików. Cisza i spokój. Otworzyłem wejście. Skrzypnęło cicho. Każdy mój krok rozbrzmiewał echem. I nic mnie to nie obchodziło. Przecież do nikogo się nie skradałem. Promienie księżyca wpadały przez odsłonięte ściany pawilonu. Świeża farba na balustradzie wydawała się płonąć w ich blasku. Pod dachem gromadziły się czarne cienie. Cienie i wilgotny upał. Maleńkie samochodziki tuliły się do siebie jak owce w zagrodzie. Trup znikł. Przede wszystkim pomyślałem, że po prostu zapomniałem, w którym miejscu zostawiłem ciało. Może nie za tymi, a za tymi dwoma stojącymi nosami do siebie samochodzikami, a może nie w tej, tylko innej plamie czarnego cienia. Potem zacząłem się zastanawiać, czy goblin naprawdę zginął. Kiedy go zostawiałem, niewątpliwie umierał, był śmiertelnie ranny, ale może... może jednak resztką sił popełzł gdzieś w kąt pawilonu i tam dokonał żywota. Rozpocząłem chaotyczne poszukiwania, biegałem tu i tam, zaglądałem za samochodziki, wypatrywałem zwłok w każdej większej i mniejszej plamie czerni. Niczego nie znalazłem, coraz bardziej się denerwowałem. Stanąłem. Nadsłuchiwałem. Nic nie usłyszałem. Nastawiłem się na odbiór fal psychicznych. Nadal nic. Na szczęście okazało się, że dobrze pamiętam, pod który samochodzik potoczyła się wytrącona mi z ręki latarka. Znalazłem ją niemal natychmiast i trochę się uspokoiłem, bo była przecież czymś w rodzaju dowodu na to, że walka z goblinem jednak mi się nie przyśniła. Upadek jej nie zaszkodził, zaświeciła się po naciśnięciu guzika. Oświetliłem podłogę i natychmiast dojrzałem dowód na to, że niedawne dramatyczne, gwałtowne wydarzenie nie było tylko koszmarem. Krew. Mnóstwo krwi. Gęstniała już, wsiąkła w drewno parkietu. Wydawała się ciemna, w kolorach od szkarłatu do brązu. Miejscami; wyschła, ale była to niewątpliwie krew. Z jej plam i smug mogłem odtworzyć historię naszej walki. Zapamiętałem ją dokładnie. Znalazłem także okrwawiony nóż. Już miałem wsunąć go do buta, ale rozejrzałem się dookoła, przez chwilę próbowałem przeszyć wzrokiem otaczające mnie ciemności i zdecydowałem się trzymać broń w dłoni. Widziałem krew. Miałem nóż. Brakowało mi tylko ciała.

Nie, nie tylko. Straciłem także pas z narzędziami. Jakże chciałem uciec, wynieść się stąd raz na zawsze! Nie myślałem nawet o powrocie do diabelskiego młyna po reszta moich rzeczy. Gdybym mógł zwiać aleją w chmurze trocin, i dobiec do głównej bramy, przeskoczyć ją i pryskać dalej. Boże, biec tak godzina za godziną, aż do świtu. Zgubić się gdzieś tam, w górach Pensylwanii, w pierwotnej dziczy. Znaleźć strumień, spłukać z siebie krew i smród mojego wroga. Przespał się na miękkim mchu, w bezpiecznej gęstwinie paproci, ukryty przed wzrokiem ludzi... i nieludzi. Przecież miałem zaledwie siedemnaście lat! Ale fantastyczne i niesamowite przejścia z kilku ostatnich miesięcy uodporniły mnie, sprawiły, że dojrzewałem bardzo szybko. Instynkt samozachowawczy kazał chłopcu zachowywać się jak mężczyzna... i to nie byle jaki mężczyzna, lecz taki, co ma nerwy jak postronki i stalową wolę. Nie uciekłem więc, lecz wyszedłem przed pawilon, oświetlając ziemię latarką i dokładnie się jej przyglądając. Nie znalazłem śladów krwi, a znalazłbym je z pewnością gdyby goblin zachował tyle sił, by wyczołgać się z pawilonu. Z doświadczenia wiedziałem, że stworzenia te również są śmiertelne, tak jaki śmiertelni jesteśmy my, ludzie. Nie potrafią uleczyć się cudownym sposobem i powstać z grobu. Wujek Denton nie był; bynajmniej niezwyciężony, raz martwy pozostał martwy. Goblin zabity w pawilonie, zasztyletowany bez żadnych wątpliwości, powinien nie żyć, obojętnie, gdzie się teraz poniewierał jego trup- Pozostawało tylko jedno wytłumaczenie: ktoś znalazł ciało i wyniósł je z pawilonu. I co? Dlaczego nie zawiadomił policji? Ten hipotetyczny ktoś nie mógł przecież wiedzieć, że należało niegdyś do demonicznego stworzenia godnego pierwszego miejsca w galerii upiorów z piekła rodem. Czy był to mój... sojusznik? Jak ja konspirator? Jakkolwiek go zwać, z jakiego powodu miałby pomagać komuś zupełnie obcemu ukrywać morderstwo? Zdaje się, że ktoś mnie obserwował. Znów dostałem dreszczy. Ale jakoś je opanowałem. W końcu miałem sporo do zrobienia. Wróciłem do pawilonu. Podszedłem do samochodziku, przy którym pracował goblin, kiedy go zaskoczyłem. Klapa z tyłu była podniesiona. Przez chwilę wpatrywałem się w silnik, wszystkie te elektryczne i mechaniczne cuda, razem z połączeniem prętu zasilanego z rozpostartej nad torem siatki. Nie potrafiłem powiedzieć, co robił i czy zdołał coś zmienić, nim mu przerwałem. Budka z biletami przy wejściu do pawilonu nie była zamknięta. W kącie maleńkiego pomieszczenia znalazłem szczotkę, śmietniczkę oraz wiadro z kilkoma brudnymi szmatami w

środku. Wytarłem nimi krew, która nie zdążyła jeszcze zaschnąć. Przyniosłem trochę drobno pokruszonej, wysuszonej letnim upałem ziemi. Wysypałem ją na wszystkie czerwone plamy, które udało mi się znaleźć, rozdeptałem butami, a następnie zamiotłem. Plamy oczywiście pozostały, ale wyglądały teraz bardzo podobnie do innych, tych z oleju na przykład czy ze smaru, pokrywających praktycznie cały tor; wydawały się też równie stare. Szczotkę i śmietniczkę odniosłem na miejsce, a szmaty wyrzuciłem do jednego ze stojących przy głównej alei koszy, przykrywając je pustymi opakowaniami po prażonej kukurydzy, sreberkami po lodach i innymi śmieciami. Podobnie zrobiłem z latarką. Nadal miałem wrażenie, że jestem obserwowany. Przyprawiało mnie to o dreszcze. Stałem pośrodku alei. Obróciłem się powoli dookoła własnej °si, próbując przebić wzrokiem otaczającą mnie ciemność. Chorągiewki na masztach i linach konstrukcyjnych nadal wisiały nieruchomo jak śpiące nietoperze, zamknięte stoiska gier zręcznościowych i hazardowych były ciemne jak grób i jak on ciche. Ani śladu życia. Zachodzący księżyc, wiszący tuż nad grzbietami gór, oświetlał niesamowitym blaskiem daleki diabelski młyn, bombowce nurkujące i kolejkę górską; w jakiś sposób przypominały one maszyny bojowe Marsjan w Wojnie światów H. G. Wellsa. Oprócz mnie był tu ktoś jeszcze, co do tego nie miałem najmniejszych wątpliwości. Wyczuwałem czyjąś obecność, ale nie potrafiłem określić, kim lub czym jest obserwująca mnie istota, dlaczego robi to, co robi, i dlaczego się ukrywa. Obserwowały mnie tajemnicze oczy. Słuchały tajemnicze uszy. I nagle centralna arteria wesołego miasteczka znów się zmieniła, i to diametralnie. Nie przypominała już płaskiego) więziennego spacerniaka, pośrodku którego stałem w jaskrawym, blasku lamp jarzeniowych, obnażony beznadziejnie i bezlitośnie lecz nagle stała się nie dość dobrze, wręcz fatalnie oświetlono i ciemniała szybko. Ten mrok niósł zagrożenie tak wielkie, tak głębokie, jakiego nigdy przedtem nie doświadczyłem. Przekląłem zdradziecki zachodzący księżyc. Robiło się coraz ciemniej, ale nie czułem się dzięki temu mniej odsłonięty, a w dodatku doznałem przypływu klaustrofobii. Centralną aleję opanowały czarne, obce formy, zdumiewające i niepokojące niczym przedziwnie ukształtowane nagrobki na cmentarzu obcej rasy, gdzieś na obcej planecie. W tym widoku nie było nic znajomego, każda budowla, każda maszyna, każda rzecz wydawała się tworem innej cywilizacji. Czułem się otoczony, okrążony, osaczony; na moment zamarłem w bezruchu pewien, że dokądkolwiek próbowałbym uciec, wpadnę w śmiercionośne łapy straszliwego wroga.

- Jest tu ktoś? - spytałem. Nie usłyszałem odpowiedzi. - Gdzie ukryłeś ciało? Wilgotne powietrze nad mrocznym wesołym miasteczkiem okazało się doskonałą akustyczną gąbką. Wchłonęło mój głos; wokół panowała cisza tak głęboka, jakbym w ogóle się nie odezwał. - Czego ode mnie chcesz? - spytałem niewidzialnego obserwatora. - Jesteś przyjacielem czy wrogiem? Zapewne sam nie wiedział, kim jest, ponieważ nie odpowiedział, choć wyczułem, że przyjdzie czas, gdy stanie przede mną i wyjawi swe intencje. W tej właśnie chwili zyskałem pewność, którą można nazwać jasnowidzeniem: nie zdołam uciec z wesołego miasteczka braci Sombra, choćbym nie wiem jak próbował. Nie przywiódł mnie tu ani kaprys losu, ani rozpacz mordercy uciekającego przed długim ramieniem sprawiedliwości, nie, w tym miejscu zdarzyć się miało coś wyjątkowego, coś bardzo ważnego. Prowadziło mnie przeznaczenie. Jeśli zagram narzuconą mi rolę - tylko i wyłącznie, jeśli ją zagram - przeznaczenie da mi wolność i będę mógł żyć życiem, które sam sobie wybiorę. 4 Sny goblina Podczas większości wiejskich jarmarków - także i tu - I oprócz pokazów bydła hodowlanego, pląsów skąpo ubranych panienek i innych tego typu atrakcji odbywały się także wyścigi konne. Na ich potrzebę pod trybuny wstawiano szafki dla dżokejów i powożących w gonitwach kłusaków. To miejsce nie stanowiło wyjątku. Drzwi były zamknięte, ale to nie mogło mnie powstrzymać. Niewiele pozostało we mnie z prostaczki z farmy w Oregonie, choć tak bardzo pragnąłbym zachować utraconą niewinność. Wychowałem się na drodze i było tę? wychowanie skuteczne. Miałem w portfelu kawałek cienkiego plastiku, dzięki niemu pokonałem nędzny zameczek w niespełna minutę. Wszedłem do środka, zapaliłem światło i zamknąłem za sobą drzwi. Po lewej znajdowały się zielone metalowe toalety, po prawej zaś dostrzegłem poobijane umywalki i pożółkłe lustra. Trzecia, ścianę zajmowały prysznice. Przez środek dużej sali biegły dwa rzędy pogiętych, obdrapanych metalowych szafek, przed którymi stały kulawe ławki. Nagie cementowe podłogi. Ściany z betonowych bloków. W stropie

nieosłonięte jarzeniówki. I ten słaby, nieprzyjemny odór: potu, uryny, maści przeciwgrzybicznej, grzyba, tłumiony wszechobecnym dezodorantem o zapachu sosny - Niestrawna mieszanka; skrzywiłem się i niemal, nie całkiem, ale właśnie omal, zwymiotowałem. Nie było to „fajne” miejsce, nie spotkałbyś się tu na przykład z Kennedymi albo z Carym Grantem. Z drugiej strony nie dostrzegłem żadnych okien, a to oznaczało, że mogę bezpiecznie zostawić włączone światło. Choć tu także panowała duchota, upał nie dawał się aż tak we znaki. Po pierwsze wypłukałem usta, by pozbyć się metalicznego smaku krwi, i umyłem zęby. Przy okazji przyjrzałem się swej twarzy w porysowanym, zamglonym lustrze; oczy miałem tak nieprzytomne, tak udręczone, że szybko odwróciłem wzrok. W podartym, zakrwawionym podkoszulku nie mogłem się nikomu pokazać. Dżinsy także pokryte były zasychającą krwią. Wziąłem prysznic, umyłem głowę, ostatecznie pozbywając się smrodu goblina, włożyłem świeży podkoszulek i czyste dżinsy, które miałem w plecaku. W jednej z umywalek zmyłem krew ze starego ubrania, wyżąłem je i wrzuciłem do stojącego przy drzwiach niemal pełnego kosza na śmieci; nie chciałem, by złapano mnie z zakrwawionymi ciuchami w bagażu. Mój ziemski stan posiadania zredukował się właśnie do dżinsów i koszulki, które miałem na sobie, jednej zapasowej koszulki, trzech par gaci, skarpetek i cienkiej sztruksowej marynarki. Kiedy cię ścigają za morderstwo, nie obciążasz się nadmiernym bagażem. Wystarcza ci ciężar wspomnień, strachu... i samotności. Uznałem, że najbezpieczniejszym miejscem do spędzenia ostatniej godziny nocy będzie to właśnie pomieszczenie pod trybunami. Rozłożyłem śpiwór na podłodze naprzeciw drzwi. Wreszcie się położyłem, bezpieczny; gdyby ktoś chciał wejść, musiałby mnie przedtem obudzić, dłubiąc w zamku. A gdybym go nie usłyszał, to z pewnością by się o mnie potknął. Światło zostawiłem włączone. Nie, nie bałem się ciemności. Po prostu wolałem, żeby trzymała się jak najdalej ode mnie. Zamknąłem oczy. Myślałem o Oregonie. Tak, tęskniłem za farmą. Za zielonymi łąkami, gdzie bawiłem się jako dziecko, za cieniem wspaniałych gór Siskiyou, przy których góry wschodu wydawały stare, zadeptane, zmęczone. Pamięć rozwijała przede mną nieprawdopodobny ciąg obrazów skomplikowane japońskie origami; wzgórza i zbocza, i kolejne piętra wspaniałych świerków sitkajskich, z rozsianymi tu i ówdzie świerkami Breweriana (najpiękniejszymi ze wszystkich drzew