uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 053
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 927

Dean R. Koontz - Klucz do północy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :933.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Dean R. Koontz - Klucz do północy.pdf

uzavrano EBooki D Dean R. Koontz
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 273 stron)

DEAN R. KOONTZ KLUCZ DO PÓŁNOCY THE KEY TO MEDNIGHT Przełożył: Jan Kabat Wydanie oryginalne: 1979 Wydanie polskie: 1995

Część pierwsza Joanna Jakiś odgłos; Ze stracha na wróble opadły szmaty. BONCHO, 1670-1714

1 Było ciemno. Joanna Rand podeszła do okna. Stała tam przez dłuższą chwilę, naga, drżąca — wpatrywała się przez opuszczone żaluzje na uśpione Kioto. Wiatr wiejący od strony dalekich wzgórz uderzał swym chłodnym podmuchem w obluzowaną szybę, która pobrzękiwała lekko. O czwartej nad ranem, Kioto było ciche, nawet tu, w Gion, dzielnicy rozrywek, pełnej nocnych klubów i lokali z gejszami. Kioto, duchowe serce Japonii, było fascynującą mieszaniną neonów i starych świątyń, plastikowej tandety i pięknego, ręcznie ciosanego kamienia, najgorszych przykładów współczesnej, błyszczącej architektury wystrzelającej w górę tuż obok pałaców i bogato zdobionych sanktuariów, pokrytych patyną wieków. Ta metropolia, dzięki jakiemuś tajemniczemu połączeniu tradycji i masowej kultury, pozwoliła jej znów uwierzyć w trwałość rodzaju ludzkiego i wzmacniała jej chwiejną czasem wiarę w siłę indywidualizmu. Ziemia obraca się dookoła Słońca; społeczeństwo zmienia się bezustannie; miasto rozrasta się; ludzie tworzą nowe pokolenia; ja też będę dążyć przed siebie. Ta myśl zawsze przynosiła jej ukojenie, gdy tak stała w ciemności, samotna, niezdolna do snu, chorobliwie ożywiona silnym lecz nieokreślonym strachem, który nawiedzał ją każdej nocy. Trochę spokojniejsza, ale wciąż podekscytowana, Joanna włożyła czerwony, jedwabny szlafrok i ranne pantofle. Jej szczupłe dłonie wciąż drżały, ale mogła już nad nimi zapanować. Czuła się skrzywdzona, wykorzystana i odtrącona, jakby istota z jej koszmaru przybierała fizyczną formę i raz za razem, brutalnie gwałciła ją w czasie snu. Mężczyzna o stalowych palcach sięga po strzykawkę... Ten pojedynczy obraz był wszystkim, co pozostało z jej snu. Był tak wyrazisty, że mogła w każdej chwili przywołać jego niepokojące szczegóły: dotyk owych metalowych palców, skrzyp przekładni, które nimi poruszały, światło odbijające się od mechanicznych kłykci. Zapaliła nocną lampkę i rozejrzała się po znajomym pokoju. Wszystko było na swoim miejscu, a w powietrzu unosił się tylko jej własny zapach, ale zastanawiała się, czy naprawdę była tu sama przez całą noc. Wstrząsnął nią dreszcz.

2 Joanna zeszła wąską klatką schodową do biura na parterze. Była prawie pewna, że spotka tu fantoma ze snu. Zapaliła światło, i rozejrzała się wokół, tak jak wcześniej w pokoju na górze. Mosiężna lampa rzucała liliowy blask na półki z książkami, rattanowe meble i obrazy malowane na papierze ryżowym. W pokoju panował półmrok liści palm, rosnących w donicach. Wszystko w porządku. Biurko było zawalone papierami, które należało przejrzeć, ale Joanna nie miała nastroju do pracy. Potrzebowała drinka. Zewnętrzne drzwi biura prowadziły do koktajlbaru. W Księżycowym Blasku panował półmrok: nad matowymi niebieskimi lustrami za barem paliły się dwie nocne lampy. W ich blasku krawędzie szkła lśniły niczym ostrza noży. Przy każdym z czterech wyjść płonęły niesamowitym światłem zielone żarówki. Przy barze stały stołki, dalej była główna sala, gdzie przed niedużą, podniesioną sceną ustawiono sześćdziesiąt stolików i dwie setki krzeseł. Było cicho i pusto. Joanna weszła za kontuar i nalała sobie szklankę sherry z lodem. Wysączyła trochę, westchnęła i wtedy dotarł do jej świadomości jakiś ruch przy otwartych drzwiach biura. Mariko Inamura, wiceszefowa klubu, też zeszła z góry. Mariko, zawsze skromna, miała na sobie bufiasty, brązowy szlafrok kąpielowy, który wydawał się o dwa numery na nią za duży. W tym obszernym stroju przypominała raczej małą dziewczynkę niż dojrzałą kobietę. Jej czarne włosy, zazwyczaj podtrzymywane dwiema szpilkami z kości słoniowej, opadały na ramiona. Podeszła do baru i usiadła na jednym ze stołków. — Masz ochotę na drinka? — spytała Joanna. — Napiłabym się wody. — Mariko uśmiechnęła się. — Weź sobie coś mocniejszego. — Nie. Tylko wodę. — Chcesz, żebym poczuła się jak pijaczka? — Nie jesteś pijaczką. — Dzięki za zaufanie — powiedziała Joanna. — Ale tak czy inaczej wychodzi na to, że każdego wieczoru, mniej więcej o tej samej porze, ląduję przy barze. I nie po to, żeby napić się wody. — Odstawiła szklankę. Mariko podniosła ją i obracała powoli w palcach, ale nie piła.

Joanna obserwowała ją z zachwytem. Mariko miała wrodzony wdzięk, który przekształcał jej najprostszy gest w mały teatr. Miała trzydzieści lat, dwa lata mniej niż Joanna, duże, czarne oczy i delikatne rysy. Zdawała się być nieświadoma swojej atrakcyjności, a pokora dodawała jej wdzięku i urody. Zjawiła się w Księżycowym Blasku w tydzień po wieczorze inauguracyjnym. Potrzebowała tej posady ze względu na możliwość podciągnięcia się przy Joannie w angielskim, potrzebowała też pieniędzy. Dała do zrozumienia, że zamierza popracować w klubie rok lub dwa, a potem zdobyć stanowisko sekretarki szefa w jednym z tych dużych amerykańskich przedsiębiorstw, które miały swe filie w Tokio. Minęło sześć lat i Mariko nie uważała już Tokio za coś pociągającego, przynajmniej nie w porównaniu z życiem, jakie teraz prowadziła. Księżycowy Blask rzucił swój urok także na Mariko. Był najważniejszy w jej życiu, zupełnie tak samo jak w życiu Joanny. Zamknięty — oderwany od świata, od gwarnych ulic Gion — Księżycowy Blask przywodził na myśl klasztor buddyjskich mnichów, wznoszący się gdzieś w zapomnianej przełęczy górskiej. Nocą lokal był pełen gości, jednak zewnętrzny świat nie miał tu dostępu. Kiedy zamykano klub i obsługa szła do domu, miejsce nabierało jakiejś mistycznej, uniwersalnej tajemniczości. Niebieskie światła, lustrzane ściany, srebrno-szare zdobienia w stylu art-deco, wszystko to sprawiało, że Księżycowy Blask mógł być wszędzie — w każdym miejscu, począwszy od lat 30. naszego wieku. Był miejscem ze snu. Obie kobiety — Joanna i Mariko — potrzebowały tego niezwykłego sanktuarium. Narodziło się między nimi niespodziewane, siostrzane uczucie i wzajemna troska. Żadna z nich nie nawiązywała łatwo przyjaźni. Mariko była serdeczna i czarująca, ale wciąż zadziwiająco nieśmiała, jak na kobietę pracującą w nocnym lokalu w Gion. Była wciąż spokojną, pełną rezerwy, cichą i usuwającą się w cień Japonką z innej epoki. Joanna stanowiła jej przeciwieństwo pod względem temperamentu — była pełna życia i przebojowa, miała jednak problemy, by przekroczyć granicę bliskości, poza którą znajomość przekształca się w przyjaźń. Dlatego robiła co mogła, by zatrzymać przy sobie dziewczynę. Z każdym rokiem dopuszczała ją do coraz większego udziału w zarządzaniu Księżycowym Blaskiem i oferowała jej coraz wyższą pensję, a Mariko odpłacała ciężką pracą. Zdecydowały, nawet o tym nie mówiąc, że rozstanie nie jest ani pożądane, ani konieczne. Teraz, po raz pierwszy Joanna zastanawiała się dlaczego właśnie Mariko? Spośród tych wszystkich, którzy mogliby być jej przyjaciółmi, dlaczego wybrała Mariko? Była taktowna i nigdy nie wypytywała o szczegóły z przeszłości Joanny, nigdy nie wciągała jej w intymne zwierzenia, co tak wielu ludzi uważa za nieodłączny składnik przyjaźni. Nie musi się obawiać, że Mariko kiedykolwiek stanie się wścibska. Nigdy nie będzie próbowała dowiedzieć się o niej zbyt dużo. Ta myśl zaskoczyła Joannę. Nie rozumiała samej siebie. Co mogła odkryć Mariko? Co

miała do ukrycia? Joanna nie miała sekretów. Trzymając w ręku szklankę z sherry, wyszła zza baru i usiadła na stołku. — Znów przyśnił ci się ten koszmar — powiedziała Mariko. — To tylko sen. — Koszmar — upierała się Mariko. — Ten, który prześladował cię już tysiąc razy? — Nie tysiąc — zaprotestowała. — Dwa tysiące... trzy. — Obudziłam cię? Było gorzej niż zwykle? — Nie. Tak jak zawsze. — Myślałam, że zostawiłam włączony telewizor... — Był gorszy niż zwykle — zgodziła się w końcu Joanna. — Przykro mi, że cię obudziłam. — Ach tak? Zdawało mi się, że wyświetlają stary film o Godzilli. Joanna uśmiechnęła się. — Masz na myśli te moje wrzaski? — Tokio walące się w gruzy, tłumy uciekające w panice... — Zgoda. To był koszmar, nie żaden sen. — Martwię się o ciebie. — Nie ma powodu. Jestem twardą dziewczyną. — Znów go widziałaś... mężczyznę o metalowych palcach? — Nigdy nie mogę zobaczyć jego twarzy. Tylko dłonie, te wstrętne, stalowe palce... albo tylko tyle pamiętam. W tym śnie jest chyba coś jeszcze, ale znika, gdy się budzę. — Drgnęła i napiła się trochę sherry. Mariko położyła dłoń na jej ramieniu i ścisnęła je lekko. — Mam wuja, który jest... — Hipnotyzerem. — Psychiatrą — uściśliła Mariko. — Lekarzem. Stosuje hipnozę... — Słyszałam już o nim mnóstwo razy — powiedziała Joanna. — Naprawdę nie jestem zainteresowana. — Z jego pomocą mogłabyś przypomnieć sobie cały sen. Mogłabyś zajrzeć w przeszłość i znaleźć przyczynę koszmaru. Joanna wpatrywała się w swoje własne odbicie w niebieskim lustrze nad barem i wreszcie powiedziała: — Nie sądzę, bym kiedykolwiek chciała poznać tę przyczynę. Przez chwilę milczały. W końcu Mariko powiedziała: — Nie podobało ci się, że zrobiono z niego bohatera. Joanna uniosła brwi. — Z kogo? — Z Godzilli. Myślę o tych późniejszych filmach, tych, w których walczył w obronie Japonii. To takie głupie... Przecież nasze potwory muszą być naprawdę przerażające. Muszą

nas naprawdę straszyć. — Czy to zdanie z jakiejś tajemniczej Księgi Wschodu? Filozofia zen? — Czasem strach jest potrzebny — działa oczyszczające. — Biiip-biiip-biiip — Joanna zaczęła naśladować sygnał zanurzenia łodzi podwodnej. — Płynę w niezgłębionym oceanie tajemniczej japońskiej mentalności — Joanna zniżyła głos do szeptu i wykonała teatralny gest. — Ale kiedy staniemy twarzą w twarz z demonami... — ciągnęła nie zrażona Mariko. — Coraz głębiej, głębiej... — ironizowała Joanna. — ...i próbujemy się ich pozbyć... — Głębiej, głębiej, głębiej... — ...wtedy potrzebny jest strach... — Ta nagła iluminacja zmiażdży mnie... jak robaka. — Joanna się uśmiechnęła. — ...oczyszcza nas... — ...stoję na krawędzi objawienia... — ...i dopiero wtedy jesteśmy naprawdę wolni. — ...no, nareszcie przejrzałam... — Nie, ty jesteś ślepa, nie możesz przejrzeć, za bardzo kochasz swój strach. — Oto ja. Ofiara bezsensownych fobii. — Joanna dopiła sherry. — Ty wciąż nie rozumiesz Japończyków. — Kto nie rozumie? — odezwała się Joanna głosem niewiniątka. — Mam nadzieję, że Godzilla zjawi się jednak w Kioto. — Po co? Żeby promować nowy film. — Jeśli się zjawi, to będzie to prawdziwy Godzilla, Godzilla Japończyków. — Dobrze. — Kiedy tylko ciebie zobaczy, ujrzy twoje blond włosy — bez wahania ruszy w twoją stronę. — Chyba mylisz go z King Kongiem. — Rozgniecie cię na miazgę na najbardziej zatłoczonej ulicy Kioto, a wdzięczni Japończycy będą wiwatować na jego cześć. — Będziesz za mną tęsknić, Mariko? — Ależ skąd! Posprząta się ulicę, a Księżycowy Blask znów ożyje. I to będzie mój lokal. — A kto będzie śpiewał? — Goście. — Dobry Boże! To będzie karakao-bar! — Potrzebuję tylko starych nagrań Engelberta Humperdincka. — Jesteś bardziej przerażająca niż sam Godzilla! Popatrzyły na siebie z uśmiechem.

3 Alex Hunter pomyślał z rozbawieniem, że gdyby jego podwładni w Stanach zobaczyli go dzisiejszego wieczoru przy kolacji w Księżycowym Blasku, byliby zdumieni jego zachowaniem. Znali go jako wymagającego szefa, który oczekuje od pracowników perfekcji i szybko pozbywa się tych, którzy nie mogą sprostać jego oczekiwaniom, jako człowieka, który jest zawsze sprawiedliwy, ale nic ponad to, jako człowieka, który rzadko zdobywa się na skąpą pochwałę, częściej na ostrą krytykę. W Chicago znano go jako kogoś małomównego, zbyt małomównego, kogoś, kto bardzo rzadko się uśmiecha. Ludzie mu zazdrościli i szanowali go, ale z pewnością niezbyt lubili. Pracownicy jego biura i agenci terenowi byliby więc zdezorientowani, bo teraz gawędził przyjacielsko z kelnerami i bez przerwy się uśmiechał. Zdawało się, że nie jest zdolny do zabójstwa, a jednak było inaczej — zdarzyło się to dwa razy. Kiedyś wpakował sześć kul w pierś człowieka, który nazywał się Ross Baglio. Za drugim razem wbił w gardło jakiegoś mężczyzny ostro zakończony kawałek kija od miotły. Lecz w obu przypadkach działał ściśle w obronie własnej. Tutaj, w Gion, wyglądał jak bardzo elegancki biznesmen na urlopie. To społeczeństwo, ta obca, niczym nie skrępowana kultura, tak różna od amerykańskiego stylu życia, miały znaczny wpływ na jego doskonałe samopoczucie. Nieskończenie mili i grzeczni Japończycy wywoływali na jego twarzy uśmiech. Alex był w tym kraju dopiero od dziesięciu dni, ale nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykolwiek czuł się choć w połowie tak swobodnie i naturalnie jak teraz. Jedzenie też oczywiście miało swoje znaczenie. W Księżycowym Blasku karmili znakomicie. Japońska kuchnia zmieniała się w zależności od pory roku, znacznie bardziej niż jakakolwiek inna znana Alexowi. Było ważne, by kolor każdej potrawy podkreślał to, co było na sąsiednim talerzu, a także by współgrał z barwą i wzorem porcelany, na której podawano te wszystkie wyszukane dania. Alex rozkoszował się kolacją pasującą doskonale do zimnego, listopadowego wieczoru. Postawiono przed nim delikatną drewnianą tacę z porcelanowym garnuszkiem, w którym znajdowały się grube plastry rzodkwi daikon, czerwonawe kawałki ośmiornicy i wreszcie konnyaku — galaretowata potrawa, przyrządzona z diabelskiego języka. Żłobiona, zielona czarka zawierała aromatyczną, gorącą musztardę, którą można było namaścić z uwagą każdy specjał. Na szarym półmisku ustawiono dwie miseczki — czarną i

czerwoną, jedną z zupą akadashi, w której pływały grzyby, drugą z ryżem, a na prostokątnym talerzu podano surowego, morskiego leszcza, garnirunek w trzech rodzajach i filiżankę drobno posiekanej daikon jako przyprawę. Był to idealny, zimowy posiłek: jedzenie treściwe i odpowiednio smutne w kolorze. Połykając ostatni kawałek leszcza, Alex Hunter przyznał się przed samym sobą, że to nie japońska gościnność, ani też doskonałość kuchni są źródłem jego znakomitego samopoczucia. Ten dobry nastrój wynikał z radosnego podniecenia, z jakim oczekiwał pojawienia się na małej scenie Joanny Rand. Punktualnie o ósmej przygasły światła, kurtyna rozsunęła się i orkiestra zagrała w nowej aranżacji „Sznur pereł”. Zespół nie mógł dorównać żadnej ze słynnych orkiestr: Goodmana, Millera, czy Dorseya, ale był zaskakująco dobry. W końcu wykonawcy urodzili się, wychowali i ćwiczyli oddaleni od źródeł tej muzyki o tysiące mil i o kilkadziesiąt lat. Pod koniec piosenki, gdy publiczność zaczęła entuzjastycznie klaskać, orkiestra zaczęła grać „Księżycowy Blask”, a na scenę wyszła Joanna Rand. Serce zaczęło bić mu szybciej; czuł gwałtowne uderzenia pulsu. Joanna była szczupła i pełna wdzięku, choć nie podlegała kanonom klasycznej urody — nos ani wąski, ani dostatecznie szeroki. Jej policzki nie były dość wysokie, by usatysfakcjonować arbitrów z miesięcznika Vogue, jej broda była kobieca, ale mocno zarysowana. Niebieskie oczy o kilka odcieni ciemniejsze niż wypłowiały, zamglony błękit, charakterystyczny dla modelek poszukiwanych na okładki czy do reklamówek telewizyjnych. Była połyskującym złotem zjawiskiem o bursztynowej skórze i kaskadzie platynowych włosów. Joanna wyglądała na trzydzieści lat, a nie szesnaście; ale właśnie dzięki temu jej uroda zyskiwała — nie była sztuczna; doświadczenie i charakter, widoczne na jej twarzy, podkreślały jej piękno. Miała wspaniały głos. Śpiewała czysto, z lekkim drżeniem, które przecinało gęste powietrze i zdawało się wywoływać wibracje. Choć lokal był pełny, a wszyscy pili, w czasie jej występu nie było słychać żadnych rozmów; publiczność była skupiona, uważna i zasłuchana. Już kiedyś poznał tę kobietę, w innym miejscu, w innym czasie. Tylko że nie mógł sobie przypomnieć, gdzie i kiedy. Jej twarz była natrętnie znajoma, zwłaszcza oczy. Tak naprawdę czuł, że gdziś i kiedyś znał ją bardzo dobrze, nawet intymnie. Gdyby jednak spotkali się wcześniej, z pewnością zapamiętałby każdy szczegół tego spotkania. Patrzył. Słuchał. Chciał trzymać ją w ramionach.

4 Gdy Joanna Rand skończyła ostatnią piosenkę i brawa w końcu ucichły, orkiestra zaczęła grać numery taneczne. Na wąskim parkiecie stłoczyły się pary. Przy stolikach podjęto przerwane rozmowy; słychać było od czasu do czasu wybuch śmiechu, czy melodyjny brzęk sztućców. Tak jak każdego wieczoru, Joanna przez chwilę przyglądała się swemu królestwu, stojąc na brzegu sceny. Była z siebie dumna. Prowadziła cholernie dobry lokal. Joanna Rand była nie tylko restauratorką, była również mistrzynią w zawieraniu stosunków towarzyskich. Nie znikała za kurtyną po pierwszym występie, by czekać w garderobie na następny o dwudziestej drugiej. Schodziła ze sceny szeleszcząc jedwabną, plisowaną suknią i przechodziła wolno między stolikami, słuchając komplementów, kłaniając się i przyjmując ukłony, zatrzymując się od czasu do czasu, by spytać, czy kolacja była dobra, witając nowe twarze i rozmawiając chwilę ze stałymi bywalcami. Dobra kuchnia, romantyczna atmosfera i wysokiej klasy rozrywka wystarczały do stworzenia dochodowej restauracji, to trzeba jeszcze czegoś, by lokal stał się legendą. Taki sukces był jej potrzebny. Wiedziała, że ludziom schlebia osobiste zainteresowanie właściciela lokalu, i że te czterdzieści minut jakie spędzała na sali między występami są warte niezliczonych jenów zarobionych na interesach. Przystojny Amerykanin ze starannie przystrzyżonymi wąsami był tutaj po raz trzeci z rzędu. Podczas dwóch poprzednich wieczorów zamienili ze sobą nie więcej niż kilka słów, ale Joanna czuła, że już niedługo pozostaną nieznajomymi. Każdy jej występ obserwował siedząc przy małym stoliku obok sceny i wpatrywał się w nią tak intensywnie, że zmuszała się, by nie patrzeć w jego stronę. Bała się, że zapomni słów piosenki. Po każdym występie, gdy krążyła wśród gości, wiedziała doskonale, nawet na niego nie patrząc, że obserwuje każdy jej ruch. Czuła siłę jego spojrzenia. Choć jego wzrok sprawiał, że dostawała gęsiej skórki, odczuwała jednak dziwną przyjemność i była bardziej niż zadowolona. Gdy dotarła do jego stolika, wstał i uśmiechnął się — wysoki, barczysty mężczyzna, któremu udało się zachować europejską elegancję wbrew nie sprzyjającym warunkom fizycznym. Był ubrany w czarnoszary garnitur z kamizelką, z Savile Row, ręcznie szytą koszulę z irlandzkiego jedwabiu, całość uzupełniał perłowoszary krawat. — Gdy śpiewa pani „Te niemądre rzeczy” albo „Zyskałaś przewagę” to... no cóż, przypomina mi się Helen Ward, z czasów, kiedy występowała z Bennym Goodmanem —

odezwał się pierwszy. — To było pięćdziesiąt lat temu — powiedziała Joanna. — Nie może pan pamiętać Helen Ward. — Przyznaję, że nigdy jej nie widziałem na koncercie. Mam dopiero czterdzieści lat, ale kolekcjonuję jej płyty i wydaje mi się, że jest pani od niej lepsza. — Pan mi schlebia — powiedziała Joanna. — Czy jest pan miłośnikiem jazzu? — Zwłaszcza swingu. — W takim razie lubimy to samo. — Na to wygląda — stwierdził, rozglądając się po sali — i Japończycy też. To mnie zdumiewa, ale oni kochają tę muzykę. Choć wywodzi się z czasów, które woleliby zapomnieć. — Uwielbiani swing. — Zawahał się. — Zamówiłbym dla pani butelkę koniaku, ale ponieważ pani jest tu właścicielką, nie sądzę, by było to na miejscu. — Ja panu kupię koniak. Podsunął jej krzesło, na którym usiadła. Do stolika podszedł kelner w białej marynarce, kłaniając się obydwojgu. — Yamada-san, burande wo ima onegai, shimasu. Remy Martin — Joanna zwróciła się do niego. — Hai, hai — powiedział Yamada. — Sugu. — Ruszył szybko w kierunku baru. Alex Hunter nie spuszczał z niej wzroku. — Naprawdę ma pani wspaniały głos. Lepszy niż Martha Tilton, Margaret McCrae, Betty Van... — Ella Fitzgerald? Zastanawiał się przez chwilę, po czym stwierdził: — No cóż, to nie jest piosenkarka, z którą można by panią porównywać. — Ach tak? — Joanna roześmiała się. — Więc nie jestem lepsza od Elli Fitzgerald. — No nie — uśmiechnął się Alex. — Dobrze. Cieszę się, że pan to powiedział. Już zaczęłam podejrzewać, że nie stosuje pan żadnych kryteriów. — Stosuję bardzo wysokie kryteria — powiedział cicho. Spojrzenie jego ciemnych oczu działało na nią niby wyładowanie elektryczne. Poczuła prąd przebiegający przez jej ciało. Miała wrażenie, że nie tylko obnaża ją wzrokiem — mężczyźni robili to każdego wieczoru, ale że obnaża coś więcej niż tylko jej ciało, że odkrywa również jej mózg i ujawnia wszystko, co warto o niej wiedzieć, każdy najbardziej ukryty zakątek ciała i myśli. Nigdy jeszcze nie spotkała takiego mężczyzny. Wydawało się, że wszystkie poza nią, istoty ludzkie na ziemi przestały dla niego nagle istnieć. I znów poczuła tę dziwną mieszaninę niepokoju i przyjemności. Gdy przyniesiono dwa kieliszki Remy Martin, wykorzystała tę przerwę jako pretekst, by

odwrócić od niego wzrok. Zaczęła sączyć koniak i zamknęła oczy. Gdy znalazła się w tej dobrowolnej ciemności, zrozumiała, że mężczyzna, patrząc prosto w jej oczy, przekazuje jej w jakiś magiczny sposób ową intensywność, zawartą w jego spojrzeniu. Do jej świadomości przestały docierać odgłosy lokalu: brzęk kieliszków, śmiech i rozmowy, nawet muzyka... Teraz to wszystko powróciło, jak cisza rozlewająca się z wolna po straszliwej eksplozji. Otworzyła w końcu oczy. — Nie znam nawet pańskiego nazwiska. — Jest pani pewna? Mam wrażenie... że już się kiedyś spotkaliśmy. — Nie przypominam sobie. — Zmarszczyła brwi. — Może to dlatego, że wydaje mi się pani taka bliska... Nazywam się Alex Hunter. — Ze Stanów Zjednoczonych. — Z Chicago. — Pracuje pan dla jakiejś amerykańskiej firmy? — Nie. Pracuję sam dla siebie. — W Japonii? — Jestem na miesięcznym urlopie. Wylądowałem w Tokio osiem dni temu. Myślałem, że spędzę tu dwa dni, ale i tak już jestem dłużej. Zostały mi jeszcze trzy tygodnie. Może zostanę tutaj, w Kioto i dam sobie spokój z innymi planami. Anata no machi wa hijo ni kyomi ga arimasu. — Tak — powiedziała — to najbardziej interesujące miasto w Japonii, jeśli mogę wyrazić własne zdanie. Ale cała Japonia jest fascynująca, panie Hunter. — Proszę mi mówić Alex. — Jest mnóstwo do oglądania także na innych wyspach, Alex. — Może powinienem przyjechać tu w przyszłym roku, żeby zwiedzić te miejsca. Ale w tej chwili wydaje mi się, że wszystko, co chciałbym zobaczyć w Japonii, jest właśnie tutaj. Wpatrywała się w niego, wytrzymując spojrzenie tych upartych ciemnych oczu. Nie miała pojęcia, co o nim myśleć. Był typowym samcem, który od razu ujawnia zamiary. Joanna była dumna ze swojej siły i niezależności w interesach, ale również w życiu uczuciowym. Rzadko płakała i nigdy nie traciła panowania nad sobą. Ceniła zimną krew i była obsesyjnie niezależna. Zawsze wolała dominować w związkach z mężczyznami. Sama decydowała, kiedy i jak ma się rozwinąć jej przyjaźń z partnerem, i lubiła, gdy tylko od niej zależało, czy owa przyjaźń przekształci się w coś więcej. Miała ustalone poglądy na temat właściwego i pożądanego tempa, z jakim rozwija się romans. W innej sytuacji nie przypadłby jej do gustu mężczyzna — tak bezpośredni jak Alex Hunter. A jednak taki pociągający... Udawała, że nie dostrzega niczego więcej jak tylko przypadkowe zainteresowanie jej osobą. Rozejrzała się po sali, udając, że kontroluje kelnerów i sprawdza, czy goście są zadowoleni, po czym napiła się koniaku i stwierdziła: — Bardzo dobrze mówi pan po japońsku.

Pochylił głowę. — Arigato. — Do itashimashite. — Języki to jedno z moich hobby — powiedział. — Podobnie jak swing. I dobre restauracje. A jak już mówimy o restauracjach, biorąc pod uwagę, że Księżycowy Blask jest otwarty tylko wieczorem, to czy zna pani jakiś lokal w pobliżu, w którym można zjeść lunch? — Jest takie miejsce przecznicę dalej. Cudowna restauracyjka urządzona wokół ogrodu z fontanną. Nazywa się Mizutani. — Będzie znakomita. Zjemy jutro lunch w Mizutani? Była zaskoczona pytaniem, ale jeszcze bardziej własną natychmiastową odpowiedzią. — Tak. Będzie mi bardzo miło. — W południe? — Tak. W południe. Intuicyjnie wyczuwała, że cokolwiek się wydarzy między nią i tym mężczyzną, dobrego czy złego, będzie zupełnie inne niż to, czego dotąd doświadczyła.

5 Mężczyzna o stalowych palcach sięga po strzykawkę... Joanna Rand usiadła wyprostowana na łóżku, zlana potem, bez tchu, próbując przez chwilę chwycić dłońmi umykającą ciemność, zanim odzyskała równowagę i zapaliła lampkę. Była sama. Odrzuciła pościel i zerwała się z łóżka z pośpiechem wywołanym przez strach, którego nie potrafiła pojąć. Chwiejąc się dotarła na środek pokoju i zatrzymała się drżąc ze strachu i niepewności. Powietrze w pokoju było chłodne, źle. Wyczuwała mieszaninę mocnych środków antyseptycznych, które nie pasowały przecież do jej sypialni: amoniak, lizol, alkohol, gryzące substancje bakteriobójcze. Wzięła głęboki oddech, potem jeszcze jeden, ale gryzące opary gdzieś umknęły, zanim zdążyła zlokalizować ich źródło. Kiedy powietrze było już czyste, musiała przyznać z niechęcią, jak zawsze, że tak naprawdę ten obcy zapach wcale nie istniał. Był pozostałością jej snu, owocem jej wyobraźni, albo — co bardziej prawdopodobne — fragmentem wspomnień. Choć nie pamiętała, by kiedykolwiek była chora czy ranna, to w jakimś stopniu wierzyła, że naprawdę leżała kiedyś w pokoju szpitalnym, w którym unosił się ten charakterystyczny zapach. Tam, gdzie stało się z nią coś strasznego, coś, co było źródłem powracającego wciąż koszmaru sennego. Poszła do biało-zielonej łazienki i nalała sobie szklankę wody. Wróciła do łóżka, usiadła na jego brzegu, napiła się, wśliznęła pod kołdrę i po krótkim wahaniu zgasiła światło. Za oknem, w bezruchu poprzedzającym świt, rozległ się krzyk ptaka. Duży ptak. Przeraźliwy krzyk. Trzepot skrzydeł. Obok okna. Pióra otarły się z szelestem o szybę. Potem pożeglował w noc, krzycząc coraz słabiej i ciszej.

6 Alex przypomniał sobie, gdy siedział w łóżku czytając, gdzie i kiedy po raz pierwszy zobaczył tę kobietę. Nie nazywała się wtedy Joanna Rand. Obudził się w środę, o szóstej trzydzieści, w swoim apartamencie w hotelu Kioto. Czy to na wakacjach, czy w pracy zawsze wstawał wcześnie, a kładł się późno. Nie musiał spać więcej niż pięć godzin, by czuć się odświeżonym i gotowym do działania. Był wdzięczny naturze za swój nietypowy metabolizm. Zyskiwał przewagę nad tymi, którzy byli większymi od niego niewolnikami materaca. Dla Alexa, który z wyboru i z natury lubił zgarniać najwyższą stawkę, sen był szczególnie obmierzłą formą niewolnictwa, a każda noc chwilową śmiercią, którą trzeba przeżyć, ale którą nie można się rozkoszować. Czas poświecony na sen był czasem straconym, zaniechanym, ukradzionym. Oszczędzając trzy godziny każdej nocy, zyskiwał dodatkowe tysiąc sto godzin w roku. Tysiąc sto godzin na czytanie książek, oglądanie filmów i uprawianie miłości, ponad czterdzieści pięć „wolnych” dni na obserwację, studiowanie, uczenie się... i robienie pieniędzy. Komunał, że czas to pieniądz był jednak prawdą. A pieniądz, według filozofii Alexa, był jedynym pewnym sposobem osiągnięcia dwóch najważniejszych rzeczy: niezależności i godności, z których każda znaczyła dla niego nieskończenie więcej niż miłość, seks, przyjaźń, uznanie czy cokolwiek innego. Urodził się w biednej rodzinie. Dla jego rodziców, pary nieuleczalnych alkoholików, słowo „godność” było równie pustym dźwiękiem jak słowo „odpowiedzialność”. Gdy był dzieckiem, poprzysiągł sobie, że odkryje sekret bogactwa. I poznał go, zanim przekroczył dwudziestkę: czas. Otóż sekretem bogactwa był czas. Zaczął więc z zapałem korzystać ze swej wiedzy. W ciągu dwudziestu lat rozsądnego gospodarowania czasem jego majątek netto wzrósł z tysiąca dolarów do ponad dwunastu milionów. Jego zwyczaj późnego chodzenia spać i wczesnego wstawania, choć tylko częściowo zgodny z nieśmiertelną radą Benjamina Franklina, odegrał znaczącą rolę w tym fenomenalnym sukcesie. W normalnych warunkach wziąłby prysznic, ogolił się i ubrał w ciągu dwudziestu minut. Tego ranka pozwolił sobie na małe ustępstwo — wziął książkę i został w łóżku. W końcu był na wakacjach. Teraz siedząc podparty poduszkami, z książką na kolanach, uświadomił sobie, kim była Joanna Rand. Gdy czytał, jego podświadomość, niechętna marnowaniu czasu, pracowała nad rozwiązaniem zagadki Joanny. — Lisa — wyszeptał.

Lisa. Dwanaście lat starsza, inne uczesanie. Dziecięca pulchność dwudziestolatki zniknęła z jej twarzy. Była teraz dojrzałą kobietą, ale wciąż była Lisa. Wstał z łóżka, wykąpał się i ogolił. Patrzył na odbicie swoich gładkich policzków w lustrze, potem podniósł wzrok i spojrzał sobie w oczy. Nie widział fotografii Lisy Chelgrin od przynajmniej 10 lat. Powoli, chłopie. Może podobieństwo nie jest tak duże, jak myślisz. Jak będziesz miał w ręku zdjęcia, to być może się okaże, że Joanna Rand ma tyle wspólnego z Lisa Chelgrin, co żyrafa z kucykiem szetlandzkim. Ubrał się i usiadł przy biurku w skromnie urządzonym salonie apartamentu. Starał się przekonać sam siebie, że każdy może mieć sobowtóra, niespodziewanego bliźniaka. Wpatrywał się przez dłuższą chwilę w telefon stojący na środku biurka, po czym stwierdził: Tyle tylko, że tak naprawdę nigdy nie wierzyłem w czysty przypadek. Stworzył jedną z największych agencji detektywistycznych w Stanach Zjednoczonych i doświadczenie nauczyło go, że każdy zbieg okoliczności był tylko pozorem, wierzchołkiem góry lodowej, a o ileż więcej kryło się poniżej linii wody. Nigdy nie miał respektu dla zbiegów okoliczności i dlatego, że odkrywał logiczne związki w wydarzeniach, których zdawało się nic ze sobą nie łączyć. Przysunął telefon i zamówił rozmowę do Stanów. Wreszcie dodzwonił się do swojego biura o ósmej trzydzieści rano czasu Kioto i o czwartej trzydzieści po południu, czasu Chicago. Rozmawiał z Tedem Blakenshipem, najwyżej postawionym człowiekiem w firmie. — Ted, chciałbym, żebyś osobiście poszedł do archiwum i wyciągnął wszystko, co dotyczy Lisy Chelgrin. Chcę mieć te materiały tutaj w Kioto jak najszybciej. Nie wysyłaj tego pocztą kurierską. Daj jednemu z naszych młodszych pracowników terenowych, a potem wyślij go najbliższym lotem we właściwym kierunku. Blakenship dobierał starannie słowa. Mówił powoli: — Alex, czy to znaczy, że sprawa znów jest... aktualna? — Nie jestem pewien. — Czy jest szansa, że ją w końcu znalazłeś? — Najprawdopodobniej ścigam tylko cienie i nic z tego nie wyniknie. Więc nie rozmawiaj z nikim o tym, nawet z własną żoną. — Oczywiście. — Sam pójdź do archiwum. Nie wysyłaj tam sekretarki. Nie chcę, żeby zaczęły się plotki. — Rozumiem. — A urzędnik, który będzie to przewoził, nie powinien wiedzieć, co wiezie. — Nie będę go w nic wtajemniczać. Ale słuchaj, Alex... jeśli ją znalazłeś, to jest to naprawdę wiadomość, co? — Sensacyjna — zgodził się Alex. — Zadzwoń do mnie, jak już wszystko pozałatwiasz i daj mi znać, kiedy mam się spodziewać przesyłki. — Zadzwonię.

Alex odłożył słuchawkę i podszedł do okna, z którego obserwował samochody na zatłoczonych ulicach. Stał i patrzył w dół. Wszyscy zdawali się doceniać znaczenie czasu; wszyscy gdzieś spieszyli. Gdy tak patrzył, jeden z rowerzystów zrobił błąd w ocenie odległości, gdy próbował przejechać miedzy dwoma samochodami. Uderzyła go biała honda. Człowiek i rower zmienili się nagle w ślizgającą się, przewalającą, podskakującą plątaninę nóg i poskręcanych kół, rur i kierownicy. Rozległ się pisk hamulców, wstrzymano ruch, a w kierunku rannego pospieszyli ludzie. Alex, który nie był przecież zabobonny, odniósł dziwne wrażenie, że oto niebiosa zsyłają mu zły znak, a on sam pędzi na złamanie karku ku nieuniknionej katastrofie.

7 W południe spotkał się z Joanną w Mizutani. Gdy ją zobaczył uświadomił sobie, że obraz jaki przechował w pamięci miał tyle z nią wspólnego, co zdjęcie Niagary z prawdziwym pięknem dzikiego wodospadu. Była olśniewająca — mieniła się złotem, ruchem, życiem, a błękit jej oczu był o wiele głębszy niż zdołał to zapamiętać, choć minęła zaledwie jedna noc odkąd widział ją po raz ostatni. Ujął jej dłoń i pocałował, nie dlatego że był przyzwyczajony do europejskich obyczajów, ale dlatego że pragnął dotknąć ustami jej skóry. Mizutani była restauracją typu o-zashiki, co znaczyło, że sala była podzielona przegródkami z ryżowego papieru na małe, prywatne pokoiki, gdzie serwowano japońskie potrawy. Sufit nie był zbyt wysoki, wznosił się nie więcej niż osiemnaście cali nad głową Alexa, a podłogę pokrywało starannie wypolerowane drewno sosnowe, które wydawało się przezroczyste i głębokie jak morze. Gdy Alex i Joanna znaleźli się w westybulu, zmienili buty na miękkie pantofle. Podążyli za drobną, młodą hostessą do małego pokoiku, gdzie usiedli obok siebie na podłodze, na cienkich ale wygodnych poduszkach, ułożonych przed niskim stolikiem. Mieli przed sobą okno, za którym rozciągał się widok na otoczony murem ogród. O tej porze roku nie było tu kwiatów, ale widać było kilka odmian doskonale utrzymanych, wiecznie zielonych roślin i dywan mchu, który nie zdążył jeszcze zbrązowieć przed zimą. Na środku ogrodu wznosiła się wysoka na siedem stóp skalna piramida, z której tryskała woda, spływająca wąskimi strumykami do płytkiego, drżącego jeziorka. Jedli mizutaki, białe mięso kurczaka uduszone w glinianym garnku i przyprawione cebulkami, rzodkiewkami i ziołami. Dostali jeszcze kilka maleńkich filiżanek parującej sake, która jest wyśmienita, gdy pije się ją gorącą, ale która przypomina w smaku skwaśniałe francuskie wino, gdy jest zimna. Cały czas rozmawiali o muzyce, japońskich obyczajach i sztuce, o filmach, książkach i sprawach osobistych. Alexa kusiło, żeby wymówić to magiczne imię — Osa Chelgrin. Chwilami wydawało mu się, że posiada jakąś psychiczną zdolność wyczytywania z zachowania podejrzanego oznak winy czy niewinności, z tego przelotnego wyrazu twarzy, który pojawia się w chwili oskarżenia, z drżenia głosu. Jednak Alex nie miał ochoty rozmawiać z Joanną o zniknięciu Lisy Chelgrin, dopóki nie usłyszy, gdzie się urodziła i wychowała, gdzie nauczyła się śpiewać, dlaczego przyjechała do Japonii. Biografia Joanny Rand mogła być tak doskonale prawdopodobna, że przekonałaby go, iż ta kobieta naprawdę

jest tą, za którą się podaje, i jej podobieństwo do dawno zaginionej Lisy Chelgrin to tylko przypadek. W takiej sytuacji poruszanie całej tej sprawy nie miałoby sensu. Było zatem ważne, by udało mu się nakłonić ją do mówienia o sobie. Ale się opierała, nie z jakiegoś tajemniczego powodu, ale po prostu dlatego, że była skromna. Alex rozumiał jej opory, czuł zażenowanie, gdy musiał mówić o sobie, nawet w rozmowach z bliskimi przyjaciółmi; lecz, o dziwo, w jej towarzystwie jego zahamowania znikały. W końcu, próbując bez powodzenia wniknąć w przeszłość Joanny, opowiedział jej prawie całą historię swojego życia. — Naprawdę jesteś prywatnym detektywem? — spytała. — Tak. — Trudno uwierzyć. A gdzie twój prochowiec? — W pralni. Próbują usunąć z niego te paskudne krwawe plamy. — I nie nosisz kabury na szelkach. — Piją mnie w ramię. — Nie nosisz w ogóle broni? — W lewej dziurce nosa mam miniaturowy pistolecik. — Daj spokój. Mówię poważnie. — Nie jestem tu w interesach, a władze japońskie nie lubią amerykańskich turystów, którzy noszą przy sobie broń. — Zawsze sadziłam, że prywatny detektyw musi być trochę... no, niechlujny... — Och, dziękuję ci bardzo! — ...i skryty, zawsze patrzy przez ramię, zezuje, jest uzbrojony po zęby, sentymentalny, zimny, cyniczny. — Sam Spade grany przez Humpreya Bogarta. Ten biznes już tak nie wygląda — powiedział Alex. — Jeśli kiedykolwiek tak wyglądał. Wykonujemy głównie codzienną robotę, rzadko trafia się coś niebezpiecznego. Sprawy rozwodowe, tropienie dłużników, zbieranie materiału dowodowego dla obrońców w procesach kryminalnych. Ciągle zapewniamy ochronę bogatym i sławnym, no i ochraniamy domy towarowe. Nie jest to nawet w połowie tak romantyczne i fascynujące jak w wydaniu Bogarta, obawiam się. — Cóż... może i tak — powiedziała Joanna. — Ale to wciąż jest o wiele bardziej romantyczne niż praca księgowego. Przerwała i podniosła do ust kawałek kurczaka. Jadła tak delikatnie jak Japończycy, ale ze zdrowym, nie skrywanym i zdecydowanie erotycznym apetytem. Alex obserwował ją ukradkiem, gdy przełykała kęs kurczaka i sączyła swoją sake; siłę szczęki, płynny ruch mięśni jej szyi i cudowną linię warg. Odstawiła filiżankę: — Jak doszło do tego, że zacząłeś pracować w tak nietypowym zawodzie? — Dość wcześnie postanowiłem, że nie będę biedny, tak jak moi rodzice i sądziłem, że wystarczy być prawnikiem, by stać się kimś nieprawdopodobnie bogatym. Więc korzystając z

kilku stypendiów i utrzymując się z kilku nocnych zajęć, zdołałem ukończyć college, a później prawo. — Z wynikiem summa cum laude? — spytała. — Skąd wiesz? — Był zaskoczony. — Jesteś obsesyjny, porywczy. — Naprawdę? Powinnaś być prywatnym detektywem. — Samantha Spade. Co wydarzyło się później? — Spędziłem rok w dużej firmie w Chicago, która specjalizowała się w obsłudze prawnej dużych korporacji. Nienawidziłem tego zajęcia. — Ale to przecież niezły sposób zarabiania pieniędzy? — Przeciętna płaca wynosi obecnie osiemdziesiąt tysięcy dolarów rocznie, a wtedy była jeszcze niższa, zwłaszcza dla kogoś, kto dopiero zaczynał. Kiedy byłem młody wydawało mi się, że to mnóstwo pieniędzy, ale szybko się przekonałem, że trzeba jeszcze zapłacić podatek. To, co mi zostawało, nigdy nie pozwoliłoby mi zasiąść za kierownicą rolls-royce’a. — I tego właśnie pragnąłeś, takiego stylu życia? — A dlaczego nie? W dzieciństwie doświadczyłem czegoś wręcz przeciwnego. Nie ma nic uszlachetniającego w biedzie. Ale po paru miesiącach pisania raportów i grzebania się w materiałach pojąłem, że naprawdę duże pieniądze zarabiają tylko stare wygi z dużych firm. Zanim dotarłbym na szczyt, miałbym na karku pięćdziesiątkę. Gdy ukończył dwadzieścia pięć lat, Alex Hunter zorientował się, że prywatna ochrona mienia będzie dziedziną intensywnego rozwoju przez kilka następnych dziesięcioleci. Opuścił więc firmę prawniczą, by związać się z liczącą pięćdziesięciu pracowników Agencją Bonnera, gdzie zamierzał poznać interes od podszewki. Gdy miał zaledwie trzydzieści lat, mógł sobie pozwolić na wzięcie pożyczki z banku, żeby odkupić od Bonnera agencję. Pod jego kierownictwem firma wkroczyła agresywnie we wszystkie dziedziny ochroniarskiego biznesu, nie wyłączając sprzedaży, instalacji i konserwacji elektronicznych systemów ochrony. Teraz agencja Bonner-Hunter miała dwa tysiące pracowników i biura w jedenastu miastach. — Masz swojego rolls-royce’a? — spytała Joanna. — Dwa. — Czy życie jest lepsze z rolls-royce’em? — To jest pytanie z filozofii zen. — A ty się wymigujesz. — Pieniądze nie są ani brudne ani szlachetne, są neutralne. To po prostu nieodłączny składnik każdej cywilizacji. Ale twój talent to dar od Boga. Przyglądała mu się w milczeniu przez dłuższą chwilę, a on zdawał sobie sprawę, że właśnie go osądza. Odłożyła swoje pałeczki i przyłożyła do ust chusteczkę. — Większość mężczyzn, którzy zaczynali od niczego i zgromadzili ogromną fortunę przed

czterdziestką, byłaby nieznośnymi egomaniakami. — Wcale nie. Nie ma we mnie nic wyjątkowego. Znam mnóstwo bogatych ludzi, a większość z nich jest w każdym calu tak skromna jak urzędnik biurowy. Ale już dość o mnie. Chciałbym usłyszeć coś o tobie. Jak się znalazłaś w Japonii, w Księżycowym Blasku? — Nic ciekawego. Moje życie jest bardzo nudne. Albo chciała ukryć swą przeszłość, albo była w oczywisty sposób onieśmielona. Nie był pewien, o którą z tych możliwości chodzi. Wciąż jednak zachęcał ją do zwierzeń. Wreszcie zaczęła mówić. Kelnerka, miła kobieta o okrągłej twarzy, ubrana w białe yukata i krótką, kasztanową kurtkę, przyniosła deser: kawałki mandarynki z drobniutko pokrojonymi migdałami i kokosem. — Urodziłam się w Nowym Jorku Ale nie pamiętam wiele. Mój ojciec zarządzał jednym z tych ogromnych przedsiębiorstw. Kiedy skończyłam dziesięć lat awansował na kierownicze stanowisko w zarządzie jednej z brytyjskich filii. Dorastałam w Londynie i tam studiowałam. — Co studiowałaś? — Przez jakiś czas muzykę... potem języki orientalne. Zainteresowałam się Wschodem, bo zakochałam się w japońskim studencie. Mieszkaliśmy razem przez rok. Nasz romans się skończył, ale moje zainteresowanie Wschodem pozostało. — Kiedy przyjechałaś do Japonii? — Prawie dwanaście lat temu — odpowiedziała. Akurat wtedy, gdy zniknęła Lisa Chelgrin — pomyślał. Podniosła za pomocą pałeczek kolejny plasterek mandarynki i zjadła z widocznym zadowoleniem. Zlizała cieniutką nitkę kokosa, który przylgnął do kącika jej ust. Przypominała płowego kota; giętkiego, przepełnionego energią kinetyczną. Jakby czytała jego myśli, podniosła głowę z kocią gracją i posłała mu głębokie spojrzenie. Jej oczy kryły w sobie kocie harmonijne sąsiedztwo przeciwieństw: senność połączoną z całkowitą trzeźwością, czujność zmieszaną z zimną obojętnością, dumne wyobcowanie obok pragnienia czułości. — Moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym w czasie wakacji w Brighton. Nie miałam krewnych w Stanach, nie chciałam tam wracać. A Wielka Brytania wydała mi się nagle okropnie ponura, pełna złych wspomnień. Kiedy wypłacono mi polisę ojca i załatwiono formalności spadkowe, wzięłam pieniądze i wyjechałam do Japonii. — W poszukiwaniu tego studenta? — Och nie. Wtedy to już było skończone. Wyjechałam, ponieważ wydawało mi się, że polubię ten kraj. I polubiłam. Spędziłam tu kilka miesięcy jako turystka, a potem wzięłam się do pracy i zaczęłam śpiewać muzykę pop w nocnym klubie w Jokohamie. Zawsze miałam niezły głos, ale żadnego doświadczenia scenicznego. Na początku szło mi beznadziejnie, ale się uczyłam.

— Jak znalazłaś się w Kioto? — Po drodze było jeszcze Tokio. I lepsza praca niż ta w Jokohamie. Duży lokal nazywany Ongaku, Ongaku. — Muzyka, Muzyka — przetłumaczył Alex. — Znam to miejsce. Byłem tam zaledwie pięć dni temu! — Wówczas ten klub miał całkiem niezłą, własną orkiestrę. Muzycy byli gotowi postawić wszystko na jedną kartę. Niektórzy z nich mieli pojęcie o jazzie, a ja nauczyłam ich wszystkiego, co sama umiałam. Szefowie byli z początku nastawieni sceptycznie, ale goście od razu zachwyceni. — Ten pierwszy triumf był miłym wspomnieniem dla Joanny. Uśmiechnęła się i wpatrywała w ogród nie widzącymi oczyma, jakby wracała do przeszłości. — To było wtedy szalone miejsce, dzikie i ekscytujące. Byłam główną atrakcją przez dwa lata. Gdybym chciała zostać, to prawdopodobnie wciąż bym tam śpiewała. Ale w końcu pojęłam, że zrobię lepiej, jeśli zacznę pracować dla samej siebie, we własnym klubie. — Ongaku, Ongaku nie jest już takie, jak je opisałaś — powiedział Alex. — Już nie. Zbyt wiele utraciło wraz z twoim odejściem. Już nie drży w posadach. Nawet się nie poruszy. Joanna wybuchnęła śmiechem i odrzuciła głowę do tyłu, by odsunąć sprzed twarzy długi kosmyk włosów. Ten gest upodobnił ją do uczennicy-młodziutkiej, delikatnej, niewinnej siedemnastolatki. I wtedy, przez tę krótką chwilę była nie tylko podobna do Lisy Chelgrin. Była Lisa. — Przyjechałam do Kioto ponad sześć lat temu, w lipcu. Było to w czasie dorocznego Gion Matsuri. — Matsuri... festiwalu. — Tak. To najwspanialsza uroczystość w mieście. Przyjęcia, wystawy, imprezy artystyczne. Udostępniono publiczności stare domy na Muromachi, w których można było obejrzeć rodzinne skarby i cenne pamiątki. Była parada największych i najpiękniej udekorowanych platform — wszystkie wspaniałe. Zostałam tydzień dłużej, zakochałam się w Kioto, nawet w tym powszednim, codziennym. Poświęciłam większą część moich oszczędności na wykupienie budynku, który teraz jest znany jako Księżycowy Blask. Niezbyt fascynująca historia Joanny Rand, dziewczyny-przedsiębiorcy. Ostrzegałam cię, że będzie nudna w porównaniu z twoją. W całej opowieści nie ma ani jednego morderstwa i ani jednego rolls-royce’a. — Nie ziewnąłem ani razu. Jestem zafascynowany — powiedział Alex. — Próbuję, by Księżycowy Blask wyglądał jak knajpa Ricka, Cafe Americain, z Casablanki. Ale ta fascynująca, niebezpieczna i romantyczna historia, która przytrafiła się Bogartowi, mnie jakoś nie chce się przytrafić i nigdy się nie przytrafi. Jestem jak piorunochron, który przyciąga tylko zwykłe zdarzenia. Ostatni większy kryzys, to uszkodzenie zmywarki... Alex nie miał pewności, czy wszystko, co powiedziała Joanna Rand było prawdą, ale był

zadowolony. Jej krótka biografia wydawała się przekonująca — zarówno pod względem sposobu przedstawienia, jak i szczegółów. Choć miała opory, by mówić dużo o sobie, nie wyczuwało się w jej głosie wahania i fałszu. Kiedy już zaczęła, żadnego śladu niepokoju kłamcy. Jej historia, jako piosenkarki w nocnym klubie w Jokohamie i Tokio była niewątpliwie prawdziwa. Gdyby kłamała, wymyśliłaby coś innego, nie historię, którą tak łatwo można sprawdzić i zweryfikować. Natomiast część dotycząca Wielkiej Brytanii i rodziców, którzy zginęli podczas wakacji w Brighton... prawdę powiedziawszy, nie wiedział, co o tym sadzić. Jako coś, co miało okryć tajemnicą całe jej życie poprzedzające wyjazd do Japonii było skuteczne, ale zbyt gładkie. Ponadto, było kilka drobnych punktów, w których jej biografia stykała się z biografią Lisy Chelgrin, co wydawało się Alexowi podejrzanym nagromadzeniem zbiegów okoliczności. Joanna przekręciła się na swojej poduszce i usiadła na wprost niego. Jej kolana dotknęły jego nóg, sprawiając, że odczuwał przyjemny, wewnętrzny dreszcz. — Masz jakieś plany na resztę popołudnia? — spytała. — Gdybyś miał ochotę na zwiedzanie, to chętnie będę przez parę godzin twoim przewodnikiem. — To miłe z twojej strony, że chcesz poświęcić mi swój czas. Ale wiem, że musisz pilnować interesu. Przerwała mu ruchem ręki. — Mariko może zająć się klubem aż do otwarcia. Nie muszę się tam pokazywać przynajmniej do szóstej. — Mariko? — spytał. — Mariko Inamura. Wiceszefowa w Księżycowym Blasku. Spotkanie z nią to najlepsza rzecz, jaka mi się przytrafiła w Japonii. Jest inteligentna, godna zaufania i pracowita jak demon. Alex po cichu powtórzył to imię parę razy, aż się upewnił, że je zapamiętał. Postanowił przeprowadzić długą i wyczerpującą rozmowę z Mariko. Z pewnością wiedziała o przeszłości Joanny Rand więcej, niż ona sama była skłonna mu zdradzić. — No cóż — powiedział — jeśli jesteś pewna, że masz czas, to chętnie skorzystam. Alex miał nadzieję, że już podczas lunchu zdoła ustalić prawdziwą tożsamość Joanny. Ale wciąż niczego nie był pewny. Jej niespotykanie ciemne oczy zdawały się ciemnieć jeszcze bardziej. Wpatrywał się w nie zauroczony. Joanna Rand czy Lisa Chelgrin? Nie mógł się zdecydować, która z nich.

8 Na prośbę Joanny hostessa z Mizutani zatelefonowała do przedsiębiorstwa taksówkowego Sogo, i po niecałych pięciu minutach zjawił się samochód — czarny wóz z czerwonym napisem. Joanna była zachwycona kierowcą. Nikt nie pasowałby lepiej do ich krótkiej przejażdżki. Był pomarszczonym, siwowłosym starym człowiekiem o ujmującym uśmiechu, który ujawniał brak jednego zęba. Wyczuł romans zawiązujący się między Joanną i Alexem i przerywał im tylko wtedy, gdy chciał się upewnić, że nie przeoczyli czegoś interesującego. Korzystał z wstecznego lusterka, by zerkać na nich, zawsze z aprobatą widoczną w jasnych oczach. Przez ponad godzinę krążyli na chybił trafił po pełnym zabytków mieście, zdając się na wybór kierowcy. Joanna zwracała uwagę Alexa na stare domy, świątynie, nie przerywając swojej opowieści o historii i architekturze Japonii. Uśmiechał się i zadawał wciąż nowe pytania. Patrzył na nią równie często, jak na miasto, a ona znów czuła tę zniewalającą siłę jego osobowości. Stali na światłach obok Muzeum Narodowego, kiedy stwierdził: — Intryguje mnie twój akcent. — Jaki akcent? — To nie Nowy Jork, prawda? — Nie wiedziałam, że mam w ogóle jakiś akcent. — Nie, to nie Nowy Jork. Boston? — Nigdy nie byłam w Bostonie. — Ale to i tak nie Boston. Bardzo trudno się zorientować. Może brytyjska angielszczyzna. Może to właśnie to. — Mam nadzieje, że nie — powiedziała Joanna. — Nigdy nie lubiłam Amerykanów, którzy przejmują brytyjski akcent po spędzeniu kilku lat w Anglii. To mi się wydaje sztuczne. — To nie angielski akcent. Przyglądał jej się, rozważając ten problem, i gdy taksówka ruszyła ponownie wykrzyknął: — Już wiem, co to jest! Chicago! — To ty pochodzisz z Chicago — zauważyła Joanna — a ja przecież nie mówię tak jak ty. — Ależ tak. Odrobinę. — Skąd. Poza tym nie byłam w Chicago.

— Musiałaś mieszkać gdzieś w Illinois — nie rezygnował Alex. Przez chwilę miała wrażenie, że jego uśmiech jest nieszczery i wymuszony. — Nie — powiedziała — nigdy nie byłam w Illinois. Wzruszył ramionami. — No cóż, w takim razie myliłem się. — Wskazał na budynek, widniejący przed nimi, po lewej strome. — Dziwne miejsce. Co to jest? Znów podjęła się roli przewodnika, ale dręczyła ją myśl, że pytania dotyczące jej akcentu nie były przypadkowe. Ten nagły zwrót w rozmowie miał jakiś sens, który jej umykał. Przebiegły ją ciarki, jak echo dreszczy, które nawiedzały ją każdej nocy, gdy budził ją koszmar senny.