uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 908
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 150

Dean R. Koontz - Nieznajomi

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Dean R. Koontz - Nieznajomi.pdf

uzavrano EBooki D Dean R. Koontz
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 192 osób, 179 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 559 stron)

Dean KOONTZ Nieznajomi Z angielskiego przełożył CEZARY FRĄC Tytuł oryginału: STRANGERS Dla Boba Tannera, którego entuzjazm na decydującym etapie był ważniejszy, niż mógłby przypuszczać. Część I Czas kłopotów Wierny przyjaciel jest potężną obroną. Wierny przyjaciel jest lekarstwem życia. APOKRYFY Spadla na nas straszna ciemność, ale nie wolno nam jej ulec. Musimy zapalić latarnie odwagi i znaleźć drogą do świtu. ANONIMOWY CZŁONEK FRANCUSKIEGO RUCHU OPORU (1943) I 7 listopada - 2 grudnia 1 Laguna Beach, Kalifornia Dominick Corvaisis położył się spać pod lekkim wełnianym kocem i świeżym białym prześcieradłem we własnym łóżku, ale zbudził się gdzie indziej - w ciemności wielkiej szafy w holu, za płaszczami i marynarkami. Leżał skulony w pozycji embrionalnej. Ręce miał mocno zaciśnięte. Mięśnie karku i ramion bolały go od napięcia, jakie zrodził zły sen, którego nie pamiętał.

Nie pamiętał też, jak w nocy opuścił wygodne łóżko, ale nie był zaskoczony swoją nocną wędrówką. To samo zdarzyło się niedawno już dwa razy. Somnambulizm, zjawisko polegające na chodzeniu w czasie snu, fascynowało ludzi od najdawniejszych czasów. Fascynowało także Dorna od chwili, gdy stał się jego zdumioną ofiarą. Znalazł wzmianki o lunatyzmie w pismach pochodzących już z tysięcznego roku przed naszą erą. Starożytni Persowie wierzyli, że wędrujące ciało śpiącego szuka ducha, który oddzielił się od niego i błąka po nocy. Europejczycy z ponurych wieków średnich tłumaczyli to zaburzenie opętaniem przez demona lub wilkołactwem. Dom Corvaisis nie przejmował się zbytnio swoją dolegliwością, choć był skonsternowany i nieco zakłopotany. Intrygowały go te nocne eskapady, gdyż był pisarzem i wszystkie nowe doświadczenia postrzegał jako materiał do powieści. Z drugiej strony, choć kreatywnie wykorzystany somnambulizm mógł mu w końcu przynieść pożytek, miał do czynienia ze schorzeniem. Wygramolił się z szafy, krzywiąc się z bólu, który promieniowałz karku na głowę i ramiona. Podniósł się nie bez trudu, bo ścierpły mu nogi. Jak w poprzednich przypadkach, czuł się zawstydzony. Wiedział, że somnambulizm dotyka również osoby dorosłe, ale wciąż uważał to za dziecięcą przypadłość. Jak moczenie nocne. Ubrany tylko w spodnie od piżamy, z nagim torsem i boso, przeszedł przez salon i krótki korytarz do sypialni, a stamtąd do łazienki. Przejrzał się w lustrze. Sprawiał wrażenie wyczerpanego, jak człowiek, który wrócił do domu po tygodniu bezwstydnego nurzania się w rozpuście. W rzeczywistości był człowiekiem o stosunkowo nielicznych przywarach. Nie palił, nie przejadał się, nie zażywał narkotyków. Pił niewiele alkoholu. Lubił kobiety, ale nie prowadził bogatego życia seksualnego; wierzył w stałe związki. Nie spał z nikim od - jak długo? - prawie od czterech miesięcy. Wyglądał tak źle - jak wypompowany rozpustnik - tylko wtedy, gdy budził się i stwierdzał, że odbył jedną z nieplanowanych nocnych wędrówek. Za każdym razem był wyczerpany. Choć spał, te noce nie zapewniały mu odpoczynku. Usiadł na brzegu wanny i podciągnął najpierw jedną, potem drugą nogę, żeby obejrzeć podeszwy stóp. Nie były pocięte, podrapane ani szczególnie brudne, a zatem nie opuścił domu w czasie chodzenia we śnie. Budził się w szafach już dwa razy, w ubiegłym tygodniu i dwanaście dni wcześniej, i wtedy też nie miał brudnych stóp. Jak wówczas, czuł się, jakby w

stanie nieświadomości przebył wiele kilometrów, ale jeśli rzeczywiście tak było, to tylko zataczając niezliczone kręgi w swoim niewielkim domu. Długi gorący prysznic wypłukał z jego mięśni znaczną część bólu. Dominick był szczupły i wysportowany, miał trzydzieści pięć lat i zdolność regeneracji odpowiednią do wieku. Nim skończył śniadanie, czuł się prawie normalnie. Posiedział przy kawie na patio, przyglądając się malowniczej scenerii miasta Laguna Beach, które zbiegało ze wzgórz ku morzu, a potem poszedł do gabinetu. Był pewien, że przyczyną jego lunatyzmu jest praca. Nie tyle sama praca, ile zdumiewający sukces ukończonej w lutym pierwszej powieści Zmierzch w Babilonie. Agent wystawił książkę na aukcję i zawarł umowę z wydawnictwem Random House, które wypłaciło niezwykle wysoką zaliczkę. W ciągu miesiąca sprzedano prawa do ekranizacji (co umożliwiło wpłacenie pierwszej raty za dom), a klub książkowy Literary Guild umieścił Zmierzch wśród polecanych tytułów. Dominick przez siedem żmudnych miesięcy pracował po sześćdziesiąt, siedemdziesiąt i osiemdziesiąt godzin w tygodniu nad tworzeniem tej historii, nie wspominając o dziesięciu latach przygotowywania się do pisania. Mimo to wciąż miał wrażenie, że odniósł sukces z dnia na dzień, jednym wielkim susem wyrywając się z życia niemal w ubóstwie. Niegdyś biednemu Dominickowi Corvaisisowi od czasu do czasu migała w lustrze albo w osrebrzonej słońcem szybie twarz obecnie bogatego Dominicka Corvaisisa. Nieprzygotowany na taką konfrontację, zastanawiał się, czy naprawdę zasłużył na to, co go spotkało. Czasami się martwił, że zmierza w stronę wielkiego upadku. Z triumfem i uznaniem wiązało się duże napięcie. Czy kiedy Zmierzch zostanie opublikowany w lutym przyszłego roku, spotka się z dobrym przyjęciem i potwierdzi słuszność inwestycji Random House, czy też nie spełni pokładanych w nim nadziei i tylko go upokorzy? A jeśli powieść odniesie sukces, to czy kiedyś zdoła go powtórzyć? Może Zmierzch jest tylko fuksem? W każdej godzinie dnia te i inne pytania z sępim uporem krążyły mu po głowie. Dominick przypuszczał, że te same cholerne myśli nurtowały go w czasie snu. Dlatego chodził we śnie: próbował uciec przed nieustannymi troskami, chciał od nich odpocząć i szukał tajemnego miejsca, w którym zmartwienia nie zdołają go odnaleźć. Usiadł za biurkiem, włączył IBM Displaywriter i z pierwszej dyskietki wczytał rozdział osiemnasty swojej nowej książki, jeszcze bez tytułu. Wczoraj przerwał pisanie w środku szóstej strony, ale gdy ją kopiował, zamierzając zacząć tam, gdzie skończył, zobaczył, że jest zapełniona. Na ekranie monitora jarzyły się zielone linie nieznanego tekstu.

Przez chwilę mrugał w oszołomieniu, patrząc na wyświetlone litery, a potem pokręcił głową w bezsensownym zaprzeczeniu. Nagle poczuł zimno i wilgoć na karku. O ciarki przyprawiła go nie sama obecność, lecz treść tekstu na stronie szóstej. Co więcej, w rozdziale nie powinno być strony siódmej, bo jeszcze jej nie stworzył, a jednak była. Znalazł również stronę ósmą. Gdy przeglądał materiał z dyskietki, jego dłonie zrobiły się lepkie. Alarmujący dodatek do bieżącej pracy składał się z powtórzonego setki razy dwuwyrazowego zdania: Boję się. Boję się. Boję się. Boję się. Podwójne spacje, poczwórne wcięcia, cztery zdania w wierszu, trzynaście linijek na stronie szóstej, dwadzieścia siedem na stronie siódmej, kolejnych dwadzieścia siedem na stronie ósmej - łącznie dwieście sześćdziesiąt osiem powtórzeń zdania. Maszyna nie stworzyła ich sama, bo przecież była tylko posłusznym niewolnikiem, który robił dokładnie to, co mu kazano. Zastanawianie się, czy ktoś nie włamał się w nocy do domu, żeby grzebać w jego elektronicznie przechowywanym rękopisie, także nie miało sensu. Nie zauważył żadnych śladów włamania i nie przychodził mu na myśl nikt, kto mógłby zrobić takiego psikusa. Najwyraźniej przyszedł do komputera w czasie snu i obsesyjnie napisał to zdanie dwieście sześćdziesiąt osiem razy, choć absolutnie tego nie pamiętał. Boję się. Boję się czego - chodzenia we śnie? Lunatykowanie było dezorientującym doświadczeniem, przynajmniej zaraz po przebudzeniu, ale przecież nie na tyle strasznym, żeby wzbudzać lęk. Był przestraszony szybkością swojego literackiego wzlotu i możliwością równie szybkiego upadku w otchłań zapomnienia. Nie mógł jednak przepędzić natrętnej myśli, że ten lęk nie ma nic wspólnego z jego karierą, że wisząca nad nim groźba wiąże się z czymś zupełnie innym, czymś dziwnym, czymś, czego jeszcze nie pojmował, ale co dostrzegła jego podświadomość i próbowała mu przekazać poprzez informację zostawioną w czasie snu. Nie. Bzdura. Ponosiła go zbyt bujna wyobraźnia pisarza. Praca. To będzie dla niego najlepsze lekarstwo. Poza tym z badań tematu wiedział, że somnambulizm u większości dorosłych nie trwa długo. Niewiele osób doświadczało więcej niż pół tuzina epizodów, zwykle w okresie sześciu lub mniej miesięcy. Istniały duże szanse, że nocne wędrówki przestaną zakłócać mu sen, że już nigdy nie zbudzi się spięty, skulony w głębi szafy.

Wykasował z tekstu nieproszone słowa i zabrał się do pracy nad rozdziałem osiemnastym. Spojrzał na zegarek i z zaskoczeniem zobaczył, że minęła pierwsza. Przepracował porę lunchu. Jesienny dzień był wyjątkowo ciepły, nawet jak na południową Kalifornię, więc zjadł lunch na patio. Palmy szeleściły na umiarkowanym wietrze, w powietrzu unosił się zapach jesiennych kwiatów. Laguna Beach ze stylem i gracją schodziła ku brzegom Pacyfiku. Ocean skrzył się w blasku słońca. Dopijając ostatni łyk coli, Dom odchylił głowę do tyłu, spojrzał w błękitne niebo i wybuchnął śmiechem. - Rozumiesz, żadne spadanie nie jest bezpieczne, ani fortepianu, ani miecza Damoklesa. Był siódmy listopada. 2 Boston, Massachusetts Doktor Ginger Marie Weiss nie spodziewała się kłopotów w delikatesach Bernsteina, ale właśnie tam się zaczęły, od incydentu z czarnymi rękawiczkami. Zwykle umiała sobie poradzić z wszelkimi napotkanymi problemami. Delektowała się wyzwaniami rzucanymi przez życie, walka z kłopotami jej służyła. Byłaby znudzona, gdyby ścieżka życia zawsze biegła prosto, bez żadnych przeszkód. Nigdy jednak nie przyszło jej na myśl, że w końcu może spotkać się z czymś, co ją przerośnie. Poza rzucaniem wyzwań życie udziela lekcji: miłych i przykrych, łatwych i trudnych. Niektóre są druzgoczące. Ginger była inteligentna, ładna, ambitna, pracowita i wyśmienicie gotowała, ale jej największym atutem było to, że w czasie pierwszego spotkania nie była przez nikogo traktowana poważnie. Smukła, drobna i pełna wdzięku, przypominała ślicznego, lecz słabego chochlika. Większość ludzi z początku jej nie doceniała; dopiero po tygodniach czy miesiącach znajomości zaczynali sobie uświadamiać, że jest wspaniałą partnerką - albo godną przeciwniczką. Historia bandyckiego napadu stała się legendą w szpitalu Columbia Presbyterian w Nowym Jorku, gdzie Ginger odbywała staż cztery lata przed zdarzeniem w delikatesach Bernsteina. Jak wszyscy stażyści, często pracowała na szesnastogodzinnych, a nawet dłuższych zmianach, dzień po dniu, i po wyjściu ze szpitala starczało jej sił zaledwie na dowleczenie się do domu. Pewnej gorącej, parnej sobotniej nocy w lipcu, po zakończeniu

wyjątkowo wyczerpującego dyżuru, wyszła ze szpitala parę minut po dziesiątej - i została zaczepiona przez olbrzymiego troglodytę z rękami wielkości łopat, cofniętym czołem i głową wyrastającą bezpośrednio z szerokich ramion. - Tylko krzyknij - warknął, rzucając się na nią błyskawicznie - a wytłukę ci zęby. - Wykręcił jej rękę za plecami. - Rozumiesz, suko? Wokół nie było przechodniów, a najbliższe samochody stały na światłach dwie przecznice dalej. Żadnej pomocy w zasięgu wzroku. Wepchnął ją w wąskie przejście między dwoma budynkami, zasłane śmieciami i niemal zupełnie ciemne. Uderzyła w pojemnik na śmieci, raniąc kolano i ramię, potknęła się, ale nie upadła. Objęły ją wieloramienne cienie. Jej szloch i stłumione protesty sprawiły, że napastnik poczuł się pewniej. Ginger z początku myślała, że drań ma pistolet. Ustępuj uzbrojonemu bandycie, pomyślała. Nie stawiaj oporu. Oporni zarabiają kulkę. - Ruszaj się! - wycedził goryl przez zaciśnięte zęby i znowu ją popchnął. Wcisnął ją we wnękę drzwi w trzech czwartych długości uliczki, niedaleko słabej żarówki przy wylocie, i zaczął w plugawych słowach opisywać, co z nią zrobi, gdy już zabierze jej pieniądze. Choć światło było nikłe, Ginger widziała, że napastnik nie ma broni. Nagle nabrała nadziei. Jego słownik ścinał krew w żyłach, ale seksualne pogróżki były tak głupio monotonne, że niemal śmieszne. Zrozumiała, że ma do czynienia z wielkim tępym brutalem, który siłą zdobywa to, czego chce. Ludzie jego pokroju rzadko nosili broń. Mięśnie utwierdzały go w fałszywym przekonaniu o własnej niezniszczalności, więc prawdopodobnie nie umiał walczyć. Podczas gdy opróżniał torebkę, którą oddała mu bez słowa sprzeciwu, zdobyła się na odwagę i kopnęła go prosto w krocze. Troglodyta zgiął się we dwoje. Ginger błyskawicznie złapała go za rękę i odgięła palec wskazujący tak mocno, że ból musiał być równie dotkliwy jak ten, który pulsował w jego potłuczonych jądrach. Gwałtowne odgięcie palca wskazującego może błyskawicznie obezwładnić każdego, niezależnie od jego wielkości i siły. Ginger naciągała nerw palcowy, jednocześnie uciskając bardzo wrażliwe nerwy na grzbiecie dłoni. Ból musiał promieniować do barku i szyi. Bandyta wolną ręką złapał ją za włosy i szarpnął. Krzyknęła i zaćmiło jej się w oczach, ale zagryzła zęby i jeszcze mocniej wygięła palec. Jej nieustępliwość szybko wybiła mu z głowy wszelkie myśli o stawianiu oporu. Z oczu trysnęły mu mimowolne łzy i padł na kolana, jęcząc i przeklinając. - Puść mnie! Puszczaj, suko!

Mrugając, żeby pot nie zalał jej oczu, czując smak soli w kącikach ust, Ginger oburącz chwyciła palec wskazujący. Ostrożnie posuwając się tyłem, ciągnęła mężczyznę ku wylotowi uliczki jak groźnego psa w zaciśniętej kolczatce. Gramoląc się niezdarnie na kolanach i podpierając jedną ręką, wbijał w nią oczy płonące żądzą mordu. Gdy oddalili się od światła, jego wredna twarz stała się mniej widoczna, ale Ginger wiedziała, że wykrzywiona z bólu, wściekłości i upokorzenia, już nie przypomina ludzkiej. Przemieniła się w pysk potwora, który okropnym głosem wyrzucał z siebie potok najohydniejszych przekleństw. Nim przebyli niezdarnie piętnaście metrów, bandytę pokonał ból promieniujący z ręki, wraz z falami mdłości płynącymi z kopniętych jąder. Krztusił się, charczał i wymiotował na siebie. Ginger nie śmiała go puścić. Teraz, gdyby dała mu okazję, nie pobiłby jej do nieprzytomności, lecz zabił. Pełna odrazy i strachu, jeszcze szybciej wlokła poskromionego bandziora. Na chodniku nie zobaczyła przechodniów, którzy mogliby wezwać policję, więc pociągnęła go na środek jezdni. Niespodziewane widowisko zatrzymało ruch. Gdy wreszcie zjawiła się policja, niefortunny napastnik z pewnością poczuł większą ulgę niż Ginger. * Ludzie nie doceniali jej przede wszystkim dlatego, że była filigranowa: sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, czterdzieści sześć kilogramów wagi, fizycznie mało imponująca, a już na pewno niebudząca strachu. Nie była również blond seksbombą, choć miała jasne włosy, a ich szczególny srebrzysty odcień przyciągał męskie oko. Nawet w słońcu jej włosy przywodziły na myśl księżycową poświatę. Eterycznie jasne, lśniące włosy, delikatne rysy, łagodne błękitne oczy, szyja Audrey Hepburn, szczupłe ramiona, smukłe nadgarstki, dłonie o długich palcach, cienka talia - wszystko to tworzyło mylne wrażenie słabości. Co więcej, z natury była spokojna i skupiona, a cechy te niektórzy utożsamiają z potulnością. Głos miała tak cichy i melodyjny, że nie każdy umiał doszukać się pewności siebie i autorytetu w tych łagodnych tonach. Srebrnoblond włosy, lazurowe oczy, urodę i ambicję Ginger odziedziczyła po matce, Annie, wysokiej Szwedce. - Jesteś moją złotą dziewczynką - powiedziała Anna, gdy Ginger w wieku dziewięciu lat ukończyła szóstą klasę, dwa lata wcześniej niż jej rówieśnicy.

Była najlepszą uczennicą w klasie i za doskonałe wyniki dostała złocony na brzegach dyplom. W części artystycznej przed uroczystym wręczeniem świadectw zagrała dwa utwory fortepianowe - Mozarta i ragtime - a zaskoczeni widzowie nagrodzili jej wykonanie owacjami na stojąco. - Złota dziewczynka - powtórzyła Anna, przytulając ją w samochodzie podczas jazdy do domu. Siedzący za kierownicą Jacob połykał łzy dumy. Był wrażliwym człowiekiem i łatwo się wzruszał. Nieco zakłopotany częstotliwością, z jaką wilgotniały mu oczy, zwykle starał się ukryć swoje uczucia, zrzucając winę za łzy albo zaczerwienione oczy na bliżej nieokreśloną alergię. - W powietrzu muszą być jakieś niezwykłe pyłki - mruknął dwa razy w czasie powrotu z uroczystości zakończenia roku szkolnego. - Podrażniające pyłki. Anna powiedziała do córki: - Wszystko zeszło się w tobie, bubbeleh, moje najlepsze cechy i najlepsze cechy twojego ojca. Wysoko zajdziesz, na Boga, trzeba tylko patrzeć i czekać. Liceum, college, potem studia, może prawo albo medycyna, co tylko zechcesz. Jedynymi ludźmi, którzy zawsze doceniali Ginger, byli jej rodzice. Dojechali do domu, skręcili na podjazd. Jacob zahamował przed garażem i ze zdumieniem zapytał: - Co my robimy? Nasze jedyne dziecko, które może zrobić absolutnie wszystko, więc prawdopodobnie poślubi króla Syjamu i poleci na żyrafie na Księżyc, skończyło właśnie podstawówkę. Nasze dziecko wkłada swój pierwszy biret i togę, a my nie świętujemy? Może pojedziemy na Manhattan i wstąpimy na szampana do Plaża? Na kolację w Waldorfie? Nie. Coś lepszego. Tylko to, co najlepsze dla naszej latającej na żyrafie astronautki. Pojedziemy na wodę sodową do Walgreena! - Hura! - zawołała Ginger. Sprzedawca wody sodowej chyba nigdy nie widział dziwniejszej rodziny: ojciec Żyd, nie wyższy od dżokeja, z germańskim nazwiskiem, ale sefardyjską karnacją; matka Szwedka, jasnowłosa i cudownie kobieca, prawie piętnaście centymetrów wyższa od męża, i dziecko, drobna jasna kruszynka. Nie przypominało ani rosłej matki, ani niskiego, ciemnowłosego ojca - miało bardziej subtelną, jakby elfią urodę. Ginger już w dzieciństwie wiedziała, że nieznajomi, widząc ją z rodzicami, muszą uważać, iż została adoptowana. Po ojcu odziedziczyła lekką budowę, cichy głos, inteligencję i łagodność.

Kochała ich tak bezgranicznie i głęboko, że w dzieciństwie nie umiała opisać tego uczucia. Nawet jako dorosła osoba nie potrafiła znaleźć słów, żeby wyrazić, ile dla niej znaczyli. Oboje odeszli, przedwcześnie zabrani przez śmierć. Po śmierci Anny w wypadku, krótko po dwunastych urodzinach Ginger, wśród krewnych Jacoba panowało powszechne przekonanie, że ojciec i córka zginą marnie bez przedsiębiorczej Szwedki, którą klan Weissów dawno temu przestał uważać za intruza, darząc ją szacunkiem i miłością. Wszyscy wiedzieli, jak bliska sobie była ta trójka, wiedzieli też, że to dzięki Annie rodzinie się powiodło. To ona wyprowadziła na ludzi najmniej ambitnego z braci Weissów - Jacoba marzyciela, Jacoba potulnego baranka, Jacoba z nosem w powieści detektywistycznej albo fantastycznej. Gdy za niego wychodziła, pracował u jubilera, a gdy zmarła, miał dwa własne sklepy. Po pogrzebie rodzina zgromadziła się w wielkim domu ciotki Rachel w Brooklyn Heights. Przy pierwszej nadarzającej się okazji Ginger zaszyła się w spiżarni, szukając ukojenia w mrocznej samotności. Siedząc na stołku w małym pomieszczeniu, spowita bogatym aromatem przypraw, modliła się do Boga, żeby oddał jej matkę. Nagle usłyszała, jak w kuchni ciotka Francine rozmawia z Rachel. Fran lamentowała nad ponurą przyszłością, jaka czekała Jacoba i jego córeczkę w świecie bez Anny. - Nie utrzyma interesu, wiesz, że nie utrzyma, nawet kiedy przestanie rozpaczać i wróci do pracy. Biedny luftmensch Anna była jego zdrowym rozsądkiem, motywacją i najlepszym doradcą, i bez niej za pięć lat będzie zgubiony. Nie doceniały Ginger. Miała tylko dwanaście lat i choć uczęszczała do dziesiątej klasy, w oczach większości ludzi wciąż była dzieckiem. Nikt nie mógł przewidzieć, że tak szybko zajmie miejsce matki. Podzielała jej zamiłowanie do gotowania, więc przez wiele tygodni po pogrzebie wertowała książki kucharskie, z typową dla niej ogromną pracowitością i wytrwałością zdobywając brakujące umiejętności kulinarne. Gdy po raz pierwszy po śmierci Anny krewni przyszli na kolację, nie mogli się nachwalić jedzenia. Pyzy ziemniaczane i serowe kolacky. Zupa jarzynowa z pływającym puszystym serem i wołowym kreplach. Ryba na przystawkę. Duszona cielęcina z papryką, tzimmes ze śliwkami i ziemniakami, śmietankowe pierożki smażone w tłuszczu i podane w sosie pomidorowym. Na deser pudding brzoskwiniowy albo jabłkowy schalet. Francine i Rachel doszły do wniosku, że Jacob musiał wynająć cudowną nową gospodynię. Nie kryły niedowierzania, gdy wskazał córkę. Ginger uważała, że nie dokonała niczego nadzwyczajnego. Potrzebna była kucharka, więc została kucharką.

Teraz ona musiała zaopiekować się ojcem i przyłożyła się do tego obowiązku z energią i entuzjazmem. Szybko i starannie sprzątała dom i nawet ciotka Francine, ukradkiem dokonująca inspekcji, nie mogła wykryć odrobiny kurzu czy brudu. Choć miała tylko dwanaście lat, nauczyła się planować budżet, a zanim skończyła trzynaście, była odpowiedzialna za wszystkie domowe rachunki. W wieku czternastu lat, o trzy lata młodsza od kolegów i koleżanek z klasy, wygłosiła mowę na zakończenie szkoły średniej. Została przyjęta przez kilka uniwersytetów, ale wybrała uczelnię Barnarda. Wtedy wszyscy zaczęli się zastanawiać, czy nie trafiła w końcu na zbyt wielki kęs i czy się nie zadławi, próbując go przełknąć. Barnard był znacznie trudniejszy niż liceum. Już nie uczyła się szybciej od innych, ale nie odstawała od najlepszych i średnia jej ocen wynosiła 4,0, nigdy mniej niż 3,8 - tyle miała na przedostatnim roku studiów, kiedy Jacob dostał zapalenia trzustki i Ginger wszystkie wieczory spędzała w szpitalu. Jacob pogratulował jej, gdy uzyskała licencjat. Był ziemisty i słaby, gdy ukończyła medycynę, ale kurczowo czepiał się życia do szóstego miesiąca jej stażu. Po trzecim nawrocie choroby w trzustce rozwinął się rak i Jacob zmarł, zanim Ginger zdecydowała się na chirurgiczną rezydenturę w szpitalu Boston Memoriał, zamiast robić karierę naukową. Ponieważ z Jacobem przeżyła dziesięć lat więcej niż z matką, jej uczucia do niego były, co zrozumiałe, znacznie głębsze. Utrata ojca była dla niej większym ciosem niż śmierć Anny. A jednak poradziła sobie, jak ze wszystkimi innymi wyzwaniami, i ukończyła staż z doskonałą opinią i znakomitymi rekomendacjami. Opóźniła rezydenturę, wyjeżdżając do Kalifornii na Uniwersytet Stanforda, gdzie ukończyła trudny dwuletni podyplomowy kurs patologii sercowo-naczyniowej. W czasie miesięcznych wakacji (znacznie dłuższych niż kiedykolwiek) znów przeniosła się na wschód, do Bostonu, gdzie zyskała mentora w osobie doktora George’a Hannaby’ego (naczelnego chirurga w Memoriał, znanego z pionierskich dokonań w dziedzinie kardiochirurgii) i przeszła gładko przez trzy czwarte dwuletniej rezydentury. Potem, gdy we wtorkowy ranek w listopadzie poszła na zakupy do delikatesów Bernsteina, zaczęły dziać się straszne rzeczy. Incydent z czarnymi rękawiczkami. To był początek. * Wtorki miała wolne i jeśli nic nie zagrażało życiu któregoś z pacjentów, jej obecność w szpitalu nie była potrzebna ani spodziewana. W czasie pierwszych dwóch miesięcy rezydentury w Memoriał, pełna zwykłego entuzjazmu i niespożytej energii, chodziła do pracy

w większość wolnych dni, bo nie było niczego innego, co wolałaby robić. George Hannaby położył kres temu nawykowi, gdy tylko się o nim dowiedział. Oznajmił, że praktyka lekarska jest stresująca i każdy lekarz potrzebuje odpoczynku, nawet Ginger Weiss. - Przepracowujesz się, wymagasz od siebie zbyt wiele - powiedział - w ten sposób robisz krzywdę nie tylko sobie, ale również pacjentom. Dlatego w każdy wtorek spała godzinę dłużej, potem brała prysznic i wypijała dwa kubki kawy, czytając poranną gazetę przy kuchennym stole pod oknem, które wychodziło na Mount Vernon Street. O dziesiątej ubierała się i szła na oddaloną o kilka przecznic Charles Street, gdzie w delikatesach kupowała pastrami, peklowaną wołowinę, bułki domowego wypieku albo słodki pumpernikiel, sałatkę ziemniaczaną, bliny, kawałek wędzonego łososia albo jesiotra, czasami twarożek vareniki do odgrzania w domu. Wracała do domu z torbą pełną zakupów i objadała się bezwstydnie, czytając powieści Agathy Christie, Dicka Francisa, Johna D. MacDonalda, Elmore’a Leonarda, niekiedy coś Heinleina. Choć jeszcze nie lubiła odpoczynku ani w połowie tak bardzo jak pracy, stopniowo czas wolny zaczął sprawiać jej przyjemność. Wtorek przestał być takim okropnym dniem jak wtedy, gdy została zmuszona do przestrzegania sześciodniowego tygodnia pracy. Ten zły listopadowy wtorek zaczął się pięknie - szare zimowe niebo, powietrze zimne i rześkie, brak wiatru. Ginger zgodnie z ustalonym porządkiem dnia o dziesiątej wyszła na zakupy i dwadzieścia jeden minut później dotarła do delikatesów (zatłoczonych jak zwykle). Przesuwała się wzdłuż długiego kontuaru, lustrując półki z pieczywem, zaglądając przez zimne szyby do lad chłodniczych i z lubością żarłoka wybierając przysmaki z bogatego asortymentu. Rozkoszne zapachy mieszały się z radosnymi dźwiękami: gorące ciasto, cynamon; śmiech; czosnek, goździki; szybkie rozmowy, naszpikowane jidysz lub slangiem rockandrollowców; pieczone orzechy laskowe, kiszona kapusta; pikle, kawa; szczęk sztućców. Ginger zapłaciła za zakupy, włożyła zrobione na drutach niebieskie rękawiczki, zabrała torbę, minęła stoliki, przy których kilkanaście osób jadło późne śniadanie, i skręciła do drzwi. Lewą ręką trzymała torbę z zakupami, a prawą próbowała wsunąć portfel do torebki wiszącej na ramieniu. Patrzyła na torebkę, zbliżając się do drzwi, gdy do środka wpadło zimne powietrze. Do sklepu wszedł mężczyzna w szarym tweedowym palcie i czarnym rosyjskim kapeluszu, równie roztargniony jak ona. Zderzyli się, Ginger zatoczyła się do tyłu. Mężczyzna chwycił jej torbę z zakupami i pomógł odzyskać równowagę, przytrzymując ją za ramię. - Przepraszam - powiedział - byłem nieostrożny.

- To moja wina. - Zamyśliłem się. - Nie patrzyłam, gdzie idę. - Nic się pani nie stało? - Ależ skąd, naprawdę. Podał jej torbę z zakupami. Podziękowała, wzięła torbę i zwróciła uwagę na jego czarne rękawiczki. Były drogie, z prawdziwej skóry pierwszego gatunku, zszyte starannym, drobnym, prawie niewidocznym ściegiem, ale nie wyróżniały się niczym, co mogłoby tłumaczyć jej błyskawiczną silną reakcję, nie były niczym niezwykłym, niczym dziwnym, niczym groźnym. A jednak poczuła się zagrożona. Nie przez mężczyznę. Był przeciętny, miał bladą, nalaną twarz z miłymi oczami, które spoglądały zza grubych szkieł w szylkretowej oprawce. W niewyjaśniony, niedorzeczny sposób przestraszyła się samych rękawiczek. Oddech uwiązł jej w gardle, serce łomotało w piersi. Najdziwniejsze, że wszystko wokół niej - ludzie i przedmioty w delikatesach - zaczęło się zacierać, jakby nie było prawdziwe, lecz należało do snu, który pierzcha, gdy śniący się budzi. Klienci jedzący śniadanie przy stolikach, półki pełne paczkowanej i konserwowej żywności, lady wystawowe, ścienny zegar z logo Mani-schewitz, beczka z korniszonami, stoły i krzesła - wszystko zdawało się migotać i ginąć w śnieżnobiałej mgle, jak gdyby spod podłogi wypływała para. Tylko złowróżbne rękawiczki się nie rozmywały, a nawet stawały się coraz bardziej wyraziste, bardziej żywe, bardziej prawdziwe i coraz bardziej groźne. - Proszę pani? - powiedział mężczyzna o nalanej twarzy. Jego głos zdawał się napływać z wielkiej dali, z drugiego końca długiego tunelu. Kształty się zacierały, kolory blakły, ale dźwięki wokół Ginger nie cichły. Przeciwnie, brzmiały głośniej, coraz głośniej, aż jej uszy wypełnił bezsensowny jazgot głosów i irytujący brzęk sztućców, a szczęk naczyń i cichy szmer elektronicznej kasy stały się ogłuszające, nie do wytrzymania. Ginger nie mogła oderwać oczu od rękawiczek. - Coś nie w porządku? - zapytał mężczyzna, unosząc dłoń w rękawiczce. Czarne, obcisłe, lśniące... z ledwo widocznym groszkowaniem skóry, schludny drobny ścieg wzdłuż palców... napięte na knykciach... Oszołomiona, zdezorientowana, przygnieciona ogromnym ciężarem irracjonalnego strachu, nagle zrozumiała, że musi uciec, bo inaczej zginie. Uciekaj albo giń. Nie wiedziała dlaczego. Nie rozumiała niebezpieczeństwa. Wiedziała tylko, że ma do wyboru ucieczkę albo natychmiastową śmierć.

Bicie serca, już wcześniej szybkie, stało się szalone. Oddech, który zatrzymał się w gardle, wypłynął z ust w słabym okrzyku. Ginger rzuciła się przed siebie, jakby ścigała żałosny dźwięk, który uciekł z jej gardła. Zdumiona swoją reakcją na widok rękawiczek, ale niezdolna jej przeanalizować, zawstydzona swoim zachowaniem, przycisnęła torbę do piersi i pchnęła ramieniem mężczyznę, z którym się zderzyła. Niejasno zdawała sobie sprawę, że omal nie zbiła go z nóg. Musiała otworzyć drzwi, choć tego nie pamiętała, i znalazła się na zewnątrz, w rześkim listopadowym powietrzu. Z prawej strony słyszała klaksony, warkot silników, syk i chrzęst opon na Charles Street, z lewej migały okna delikatesów, gdy biegła. Potem przestała widzieć i słyszeć cokolwiek, świat wokół niej stracił kształty i kolory i znalazła się w bezpostaciowej szarości. Poły jej płaszcza łopotały, gdy biegła przez amorficzny pejzaż ze snu, oniemiała ze strachu. Na chodniku musiało być wielu ludzi, których omijała albo odpychała z drogi, nie będąc tego świadoma. Wiedziała tylko, że musi uciekać. Biegła jak jeleń, choć nikt jej nie ścigał, krzywiąc usta w grymasie czystego przerażenia, mimo że nie mogła sprecyzować niebezpieczeństwa, przed którym uciekała. Biegła. Biegła jak szalona. Chwilowo ślepa i głucha. Zagubiona. Parę minut później mgła się rozproszyła i Ginger stwierdziła, że znajduje się na Mount Vernon Street w połowie wzgórza. Stała przy poręczy z kutego żelaza u podnóża frontowych schodów okazałego domu z czerwonej cegły. Zaciskała ręce na żelaznych tralkach tak mocno, że bolały ją knykcie, i opierała czoło na ciężkiej metalowej balustradzie niczym więzień wiszący u krat celi. Była spocona, brakowało jej tchu. W suchych ustach czuła kwaśny smak. Paliło ją w gardle, kłuło w piersi. Była zdezorientowana, nie pamiętała, jak tu dotarła, jakby fale amnezji wyrzuciły ją na obcy brzeg. Coś ją wystraszyło. Nie mogła sobie przypomnieć co. Strach stopniowo malał, oddech wracał do regularnego rytmu, serce powoli zwalniało. Zamrugała, rozejrzała się nieufnie i z konsternacją, gdy łzy przestały zalewać jej oczy. Podniosła głowę. Zobaczyła nagie, czarne gałęzie lipy, a nad szkieletem drzewa niskie, złowieszczo szare listopadowe niebo. Łagodny blask padał z zabytkowych lamp gazowych, zapalonych przez solenoidy, które wzięły pochmurny zimowy poranek za początek zmierzchu. Na szczycie wzgórza stał gmach Massachusetts State House, a na dole, gdzie Mount Vernon krzyżuje się z Charles Street, panował duży ruch. Delikatesy Bernsteina. Tak, oczywiście. Jest wtorek, była w sklepie, gdy... gdy coś się stało. Co? Co się stało w delikatesach?

I gdzie torba z zakupami? Ginger puściła żelazną poręcz, podniosła ręce i spojrzała na niebieskie, robione na drutach rękawiczki. Rękawiczki. Nie jej, nie te rękawiczki. Krótkowzroczny mężczyzna w rosyjskim kapeluszu. Jego czarne skórkowe rękawiczki. To one ją przestraszyły. Ale dlaczego wpadła w histerię, dlaczego na ich widok obezwładnił ją strach? Próbowała sobie przypomnieć, lecz nie pamiętała nawet biegu na wzgórza. Ostatnie trzy minuty - a może dłużej? - zostały wymazane z jej pamięci. Musiała biec w panice w górę Mount Vernon Street. Sądząc z wyrazu twarzy patrzących na nią przechodniów, zrobiła z siebie niezłe widowisko. Zakłopotana, odwróciła się i z wahaniem ruszyła w dół ulicy. Na jej końcu, tuż za rogiem, znalazła na chodniku torbę z zakupami. Stała przez długie sekundy, patrząc na pomięty brązowy pakunek i próbując sobie przypomnieć, kiedy go upuściła. Ale tam, gdzie powinna znajdować się ta chwila, była tylko szarość, nicość. Co mnie napadło? Parę paczek wysypało się z przewróconej torby, ale żadna nie była rozdarta, więc zapakowała je z powrotem. Zaniepokojona zaskakującą utratą kontroli, na miękkich nogach ruszyła w stronę domu, wyrzucając z ust pióropusze pary w mroźnym powietrzu. Zatrzymała się niezdecydowanie po paru krokach. Po chwili zawróciła do delikatesów. Stanęła przed sklepem. Po paru minutach mężczyzna w rosyjskim kapeluszu i szylkretowych okularach wyszedł z torbą zakupów. - Och. - Zamrugał z zaskoczenia. - Czyżbym pani nie przeprosił? Wybiegła pani tak nagle, więc pomyślałem, że może tylko chciałem przeprosić, wie pani... Patrzyła na rękę w skórzanej rękawiczce, podtrzymującą papierową torbę. Druga dłoń poruszała się, kiedy mężczyzna mówił. Ginger śledziła ją wzrokiem, gdy kreśliła szybkie wzory w zimnym powietrzu. Rękawiczki już nie budziły w niej lęku. Nie miała pojęcia, dlaczego wcześniej ich widok sprawił, że wpadła w panikę. - Wszystko w porządku. Nie czekam na przeprosiny. Przestraszyłam się i... i to był niezwykły ranek - powiedziała, odwracając się szybko. Przez ramię zawołała: - Miłego dnia! Choć mieszkała niedaleko, droga do domu wydawała jej się epicką podróżą przez rozległe przestrzenie chodnika. Co się ze mną dzieje? Listopadowy dzień był zimny, ale nie usprawiedliwiał wewnętrznego chłodu, jaki odczuwała.

Mieszkała na Beacon Hill, na pierwszym piętrze trzypiętrowej kamienicy, która kiedyś należała do dziewiętnastowiecznego bankiera. Wybrała to miejsce, ponieważ spodobały jej się doskonale zachowane detale z epoki: misterne sztukaterie na suficie, medaliony nad drzwiami, mahoniowe drzwi, francuskie okna w wykuszach, dwa kominki (w salonie i sypialni) z ozdobnymi gzymsami z polerowanego marmuru. Panowała tu atmosfera stałości, ciągłości, stabilności. Ginger ceniła stałość i stabilność nade wszystko; być może była to reakcja na wczesną utratę matki. Wciąż drżąc, choć w mieszkaniu było ciepło, poukładała zakupy na półkach i w lodówce, a potem poszła do łazienki, żeby przejrzeć się w lustrze. Była bardzo blada. Nie spodobał jej się zaszczuty, nawiedzony wyraz oczu. Powiedziała do swojego odbicia: - Co się tam stało, shnookl Powiem ci, byłaś naprawdę mes-huggene. Kompletnie farfufket. Ale dlaczego? Co? Jesteś mądrą panią doktor, więc powiedz. Dlaczego? Słuchając swojego głosu, który odbijał się echem od wysokiego sufitu łazienki, wiedziała, że ma poważny problem. Jacob, jej ojciec, był Żydem z genów i wychowania, dumnym z jednego i drugiego, ale rzadko bywał w synagodze i obchodził żydowskie święta po świecku, jak wielu niepraktykujących chrześcijan Wielkanoc i Boże Narodzenie. Ginger odeszła od wiary krok dalej i uważała się za agnostyczkę. Co więcej, podczas gdy żydowskość Jacoba była integralna, widoczna we wszystkim, co robił i mówił, w jej przypadku było inaczej. Poproszona o zdefiniowanie siebie, powiedziałaby: „Kobieta, lekarka, pracoholiczka, apolityczna” i wymieniłaby wiele innych rzeczy, zanim przyszłoby jej na myśl, żeby dodać: „Żydówka”. Jidysz pojawiał się w jej mowie tylko wtedy, gdy miała kłopoty, kiedy była bardzo zmartwiona albo przestraszona, jakby podświadomie wierzyła, że słowa te mają magiczną moc, że są amuletami chroniącymi przed pechem i katastrofą. - Biegasz po ulicach, gubisz zakupy, zapominasz, gdzie jesteś, boisz się, gdy nie ma powodu do strachu, zachowujesz się jak farmishteh - powiedziała z pogardą do swojego odbicia. - Widząc takie zachowanie, ludzie pomyślą, że jesteś shikker, a ludzie nie chodzą do lekarzy, którzy są pijakami. Nu? Magiczna moc starych słów uczyniła mały cud, niewielki, ale wystarczający, żeby przywrócić kolory na jej policzki i złagodzić surowość spojrzenia. Przestała się trząść, choć wciąż odczuwała chłód.

Umyła twarz, uczesała srebrzystoblond włosy, przebrała się w piżamę i szlafrok, swój zwykły wtorkowy strój. Poszła do małej sypialni, w której urządziła gabinet, zdjęła z półki podniszczony Encyklopedyczny słownik medyczny Tabera i otworzyła go na literze F. Fuga. Wiedziała, co to słowo znaczy, i nie miała pojęcia, dlaczego zagląda do słownika, skoro nie mogła wyczytać w nim niczego nowego. Może był kolejnym talizmanem. Może, jeśli zobaczy to słowo napisane zimnym, obojętnym drukiem, przestanie mieć nad nią władzę. Voodoo dla zbyt wykształconych. Mimo wszystko przeczytała hasło: Fuga [łac. fuga, ucieczka]. Poważne zaburzenie osobowości. Chory pod wpływem impulsu ucieka z domu lub od swojego otoczenia. Po ataku zwykle nie pamięta, co robił w czasie jego trwania. Zamknęła słownik i odłożyła go na półkę. Miała inne publikacje, które mogły zawierać bardziej szczegółowe informacje o fugach, ale postanowiła nie drążyć tematu. Po prostu nie mogła uwierzyć, że jej krótkotrwały atak był symptomem poważnego problemu zdrowotnego. Może żyła w zbyt wielkim stresie, może pracowała zbyt ciężko, może przeciążenie doprowadziło do tej jednej odosobnionej fugi. Dwu - lub trzyminutowa pustka. Małe ostrzeżenie. Będzie korzystać z wolnego czasu w każdy wtorek i spróbuje kończyć pracę codziennie o godzinę wcześniej, a problem się nie powtórzy. Pracowała bardzo ciężko, żeby spełnić nadzieje rodziców i zostać lekarzem; chciała zostać kimś wyjątkowym i w ten sposób uczcić pamięć ukochanego ojca i od dawna nieżyjącej, ale wciąż pamiętanej, rozpaczliwie jej potrzebnej matki. Poniosła wiele wyrzeczeń, żeby zajść tak daleko. Często pracowała w weekendy, rezygnowała z wakacji i innych przyjemności. Już tylko sześć miesięcy dzieliło ją od ukończenia rezydentury i rozpoczęcia samodzielnej praktyki. Nic nie pokrzyżuje jej planów. Nic nie okradnie jej z tego marzenia. Nic. Był dwunasty listopada. 3 Hrabstwo Elko, Nevada Ernie Block bał się ciemności. Już w domu ciemność była zła, ale największy lęk budziła ciemność na dworze, rozległa czerń nocy w północnej Nevadzie. W ciągu dnia lubił przebywać w pomieszczeniach z zapalonymi lampami i wieloma oknami, w nocy natomiast wolał pokoje z nielicznymi oknami, a najlepiej bez okien. Czasami mu się zdawało, że noc

napiera na szyby jak żywe stworzenie, które chce dostać się do środka, aby go pożreć. Zaciąganie zasłon nie przynosiło ulgi, bo wciąż wiedział, że za nimi czyha noc, czekając na okazję. Bardzo się tego wstydził. Nie wiedział, dlaczego ostatnio zaczął bać się ciemności. Po prostu się bał. Oczywiście miliony ludzi cierpią na taką fobię, ale w przeważającej większości przypadków dotyczy ona dzieci. Ernie miał pięćdziesiąt dwa lata. W piątkowe popołudnie, dzień po Święcie Dziękczynienia, pracował sam w motelowym biurze, ponieważ Faye poleciała do Wisconsin w odwiedziny do Lucy, Franka i wnuków. Nie będzie jej do wtorku. W grudniu zamierzali zamknąć motel na tydzień i razem wybrać się do Milwaukee, żeby spędzić Boże Narodzenie z dziećmi, ale tym razem Faye poleciała sama. Ernie bardzo za nią tęsknił. Tęsknił, bo od trzydziestu jeden lat była jego żoną i najlepszym przyjacielem. Tęsknił, bo kochał ją jeszcze bardziej niż w dniu ślubu. Bez Faye noce wydawały się dłuższe, głębsze i ciemniejsze niż kiedykolwiek. Do wpół do trzeciej w piątkowe popołudnie posprzątał wszystkie pokoje i zmienił pościel, przygotowując motel na przyjęcie następnej fali podróżnych. Przycupnięte na pagórku na północ od autostrady Zacisze, jedyny motel w promieniu dwudziestu kilometrów, było schludną małą stacją dla podróżnych na rozległych, porośniętych bylicą równinach, które przechodziły w trawiaste górskie łąki. Elko leżało pięćdziesiąt kilometrów na wschód, Battle Mountain sześćdziesiąt pięć kilometrów na zachód. Miasteczko Carlin i maleńka wioska Beowawe były bliżej, ale z motelu Ernie nie widział innych ludzkich siedzib i zapewne żaden motel na świecie nie nosił bardziej trafnej nazwy niż ten - Zacisze. Po powrocie do recepcji Ernie zajął się bejcowaniem zadrapań na dębowej ladzie, przy której goście wpisywali się do książki i wymeldowywali. Stan lady nie budził większych zastrzeżeń; Ernie po prostu chciał się na czymś skupić, zanim podróżni zaczną zjeżdżać z międzystanowej numer 80. Wiedział, że jeśli się czymś nie zajmie, zacznie myśleć o wczesnym listopadowym zmierzchu, martwić się nadchodzącą nocą i na długo przed wieczorem zrobi się nerwowy jak kot, któremu przywiązano do ogona puszkę. Recepcja była wyspą światła. Od chwili gdy Ernie otworzył motel o szóstej trzydzieści, paliły się tu wszystkie lampy. Na dębowym biurku za ladą stała świetlówka, rzucająca blady prostokąt na pokryty zielonym filcem blat. W kącie przy szafkach na dokumenty płonęła mosiężna lampa stojąca. Po drugiej stronie lady, w części przeznaczonej dla gości, oprócz obrotowego stojaka z widokówkami, jedną półką z około czterdziestoma

książkami w miękkiej oprawie i drugą z darmowymi prospektami, automatu z napojami przy drzwiach oraz beżowej sofy stały stoliki z ceramicznymi lampami z regulatorami - 75, 100 i 150 watów - nastawionymi na najwyższą moc. Świeciła się również wyposażona w dwie żarówki podsufitowa lampa z mrożonego szkła. Oczywiście większą część frontowej ściany zajmowało ogromne okno. Motel był zwrócony w kierunku południowo-południowo- zachodnim, więc o tej porze dnia miodowe promienie opadającego słońca wlewały się przez wielką taflę, malując na bursztynowo białą ścianę za sofą, łamiąc się na krakelurowym szkliwie ceramicznych lamp i rzucając płonące refleksy na mosiężne medaliony, które zdobiły stoły. Gdy Faye tu była, Ernie nie zapalał wszystkich lamp, bo po wygłoszeniu uwagi na temat marnowania prądu zgasiłaby większość z nich. Pozostawianie niezapalonej lampy budziło w nim niepokój, ale znosił widok martwych żarówek bez słowa, żeby się nie zdradzić. Przypuszczał, że żona nie zdaje sobie sprawy z jego fobii, która narastała od czterech miesięcy. Wolał, żeby się nie zorientowała, bo się wstydził i nie chciał jej martwić. Nie znał przyczyny swojego irracjonalnego lęku, ale wiedział, że prędzej czy później strach przeminie, więc poniżanie się i denerwowanie Faye nie miało sensu. Nie dopuszczał do siebie myśli, że ten stan może być czymś poważnym. W ciągu pięćdziesięciu dwóch lat życia rzadko chorował. W szpitalu leżał tylko dwa razy, ranny w pośladek i plecy podczas drugiej tury służby w Wietnamie. W rodzinie Blocków nikt nie cierpiał na chorobę psychiczną i Ernest Eugene Błock nie zamierzał zostać pierwszym, który z płaczem wpełznie na kozetkę u psychiatry. Był tego pewny na sto dwadzieścia procent, mógłby postawić na to własny tyłek bez cienia ryzyka, że nie będzie miał na czym siedzieć. Będzie twardy i przeczeka, choć problem był dziwny i niepokojący. Kłopoty zaczęły się we wrześniu od lekkiego zdenerwowania, które narastało w miarę zbliżania się nocy i nie opuszczało go do świtu. Z początku nie zdarzało się to codziennie, ale z czasem nastąpiło pogorszenie i już w połowie października każdy zmierzch budził w nim niewytłumaczalne zaniepokojenie. Na początku listopada niepokój przerodził się w strach, żenujący strach przed zapadającą ciemnością. W ciągu dwóch tygodni zaczął rządzić jego życiem. Od dziesięciu dni Ernie starał się nie wychodzić po zmroku. Faye jak dotąd się nie zorientowała, ale przecież nie zdoła w nieskończoność ukrywać przed nią prawdy. Ernie był taki wielki, że myśl, iż może się czegoś bać, w nim samym budziła śmiech. Miał sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, a budowę tak solidną i kanciastą, że nazwisko Błock doskonale go określało. Szorstkie siwe włosy ścięte na jeża pasowały do twarzy o regularnych i sympatycznych rysach, ale tak grubych, że sprawiały wrażenie wyciosanych z

granitu. Z byczym karkiem, barczystymi ramionami i wydatnym torsem wyglądał nieproporcjonalnie, jak futbolista w kostiumie do gry. Kiedyś był szkolną gwiazdą futbolu i koledzy nazywali go Bykiem. W czasie dwudziestu ośmiu lat służby w piechocie morskiej, zakończonej przed sześcioma laty, większość ludzi zwracała się do niego jak do oficera, nawet ci równi mu rangą. Zdziwiliby się, gdyby wiedzieli, że Erniemu Blockowi codziennie pocą się ręce na myśl o nocy. Skupiony na trzymaniu myśli jak najdalej od zachodu słońca, guzdrał się przy pracy i skończył malowanie za piętnaście czwarta. Światło dzienne się zmieniło. Już nie było miodowe, lecz bursztynowopomarańczowe. Słońce wisiało nisko nad zachodnim horyzontem. O czwartej zjawili się pierwsi goście, para w jego wieku, państwo Gilney wracający do Salt Lake City po tygodniu spędzonym w Reno u syna. Pogawędził z nimi i był zawiedziony, gdy zabrali klucz i odeszli. Światło słoneczne zrobiło się zupełnie pomarańczowe, bez śladu żółci. Wysokie, rozproszone chmury przemieniły się z białych żaglowców w złote i szkarłatne galeony sunące na wschód nad Wielką Kotliną, w której leżała prawie cała Nevada. Dziesięć minut później wymizerowany mężczyzna, wizytujący okolicę na zlecenie Agencji Zarządzania Ziemią, wynajął pokój na dwa dni. Ernie, znów sam, starał się nie patrzeć na zegarek. Starał się także nie patrzeć na okna, bo za szybą dzień się wykrwawiał. Nie będę panikował, powiedział sobie. Byłem na wojnie, widziałem rzeczy najgorsze z możliwych i, na Boga, wciąż żyję, wielki i brzydki jak zawsze, więc nie rozkleję się tylko dlatego, że nadchodzi noc. O czwartej piętnaście słońce nie było już pomarańczowe, lecz czerwone jak krew. Erniemu serce biło coraz szybciej i czuł się tak, jakby klatka piersiowa przemieniła się w imadło ściskające płuca. Podszedł do biurka, usiadł na krześle, zamknął oczy i odetchnął głęboko kilka razy, żeby się uspokoić. Włączył radio. Czasami muzyka pomagała. Kenny Rogers śpiewał o samotności. Tarcza słońca zetknęła się z linią horyzontu i powoli znikała. Przedwieczorny szkarłat nieba przeszedł w neonowy błękit, a potem w fosforyzujący fiolet, który przypomniał mu koniec dnia w Singapurze, gdzie jako młody rekrut przez dwa lata pełnił służbę wartowniczą w ambasadzie. Zapadł zmierzch. Potem nastąpiło najgorsze. Noc.

Zewnętrzne światła, łącznie z niebiesko-zielonym neonem dobrze widocznym z autostrady, zapaliły się automatycznie z nadejściem zmroku, ale nie poprawiły Erniemu samopoczucia. Świt wstanie za całą wieczność. Zaczęło się panowanie nocy. Po zachodzie słońca temperatura na zewnątrz spadła poniżej zera. Piec olejowy w recepcji włączał się częściej, żeby odeprzeć ziąb. Pomimo chłodu Ernie Błock się pocił. O szóstej z baru Zacisze, leżącego na zachód od motelu, przybiegła Sandy Sarver. Był to mały lokal gastronomiczny z niezbyt bogatym menu, serwujący południowe i wieczorne posiłki gościom motelu oraz zgłodniałym kierowcom ciężarówek, którzy zjeżdżali z autostrady, żeby wrzucić coś na ząb. (Goście dostawali gratisowe śniadanie do pokojów, słodkie bułeczki i kawę, jeśli wieczorem złożyli zamówienie). Sandy i jej mąż Ned prowadzili restaurację dla Erniego i Faye; Sandy była kelnerką, a Ned kucharzem. Mieszkali w przyczepie w pobliżu Beowawe i codziennie dojeżdżali do pracy zdezelowanym fordem pick- upem. Ernie skrzywił się, bo gdy Sandy otworzyła drzwi, ogarnęło go irracjonalne uczucie, że ciemność jak pantera wskoczy do recepcji. - Przyniosłam kolację - powiedziała, drżąc w zimnym podmuchu, który wpadł razem z nią do biura. Postawiła na ladzie nieduże pudełko bez wieczka. Był w nim cheeseburger, frytki, plastikowy pojemnik z surówką z białej kapusty i puszka coorsa. - Uznałam, że przyda ci się piwo, żeby wypłukać z organizmu cały ten cholesterol. - Dzięki, Sandy. Trzydziestodwuletnia Sandy Sarver była mało atrakcyjna, niezbyt urodziwa i bezbarwna. Mimo że nie brakowało jej atutów, nie umiała ich wykorzystać. Nogi miała chude, ale niebrzydkie. Ważyła mniej, niż powinna, choć gdyby przybrała na wadze siedem czy nawet dziesięć kilogramów, jej figura zaokrągliłby się ponętnie. Była płaska jak deska, lecz gibka, a jej czarująca kobieca delikatność była najbardziej widoczna w drobnej budowie, smukłych rękach i łabędziej szyi. Niestety wdzięk Sandy rzadko się ujawniał, zwykle maskowany nawykiem szurania nogami przy chodzeniu i garbienia pleców, gdy siedziała. Jej brązowe włosy były matowe i proste, zapewne dlatego, że myła je mydłem, nie szamponem. Nigdy nie robiła makijażu, nawet nie używała szminki, a jej paznokcie były ogryzione i zaniedbane. Miała jednak dobre, wielkie serce, dlatego Ernie i Faye żałowali, że nie wygląda lepiej i bardziej nie korzysta z życia. Czasami Ernie martwił się o nią tak samo jak kiedyś o Lucy, rodzoną córkę, zanim poślubiła Franka i stała się bezgranicznie szczęśliwa. Wyczuwał, że dawno temu Sandy Saver spotkało coś złego, że życie wymierzyło jej potężny cios, który wprawdzie jej nie złamał, ale

nauczył, że lepiej się nie wychylać, chodzić ze spuszczoną głową i mieć skromne wymagania, aby uchronić się przed rozczarowaniem, bólem i ludzkim okrucieństwem. Delektując się aromatem jedzenia i odginając blaszkę puszki z piwem, powiedział: - Ned robi pyszne cheeseburgery. W życiu nie jadłem lepszych. Sandy uśmiechnęła się nieśmiało. - To szczęście mieć mężczyznę, który umie gotować. - Miała cichy, łagodny głos. - Zwłaszcza w moim przypadku, bo ja nie jestem w tym dobra. - Założę się, że też jesteś doskonałą kucharką. - Nie, nie ja, ani trochę. Nigdy nie byłam i nigdy nie będę. Była ubrana w fartuszek z krótkimi rękawami. Popatrzył na jej gołe ręce, pokryte gęsią skórką. - Nie powinnaś wychodzić w taką noc bez swetra. Zamarzniesz na śmierć. - Nie ja. Przywykłam... dawno temu przywykłam do zimna. Było to dziwne stwierdzenie, a głos Sandy brzmiał jeszcze dziwniej. Zanim Ernie zdążył się zastanowić, jak wyciągnąć z niej coś więcej, odwróciła się do wyjścia. - Na razie, Ernie. - Eee... duży ruch? - Taki sobie. Niedługo kierowcy ciężarówek zaczną wstępować na kolację. - Zatrzymała się przy uchylonych drzwiach. - Jasno tu masz. Kęs cheeseburgera utknął mu w gardle, gdy otworzyła drzwi, odsłaniając go przed niebezpieczeństwami ciemności. Zimne powietrze wpadło do recepcji. - Można by się opalać - dodała Sandy. - Lubię... lubię, kiedy jest jasno. Gdy ludzie wchodzą do kiepsko oświetlonej recepcji w motelu... cóż, mają wrażenie, że jest brudno. - Ha! Nigdy bym na to nie wpadła. Pewnie dlatego to ty jesteś szefem. Gdybym ja tu rządziła, nie miałabym głowy do takich drobiazgów. Nie jestem w tym dobra. No to zmykam. Ernie wstrzymywał oddech, póki drzwi były otwarte, i odetchnął z ulgą, gdy Sandy zamknęła je za sobą. Patrzył, jak przemyka za oknem. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek przyznała, że ma jakieś zalety. Zawsze bez wahania podkreślała swoje wady i braki, prawdziwe i urojone. Była przemiła, ale czasami nudna. Dzisiaj oczywiście nawet nudny kompan byłby mile widziany. Ernie żałował, że odeszła. Posilał się na stojąco przy ladzie, skupiony najedzeniu, z natężeniem wpatrując się w pojemnik. Wykorzystywał tę prostą czynność do oderwania myśli od irracjonalnego strachu, który jeżył włosy na głowie i sprawiał, że zimne strumyczki potu ściekały mu spod pach.

Za dziesięć siódma kolejny gość zajął ósmy z dwudziestu pokoi motelu. Ponieważ była to druga noc czterodniowego świątecznego weekendu, na drodze panował wzmożony ruch. Ernie wiedział, że wynajmie co najmniej drugie tyle pokoi, jeśli zostanie w recepcji do dziewiątej. Nie mógł tego zrobić. Dla żołnierza piechoty morskiej - w stanie spoczynku, lecz zawsze żołnierza - słowa „obowiązek” i „odwaga” były święte, a on nigdy nie zaniedbał obowiązku, nawet w Wietnamie, nawet wśród świszczących kul, wybuchających bomb i konających towarzyszy broni, teraz jednak nie mógł wykonać tak prostego zadania jak siedzenie za biurkiem do godziny dziewiątej. Zasłony nie przysłaniały wielkich okien, przeszklone drzwi nie miały rolety, więc ucieczka przed widokiem ciemności nie była możliwa. Za każdym razem, gdy otwierały się drzwi, Erniego paraliżował strach, bo wtedy nic nie dzieliło go od nocy. Popatrzył na swoje silne ręce. Drżały. Żołądek podchodził mu do gardła. Podenerwowany, nie mógł usiedzieć na miejscu. Krążył po małej przestrzeni za ladą. Przekładał różne przedmioty. Wreszcie kwadrans po siódmej poddał się irracjonalnemu lękowi, pstryknął przełącznik pod ladą, zapalając neon BRAK WOLNYCH MIEJSC na zewnątrz motelu, i zamknął frontowe drzwi na klucz. Gasił kolejne lampy, odsuwając się chyłkiem od cieni, czających się tam, gdzie przed chwilą padało światło. Szybko przeszedł do schodów, które prowadziły do mieszkania na piętrze. Zamierzał pokonać je w normalnym tempie, powtarzając sobie, że jego strach jest dziecinny i głupi, że nic nie wypełza z ciemnych kątów biura za plecami, nic - przecież to niedorzeczne - nic, absolutnie nic. Te zapewnienia nie na wiele się zdały, bo przerażało go nie coś, co mogło kryć się w ciemności, lecz sama ciemność, brak światła. Przyspieszył, trzymając się poręczy. Ku swojemu rozczarowaniu szybko spanikował i zaczął pokonywać po dwa stopnie naraz. Z walącym sercem wpadł do salonu, na oślep znalazł przełącznik, zgasił ostatnie światła na dole, zatrzasnął drzwi tak mocno, że zadrżała ściana, przekręcił klucz i oparł się o drzwi szerokimi plecami. Wciąż dyszał. Wciąż się trząsł. Czuł zapach własnego potu. W mieszkaniu przez cały dzień paliło się kilka lamp. Ernie przebiegał z pokoju do pokoju, zapalając wszystkie pozostałe. Kotary i rolety były zasunięte po ostatniej koszmarnej nocy, więc ciemność nie zaglądała przez okna. Gdy odzyskał panowanie nad sobą, zadzwonił do baru i powiedział Sandy, że nie czuje się dobrze i musi wcześnie się położyć. Poprosił, żeby zatrzymali rachunki do jutra i nie niepokoili go po zamknięciu restauracji.

Zdegustowany ostrym odorem własnego potu - nie tyle samym zapachem, ile faktem, że oznaczał on całkowitą utratę kontroli - wziął prysznic. Wytarł się do sucha, włożył świeżą bieliznę, okręcił się grubym, ciepłym szlafrokiem i wzuł pantofle. Dotychczas, pomimo dziwnego, nieokreślonego lęku, zasypiał w ciemnym pokoju, choć nie bez strachu i nie bez pomocy kilku piw. Dwie noce temu, gdy Faye wyjechała do Wisconsin i został sam, nie potrafił zasnąć bez towarzystwa zapalonej nocnej lampki. Wiedział, że dziś też jej nie zgasi. Co będzie, gdy Faye wróci we wtorek? Czy zdoła spać bez światła? Co będzie, gdy Faye zgasi lampkę... a on zacznie wrzeszczeć jak przerażone dziecko? Myśl o nieuchronnie zbliżającym się upokorzeniu sprawiła, że zgrzytnął zębami z gniewu i podszedł do najbliższego okna. Zacisnął muskularną rękę na szczelnie zaciągniętych zasłonach. Wahał się. Bicie jego serca przypominało stłumiony ogień karabinu maszynowego. Zawsze był silny, był skałą, na której Faye mogła się oprzeć. Tym właśnie powinien być mężczyzna: skałą. Nie wolno mu zawieść Faye. Musi przezwyciężyć tę dziwaczną dolegliwość przed jej powrotem z Wisconsin. Zaschło mu w ustach i przebiegł go dreszcz, gdy pomyślał o nocy za przysłoniętą szybą, ale wiedział, że jedynym sposobem na pokonanie strachu jest konfrontacja. Taką lekcję dało mu życie: bądź dzielny, zmierz się z wrogiem, stocz bitwę. W jego przypadku ta filozofia zawsze się sprawdzała. Tym razem też się sprawdzi. Okno wychodziło na tyły motelu, na rozległe łąki i bezludne wzgórza, gdzie jedynym źródłem światła były gwiazdy. Musi rozsunąć zasłony, stanąć oko w oko z mrocznym krajobrazem, nie ustąpić na krok. Konfrontacja podziała oczyszczająco, wymyje truciznę z organizmu. Rozsunął kotary. Patrzył w noc i powtarzał sobie, że idealna czerń nie jest zła. Jest głęboka i czysta, rozległa i zimna, ale nie zła i pod żadnym względem nie może być groźna. Jednak gdy patrzył, stojąc nieruchomo, fragmenty ciemności zdawały się przesuwać i scalać, formować niezupełnie widoczne, ale solidne kształty, bryły pulsującej i gęstszej czerni w obrębie większego mroku, czające się widma, które w każdej chwili mogły rzucić się na kruche okno. Zacisnął szczęki i przyłożył czoło do lodowatej szyby. Ogromne pustkowia Nevady wydawały mu się bezkresne. Nie widział spowitych ciemnością gór, ale czuł, że odsunęły się jak za sprawą czarów, że równiny pomiędzy nim a górami rozciągają się na setki albo nawet tysiące kilometrów, szybko zmierzając ku nieskończoności, i nagle znalazł się w centrum próżni tak ogromnej, że opierała się

wszelkiemu opisowi. Zewsząd otaczała go pustka, bezkresna czerń bez jednej iskierki światła, niezmierzona i niepojęta, wykraczająca poza granice jego ubogiej wyobraźni, straszliwa pustka na lewo i prawo, z przodu i z tyłu, na górze i w dole, i poczuł, że nie może oddychać. Było to znacznie gorsze niż wszystko, co dotychczas przeżył. Strach sięgał znacznie głębiej. Był szokująco silny. Miał nad nim absolutną władzę. Nagle uświadomił sobie ciężar tej ogromnej ciemności, która zdawała się sunąć nieubłaganie, sunąć i napierać, niebotyczne fale mroku łamały się, nacierały, wyciskały mu powietrze z płuc... Wrzasnął i odskoczył od okna. Upadł na kolana, gdy story zeszły się z cichym szelestem. Okno znów było zasłonięte. Ciemność zniknęła za szybą. Otaczało go światło, błogosławione światło. Opuścił głowę i z drżeniem wciągał wielkie hausty powietrza. Doczołgał się do łóżka i dźwignął na materac. Leżał przez długi czas, słuchając serca, którego bicie przypominało tupot sprintu, potem truchtu, wreszcie szybkiego chodu. Zamiast zlikwidować problem, śmiała konfrontacja tylko go pogorszyła. - Co się ze mną dzieje? - zapytał głośno, patrząc w sufit. - Dobry Boże, co się ze mną dzieje? Był dwudziesty drugi listopada. 4 Laguna Beach, Kalifornia W sobotę, w desperackiej reakcji na kolejny niepokojący epizod somnambulizmu, Dom Corvaisis metodycznie doprowadzał się do stanu kompletnego wyczerpania. Chciał być tak wykończony, żeby w nocy spać jak kamień, który od zarania dziejów spoczywa w łonie ziemi. Od siódmej rano, gdy nocna mgła snuła się jeszcze w kanionach i przyprawiała drzewom brody, przez pół godziny ćwiczył intensywnie na patio otwartym na ocean. Potem włożył buty do joggingu i przebiegł jedenaście znojnych kilometrów po stromych ulicach Laguna Beach. Następnie spędził pięć godzin na ciężkiej pracy w ogrodzie. Później, ponieważ dzień był ciepły, wrzucił ręczniki do firebirda i pojechał na plażę. Trochę się opalał, jednak znacznie więcej czasu poświęcił na pływanie. Po kolacji w Picasso’s przez godzinę spacerował po ulicach, na których o tej porze roku było niewielu turystów. Wreszcie pojechał do domu. Rozebrał się w sypialni, mając wrażenie, że trafił do kraju liliputów, którzy zarzucili na niego tysiące lin i ciągną go w dół. Rzadko pił, ale tym razem nie odmówił sobie lampki remy martina. Położył się i zasnął w chwili, gdy zgasił lampę.

* Somnambuliczne incydenty zdarzały się coraz częściej i stały się centralnym problemem jego życia. Ten problem przeszkadzał mu w pisaniu. Praca nad nową książką, dotąd idąca jak z płatka - nigdy lepiej nie pisał - utknęła w martwym punkcie. W ciągu dwóch tygodni dziewięć razy zbudził się w szafie, ostatnio cztery noce z rzędu. Dolegliwość przestała być zabawna i intrygująca. Bał się zasnąć, bo w czasie snu nad sobą nie panował. Wczoraj, w piątek, wybrał się wreszcie do lekarza, doktora Paula Cobletza w Newport Beach. Opowiedział o swojej przypadłości, ale nie chciał, a może nie umiał wyrazić głębi swojego niepokoju. Był bardzo skryty, głównie z powodu dzieciństwa spędzonego pod opieką tuzina zastępczych rodziców, niektórych obojętnych albo nawet wrogich, zawsze z zatrważającą szybkością znikających z jego życia. Niechętnie wyrażał najbardziej osobiste myśli inaczej niż za pośrednictwem wymyślonych bohaterów powieści i opowiadań. Cobletz nie przejął się zbytnio jego stanem i po dokładnym badaniu oznajmił, że Dom jest okazem zdrowia. Uznał, że przyczyną somnambulizmu jest stres związany ze zbliżającą się publikacją powieści. - Nie powinniśmy zrobić jakichś dodatkowych badań? - zapytał Dom. - Jesteś pisarzem, więc oczywiście ponosi cię wyobraźnia. Myślisz o guzie mózgu, mam rację? - No... tak. - Masz bóle głowy? Zawroty? Cmi ci się w oczach? - Nie. - Sprawdziłem dno oka. Nie ma zmian w siatkówce, nic nie wskazuje na zwiększone ciśnienie wewnątrzczaszkowe. Wymioty z niewyjaśnionej przyczyny? - Nie. - Zatem nie ma powodu, żeby na tym etapie przeprowadzać badania. - Nie sądzisz, że potrzebuję... psychoterapii? - Wielkie nieba, nie! Jestem pewien, że niebawem ci przejdzie. Kończąc się ubierać, Dom patrzył, jak Cobletz zamyka teczkę. - Pomyślałem, że może pigułki nasenne... - zaczął. - Nie, nie. Jeszcze nie. Nie jestem zwolennikiem stosowania terapii farmakologicznej na samym początku. Winna jest twoja praca, Dom. Oderwij się od pisania na parę tygodni. Nie rób niczego, co wymaga wysiłku umysłowego. Nie zaniedbuj ćwiczeń fizycznych. Kładź się spać zmęczony, tak zmęczony, żebyś nie miał siły nawet myśleć o książce, nad którą pracujesz. Po paru dniach będziesz wyleczony. Jestem tego pewien.