Dean Koontz
Braciszek Odd
Ucz nas...
Dawać i nie liczyć kosztów,
Walczyć i nie zważać na rany,
Znojnie pracować i nie szukać odpoczynku...
Św. Ignacy Loyola (przekład tłumacza)
ROZDZIAŁ 1
Otoczony przez kamień, pogrążony w ciszy, siedziałem przy oknie, gdy trzeci dzień tygodnia
skapitulował przed czwartym. Rzeka nocy płynęła, niepomna kalendarza.
Miałem nadzieję zobaczyć tę magiczną chwilę, kiedy śnieg zacznie sypać prawdziwą bielą. Wcześniej
niebo uroniło parę płatków i na tym koniec. Nadciągająca śnieżyca wcale się nie śpieszyła.
Pokój oświetlała tylko gruba świeca w bursztynowym szkle stojąca na narożnym biurku. Przeciąg za
każdym razem znajdował płomień, topniejące światło smarowało masłem wapienne ściany, a fale
płynnych cieni oliwiły kąty.
Przez większość nocy światło lampy zdaje mi się zbyt jasne, dlatego gdy piszę, jedynym źródłem
poblasku jest ekran komputera, ściemniony szary tekst na granatowym tle.
Bez srebrzystego światła szyba nie odbija mojej twarzy. Mam czysty widok na noc za oknem.
Mieszkając w klasztorze, nawet nie jako mnich, ale gość, masz więcej okazji niż gdzie indziej, żeby
widzieć świat taki, jaki jest, nie zaś przez cień, który na niego rzucasz.
Opactwo Świętego Bartłomieja leży wśród gór Sierra Nevada, po kalifornijskiej stronie granicy.
Pierwotne lasy, które otulają zbocza, same były otulone ciemnością.
Z tego okna na drugim piętrze widziałem część frontowego dziedzińca i asfaltową drogę, która go
rozcina. Cztery niskie latarnie z kloszami w kształcie dzwonów rzucały światło, które skupiało się w
okrągłych bladych kałużach.
Dom gościnny stoi w północno-zachodnim skrzydle opactwa. Na parterze mieszczą się rozmównice.
Prywatne kwatery zajmują wyższe i najwyższe piętro.
Gdy niecierpliwie wypatrywałem burzy śnieżnej, z ciemności w światło lamp wpłynęła biel, która nie
była śniegiem.
W opactwie jest jeden pies, ważący pięćdziesiąt kilogramów mieszaniec owczarka niemieckiego, może
po części labrador retriever. Jest całkowicie biały i porusza się z gracją mgły. Wabi się Boo, a to od
wrzawy czy huku.
Ja nazywam się Odd Thomas, innymi słowy Dziwaczny
Thomas. Moi dysfunkcyjni rodzice twierdzą, że to skute błędu w akcie urodzenia, bo chcieli mi dać na
imię Todd. A jednak nigdy tak mnie nie nazywali.
W wieku dwudziestu jeden lat nie rozważam zmiany imienia na Todd. Dziwne koleje mojego życia
sugerują, że imię Odd bardziej do mnie pasuje, czy zostało nadane mi przez rodziców umyślnie, czy
też noszę je przez przypadek.
Boo przystanął pośrodku chodnika i patrzył wzdłuż szosy, która kurczyła się i opadała w ciemność.
Góry nie są zbyt strome. Od czasu do czasu wznosząca się ziemia robi sobie odpoczynek. Klasztor stoi
na wysokiej łące, zwrócony ku północy.
Sądząc po postawionych uszach i podniesionej głowie, Boo dostrzegł zbliżającego się gościa. Ogon
miał nisko spuszczony.
Nie widziałem, czy zjeżył sierść, ale pełna napięcia postawa sugerowała, że tak.
Lampy na podjeździe zapalają sią z nadejściem zmierzchu i płoną do świtu. Mnisi ze Świętego Bartka
uważają, że nocnych gości, niezależnie jak rzadko przychodzą, musi witać
światło.
Pies stał bez ruchu przez chwilę, aż wreszcie skierował uwagę na trawnik po prawej stronie asfaltu.
Opuścił głowę. Stulił uszy.
Przez chwilę nie widziałem przyczyny tego zachowania. Potem... z nieprzeniknionego mroku zaczął
wyłaniać się kształt ulotny jak nocny cień na wodzie. Przesunął się dość blisko lampy, dzięki czemu
mogłem go zobaczyć.
Nawet za dnia byłby to gość, którego tylko pies i ja moglibyśmy zauważyć.
Widzę martwych ludzi, duchy zmarłych, którzy, każdy z własnego powodu, nie odeszli z tego świata.
Niektórzy szukają u mnie sprawiedliwości, jeśli zostali zamordowani, albo pociechy, albo
towarzystwa; inni szukają mnie z powodów, które nie zawsze rozumiem. To komplikuje mi życie.
Nie proszę o współczucie. Wszyscy mamy swoje problemy, a wasze są równie ważne dla was jak moje
dla mnie.
Może codziennie rano przez półtorej godziny dojeżdżasz do pracy, drogi są zakorkowane, spowalniają
cię niecierpliwi i nieudolni kierowcy, niektórzy rozjuszeni, ze środkowymi palcami silnie
umięśnionymi wskutek częstego używania. Wyobraź sobie jednak, o ile bardziej stresujący byłby twój
poranek, gdyby na fotelu pasażera siedział młody człowiek z upiorną raną od siekiery na głowie, a z
tyłu starsza kobieta uduszona przez męża, z wytrzeszczonymi oczami i fioletową twarzą.
Zmarli nie mówią. Nie wiem dlaczego. I zarąbany siekierą
duch nie zakrwawi tapicerki.
Jednak świta niedawno zmarłych jest denerwująca i generalnie nie sprzyja optymistycznemu
nastrojowi.
Gość na trawniku nie był zwyczajnym duchem, może wcale nie był duchem. Poza błąkającymi się
duchami zmarłych widzę jeszcze jeden rodzaj istot nadprzyrodzonych. Zwę je bodachami.
Są czarne jak atrament, mają płynne kształty, są nie bardziej materialne niż cienie. Bezszelestne,
wielkości przeciętnego mężczyzny, często przemykają chyłkiem jak koty, nisko przy ziemi.
Ten na trawniku opactwa sunął wyprostowany: czarny i nieokreślony, a jednak sugerował ni to
człowieka, ni wilka. Smukły, wijący się, groźny.
Jego ruch nie poruszał trawy. Gdyby sunął po wodzie, nie zostawiłby ani jednej zmarszczki.
W tradycji ludowej Wysp Brytyjskich bodach jest złośliwym straszydłem, które wślizguje się przez
kominy i porywa niegrzeczne dzieci. Trochę przypomina agentów urzędu skar-bowego.
Istoty, które widuję, nie są ani bodachami, ani poborcami podatkowymi. Nie zabierają ani
niegrzecznych dzieci, ani dorosłych szubrawców. Ale widziałem, jak wchodzą do domu przez kominy
— przez dziurki od klucza, szczeliny w ramach okien, zmiennokształtne jak dym — i nie mam dla
nich lepszej nazwy.
Pojawiają się nieczęsto, ale zawsze budzą uzasadnioną trwogę. Są jakby duchowymi wampirami, które
znają przyszłość. Ściągają do miejsc, w których ma dojść do krwawego dramatu albo wielkiej
katastrofy, jakby żywiły się ludzkim
cierpieniem.
Chociaż Boo był dzielnym psem, i mówię to nie bez kozery, cofnął się przed zjawą. Ściągnął czarne
wargi, odsłaniając
białe kły.
Widmo zatrzymało się, jakby rzucając psu szydercze wyzwanie. Jak się zdaje, bodachy wiedzą, że
niektóre zwierzęta
je widzą.
Nie sądzę, by wiedziały, że ja też je widzę. Gdyby wiedziały, nie przypuszczam, by okazały mi
większe miłosierdzie niż mułłowie swoim ofiarom, gdy są w nastroju do odcinania głów i
ćwiartowania.
W pierwszym odruchu na widok tej zjawy chciałem odskoczyć od okna i stopić się z kłębkami kurzu
pod łóżkiem. Drugi odruch kazał mi zrobić siusiu.
Walcząc z tchórzostwem i parciem na mocz, wyskoczyłem z pokoju na korytarz. Na drugim piętrze
domu gościnnego są dwa mieszkania. Drugiego nikt nie zajmował.
Na pierwszym piętrze ponury Rosjanin bez wątpienia spał ze ściągniętymi brwiami. Solidna
konstrukcja opactwa nie pozwoliła, żeby moje kroki wdarły się w jego sny.
W domu gościnnym są spiralne schody, granitowe, otoczone kamienną ścianą. Stopnie, na przemian
czarne i białe, przywodzą mi na myśl strój arlekina i klawisze fortepianu, a także przesłodzoną starą
piosenkę śpiewaną przez Paula McCartneya i Steviego Wondera.
Choć kamienne schody są bezlitosne, a czarno-biały wzór może dezorientować, pędziłem na parter co
tchu, ryzykując wykruszenie granitu, jeśli upadnę i uderzę głową.
Szesnaście miesięcy temu straciłem to, co było dla mnie najcenniejsze, i wtedy mój świat legł w
gruzach, a jednak zwykle nie jestem lekkomyślny. Mam mniej powodów do życia niż kiedyś, ale moje
życie nadal ma cel i staram się doszukiwać sensu w kolejnych dniach.
Zostawiając schody w takim stanie, w jakim je zastałem, przebiegłem przez główną rozmównicę,
gdzie tylko nocna lampka z kloszem z koralików rozpraszała mrok. Otworzyłem
ciężkie dębowe drzwi z witrażowym okienkiem i ujrzałem pióropusz swojego oddechu w chłodzie
zimowej nocy.
Krużganek domu gościnnego okrąża wirydarz z sadzawką i wyrzeźbionym z białego marmuru
posągiem świętego Bartłomieja. Jest on zapewne najmniej znanym z dwunastu apostołów.
Poważny święty Bartłomiej stoi z prawicą na sercu, wyciągając lewą rękę. Na dłoni trzyma coś, co
wygląda jak kabaczek, ale równie dobrze może być innym przedstawicielem rodziny dyniowatych.
Nie pojmuję symbolicznego znaczenia kabaczka.
O tej porze roku sadzawka była sucha i nie dolatywał z niej zapach wilgotnego wapienia, jak w
cieplejsze dni. Wykryłem za to nikłą woń ozonu, jak po uderzeniu pioruna w czasie wiosennego
deszczu, i zastanowiłem się nad jej źródłem, ale szedłem dalej.
Dotarłem kolumnadą do drzwi pokoju recepcyjnego w domu gościnnym, wszedłem, przeciąłem
cienistą salę i wróciłem w grudniową noc przez frontowe drzwi opactwa.
Nasz biały mieszany owczarek, Boo, stał na podjeździe jak wtedy, kiedy patrzyłem z okna na drugim
piętrze. Odwrócił głowę, żeby na mnie spojrzeć, gdy schodziłem po szerokich schodach. Oczy miał
czyste i niebieskie, bez tego niesamowitego blasku typowego dla zwierząt w nocy.
W bezksiężycową, bezgwiezdną noc większa część rozległego dziedzińca kryła się w mroku. Jeśli
bodach gdzieś czyhał, nie mogłem go wypatrzyć. — Boo, dokąd poszedł? — szepnąłem. Nie
odpowiedział. Moje życie jest dziwne, ale nie na tyle, żeby obejmowało gadające psy.
A jednak Boo czujnie, zdecydowanym krokiem zszedł z podjazdu na dziedziniec. Kierował się na
wschód, wzdłuż
imponującego opactwa, które wygląda niemal jak wyciosane z litej skały, tak wąskie są spoiny
pomiędzy kamieniami.
Wiatr nie mierzwił nocy, a ciemność wisiała ze złożonymi skrzydłami.
Spalona na brąz przez zimę zdeptana trawa chrzęściła pod nogami. Boo poruszał się znacznie szybciej
niż ja.
Czując, że jestem obserwowany, spojrzałem na okna, ale nie dostrzegłem ani bladej twarzy
spozierającej przez ciemną szybę, ani zapalonego światła poza łagodnym migotaniem świecy w mojej
kwaterze.
Wybiegłem ze skrzydła gościnnego w niebieskich dżinsach i bawełnianej koszulce. Grudzień ostrzył
zęby na moich gołych rękach.
Posuwaliśmy się na wschód wzdłuż kościoła, który nie jest oddzielną budowlą, lecz łączy się z innymi
zabudowaniami
opactwa.
Lampka w prezbiterium płonie wiecznie, ale jej blask nie
wystarczał, żeby rozpalić witraże. Miałem wrażenie, że nikłe światełko obserwuje nas przez kolejne
okna niczym ponure oko czegoś, co jest w krwiożerczym nastroju.
Doprowadziwszy mnie do północno-wschodniego narożnika budowli, Boo skręcił na południe, na tyły
kościoła. Szliśmy do tego skrzydła opactwa, gdzie na parterze mieści się nowicjat.
Tam spali nowicjusze, którzy jeszcze nie złożyli ślubów. Spośród pięciu obecnie pobierających nauki
lubiłem i ufałem czterem.
Nagle Boo zaniechał ostrożnego kroku. Popędził prosto na wschód, oddalając się od opactwa, a ja
pobiegłem za nim.
Gdy dziedziniec ustąpił nieposkromionej łące, trawa zaczęła smagać mnie po łydkach. Niebawem
pierwszy ciężki opad śniegu miał przygnieść wysokie suche źdźbła.
Przez kilkaset metrów stok nachylał się łagodnie, a potem wyrównywał, i tam wysoka po kolana trawa
znów przechodziła w trawnik. Przed nami w mroku wznosiła się Szkoła Świętego Bartłomieja.
Słowo „szkoła" poniekąd jest eufemizmem. Tutejsi uczniowie są niechciani gdzie indziej i szkoła jest
również ich domem, może jedynym, jaki niektórzy z nich kiedykolwiek będą mieli.
Szkoła mieści się w pierwotnym opactwie, które wewnątrz zostało gruntownie przebudowane i
zmodernizowane, ale kamienne mury wciąż wyglądają imponująco. W budowli znajduje się również
konwent, gdzie mieszkają zakonnice, które uczą i sprawują opiekę nad wychowankami.
Za byłym opactwem las jeżył się na tle burzowego nieba, czarne konary osłaniały ślepe ścieżki
wiodące w głąb bezludnych ciemności.
Najwyraźniej tropiąc bodacha, pies wbiegł po szerokich stopniach do frontowych drzwi i przez nie do
środka.
W opactwie nieliczne drzwi są zamykane na klucz. Ale szkoła, z uwagi na bezpieczeństwo uczniów,
zwykle jest zamknięta.
Tylko opat, matka przełożona i ja mamy klucze uniwersalne, które pozwalają wejść wszędzie. Żaden
gość przede mną nie został obdarzony takim zaufaniem.
Nie jestem z tego dumny. To brzemię. Zwyczajny klucz w mojej kieszeni ciąży czasami niczym
żelazne fatum przyciągane przez złoża magnetytu w głębi ziemi.
Klucz umożliwia mi szybkie znalezienie brata Constan-tine'a, martwego mnicha, gdy objawia się
biciem w dzwony na jednej z wież albo jakąś inną kakofonią gdzieś indziej.
W Pico Mundo, pustynnym miasteczku, w którym przeżyłem większą część mojej doczesnej
wędrówki, duchy wielu mężczyzn i kobiet zwlekają z odejściem. Tutaj mamy tylko brata
Constantine'a, który przeszkadza mi nie mniej niż wszyscy martwi mieszkańcy Pico Mundo razem
wzięci. Jeden duch, ale o jednego za dużo.
Biorąc pod uwagę krążącego bodacha, brat Constantine był najmniejszym z moich zmartwień.
Drżąc, przekręciłem klucz w zamku, a gdy pisnęły zawiasy, wszedłem za psem do szkoły.
Dwa światła nocne powstrzymywały mrok od zawładnięcia salą. Liczne kanapy i fotele przywodziły
na myśl hol hotelu.
Szybko minąłem puste biurko recepcyjne i pchnąłem wahadłowe drzwi, wchodząc na korytarz
oświetlony przez lampę awaryjną i czerwony napis: WYJŚCIE.
Na parterze znajdowały się klasy, sala rehabilitacyjna, izba chorych, kuchnia i wspólna jadalnia. Te
siostry, które miały talent kulinarny, jeszcze nie szykowały śniadania. Cisza władała tymi
pomieszczeniami i jej rządy miały trwać jeszcze przez wiele godzin.
Wszedłem po południowych schodach i znalazłem Boo, który czekał na podeście pierwszego piętra.
Wciąż był w poważnym nastroju. Nie zamerdał ogonem, nie uśmiechnął się na powitanie.
Dwa długie i dwa krótkie korytarze tworzyły prostokąt, obsługując pokoje wychowanków. Podopieczni
mieszkali po
dwóch.
Na skrzyżowaniach od strony południowo-wschodniej i północno-zachodniej znajdowały się dyżurki
pielęgniarek. Miałem obie w zasięgu wzroku, gdy wszedłem po schodach w południowo-zachodnim
narożniku budynku.
Za ladą dyżurki od północnego zachodu siedziała zaczytana zakonnica. Z daleka nie mogłem jej
rozpoznać.
Poza tym barbet przysłaniał jej pół twarzy. Te siostry nie są
nowoczesnymi zakonnicami, które ubierają się jak dziewczyny pobierające opłaty parkingowe. Noszą
staromodne habity, w których wyglądają równie onieśmielająco jak rycerze w zbrojach.
W południowo-wschodniej dyżurce nie było nikogo. Dyżurna zakonnica albo robiła obchód, albo
zajmowała się którymś podopiecznym.
Kiedy Boo poczłapał w prawo, kierując się na południowy wschód, poszedłem za nim, nie odzywając
się do pogrążonej w lekturze zakonnicy. Nim zrobiłem trzy kroki, straciłem ją z pola widzenia.
Wiele sióstr jest dyplomowanymi pielęgniarkami, ale starają się, żeby pierwsze piętro bardziej
przypominało przytulne dormitorium niż szpital. Do Bożego Narodzenia zostało tylko dwadzieścia
dni, więc korytarze były przystrojone girlandami sztucznych świerkowych gałązek i prawdziwej
lamety.
Z uwagi na śpiących uczniów światła były przygaszone. Lameta połyskiwała tylko gdzieniegdzie, w
większości kryjąc się w drżących cieniach.
Drzwi jednych pokoi były zamknięte, innych uchylone. Na wszystkich widniały nie tylko numery, ale
też imiona.
W połowie drogi pomiędzy klatką schodową i dyżurką pielęgniarek Boo przystanął przed trzydziestym
drugim pokojem, którego drzwi były przymknięte. Wielkie litery na tabliczkach informowały:
ANNAMARIE i JUSTINE.
Tym razem znajdowałem się na tyle blisko Boo, że mogłem zobaczyć, iż faktycznie ma zjeżoną sierść.
Pies wszedł do pokoju, ale mnie powstrzymało dobre wychowanie. Powinienem poprosić zakonnicę,
żeby towarzyszyła mi w czasie wizyty u dziewcząt. Ale chciałem uniknąć konieczności tłumaczenia,
co to są
bodachy. Co ważniejsze, nie chciałem ryzykować, że jeden z tych złych duchów podsłucha, iż o nich
mówię.
Oficjalnie tylko dwie osoby w opactwie i konwencie wiedzą o moim darze — o ile rzeczywiście jest to
dar, a nie przekleństwo. Mój sekret zna matka przełożona Angela i ojciec Bernard, opat.
Grzeczność wymagała, żeby w pełni rozumieli zafrasowanego młodego człowieka, którego przyjęli
pod dach jako długoterminowego gościa.
Chcąc zapewnić matkę Angelę i opata Bernarda, że nie jestem oszustem ani wariatem, Wyatt Porter,
komendant policji z Pico Mundo, mojego rodzinnego miasta, podzielił się z nimi szczegółami
dotyczącymi kilku śledztw, w których mu pomogłem.
Poręczył za mnie również ojciec Sean Llewellyn. Jest księdzem katolickim w Pico Mundo.
Ojciec Llewellyn jest również wujem Stormy Llewellyn, którą kochałem i utraciłem. Którą będę
kochać zawsze.
W ciągu siedmiu miesięcy przeżytych w tym górskim ustroniu wyznałem prawdę jeszcze jednej
osobie, bratu Piąsze, mnichowi. Nosi imię Salvatore, ale częściej zwiemy go Piąchą.
Brat Piącha nie wahałby się na progu pokoju numer trzydzieści dwa. Jest zakonnikiem czynu. W
jednej chwili zadecydowałby, że zagrożenie ze strony bodachów bierze górę nad zasadami dobrego
wychowania. Wpadłby za drzwi równie śmiało jak pies, choć z mniejszym wdziękiem i znacznie
większym hałasem.
Pchnąłem drzwi i wszedłem.
W szpitalnym łóżku przy drzwiach leżała Annamarie, a dalej Justine. Obie spały. Na ścianie za
dziewczynkami wisiały lampki z wyłącz-
nikami na końcach przewodów okręconych wokół poręczy. Jasność światła można było regulować.
Annamarie, która miała dziesięć lat, ale była mała jak na swój wiek, zostawiła zapaloną lampkę. Bała
się ciemności.
Obok łóżka stał fotel na kółkach. Na jednym uchwycie za oparciem wisiała pikowana ocieplana
kurtka. Na drugim wełniana czapka. Annamarie w zimowe noce chciała mieć pod ręką te części
garderoby.
Dziewczynka spała, w drobnych rączkach ściskając okrycie, jakby gotowa je odrzucić. Jej twarz
zastygła w wyrazie zatroskania, może nie strachu, ale czegoś więcej niż zwyczajnego zaniepokojenia.
Choć spała głęboko, wydawała się przygotowana do ucieczki z byle jakiego powodu.
Przez jeden dzień w tygodniu, z własnej woli, ze szczelnie zamkniętymi oczami, Annamarie ćwiczyła
pilotowanie wózka z napędem elektrycznym do każdej z dwóch wind. Jedna znajduje się w skrzydle
wschodnim, druga w zachodnim.
Pomimo ułomności i cierpienia była radosnym dzieckiem. Te przygotowania do ucieczki nie leżały w
jej charakterze.
Nie chciała o tym mówić, ale jakby wyczuwała, że zbliża się noc grozy i wrogiej ciemności, w której
będzie musiała znaleźć drogę. Może miała zdolność przewidywania.
Bodach, którego widziałem pierwszy raz z mojego wysokiego okna, był tutaj, ale nie sam. Trzy
milczące, podobne do wilków cienie skupiły się wokół drugiego łóżka, w którym spała Justine.
Jeden bodach sygnalizuje nadciągające nieszczęście, które może być albo rychłe, albo odległe w czasie
i mniej pewne. Gdy pojawiają się dwójkami i trójkami, niebezpieczeństwo
jest bardziej nieuchronne.
Z mojego doświadczenia wynika, że watahy sygnalizują bliskość nieszczęścia. Za kilka dni lub godzin
umrze wielu ludzi. Chociaż zmroził mnie widok tej trójki, cieszyłem się, że nie pojawiło się ich
trzydzieści.
Wyraźnie drżąc z podniecenia, bodachy pochylały się nad śpiącą Justine, jak gdyby przypatrując się
pilnie. Jak gdyby sycąc się jej widokiem.
ROZDZIAŁ 2
Lampa nad drugim łóżkiem została przygaszona, ale Justine nie wyregulowała jej sama. Zrobiła to
zakonnica w nadziei, że sprawi przyjemność dziewczynce.
Justine niewiele rzeczy robiła samodzielnie i o nic nie prosiła. Była częściowo sparaliżowana i nie
mogła mówić,
Kiedy miała cztery lata, jej ojciec udusił matkę. Podobno po śmierci włożył jej różę w zęby —
kolczastą łodyżką w dół gardła.
Małą Justine utopił w wannie, przynajmniej tak myślał. Zostawił ją na pewną śmierć, ale przeżyła z
uszkodzeniami mózgu spowodowanymi przez długotrwały brak tlenu.
Choć traumatyczne zdarzenie miało miejsce przed laty, co jakiś czas zapadała w śpiączkę, która
trwała wiele tygodni. Ostatnio spała i budziła się normalnie, ale jej zdolność do nawiązania kontaktu
z opiekunkami stale się wahała.
Zdjęcia zrobione w czasie, gdy miała cztery lata, przedstawiają wyjątkowo piękne dziecko. Na tych
fotkach wygląda na psotną radosną dziewczynkę.
Osiem lat po zdarzeniu z wanną w wieku dwunastu lat, była jeszcze piękniejsza. Uszkodzenie mózgu
nie spowodowało paraliżu twarzy ani nie wykrzywiło rysów. Co dziwne, nie była blada i
wymizerowana, choć znaczną część życia spędziła wewnątrz budynku. U wszystkich, którzy znali Jus-
tine, jej piękno nie budziło ani zazdrości, ani pożądania, lecz zaskakującą cześć i w niewytłumaczalny
sposób coś w rodzaju nadziei.
Przypuszczam, że trzy złowieszcze zjawy, które wpatrywały się w nią z żywym zainteresowaniem, nie
zostały przyciągnięte przez jej urodę. Skusiła je jej wieczna niewinność, podobnie jak przewidywanie
— pewność? — że niebawem umrze gwałtowną i co najmniej potworną śmiercią.
Te zdeterminowane cienie, czarne jak wycinki bezgwiezdnego nocnego nieba, nie mają oczu, a jednak
wyczuwałem, że patrzą pożądliwie; nie mają ust, choć niemal słyszałem mlaskanie, jakby delektowały
się obietnicą śmierci dziewczynki.
Kiedyś widziałem, jak się zgromadziły w domu opieki kilka godzin przed katastrofalnym trzęsieniem
ziemi. I na stacji obsługi przed eksplozją i tragicznym pożarem. I jak podążały za nastolatkiem Garym
Tolliverem, który poddał torturom i zamordował całą swoją rodzinę.
Śmierć jednej osoby ich nie przyciąga, ani dwóch osób, ani nawet trzech. Wolą dramaty na większą
skalę i dla nich przedstawienie kończy się nie wtedy, gdy diwa operowa śpiewa finalną arię, lecz gdy
zostanie rozszarpana na strzępy.
Zdają się niezdolne do wywierania wpływu na nasz świat, jakby nie były w pełni obecne w tym
miejscu i w tym czasie, i w pewien sposób są istotami wirtualnymi. Podróżnicy, obserwatorzy,
miłośnicy naszego bólu.
A jednak boję się ich, i to nie tylko dlatego, że ich obecność zapowiada nadciągający koszmar. Choć
wydają się niezdolne do wpływania na ten świat w jakikolwiek znaczący sposób, podejrzewam, że
stanowię wyjątek od ograniczającej je reguły, że jestem wobec nich słaby i bezbronny jak mrówka w
cieniu opadającego buta.
Jakby bielszy niż zwykle w towarzystwie atramentowych bodachów, Boo nie warczał, tylko
podejrzliwie i z odrazą obserwował duchy.
Udawałem, że przyszedłem tutaj sprawdzić, czy termostat jest właściwie nastawiony, czy okno za
harmonijkowymi roletami jest szczelnie zamknięte, a także wydłubać trochę wosku z prawego ucha i
kawałeczek lukrecjowego cukierka spomiędzy zębów, choć nie tym samym palcem.
Bodachy ignorowały mnie — albo udawały, że ignorują.
Ich uwagę pochłaniała śpiąca Justine. Ich ręce albo łapy unosiły się kilka centymetrów nad
dziewczynką, ich palce albo pazury kreśliły kręgi w powietrzu, jakby widma były awangardowymi
muzykami, którzy grają na instrumencie złożonym z kieliszków i pocieraniem wydobywają niesamo-
witą muzykę z wilgotnych kryształowych krawędzi.
Może jej niewinność je ekscytowała jak uparty rytm. Może jej pokorna bezwolnośc, wdzięk jagnięcia,
całkowita bezbronność były dla nich elementami symfonii.
Na temat bodachów mogę tylko snuć domysły. Nie wiem niczego na pewno o ich charakterze albo
pochodzeniu.
Ta prawda odnosi się nie tylko do bodachów. Teczka z napisem: RZECZY, O KTÓRYCH ODD
THOMAS NIE MA ZIELONEGO POJĘCIA, jest równie wielka jak wszechświat
Jedyną rzeczą, jakiej jestem pewien, jest to, ile nie wiem. Może jest pewna mądrość w uznaniu tego
faktu. Niestety, nie niesie mi pociechy.
Pochylone nad Justine trzy bodachy nagle stanęły prosto i jak jeden mąż zwróciły wilcze głowy w
kierunku drzwi, jakby w odpowiedzi na wezwanie trąbki, której nie słyszałem.
Najwyraźniej Boo też nic nie usłyszał, bo nie strzygł uszami. Wciąż skupiał uwagę na ciemnych
duchach.
Jak cienie przepędzone przez nagle zapalone światło, boda-chy odwróciły się od łóżka, rzuciły do
drzwi i znikły w korytarzu.
Skłonny pójść za nimi, zawahałem się, gdy zobaczyłem, że Justine na mnie patrzy. Jej niebieskie oczy
były klarownymi kałużami: czyste, na pozór bez żadnej tajemnicy, a jednak bezdenne.
Czasami wiesz, że cię widzi. Kiedy indziej czujesz, jak ja wtedy, że jesteś dla niej przejrzysty niczym
szkło, że może patrzeć na wskroś przez wszystko na tym świecie.
— Nie bój się — powiedziałem, co było podwójnie bezczelne. Po pierwsze, nie wiedziałem, czy
Justine się boi albo czy w ogóle jest zdolna do odczuwania strachu. Po drugie, moje słowa sugerowały
ochronę, jakiej w nadchodzącym kryzysie być może nie zdołam jej zapewnić.
Gdy szedłem do drzwi, Annamarie, śpiąca w pierwszym łóżku, wymruczała:
— Dziwny.
Oczy miała zamknięte. Wciąż zaciskała pościel w rękach. Oddychała płytko, rytmicznie.
Gdy przystanąłem przy jej łóżku, powtórzyła wyraźniej niż poprzednio:
— Dziwny.
Annamarie urodziła się z przepukliną rdzeniową. Biodra miała przemieszczone, nogi zdeformowane.
Głowa na poduszce wydawała się niemal równie duża jak skurczone ciało pod kocem.
Zdawało się, że śpi, ale szepnąłem:
— O co chodzi, skarbie?
— Dziwak.
Jej upośledzenie umysłowe nie było poważne i nie objawiało się w głosie, który nie był gruby ani
niewyraźny, ale wysoki, słodki i czarujący.
— Dziwak.
Przeniknął mnie chłód równy najbardziej ostremu ukąszeniu zimowej nocy.
Coś w rodzaju intuicji skierowało moją uwagę na Justine. Głowę odwróciła w moją stronę. Po raz
pierwszy jej oczy spojrzały w moje.
Usta Justine się poruszyły, ale nie popłynął z nich nawet jeden z tych nieartykułowanych dźwięków,
które niekiedy wydawała w swoim głębokim upośledzeniu.
Podczas gdy Justine daremnie próbowała się odezwać, Annamarie powtórzyła jeszcze raz:
— Dziwak.
Harmonijkowe rolety wisiały nieruchomo w oknach. Pluszowe kocięta na półkach w pobliżu łóżka
Justine siedziały bez ruchu, bez jednego mrugnięcia czy poruszenia wąsem.
Po stronie Annamarie dziecięce książki na półkach leżały w schludnym porządku. Porcelanowy królik
z miękkimi puszystymi uszami, ubrany w strój z epoki edwardiańskiej, pełnił wartę na szafce nocnej.
Wszędzie panował spokój, a jednak wyczuwałem ledwo powstrzymywaną energię. Nie byłbym
zaskoczony, gdyby wszystkie przedmioty zbudziły się do życia: lewitowały, wirowały, odbijały się od
ścian.
W panującym bezruchu Justine znowu spróbowała przemówić, a Annamarie powiedziała swoim
słodkim głosikiem:
— Wpleć.
Zostawiłem śpiącą dziewczynkę, stanąłem w nogach łóżka
Justine.
Z obawy, że mój głos przerwie czar, zachowałem milczenie.
Zastanawiając się, czy dziewczynka z uszkodzonym móz-giem zrobiła miejsce dla gościa, pragnąłem,
żeby te bezdenne niebieskie oczy przemieniły się w wyjątkową parę czarnych jak noc egipska, które
znałem.
Niekiedy czuję się tak, jakbym zawsze miał dwadzieścia jeden lat, ale prawda jest taka, że kiedyś
byłem młodszy.
W tamtych czasach, kiedy śmierć była czymś, co spotyka innych, moja dziewczyna, Bronwen
Llewellyn, która wolała być zwana Stormy, niekiedy mawiała: „Wpleć mnie, dziwaku". Chciała,
żebym podzielił się z nią wrażeniami z przeżytego dnia, swoimi myślami, lękami i zmartwieniami.
W ciągu szesnastu miesięcy, gdy Stormy obróciła się w proch na tym świecie, by pełnić służbę w
następnym, nikt nie wyrzekł do mnie tych słów.
Justine poruszyła ustami, nie wydając dźwięku, a w sąsiednim łóżku Annamarie powiedziała przez
sen:
— Wpleć mnie.
Zdawało się, że w pokoju numer trzydzieści dwa zabrakło powietrza, Gdy przebrzmiały te dwa słowa,
stałem w absolutnej ciszy, jaka panuje w próżni. Nie mogłem oddychać.
Ledwie przed chwilą chciałem, żeby te błękitne oczy przemieniły się w czarne oczy Stormy, przez co
jej wizyta zostałaby potwierdzona. Teraz ta myśl mnie przerażała.
Ilekroć mamy na coś nadzieję, to zwykle nie na to, co trzeba.
Tęsknimy do jutra i postępu, jaki oznacza. Ale wczoraj było kiedyś jutrem, więc gdzie tu postęp? Albo
tęsknimy za wczoraj,za tym, co było albo co mogłoby być. Ale gdy tęsknimy, chwila obecna staje się
przeszłością, więc przeszłość jest niczym innym jak tylko naszą tęsknotą za drugą szansą.
— Wpleć mnie— powtórzyła Annamarie.
Dopóki będę podlegać rzece czasu, czyli do końca życia, nie ma powrotu do Stormy, do niczego.
Jedyna droga powrotna wiedzie do przodu, z prądem. Droga w górę rzeki jest drogą w dół, droga
wstecz jest drogą naprzód. — Wpleć mnie, dziwaku.
Tu, w pokoju numer trzydzieści dwa, powinienem mieć nadzieję na rozmowę ze Stormy nie teraz, ale
na końcu mojej podróży, gdy czas straci nade mną władzę, gdy wieczna teraźniejszość ograbi
przeszłość z całego powabu.
Zanim mógłbym zobaczyć w tej niebieskiej pustce egipską czerń, na co miałem nadzieję, odwróciłem
wzrok i apojrzałem na swoje ręce, które zaciskałem na poręczy łóżka.
W przecwieństwie do wielu innych duch Stormy nie ociągał się na tym świecie. Odeszła, jak powinna.
Głęboka dozgonna miłość żywych może być magnesem dla martwych. Nakłanianie Stormy, żeby
została, wyrządziłoby jej niewysłowioną krzywdę. I choć nawiązanie kontaktu mogłoby z początku
ulżyć mojej samotności, w końcu nadzieja nie na ta, co trzeba, sprawiłaby tylko udrękę. Patrzyłem na
swoje ręce. Annemarie spała w milczenia.
Pluszowe kocięta i porcelanowy królik pozostały nieoży-wione, unikające tym samym demonicznego
albo disnejow-skiego ruchu.
Po chwili moje serce zaczęło bić w normalnym rytmie.
Justine miała zamknięte oczy. Jej rzęsy lśniły, policzki były wilgotne. Na policzkach połyskiwały dwie
łzy, które zadrżały i spadły na prześcieradło.
Wyszedłem z pokoju, żeby odszukać Boo i bodachy.
ROZDZIAŁ 3
W starym opactwie, w którym obecnie mieści się Szkoła Świętego Bartłomieja, zainstalowano
nowoczesne systemy mechaniczne, które można monitorować ze stacji komputerowej w piwnicy.
W spartańskim pokoju komputerowym stało biurko, dwa krzesła i nieużywana szafa na dokumenty.
Dolną szufladę szafy zapełniały opakowania po kit katach.
Brat Timothy, który sprawował pieczę nad systemami mechanicznymi opactwa i szkoły, był
uzależniony od kit katów. Najwyraźniej czuł, że łakomstwo jest nieprzyjemnie bliskie grzechowi
obżarstwa, bo ukrywał dowody.
Tylko brat Timothy i dojeżdżający serwisanci mieli powód, żeby często zaglądać do tego
pomieszczenia. Mnich uważał, że jego tajemnica jest tutaj bezpieczna.
Wiedzieli o niej wszyscy zakonnicy. Wielu z nich z mrugnięciem oka i szerokim uśmiechem
namawiało mnie, żebym zajrzał do dolnej szuflady w szafie na dokumenty.
Nikt nie wiedział, czy brat Timothy spowiadał się z obżarstwa przeorowi, ojcu Reinhartowi. Ale
istnienie tej kolekcji papierków sugerowało, że chciał zostać przyłapany.
Bracia zakonni marzyli, żeby go zdemaskować, chociaż chcieli to robić dopiero wtedy, gdy skarbiec
papierków stanie się jeszcze większy i gdy będą mieli pewność, że brat Timothy naje się największego
wstydu.
Chociaż brat Timothy był kochany przez wszystkich, na swoje nieszczęście słynął również z
jaskrawych wypieków, które przemieniały jego twarz w latarnię.
Brat Roland zasugerował, że Bóg dałby człowiekowi taką wspaniałą fizjologiczną reakcję na
zakłopotanie tylko wtedy, gdyby chciał, żeby występowała często i sprawiała powszechną radość.
Na ścianie tego piwnicznego pokoju, zwanego przez braci Katakumbami Kit Kata, wisiał oprawiony
kawałek płótna z wyhaftowanymi słowami: DIABEŁ TKWI W DANYCH CYFROWYCH.
Używając komputera, mogłem przejrzeć historię funk-
cjonowania, a także stan obecny instalacji grzewczej i chłodzącej, instalacji oświetleniowej, systemu
kontroli przeciwpożarowej i generatorów awaryjnych.
Na pierwszym piętrze trzy bodachy snuły się od pokoju do pokoju, oglądając przyszłe ofiary, żeby
zwiększyć przyjemność, którą będą miały w czasie zbliżającej się masakry. Nie mogłem
wywnioskować niczego więcej z ich zachowania.
Do piwnicy przygnał mnie strach przed pożarem. Przejrzałem wszystkie informacje dotyczące
instalacji przeciwpożarowej.
W każdym pokoju pod sufitem znajdowała się co najmniej jedna główka tryskaczowa. W każdym
korytarzu tryskacze rozmieszczone były pośrodku sufitu co cztery i pół metra.
Z programu monitorującego wynikało, że wszystkie tryskacze są sprawne, a w rurach panuje
odpowiednie ciśnienie. Wykrywacze dymu i alarmy, które okresowo przechodziły autotesty,
funkcjonowały bez zarzutu.
Wyszedłem z systemu przeciwpożarowego i otworzyłem plan instalacji ogrzewania i chłodzenia.
Szczególnie interesowały mnie dwa bojlery, które miała szkoła.
Ponieważ do dalekich gór Sierra nie dociera zaopatrzenie w gaz ziemny, oba bojlery były ogrzewane
propanem. Wielki zbiornik gazu skrywał się pod ziemią w pewnej odległości od szkoły i opactwa.
Według monitorów zbiornik propanu zawierał osiemdziesiąt cztery procent maksymalnej pojemności.
Tempo przepływu wydawało się normalne. Wszystkie zawory były sprawne. Stosunek wytwarzanego
ciepła do zużycia gazu świadczył, że w instalacji nie ma przecieków. Oba niezależne wyłączniki
awaryjne działały jak trzeba.
Każdy punkt potencjalnej mechanicznej usterki był zaznaczony na schemacie maleńkim zielonym
światełkiem. Ani jeden czerwony wskaźnik nie szpecił ekranu.
Nie wiadomo, jakie niebezpieczeństwo nadciągało, ale raczej nie powinno wiązać się z pożarem.
Popatrzyłem na wyhaftowaną makatkę na ścianie nad komputerem: DIABEŁ TKWI W DANYCH
CYFROWYCH.
Gdy miałem piętnaście lat, pewni naprawdę źli faceci w filcowych kapeluszach z płaskimi główkami
zakuli mnie w kajdanki, związali łańcuchem nogi w kostkach, zaniknęli w bagażniku starego buicka,
podnieśli go dźwigiem, wrzucili do hydraulicznej zgniatarki z rodzaju tych, które przemieniają każdy
niegdyś dumny pojazd w wysoką na niecały metr kostkę, będącą przykładem kiepskiej sztuki
współczesnej, i wcisnęli guzik ZMIAŻDŻYĆ ODDA THOMASA.
Odprężcie się. Nie mam zamiaru zanudzać was starą wojenną historią. Poruszyłem kwestię buicka
tylko po to, żeby zilustrować fakt, że moje nadnaturalne dary nie obejmują niezawodnego
przewidywania przyszłości.
Ci źli faceci mieli polerowane lodowate oczy radosnych socjopatów i blizny, które sugerowały, że są
co najmniej żądni przygód, a ich sposób poruszania się wskazywał albo na bolesne guzy jąder, albo na
liczną ukrytą broń. A jednak nie sądziłem, że stanowią zagrożenie, dopóki nie walnęli mnie w łeb
pięciokilogramową kiełbasą, a gdy padłem na glebę, nie zaczęli kopniakami przerabiać mnie na
miazgę.
Rozproszył mnie widok dwóch innych facetów, którzy mieli czarne buty, czarne spodnie, czarne
koszule, czarne peleryny i dziwne czarne kapelusze. Później dowiedziałem się, że byli to dwaj
nauczyciele, którzy niezależnie jeden od drugiego postanowili przebrać się na bal maskowy za Zorro.
Dopiero później, gdy zostałem zamknięty w bagażniku buicka z dwoma martwymi rezusami i
kiełbasą, zrozumiałem, że powinienem rozpoznać prawdziwych rozrabiaków w chwili,
gdy zobaczyłem kapelusze z płaskimi główkami. Jak ktoś przy zdrowych zmysłach mógł przypisać
dobre zamiary trzem fcccfom w identycznych kapeluszach?
Na swotą obronę powiem, że miałem wówczas tylko piętnaście lat i ani trochę dzisiejszego
doświadczenia, a poza tym nigdy nie twierdziłem, że jestem jasnowidzem.
Może mój strach przed pożarem był w tym przypadku równie biedny jak podejrzewanie mężczyzn
przebranych za Zono.
Choć inspekcja systemów mechanicznych nie dała mi powodu, by wierzyć, że bodachy zostały
zwabione do Szkoły Świętego Bartłomieja przez nieuchronny, coraz bliższy pożar, wciąż obawiałem
się ognia. Żadne inne zdarzenie nie jest równie groźne dla dużej grupy ludzi psychicznie i fizycznie
upośledzonych.
Trzęsienia ziemi w górach Kalifornii nie są tak powszechne ani tak potężne jak w dolinach i na
równinach. Poza tym nowe opactwo zostało zbudowane solidnie jak forteca, a stare przebudowane z
taką starannością, że powinno wytrzymać gwałtowne, nawet długotrwałe wstrząsy.
Tak wysoko w górach podłoże skalne leży tuż pod nogami; w niektórych miejscach wielkie granitowe
kości wychodzą na powierzchnię. Nasze dwie budowle są zakotwiczone w skale.
Nie mamy tornad, huraganów, aktywnych wulkanów ani zabójczych pszczół.
Mamy coś znacznie bardziej niebezpiecznego od wszystkich tych rzeczy. Mamy rodzi.
Mnisi w opactwie i zakonnice w konwencie wydają się mało prawdopodobnymi kandydatami na
złoczyńców. Zło może chować się pod przebraniem pobożności i miłosierdzia, ale miałem kłopot z
wyobrażeniem sobie, że ktokolwiek spośród braci albo sióstr zaczyna w morderczym szale biegać z
piłą łańcuchową lub karabinem maszynowym.
Nie przerażała mnie nawet myśl o bracie Timothym z nie-bezpiecznie wysokim poziomem cukru,
doprowadzonym do obłędu przez wyrzuty sumienia z powodu objadania się kit-katami
Patrzący spode łba Rosjanin, który mieszkał na pierwszym piętrze domu gościnnego, budził znacznie
bardziej usprawiedliwione podejrzenia. Nie nosił kapelusza z płaską główką, ale był ponury i
tajemniczy.
Moje miesiące spokoju i kontemplacji dobiegły końca.
Wymagania mojego dani, milczące, ale uparte błagania duchów zmarłych, tragedie, którym nie
zawsze mogłem zapobiec, to wszystko wygnało mnie do górskiego ustronia, opactwa Świętego
Bartłomieja. Musiałem uprościć swoje życie.
Nie miałem zamiaru zostać tu na zawsze. Prosiłem Boga tylko o krótką chwilę wytchnienia która,
została mi dana, ale teraz zegar znów tykał.
Kiedy wyszedłem ze schematu instalacji grzewczo-chło-dzącej, na monitorze komputera pojawiło się
proste białe menu. Na tym bardziej odbijającym ekranie zobaczyłem, że ktoś się poruszył za moimi
plecami.
Przez siedem miesięcy opactwo było nieruchomym punktem w rzece, a ja obracałem się leniwie,
zawsze widząc ten sam znajomy brzeg, teraz jednak objawił się prawdziwy rytm rzeki. Posępna,
nieokiełznana i nieprzejednana, zmyła moje poczucie spokoju i znów niosła w kierunku mojego prze-
znaczenia.
Spodziewając się twardego ciosu albo pchnięcia czymś ostrym, okręciłem się na biurowym fotelu w
stronę źródła odbicia w ekranie komputera.
ROZDZIAŁ 4
Mój kręgosłup przemienił się w lód i zaschło mi w ustach ze strachu przed zakonnicą.
Batman byłby mnie wyśmiał, a Odyseusz nie okazałby litości, ale powiedziałbym im, że nigdy nie
uważałem się za bohatera. W głębi duszy jestem tylko kucharzem, obecnie bezrobotnym.
Na swoją obronę powiem, że personą, która weszła do pokoju komputerowego, nie była zwyczajna
zakonnica, ale matka Angela, którą inni nazywają matką przełożoną. Ma słodką twarz ukochanej
babci, tak, ale też stalową determinację
Terminatora.
Oczywiście mam na myśli dobrego Terminatora z drugiego filmu cyklu.
Choć benedyktynki zwykle noszą szare albo czarne habity, tutejsze zakonnice ubierają się na biało,
ponieważ należą do dwukiotae zreformowanego zakonu wcześniej zreformowanego zakonu
zreformowanych benedyktynek, choć nie chcą, żeby kojarzyć je z regułami trapistów czy cystersów.
Nie musicie wiedzieć, co to znaczy. Sam Bóg wciąż próbuje to rozgryźć.
Istota reformy jest taka, że siostry od św. Bartka są bardziej ortodoksyjne niż współczesne zakonnice,
które chyba uważają się za pracownice socjalne z wyjątkiem tego, że nie chodzą na randki. Modlą się
po łacinie, nie jedzą mięsa w piątki, a miażdżącym spojrzeniem mogłyby uciszyć głos i gitarę każdego
śpiewaka folkowego, który ośmieliłby się zagrać powszechnie akceptowaną melodię w czasie mszy.
Matka Angela mówi, że ona i jej siostry odwołują się do pierwszych trzydziestu lat ubiegłego wieku,
kiedy Kościół świecie wierzył w swoją ponadczasowość i kiedy „biskupi nie byli szaleni". Chociaż
urodziła się w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym i nie miała okazji poznać podziwianej
epoki, mówi, że wolałaby żyć w latach trzydziestych niż w wieku Internetu i szokujących programów
nadawanych via satelita.
Trochę rozumiem jej stanowisko. W owych czasach nie
było broni jądrowej ani zorganizowanych terrorystów skorych do wysadzania w powietrze kobiet i
dzieci, a poza tym człowiek wszędzie mógł kupić gumę do żucia black jack, i to za nie więcej niż pięć
centów paczka.
Ten kawałek o gumie pochodzi z jakiejś powieści. Wiele się nauczyłem z powieści. Niektóre
informacje są nawet prawdziwe.
Siadając na drugim krześle, matka Angela powiedziała:
— Kolejna bezsenna noc, Oddzie Thomasie?
Z poprzednich rozmów wiedziała, że obecnie nie sypiam tak dobrze jak kiedyś. Sen niesie spokój, a ja
jeszcze nie zasłużyłem na spokój.
— Nie mogłem pójść do łóżka przed opadem śniegu — odparłem. — Chciałem zobaczyć, jak świat
robi się biały.
— Śnieżyca jeszcze się nie rozszalała. Ale czekanie na nią w piwnicy jest co najmniej dziwne.
— Tak, matko.
Ma jeden taki śliczny uśmiech i umie uśmiechać się przez długi czas w cierpliwym oczekiwaniu.
Wierz mi, miecz wiszący nad twoją głową byłby marnym instrumentem przesłuchania w porównaniu
z tym wyrozumiałym uśmiechem.
Po milczeniu, które było próbą woli, powiedziałem:
— Matko, ma matka taką minę, jakby myślała, że coś ukrywam.
— Ukrywasz coś, Odd?
— Nie, matko. — Wskazałem komputer. — Sprawdzałem tylko systemy mechaniczne szkoły.
— Rozumiem. Zastępujesz brata Timothy'ego? Czyżby został skierowany na przymusowe leczenie z
uzależnienia od kit katów?
— Po prostu lubię uczyć się nowych rzeczy... aby być użytecznym.
— Twoje śniadaniowe naleśniki w każdy weekend są większym darem, niż kiedykolwiek przyniósł do
opactwa którykolwiek z gości
— Nikt nie robi bardziej puszystych naleśników.
Jej oczy miały ten sam wesoły niebieski odcień co barwinki na serwisie stołowym Royal Doulton,
który miała moja matka i którego elementami od czasu do czasu rzucała w ściany lub we mnie.
— Musiałeś mieć sporo wiernych klientów w restauracji, gdzie pracowałeś.
— Byłem gwiazdą z łopatką.
Uśmiechnęła się do mnie. Uśmiechnęła się i czekała.
— W tę niedzielę usmażę placki ziemniaczane. Nigdy nie próbowała matka moich placków.
Uśmiechając się, muskała palcem złożony z paciorków łańcuch pektorału.
- Rzecz w tym, że miałem zły sen o eksplozji bojlera.
— Sen o eksplozji bojlera?
— Zgadza się.
— Prawdziwy koszmar, czyż nie?
— Wciąż jestem niespokojny.
— Czy eksplodował jeden z naszych bojlerów?
— Możliwe. We śnie miejsce nie było wyraźne. Wie matka, jakie są sny.
Błysk rozjaśnił jej barwnikowe oko.
— W tym śnie widziałeś płonące zakonnice, biegające z wrzaskiem po śnieżnej nocy?
— Nie, matko. Wielkie nieba, nie. Tylko eksplodujący bojler.
— Czy widziałeś kalekie dzieci próbujące uciekać od okien pełnych płomieni?
Spróbowałem milczenia z własnym uśmiechem.
— Czy twoje koszmary zawsze mają taką ubogą akcję, Oddie?
— Nie zawsze, matko.
— Od czasu do czasu śni mi się Frankenstein z filmu, który oglądałam w dzieciństwie. W moim śnie
jest starożytny wiatrak ze spróchniałymi, połamanymi skrzydłami, które poskrzypują, obracając się w
czasie burzy. Wściekłość deszczu, błyskawice rozdzierające niebo, skaczące cienie, schody z zimnego
kamienia, drzwi ukryte w bibliotekach, oświetlone świecami tajemne przejścia, dziwaczne maszyny ze
złoconymi żyroskopami, trzeszczące łuki elektryczności, obłąkany garbus z oczami jak latarnie,
potwór skradający się tuż za moimi plecami i naukowiec w białym laboratoryjnym kitlu niosący
własną odciętą głowę.
Uśmiechnęła się do mnie.
— Tylko eksplodujący bojler — powiedziałem.
- Bóg ma wiele powodów, żeby cię kochać, Oddie, ale z pewnością kocha cię, bo jesteś takim
niedoświadczonym nieumiejętnym kłamcą.
— Zdarzało mi się łgać — zapewniłem.
— Twierdzenie, że łgałeś, jest największym łgarstwem, jakie powiedziałeś.
— W szkole zakonnic musiała być matka przewodniczącą kółka dyskusyjnego.
— Przyznaj się, młody człowieku. Nie śniłeś o eksplodującym bojlerze. Zmartwiło cię coś innego.
Wzruszyłem ramionami.
— Zaglądałeś do pokoi dzieci.
Wiedziała, że widzę zwlekających zmarłych. Ale nie powiedziałem ani jej, ani opatowi Bernardowi o
bodachach.
Ponieważ te spragnione krwi duchy ściągają do wydarzeń z wysoką liczbą ofiar, nie spodziewałem się
spotkać ich w miejscu tak odległym jak to. Miasta, duże i małe, są ich w miejscu tak odległym jak to.
Miasta, duże i małe, są ich naturalnym terenem łowieckim.
Poza tym ci, którzy akceptują moje twierdzenie, że widuję zmarłych, są mniej skłonni mi wierzyć, gdy
na wczesnym etapie znajomości zaczynam mówić również o cienistych demonach, które rozkoszują
się scenami śmierci i zniszczenia.
Właściciela jednej małpy można uważać za uroczego eks-centryka. Ale człowiek, który urządził w
domu małpiarnię i ma dziesiątki paplających szympansów, które harcują po pokojach, zostanie
uznany za niepoczytalnego przez speców od zdrowia psychicznego.
Postanowiłem jednak zrzucić z siebie brzemię, ponieważ matka Angela umie słuchać i ma ucho
wyczulone na nieszczere nuty. Dwoje czułych uszu. Może barbet okalający jej twarz służy jako
urządzenie skupiające dźwięk, pozwalające wykryć więcej niuansów w mowie innych, niż słyszymy
my bez barbetów.
Nie twierdzą, że zakonnice mają smykałkę techniczną jak Q, genialny wynalazca, który w filmach
zaopatruje Jamesa Bonda w supergadżety. To teoria, jakiej nie odrzucę od ręki, ale niczego nie mogę
udowodnić.
Wierząc w dobrą wolę matki Angeli i umiejętność wykrywania kitu dzięki barbetowi, powiedziałem
jej o bodachach.
Słuchała uważnie z niewzruszonym wyrazem twarzy, niczym nie zdradzając, czy ma mnie za wariata.
Dzięki sile osobowości matka Angela potrafi zmusić człowieka do spoglądania jej w oczy. Może kilku
obdarzonych nadzwyczaj silną wolą ludzi zdoła odwrócić spojrzenie, gdy raz zewrze się z nimi
wzrokiem, ja jednak do nich nie należę. Gdy powiedziałem jej wszystko o bodachach, czułem się
zamarynowany w barwinkach.
z
Kiedy skończyłem, wpatrywała się we mnie w milczeniu z nieodgadniona miną. Gdy doszedłem do
wniosku, że postanowiła modlić się o moją poczytalność, przyjęła za prawdę wszystkie moje
rewelacje, mówiąc:
— Co trzeba zrobić?
— Nie wiem.
— To odpowiedź wielce niezadowalająca.
— Wielce — zgodziłem się. — Rzecz w tym, że bodachy pokazały się zaledwie pół godziny temu.
Widziałem je za krótko, żeby odgadnąć, co je tu ściągnęło.
Ukryte w obszernych rękawach dłonie zacisnęły się w różowe pięści z białymi knykciami.
— Coś złego spotka dzieci.
— Niekoniecznie wszystkie. Może kilkoro. I może nie tylko dzieci.
— Ile czasu mamy do... niewiadomego?
— Zwykle zjawiają się dzień, dwa przed wypadkiem. Aby napawać się widokiem tych, którzy... —
Nie chciałem kończyć.
Matka Angela zrobiła to za mnie: — Niebawem umrą.
— Jeśli w grę wchodzi morderca, czynnik ludzki zamiast powiedzmy, eksplodującego bojlera,
czasami są w równej mierze zafascynowane nim co potencjalnymi ofiarami. — Nie mamy tutaj
morderców — zaznaczyła matka
Angela.
— Co naprawdę wiemy o Rodionie Romanovichu?
— O Rosjaninie z domu gościnnego? — Patrzy spode łba.
— Czasami ja też.
— Tak, matko, ale to niepokojący rodzaj spoglądania, a matka jest zakonnicą.
— A on duchowym pielgrzymem.
— Mamy dowód, że matka jest zakonnicą, natomiast w przypadku Romanovicha tylko jego słowo.
— Widziałeś przy nim bodachy?
— Jeszcze nie.
Ściągnęła brwi, bliska patrzenia wilkiem, i powiedziała:
— Był dla nas życzliwy tu w szkole.
— O nic nie oskarżam pana Romanovicha. Jestem tylko zaciekawiony.
— Po chwalbach porozmawiam z opatem Bernardem o potrzebie zachowania czujności.
Chwalba to poranna modlitwa, druga z siedmiu godzin kanonicznych, których codziennie
przestrzegają mnisi.
W opactwie Świętego Bartłomieja chwalba odbywa się zaraz po jutrzni — śpiewaniu hymnów i
czytaniu lekcji — która zaczyna się kwadrans przed szóstą rano. Trwa nie dłużej niż do wpół do
siódmej. Wyłączyłem komputer i wstałem. — Idę się rozejrzeć.
W chmurze białego habitu matka Angela podniosła się z krzesła.
- Jeśli jutro ma dojść do kryzysu, lepiej się prześpię. Ale w nagłym wypadku nie wahaj się mnie
budzić, dzwoniąc na komórkę o każdej porze.
Uśmiechnąłem się i pokręciłem głową.
— O co chodzi? — zapytała.
- Świat się kręci i świat się zmienia. Zakonnice z telefonami komórkowymi.
- Łatwo się z tym pogodzić. Łatwiej niż z filozofią kucharza, który widzi zmarłych.
Prawda. Przypuszczam, że moim odpowiednikiem mogłaby być latająca zakonnica z tego starego
serialu.
— W moim klasztorze nie pozwalam zakonnicom latać. Potrafią być niepoważne i w czasie nocnego
lotu rozbijałyby okna.
ROZDZIAŁ 5
Gdy wróciłem z pokoju komputerowego, bodachy nie plątały się po korytarzach pierwszego piętra.
Może zgromadziły się przy łóżkach innych dzieci, choć nie sądzę. Miejsce wydawało się czyste.
Być może przebywały na drugim piętrze, gdzie spały nieświadome niczego zakonnice. One też mogły
być skazane na śmierć w wybuchu.
Nie mogłem wejść bez zaproszenia na drugie piętro, chyba że w nagłym wypadku. Wyszedłem ze
szkoły, znowu w noc.
Łąka, okoliczne lasy i położone wyżej opactwo wciąż czekały na biel śniegu.
Nie zobaczyłem wydętego nieba brzemiennego burzą, bo góry były równie ciemne jak niebiosa i nic
się nie odbijało na spodniej stronie chmur.
Boo mnie porzucił. Chociaż lubi moje towarzystwo, nie jestem jego panem. On nie ma tutaj pana. Jest
niezależny i ma własny rozkład dnia.
Niepewny, dokąd iść ani czy szukać kolejnej wskazówki, która pomogłaby mi wyjaśnić przyczynę
obecności bodachów, przemierzyłem frontowy dziedziniec szkoły, zmierzając ku opactwu.
Temperatura krwi i kości spadła z przybyciem bodachów, ale złe duchy i grudniowe powietrze, razem
wzięte, nie mogły wytłumaczyć przejmującego ziąbu, który mnie przenikał.
Prawdziwym źródłem zimna mogło być zrozumienie, że naszym jedynym wyborem jest stos albo stos,
że żyjemy i oddychamy, aby zostać strawieni przez ogień lub ogień, nie tylko teraz i w opactwie
Świętego Bartłomieja, ale zawsze i wszędzie. Strawieni łub oczyszczeni przez ogień.
Ziemia zadudniła i zatrzęsła się pod nogami, i wysoka trawa zadrżała, choć jeszcze nie zerwał się
wiatr.
Mimo że dźwięk był cichy, a ruch tak delikatny, że najpewniej nie zbudził nawet jednego mnicha,
instynkt podsunął: trzęsienie ziemi. Podejrzewałem jednak, że to brat John może być odpowiedzialny
za łagodne wstrząsy.
Z łąki wzniosła się woń ozonu. Wykryłem ten sam zapach wcześniej, na krużgankach domu
gościnnego, gdy mijałem posąg świętego Bartłomieja z dynią na wyciągniętej ręce.
Kiedy po półminucie ziemia przestała dudnić, zdałem sobie sprawę, że główną przyczyną pożaru i
katastrofy nie musi być zbiornik z propanem i bojlery, które ogrzewają nasze budynki. Należało wziąć
pod rozwagę brata Johna, który pracował w swojej podziemnej kryjówce, badając strukturę
rzeczywistości.
Pobiegłem do opactwa, mijając kwatery nowicjuszy, i na południe pod biurem opata. Prywatne
kwatery opata Bernarda mieściły się nad biurem, na pierwszym piętrze.
Niewielka kapliczka na drugim zapewniała mu miejsce na prywatne modlitwy. Nikłe światło pełgało
po ściętych skośnie skrajach zimnych szyb.
Za dwadzieścia piec pierwsza w nocy opat raczej chrapał, niż się modlił. Drżąca bladość na
szlifowanych skrajach musiała pochodzić z lampki wotywnej, jednej mrugającej świecy.
Skręciłem za południowo-wschodni róg opactwa i ruszyłem na zachód, obok ostatnich pokoi
nowicjatu, obok kapitularza i kuchni. Przed refektarzem znajdowały się prowadzące w dół kamienne
schody.
U stóp schodów samotna żarówka oświetlała brązowe drzwi. Na odlanej z brązu płycie nad wejściem
widniały łacińskie słowa: LIBERA NOS A MALO.
Zbaw nas ode złego. Mój klucz uniwersalny otworzył potężny zamek. Obracając się bezgłośnie na
zawiasach kulkowych, drzwi odchyliły się do wewnątrz; półtonowy ciężar był wyważony tak idealnie,
że mógłbym wprawić go w ruch jednym palcem.
Za drzwiami biegł kamienny korytarz skąpany w niebieskim świetle.
Brązowa płyta zatrzasnęła się za mną, gdy szedłem do drugich drzwi z wykończonej na mat
nierdzewnej stali. Na tej nieodbijąjącej światła powierzchni jaśniały polerowane litery
ułożone w trzy łacińskie słowa: LUMIN DE LUMINE. Światłość ze światłości.
Szeroka stalowa ościeżnica otaczała tę onieśmielającą barierę. W ościeżnicy niczym intarsja tkwił
dwudziestocalowy ekran plazmowy.
Rozjaśnił się po dotknięciu. Przycisnąłem do niego rękę. Nie widziałem ani nie czułem skanera
odczytującego moje odciski palców, ale zostałem zidentyfikowany i zaakceptowany. Drzwi rozsunęły
się z pneumatycznym sykiem.
Brat John mówi, że syk nie jest nieodłącznym elementem mechanizmu obsługującego drzwi. Mogłyby
otwierać się bezgłośnie.
Dołączył syk, żeby mu przypominał, iż w każdym ludzkim przedsięwzięciu, niezależnie od czystości
zamiarów, kryje się wąż.
Za stalowymi drzwiami czekała komora o powierzchni
może pięciu metrów kwadratowych, która pirzpominała wnętrze gładkiego, woskowożółtego,
porcelanowego naczynia. Wszedłem i stanąłem, czując się jak samotne nasionko w wydrążonej,
wypolerowanej w środku tykwie.
Kiedy drugi skłaniający do zastanowienia syk sprawił, że się obejrzałem, nie dostrzegłem śladu drzwi.
Maślane światło promieniowało ze ścian i, jak w czasie poprzedniej wizyty, poczułem się, jakbym
wstąpił do królestwa snu. Jednocześnie doświadczałem stanu oderwania od świata i podwyższonego
odbioru rzeczywistości.
Światło w ścianach przygasło. Otoczyła mnie ciemność.
Choć komora niewątpliwie była windą, która zwiozła mnie poziom albo dwa niżej, nie czułem ruchu.
Maszyneria pracowała bezszelestnie.
Prostokąt czerwonego światła rozproszył ciemności, gdy
drzwi otworzyły się z sykiem. W przedpokoju znajdowało się troje drzwi z matowej stali. Te na prawo
i na lewo ode mnie niczym się nie wyróżniały. Nie miały widocznych zaników, a ja nigdy nie
zostałem za nie zaproszony.
Na trzecich drzwiach, wprost przede mną, widniały polerowane litery: PER OMNIA SAECULA
SAECULORUM. Na wieki wieków.
W czerwonym świetle matowa stal połyskiwała łagodnie jak dogasający żar. Polerowane litery
płonęły.
Bez syku drzwi „Na wieki wieków" przesunęły się w bok, jakby zapraszając mnie do wieczności.
Wszedłem do okrągłej komory o średnicy dziewięciu metrów. Pośrodku stały cztery fotele z wysokimi
oparciami, a przy każdym z nich lampa. Obecnie tylko z dwóch płynęło światło.
Tutaj siedział brat John w tunice i szkaplerzu, z kapturem zsuniętym z głowy. Zanim został
zakonnikiem, był słynnym Johnem Heinemanem.
Magazyn „Time" nazwał go najgenialniejszym fizykiem obecnej połowy stulecia, ale coraz bardziej
udręczonym człowiekiem" i przedstawił, jako dodatek do głównego artykułu, analizę „życiowej
decyzji" Heinemana. Autorem dodatku był popularny psycholog, gospodarz cieszącego się dużą
oglądalnością programu telewizyjnego, w którym rozwiązywał problemy takich znękanych osób, jak
matki kleptomania i bulimiczne córki należące do gangów motocyklowych. "New York Times"
nazwał Johna Heinemana „zagadką owianą tajemnicą ukrytą wewnątrz enigmy". Dwa dni później w
krótkim sprostowaniu gazeta odnotowała, że ten pamiętny opis należy przypisać nie aktorce Cameron
Diaz po spotkaniu z Heinemanem, ale Winstonowi Churchillowi, który w ten sposób
scharakteryzował Rosję w roku 1939.
W artykule zatytułowanym Najgłupsze sławy roku „Entertainment Weekly" nazwał go "nawiedzonym
kretynem" i „beznadziejnym ćwokiem, który nie odróżnia Eminema od Oprah".
„National Enquirer" obiecał dostarczyć dowód, że Heine-man ma romans z Katie Couric, prezenterką
programu porannego, podczas gdy „ Weekly World News" doniósł, że Heine-man spotyka się z
księżną Di, która wbrew powszechnej opinii wcale nie umarła.
W zepsutym duchu znacznej części współczesnej nauki różne mądre czasopisma kwestionowały jego
badania i teorie, jego prawo do publikowania wyników badań i teorii, nawet prawo do
przeprowadzania takich badań i wysnuwania takich teorii, jego pobudki, poczytalność i
nieprzyzwoicie wielkie bogactwo.
Gdyby patenty uzyskane w wyniku badań nie uczyniły go poczwórnym miliarderem, większość gazet
nie interesowałaby się jego osobą. Bogactwo to władza, a władza jest jedyną rzeczą, o jaką dba
współczesna kultura.
Gdyby wydał po cichu całą tę fortunę bez podawania komunikatów prasowych i bez udzielania
wywiadów, nie byliby na niego wściekli. Nie tylko gwiazdy popu i krytycy filmowi żyją swoją władzą,
to samo odnosi się do reporterów.
Gdyby przeznaczył pieniądze na szacowny uniwersytet, nie zostałby znienawidzony. Większość
uniwersytetów przestała być świątyniami wiedzy i stała się świątyniami władzy, i jej oddają cześć
prawdziwi przedstawiciele nowego pokolenia.
Gdyby w pewnym momencie został przyłapany z nieletnią dziwką albo przyjęty do kliniki z
uzależnieniem od kokainy tak chronicznym, że przegniły przegrody nosowe, puszczono by to w
niepamięć; cieszyłby się podziwem prasy. W naszej epoce brak umiaru i autodestrukcja, a nie
poświęcenia, są podstawami nowych heroicznych mitów.
John Heineman spędził lata w klasztornym odosobnieniu, najpierw w jakiejś innej pustelni, potem
tutaj, w swojej podziemnej kryjówce, nie zamieniając z nikim słowa. Jego medytacje miały inny
charakter niż te, jakim oddawali się zakonnicy, choć niekoniecznie były mniej nabożne.
Przeciąłem cienisty pas plaży wokół mebli. Podłoga była kamienna. Pod fotelami leżał dywan w
kolorze wina.
Barwione żarówki i klosze z materiału w kolorze umbry cedziły światło o barwie scukrzonego miodu.
Brat John był wysoki i smukły, ale barczysty. Ręce — w tej chwili spoczywające na podłokietnikach
fotela — miał duże, z grubymi nadgarstkami.
Choć z chudą sylwetką bardziej harmonizowałoby pociągłe oblicze, twarz miał okrągłą. Światło
lampy kierowało ostry, szpiczasty cień nosa w stronę lewego ucha, jakby twarz była zegarem
słonecznym, nos gnomonem, a lewe ucho symbolem godziny dziewiątej.
Zakładając, że druga zapalona lampa ma być moim przewodnikiem, usiadłem w fotelu naprzeciwko
niego. Oczy miał fiołkowe, nakryte ciężkimi powiekami, a spojrzenie pewne jak u zaprawionego w
boju strzelca wyborowego, i Milczałem, domyślając się, że jest pogrążony w medytacjach i nie życzy
sobie, żeby mu przeszkadzano.
Mnisi ze Świętego Bartłomieja są zachęcani do zachowywania milczenia przez cały czas, z wyjątkiem
przewidzianych okresów towarzyskich.
Milczenie w ciągu dnia, zwane ciszą mniejszą, zaczyna się po śniadaniu i trwa do wieczornej pory
rekreacji. W czasie ciszy mniejszej bracia rozmawiają tylko wtedy, gdy wymaga tego praca na rzecz
klasztoru.
Cisza po komplecie — wieczornej modlitwie — zwana jest Większą. W opactwie Świętego
Bartłomieja trwa do śniadania.
Nie chciałem przynaglać brata Johna do rozmowy. Wiedział, że o tej porze nie odwiedziłbym go bez
wyraźnej przyczyny,
ale decyzja o przerwaniu milczenia należała do niego. Czekając, rozglądałem się po wnętrzu.
Ponieważ światło było przygaszone i ograniczone do środka pomieszczenia, nie mogłem zobaczyć
ściany otaczającej koliste pomieszczenie. Ciemne lśnienie sugerowało wypolerowaną powierzchnię i
podejrzewałem, że może być szklana, a za nią rozlewa się tajemnicza czerń.
Ponieważ przebywaliśmy w podziemiu, żaden górski pejzaż nie czekał na odsłonięcie. Stykające się
tafle grubego zakrzywionego szkła, wysokie na prawie trzy metry, sugerowały akwarium.
Ale jeśli otaczało nas akwarium, nic, co w nim żyło, nie ukazało się w mojej obecności. Nie
przemknął żaden blady kształt. Żaden mieszkaniec z rozdziawionym pyskiem i nieruchomym
spojrzeniem nie przepłynął po drugiej stronie ściany
akwarium, żeby zerknąć na mnie ze swojego pozbawionego powietrza świata.
Będąc imponującą postacią w każdych okolicznościach, brat John przywodził mi na myśl kapitana
Nemo na mostku „Nautilusa", co uważałem za nietrafne porównanie. Nemo był potężnym
człowiekiem i geniuszem, ale miał nierówno pod sufitem.
Brat John jest równie zdrowy psychicznie jak ja. Zrozumcie to jak chcecie.
Po kolejnej minucie milczenia najwyraźniej doszedł do końca wątku myśli, którego nie chciał
przerywać. Przeniósł spojrzenie fiołkowych oczu z jakiegoś dalekiego pejzażu na mnie i głębokim
szorstkim głosem powiedział:
— Poczęstuj się herbatnikiem.
ROZDZIAŁ 6
W okrągłym pokoju, w karmelowym świetle, obok każdego fotela stał stolik. Na stoliku obok mojego
fotela leżał czerwony talerz z pieguskami.
Brat John sam je wypieka. Są cudowne. I Wziąłem herbatnik. Był ciepły.
Od czasu, gdy otworzyłem brązowe drzwi kluczem uniwersalnym, do wejścia do tego pokoju nie
minęły nawet dwie minuty.
Wątpiłem, czy brat John sam przyniósł herbatniki. Naprawdę był zagubiony w myślach.
Byliśmy sami w pokoju. Nie słyszałem oddalających się kroków, gdy wszedłem.
- Przepyszne — powiedziałem, gdy przełknąłem kawałek pieguska.
- W dzieciństwie chciałem zostać piekarzem -— powie-dział.
— Świat potrzebuje dobrych piekarzy, bracie Johnie. Nie mogłem przestać myśleć na czas dość długi,
żeby
zostać piekarzem.
- Przestać myśleć o czym?
— O wszechświecie. Materii rzeczywistości. Strukturze.
— Rozumiem — powiedziałem, choć nie rozumiałem.
— Rozumiałem strukturę subatomową w wieku sześciu lat.
— W wieku sześciu lat zbudowałem całkiem fajny fort z klocków lego. Baszty, wieżyczki, blanki i tak
dalej.
Twarz mu pojaśniała.
— Kiedy byłem mały, użyłem czterdziestu siedmiu zestawów lego do zbudowania prymitywnego
modelu piany kwantowej.
— Przykro mi, bracie Johnie. Nie mam pojęcia, co to jest piana kwantowa.
— Żeby to pojąć, musisz wyobrazić sobie bardzo mały pejzaż, wielkości jednej dziesięciomiliardowej
milionowej części metra, istniejący tylko w punkciku czasu, który jest jedną milionową miliardowej
miliardowej sekundy.
— Muszę sobie sprawić lepszy zegarek.
— Ten krajobraz, o którym mówię, znajduje się dziesięć
do potęgi dwudziestej poniżej poziomu protonu, gdzie nie ma prawa ani lewa, góry ani dołu,
wcześniej ani później.
— Czterdzieści siedem zestawów lego musiało sporo kosztować.
— Rodzice bardzo mi pomagali.
— Moi nie. Musiałem odejść z domu w wieku szesnastu lat i podjąć pracę jako kucharz, żeby się
utrzymać.
— Robisz wyjątkowe naleśniki, Oddzie Thomasie. W przeciwieństwie do piany kwantowej wszyscy
wiedzą, co to są naleśniki.
Po utworzeniu funduszu charytatywnego w wysokości czterech miliardów dolarów, posiadanego i
zarządzanego przez Kościół, John Heineman zniknął. Media tropiły go wytrwale przez lata, lecz bez
powodzenia. Spekulowano, że udał się w odludne miejsce z zamiarem wstąpienia do klasztoru, co
było prawdą.
Niektórzy zakonnicy zostają księżmi, ale inni nie. Choć szyscy są braćmi, niektórych zwie się ojcami,
księża mogą odprawiać mszę i święte obrzędy, czego nie wolno robić niewyświęconym braciom, choć
poza tym uważają się za równych. Brat John jest mnichem, ale nie księdzem. Cierpliwości.
Organizacja życia zakonnego jest trudniejsza do zrozumienia niż przepis na naleśniki, ale nie rozwala
mózgu jak piana kwantowa.
Ci mnisi składają śluby ubóstwa, czystości, posłuszeństwa i stałości. Niektórzy zrzekają się skromnego
majątku, inni rezygnują z popłatnego zawodu i kariery. Można śmiało powiedzieć, że tylko brat John
odwrócił się plecami do czterech miliardów dolarów.
Zgodnie z życzeniem Johna Heinemana Kościół zużył część tych pieniędzy na przebudowę dawnego
opactwa w szkołę i dom dla tych, którzy byli fizycznie i umysłowo upośledzeni i zostali porzuceni
przez rodziny. Były to dzieci, które inaczej gniłyby w wyzutych z miłości zakładach publicznych albo
zostałyby po cichu poddane eutanazji przez samozwańcze „anioły śmierci" w systemie opieki
zdrowotnej. W tę grudniową noc rozgrzało mnie przebywanie w towarzystwie człowieka miary brata
Johna, u którego współczucie szło w parze z geniuszem. Mówiąc szczerze, herbatniki przyczyniły się
znacząco do poprawy mojego nastroju.
Zbudowano również nowe opactwo wraz z szeregiem podziemnych pomieszczeń zaprojektowanych
przez brata Johna i wyposażonych zgodnie z jego życzeniami. Nikt nie nazywał tego podziemnego
kompleksu laborato-pum. O ile się orientowałem, faktycznie nie było to laborato-ium, ale obiekt
jedyny w swoim rodzaju, którego projekt mógł się zrodzić tylko w umyśle genialnego fizyka i którego
przeznaczenie otaczała tajemnica.
Bracia, ci nieliczni, którzy tu przychodzili, zwali te pomieszczenia Kryjówką Johna, używając
średniowiecznego słowa mew. Słowo to oznacza również klatkę, w której trzymano sokoły myśliwskie
w czasie zmiany upierzenia, a także znaczy „pierzyć się".
Inni nazywali te piwniczne kwatery kokonem i zachodzili w głowę, kiedy wykluje się motyl.
Takie komentarze sugerowały, że brat John może stać się kimś innym, niż jest, kimś większym.
Ponieważ byłem gościem, nie mnichem, nie mogłem wydobyć od braci niczego więcej. Chronili brata
Johna i jego prywatność.
Znałem prawdziwą tożsamość brata Johna tylko dlatego, że sam mi ją zdradził. Nie zaprzysiągł mnie
do dochowania tajemnicy. Powiedział tylko: „Wiem, że mnie nie sprzedasz,
Oddzie Thomasie. Twoja dyskrecja i lojalność są zapisane
Choć nie miałem pojęcia, co przez to rozumie, nie próbowałem uzyskać wyjaśnienia. Mówił wiele
rzeczy, których nie w pełni rozumiałem. Nie chciałem, żeby nasze rozmowy stały się werbalną sonatą,
do której ja wnosiłbym wkład tylko w postaci rytmicznie wtrącanego: „Co jak? Co jak? Co jak?"
Nie zdradziłem mu swojej tajemnicy. Nie wiem dlaczego. Może po prostu wolę, żeby pewni ludzie,
których podziwiam, nie mieli powodu uważać mnie za odmieńca.
Bracia traktowali go z szacunkiem graniczącym z czcią. Wyczuwałem w nich również ślad strachu.
Może się myliłem.
Nie uważałem go za przerażającego. Nie wyczuwałem w nim zagrożenia. Czasami jednak widziałem,
że sam się czegoś boi.
Opat Bernard nie nazywa tego miejsca Kryjówką Johna, jak inni zakonnicy. Nazywa je adytonem.
Adyton to kolejne stare słowo, które oznacza „najświętszą część miejsca kultu, do której mają dostęp
tylko kapłani, sanktuarium świątyni".
Opat jest pogodnym człowiekiem, ale słowa adyton nigdy
nie mówi z uśmiechem. Te trzy sylaby padają z jego ust
zawsze w pomruku lub szeptem, poważnie, a jego oczy
wyrażają pragnienie, zdumienie i może lęk.
Dlaczego brat John zamienił sławę i dostatnie życie w świeckim świecie na klasztorne ubóstwo?
Powiedział tylko,
że badania nad strukturą rzeczywistości, a tym zajmuje się i dyscyplina fizyki zwana mechaniką
kwantową, doprowadziły
go do odkrycia, które nauczyło go pokory. „Nauczyło pokory
i wystraszyło", tak to ujął. Teraz, gdy zjadłem pieguska, zapytał:
— Co cię sprowadza o tej porze, w czasie większej ciszy?
- Wiem, że czuwa brat przez większą część nocy.
— Sypiam coraz krócej, nie mogę wyłączyć umysłu. Sam okresowo cierpię na bezsenność, więc
powiedziałem:
— W niektóre noce mam wrażenie, że mój mózg jest czyimś telewizorem i że ten ktoś bez przerwy
skacze po kanałach.
— A kiedy przysypiam, zdarza się to często o niedogodnej porze. Bywa, że pomijam jedną czy dwie
godziny kanoniczne, czasami chwalbę i jutrznię, czasami sekstę albo kompletę. Opuściłem nawet
mszę, drzemiąc w tym fotelu. Opat jest wyrozumiały. Przeor jest zbyt pobłażliwy, udziela mi roz-
grzeszenia i nie wyznacza surowej pokuty, — Darzy brata wielkim szacunkiem. — To jak siedzenie
na plaży.
— To znaczy? — zapytałem, zgrabnie unikając „Co jak?". — Tutaj, w cichych godzinach po północy.
Jak siedzenie na plaży. Noc toczy się, łamie i wyrzuca to, co utraciliśmy, niczym szczątki tego czy
innego okrętu.
- Pewnie to prawda — powiedziałem, bo naprawdę sądziłem, że rozumiem jego nastrój, jeśli nie w
pełni znaczenie słów.
— Bezustannie badamy szczątki wraku w falach przyboju, jakbyśmy mogli znów poskładać
przeszłość, ale tylko się zadręczamy.
To stwierdzenie miało pazur. Sam poczułem jego ukłucie.
— Bracie Johnie, mam dziwne pytanie.
— Oczywiście — odparł, komentując tajemny charakter mojej ciekawości albo moje imię.
— Może to prymitywne pytanie, ale pytam nie bez powodu. Czy istnieje choćby cień możliwości, że
praca brata tutaj może... spowodować wybuch albo coś podobnego?
Pochylił głowę, podniósł rękę z podłokietnika i pogładził się po brodzie, najwyraźniej rozważając
moje słowa.
Choć byłem wdzięczny, że chce mi udzielić dobrze przemyślanej odpowiedzi, byłbym szczęśliwszy,
gdyby bez waha-
bie powiedziała: "Absolutnie nie ma szans, wykluczone, to absurd".
Bral John kontynuował długą tradycję uczonych mnichów i księży. Kościół stworzył koncepcje
wszechświata i wprowa-
dził pierwszą z nich w dwunastym wieku. Roger Bacon, franciszkanin, był zapewne największym
matematykiem trzynastego stulecia, Biskup Robert Grosseteste jako pierwszy zapisał kroki niezbędne
do przeprowadzenia eksperymentu naukowego. Jezuici zbudowali pierwsze teleskopy zwierciadlane,
mikroskopy, barometry, pierwsi obliczyli stałą grawitacyjną, pierwsi zmierzyli wysokość gór na
Księżycu, pierwsi opracowali dokładną metodę obliczania orbity planet, pierwsi opracowali i
opublikowali spójny opis teorii atomowej.
O ile wiedziałem, na przestrzeni stuleci żaden z tych facetów nie wysadził przez przypadek klasztoru.
Oczywiście, nie wiem wszystkiego. Biorąc pod uwagę ogrom wiedzy, jaką obejmują praktycznie
niezliczone dyscypliny intelektualne, bliższe prawdzie jest stwierdzenie, że nie wiem niczego.
Może uczeni mnisi od czasu do czasu rozwalali klasztory na kawałki. Ale jestem pewien, że nigdy nie
zrobili tego umyślnie.
Nie mogłem wyobrazić sobie brata Johna, filantropa i ciast-karza, w dziwacznie oświetlonym
laboratorium, bełkoczącego jak szalony naukowiec i knującego zagładę świata. Chociaż genialny, był
człowiekiem, mogłem więc bez trudu zobaczyć, jak z trwogą podnosi głowę znad eksperymentu i
mówi „O kurczę" tuż przed nieumyślną przemianą opactwa w kałużę nanobrei.
— Coś — powiedział w końcu. — Słucham? Podniósł głowę, żeby znów na mnie spojrzeć.
- Tak, może coś.. - Coś, proszę brata?
- Tak. Pytałeś, czy istnieje możliwość, że moja praca może spowodować wybuch albo coś podobnego.
Nie widzę możliwości, żeby mogła coś wysadzić. Nie sama praca. — Aha. Ale może się stać coś
innego.
- Może tak, prawdopodobnie nie. Coś.
- Ale może tak. Na przykład?
— Cokolwiek.
— Jakie cokolwiek?
- Wszystko, co tylko można sobie wyobrazić.
— Słucham?
— Poczęstuj się herbatnikiem
- Wszystko, co można sobie wyobrazić? - Tak. To prawda. Wyobraźnia nie zna granic.
— Więc coś może się nie udać?
— „Może" nie znaczy, że się nie uda. Może się wydarzyć każda straszna, katastrofalna rzecz, ale
prawdopodobnie nic się nie stanie.
— Prawdopodobnie?
— Prawdopodobieństwo jest ważnym czynnikiem, Oddzie Thomasie. Naczynie krwionośne może
pęknąć w twoim mózgu, uśmiercając cię za chwilę.
Natychmiast pożałowałem, że nie wziąłem drugiego herbatnika.
Uśmiechnął się. Spojrzał na zegarek. Spojrzał na mnie. Wzruszył ramionami.
— Widzisz? Prawdopodobieństwo było niewielkie.
— Załóżmy, że stało się coś, co mogło się stać — to czy spowodowało straszną śmierć wielu ludzi?
— Straszną?
— Tak, proszę brata. Straszną.
— To subiektywny osąd. To, co jest straszne dla jednej osoby, nie musi być równie straszne dla innej.
— Miażdżone kości, pękające serca, eksplodujące głowy, płonące ciała, krew, ból, wrzaski — taki
rodzaj strasznego.
— Może tak, prawdopodobnie nie.
— Znowu.
— Bardziej możliwe, że po prostu przestaną istnieć.
— To śmierć.
— Nie, to różnica. Śmierć zostawia trupa.
Sięgałem po pieguska. Cofnąłem rękę, nie biorąc herbatnika z talerza.
— Przeraża mnie brat.
Czapla błękitna zdumiewa, gdy ujawnia swoją prawdziwą wysokość, prostując długie patykowate
nogi; podobnie brat John okazał się jeszcze wyższy, niż pamiętałem, gdy wstał z fotela.
- Sam strasznie się bałem, potwornie, parę lat temu. Nauczysz się z tym żyć.
Podnosząc się, powiedziałem: — Bracie Johnie... niezależnie od charakteru pracy jest brat pewien, że
powinien się nią zajmować? — Bóg dał mi rozum. Używanie go jest moim świętym Obowiązkiem.
Jego słowa wzbudziły we mnie oddźwięk. Kiedy duch osoby, która została zamordowana, przychodzi
do mnie po sprawiedliwość, zawsze czuję się w obowiązku pomóc biedakowi.
Różnica jest taka, że ja polegam na rozumie i na czymś, co można nazwać szóstym zmysłem, podczas
gdy brat John w swoich badaniach posługuje się wyłącznie intelektem.
Szósty zmysł jest cudowną rzeczą, która sama w sobie sugeruje istnienie nadnaturalnego porządku.
Ludzki intelekt, pomimo swojej potęgi i triumfów, jest w znacznej mierze tworem tego świata i tym
samym podatnym na zepsucie.
Bóg dał mnichowi także ręce, i to do niego należała decyzja,
czy nie użyć ich do duszenia niemowląt.
Nie musiałem mu tego przypominać. Powiedziałem tylko:
— Miałem straszny sen. Martwię się o dzieci w szkole. W przeciwieństwie do matki Angeli nie
zorientował się, że
kłamię.
— Czy twoje sny sprawdzały się w przeszłości? — zapytał. — Nie, ale ten był bardzo... realistyczny.
Zarzucił kaptur na głowę. — Spróbuj śnić o czymś przyjemnym, Oddzie Thomasie. — Nie panuję nad
snami, proszę brata.
Po ojcowsku położył rękę na moim ramieniu.
— W takim razie może nie powinieneś spać. Wyobraźnia ma przerażającą władzę.
Nie byłem świadom, że przeszedłem z nim przez pokój, ale teraz fotele stały za nami, a przed sobą
miałem drzwi, które rozsunęły się bezszelestnie. Za drzwiami leżał przedpokój zalany czerwonym
światłem.
Samotnie przestąpiwszy próg, odwróciłem się, by spojrzeć na brata Johna.
— Kiedy zamieniał brat życie naukowca na życie mnicha naukowca, czy kiedykolwiek zastanawiał się
brat, czy zamiast tego nie zostać sprzedawcą opon?
— Jaka jest puenta?
— To nie żart. Kied moje życie zbytnio się skomplikowało i musiałem zrezygnować z pracy kucharza,
zastanawiałem się nad życiem w świecie opon. Ale przybyłem tutaj.
Milczał.
— Gdybym mógł być sprzedawcą opon, pomagać ludziom
jeździć na dobrych gumach za uczciwa cenę, to byłaby
użyteczna praca. Gdybym mógł być sprzedawcą opon i nikim więcej, tylko dobrym sprzedawcą opon z
niewielkim mieszkaniem i dziewczyną, którą kiedyś znałem, to by mi wystarczyło.
Jego fiołkowe oczy błyskały czerwonawo w świetle przedsionka. Pokręcił głową, odrzucając życie
sprzedawcy opon.
— Chcę wiedzieć.
— Co? — zapytałem.
— Wszystko — odparł i rozdzieliły nas zasunięte drzwi. Polerowane stalowe litery na matowej stali:
PER OMNIA
SAECULA SAECULORUM. Na wieki wieków.
Przez syczące drzwi, przez światło maślane i niebieskie, wyszedłem na powierzchnię, w noc, i
zamknąłem drzwi z brązu uniwersalnym kluczem.
LIBERA NOS A MALO, powiedziały drzwi.
Zbaw nas ode złego, Gdy wyszedłem po kamiennych stopniach na wirydarz zaczął padać śnieg.
Wielkie płatki obracały się z wdziękiem
w bezwietrznej ciemności, wirowały jakby w walcu, którego nie mogłem usłyszeć.
Noc nie wydawała się tak lodowała jak wcześniej. Może w Kryjówce Johna zmarzłem bardziej, niż
zdawałem sobie sprawę, i w porównaniu z tamtym podziemnym królestwem zimowa noc wydawała
się łagodna.
Chwilami płatki wielkie jak zamrożone kwiaty ustępowały mniejszym formacjom. Powietrze
wypełniały drobne wiórki
z niewidocznych chmur.
Na tę chwilę czekałem przy oknie mojego małego gościnnego pokoju, zanim Boo i bodach pojawili się
na dziedzińcu.
Do czasu przybycia do klasztoru mieszkałem w mieście Pico Mundo na kalifornijskiej pustyni. Nigdy
nie widziałem śniegu, dopóki, wcześniej tej nocy, niebo nie wypuściło paru płatków w falstarcie.
Tutaj, w pierwszej minucie prawdziwej śnieżycy, stałem porażony pięknem widowiska, przyjmując na
wiarę stwierdzenie, że nie ma dwóch jednakowych śnieżynek.
Piękno zaparło mi dech, śnieg prószył, a jednak noc była spokojna — złożoność prostoty. Chociaż noc
byłaby jeszcze piękniejsza, gdyby ona tu była i dzieliła ją ze mną. przez chwilę wszystko było dobrze,
absolutnie wszystko było dobrze, a potem oczywiście ktoś wrzasnął.
ROZDZIAŁ 7
Ostry krzyk trwogi brzmiał tak krótko, że można by wziąć go za wytwór wyobraźni albo skrzeczenie
nocnego ptaka wygnanego przez śnieg do leśnego schronienia.
Latem zeszłego roku, kiedy uzbrojeni bandyci wpadli do centrum handlowego w Pico Mundo,
słyszałem tyle krzyków, że miałem nadzieję, iż na zawsze ogłuchnę. Ucierpiało czterdzieści jeden
niewinnych osób. Dziewiętnaście zmarło. Zamieniłbym muzykę i głosy moich przyjaciół na ciszę,
która do końca mojego życia wyeliminowałaby wszystkie krzyki bólu i śmiertelnego przerażenia.
Często mamy nadzieję na niewłaściwe rzeczy i moja samolubna nadzieja się nie spełniła. Nie jestem
głuchy na ból ani ślepy na krew — ani martwy, czego przez chwilę mogłem sobie życzyć.
Instynktownie pobiegłem za pobliski róg opactwa. Skręciłem na północ i pospieszyłem wzdłuż
refektarza, w którym mnisi jedzą posiłki. O pierwszej w nocy nie paliły się tam światła.
Mrużąc oczy w przysłaniającym wszystko śniegu, przeszukałem wzrokiem noc w kierunku
zachodniego lasu. Jeśli ktoś tam był, skrywała go śnieżyca.
Refektarz łączył się ze skrzydłem biblioteki. Ruszyłem znowu na zachód, pod głęboko osadzonymi
oknami, za którymi leżała ciemność uporządkowanych książek. Gdy skręciłem za południowo-
zachodnim rogiem biblioteki, niemal się przewróciłem o człowieka leżącego twarzą do ziemi. Miał
czarny habit z kapturem. Sapnąłem z zaskoczenia, zimne powietrze nagle wpadło mi
do płuc — krótki ból w piersi — i wypadło w bladym,
szybkim pióropuszu.
Padłem na kolana przy mnichu, ale się zawahałem. Nie chciałem go dotykać ze strachu, że stwierdzę,
iż nie upadł sam, lecz został przez kogoś powalony.
Świat poza tym górskim ustroniem w znacznej mierze osiągnął stan barbarzyństwa, do jakiego dążył
może od półtora stulecia. Niegdyś wspaniała cywilizacja stała się fasadą, maską pozwalającą
współczesnym Hunom popełniać jeszcze większe okrucieństwa w imię cnót, które świat naprawdę
cywilizowany uznałby za zło.
Uciekłszy przed tym barbarzyńskim nieładem, niechętny byłem przyznać, że żadne miejsce nie jest
bezpieczne i nie ma kryjówki leżącej poza zasięgiem anarchii. Skulona postać na ziemi mogła być
dowodem, bardziej solidnym niż bodachy, że nie istnieje żadna oaza spokoju, w której mógłbym bez-
piecznie się zamknąć.
Spodziewaj się się, że zobaczę strzaskaną, ohydnie pociętą twarz, dotknąłem leżącego, gdy śnieg
zdobił ornamentami jego prosty habit Z drżeniem oczekiwania odwróciłem go na
I Padający śnieg zdawał się rozjaśniać noc, ale było to widmowe światło, które niczego nie oświetlało.
Choć kaptur nie zasłaniał twarzy, nie widziałem jej dość wyraźnie, żeby zidentyfikować zakonnika.
Przyłożyłem rękę do jego ust. Nie poczułem oddechu ani brody. Niektórzy z braci nosili brody, a inni
nie.
Przycisnąłem palce do szyi, która wciąż była ciepła, i na-macałem arterię. Pomyślałem, że wyczuwam
puls.
Ponieważ ręce na wpół zdrętwiały mi z zimna i tym samym były mniej wrażliwe na ciepło, mogłem
nie poczuć słabego oddechu, kiedy dotykałem ust.
Gdy się pochyliłem, żeby przysunąć ucho do ust w nadziei, że usłyszę oddech, zostałem uderzony od
tyłu.
Nie wątpię, że napastnik chciał strzaskać mi czaszkę. Zrobił zamach w chwili, gdy się pochylałem, i
pałka musnęła tył mojej głowy, uderzając mocno w lewe ramię.
Rzuciłem się do przodu, przetoczyłem w lewo raz i drugi, podniosłem się i pobiegłem. Nie miałem
broni. On miał pałkę i być może coś gorszego, nóż.
Zabójcy uśmiercający rękami, nieużywający pistoletów, mogą zatłuc pałką lub udusić szalikiem, ale
większość z nich nosi też noże, na wszelki wypadek bądź dla rozrywki, która może być grą wstępną
albo następstwem.
Wspomniani wcześniej faceci w filcowych kapeluszach z płaskimi główkami mieli pałki i pistolety, a
nawet hydrauliczną zgniatarkę, lecz mimo to nosili noże. Jeśli zajmujesz się zadawaniem śmierci,
musisz mieć większy wybór śmier-cionośnych narzędzi — hydraulik też nie wykona pilnej naprawy
tylko jednym kluczem.
Choć życie sprawiło, że jestem stary na swój wiek, nogi nadal mam młode i szybkie. Mając nadzieję,
że napastnik jest starszy i tym samym wolniejszy, biegiem oddaliłem się od klasztoru i wpadłem na
otwarty dziedziniec, gdzie nie było j kątów, do których mógłbym zostać zapędzony.
Pędziłem w padającym śniegu, wiec miałem wrażenie, że zerwał się wiatr i przykleja mi płatki do
powiek.
W tej drugiej minucie śnieżycy ziemia pozostała czarna,
niezmieniona przez pędzel śniegu. Po kilku susach teren zaczął nachylać się łagodnie w kierunku
lasu, którego nie mogłem zobaczyć: otwarta ciemność opadająca ku najeżonej ciemności.
Intuicja podpowiadała gorączkowo, że las oznacza moją śmierć. Biegnąc tam, biegłem do własnego
grobu. Dzikie tereny nie są moim naturalnym środowiskiem. Jestem miastowym chłopakiem, który
czuje się jak u siebie z chodnikiem pod stopami, jestem mądralą z kartą biblioteczną, mistrzem
gazowego rusztu i płyty do smażenia.
Jeśli mój prześladowca był przedstawicielem nowego barbarzyństwa, może nie umiał rozniecić ognia
za pomocą dwóch patyków i kamienia, może nie umiał określić północy po mchu na drzewie, ale jego
prymitywna natura sprawiała, że w lasach czuł się znacznie lepiej niż ja.
Potrzebowałem broni, ale nie miałem niczego z wyjątkiem klucza uniwersalnego i chusteczek
higienicznych, a moja wiedza o sztukach walki nie wystarczała, żeby zrobić z nich zabójczą broń.
Strzyżona trawa ustąpiła wysokiej trawie i dziesięć metrów dalej natura rzuciła mi broń pod nogi:
luźne kamienie, które wystawiły na próbę moją zwinność i zmysł równowagi. Zatrzymałem się z
poślizgiem, podniosłem dwa kamienie wielkości śliwek, odwróciłem się i rzuciłem jeden, naprawdę
mocno, a potem drugi.
Kamienie znikły w śniegu i mroku. Albo zgubiłem prześladowcę, albo, wyczuwając moje zamiary,
okrążył mnie, gdy się zatrzymałem i pochyliłem.
Wydarłem z ziemi więcej pocisków i obróciłem się dokoła, omiatając wzrokiem noc, gotów obrzucić
drania paroma kamieniami.
Nie poruszało się nic oprócz śniegu, który zdawał się padać w sznurkach prostych jak w zasłonie z
koralików, choć każdy płatek obracał się w czasie spadania.
Sięgałem wzrokiem nie dalej niż na cztery i pół metra. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że śnieg
może być na tyle gęsty, żeby tak bardzo ograniczać widoczność.
Raz i drugi pomyślałem, że coś się porusza na granicy zasięgu wzroku, ale musiała być to iluzja
ruchu, bo nie mogłem wychwycić żadnego kształtu. Wzory śniegu na tle nocy zaczęły przyprawiać
mnie o zawroty głowy.
Wstrzymując oddech, nasłuchiwałem. Śnieg padał bezszelestnie w drodze ku ziemi, zdawał się solić
noc ciszą.
Czekałem. Jestem dobry w czekaniu. Czekałem szesnaście lat, dając mojej niezrównoważonej matce
okazję do zabicia mnie w czasie snu, zanim w końcu wyprowadziłem się z domu i zostawiłem ją samą
z ukochanym pistoletem.
Gdybym pomimo okresowych niebezpieczeństw, jakie wiążą się z moim darem, miał przeżyć średnią
długość ludzkiego życia, sześćdziesiąt lat dzieliło mnie od ponownego zobaczenia Stormy Llewellyn
w następnym świecie. Czekanie będzie długie, ale jestem cierpliwy.
Bolało mnie lewe ramię, a tył głowy, otarty przez pałkę, czuł się mniej niż cudownie. Przemarzłem do
szpiku kości.
Z jakiegoś powodu nie byłem ścigany.
Gdyby burza szalała dość długo, żeby zabielić ziemię, mógłbym położyć się na plecach i robić śnieżne
anioły. Ale warunki jeszcze nie sprzyjały tej zabawie. Może później.
Opactwo znikło z pola widzenia. Nie byłem pewien, z której strony przybiegłem, ale nie bałem się, że
zgubię drogę. Nigdy nie zabłądziłem.
Zapowiadając swój powrót nieopanowanym szczękaniem zębów, trzymając kamienie w rękach,
ostrożnie wróciłem
przez łąkę na krótką trawę dziedzińca. Opactwo wyłoniło się z milczącej burzy.
Kiedy dotarłem do rogu biblioteki, gdzie niemal wpadłem na leżącego mnicha, nie znalazłem ani
ofiary, ani napastnika. Zmartwiony, że człowiek mógł odzyskać przytomność i, ciężko ranny i
zdezorientowany, poczołgać się gdzieś, by ponownie zemdleć, zataczałem coraz szersze łuki, ale
nikogo nie znalazłem.
Biblioteka tworzy L z tylną ścianą skrzydła gościnnego, z którego wyruszyłem w pościg za bodachem
nieco ponad godzinę temu. Wreszcie wypuściłem kamienie z na wpół zamarzniętych palców,
otworzyłem drzwi prowadzące na tylne schody i wszedłem na drugie piętro.
Drzwi do mojej małej kwatery były otwarte, jak je zostawiłem. Ody czekałem na śnieg, siedziałem
przy świecy, ale teraz z pokoju płynęło jaśniejsze światło.
ROZDZIAŁ 8
Po pierwszej nad ranem furtian, brat Roland, najprawdopodobniej nie zmieniał pościeli ani nie
serwował porcji wina z „dwóch beczek", które w szóstym wieku święty Benedykt wyszczególnił w
regule zakonu jako niezbędne wyposażenie każdego domu gościnnego.
Święty Bartłomiej nie dostarcza wina. Mała lodówka pod ladą w mojej łazience zawiera puszki coli i
butelki mrożonej herbaty.
Gdy wszedłem do pierwszego pokoju, gotów wykrzyknąć „psubracie" albo „huncwocie", albo jakiś
inny epitet pasujący do średniowiecznej atmosfery, zastałem nie wroga, ale przyjaciela. Brat Piącha,
czasami zwany bratem Salvatore'em, stał przy oknie, patrząc na padający śnieg.
Brat Piącha jest nadzwyczaj czuły na dźwięki i charakterystyczne zapachy otaczającego go świata. Ta
wrażliwość pozwoliła mu przetrwać tam, gdzie żył, zanim został mnichem. Gdy bezgłośnie
przestąpiłem próg, powiedział:
— Przeziębisz się na śmierć, włócząc się po nocy w takim ubraniu.
— Nie włóczyłem się — odparłem, zamykając po cichu
drzwi. — Skradałem.
Odwrócił się od okna.
— Byłem w kuchni, podjadając pieczeń wołową i provolo-ne, gdy zobaczyłem, jak wychodzisz z
Kryjówki Johna.
— W kuchni nie paliły się światła. Zauważyłbym.
— Światło z lodówki wystarczy, żeby przygotować przekąskę, a potem można porządnie się najeść w
blasku zegara mikrofalówki.
— Popełniając grzech obżarstwa w ciemności?
— Szafarz musi być pewien, że jedzenie jest świeże, no nie? Jako szafarz opactwa brat Piącha
kupował, magazynował
i inwentaryzował jedzenie, napoje i inne dobra materialne dla klasztoru i szkoły.
— Poza tym facet — podjął — który je w nocy w jasnej kuchni bez żadnych zasłonek, jest facetem
jedzącym swoją ostatnią kanapkę.
— Nawet gdy facet jest mnichem w klasztorze?
Brat Piącha wzruszył ramionami.
— Ostrożności nigdy nie za wiele.
W dresie zamiast habitu, mając sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu i prawie sto kilo kości i
mięśni, wyglądał jak odlana z metalu maszyna okryta szarą flanelą.
Oczy koloru deszczówki, twarde rysy, tępe skraje czoła i szczęki nadawały mu wygląd groźny, a
nawet okrutny. W poprzednim życiu ludzie się go bali, i nie bez powodu.
Dwanaście lat w klasztorze, dwanaście lat wyrzutów sumienia i skruchy przepełniło ciepłem te
niegdyś lodowate oczy i zbudziło w nim życzliwość, która odmieniła jego godną pożałowania twarz.
Obecnie w wieku pięćdziesięciu pięciu lat ktoś mógłby wziąć go za boksera, który zbyt długo uprawia
sport; kalafiorowe uszy, nos jak grzyb, pokora miłego żółtodzioba, który nauczył się w twardy sposób,
że brutalna siła nie zawsze czyni mistrza.
Lodowata kropla spłynęła mi po czole i prawym policzku.
— Nosisz śnieg jak puszysty biały kapelusz. — Piacha ruszył do łazienki. — Przyniosę ci ręcznik
— Przy umywalce jest butelka aspiryny. Muszę wziąć aspirynę.
Wrócił z ręcznikiem i pastylkami.
— Chcesz wody do popicia, może coli?
— Poproszę beczkę wina.
— W czasach świętego Benka musieli mieć wątroby z żelaza. Porządna beczka to ponad dwieście
litrów.
— W takim razie tylko pół beczki.
Gdy na wpół osuszyłem włosy, przyniósł mi colę.
— Wyszedłeś ze schodów Kryjówki Johna i stałeś, patrząc na śnieg jak indyk na deszcz, z
rozdziawionym dziobem, dopóki nie utonie.
— Cóż, nigdy wcześniej nie widziałem śniegu, proszę
— A potem, bum! Popędziłeś jak strzała i skręciłeś za róg refektarza.
Sadowiąc się w fotelu i wytrząsając dwie aspiryny z butelki, powiedziałem:
— Usłyszałem czyjś krzyk.
— Nie słyszałem żadnego krzyku.
— Był brat w środku — przypomniałem mu — i żuł hałaśliwie.
Piącha usiadł na drugim fotelu.
— Kto krzyknął?
Popiłem colą dwie aspiryny i odparłem:
— Znalazłem brata leżącego twarzą w dół przy bibliotece. Nie zauważyłem go, bo miał czarny habit, i
omal się nie
przewróciłem.
— Kto to był?
- Nie wiem. Ciężki gość. Przekręciłem go na plecy, ale w ciemności nie mogłem zobaczyć twarzy, a
potem ktoś próbował rozwalić mi łeb od tyłu.
Ścięte na jeża włosy Piachy jakby się nastroszyły z obu-rzenia.
— To niepodobne do Świętego Bartka.
— Pałka, czy cokolwiek to było, musnęła potylicę i lewe
ramię przyjęło siłę uderzenia.
— Równie dobrze możemy być w Jersey, tam takie rzeczy
są na porządku dziennym.
— Nigdy nie byłem w New Jersey.
— Spodobałoby ci się. Nawet w tym, co złe, Jersey zawsze
Jest prawdziwe.
— Mają jeden z największych na świecie składów zużytych opon. Pewnie brat widział.
— Nigdy. Czy to nie smutne? Gdy mieszkasz gdzieś przez
- Nigdy, Czy to nie smutne? Gdy mieszkasz gdzieś przez większość życia, uznajesz wszystko za
oczywiste.
— Nawet nie wiedział brat o składzie opon?
— Ladzie przez całe życie mieszkają w Nowym Jorku, a nigdy nie wjeżdżają na szczyt Empire State
Building. Dobrze się czujesz, synu? Jak twoje ramię?
— Bywało gorzej.
— Może powinieneś pójść do infirmerii i wezwać brata Gregory'ego.
Brat Gregory jest infirmeriuszem. Ma dyplom pielęgniarza. Wielkość wspólnoty zakonnej nie
usprawiedliwia pracy w infirmerii na pełen etat, zwłaszcza że siostry mają własną izbę chorych dla
siebie i dzieci ze szkoły, dlatego brat Gregory robi również pranie z bratem Norbertem.
— Nic mi nie będzie — zapewniłem.
— Kto więc próbował rozwalić ci łeb? I — Nie widziałem.
Opowiedziałem, jak się przetoczyłem i pobiegłem, przekonany, że napastnik depcze mi po piętach, i
jak mnich, o którego prawie się potknąłem, zniknął, gdy wróciłem.
— W takim razie nie wiemy — powiedział Piącha — czy wstał o własnych siłach i odszedł, czy został
zabrany.
— Nie wiemy też, czy był tylko nieprzytomny, czy martwy. Marszcząc czoło, Piącha mruknął:
— Nie lubię nieboszczyków. Poza tym to nie ma sensu. Kto chciałby zabić mnicha?
— Tak, ale kto chciałby go walnąć? Piącha dumał przez chwilę.
— Pewnego razu facet rozwalił luterańskiego kaznodzieję, ale niechcący.
— Chyba nie powinien brat mi o tym mówić. Ruchem dłoni zbagatelizował moje zaniepokojenie. Jego
silne ręce zdawały się wielkie jak bochny, stąd przezwisko.
— To nie byłem ja. Mówiłem ci, nigdy nikogo nie załatwiłem na amen. Wierzysz mi w tej kwestii,
prawda, synu?
— Tak, proszę brata. Ale powiedział brat, że ta rozwałka była przypadkowa.
— Nigdy nikogo nie walnąłem przez przypadek.
— W takim razie w porządku.
Brat Piącha, dawniej Salvatore Giancomo, był dobrze opłacanym zbirem na usługach mafii, zanim
Bóg odmienił
— Rozwalałem gęby, połamałem kilka nóg, ale nigdy nikogo nie ukatrupiłem.
Kiedy stuknęła mu czterdziestka, Piącha zaczął się zastanawiać nad ścieżką swojej kariery. Poczuł się
„pusty, dryfujący jak łódź po morzu bez żywego ducha na pokładzie".
W czasie tego kryzysu wiary w siebie wraz z paroma kolesiami nocował w domu szefa — Tony'ego
Trzepaczki
Mertinellego — ponieważ grożono mu śmiercią. Nie było to spanie w piżamach, ale czuwanie z
dwoma ulubionymi sztukami broni automatycznej. Tak czy siak, pewnego wieczoru Piącha czytał
bajkę sześcioletniej córce Trzepaczki.
Opowieść mówiła o zabawce, porcelanowym króliku, który był dumny ze swojego wyglądu i
absolutnie zadowolony z siebie. Spotkał go szereg strasznych nieszczęść, które nauczyły go pokory, a
z pokorą przyszło współczucie dla cierpienia innych.
Dziewczynka zasnęła w połowie historii. Piącha rozpaczliwie pragnął poznać dalsze losy królika, ale
nie chciał, żeby jego kumple od rozkwaszania nosów myśleli, że naprawdę interesuje go książeczka
dla dzieci.
Parę dni później, kiedy zagrożenie minęło, Piącha poszedł do księgarni i kupił opowieść o króliku.
Zaczął od początku i gdy przeczytał, jak porcelanowy królik znalazł drogę powrotną do małej
dziewczynki, która go kochała, rozkleił się
i zapłakał.
Nigdy wcześniej nie uronił łzy. Tego popołudnia w kuchni mieszkania, którego z nikim nie dzielił,
szlochał jak dziecko.
W owych czasach nikt, kto znał Salvatore'a Piąchę Gian-coma, nawet jego matka, nie powiedziałby,
że jest skłonny do introspekcji, on jednak zrozumiał, że płacze nie tylko z powodu szczęśliwego
zakończenia. Rozczuliły go losy królika, fakt, ale płakał nie tylko dlatego.
Przez jakiś czas nie potrafił odgadnąć przyczyny. Siedział przy kuchennym stole, pijąc kawę za kawą i
jedząc upieczone przez matkę gofry, na przemian odzyskując panowanie nad sobą i zalewając się
łzami.
Wreszcie zrozumiał, że płacze nad sobą. Wstydził się człowieka, jakim się stał, opłakiwał człowieka,
jakim chciał zostać, gdy był mały.
Rozdarło go to zrozumienie. Wciąż chciał być zbirem, dumnym ze swojej siły i zimnej krwi A jednak
wydawało się, że stał się słaby i wrażliwy.
Przez następny miesiąc na okrągło czytał historię o króliku. Zaczął rozumieć, źe kiedy królik Edward
nauczył się pokory i współczucia dla innych, wcale nie stał się słaby, ale w rzeczywistości silniejszy,
Piacha kupił inną książeczkę tego samego autora. Ta dotyczyła wyrzutka, wielkouchej myszy, która
uratowała księżniczkę.
Mysz zrobiła na nim niniejsze wrażenie niż królik, ale ją też pokochał. Kochał mysz za odwagę i
gotowość poświęcenia się w imię miłości.
Trzy miesiące po tym, jak pierwszy raz przeczytał historię porcelanowego królika, Piącha
zaaranżował spotkanie z FBI.
Zaproponował, że dostarczy dowody przeciwko swojemu szefowi i wyda innych gangsterów.
Wsypał ich częściowo dla ratowania siebie, ale również dlatego, że chciał ocalić dziewczynkę, której
przeczytał część historii królika. Miał nadzieję, że uchroni ją przed zimnym, wyniszczającym życiem
córki szefa mafii, które codziennie twardniało wokół niej niczym beton.
Później Piącha trafił do Vermontu objęty programem ochrony świadków. Jego nowe nazwisko
brzmiało Bob Loudermilk.
W Vermoncie przeżył szok kulturowy. Nie mógł patrzeć na sandały, flanelowe koszule,
pięćdziesięcioletnich mężczyzn z kucykami.
Próbował oprzeć się najgorszym pokusom świata, powiększając bibliotekę książek dla dzieci. Odkrył,
że niektórzy pisarze zdają się aprobować sposób postępowania i wartości takim kiedyś hołdował, i to
go przeraziło. Brakowało mu
życzliwych porcelanowych królików i dzielnych wielkouchych mysz.
Jedząc obiad w podrzędnej włoskiej knajpie, tęskniąc za Jersey, nagle poczuł powołanie do życia
klasztornego. Stało się to niedługo po tym, jak kelner postawił przed nim zamó-wione gnocchi,
ciągliwe jak karmel, ale to historia na później.
Jako nowicjusz, podążając ścieżką od skruchy przez żal za grzechy do pokuty, Piącha pierwszy raz w
życiu zaznał niezmąconego niczym szczęścia. Rozkwitł w opactwie Świętego Bartłomieja.
Teraz, po latach, w tę śnieżną noc, gdy zastanawiałem się, czy nie wziąć jeszcze dwóch aspiryn,
powiedział:
— Pastor, nazywał się Hoobner, naprawdę współczuł In-dianom, którzy stracili swoją ziemię i
wszystko inne, dlatego zawsze przegrywał w blackjacka w ich kasynach. Część forsy pochodziła z
wysoko oprocentowanej pożyczki od Tony'ego
Martinellego
— Dziwię się, że Trzepaczka pożyczył pieniądze kaznodziei. - Tony wykombinował, że jeśli Hoobner
nie wysupła
śmiu procent na tydzień z własnej kieszeni, będzie mógł ukraść należność z niedzielnej tacy. Jak się
okazało, Hoobner grał i podszczypywał kelnerki koktajlowe, ale nie kradł. Kiedy przestał płacić
odsetki, Tony posłał faceta, żeby omówił z Hoobnerem jego dylemat moralny.
- Faceta, nie ciebie?
— Faceta, nie mnie, zwaliśmy go Iglarzem.
— Chyba nie chcę wiedzieć dlaczego.
— Nie, nie chcesz — zgodził się Piącha. — W każdym razie Iglarz dał Hoobnerowi ostatnią szansę
na spłatę długu, a kaznodzieja, zamiast przyjąć to żądanie z chrześcijańskim
i spokojem, powiedział: „Idź do diabła". Potem wyciągnął i pistolet i próbował skasować Iglarzowi
bilet do piekła.
- Kaznodzieja strzelił do Iglarza?
— Może był metodystą, nie luteraninem. Strzelił do Iglarza, ale tylko ranił go w ramię. Iglarz
wyciągnął swojego gnata i załatwił Hoobnera na amen.
— Więc kaznodzieja gotów był zastrzelić człowieka, ale nie chciał kraść.
— Nie mówię, że to nauki tradycyjnych metodystów.
— Tak, proszę brata. Rozumiem.
— A może, jak się nad tym zastanowić, kaznodzieja był unitarianinem. W każdym razie był
kaznodzieją i został zastrzelony, więc złe rzeczy mogą przytrafić się każdemu, nawet zakonnikowi.
Choć chłód grudniowej nocy jeszcze nie całkiem mnie opuścił, przycisnąłem zimną puszkę coli do
czoła.
— Problem, jaki tu mamy, dotyczy bodachów. Ponieważ Piącha był jednym z moich nielicznych
powierni-
ków w opactwie Świętego Bartłomieja, opowiedziałem mu o trzech demonicznych cieniach wiszących
nad łóżkiem Justine.
— I kręciły się wokół mnicha, o którego prawie się potknąłeś?
— Nie, proszę brata. Nie zjawiły się tutaj z powodu jednego nieprzytomnego zakonnika.
— Masz rację. Takie starcie nigdzie nie przyciąga tłumów. — Wstał z fotela i podszedł do okna.
Przez chwilę wpatrywał się w noc. — Zastanawiam się... Myślisz, że ściga mnie moje dawne życie?
— To było piętnaście lat temu. Czy Trzepaczka nie siedzi w więzieniu?
— Zmarł w pudle. Ale niektórzy z pozostałych mają długą pamięć.
— Gdyby wytropił brata płatny zabójca, czy nie byłby już
brat martwy?
- Pewnie. Parkowałbym na twardym stołku w poczekalni czyśćca, czytając stare czasopisma.
— Nie sądzę, aby to zdarzenie miało cokolwiek wspólnego dawnym życiem brata. Odwrócił się od
okna.
— Obyś miał rację. Paskudnie, gdyby kogoś tutaj spotkała przeze mnie krzywda.
— Wszyscy są zbudowani przykładem brata.
Płaszczyzny i bryły jego twarzy ułożyły się w uśmiech, który uznałbyś za przerażający, gdybyś go nie
znał.
— Dobry z ciebie dzieciak. Gdybym miał syna, miło byłoby myśleć, że mógłby być trochę do ciebie
podobny.
— Nikomu bym tego nie życzył.
— Chociaż gdybym był twoim tatą—mówił brat Piącha — pewnie byłbyś niższy i grubszy, z głową
osadzoną bliżej ramion
— Nie potrzebuję szyi. Nigdy nie noszę krawatów.
— Nie, synu, potrzebujesz karku, żeby go nadstawiać. Oto
co robisz. Oto kim jesteś.
— Ostatnio myślałem, że może wezmę miarę na habit, zostanę nowicjuszem.
Wrócił do fotela, ale tylko przysiadł na poręczy, przypatrując mi się pilnie. Po namyśle powiedział:
— Może pewnego dnia usłyszysz wezwanie. Ale niepręd-ko. Należysz do świata i niech się to nie
zmienia.
Pokręciłem głową. — Nie sądzę.
— Świat cię potrzebuje. Masz robotę do wykonania, synu. — Tego właśnie się boję. Rzeczy, które
będę musiał robić.
— Klasztor nie jest kryjówką. Bandzior, który chce tu przyjść i złożyć śluby, powinien robić to z chęci
otworzenia
i się na coś większego niż świat, nie dlatego, że chce się zamknąć i zwinąć w kulkę jak robak.
- Od niektórych rzeczy wolałby brat trzymać się z dala.
— Chodzi ci o lato ubiegłego roku, o strzelaninę w centrum handlowym. Nie potrzebujesz niczyjego
wybaczenia, synu.
— Wiedziałem, co nadchodzi, że nadchodzą mordercy. Powinienem był temu zapobiec. Zginęło
dziewiętnaście osób.
— Wszyscy mówią, że bez ciebie zginęłyby setki.
— Nie jestem bohaterem. Gdyby ludzie wiedzieli o moim darze i byli świadomi, że mimo to nie
mogłem niczemu zapobiec, nie okrzyknęliby mnie bohaterem.
— Nie jesteś też Bogiem. Zrobiłeś wszystko, co mogłeś, co mógłby zrobić ktokolwiek.
Odstawiłem colę, podniosłem butelkę z aspiryną, wytrząsnąłem na dłoń dwie kolejne tabletki i
zmieniłem temat.
— Zbudzi brat opata i powie mu, że potknąłem się o nieprzytomnego zakonnika?
Patrzył na mnie, próbując zadecydować, czy pozwolić mi
na zmianę tematu.
— Może za jakiś czas. Najpierw nieoficjalnie odliczę śpiących, zobaczę, czy ktoś nie trzyma bryły
lodu na głowie.
— Mnich, na którego wpadłem.
— Właśnie. Mamy dwa pytania. Drugie, dlaczego ktoś miałby walić po łbie mnicha? Ale pierwsze,
dlaczego mnich był o tej porze tam, gdzie mó$ dostać po łbie?
— Pewnie nie chce brat nikomu narobić kłopotów.
— Jeśli w grę wchodzi grzech, nie pomogę mu ukryć tego, co zrobił, przed spowiednikiem. To nie
przysłużyłoby się jego duszy. Ale jeśli chodzi tylko o jakieś głupstwo, przeor nie musi wiedzieć.
Przeor pilnuje dyscypliny w klasztorze.
Przeorem u Świętego Bartłomieja był ojciec Reinhart, starszy zakonnik z cienkimi wargami i wąskim
nosem, o połowę mniejszym niż ten, jakim chlubił się brat Piącha. Jego
czy, brwi i włosy miały kolor popiołu, który w Środę popielcową sypie się na czoło.
Ojciec Reinhart poruszał się zadziwiająco cicho i wyglądał jak duch płynący nad ziemią. Wielu braci
zresztą przezywało go Szarym Duchem, aczkolwiek z uczuciem.
Ojciec Reinhart był surowy, ale nie bezwzględny czy niesprawiedliwy. Będąc niegdyś dyrektorem
szkoły katolickiej, ostrzegał, że ma paletkę, w której wywiercił dziurki, żeby zmniejszyć opór
powietrza, choć nigdy jej nie użył. „Po prostu dla informacji", mawiał z mrugnięciem oka.
Brat Piącha podszedł do drzwi, zawahał się, spojrzał na mnie.
— Jeśli dzieje się coś złego, ile mamy czasu?
— Od ukazania się pierwszych bodachów... czasami tylko dzień, zwykle dwa.
— Jesteś pewien, że nie masz wstrząsu mózgu ani czegoś podobnego?
- Nic, czemu nie zaradziłyby cztery aspiryny. — Wrzuciłem drugą parę tabletek do ust i zgryzłem.
Piącha skrzywił się. — Kim ty jesteś, twardzielem?
— Czytałem, że w ten sposób szybciej są wchłaniane do krwiobiegu, przez tkankę w ustach.
— A jak będziesz chciał zastrzyk przeciw grypie, to co, każesz go sobie wstrzyknąć w język? Prześpij
się. — Spróbuję.
— Znajdź mnie po chwalbie, przed mszą, a powiem ci, kto pozwolił dać sobie po łbie, i może
dlaczego, jeśli wie, Chrystus z tobą, synu. — I z bratem. Wyszedł i zamknął drzwi. Drzwi kwater w
domu gościnnym, jak te w celach zakonników w innym skrzydle, nie mają zamków. Wszyscy tutaj
szanują prywatność innych. Zaniosłem krzesło z prostym oparciem do drzwi i wcisnąłem je pod
klamkę, żeby nikt nie wszedł.
Może żucie aspiryny, żeby rozpuściła się w ustach, przyspiesza wchłanianie, ale tabletki smakują jak
gówno.
Gdy wypiłem trochę coli, żeby spłukać paskudny smak. zmiażdżone tabletki weszły w reakcję z
napojem i zacząłem się pienić niczym wściekły pies.
Jeśli chodzi o postacie tragiczne, mam znacznie większy talent do gagów niż Hamlet, i podczas gdy
król Lear przestąpiłby nad skórką banana, moja stopa trafia na nią bezbłędnie za każdym razem.
ROZDZIAŁ 9
Wygodnie, ale skromnie urządzona kwatera gościnna miała prysznic tak mały, że czułem się, jakbym
stał w trumnie.
Przez dziesięć minut pozwalałem, żeby ciepła woda biła w moje lewe ramię, które zostało zmiękczone
pałką tajemniczego napastnika. Mięśnie odprężyły się, ale ból pozostał.
Ból nie był dotkliwy. Nie martwił mnie. Ból fizyczny w przeciwieństwie do innych rodzajów w końcu
przemija.
Kiedy zakręciłem wodę, wielki biały Boo patrzył na mnie przez zaparowane szklane drzwi.
Wytarłem się do sucha i włożyłem slipy, a potem ukląkłem ia podłodze w łazience i podrapałem psa
za uszami, aż
wyszczerzył zęby z zadowolenia.
— Gdzie się ukrywałeś? — zapytałem. — Gdzie byłeś, jak jakiś szubrawiec próbował wycisnąć mi
mózg przez uszy? Co? Nie odpowiedział. Tylko szczerzył zęby. Lubię stare filmy braci Marx, a Boo
jest psim Harpo Marksem pod niejednym względem.
Zdawało mi się, że szczoteczka do zębów waży trzy kilo. Nawet wykończony sumiennie szczotkuję
zęby. Parę lat temu byłem świadkiem autopsji. W trakcie wstęp-
nych oględzin zwłok lekarz odnotował, że denat nie dbał o higienę jamy ustnej. Wstydziłem się za
zmarłego, który był moim przyjacielem.
Mam nadzieję, że świadkowie mojej autopsji nie będą mieli powodów się za mnie wstydzić.
Możecie myśleć, że to duma wyjątkowo głupiego rodzaju. Pewnie macie rację.
Ludzkość jest paradą głupców, a ja maszeruję na czele, potrząsając batutą.
Wytłumaczyłem sobie jednak, że szczotkowanie zębów w oczekiwaniu na przedwczesny zgon jest
wyrazem szacunku dla uczuć świadków mojej autopsji, którzy mogli mnie znać za życia. Wstydzenie
się za przyjaciela, wynikające z jego wad, nigdy nie jest tak straszne jak zażenowanie spowodowane
ujawnieniem własnych, ale dotkliwe.
Boo leżał na łóżku, skulony w nogach, gdy wyszedłem z łazienki.
— Nie ma pocierania po brzuchu ani za uszami — powiedziałem. — Spadam jak samolot, który
stracił wszystkie silniki.
Ziewanie nie było potrzebne w przypadku takiego psa jak on; przyszedł tutaj dla towarzystwa, nie
spać.
Nie mając sił ubierać się w piżamę, padłem na łóżko w slipach. Koroner i tak zawsze rozbiera zwłoki.
Dean Koontz Braciszek Odd Ucz nas... Dawać i nie liczyć kosztów, Walczyć i nie zważać na rany, Znojnie pracować i nie szukać odpoczynku... Św. Ignacy Loyola (przekład tłumacza) ROZDZIAŁ 1 Otoczony przez kamień, pogrążony w ciszy, siedziałem przy oknie, gdy trzeci dzień tygodnia skapitulował przed czwartym. Rzeka nocy płynęła, niepomna kalendarza. Miałem nadzieję zobaczyć tę magiczną chwilę, kiedy śnieg zacznie sypać prawdziwą bielą. Wcześniej niebo uroniło parę płatków i na tym koniec. Nadciągająca śnieżyca wcale się nie śpieszyła. Pokój oświetlała tylko gruba świeca w bursztynowym szkle stojąca na narożnym biurku. Przeciąg za każdym razem znajdował płomień, topniejące światło smarowało masłem wapienne ściany, a fale płynnych cieni oliwiły kąty. Przez większość nocy światło lampy zdaje mi się zbyt jasne, dlatego gdy piszę, jedynym źródłem poblasku jest ekran komputera, ściemniony szary tekst na granatowym tle. Bez srebrzystego światła szyba nie odbija mojej twarzy. Mam czysty widok na noc za oknem. Mieszkając w klasztorze, nawet nie jako mnich, ale gość, masz więcej okazji niż gdzie indziej, żeby widzieć świat taki, jaki jest, nie zaś przez cień, który na niego rzucasz. Opactwo Świętego Bartłomieja leży wśród gór Sierra Nevada, po kalifornijskiej stronie granicy. Pierwotne lasy, które otulają zbocza, same były otulone ciemnością. Z tego okna na drugim piętrze widziałem część frontowego dziedzińca i asfaltową drogę, która go rozcina. Cztery niskie latarnie z kloszami w kształcie dzwonów rzucały światło, które skupiało się w okrągłych bladych kałużach. Dom gościnny stoi w północno-zachodnim skrzydle opactwa. Na parterze mieszczą się rozmównice. Prywatne kwatery zajmują wyższe i najwyższe piętro. Gdy niecierpliwie wypatrywałem burzy śnieżnej, z ciemności w światło lamp wpłynęła biel, która nie była śniegiem. W opactwie jest jeden pies, ważący pięćdziesiąt kilogramów mieszaniec owczarka niemieckiego, może po części labrador retriever. Jest całkowicie biały i porusza się z gracją mgły. Wabi się Boo, a to od wrzawy czy huku. Ja nazywam się Odd Thomas, innymi słowy Dziwaczny Thomas. Moi dysfunkcyjni rodzice twierdzą, że to skute błędu w akcie urodzenia, bo chcieli mi dać na imię Todd. A jednak nigdy tak mnie nie nazywali. W wieku dwudziestu jeden lat nie rozważam zmiany imienia na Todd. Dziwne koleje mojego życia sugerują, że imię Odd bardziej do mnie pasuje, czy zostało nadane mi przez rodziców umyślnie, czy też noszę je przez przypadek. Boo przystanął pośrodku chodnika i patrzył wzdłuż szosy, która kurczyła się i opadała w ciemność. Góry nie są zbyt strome. Od czasu do czasu wznosząca się ziemia robi sobie odpoczynek. Klasztor stoi na wysokiej łące, zwrócony ku północy. Sądząc po postawionych uszach i podniesionej głowie, Boo dostrzegł zbliżającego się gościa. Ogon miał nisko spuszczony. Nie widziałem, czy zjeżył sierść, ale pełna napięcia postawa sugerowała, że tak. Lampy na podjeździe zapalają sią z nadejściem zmierzchu i płoną do świtu. Mnisi ze Świętego Bartka uważają, że nocnych gości, niezależnie jak rzadko przychodzą, musi witać światło. Pies stał bez ruchu przez chwilę, aż wreszcie skierował uwagę na trawnik po prawej stronie asfaltu. Opuścił głowę. Stulił uszy. Przez chwilę nie widziałem przyczyny tego zachowania. Potem... z nieprzeniknionego mroku zaczął wyłaniać się kształt ulotny jak nocny cień na wodzie. Przesunął się dość blisko lampy, dzięki czemu mogłem go zobaczyć. Nawet za dnia byłby to gość, którego tylko pies i ja moglibyśmy zauważyć.
Widzę martwych ludzi, duchy zmarłych, którzy, każdy z własnego powodu, nie odeszli z tego świata. Niektórzy szukają u mnie sprawiedliwości, jeśli zostali zamordowani, albo pociechy, albo towarzystwa; inni szukają mnie z powodów, które nie zawsze rozumiem. To komplikuje mi życie. Nie proszę o współczucie. Wszyscy mamy swoje problemy, a wasze są równie ważne dla was jak moje dla mnie. Może codziennie rano przez półtorej godziny dojeżdżasz do pracy, drogi są zakorkowane, spowalniają cię niecierpliwi i nieudolni kierowcy, niektórzy rozjuszeni, ze środkowymi palcami silnie umięśnionymi wskutek częstego używania. Wyobraź sobie jednak, o ile bardziej stresujący byłby twój poranek, gdyby na fotelu pasażera siedział młody człowiek z upiorną raną od siekiery na głowie, a z tyłu starsza kobieta uduszona przez męża, z wytrzeszczonymi oczami i fioletową twarzą. Zmarli nie mówią. Nie wiem dlaczego. I zarąbany siekierą duch nie zakrwawi tapicerki. Jednak świta niedawno zmarłych jest denerwująca i generalnie nie sprzyja optymistycznemu nastrojowi. Gość na trawniku nie był zwyczajnym duchem, może wcale nie był duchem. Poza błąkającymi się duchami zmarłych widzę jeszcze jeden rodzaj istot nadprzyrodzonych. Zwę je bodachami. Są czarne jak atrament, mają płynne kształty, są nie bardziej materialne niż cienie. Bezszelestne, wielkości przeciętnego mężczyzny, często przemykają chyłkiem jak koty, nisko przy ziemi. Ten na trawniku opactwa sunął wyprostowany: czarny i nieokreślony, a jednak sugerował ni to człowieka, ni wilka. Smukły, wijący się, groźny. Jego ruch nie poruszał trawy. Gdyby sunął po wodzie, nie zostawiłby ani jednej zmarszczki. W tradycji ludowej Wysp Brytyjskich bodach jest złośliwym straszydłem, które wślizguje się przez kominy i porywa niegrzeczne dzieci. Trochę przypomina agentów urzędu skar-bowego. Istoty, które widuję, nie są ani bodachami, ani poborcami podatkowymi. Nie zabierają ani niegrzecznych dzieci, ani dorosłych szubrawców. Ale widziałem, jak wchodzą do domu przez kominy — przez dziurki od klucza, szczeliny w ramach okien, zmiennokształtne jak dym — i nie mam dla nich lepszej nazwy. Pojawiają się nieczęsto, ale zawsze budzą uzasadnioną trwogę. Są jakby duchowymi wampirami, które znają przyszłość. Ściągają do miejsc, w których ma dojść do krwawego dramatu albo wielkiej katastrofy, jakby żywiły się ludzkim cierpieniem. Chociaż Boo był dzielnym psem, i mówię to nie bez kozery, cofnął się przed zjawą. Ściągnął czarne wargi, odsłaniając białe kły. Widmo zatrzymało się, jakby rzucając psu szydercze wyzwanie. Jak się zdaje, bodachy wiedzą, że niektóre zwierzęta je widzą. Nie sądzę, by wiedziały, że ja też je widzę. Gdyby wiedziały, nie przypuszczam, by okazały mi większe miłosierdzie niż mułłowie swoim ofiarom, gdy są w nastroju do odcinania głów i ćwiartowania. W pierwszym odruchu na widok tej zjawy chciałem odskoczyć od okna i stopić się z kłębkami kurzu pod łóżkiem. Drugi odruch kazał mi zrobić siusiu. Walcząc z tchórzostwem i parciem na mocz, wyskoczyłem z pokoju na korytarz. Na drugim piętrze domu gościnnego są dwa mieszkania. Drugiego nikt nie zajmował. Na pierwszym piętrze ponury Rosjanin bez wątpienia spał ze ściągniętymi brwiami. Solidna konstrukcja opactwa nie pozwoliła, żeby moje kroki wdarły się w jego sny. W domu gościnnym są spiralne schody, granitowe, otoczone kamienną ścianą. Stopnie, na przemian czarne i białe, przywodzą mi na myśl strój arlekina i klawisze fortepianu, a także przesłodzoną starą piosenkę śpiewaną przez Paula McCartneya i Steviego Wondera. Choć kamienne schody są bezlitosne, a czarno-biały wzór może dezorientować, pędziłem na parter co tchu, ryzykując wykruszenie granitu, jeśli upadnę i uderzę głową. Szesnaście miesięcy temu straciłem to, co było dla mnie najcenniejsze, i wtedy mój świat legł w gruzach, a jednak zwykle nie jestem lekkomyślny. Mam mniej powodów do życia niż kiedyś, ale moje życie nadal ma cel i staram się doszukiwać sensu w kolejnych dniach. Zostawiając schody w takim stanie, w jakim je zastałem, przebiegłem przez główną rozmównicę, gdzie tylko nocna lampka z kloszem z koralików rozpraszała mrok. Otworzyłem ciężkie dębowe drzwi z witrażowym okienkiem i ujrzałem pióropusz swojego oddechu w chłodzie zimowej nocy. Krużganek domu gościnnego okrąża wirydarz z sadzawką i wyrzeźbionym z białego marmuru posągiem świętego Bartłomieja. Jest on zapewne najmniej znanym z dwunastu apostołów.
Poważny święty Bartłomiej stoi z prawicą na sercu, wyciągając lewą rękę. Na dłoni trzyma coś, co wygląda jak kabaczek, ale równie dobrze może być innym przedstawicielem rodziny dyniowatych. Nie pojmuję symbolicznego znaczenia kabaczka. O tej porze roku sadzawka była sucha i nie dolatywał z niej zapach wilgotnego wapienia, jak w cieplejsze dni. Wykryłem za to nikłą woń ozonu, jak po uderzeniu pioruna w czasie wiosennego deszczu, i zastanowiłem się nad jej źródłem, ale szedłem dalej. Dotarłem kolumnadą do drzwi pokoju recepcyjnego w domu gościnnym, wszedłem, przeciąłem cienistą salę i wróciłem w grudniową noc przez frontowe drzwi opactwa. Nasz biały mieszany owczarek, Boo, stał na podjeździe jak wtedy, kiedy patrzyłem z okna na drugim piętrze. Odwrócił głowę, żeby na mnie spojrzeć, gdy schodziłem po szerokich schodach. Oczy miał czyste i niebieskie, bez tego niesamowitego blasku typowego dla zwierząt w nocy. W bezksiężycową, bezgwiezdną noc większa część rozległego dziedzińca kryła się w mroku. Jeśli bodach gdzieś czyhał, nie mogłem go wypatrzyć. — Boo, dokąd poszedł? — szepnąłem. Nie odpowiedział. Moje życie jest dziwne, ale nie na tyle, żeby obejmowało gadające psy. A jednak Boo czujnie, zdecydowanym krokiem zszedł z podjazdu na dziedziniec. Kierował się na wschód, wzdłuż imponującego opactwa, które wygląda niemal jak wyciosane z litej skały, tak wąskie są spoiny pomiędzy kamieniami. Wiatr nie mierzwił nocy, a ciemność wisiała ze złożonymi skrzydłami. Spalona na brąz przez zimę zdeptana trawa chrzęściła pod nogami. Boo poruszał się znacznie szybciej niż ja. Czując, że jestem obserwowany, spojrzałem na okna, ale nie dostrzegłem ani bladej twarzy spozierającej przez ciemną szybę, ani zapalonego światła poza łagodnym migotaniem świecy w mojej kwaterze. Wybiegłem ze skrzydła gościnnego w niebieskich dżinsach i bawełnianej koszulce. Grudzień ostrzył zęby na moich gołych rękach. Posuwaliśmy się na wschód wzdłuż kościoła, który nie jest oddzielną budowlą, lecz łączy się z innymi zabudowaniami opactwa. Lampka w prezbiterium płonie wiecznie, ale jej blask nie wystarczał, żeby rozpalić witraże. Miałem wrażenie, że nikłe światełko obserwuje nas przez kolejne okna niczym ponure oko czegoś, co jest w krwiożerczym nastroju. Doprowadziwszy mnie do północno-wschodniego narożnika budowli, Boo skręcił na południe, na tyły kościoła. Szliśmy do tego skrzydła opactwa, gdzie na parterze mieści się nowicjat. Tam spali nowicjusze, którzy jeszcze nie złożyli ślubów. Spośród pięciu obecnie pobierających nauki lubiłem i ufałem czterem. Nagle Boo zaniechał ostrożnego kroku. Popędził prosto na wschód, oddalając się od opactwa, a ja pobiegłem za nim. Gdy dziedziniec ustąpił nieposkromionej łące, trawa zaczęła smagać mnie po łydkach. Niebawem pierwszy ciężki opad śniegu miał przygnieść wysokie suche źdźbła. Przez kilkaset metrów stok nachylał się łagodnie, a potem wyrównywał, i tam wysoka po kolana trawa znów przechodziła w trawnik. Przed nami w mroku wznosiła się Szkoła Świętego Bartłomieja. Słowo „szkoła" poniekąd jest eufemizmem. Tutejsi uczniowie są niechciani gdzie indziej i szkoła jest również ich domem, może jedynym, jaki niektórzy z nich kiedykolwiek będą mieli. Szkoła mieści się w pierwotnym opactwie, które wewnątrz zostało gruntownie przebudowane i zmodernizowane, ale kamienne mury wciąż wyglądają imponująco. W budowli znajduje się również konwent, gdzie mieszkają zakonnice, które uczą i sprawują opiekę nad wychowankami. Za byłym opactwem las jeżył się na tle burzowego nieba, czarne konary osłaniały ślepe ścieżki wiodące w głąb bezludnych ciemności. Najwyraźniej tropiąc bodacha, pies wbiegł po szerokich stopniach do frontowych drzwi i przez nie do środka. W opactwie nieliczne drzwi są zamykane na klucz. Ale szkoła, z uwagi na bezpieczeństwo uczniów, zwykle jest zamknięta. Tylko opat, matka przełożona i ja mamy klucze uniwersalne, które pozwalają wejść wszędzie. Żaden gość przede mną nie został obdarzony takim zaufaniem. Nie jestem z tego dumny. To brzemię. Zwyczajny klucz w mojej kieszeni ciąży czasami niczym żelazne fatum przyciągane przez złoża magnetytu w głębi ziemi. Klucz umożliwia mi szybkie znalezienie brata Constan-tine'a, martwego mnicha, gdy objawia się biciem w dzwony na jednej z wież albo jakąś inną kakofonią gdzieś indziej. W Pico Mundo, pustynnym miasteczku, w którym przeżyłem większą część mojej doczesnej
wędrówki, duchy wielu mężczyzn i kobiet zwlekają z odejściem. Tutaj mamy tylko brata Constantine'a, który przeszkadza mi nie mniej niż wszyscy martwi mieszkańcy Pico Mundo razem wzięci. Jeden duch, ale o jednego za dużo. Biorąc pod uwagę krążącego bodacha, brat Constantine był najmniejszym z moich zmartwień. Drżąc, przekręciłem klucz w zamku, a gdy pisnęły zawiasy, wszedłem za psem do szkoły. Dwa światła nocne powstrzymywały mrok od zawładnięcia salą. Liczne kanapy i fotele przywodziły na myśl hol hotelu. Szybko minąłem puste biurko recepcyjne i pchnąłem wahadłowe drzwi, wchodząc na korytarz oświetlony przez lampę awaryjną i czerwony napis: WYJŚCIE. Na parterze znajdowały się klasy, sala rehabilitacyjna, izba chorych, kuchnia i wspólna jadalnia. Te siostry, które miały talent kulinarny, jeszcze nie szykowały śniadania. Cisza władała tymi pomieszczeniami i jej rządy miały trwać jeszcze przez wiele godzin. Wszedłem po południowych schodach i znalazłem Boo, który czekał na podeście pierwszego piętra. Wciąż był w poważnym nastroju. Nie zamerdał ogonem, nie uśmiechnął się na powitanie. Dwa długie i dwa krótkie korytarze tworzyły prostokąt, obsługując pokoje wychowanków. Podopieczni mieszkali po dwóch. Na skrzyżowaniach od strony południowo-wschodniej i północno-zachodniej znajdowały się dyżurki pielęgniarek. Miałem obie w zasięgu wzroku, gdy wszedłem po schodach w południowo-zachodnim narożniku budynku. Za ladą dyżurki od północnego zachodu siedziała zaczytana zakonnica. Z daleka nie mogłem jej rozpoznać. Poza tym barbet przysłaniał jej pół twarzy. Te siostry nie są nowoczesnymi zakonnicami, które ubierają się jak dziewczyny pobierające opłaty parkingowe. Noszą staromodne habity, w których wyglądają równie onieśmielająco jak rycerze w zbrojach. W południowo-wschodniej dyżurce nie było nikogo. Dyżurna zakonnica albo robiła obchód, albo zajmowała się którymś podopiecznym. Kiedy Boo poczłapał w prawo, kierując się na południowy wschód, poszedłem za nim, nie odzywając się do pogrążonej w lekturze zakonnicy. Nim zrobiłem trzy kroki, straciłem ją z pola widzenia. Wiele sióstr jest dyplomowanymi pielęgniarkami, ale starają się, żeby pierwsze piętro bardziej przypominało przytulne dormitorium niż szpital. Do Bożego Narodzenia zostało tylko dwadzieścia dni, więc korytarze były przystrojone girlandami sztucznych świerkowych gałązek i prawdziwej lamety. Z uwagi na śpiących uczniów światła były przygaszone. Lameta połyskiwała tylko gdzieniegdzie, w większości kryjąc się w drżących cieniach. Drzwi jednych pokoi były zamknięte, innych uchylone. Na wszystkich widniały nie tylko numery, ale też imiona. W połowie drogi pomiędzy klatką schodową i dyżurką pielęgniarek Boo przystanął przed trzydziestym drugim pokojem, którego drzwi były przymknięte. Wielkie litery na tabliczkach informowały: ANNAMARIE i JUSTINE. Tym razem znajdowałem się na tyle blisko Boo, że mogłem zobaczyć, iż faktycznie ma zjeżoną sierść. Pies wszedł do pokoju, ale mnie powstrzymało dobre wychowanie. Powinienem poprosić zakonnicę, żeby towarzyszyła mi w czasie wizyty u dziewcząt. Ale chciałem uniknąć konieczności tłumaczenia, co to są bodachy. Co ważniejsze, nie chciałem ryzykować, że jeden z tych złych duchów podsłucha, iż o nich mówię. Oficjalnie tylko dwie osoby w opactwie i konwencie wiedzą o moim darze — o ile rzeczywiście jest to dar, a nie przekleństwo. Mój sekret zna matka przełożona Angela i ojciec Bernard, opat. Grzeczność wymagała, żeby w pełni rozumieli zafrasowanego młodego człowieka, którego przyjęli pod dach jako długoterminowego gościa. Chcąc zapewnić matkę Angelę i opata Bernarda, że nie jestem oszustem ani wariatem, Wyatt Porter, komendant policji z Pico Mundo, mojego rodzinnego miasta, podzielił się z nimi szczegółami dotyczącymi kilku śledztw, w których mu pomogłem. Poręczył za mnie również ojciec Sean Llewellyn. Jest księdzem katolickim w Pico Mundo. Ojciec Llewellyn jest również wujem Stormy Llewellyn, którą kochałem i utraciłem. Którą będę kochać zawsze. W ciągu siedmiu miesięcy przeżytych w tym górskim ustroniu wyznałem prawdę jeszcze jednej osobie, bratu Piąsze, mnichowi. Nosi imię Salvatore, ale częściej zwiemy go Piąchą. Brat Piącha nie wahałby się na progu pokoju numer trzydzieści dwa. Jest zakonnikiem czynu. W jednej chwili zadecydowałby, że zagrożenie ze strony bodachów bierze górę nad zasadami dobrego
wychowania. Wpadłby za drzwi równie śmiało jak pies, choć z mniejszym wdziękiem i znacznie większym hałasem. Pchnąłem drzwi i wszedłem. W szpitalnym łóżku przy drzwiach leżała Annamarie, a dalej Justine. Obie spały. Na ścianie za dziewczynkami wisiały lampki z wyłącz- nikami na końcach przewodów okręconych wokół poręczy. Jasność światła można było regulować. Annamarie, która miała dziesięć lat, ale była mała jak na swój wiek, zostawiła zapaloną lampkę. Bała się ciemności. Obok łóżka stał fotel na kółkach. Na jednym uchwycie za oparciem wisiała pikowana ocieplana kurtka. Na drugim wełniana czapka. Annamarie w zimowe noce chciała mieć pod ręką te części garderoby. Dziewczynka spała, w drobnych rączkach ściskając okrycie, jakby gotowa je odrzucić. Jej twarz zastygła w wyrazie zatroskania, może nie strachu, ale czegoś więcej niż zwyczajnego zaniepokojenia. Choć spała głęboko, wydawała się przygotowana do ucieczki z byle jakiego powodu. Przez jeden dzień w tygodniu, z własnej woli, ze szczelnie zamkniętymi oczami, Annamarie ćwiczyła pilotowanie wózka z napędem elektrycznym do każdej z dwóch wind. Jedna znajduje się w skrzydle wschodnim, druga w zachodnim. Pomimo ułomności i cierpienia była radosnym dzieckiem. Te przygotowania do ucieczki nie leżały w jej charakterze. Nie chciała o tym mówić, ale jakby wyczuwała, że zbliża się noc grozy i wrogiej ciemności, w której będzie musiała znaleźć drogę. Może miała zdolność przewidywania. Bodach, którego widziałem pierwszy raz z mojego wysokiego okna, był tutaj, ale nie sam. Trzy milczące, podobne do wilków cienie skupiły się wokół drugiego łóżka, w którym spała Justine. Jeden bodach sygnalizuje nadciągające nieszczęście, które może być albo rychłe, albo odległe w czasie i mniej pewne. Gdy pojawiają się dwójkami i trójkami, niebezpieczeństwo jest bardziej nieuchronne. Z mojego doświadczenia wynika, że watahy sygnalizują bliskość nieszczęścia. Za kilka dni lub godzin umrze wielu ludzi. Chociaż zmroził mnie widok tej trójki, cieszyłem się, że nie pojawiło się ich trzydzieści. Wyraźnie drżąc z podniecenia, bodachy pochylały się nad śpiącą Justine, jak gdyby przypatrując się pilnie. Jak gdyby sycąc się jej widokiem. ROZDZIAŁ 2 Lampa nad drugim łóżkiem została przygaszona, ale Justine nie wyregulowała jej sama. Zrobiła to zakonnica w nadziei, że sprawi przyjemność dziewczynce. Justine niewiele rzeczy robiła samodzielnie i o nic nie prosiła. Była częściowo sparaliżowana i nie mogła mówić, Kiedy miała cztery lata, jej ojciec udusił matkę. Podobno po śmierci włożył jej różę w zęby — kolczastą łodyżką w dół gardła. Małą Justine utopił w wannie, przynajmniej tak myślał. Zostawił ją na pewną śmierć, ale przeżyła z uszkodzeniami mózgu spowodowanymi przez długotrwały brak tlenu. Choć traumatyczne zdarzenie miało miejsce przed laty, co jakiś czas zapadała w śpiączkę, która trwała wiele tygodni. Ostatnio spała i budziła się normalnie, ale jej zdolność do nawiązania kontaktu z opiekunkami stale się wahała. Zdjęcia zrobione w czasie, gdy miała cztery lata, przedstawiają wyjątkowo piękne dziecko. Na tych fotkach wygląda na psotną radosną dziewczynkę. Osiem lat po zdarzeniu z wanną w wieku dwunastu lat, była jeszcze piękniejsza. Uszkodzenie mózgu nie spowodowało paraliżu twarzy ani nie wykrzywiło rysów. Co dziwne, nie była blada i wymizerowana, choć znaczną część życia spędziła wewnątrz budynku. U wszystkich, którzy znali Jus- tine, jej piękno nie budziło ani zazdrości, ani pożądania, lecz zaskakującą cześć i w niewytłumaczalny sposób coś w rodzaju nadziei. Przypuszczam, że trzy złowieszcze zjawy, które wpatrywały się w nią z żywym zainteresowaniem, nie zostały przyciągnięte przez jej urodę. Skusiła je jej wieczna niewinność, podobnie jak przewidywanie — pewność? — że niebawem umrze gwałtowną i co najmniej potworną śmiercią. Te zdeterminowane cienie, czarne jak wycinki bezgwiezdnego nocnego nieba, nie mają oczu, a jednak wyczuwałem, że patrzą pożądliwie; nie mają ust, choć niemal słyszałem mlaskanie, jakby delektowały się obietnicą śmierci dziewczynki. Kiedyś widziałem, jak się zgromadziły w domu opieki kilka godzin przed katastrofalnym trzęsieniem ziemi. I na stacji obsługi przed eksplozją i tragicznym pożarem. I jak podążały za nastolatkiem Garym Tolliverem, który poddał torturom i zamordował całą swoją rodzinę.
Śmierć jednej osoby ich nie przyciąga, ani dwóch osób, ani nawet trzech. Wolą dramaty na większą skalę i dla nich przedstawienie kończy się nie wtedy, gdy diwa operowa śpiewa finalną arię, lecz gdy zostanie rozszarpana na strzępy. Zdają się niezdolne do wywierania wpływu na nasz świat, jakby nie były w pełni obecne w tym miejscu i w tym czasie, i w pewien sposób są istotami wirtualnymi. Podróżnicy, obserwatorzy, miłośnicy naszego bólu. A jednak boję się ich, i to nie tylko dlatego, że ich obecność zapowiada nadciągający koszmar. Choć wydają się niezdolne do wpływania na ten świat w jakikolwiek znaczący sposób, podejrzewam, że stanowię wyjątek od ograniczającej je reguły, że jestem wobec nich słaby i bezbronny jak mrówka w cieniu opadającego buta. Jakby bielszy niż zwykle w towarzystwie atramentowych bodachów, Boo nie warczał, tylko podejrzliwie i z odrazą obserwował duchy. Udawałem, że przyszedłem tutaj sprawdzić, czy termostat jest właściwie nastawiony, czy okno za harmonijkowymi roletami jest szczelnie zamknięte, a także wydłubać trochę wosku z prawego ucha i kawałeczek lukrecjowego cukierka spomiędzy zębów, choć nie tym samym palcem. Bodachy ignorowały mnie — albo udawały, że ignorują. Ich uwagę pochłaniała śpiąca Justine. Ich ręce albo łapy unosiły się kilka centymetrów nad dziewczynką, ich palce albo pazury kreśliły kręgi w powietrzu, jakby widma były awangardowymi muzykami, którzy grają na instrumencie złożonym z kieliszków i pocieraniem wydobywają niesamo- witą muzykę z wilgotnych kryształowych krawędzi. Może jej niewinność je ekscytowała jak uparty rytm. Może jej pokorna bezwolnośc, wdzięk jagnięcia, całkowita bezbronność były dla nich elementami symfonii. Na temat bodachów mogę tylko snuć domysły. Nie wiem niczego na pewno o ich charakterze albo pochodzeniu. Ta prawda odnosi się nie tylko do bodachów. Teczka z napisem: RZECZY, O KTÓRYCH ODD THOMAS NIE MA ZIELONEGO POJĘCIA, jest równie wielka jak wszechświat Jedyną rzeczą, jakiej jestem pewien, jest to, ile nie wiem. Może jest pewna mądrość w uznaniu tego faktu. Niestety, nie niesie mi pociechy. Pochylone nad Justine trzy bodachy nagle stanęły prosto i jak jeden mąż zwróciły wilcze głowy w kierunku drzwi, jakby w odpowiedzi na wezwanie trąbki, której nie słyszałem. Najwyraźniej Boo też nic nie usłyszał, bo nie strzygł uszami. Wciąż skupiał uwagę na ciemnych duchach. Jak cienie przepędzone przez nagle zapalone światło, boda-chy odwróciły się od łóżka, rzuciły do drzwi i znikły w korytarzu. Skłonny pójść za nimi, zawahałem się, gdy zobaczyłem, że Justine na mnie patrzy. Jej niebieskie oczy były klarownymi kałużami: czyste, na pozór bez żadnej tajemnicy, a jednak bezdenne. Czasami wiesz, że cię widzi. Kiedy indziej czujesz, jak ja wtedy, że jesteś dla niej przejrzysty niczym szkło, że może patrzeć na wskroś przez wszystko na tym świecie. — Nie bój się — powiedziałem, co było podwójnie bezczelne. Po pierwsze, nie wiedziałem, czy Justine się boi albo czy w ogóle jest zdolna do odczuwania strachu. Po drugie, moje słowa sugerowały ochronę, jakiej w nadchodzącym kryzysie być może nie zdołam jej zapewnić. Gdy szedłem do drzwi, Annamarie, śpiąca w pierwszym łóżku, wymruczała: — Dziwny. Oczy miała zamknięte. Wciąż zaciskała pościel w rękach. Oddychała płytko, rytmicznie. Gdy przystanąłem przy jej łóżku, powtórzyła wyraźniej niż poprzednio: — Dziwny. Annamarie urodziła się z przepukliną rdzeniową. Biodra miała przemieszczone, nogi zdeformowane. Głowa na poduszce wydawała się niemal równie duża jak skurczone ciało pod kocem. Zdawało się, że śpi, ale szepnąłem: — O co chodzi, skarbie? — Dziwak. Jej upośledzenie umysłowe nie było poważne i nie objawiało się w głosie, który nie był gruby ani niewyraźny, ale wysoki, słodki i czarujący. — Dziwak. Przeniknął mnie chłód równy najbardziej ostremu ukąszeniu zimowej nocy. Coś w rodzaju intuicji skierowało moją uwagę na Justine. Głowę odwróciła w moją stronę. Po raz pierwszy jej oczy spojrzały w moje. Usta Justine się poruszyły, ale nie popłynął z nich nawet jeden z tych nieartykułowanych dźwięków, które niekiedy wydawała w swoim głębokim upośledzeniu. Podczas gdy Justine daremnie próbowała się odezwać, Annamarie powtórzyła jeszcze raz:
— Dziwak. Harmonijkowe rolety wisiały nieruchomo w oknach. Pluszowe kocięta na półkach w pobliżu łóżka Justine siedziały bez ruchu, bez jednego mrugnięcia czy poruszenia wąsem. Po stronie Annamarie dziecięce książki na półkach leżały w schludnym porządku. Porcelanowy królik z miękkimi puszystymi uszami, ubrany w strój z epoki edwardiańskiej, pełnił wartę na szafce nocnej. Wszędzie panował spokój, a jednak wyczuwałem ledwo powstrzymywaną energię. Nie byłbym zaskoczony, gdyby wszystkie przedmioty zbudziły się do życia: lewitowały, wirowały, odbijały się od ścian. W panującym bezruchu Justine znowu spróbowała przemówić, a Annamarie powiedziała swoim słodkim głosikiem: — Wpleć. Zostawiłem śpiącą dziewczynkę, stanąłem w nogach łóżka Justine. Z obawy, że mój głos przerwie czar, zachowałem milczenie. Zastanawiając się, czy dziewczynka z uszkodzonym móz-giem zrobiła miejsce dla gościa, pragnąłem, żeby te bezdenne niebieskie oczy przemieniły się w wyjątkową parę czarnych jak noc egipska, które znałem. Niekiedy czuję się tak, jakbym zawsze miał dwadzieścia jeden lat, ale prawda jest taka, że kiedyś byłem młodszy. W tamtych czasach, kiedy śmierć była czymś, co spotyka innych, moja dziewczyna, Bronwen Llewellyn, która wolała być zwana Stormy, niekiedy mawiała: „Wpleć mnie, dziwaku". Chciała, żebym podzielił się z nią wrażeniami z przeżytego dnia, swoimi myślami, lękami i zmartwieniami. W ciągu szesnastu miesięcy, gdy Stormy obróciła się w proch na tym świecie, by pełnić służbę w następnym, nikt nie wyrzekł do mnie tych słów. Justine poruszyła ustami, nie wydając dźwięku, a w sąsiednim łóżku Annamarie powiedziała przez sen: — Wpleć mnie. Zdawało się, że w pokoju numer trzydzieści dwa zabrakło powietrza, Gdy przebrzmiały te dwa słowa, stałem w absolutnej ciszy, jaka panuje w próżni. Nie mogłem oddychać. Ledwie przed chwilą chciałem, żeby te błękitne oczy przemieniły się w czarne oczy Stormy, przez co jej wizyta zostałaby potwierdzona. Teraz ta myśl mnie przerażała. Ilekroć mamy na coś nadzieję, to zwykle nie na to, co trzeba. Tęsknimy do jutra i postępu, jaki oznacza. Ale wczoraj było kiedyś jutrem, więc gdzie tu postęp? Albo tęsknimy za wczoraj,za tym, co było albo co mogłoby być. Ale gdy tęsknimy, chwila obecna staje się przeszłością, więc przeszłość jest niczym innym jak tylko naszą tęsknotą za drugą szansą. — Wpleć mnie— powtórzyła Annamarie. Dopóki będę podlegać rzece czasu, czyli do końca życia, nie ma powrotu do Stormy, do niczego. Jedyna droga powrotna wiedzie do przodu, z prądem. Droga w górę rzeki jest drogą w dół, droga wstecz jest drogą naprzód. — Wpleć mnie, dziwaku. Tu, w pokoju numer trzydzieści dwa, powinienem mieć nadzieję na rozmowę ze Stormy nie teraz, ale na końcu mojej podróży, gdy czas straci nade mną władzę, gdy wieczna teraźniejszość ograbi przeszłość z całego powabu. Zanim mógłbym zobaczyć w tej niebieskiej pustce egipską czerń, na co miałem nadzieję, odwróciłem wzrok i apojrzałem na swoje ręce, które zaciskałem na poręczy łóżka. W przecwieństwie do wielu innych duch Stormy nie ociągał się na tym świecie. Odeszła, jak powinna. Głęboka dozgonna miłość żywych może być magnesem dla martwych. Nakłanianie Stormy, żeby została, wyrządziłoby jej niewysłowioną krzywdę. I choć nawiązanie kontaktu mogłoby z początku ulżyć mojej samotności, w końcu nadzieja nie na ta, co trzeba, sprawiłaby tylko udrękę. Patrzyłem na swoje ręce. Annemarie spała w milczenia. Pluszowe kocięta i porcelanowy królik pozostały nieoży-wione, unikające tym samym demonicznego albo disnejow-skiego ruchu. Po chwili moje serce zaczęło bić w normalnym rytmie. Justine miała zamknięte oczy. Jej rzęsy lśniły, policzki były wilgotne. Na policzkach połyskiwały dwie łzy, które zadrżały i spadły na prześcieradło. Wyszedłem z pokoju, żeby odszukać Boo i bodachy. ROZDZIAŁ 3 W starym opactwie, w którym obecnie mieści się Szkoła Świętego Bartłomieja, zainstalowano nowoczesne systemy mechaniczne, które można monitorować ze stacji komputerowej w piwnicy. W spartańskim pokoju komputerowym stało biurko, dwa krzesła i nieużywana szafa na dokumenty.
Dolną szufladę szafy zapełniały opakowania po kit katach. Brat Timothy, który sprawował pieczę nad systemami mechanicznymi opactwa i szkoły, był uzależniony od kit katów. Najwyraźniej czuł, że łakomstwo jest nieprzyjemnie bliskie grzechowi obżarstwa, bo ukrywał dowody. Tylko brat Timothy i dojeżdżający serwisanci mieli powód, żeby często zaglądać do tego pomieszczenia. Mnich uważał, że jego tajemnica jest tutaj bezpieczna. Wiedzieli o niej wszyscy zakonnicy. Wielu z nich z mrugnięciem oka i szerokim uśmiechem namawiało mnie, żebym zajrzał do dolnej szuflady w szafie na dokumenty. Nikt nie wiedział, czy brat Timothy spowiadał się z obżarstwa przeorowi, ojcu Reinhartowi. Ale istnienie tej kolekcji papierków sugerowało, że chciał zostać przyłapany. Bracia zakonni marzyli, żeby go zdemaskować, chociaż chcieli to robić dopiero wtedy, gdy skarbiec papierków stanie się jeszcze większy i gdy będą mieli pewność, że brat Timothy naje się największego wstydu. Chociaż brat Timothy był kochany przez wszystkich, na swoje nieszczęście słynął również z jaskrawych wypieków, które przemieniały jego twarz w latarnię. Brat Roland zasugerował, że Bóg dałby człowiekowi taką wspaniałą fizjologiczną reakcję na zakłopotanie tylko wtedy, gdyby chciał, żeby występowała często i sprawiała powszechną radość. Na ścianie tego piwnicznego pokoju, zwanego przez braci Katakumbami Kit Kata, wisiał oprawiony kawałek płótna z wyhaftowanymi słowami: DIABEŁ TKWI W DANYCH CYFROWYCH. Używając komputera, mogłem przejrzeć historię funk- cjonowania, a także stan obecny instalacji grzewczej i chłodzącej, instalacji oświetleniowej, systemu kontroli przeciwpożarowej i generatorów awaryjnych. Na pierwszym piętrze trzy bodachy snuły się od pokoju do pokoju, oglądając przyszłe ofiary, żeby zwiększyć przyjemność, którą będą miały w czasie zbliżającej się masakry. Nie mogłem wywnioskować niczego więcej z ich zachowania. Do piwnicy przygnał mnie strach przed pożarem. Przejrzałem wszystkie informacje dotyczące instalacji przeciwpożarowej. W każdym pokoju pod sufitem znajdowała się co najmniej jedna główka tryskaczowa. W każdym korytarzu tryskacze rozmieszczone były pośrodku sufitu co cztery i pół metra. Z programu monitorującego wynikało, że wszystkie tryskacze są sprawne, a w rurach panuje odpowiednie ciśnienie. Wykrywacze dymu i alarmy, które okresowo przechodziły autotesty, funkcjonowały bez zarzutu. Wyszedłem z systemu przeciwpożarowego i otworzyłem plan instalacji ogrzewania i chłodzenia. Szczególnie interesowały mnie dwa bojlery, które miała szkoła. Ponieważ do dalekich gór Sierra nie dociera zaopatrzenie w gaz ziemny, oba bojlery były ogrzewane propanem. Wielki zbiornik gazu skrywał się pod ziemią w pewnej odległości od szkoły i opactwa. Według monitorów zbiornik propanu zawierał osiemdziesiąt cztery procent maksymalnej pojemności. Tempo przepływu wydawało się normalne. Wszystkie zawory były sprawne. Stosunek wytwarzanego ciepła do zużycia gazu świadczył, że w instalacji nie ma przecieków. Oba niezależne wyłączniki awaryjne działały jak trzeba. Każdy punkt potencjalnej mechanicznej usterki był zaznaczony na schemacie maleńkim zielonym światełkiem. Ani jeden czerwony wskaźnik nie szpecił ekranu. Nie wiadomo, jakie niebezpieczeństwo nadciągało, ale raczej nie powinno wiązać się z pożarem. Popatrzyłem na wyhaftowaną makatkę na ścianie nad komputerem: DIABEŁ TKWI W DANYCH CYFROWYCH. Gdy miałem piętnaście lat, pewni naprawdę źli faceci w filcowych kapeluszach z płaskimi główkami zakuli mnie w kajdanki, związali łańcuchem nogi w kostkach, zaniknęli w bagażniku starego buicka, podnieśli go dźwigiem, wrzucili do hydraulicznej zgniatarki z rodzaju tych, które przemieniają każdy niegdyś dumny pojazd w wysoką na niecały metr kostkę, będącą przykładem kiepskiej sztuki współczesnej, i wcisnęli guzik ZMIAŻDŻYĆ ODDA THOMASA. Odprężcie się. Nie mam zamiaru zanudzać was starą wojenną historią. Poruszyłem kwestię buicka tylko po to, żeby zilustrować fakt, że moje nadnaturalne dary nie obejmują niezawodnego przewidywania przyszłości. Ci źli faceci mieli polerowane lodowate oczy radosnych socjopatów i blizny, które sugerowały, że są co najmniej żądni przygód, a ich sposób poruszania się wskazywał albo na bolesne guzy jąder, albo na liczną ukrytą broń. A jednak nie sądziłem, że stanowią zagrożenie, dopóki nie walnęli mnie w łeb pięciokilogramową kiełbasą, a gdy padłem na glebę, nie zaczęli kopniakami przerabiać mnie na miazgę. Rozproszył mnie widok dwóch innych facetów, którzy mieli czarne buty, czarne spodnie, czarne koszule, czarne peleryny i dziwne czarne kapelusze. Później dowiedziałem się, że byli to dwaj
nauczyciele, którzy niezależnie jeden od drugiego postanowili przebrać się na bal maskowy za Zorro. Dopiero później, gdy zostałem zamknięty w bagażniku buicka z dwoma martwymi rezusami i kiełbasą, zrozumiałem, że powinienem rozpoznać prawdziwych rozrabiaków w chwili, gdy zobaczyłem kapelusze z płaskimi główkami. Jak ktoś przy zdrowych zmysłach mógł przypisać dobre zamiary trzem fcccfom w identycznych kapeluszach? Na swotą obronę powiem, że miałem wówczas tylko piętnaście lat i ani trochę dzisiejszego doświadczenia, a poza tym nigdy nie twierdziłem, że jestem jasnowidzem. Może mój strach przed pożarem był w tym przypadku równie biedny jak podejrzewanie mężczyzn przebranych za Zono. Choć inspekcja systemów mechanicznych nie dała mi powodu, by wierzyć, że bodachy zostały zwabione do Szkoły Świętego Bartłomieja przez nieuchronny, coraz bliższy pożar, wciąż obawiałem się ognia. Żadne inne zdarzenie nie jest równie groźne dla dużej grupy ludzi psychicznie i fizycznie upośledzonych. Trzęsienia ziemi w górach Kalifornii nie są tak powszechne ani tak potężne jak w dolinach i na równinach. Poza tym nowe opactwo zostało zbudowane solidnie jak forteca, a stare przebudowane z taką starannością, że powinno wytrzymać gwałtowne, nawet długotrwałe wstrząsy. Tak wysoko w górach podłoże skalne leży tuż pod nogami; w niektórych miejscach wielkie granitowe kości wychodzą na powierzchnię. Nasze dwie budowle są zakotwiczone w skale. Nie mamy tornad, huraganów, aktywnych wulkanów ani zabójczych pszczół. Mamy coś znacznie bardziej niebezpiecznego od wszystkich tych rzeczy. Mamy rodzi. Mnisi w opactwie i zakonnice w konwencie wydają się mało prawdopodobnymi kandydatami na złoczyńców. Zło może chować się pod przebraniem pobożności i miłosierdzia, ale miałem kłopot z wyobrażeniem sobie, że ktokolwiek spośród braci albo sióstr zaczyna w morderczym szale biegać z piłą łańcuchową lub karabinem maszynowym. Nie przerażała mnie nawet myśl o bracie Timothym z nie-bezpiecznie wysokim poziomem cukru, doprowadzonym do obłędu przez wyrzuty sumienia z powodu objadania się kit-katami Patrzący spode łba Rosjanin, który mieszkał na pierwszym piętrze domu gościnnego, budził znacznie bardziej usprawiedliwione podejrzenia. Nie nosił kapelusza z płaską główką, ale był ponury i tajemniczy. Moje miesiące spokoju i kontemplacji dobiegły końca. Wymagania mojego dani, milczące, ale uparte błagania duchów zmarłych, tragedie, którym nie zawsze mogłem zapobiec, to wszystko wygnało mnie do górskiego ustronia, opactwa Świętego Bartłomieja. Musiałem uprościć swoje życie. Nie miałem zamiaru zostać tu na zawsze. Prosiłem Boga tylko o krótką chwilę wytchnienia która, została mi dana, ale teraz zegar znów tykał. Kiedy wyszedłem ze schematu instalacji grzewczo-chło-dzącej, na monitorze komputera pojawiło się proste białe menu. Na tym bardziej odbijającym ekranie zobaczyłem, że ktoś się poruszył za moimi plecami. Przez siedem miesięcy opactwo było nieruchomym punktem w rzece, a ja obracałem się leniwie, zawsze widząc ten sam znajomy brzeg, teraz jednak objawił się prawdziwy rytm rzeki. Posępna, nieokiełznana i nieprzejednana, zmyła moje poczucie spokoju i znów niosła w kierunku mojego prze- znaczenia. Spodziewając się twardego ciosu albo pchnięcia czymś ostrym, okręciłem się na biurowym fotelu w stronę źródła odbicia w ekranie komputera. ROZDZIAŁ 4 Mój kręgosłup przemienił się w lód i zaschło mi w ustach ze strachu przed zakonnicą. Batman byłby mnie wyśmiał, a Odyseusz nie okazałby litości, ale powiedziałbym im, że nigdy nie uważałem się za bohatera. W głębi duszy jestem tylko kucharzem, obecnie bezrobotnym. Na swoją obronę powiem, że personą, która weszła do pokoju komputerowego, nie była zwyczajna zakonnica, ale matka Angela, którą inni nazywają matką przełożoną. Ma słodką twarz ukochanej babci, tak, ale też stalową determinację Terminatora. Oczywiście mam na myśli dobrego Terminatora z drugiego filmu cyklu. Choć benedyktynki zwykle noszą szare albo czarne habity, tutejsze zakonnice ubierają się na biało, ponieważ należą do dwukiotae zreformowanego zakonu wcześniej zreformowanego zakonu zreformowanych benedyktynek, choć nie chcą, żeby kojarzyć je z regułami trapistów czy cystersów. Nie musicie wiedzieć, co to znaczy. Sam Bóg wciąż próbuje to rozgryźć. Istota reformy jest taka, że siostry od św. Bartka są bardziej ortodoksyjne niż współczesne zakonnice, które chyba uważają się za pracownice socjalne z wyjątkiem tego, że nie chodzą na randki. Modlą się
po łacinie, nie jedzą mięsa w piątki, a miażdżącym spojrzeniem mogłyby uciszyć głos i gitarę każdego śpiewaka folkowego, który ośmieliłby się zagrać powszechnie akceptowaną melodię w czasie mszy. Matka Angela mówi, że ona i jej siostry odwołują się do pierwszych trzydziestu lat ubiegłego wieku, kiedy Kościół świecie wierzył w swoją ponadczasowość i kiedy „biskupi nie byli szaleni". Chociaż urodziła się w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym i nie miała okazji poznać podziwianej epoki, mówi, że wolałaby żyć w latach trzydziestych niż w wieku Internetu i szokujących programów nadawanych via satelita. Trochę rozumiem jej stanowisko. W owych czasach nie było broni jądrowej ani zorganizowanych terrorystów skorych do wysadzania w powietrze kobiet i dzieci, a poza tym człowiek wszędzie mógł kupić gumę do żucia black jack, i to za nie więcej niż pięć centów paczka. Ten kawałek o gumie pochodzi z jakiejś powieści. Wiele się nauczyłem z powieści. Niektóre informacje są nawet prawdziwe. Siadając na drugim krześle, matka Angela powiedziała: — Kolejna bezsenna noc, Oddzie Thomasie? Z poprzednich rozmów wiedziała, że obecnie nie sypiam tak dobrze jak kiedyś. Sen niesie spokój, a ja jeszcze nie zasłużyłem na spokój. — Nie mogłem pójść do łóżka przed opadem śniegu — odparłem. — Chciałem zobaczyć, jak świat robi się biały. — Śnieżyca jeszcze się nie rozszalała. Ale czekanie na nią w piwnicy jest co najmniej dziwne. — Tak, matko. Ma jeden taki śliczny uśmiech i umie uśmiechać się przez długi czas w cierpliwym oczekiwaniu. Wierz mi, miecz wiszący nad twoją głową byłby marnym instrumentem przesłuchania w porównaniu z tym wyrozumiałym uśmiechem. Po milczeniu, które było próbą woli, powiedziałem: — Matko, ma matka taką minę, jakby myślała, że coś ukrywam. — Ukrywasz coś, Odd? — Nie, matko. — Wskazałem komputer. — Sprawdzałem tylko systemy mechaniczne szkoły. — Rozumiem. Zastępujesz brata Timothy'ego? Czyżby został skierowany na przymusowe leczenie z uzależnienia od kit katów? — Po prostu lubię uczyć się nowych rzeczy... aby być użytecznym. — Twoje śniadaniowe naleśniki w każdy weekend są większym darem, niż kiedykolwiek przyniósł do opactwa którykolwiek z gości — Nikt nie robi bardziej puszystych naleśników. Jej oczy miały ten sam wesoły niebieski odcień co barwinki na serwisie stołowym Royal Doulton, który miała moja matka i którego elementami od czasu do czasu rzucała w ściany lub we mnie. — Musiałeś mieć sporo wiernych klientów w restauracji, gdzie pracowałeś. — Byłem gwiazdą z łopatką. Uśmiechnęła się do mnie. Uśmiechnęła się i czekała. — W tę niedzielę usmażę placki ziemniaczane. Nigdy nie próbowała matka moich placków. Uśmiechając się, muskała palcem złożony z paciorków łańcuch pektorału. - Rzecz w tym, że miałem zły sen o eksplozji bojlera. — Sen o eksplozji bojlera? — Zgadza się. — Prawdziwy koszmar, czyż nie? — Wciąż jestem niespokojny. — Czy eksplodował jeden z naszych bojlerów? — Możliwe. We śnie miejsce nie było wyraźne. Wie matka, jakie są sny. Błysk rozjaśnił jej barwnikowe oko. — W tym śnie widziałeś płonące zakonnice, biegające z wrzaskiem po śnieżnej nocy? — Nie, matko. Wielkie nieba, nie. Tylko eksplodujący bojler. — Czy widziałeś kalekie dzieci próbujące uciekać od okien pełnych płomieni? Spróbowałem milczenia z własnym uśmiechem. — Czy twoje koszmary zawsze mają taką ubogą akcję, Oddie? — Nie zawsze, matko. — Od czasu do czasu śni mi się Frankenstein z filmu, który oglądałam w dzieciństwie. W moim śnie jest starożytny wiatrak ze spróchniałymi, połamanymi skrzydłami, które poskrzypują, obracając się w czasie burzy. Wściekłość deszczu, błyskawice rozdzierające niebo, skaczące cienie, schody z zimnego kamienia, drzwi ukryte w bibliotekach, oświetlone świecami tajemne przejścia, dziwaczne maszyny ze złoconymi żyroskopami, trzeszczące łuki elektryczności, obłąkany garbus z oczami jak latarnie,
potwór skradający się tuż za moimi plecami i naukowiec w białym laboratoryjnym kitlu niosący własną odciętą głowę. Uśmiechnęła się do mnie. — Tylko eksplodujący bojler — powiedziałem. - Bóg ma wiele powodów, żeby cię kochać, Oddie, ale z pewnością kocha cię, bo jesteś takim niedoświadczonym nieumiejętnym kłamcą. — Zdarzało mi się łgać — zapewniłem. — Twierdzenie, że łgałeś, jest największym łgarstwem, jakie powiedziałeś. — W szkole zakonnic musiała być matka przewodniczącą kółka dyskusyjnego. — Przyznaj się, młody człowieku. Nie śniłeś o eksplodującym bojlerze. Zmartwiło cię coś innego. Wzruszyłem ramionami. — Zaglądałeś do pokoi dzieci. Wiedziała, że widzę zwlekających zmarłych. Ale nie powiedziałem ani jej, ani opatowi Bernardowi o bodachach. Ponieważ te spragnione krwi duchy ściągają do wydarzeń z wysoką liczbą ofiar, nie spodziewałem się spotkać ich w miejscu tak odległym jak to. Miasta, duże i małe, są ich w miejscu tak odległym jak to. Miasta, duże i małe, są ich naturalnym terenem łowieckim. Poza tym ci, którzy akceptują moje twierdzenie, że widuję zmarłych, są mniej skłonni mi wierzyć, gdy na wczesnym etapie znajomości zaczynam mówić również o cienistych demonach, które rozkoszują się scenami śmierci i zniszczenia. Właściciela jednej małpy można uważać za uroczego eks-centryka. Ale człowiek, który urządził w domu małpiarnię i ma dziesiątki paplających szympansów, które harcują po pokojach, zostanie uznany za niepoczytalnego przez speców od zdrowia psychicznego. Postanowiłem jednak zrzucić z siebie brzemię, ponieważ matka Angela umie słuchać i ma ucho wyczulone na nieszczere nuty. Dwoje czułych uszu. Może barbet okalający jej twarz służy jako urządzenie skupiające dźwięk, pozwalające wykryć więcej niuansów w mowie innych, niż słyszymy my bez barbetów. Nie twierdzą, że zakonnice mają smykałkę techniczną jak Q, genialny wynalazca, który w filmach zaopatruje Jamesa Bonda w supergadżety. To teoria, jakiej nie odrzucę od ręki, ale niczego nie mogę udowodnić. Wierząc w dobrą wolę matki Angeli i umiejętność wykrywania kitu dzięki barbetowi, powiedziałem jej o bodachach. Słuchała uważnie z niewzruszonym wyrazem twarzy, niczym nie zdradzając, czy ma mnie za wariata. Dzięki sile osobowości matka Angela potrafi zmusić człowieka do spoglądania jej w oczy. Może kilku obdarzonych nadzwyczaj silną wolą ludzi zdoła odwrócić spojrzenie, gdy raz zewrze się z nimi wzrokiem, ja jednak do nich nie należę. Gdy powiedziałem jej wszystko o bodachach, czułem się zamarynowany w barwinkach. z Kiedy skończyłem, wpatrywała się we mnie w milczeniu z nieodgadniona miną. Gdy doszedłem do wniosku, że postanowiła modlić się o moją poczytalność, przyjęła za prawdę wszystkie moje rewelacje, mówiąc: — Co trzeba zrobić? — Nie wiem. — To odpowiedź wielce niezadowalająca. — Wielce — zgodziłem się. — Rzecz w tym, że bodachy pokazały się zaledwie pół godziny temu. Widziałem je za krótko, żeby odgadnąć, co je tu ściągnęło. Ukryte w obszernych rękawach dłonie zacisnęły się w różowe pięści z białymi knykciami. — Coś złego spotka dzieci. — Niekoniecznie wszystkie. Może kilkoro. I może nie tylko dzieci. — Ile czasu mamy do... niewiadomego? — Zwykle zjawiają się dzień, dwa przed wypadkiem. Aby napawać się widokiem tych, którzy... — Nie chciałem kończyć. Matka Angela zrobiła to za mnie: — Niebawem umrą. — Jeśli w grę wchodzi morderca, czynnik ludzki zamiast powiedzmy, eksplodującego bojlera, czasami są w równej mierze zafascynowane nim co potencjalnymi ofiarami. — Nie mamy tutaj morderców — zaznaczyła matka Angela. — Co naprawdę wiemy o Rodionie Romanovichu? — O Rosjaninie z domu gościnnego? — Patrzy spode łba. — Czasami ja też.
— Tak, matko, ale to niepokojący rodzaj spoglądania, a matka jest zakonnicą. — A on duchowym pielgrzymem. — Mamy dowód, że matka jest zakonnicą, natomiast w przypadku Romanovicha tylko jego słowo. — Widziałeś przy nim bodachy? — Jeszcze nie. Ściągnęła brwi, bliska patrzenia wilkiem, i powiedziała: — Był dla nas życzliwy tu w szkole. — O nic nie oskarżam pana Romanovicha. Jestem tylko zaciekawiony. — Po chwalbach porozmawiam z opatem Bernardem o potrzebie zachowania czujności. Chwalba to poranna modlitwa, druga z siedmiu godzin kanonicznych, których codziennie przestrzegają mnisi. W opactwie Świętego Bartłomieja chwalba odbywa się zaraz po jutrzni — śpiewaniu hymnów i czytaniu lekcji — która zaczyna się kwadrans przed szóstą rano. Trwa nie dłużej niż do wpół do siódmej. Wyłączyłem komputer i wstałem. — Idę się rozejrzeć. W chmurze białego habitu matka Angela podniosła się z krzesła. - Jeśli jutro ma dojść do kryzysu, lepiej się prześpię. Ale w nagłym wypadku nie wahaj się mnie budzić, dzwoniąc na komórkę o każdej porze. Uśmiechnąłem się i pokręciłem głową. — O co chodzi? — zapytała. - Świat się kręci i świat się zmienia. Zakonnice z telefonami komórkowymi. - Łatwo się z tym pogodzić. Łatwiej niż z filozofią kucharza, który widzi zmarłych. Prawda. Przypuszczam, że moim odpowiednikiem mogłaby być latająca zakonnica z tego starego serialu. — W moim klasztorze nie pozwalam zakonnicom latać. Potrafią być niepoważne i w czasie nocnego lotu rozbijałyby okna. ROZDZIAŁ 5 Gdy wróciłem z pokoju komputerowego, bodachy nie plątały się po korytarzach pierwszego piętra. Może zgromadziły się przy łóżkach innych dzieci, choć nie sądzę. Miejsce wydawało się czyste. Być może przebywały na drugim piętrze, gdzie spały nieświadome niczego zakonnice. One też mogły być skazane na śmierć w wybuchu. Nie mogłem wejść bez zaproszenia na drugie piętro, chyba że w nagłym wypadku. Wyszedłem ze szkoły, znowu w noc. Łąka, okoliczne lasy i położone wyżej opactwo wciąż czekały na biel śniegu. Nie zobaczyłem wydętego nieba brzemiennego burzą, bo góry były równie ciemne jak niebiosa i nic się nie odbijało na spodniej stronie chmur. Boo mnie porzucił. Chociaż lubi moje towarzystwo, nie jestem jego panem. On nie ma tutaj pana. Jest niezależny i ma własny rozkład dnia. Niepewny, dokąd iść ani czy szukać kolejnej wskazówki, która pomogłaby mi wyjaśnić przyczynę obecności bodachów, przemierzyłem frontowy dziedziniec szkoły, zmierzając ku opactwu. Temperatura krwi i kości spadła z przybyciem bodachów, ale złe duchy i grudniowe powietrze, razem wzięte, nie mogły wytłumaczyć przejmującego ziąbu, który mnie przenikał. Prawdziwym źródłem zimna mogło być zrozumienie, że naszym jedynym wyborem jest stos albo stos, że żyjemy i oddychamy, aby zostać strawieni przez ogień lub ogień, nie tylko teraz i w opactwie Świętego Bartłomieja, ale zawsze i wszędzie. Strawieni łub oczyszczeni przez ogień. Ziemia zadudniła i zatrzęsła się pod nogami, i wysoka trawa zadrżała, choć jeszcze nie zerwał się wiatr. Mimo że dźwięk był cichy, a ruch tak delikatny, że najpewniej nie zbudził nawet jednego mnicha, instynkt podsunął: trzęsienie ziemi. Podejrzewałem jednak, że to brat John może być odpowiedzialny za łagodne wstrząsy. Z łąki wzniosła się woń ozonu. Wykryłem ten sam zapach wcześniej, na krużgankach domu gościnnego, gdy mijałem posąg świętego Bartłomieja z dynią na wyciągniętej ręce. Kiedy po półminucie ziemia przestała dudnić, zdałem sobie sprawę, że główną przyczyną pożaru i katastrofy nie musi być zbiornik z propanem i bojlery, które ogrzewają nasze budynki. Należało wziąć pod rozwagę brata Johna, który pracował w swojej podziemnej kryjówce, badając strukturę rzeczywistości. Pobiegłem do opactwa, mijając kwatery nowicjuszy, i na południe pod biurem opata. Prywatne kwatery opata Bernarda mieściły się nad biurem, na pierwszym piętrze. Niewielka kapliczka na drugim zapewniała mu miejsce na prywatne modlitwy. Nikłe światło pełgało po ściętych skośnie skrajach zimnych szyb.
Za dwadzieścia piec pierwsza w nocy opat raczej chrapał, niż się modlił. Drżąca bladość na szlifowanych skrajach musiała pochodzić z lampki wotywnej, jednej mrugającej świecy. Skręciłem za południowo-wschodni róg opactwa i ruszyłem na zachód, obok ostatnich pokoi nowicjatu, obok kapitularza i kuchni. Przed refektarzem znajdowały się prowadzące w dół kamienne schody. U stóp schodów samotna żarówka oświetlała brązowe drzwi. Na odlanej z brązu płycie nad wejściem widniały łacińskie słowa: LIBERA NOS A MALO. Zbaw nas ode złego. Mój klucz uniwersalny otworzył potężny zamek. Obracając się bezgłośnie na zawiasach kulkowych, drzwi odchyliły się do wewnątrz; półtonowy ciężar był wyważony tak idealnie, że mógłbym wprawić go w ruch jednym palcem. Za drzwiami biegł kamienny korytarz skąpany w niebieskim świetle. Brązowa płyta zatrzasnęła się za mną, gdy szedłem do drugich drzwi z wykończonej na mat nierdzewnej stali. Na tej nieodbijąjącej światła powierzchni jaśniały polerowane litery ułożone w trzy łacińskie słowa: LUMIN DE LUMINE. Światłość ze światłości. Szeroka stalowa ościeżnica otaczała tę onieśmielającą barierę. W ościeżnicy niczym intarsja tkwił dwudziestocalowy ekran plazmowy. Rozjaśnił się po dotknięciu. Przycisnąłem do niego rękę. Nie widziałem ani nie czułem skanera odczytującego moje odciski palców, ale zostałem zidentyfikowany i zaakceptowany. Drzwi rozsunęły się z pneumatycznym sykiem. Brat John mówi, że syk nie jest nieodłącznym elementem mechanizmu obsługującego drzwi. Mogłyby otwierać się bezgłośnie. Dołączył syk, żeby mu przypominał, iż w każdym ludzkim przedsięwzięciu, niezależnie od czystości zamiarów, kryje się wąż. Za stalowymi drzwiami czekała komora o powierzchni może pięciu metrów kwadratowych, która pirzpominała wnętrze gładkiego, woskowożółtego, porcelanowego naczynia. Wszedłem i stanąłem, czując się jak samotne nasionko w wydrążonej, wypolerowanej w środku tykwie. Kiedy drugi skłaniający do zastanowienia syk sprawił, że się obejrzałem, nie dostrzegłem śladu drzwi. Maślane światło promieniowało ze ścian i, jak w czasie poprzedniej wizyty, poczułem się, jakbym wstąpił do królestwa snu. Jednocześnie doświadczałem stanu oderwania od świata i podwyższonego odbioru rzeczywistości. Światło w ścianach przygasło. Otoczyła mnie ciemność. Choć komora niewątpliwie była windą, która zwiozła mnie poziom albo dwa niżej, nie czułem ruchu. Maszyneria pracowała bezszelestnie. Prostokąt czerwonego światła rozproszył ciemności, gdy drzwi otworzyły się z sykiem. W przedpokoju znajdowało się troje drzwi z matowej stali. Te na prawo i na lewo ode mnie niczym się nie wyróżniały. Nie miały widocznych zaników, a ja nigdy nie zostałem za nie zaproszony. Na trzecich drzwiach, wprost przede mną, widniały polerowane litery: PER OMNIA SAECULA SAECULORUM. Na wieki wieków. W czerwonym świetle matowa stal połyskiwała łagodnie jak dogasający żar. Polerowane litery płonęły. Bez syku drzwi „Na wieki wieków" przesunęły się w bok, jakby zapraszając mnie do wieczności. Wszedłem do okrągłej komory o średnicy dziewięciu metrów. Pośrodku stały cztery fotele z wysokimi oparciami, a przy każdym z nich lampa. Obecnie tylko z dwóch płynęło światło. Tutaj siedział brat John w tunice i szkaplerzu, z kapturem zsuniętym z głowy. Zanim został zakonnikiem, był słynnym Johnem Heinemanem. Magazyn „Time" nazwał go najgenialniejszym fizykiem obecnej połowy stulecia, ale coraz bardziej udręczonym człowiekiem" i przedstawił, jako dodatek do głównego artykułu, analizę „życiowej decyzji" Heinemana. Autorem dodatku był popularny psycholog, gospodarz cieszącego się dużą oglądalnością programu telewizyjnego, w którym rozwiązywał problemy takich znękanych osób, jak matki kleptomania i bulimiczne córki należące do gangów motocyklowych. "New York Times" nazwał Johna Heinemana „zagadką owianą tajemnicą ukrytą wewnątrz enigmy". Dwa dni później w krótkim sprostowaniu gazeta odnotowała, że ten pamiętny opis należy przypisać nie aktorce Cameron Diaz po spotkaniu z Heinemanem, ale Winstonowi Churchillowi, który w ten sposób scharakteryzował Rosję w roku 1939. W artykule zatytułowanym Najgłupsze sławy roku „Entertainment Weekly" nazwał go "nawiedzonym kretynem" i „beznadziejnym ćwokiem, który nie odróżnia Eminema od Oprah". „National Enquirer" obiecał dostarczyć dowód, że Heine-man ma romans z Katie Couric, prezenterką programu porannego, podczas gdy „ Weekly World News" doniósł, że Heine-man spotyka się z
księżną Di, która wbrew powszechnej opinii wcale nie umarła. W zepsutym duchu znacznej części współczesnej nauki różne mądre czasopisma kwestionowały jego badania i teorie, jego prawo do publikowania wyników badań i teorii, nawet prawo do przeprowadzania takich badań i wysnuwania takich teorii, jego pobudki, poczytalność i nieprzyzwoicie wielkie bogactwo. Gdyby patenty uzyskane w wyniku badań nie uczyniły go poczwórnym miliarderem, większość gazet nie interesowałaby się jego osobą. Bogactwo to władza, a władza jest jedyną rzeczą, o jaką dba współczesna kultura. Gdyby wydał po cichu całą tę fortunę bez podawania komunikatów prasowych i bez udzielania wywiadów, nie byliby na niego wściekli. Nie tylko gwiazdy popu i krytycy filmowi żyją swoją władzą, to samo odnosi się do reporterów. Gdyby przeznaczył pieniądze na szacowny uniwersytet, nie zostałby znienawidzony. Większość uniwersytetów przestała być świątyniami wiedzy i stała się świątyniami władzy, i jej oddają cześć prawdziwi przedstawiciele nowego pokolenia. Gdyby w pewnym momencie został przyłapany z nieletnią dziwką albo przyjęty do kliniki z uzależnieniem od kokainy tak chronicznym, że przegniły przegrody nosowe, puszczono by to w niepamięć; cieszyłby się podziwem prasy. W naszej epoce brak umiaru i autodestrukcja, a nie poświęcenia, są podstawami nowych heroicznych mitów. John Heineman spędził lata w klasztornym odosobnieniu, najpierw w jakiejś innej pustelni, potem tutaj, w swojej podziemnej kryjówce, nie zamieniając z nikim słowa. Jego medytacje miały inny charakter niż te, jakim oddawali się zakonnicy, choć niekoniecznie były mniej nabożne. Przeciąłem cienisty pas plaży wokół mebli. Podłoga była kamienna. Pod fotelami leżał dywan w kolorze wina. Barwione żarówki i klosze z materiału w kolorze umbry cedziły światło o barwie scukrzonego miodu. Brat John był wysoki i smukły, ale barczysty. Ręce — w tej chwili spoczywające na podłokietnikach fotela — miał duże, z grubymi nadgarstkami. Choć z chudą sylwetką bardziej harmonizowałoby pociągłe oblicze, twarz miał okrągłą. Światło lampy kierowało ostry, szpiczasty cień nosa w stronę lewego ucha, jakby twarz była zegarem słonecznym, nos gnomonem, a lewe ucho symbolem godziny dziewiątej. Zakładając, że druga zapalona lampa ma być moim przewodnikiem, usiadłem w fotelu naprzeciwko niego. Oczy miał fiołkowe, nakryte ciężkimi powiekami, a spojrzenie pewne jak u zaprawionego w boju strzelca wyborowego, i Milczałem, domyślając się, że jest pogrążony w medytacjach i nie życzy sobie, żeby mu przeszkadzano. Mnisi ze Świętego Bartłomieja są zachęcani do zachowywania milczenia przez cały czas, z wyjątkiem przewidzianych okresów towarzyskich. Milczenie w ciągu dnia, zwane ciszą mniejszą, zaczyna się po śniadaniu i trwa do wieczornej pory rekreacji. W czasie ciszy mniejszej bracia rozmawiają tylko wtedy, gdy wymaga tego praca na rzecz klasztoru. Cisza po komplecie — wieczornej modlitwie — zwana jest Większą. W opactwie Świętego Bartłomieja trwa do śniadania. Nie chciałem przynaglać brata Johna do rozmowy. Wiedział, że o tej porze nie odwiedziłbym go bez wyraźnej przyczyny, ale decyzja o przerwaniu milczenia należała do niego. Czekając, rozglądałem się po wnętrzu. Ponieważ światło było przygaszone i ograniczone do środka pomieszczenia, nie mogłem zobaczyć ściany otaczającej koliste pomieszczenie. Ciemne lśnienie sugerowało wypolerowaną powierzchnię i podejrzewałem, że może być szklana, a za nią rozlewa się tajemnicza czerń. Ponieważ przebywaliśmy w podziemiu, żaden górski pejzaż nie czekał na odsłonięcie. Stykające się tafle grubego zakrzywionego szkła, wysokie na prawie trzy metry, sugerowały akwarium. Ale jeśli otaczało nas akwarium, nic, co w nim żyło, nie ukazało się w mojej obecności. Nie przemknął żaden blady kształt. Żaden mieszkaniec z rozdziawionym pyskiem i nieruchomym spojrzeniem nie przepłynął po drugiej stronie ściany akwarium, żeby zerknąć na mnie ze swojego pozbawionego powietrza świata. Będąc imponującą postacią w każdych okolicznościach, brat John przywodził mi na myśl kapitana Nemo na mostku „Nautilusa", co uważałem za nietrafne porównanie. Nemo był potężnym człowiekiem i geniuszem, ale miał nierówno pod sufitem. Brat John jest równie zdrowy psychicznie jak ja. Zrozumcie to jak chcecie. Po kolejnej minucie milczenia najwyraźniej doszedł do końca wątku myśli, którego nie chciał przerywać. Przeniósł spojrzenie fiołkowych oczu z jakiegoś dalekiego pejzażu na mnie i głębokim szorstkim głosem powiedział: — Poczęstuj się herbatnikiem.
ROZDZIAŁ 6 W okrągłym pokoju, w karmelowym świetle, obok każdego fotela stał stolik. Na stoliku obok mojego fotela leżał czerwony talerz z pieguskami. Brat John sam je wypieka. Są cudowne. I Wziąłem herbatnik. Był ciepły. Od czasu, gdy otworzyłem brązowe drzwi kluczem uniwersalnym, do wejścia do tego pokoju nie minęły nawet dwie minuty. Wątpiłem, czy brat John sam przyniósł herbatniki. Naprawdę był zagubiony w myślach. Byliśmy sami w pokoju. Nie słyszałem oddalających się kroków, gdy wszedłem. - Przepyszne — powiedziałem, gdy przełknąłem kawałek pieguska. - W dzieciństwie chciałem zostać piekarzem -— powie-dział. — Świat potrzebuje dobrych piekarzy, bracie Johnie. Nie mogłem przestać myśleć na czas dość długi, żeby zostać piekarzem. - Przestać myśleć o czym? — O wszechświecie. Materii rzeczywistości. Strukturze. — Rozumiem — powiedziałem, choć nie rozumiałem. — Rozumiałem strukturę subatomową w wieku sześciu lat. — W wieku sześciu lat zbudowałem całkiem fajny fort z klocków lego. Baszty, wieżyczki, blanki i tak dalej. Twarz mu pojaśniała. — Kiedy byłem mały, użyłem czterdziestu siedmiu zestawów lego do zbudowania prymitywnego modelu piany kwantowej. — Przykro mi, bracie Johnie. Nie mam pojęcia, co to jest piana kwantowa. — Żeby to pojąć, musisz wyobrazić sobie bardzo mały pejzaż, wielkości jednej dziesięciomiliardowej milionowej części metra, istniejący tylko w punkciku czasu, który jest jedną milionową miliardowej miliardowej sekundy. — Muszę sobie sprawić lepszy zegarek. — Ten krajobraz, o którym mówię, znajduje się dziesięć do potęgi dwudziestej poniżej poziomu protonu, gdzie nie ma prawa ani lewa, góry ani dołu, wcześniej ani później. — Czterdzieści siedem zestawów lego musiało sporo kosztować. — Rodzice bardzo mi pomagali. — Moi nie. Musiałem odejść z domu w wieku szesnastu lat i podjąć pracę jako kucharz, żeby się utrzymać. — Robisz wyjątkowe naleśniki, Oddzie Thomasie. W przeciwieństwie do piany kwantowej wszyscy wiedzą, co to są naleśniki. Po utworzeniu funduszu charytatywnego w wysokości czterech miliardów dolarów, posiadanego i zarządzanego przez Kościół, John Heineman zniknął. Media tropiły go wytrwale przez lata, lecz bez powodzenia. Spekulowano, że udał się w odludne miejsce z zamiarem wstąpienia do klasztoru, co było prawdą. Niektórzy zakonnicy zostają księżmi, ale inni nie. Choć szyscy są braćmi, niektórych zwie się ojcami, księża mogą odprawiać mszę i święte obrzędy, czego nie wolno robić niewyświęconym braciom, choć poza tym uważają się za równych. Brat John jest mnichem, ale nie księdzem. Cierpliwości. Organizacja życia zakonnego jest trudniejsza do zrozumienia niż przepis na naleśniki, ale nie rozwala mózgu jak piana kwantowa. Ci mnisi składają śluby ubóstwa, czystości, posłuszeństwa i stałości. Niektórzy zrzekają się skromnego majątku, inni rezygnują z popłatnego zawodu i kariery. Można śmiało powiedzieć, że tylko brat John odwrócił się plecami do czterech miliardów dolarów. Zgodnie z życzeniem Johna Heinemana Kościół zużył część tych pieniędzy na przebudowę dawnego opactwa w szkołę i dom dla tych, którzy byli fizycznie i umysłowo upośledzeni i zostali porzuceni przez rodziny. Były to dzieci, które inaczej gniłyby w wyzutych z miłości zakładach publicznych albo zostałyby po cichu poddane eutanazji przez samozwańcze „anioły śmierci" w systemie opieki zdrowotnej. W tę grudniową noc rozgrzało mnie przebywanie w towarzystwie człowieka miary brata Johna, u którego współczucie szło w parze z geniuszem. Mówiąc szczerze, herbatniki przyczyniły się znacząco do poprawy mojego nastroju. Zbudowano również nowe opactwo wraz z szeregiem podziemnych pomieszczeń zaprojektowanych przez brata Johna i wyposażonych zgodnie z jego życzeniami. Nikt nie nazywał tego podziemnego kompleksu laborato-pum. O ile się orientowałem, faktycznie nie było to laborato-ium, ale obiekt jedyny w swoim rodzaju, którego projekt mógł się zrodzić tylko w umyśle genialnego fizyka i którego
przeznaczenie otaczała tajemnica. Bracia, ci nieliczni, którzy tu przychodzili, zwali te pomieszczenia Kryjówką Johna, używając średniowiecznego słowa mew. Słowo to oznacza również klatkę, w której trzymano sokoły myśliwskie w czasie zmiany upierzenia, a także znaczy „pierzyć się". Inni nazywali te piwniczne kwatery kokonem i zachodzili w głowę, kiedy wykluje się motyl. Takie komentarze sugerowały, że brat John może stać się kimś innym, niż jest, kimś większym. Ponieważ byłem gościem, nie mnichem, nie mogłem wydobyć od braci niczego więcej. Chronili brata Johna i jego prywatność. Znałem prawdziwą tożsamość brata Johna tylko dlatego, że sam mi ją zdradził. Nie zaprzysiągł mnie do dochowania tajemnicy. Powiedział tylko: „Wiem, że mnie nie sprzedasz, Oddzie Thomasie. Twoja dyskrecja i lojalność są zapisane Choć nie miałem pojęcia, co przez to rozumie, nie próbowałem uzyskać wyjaśnienia. Mówił wiele rzeczy, których nie w pełni rozumiałem. Nie chciałem, żeby nasze rozmowy stały się werbalną sonatą, do której ja wnosiłbym wkład tylko w postaci rytmicznie wtrącanego: „Co jak? Co jak? Co jak?" Nie zdradziłem mu swojej tajemnicy. Nie wiem dlaczego. Może po prostu wolę, żeby pewni ludzie, których podziwiam, nie mieli powodu uważać mnie za odmieńca. Bracia traktowali go z szacunkiem graniczącym z czcią. Wyczuwałem w nich również ślad strachu. Może się myliłem. Nie uważałem go za przerażającego. Nie wyczuwałem w nim zagrożenia. Czasami jednak widziałem, że sam się czegoś boi. Opat Bernard nie nazywa tego miejsca Kryjówką Johna, jak inni zakonnicy. Nazywa je adytonem. Adyton to kolejne stare słowo, które oznacza „najświętszą część miejsca kultu, do której mają dostęp tylko kapłani, sanktuarium świątyni". Opat jest pogodnym człowiekiem, ale słowa adyton nigdy nie mówi z uśmiechem. Te trzy sylaby padają z jego ust zawsze w pomruku lub szeptem, poważnie, a jego oczy wyrażają pragnienie, zdumienie i może lęk. Dlaczego brat John zamienił sławę i dostatnie życie w świeckim świecie na klasztorne ubóstwo? Powiedział tylko, że badania nad strukturą rzeczywistości, a tym zajmuje się i dyscyplina fizyki zwana mechaniką kwantową, doprowadziły go do odkrycia, które nauczyło go pokory. „Nauczyło pokory i wystraszyło", tak to ujął. Teraz, gdy zjadłem pieguska, zapytał: — Co cię sprowadza o tej porze, w czasie większej ciszy? - Wiem, że czuwa brat przez większą część nocy. — Sypiam coraz krócej, nie mogę wyłączyć umysłu. Sam okresowo cierpię na bezsenność, więc powiedziałem: — W niektóre noce mam wrażenie, że mój mózg jest czyimś telewizorem i że ten ktoś bez przerwy skacze po kanałach. — A kiedy przysypiam, zdarza się to często o niedogodnej porze. Bywa, że pomijam jedną czy dwie godziny kanoniczne, czasami chwalbę i jutrznię, czasami sekstę albo kompletę. Opuściłem nawet mszę, drzemiąc w tym fotelu. Opat jest wyrozumiały. Przeor jest zbyt pobłażliwy, udziela mi roz- grzeszenia i nie wyznacza surowej pokuty, — Darzy brata wielkim szacunkiem. — To jak siedzenie na plaży. — To znaczy? — zapytałem, zgrabnie unikając „Co jak?". — Tutaj, w cichych godzinach po północy. Jak siedzenie na plaży. Noc toczy się, łamie i wyrzuca to, co utraciliśmy, niczym szczątki tego czy innego okrętu. - Pewnie to prawda — powiedziałem, bo naprawdę sądziłem, że rozumiem jego nastrój, jeśli nie w pełni znaczenie słów. — Bezustannie badamy szczątki wraku w falach przyboju, jakbyśmy mogli znów poskładać przeszłość, ale tylko się zadręczamy. To stwierdzenie miało pazur. Sam poczułem jego ukłucie. — Bracie Johnie, mam dziwne pytanie. — Oczywiście — odparł, komentując tajemny charakter mojej ciekawości albo moje imię. — Może to prymitywne pytanie, ale pytam nie bez powodu. Czy istnieje choćby cień możliwości, że praca brata tutaj może... spowodować wybuch albo coś podobnego? Pochylił głowę, podniósł rękę z podłokietnika i pogładził się po brodzie, najwyraźniej rozważając moje słowa. Choć byłem wdzięczny, że chce mi udzielić dobrze przemyślanej odpowiedzi, byłbym szczęśliwszy, gdyby bez waha-
bie powiedziała: "Absolutnie nie ma szans, wykluczone, to absurd". Bral John kontynuował długą tradycję uczonych mnichów i księży. Kościół stworzył koncepcje wszechświata i wprowa- dził pierwszą z nich w dwunastym wieku. Roger Bacon, franciszkanin, był zapewne największym matematykiem trzynastego stulecia, Biskup Robert Grosseteste jako pierwszy zapisał kroki niezbędne do przeprowadzenia eksperymentu naukowego. Jezuici zbudowali pierwsze teleskopy zwierciadlane, mikroskopy, barometry, pierwsi obliczyli stałą grawitacyjną, pierwsi zmierzyli wysokość gór na Księżycu, pierwsi opracowali dokładną metodę obliczania orbity planet, pierwsi opracowali i opublikowali spójny opis teorii atomowej. O ile wiedziałem, na przestrzeni stuleci żaden z tych facetów nie wysadził przez przypadek klasztoru. Oczywiście, nie wiem wszystkiego. Biorąc pod uwagę ogrom wiedzy, jaką obejmują praktycznie niezliczone dyscypliny intelektualne, bliższe prawdzie jest stwierdzenie, że nie wiem niczego. Może uczeni mnisi od czasu do czasu rozwalali klasztory na kawałki. Ale jestem pewien, że nigdy nie zrobili tego umyślnie. Nie mogłem wyobrazić sobie brata Johna, filantropa i ciast-karza, w dziwacznie oświetlonym laboratorium, bełkoczącego jak szalony naukowiec i knującego zagładę świata. Chociaż genialny, był człowiekiem, mogłem więc bez trudu zobaczyć, jak z trwogą podnosi głowę znad eksperymentu i mówi „O kurczę" tuż przed nieumyślną przemianą opactwa w kałużę nanobrei. — Coś — powiedział w końcu. — Słucham? Podniósł głowę, żeby znów na mnie spojrzeć. - Tak, może coś.. - Coś, proszę brata? - Tak. Pytałeś, czy istnieje możliwość, że moja praca może spowodować wybuch albo coś podobnego. Nie widzę możliwości, żeby mogła coś wysadzić. Nie sama praca. — Aha. Ale może się stać coś innego. - Może tak, prawdopodobnie nie. Coś. - Ale może tak. Na przykład? — Cokolwiek. — Jakie cokolwiek? - Wszystko, co tylko można sobie wyobrazić. — Słucham? — Poczęstuj się herbatnikiem - Wszystko, co można sobie wyobrazić? - Tak. To prawda. Wyobraźnia nie zna granic. — Więc coś może się nie udać? — „Może" nie znaczy, że się nie uda. Może się wydarzyć każda straszna, katastrofalna rzecz, ale prawdopodobnie nic się nie stanie. — Prawdopodobnie? — Prawdopodobieństwo jest ważnym czynnikiem, Oddzie Thomasie. Naczynie krwionośne może pęknąć w twoim mózgu, uśmiercając cię za chwilę. Natychmiast pożałowałem, że nie wziąłem drugiego herbatnika. Uśmiechnął się. Spojrzał na zegarek. Spojrzał na mnie. Wzruszył ramionami. — Widzisz? Prawdopodobieństwo było niewielkie. — Załóżmy, że stało się coś, co mogło się stać — to czy spowodowało straszną śmierć wielu ludzi? — Straszną? — Tak, proszę brata. Straszną. — To subiektywny osąd. To, co jest straszne dla jednej osoby, nie musi być równie straszne dla innej. — Miażdżone kości, pękające serca, eksplodujące głowy, płonące ciała, krew, ból, wrzaski — taki rodzaj strasznego. — Może tak, prawdopodobnie nie. — Znowu. — Bardziej możliwe, że po prostu przestaną istnieć. — To śmierć. — Nie, to różnica. Śmierć zostawia trupa. Sięgałem po pieguska. Cofnąłem rękę, nie biorąc herbatnika z talerza. — Przeraża mnie brat. Czapla błękitna zdumiewa, gdy ujawnia swoją prawdziwą wysokość, prostując długie patykowate nogi; podobnie brat John okazał się jeszcze wyższy, niż pamiętałem, gdy wstał z fotela. - Sam strasznie się bałem, potwornie, parę lat temu. Nauczysz się z tym żyć. Podnosząc się, powiedziałem: — Bracie Johnie... niezależnie od charakteru pracy jest brat pewien, że powinien się nią zajmować? — Bóg dał mi rozum. Używanie go jest moim świętym Obowiązkiem. Jego słowa wzbudziły we mnie oddźwięk. Kiedy duch osoby, która została zamordowana, przychodzi do mnie po sprawiedliwość, zawsze czuję się w obowiązku pomóc biedakowi.
Różnica jest taka, że ja polegam na rozumie i na czymś, co można nazwać szóstym zmysłem, podczas gdy brat John w swoich badaniach posługuje się wyłącznie intelektem. Szósty zmysł jest cudowną rzeczą, która sama w sobie sugeruje istnienie nadnaturalnego porządku. Ludzki intelekt, pomimo swojej potęgi i triumfów, jest w znacznej mierze tworem tego świata i tym samym podatnym na zepsucie. Bóg dał mnichowi także ręce, i to do niego należała decyzja, czy nie użyć ich do duszenia niemowląt. Nie musiałem mu tego przypominać. Powiedziałem tylko: — Miałem straszny sen. Martwię się o dzieci w szkole. W przeciwieństwie do matki Angeli nie zorientował się, że kłamię. — Czy twoje sny sprawdzały się w przeszłości? — zapytał. — Nie, ale ten był bardzo... realistyczny. Zarzucił kaptur na głowę. — Spróbuj śnić o czymś przyjemnym, Oddzie Thomasie. — Nie panuję nad snami, proszę brata. Po ojcowsku położył rękę na moim ramieniu. — W takim razie może nie powinieneś spać. Wyobraźnia ma przerażającą władzę. Nie byłem świadom, że przeszedłem z nim przez pokój, ale teraz fotele stały za nami, a przed sobą miałem drzwi, które rozsunęły się bezszelestnie. Za drzwiami leżał przedpokój zalany czerwonym światłem. Samotnie przestąpiwszy próg, odwróciłem się, by spojrzeć na brata Johna. — Kiedy zamieniał brat życie naukowca na życie mnicha naukowca, czy kiedykolwiek zastanawiał się brat, czy zamiast tego nie zostać sprzedawcą opon? — Jaka jest puenta? — To nie żart. Kied moje życie zbytnio się skomplikowało i musiałem zrezygnować z pracy kucharza, zastanawiałem się nad życiem w świecie opon. Ale przybyłem tutaj. Milczał. — Gdybym mógł być sprzedawcą opon, pomagać ludziom jeździć na dobrych gumach za uczciwa cenę, to byłaby użyteczna praca. Gdybym mógł być sprzedawcą opon i nikim więcej, tylko dobrym sprzedawcą opon z niewielkim mieszkaniem i dziewczyną, którą kiedyś znałem, to by mi wystarczyło. Jego fiołkowe oczy błyskały czerwonawo w świetle przedsionka. Pokręcił głową, odrzucając życie sprzedawcy opon. — Chcę wiedzieć. — Co? — zapytałem. — Wszystko — odparł i rozdzieliły nas zasunięte drzwi. Polerowane stalowe litery na matowej stali: PER OMNIA SAECULA SAECULORUM. Na wieki wieków. Przez syczące drzwi, przez światło maślane i niebieskie, wyszedłem na powierzchnię, w noc, i zamknąłem drzwi z brązu uniwersalnym kluczem. LIBERA NOS A MALO, powiedziały drzwi. Zbaw nas ode złego, Gdy wyszedłem po kamiennych stopniach na wirydarz zaczął padać śnieg. Wielkie płatki obracały się z wdziękiem w bezwietrznej ciemności, wirowały jakby w walcu, którego nie mogłem usłyszeć. Noc nie wydawała się tak lodowała jak wcześniej. Może w Kryjówce Johna zmarzłem bardziej, niż zdawałem sobie sprawę, i w porównaniu z tamtym podziemnym królestwem zimowa noc wydawała się łagodna. Chwilami płatki wielkie jak zamrożone kwiaty ustępowały mniejszym formacjom. Powietrze wypełniały drobne wiórki z niewidocznych chmur. Na tę chwilę czekałem przy oknie mojego małego gościnnego pokoju, zanim Boo i bodach pojawili się na dziedzińcu. Do czasu przybycia do klasztoru mieszkałem w mieście Pico Mundo na kalifornijskiej pustyni. Nigdy nie widziałem śniegu, dopóki, wcześniej tej nocy, niebo nie wypuściło paru płatków w falstarcie. Tutaj, w pierwszej minucie prawdziwej śnieżycy, stałem porażony pięknem widowiska, przyjmując na wiarę stwierdzenie, że nie ma dwóch jednakowych śnieżynek. Piękno zaparło mi dech, śnieg prószył, a jednak noc była spokojna — złożoność prostoty. Chociaż noc byłaby jeszcze piękniejsza, gdyby ona tu była i dzieliła ją ze mną. przez chwilę wszystko było dobrze, absolutnie wszystko było dobrze, a potem oczywiście ktoś wrzasnął. ROZDZIAŁ 7
Ostry krzyk trwogi brzmiał tak krótko, że można by wziąć go za wytwór wyobraźni albo skrzeczenie nocnego ptaka wygnanego przez śnieg do leśnego schronienia. Latem zeszłego roku, kiedy uzbrojeni bandyci wpadli do centrum handlowego w Pico Mundo, słyszałem tyle krzyków, że miałem nadzieję, iż na zawsze ogłuchnę. Ucierpiało czterdzieści jeden niewinnych osób. Dziewiętnaście zmarło. Zamieniłbym muzykę i głosy moich przyjaciół na ciszę, która do końca mojego życia wyeliminowałaby wszystkie krzyki bólu i śmiertelnego przerażenia. Często mamy nadzieję na niewłaściwe rzeczy i moja samolubna nadzieja się nie spełniła. Nie jestem głuchy na ból ani ślepy na krew — ani martwy, czego przez chwilę mogłem sobie życzyć. Instynktownie pobiegłem za pobliski róg opactwa. Skręciłem na północ i pospieszyłem wzdłuż refektarza, w którym mnisi jedzą posiłki. O pierwszej w nocy nie paliły się tam światła. Mrużąc oczy w przysłaniającym wszystko śniegu, przeszukałem wzrokiem noc w kierunku zachodniego lasu. Jeśli ktoś tam był, skrywała go śnieżyca. Refektarz łączył się ze skrzydłem biblioteki. Ruszyłem znowu na zachód, pod głęboko osadzonymi oknami, za którymi leżała ciemność uporządkowanych książek. Gdy skręciłem za południowo- zachodnim rogiem biblioteki, niemal się przewróciłem o człowieka leżącego twarzą do ziemi. Miał czarny habit z kapturem. Sapnąłem z zaskoczenia, zimne powietrze nagle wpadło mi do płuc — krótki ból w piersi — i wypadło w bladym, szybkim pióropuszu. Padłem na kolana przy mnichu, ale się zawahałem. Nie chciałem go dotykać ze strachu, że stwierdzę, iż nie upadł sam, lecz został przez kogoś powalony. Świat poza tym górskim ustroniem w znacznej mierze osiągnął stan barbarzyństwa, do jakiego dążył może od półtora stulecia. Niegdyś wspaniała cywilizacja stała się fasadą, maską pozwalającą współczesnym Hunom popełniać jeszcze większe okrucieństwa w imię cnót, które świat naprawdę cywilizowany uznałby za zło. Uciekłszy przed tym barbarzyńskim nieładem, niechętny byłem przyznać, że żadne miejsce nie jest bezpieczne i nie ma kryjówki leżącej poza zasięgiem anarchii. Skulona postać na ziemi mogła być dowodem, bardziej solidnym niż bodachy, że nie istnieje żadna oaza spokoju, w której mógłbym bez- piecznie się zamknąć. Spodziewaj się się, że zobaczę strzaskaną, ohydnie pociętą twarz, dotknąłem leżącego, gdy śnieg zdobił ornamentami jego prosty habit Z drżeniem oczekiwania odwróciłem go na I Padający śnieg zdawał się rozjaśniać noc, ale było to widmowe światło, które niczego nie oświetlało. Choć kaptur nie zasłaniał twarzy, nie widziałem jej dość wyraźnie, żeby zidentyfikować zakonnika. Przyłożyłem rękę do jego ust. Nie poczułem oddechu ani brody. Niektórzy z braci nosili brody, a inni nie. Przycisnąłem palce do szyi, która wciąż była ciepła, i na-macałem arterię. Pomyślałem, że wyczuwam puls. Ponieważ ręce na wpół zdrętwiały mi z zimna i tym samym były mniej wrażliwe na ciepło, mogłem nie poczuć słabego oddechu, kiedy dotykałem ust. Gdy się pochyliłem, żeby przysunąć ucho do ust w nadziei, że usłyszę oddech, zostałem uderzony od tyłu. Nie wątpię, że napastnik chciał strzaskać mi czaszkę. Zrobił zamach w chwili, gdy się pochylałem, i pałka musnęła tył mojej głowy, uderzając mocno w lewe ramię. Rzuciłem się do przodu, przetoczyłem w lewo raz i drugi, podniosłem się i pobiegłem. Nie miałem broni. On miał pałkę i być może coś gorszego, nóż. Zabójcy uśmiercający rękami, nieużywający pistoletów, mogą zatłuc pałką lub udusić szalikiem, ale większość z nich nosi też noże, na wszelki wypadek bądź dla rozrywki, która może być grą wstępną albo następstwem. Wspomniani wcześniej faceci w filcowych kapeluszach z płaskimi główkami mieli pałki i pistolety, a nawet hydrauliczną zgniatarkę, lecz mimo to nosili noże. Jeśli zajmujesz się zadawaniem śmierci, musisz mieć większy wybór śmier-cionośnych narzędzi — hydraulik też nie wykona pilnej naprawy tylko jednym kluczem. Choć życie sprawiło, że jestem stary na swój wiek, nogi nadal mam młode i szybkie. Mając nadzieję, że napastnik jest starszy i tym samym wolniejszy, biegiem oddaliłem się od klasztoru i wpadłem na otwarty dziedziniec, gdzie nie było j kątów, do których mógłbym zostać zapędzony. Pędziłem w padającym śniegu, wiec miałem wrażenie, że zerwał się wiatr i przykleja mi płatki do powiek. W tej drugiej minucie śnieżycy ziemia pozostała czarna, niezmieniona przez pędzel śniegu. Po kilku susach teren zaczął nachylać się łagodnie w kierunku lasu, którego nie mogłem zobaczyć: otwarta ciemność opadająca ku najeżonej ciemności. Intuicja podpowiadała gorączkowo, że las oznacza moją śmierć. Biegnąc tam, biegłem do własnego
grobu. Dzikie tereny nie są moim naturalnym środowiskiem. Jestem miastowym chłopakiem, który czuje się jak u siebie z chodnikiem pod stopami, jestem mądralą z kartą biblioteczną, mistrzem gazowego rusztu i płyty do smażenia. Jeśli mój prześladowca był przedstawicielem nowego barbarzyństwa, może nie umiał rozniecić ognia za pomocą dwóch patyków i kamienia, może nie umiał określić północy po mchu na drzewie, ale jego prymitywna natura sprawiała, że w lasach czuł się znacznie lepiej niż ja. Potrzebowałem broni, ale nie miałem niczego z wyjątkiem klucza uniwersalnego i chusteczek higienicznych, a moja wiedza o sztukach walki nie wystarczała, żeby zrobić z nich zabójczą broń. Strzyżona trawa ustąpiła wysokiej trawie i dziesięć metrów dalej natura rzuciła mi broń pod nogi: luźne kamienie, które wystawiły na próbę moją zwinność i zmysł równowagi. Zatrzymałem się z poślizgiem, podniosłem dwa kamienie wielkości śliwek, odwróciłem się i rzuciłem jeden, naprawdę mocno, a potem drugi. Kamienie znikły w śniegu i mroku. Albo zgubiłem prześladowcę, albo, wyczuwając moje zamiary, okrążył mnie, gdy się zatrzymałem i pochyliłem. Wydarłem z ziemi więcej pocisków i obróciłem się dokoła, omiatając wzrokiem noc, gotów obrzucić drania paroma kamieniami. Nie poruszało się nic oprócz śniegu, który zdawał się padać w sznurkach prostych jak w zasłonie z koralików, choć każdy płatek obracał się w czasie spadania. Sięgałem wzrokiem nie dalej niż na cztery i pół metra. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że śnieg może być na tyle gęsty, żeby tak bardzo ograniczać widoczność. Raz i drugi pomyślałem, że coś się porusza na granicy zasięgu wzroku, ale musiała być to iluzja ruchu, bo nie mogłem wychwycić żadnego kształtu. Wzory śniegu na tle nocy zaczęły przyprawiać mnie o zawroty głowy. Wstrzymując oddech, nasłuchiwałem. Śnieg padał bezszelestnie w drodze ku ziemi, zdawał się solić noc ciszą. Czekałem. Jestem dobry w czekaniu. Czekałem szesnaście lat, dając mojej niezrównoważonej matce okazję do zabicia mnie w czasie snu, zanim w końcu wyprowadziłem się z domu i zostawiłem ją samą z ukochanym pistoletem. Gdybym pomimo okresowych niebezpieczeństw, jakie wiążą się z moim darem, miał przeżyć średnią długość ludzkiego życia, sześćdziesiąt lat dzieliło mnie od ponownego zobaczenia Stormy Llewellyn w następnym świecie. Czekanie będzie długie, ale jestem cierpliwy. Bolało mnie lewe ramię, a tył głowy, otarty przez pałkę, czuł się mniej niż cudownie. Przemarzłem do szpiku kości. Z jakiegoś powodu nie byłem ścigany. Gdyby burza szalała dość długo, żeby zabielić ziemię, mógłbym położyć się na plecach i robić śnieżne anioły. Ale warunki jeszcze nie sprzyjały tej zabawie. Może później. Opactwo znikło z pola widzenia. Nie byłem pewien, z której strony przybiegłem, ale nie bałem się, że zgubię drogę. Nigdy nie zabłądziłem. Zapowiadając swój powrót nieopanowanym szczękaniem zębów, trzymając kamienie w rękach, ostrożnie wróciłem przez łąkę na krótką trawę dziedzińca. Opactwo wyłoniło się z milczącej burzy. Kiedy dotarłem do rogu biblioteki, gdzie niemal wpadłem na leżącego mnicha, nie znalazłem ani ofiary, ani napastnika. Zmartwiony, że człowiek mógł odzyskać przytomność i, ciężko ranny i zdezorientowany, poczołgać się gdzieś, by ponownie zemdleć, zataczałem coraz szersze łuki, ale nikogo nie znalazłem. Biblioteka tworzy L z tylną ścianą skrzydła gościnnego, z którego wyruszyłem w pościg za bodachem nieco ponad godzinę temu. Wreszcie wypuściłem kamienie z na wpół zamarzniętych palców, otworzyłem drzwi prowadzące na tylne schody i wszedłem na drugie piętro. Drzwi do mojej małej kwatery były otwarte, jak je zostawiłem. Ody czekałem na śnieg, siedziałem przy świecy, ale teraz z pokoju płynęło jaśniejsze światło. ROZDZIAŁ 8 Po pierwszej nad ranem furtian, brat Roland, najprawdopodobniej nie zmieniał pościeli ani nie serwował porcji wina z „dwóch beczek", które w szóstym wieku święty Benedykt wyszczególnił w regule zakonu jako niezbędne wyposażenie każdego domu gościnnego. Święty Bartłomiej nie dostarcza wina. Mała lodówka pod ladą w mojej łazience zawiera puszki coli i butelki mrożonej herbaty. Gdy wszedłem do pierwszego pokoju, gotów wykrzyknąć „psubracie" albo „huncwocie", albo jakiś inny epitet pasujący do średniowiecznej atmosfery, zastałem nie wroga, ale przyjaciela. Brat Piącha, czasami zwany bratem Salvatore'em, stał przy oknie, patrząc na padający śnieg.
Brat Piącha jest nadzwyczaj czuły na dźwięki i charakterystyczne zapachy otaczającego go świata. Ta wrażliwość pozwoliła mu przetrwać tam, gdzie żył, zanim został mnichem. Gdy bezgłośnie przestąpiłem próg, powiedział: — Przeziębisz się na śmierć, włócząc się po nocy w takim ubraniu. — Nie włóczyłem się — odparłem, zamykając po cichu drzwi. — Skradałem. Odwrócił się od okna. — Byłem w kuchni, podjadając pieczeń wołową i provolo-ne, gdy zobaczyłem, jak wychodzisz z Kryjówki Johna. — W kuchni nie paliły się światła. Zauważyłbym. — Światło z lodówki wystarczy, żeby przygotować przekąskę, a potem można porządnie się najeść w blasku zegara mikrofalówki. — Popełniając grzech obżarstwa w ciemności? — Szafarz musi być pewien, że jedzenie jest świeże, no nie? Jako szafarz opactwa brat Piącha kupował, magazynował i inwentaryzował jedzenie, napoje i inne dobra materialne dla klasztoru i szkoły. — Poza tym facet — podjął — który je w nocy w jasnej kuchni bez żadnych zasłonek, jest facetem jedzącym swoją ostatnią kanapkę. — Nawet gdy facet jest mnichem w klasztorze? Brat Piącha wzruszył ramionami. — Ostrożności nigdy nie za wiele. W dresie zamiast habitu, mając sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu i prawie sto kilo kości i mięśni, wyglądał jak odlana z metalu maszyna okryta szarą flanelą. Oczy koloru deszczówki, twarde rysy, tępe skraje czoła i szczęki nadawały mu wygląd groźny, a nawet okrutny. W poprzednim życiu ludzie się go bali, i nie bez powodu. Dwanaście lat w klasztorze, dwanaście lat wyrzutów sumienia i skruchy przepełniło ciepłem te niegdyś lodowate oczy i zbudziło w nim życzliwość, która odmieniła jego godną pożałowania twarz. Obecnie w wieku pięćdziesięciu pięciu lat ktoś mógłby wziąć go za boksera, który zbyt długo uprawia sport; kalafiorowe uszy, nos jak grzyb, pokora miłego żółtodzioba, który nauczył się w twardy sposób, że brutalna siła nie zawsze czyni mistrza. Lodowata kropla spłynęła mi po czole i prawym policzku. — Nosisz śnieg jak puszysty biały kapelusz. — Piacha ruszył do łazienki. — Przyniosę ci ręcznik — Przy umywalce jest butelka aspiryny. Muszę wziąć aspirynę. Wrócił z ręcznikiem i pastylkami. — Chcesz wody do popicia, może coli? — Poproszę beczkę wina. — W czasach świętego Benka musieli mieć wątroby z żelaza. Porządna beczka to ponad dwieście litrów. — W takim razie tylko pół beczki. Gdy na wpół osuszyłem włosy, przyniósł mi colę. — Wyszedłeś ze schodów Kryjówki Johna i stałeś, patrząc na śnieg jak indyk na deszcz, z rozdziawionym dziobem, dopóki nie utonie. — Cóż, nigdy wcześniej nie widziałem śniegu, proszę — A potem, bum! Popędziłeś jak strzała i skręciłeś za róg refektarza. Sadowiąc się w fotelu i wytrząsając dwie aspiryny z butelki, powiedziałem: — Usłyszałem czyjś krzyk. — Nie słyszałem żadnego krzyku. — Był brat w środku — przypomniałem mu — i żuł hałaśliwie. Piącha usiadł na drugim fotelu. — Kto krzyknął? Popiłem colą dwie aspiryny i odparłem: — Znalazłem brata leżącego twarzą w dół przy bibliotece. Nie zauważyłem go, bo miał czarny habit, i omal się nie przewróciłem. — Kto to był? - Nie wiem. Ciężki gość. Przekręciłem go na plecy, ale w ciemności nie mogłem zobaczyć twarzy, a potem ktoś próbował rozwalić mi łeb od tyłu. Ścięte na jeża włosy Piachy jakby się nastroszyły z obu-rzenia. — To niepodobne do Świętego Bartka. — Pałka, czy cokolwiek to było, musnęła potylicę i lewe
ramię przyjęło siłę uderzenia. — Równie dobrze możemy być w Jersey, tam takie rzeczy są na porządku dziennym. — Nigdy nie byłem w New Jersey. — Spodobałoby ci się. Nawet w tym, co złe, Jersey zawsze Jest prawdziwe. — Mają jeden z największych na świecie składów zużytych opon. Pewnie brat widział. — Nigdy. Czy to nie smutne? Gdy mieszkasz gdzieś przez - Nigdy, Czy to nie smutne? Gdy mieszkasz gdzieś przez większość życia, uznajesz wszystko za oczywiste. — Nawet nie wiedział brat o składzie opon? — Ladzie przez całe życie mieszkają w Nowym Jorku, a nigdy nie wjeżdżają na szczyt Empire State Building. Dobrze się czujesz, synu? Jak twoje ramię? — Bywało gorzej. — Może powinieneś pójść do infirmerii i wezwać brata Gregory'ego. Brat Gregory jest infirmeriuszem. Ma dyplom pielęgniarza. Wielkość wspólnoty zakonnej nie usprawiedliwia pracy w infirmerii na pełen etat, zwłaszcza że siostry mają własną izbę chorych dla siebie i dzieci ze szkoły, dlatego brat Gregory robi również pranie z bratem Norbertem. — Nic mi nie będzie — zapewniłem. — Kto więc próbował rozwalić ci łeb? I — Nie widziałem. Opowiedziałem, jak się przetoczyłem i pobiegłem, przekonany, że napastnik depcze mi po piętach, i jak mnich, o którego prawie się potknąłem, zniknął, gdy wróciłem. — W takim razie nie wiemy — powiedział Piącha — czy wstał o własnych siłach i odszedł, czy został zabrany. — Nie wiemy też, czy był tylko nieprzytomny, czy martwy. Marszcząc czoło, Piącha mruknął: — Nie lubię nieboszczyków. Poza tym to nie ma sensu. Kto chciałby zabić mnicha? — Tak, ale kto chciałby go walnąć? Piącha dumał przez chwilę. — Pewnego razu facet rozwalił luterańskiego kaznodzieję, ale niechcący. — Chyba nie powinien brat mi o tym mówić. Ruchem dłoni zbagatelizował moje zaniepokojenie. Jego silne ręce zdawały się wielkie jak bochny, stąd przezwisko. — To nie byłem ja. Mówiłem ci, nigdy nikogo nie załatwiłem na amen. Wierzysz mi w tej kwestii, prawda, synu? — Tak, proszę brata. Ale powiedział brat, że ta rozwałka była przypadkowa. — Nigdy nikogo nie walnąłem przez przypadek. — W takim razie w porządku. Brat Piącha, dawniej Salvatore Giancomo, był dobrze opłacanym zbirem na usługach mafii, zanim Bóg odmienił — Rozwalałem gęby, połamałem kilka nóg, ale nigdy nikogo nie ukatrupiłem. Kiedy stuknęła mu czterdziestka, Piącha zaczął się zastanawiać nad ścieżką swojej kariery. Poczuł się „pusty, dryfujący jak łódź po morzu bez żywego ducha na pokładzie". W czasie tego kryzysu wiary w siebie wraz z paroma kolesiami nocował w domu szefa — Tony'ego Trzepaczki Mertinellego — ponieważ grożono mu śmiercią. Nie było to spanie w piżamach, ale czuwanie z dwoma ulubionymi sztukami broni automatycznej. Tak czy siak, pewnego wieczoru Piącha czytał bajkę sześcioletniej córce Trzepaczki. Opowieść mówiła o zabawce, porcelanowym króliku, który był dumny ze swojego wyglądu i absolutnie zadowolony z siebie. Spotkał go szereg strasznych nieszczęść, które nauczyły go pokory, a z pokorą przyszło współczucie dla cierpienia innych. Dziewczynka zasnęła w połowie historii. Piącha rozpaczliwie pragnął poznać dalsze losy królika, ale nie chciał, żeby jego kumple od rozkwaszania nosów myśleli, że naprawdę interesuje go książeczka dla dzieci. Parę dni później, kiedy zagrożenie minęło, Piącha poszedł do księgarni i kupił opowieść o króliku. Zaczął od początku i gdy przeczytał, jak porcelanowy królik znalazł drogę powrotną do małej dziewczynki, która go kochała, rozkleił się i zapłakał. Nigdy wcześniej nie uronił łzy. Tego popołudnia w kuchni mieszkania, którego z nikim nie dzielił, szlochał jak dziecko. W owych czasach nikt, kto znał Salvatore'a Piąchę Gian-coma, nawet jego matka, nie powiedziałby, że jest skłonny do introspekcji, on jednak zrozumiał, że płacze nie tylko z powodu szczęśliwego zakończenia. Rozczuliły go losy królika, fakt, ale płakał nie tylko dlatego.
Przez jakiś czas nie potrafił odgadnąć przyczyny. Siedział przy kuchennym stole, pijąc kawę za kawą i jedząc upieczone przez matkę gofry, na przemian odzyskując panowanie nad sobą i zalewając się łzami. Wreszcie zrozumiał, że płacze nad sobą. Wstydził się człowieka, jakim się stał, opłakiwał człowieka, jakim chciał zostać, gdy był mały. Rozdarło go to zrozumienie. Wciąż chciał być zbirem, dumnym ze swojej siły i zimnej krwi A jednak wydawało się, że stał się słaby i wrażliwy. Przez następny miesiąc na okrągło czytał historię o króliku. Zaczął rozumieć, źe kiedy królik Edward nauczył się pokory i współczucia dla innych, wcale nie stał się słaby, ale w rzeczywistości silniejszy, Piacha kupił inną książeczkę tego samego autora. Ta dotyczyła wyrzutka, wielkouchej myszy, która uratowała księżniczkę. Mysz zrobiła na nim niniejsze wrażenie niż królik, ale ją też pokochał. Kochał mysz za odwagę i gotowość poświęcenia się w imię miłości. Trzy miesiące po tym, jak pierwszy raz przeczytał historię porcelanowego królika, Piącha zaaranżował spotkanie z FBI. Zaproponował, że dostarczy dowody przeciwko swojemu szefowi i wyda innych gangsterów. Wsypał ich częściowo dla ratowania siebie, ale również dlatego, że chciał ocalić dziewczynkę, której przeczytał część historii królika. Miał nadzieję, że uchroni ją przed zimnym, wyniszczającym życiem córki szefa mafii, które codziennie twardniało wokół niej niczym beton. Później Piącha trafił do Vermontu objęty programem ochrony świadków. Jego nowe nazwisko brzmiało Bob Loudermilk. W Vermoncie przeżył szok kulturowy. Nie mógł patrzeć na sandały, flanelowe koszule, pięćdziesięcioletnich mężczyzn z kucykami. Próbował oprzeć się najgorszym pokusom świata, powiększając bibliotekę książek dla dzieci. Odkrył, że niektórzy pisarze zdają się aprobować sposób postępowania i wartości takim kiedyś hołdował, i to go przeraziło. Brakowało mu życzliwych porcelanowych królików i dzielnych wielkouchych mysz. Jedząc obiad w podrzędnej włoskiej knajpie, tęskniąc za Jersey, nagle poczuł powołanie do życia klasztornego. Stało się to niedługo po tym, jak kelner postawił przed nim zamó-wione gnocchi, ciągliwe jak karmel, ale to historia na później. Jako nowicjusz, podążając ścieżką od skruchy przez żal za grzechy do pokuty, Piącha pierwszy raz w życiu zaznał niezmąconego niczym szczęścia. Rozkwitł w opactwie Świętego Bartłomieja. Teraz, po latach, w tę śnieżną noc, gdy zastanawiałem się, czy nie wziąć jeszcze dwóch aspiryn, powiedział: — Pastor, nazywał się Hoobner, naprawdę współczuł In-dianom, którzy stracili swoją ziemię i wszystko inne, dlatego zawsze przegrywał w blackjacka w ich kasynach. Część forsy pochodziła z wysoko oprocentowanej pożyczki od Tony'ego Martinellego — Dziwię się, że Trzepaczka pożyczył pieniądze kaznodziei. - Tony wykombinował, że jeśli Hoobner nie wysupła śmiu procent na tydzień z własnej kieszeni, będzie mógł ukraść należność z niedzielnej tacy. Jak się okazało, Hoobner grał i podszczypywał kelnerki koktajlowe, ale nie kradł. Kiedy przestał płacić odsetki, Tony posłał faceta, żeby omówił z Hoobnerem jego dylemat moralny. - Faceta, nie ciebie? — Faceta, nie mnie, zwaliśmy go Iglarzem. — Chyba nie chcę wiedzieć dlaczego. — Nie, nie chcesz — zgodził się Piącha. — W każdym razie Iglarz dał Hoobnerowi ostatnią szansę na spłatę długu, a kaznodzieja, zamiast przyjąć to żądanie z chrześcijańskim i spokojem, powiedział: „Idź do diabła". Potem wyciągnął i pistolet i próbował skasować Iglarzowi bilet do piekła. - Kaznodzieja strzelił do Iglarza? — Może był metodystą, nie luteraninem. Strzelił do Iglarza, ale tylko ranił go w ramię. Iglarz wyciągnął swojego gnata i załatwił Hoobnera na amen. — Więc kaznodzieja gotów był zastrzelić człowieka, ale nie chciał kraść. — Nie mówię, że to nauki tradycyjnych metodystów. — Tak, proszę brata. Rozumiem. — A może, jak się nad tym zastanowić, kaznodzieja był unitarianinem. W każdym razie był kaznodzieją i został zastrzelony, więc złe rzeczy mogą przytrafić się każdemu, nawet zakonnikowi. Choć chłód grudniowej nocy jeszcze nie całkiem mnie opuścił, przycisnąłem zimną puszkę coli do czoła.
— Problem, jaki tu mamy, dotyczy bodachów. Ponieważ Piącha był jednym z moich nielicznych powierni- ków w opactwie Świętego Bartłomieja, opowiedziałem mu o trzech demonicznych cieniach wiszących nad łóżkiem Justine. — I kręciły się wokół mnicha, o którego prawie się potknąłeś? — Nie, proszę brata. Nie zjawiły się tutaj z powodu jednego nieprzytomnego zakonnika. — Masz rację. Takie starcie nigdzie nie przyciąga tłumów. — Wstał z fotela i podszedł do okna. Przez chwilę wpatrywał się w noc. — Zastanawiam się... Myślisz, że ściga mnie moje dawne życie? — To było piętnaście lat temu. Czy Trzepaczka nie siedzi w więzieniu? — Zmarł w pudle. Ale niektórzy z pozostałych mają długą pamięć. — Gdyby wytropił brata płatny zabójca, czy nie byłby już brat martwy? - Pewnie. Parkowałbym na twardym stołku w poczekalni czyśćca, czytając stare czasopisma. — Nie sądzę, aby to zdarzenie miało cokolwiek wspólnego dawnym życiem brata. Odwrócił się od okna. — Obyś miał rację. Paskudnie, gdyby kogoś tutaj spotkała przeze mnie krzywda. — Wszyscy są zbudowani przykładem brata. Płaszczyzny i bryły jego twarzy ułożyły się w uśmiech, który uznałbyś za przerażający, gdybyś go nie znał. — Dobry z ciebie dzieciak. Gdybym miał syna, miło byłoby myśleć, że mógłby być trochę do ciebie podobny. — Nikomu bym tego nie życzył. — Chociaż gdybym był twoim tatą—mówił brat Piącha — pewnie byłbyś niższy i grubszy, z głową osadzoną bliżej ramion — Nie potrzebuję szyi. Nigdy nie noszę krawatów. — Nie, synu, potrzebujesz karku, żeby go nadstawiać. Oto co robisz. Oto kim jesteś. — Ostatnio myślałem, że może wezmę miarę na habit, zostanę nowicjuszem. Wrócił do fotela, ale tylko przysiadł na poręczy, przypatrując mi się pilnie. Po namyśle powiedział: — Może pewnego dnia usłyszysz wezwanie. Ale niepręd-ko. Należysz do świata i niech się to nie zmienia. Pokręciłem głową. — Nie sądzę. — Świat cię potrzebuje. Masz robotę do wykonania, synu. — Tego właśnie się boję. Rzeczy, które będę musiał robić. — Klasztor nie jest kryjówką. Bandzior, który chce tu przyjść i złożyć śluby, powinien robić to z chęci otworzenia i się na coś większego niż świat, nie dlatego, że chce się zamknąć i zwinąć w kulkę jak robak. - Od niektórych rzeczy wolałby brat trzymać się z dala. — Chodzi ci o lato ubiegłego roku, o strzelaninę w centrum handlowym. Nie potrzebujesz niczyjego wybaczenia, synu. — Wiedziałem, co nadchodzi, że nadchodzą mordercy. Powinienem był temu zapobiec. Zginęło dziewiętnaście osób. — Wszyscy mówią, że bez ciebie zginęłyby setki. — Nie jestem bohaterem. Gdyby ludzie wiedzieli o moim darze i byli świadomi, że mimo to nie mogłem niczemu zapobiec, nie okrzyknęliby mnie bohaterem. — Nie jesteś też Bogiem. Zrobiłeś wszystko, co mogłeś, co mógłby zrobić ktokolwiek. Odstawiłem colę, podniosłem butelkę z aspiryną, wytrząsnąłem na dłoń dwie kolejne tabletki i zmieniłem temat. — Zbudzi brat opata i powie mu, że potknąłem się o nieprzytomnego zakonnika? Patrzył na mnie, próbując zadecydować, czy pozwolić mi na zmianę tematu. — Może za jakiś czas. Najpierw nieoficjalnie odliczę śpiących, zobaczę, czy ktoś nie trzyma bryły lodu na głowie. — Mnich, na którego wpadłem. — Właśnie. Mamy dwa pytania. Drugie, dlaczego ktoś miałby walić po łbie mnicha? Ale pierwsze, dlaczego mnich był o tej porze tam, gdzie mó$ dostać po łbie? — Pewnie nie chce brat nikomu narobić kłopotów. — Jeśli w grę wchodzi grzech, nie pomogę mu ukryć tego, co zrobił, przed spowiednikiem. To nie przysłużyłoby się jego duszy. Ale jeśli chodzi tylko o jakieś głupstwo, przeor nie musi wiedzieć. Przeor pilnuje dyscypliny w klasztorze.
Przeorem u Świętego Bartłomieja był ojciec Reinhart, starszy zakonnik z cienkimi wargami i wąskim nosem, o połowę mniejszym niż ten, jakim chlubił się brat Piącha. Jego czy, brwi i włosy miały kolor popiołu, który w Środę popielcową sypie się na czoło. Ojciec Reinhart poruszał się zadziwiająco cicho i wyglądał jak duch płynący nad ziemią. Wielu braci zresztą przezywało go Szarym Duchem, aczkolwiek z uczuciem. Ojciec Reinhart był surowy, ale nie bezwzględny czy niesprawiedliwy. Będąc niegdyś dyrektorem szkoły katolickiej, ostrzegał, że ma paletkę, w której wywiercił dziurki, żeby zmniejszyć opór powietrza, choć nigdy jej nie użył. „Po prostu dla informacji", mawiał z mrugnięciem oka. Brat Piącha podszedł do drzwi, zawahał się, spojrzał na mnie. — Jeśli dzieje się coś złego, ile mamy czasu? — Od ukazania się pierwszych bodachów... czasami tylko dzień, zwykle dwa. — Jesteś pewien, że nie masz wstrząsu mózgu ani czegoś podobnego? - Nic, czemu nie zaradziłyby cztery aspiryny. — Wrzuciłem drugą parę tabletek do ust i zgryzłem. Piącha skrzywił się. — Kim ty jesteś, twardzielem? — Czytałem, że w ten sposób szybciej są wchłaniane do krwiobiegu, przez tkankę w ustach. — A jak będziesz chciał zastrzyk przeciw grypie, to co, każesz go sobie wstrzyknąć w język? Prześpij się. — Spróbuję. — Znajdź mnie po chwalbie, przed mszą, a powiem ci, kto pozwolił dać sobie po łbie, i może dlaczego, jeśli wie, Chrystus z tobą, synu. — I z bratem. Wyszedł i zamknął drzwi. Drzwi kwater w domu gościnnym, jak te w celach zakonników w innym skrzydle, nie mają zamków. Wszyscy tutaj szanują prywatność innych. Zaniosłem krzesło z prostym oparciem do drzwi i wcisnąłem je pod klamkę, żeby nikt nie wszedł. Może żucie aspiryny, żeby rozpuściła się w ustach, przyspiesza wchłanianie, ale tabletki smakują jak gówno. Gdy wypiłem trochę coli, żeby spłukać paskudny smak. zmiażdżone tabletki weszły w reakcję z napojem i zacząłem się pienić niczym wściekły pies. Jeśli chodzi o postacie tragiczne, mam znacznie większy talent do gagów niż Hamlet, i podczas gdy król Lear przestąpiłby nad skórką banana, moja stopa trafia na nią bezbłędnie za każdym razem. ROZDZIAŁ 9 Wygodnie, ale skromnie urządzona kwatera gościnna miała prysznic tak mały, że czułem się, jakbym stał w trumnie. Przez dziesięć minut pozwalałem, żeby ciepła woda biła w moje lewe ramię, które zostało zmiękczone pałką tajemniczego napastnika. Mięśnie odprężyły się, ale ból pozostał. Ból nie był dotkliwy. Nie martwił mnie. Ból fizyczny w przeciwieństwie do innych rodzajów w końcu przemija. Kiedy zakręciłem wodę, wielki biały Boo patrzył na mnie przez zaparowane szklane drzwi. Wytarłem się do sucha i włożyłem slipy, a potem ukląkłem ia podłodze w łazience i podrapałem psa za uszami, aż wyszczerzył zęby z zadowolenia. — Gdzie się ukrywałeś? — zapytałem. — Gdzie byłeś, jak jakiś szubrawiec próbował wycisnąć mi mózg przez uszy? Co? Nie odpowiedział. Tylko szczerzył zęby. Lubię stare filmy braci Marx, a Boo jest psim Harpo Marksem pod niejednym względem. Zdawało mi się, że szczoteczka do zębów waży trzy kilo. Nawet wykończony sumiennie szczotkuję zęby. Parę lat temu byłem świadkiem autopsji. W trakcie wstęp- nych oględzin zwłok lekarz odnotował, że denat nie dbał o higienę jamy ustnej. Wstydziłem się za zmarłego, który był moim przyjacielem. Mam nadzieję, że świadkowie mojej autopsji nie będą mieli powodów się za mnie wstydzić. Możecie myśleć, że to duma wyjątkowo głupiego rodzaju. Pewnie macie rację. Ludzkość jest paradą głupców, a ja maszeruję na czele, potrząsając batutą. Wytłumaczyłem sobie jednak, że szczotkowanie zębów w oczekiwaniu na przedwczesny zgon jest wyrazem szacunku dla uczuć świadków mojej autopsji, którzy mogli mnie znać za życia. Wstydzenie się za przyjaciela, wynikające z jego wad, nigdy nie jest tak straszne jak zażenowanie spowodowane ujawnieniem własnych, ale dotkliwe. Boo leżał na łóżku, skulony w nogach, gdy wyszedłem z łazienki. — Nie ma pocierania po brzuchu ani za uszami — powiedziałem. — Spadam jak samolot, który stracił wszystkie silniki. Ziewanie nie było potrzebne w przypadku takiego psa jak on; przyszedł tutaj dla towarzystwa, nie spać. Nie mając sił ubierać się w piżamę, padłem na łóżko w slipach. Koroner i tak zawsze rozbiera zwłoki.