DEAN KOONTZ
PIECZARA GROMÓW
THE HOUSE OF THUNDER
PRZEŁOŻYŁ: ROMUALD SZOKA
Powieść ta jest wytworem wyobraźni autora, tak jak wszystkie występujące w niej
postacie, miejsca i zdarzenia. Ewentualne podobieństwo do rzeczywistych zdarzeń oraz
osób, żywych lub umarłych, jest zupełnie przypadkowe.
Część pierwsza
POWOLNE ZBLIŻANE SIĘ STRACHU
4
l
Obudziła się i pomyślała, że oślepła. Otworzyła oczy, ale nie widziała nic, tylko zło-
wrogie, bezkształtne cienie, wyłaniające się z purpurowego mroku. Nie zdążyła jednak
wpaść w panikę, gdyż ciemność szybko ustąpiła miejsca delikatnej mgiełce, a ta rozpły-
nęła się zaraz, odsłaniając biały sufit wyłożony dźwiękoszczelnymi płytkami.
Poczuła zapach świeżo wypranej pościeli, środków antyseptycznych, dezynfekcyj-
nych, spirytusu.
Odwróciła głowę i w tym momencie rozdzierający ból niczym prąd elektryczny
przeszył jej czaszkę na wysokości czoła, od skroni do skroni. Natychmiast rozmył się
obraz przed jej oczami, a gdy znów zaczęła widzieć ostro, spostrzegła, że znajduje się
w sali szpitalnej.
Nie pamiętała, jak się tu znalazła. Nie znała nawet nazwy szpitala ani miejsca, w któ-
rym się on znajdował.
Co się stało?
Podniosła rękę i stwierdziła z przerażeniem, że jest bardzo słaba. Potem dotknęła
czoła i odkryła, że część głowy, od brwi w górę, pokryta jest bandażami. Włosy miała
krótko ostrzyżone, choć zawsze były długie i puszyste.
Brakowało jej siły, żeby trzymać dłużej uniesioną rękę, więc opuściła ją z powrotem
na kołdrę.
Lewej ręki w ogóle nie mogła podnieść, ponieważ tkwiła w niej igła połączona
z długą rurką. Koło łóżka stał metalowy statyw, na którym zawieszono butelkę z gluko-
zą. Karmiona była dożylnie.
Pewna, że to tylko złudzenie, zamknęła oczy. Ale gdy je otworzyła, ujrzała ten sam
nie zmieniony pokój: biały sufit, białe ściany, zieloną wykładzinę na podłodze, rozsu-
nięte na boki bladożółte zasłony, które odsłaniały olbrzymie okno. Za szybą widziała
gąszcz wysokich, wiecznie zielonych krzewów i zachmurzone niebo, na którym ucho-
wało się tylko kilka kawałków błękitu.W sali znajdowało się jeszcze jedno łóżko, ale nie
zajęte przez nikogo. Była sama.
5
Łóżko, na którym leżała, miało z boku metalową kratkę, która podniesiona — tak
jak to teraz miało miejsce — zabezpieczała pacjenta przed spadnięciem na podłogę.
Poczuła się tak bezradna jak dziecko w kojcu.
Nagle uprzytomniła sobie, że nie pamięta, jak się nazywa.Ani ile ma lat.W ogóle nie
mogła przypomnieć sobie żadnych szczegółów z własnego życia.
Wytężyła siły, próbując zburzyć białą ścianę w umyśle, która więziła po drugiej
strome jej pamięć, ale bez powodzenia. Ściana wciąż stała, nieporuszona, nietknięta.
Zelektryzował ją nagły strach, który w postaci ciężkiej, lodowej bryły osiadł w żołądku.
Jeszcze raz spróbowała ożywić pamięć, ale znów przegrała.
Amnezja. Uszkodzenie mózgu.
Ta zatrważająca konstatacja uderzyła ją z siłą młota kowalskiego, powodując
straszny wstrząs. Na pewno miała jakiś poważny wypadek i mózg uległ silnemu uszko-
dzeniu. Ponura wizja dalszego życia w stanie ciągłej niepamięci sprawiła, że wstrząsnął
nią dreszcz.
Ale nagle, zupełnie niespodziewanie, przypomniała sobie, jak się nazywa. Susan.
Susan orton. I że ma trzydzieści dwa lata.
Ale tych kilka kropli z oceanu pamięci nie pociągnęło za sobą spodziewanej strugi
wspomnień. Susan nie mogła przypomnieć sobie nic więcej ponad nazwisko i wiek.
Choć starała się bardzo, nadal nie potrafiłaby powiedzieć, gdzie na stałe mieszka, gdzie
pracuje, czy ma męża, dzieci, skąd pochodzi, gdzie uczęszczała do szkoły, jakie są jej ulu-
bione potrawy ani jakiej najchętniej słucha muzyki. Nie potrafiła znaleźć odpowiedzi
zarówno na istotne, jak i na błahe pytania.
Amnezja. Uszkodzenie mózgu.
Serce ze strachu zabiło jej szybciej.Ale wtedy los się nad nią zlitował i wyświetlił w jej
pamięci obraz wakacji w stanie Oregon. Nie wiedziała nadal, skąd pochodzi ani dokąd
miała wrócić do pracy po skończonym urlopie, ale przynajmniej wiedziała już, gdzie
się aktualnie znajduje. Gdzieś w Oregonie. Ostatnią rzeczą, którą pamiętała, była piękna
górska szosa. Obraz ten miała teraz przed oczami i widziała najdrobniejsze szczegó-
ły. Prowadziła samochód przez sosnowy las, w dali widać było brzeg oceanu. Słuchała
radia. Był piękny, bezchmurny poranek i cieszyła się na rozpoczynający się dzień.
Zjechała z głównej drogi, przecięła niewielką osadę, wyprzedziła kilka sunących powoli
ciężarówek i znów znalazła się na drodze zupełnie sama. Po kilku kilometrach...
No tak, tu film się urywa. Potem jest już tylko sala szpitalna i ona zmieszana i nie wi-
dząca.
— Co ja widzę? Nareszcie! Proszę pani...!
Susan odwróciła głowę, szukając właściciela głosu. Obraz znów się rozmył, a jej
czaszkę przeszył tępy ból.
6
— Jak się pani czuje? Wygląda pani blado, ale po tym, co pani przeszła, nie należy się
dziwić. Prawda? Co do tego nie ma wątpliwości.
Głos należał do pielęgniarki, która zbliżała się od strony otwartych drzwi. Była
pulchna jak bochenek chleba, szpakowata, miała ciepłe brązowe oczy i szeroki uśmiech.
Na obfitej, matczynej piersi spoczywały szkła w białej oprawce, umocowane na łań-
cuszku zawieszonym na szyi.
Susan chciała coś powiedzieć, ale nie mogła.
Próba wypowiedzenia chociaż kilku słów kosztowała ją tyle wysiłku, że nagle przed
oczami pojawiły się mroczki i o mało znów nie straciła przytomności. Nie przypuszcza-
ła, że jest aż tak słaba.Wystraszyła się niezmiernie.
Pielęgniarka doszła już do Susan i uśmiechnęła się dobrotliwie. — Wiedziałam, że
wyjdziesz z tego, skarbie. Po prostu wiedziałam. Niektórzy nie byli tutaj tego tak pewni,
ale ja byłam.Wiedziałam, że ma pani dość siły, żeby się z tego wygrzebać.
Nacisnęła guzik przyzywający pomoc.
Susan ponowiła próbę wypowiedzenia słowa i tym razem z głębi jej gardła dobył się
nieartykułowany gulgot. Przez głowę przemknęła myśl, że może już nigdy nie odzyska
głosu. Może będzie skazana na wydawanie przez całe życie niepodobnych do ludzkiej
mowy chrząknięć i mruknięć. Przecież czasami uszkodzenia mózgu powodują utratę
mowy, prawda? Prawda?
W głowie Susan bez ustanku dudnił werbel. Wydawało się jej, że siedzi na karuzeli,
która kręci się coraz szybciej i szybciej. Ogarnęły ją mdłości; zapragnęła zsiąść z tej ka-
ruzeli.
Pielęgniarka musiała dostrzec panikę w oczach Susan, bo powiedziała uspokajająco:
— Niczym się nie przejmuj, moje dziecko.Wszystko będzie dobrze.
Sprawdziła kroplówkę, po czym wzięła Susan za przegub prawej ręki, by zmierzyć
tętno.
Wielki Boże, pomyślała Susan, jeśli nie mogę mówić, to pewnie nie mogę też cho-
dzić.
Spróbowała ruszyć nogami, najpierw jedną, potem drugą, ale zupełnie nie miała
w nich czucia. Były zdrętwiałe i jeszcze cięższe niż ręce.
Pielęgniarka po zmierzeniu pulsu puściła rękę pacjentki, ale Susan kurczowo uchwy-
ciła się jej fartucha, nie pozwalając odejść siostrze i znów chciała coś powiedzieć.
— Musi pani jeszcze trochę poczekać — rzekła spokojnie pielęgniarka.
Lecz Susan wiedziała, że nie może czekać. Znów balansowała na krawędzi utraty
świadomości. W głowie pulsował piekielny ból, a obraz raz po raz rozmywał się i ustę-
pował miejsca powoli, ale stanowczo rozprzestrzeniającym się falom ciemności.
Do pokoju wszedł lekarz w białym fartuchu, zapewne wezwany przez pielęgniarkę,
gdy ta nacisnęła guzik. Był to krzepki, pięćdziesięcioletni mężczyzna o surowej twarzy.
Grube ciemne włosy zaczesane miał do tyłu, tak że odsłaniały całą twarz, pokrytą głę-
bokimi zmarszczkami.
Susan błagalnie spojrzała na lekarza, gdy zbliżał się do łóżka, i spytała:
— Czy mam sparaliżowane nogi?
Przez chwilę wydawało się jej, że faktycznie wypowiedziała to zdanie na głos, ale
zaraz zdała sobie sprawę, iż nie odzyskała jeszcze głosu. Nie mogła ponowić próby, bo
obraz przed oczami znów zalała fala ciemności, łapczywie pożerająca każdy skrawek
rzeczywistego świata.
Ciemność.
Zasnęła. Miała złe sny, bardzo złe sny. Koszmary.
Po raz nie wiadomo który śniła jej się Pieczara Gromów i mnóstwo świeżej, ciepłej
jeszcze krwi.
8
2
Gdy Susan się obudziła, ból głowy ustąpił. Obraz przed oczami nie był już rozmydlo-
ny, lecz całkiem wyraźny.
Zapadła noc. Za oknem panowała absolutna ciemność, ale w sali ktoś zapalił deli-
katne oświetlenie.
Susan odłączono już od kroplówki. Pokłuta igłami, blada i wychudzona ręka spoczy-
wała bezwładnie na białej pościeli.
Odwróciła głowę i znów zobaczyła lekarza o srogim obliczu. Stał nad łóżkiem i na
nią patrzył. Jego brązowe oczy posiadały dziwną, niepokojącą moc: Susan odniosła wra-
żenie, że nie spogląda na nią, lecz przenika do jej wnętrza, jakby chciał poznać naj-
skrytsze tajemnice kobiety.A przy tym jego oczy nic nie wyrażały, były puste i enigma-
tyczne.
— Co... co się... ze mną stało? — zdołała z siebie wydusić.
Jej głos był słaby, chrapliwy i raczej trudny do zrozumienia, ale przynajmniej wie-
działa już, że nie doznała wstrząsu ani innego uszkodzenia mózgu, czego tak okropnie
z początku się bała.
Jednakże nadal była bardzo słaba. Niezmiernie wyczerpało ją wyszeptanie nawet
tych kilku słów zapytania.
— Gdzie... ja jestem? — wychrypiała, a w gardle paliła ją jak ogień każda z trudem
wypowiadana sylaba.
Lekarz nie odpowiedział od razu na jej pytanie. Pochylił się i wziął do ręki prze-
łącznik, dyndający na kawałku kabla biegnącego wzdłuż metalowej krawędzi łóżka.
Nacisnął jeden z czterech guzików i oparcie łóżka uniosło się do góry, tak że Susan zna-
lazła się w pozycji siedzącej. Następnie nalał do szklanki trochę wody z metalowej ka-
rai, która stała przy łóżku na tacy z żółtego plastyku.
— Proszę pić małymi łykami — powiedział. — Minęło już trochę czasu od dnia,
kiedy po raz ostatni pokarmy i płyny przyjmowała pani doustnie.
Wzięła od niego wodę. Była przepyszna. I nareszcie wyschnięte gardło Susan zostało
nawilżone.
9
Gdy wypiła wszystko, lekarz odebrał od niej szklankę i postawił z powrotem na noc-
nej szafce. Potem z kieszeni fartucha wyjął punktową latareczkę, nachylił się i zajrzał
w oczy Susan. Jego oczy, ukryte pod linią gęstych, łączących się brwi, były wciąż nie-
przeniknione.
W czasie gdy lekarz badał jej źrenice, Susan znów podjęła próbę poruszenia noga-
mi. Były miękkie jak z waty i wciąż bardzo słabe, ale jednak dały się przesunąć. Nie były
więc sparaliżowane.
Kiedy lekarz skończył badanie, przysunął dłoń do twarzy pacjentki i spytał:
— Czy widzi pani moją dłoń?
— Oczywiście — odpowiedziała Susan.
Jej głos wciąż drżał i był słaby, ale przynajmniej nie chrypiała już niezrozumiale.
Głos lekarza był głęboki, zabarwiony lekkim, gardłowym akcentem, który zdradzał
obce, nie znane Susan pochodzenie.
— Ile palców pani widzi?
— Trzy — odpowiedziała, świadoma, że on sprawdza, czy nie doznała wstrząsu
mózgu.
— A teraz ile?
— Dwa.
— A teraz?
— Cztery.
Lekarz skinął głową z zadowoleniem, a głębokie bruzdy na jego czole nieco się wy-
gładziły. Oczy mężczyzny jednak wciąż wpatrywały się w nią z natężeniem. Peszyło ją
to.
— Czy pamięta pani swoje imię i nazwisko?
— Tak. Nazywam się Susan orton.
— Zgadza się. A drugie imię?
— Kathleen.
— Dobrze.Wiek?
— Mam trzydzieści dwa lata.
— Dobrze. Bardzo dobrze. Zdaje się, że pod tym względem pani nie ucierpiała.
Zaschło jej w gardle, a głos miała chrapliwy. Chrząknęła i powiedziała:
— Ale to wszystko, co pamiętam...
Znów ujrzała głębokie bruzdy na zmarszczonym od troski czole lekarza.
— Co pani chce przez to powiedzieć?
— No... nie pamiętam, gdzie mieszkam, gdzie pracuje, nie wiem, czy jestem zamęż-
na, czy też nie...
Przez chwilę patrzył na nią badawczo, po czym oznajmił:
— Mieszka pani w Newport Beach w stanie Kalifornia.
10
Gdy tylko wymienił tę nazwę, Susan ujrzała swój dom. Wzniesiony w stylu hiszpań-
skim, miał pokryty czerwoną dachówką dach, ściany ozdobione sztukaterią, otwierane
— zamiast podnoszonych — okna i schowany był bezpiecznie wśród wysokich palm.
Ale mimo wysiłków, wciąż nie mogła przypomnieć sobie ani numeru domu, ani nazwy
ulicy.
— Pracuje pani w Korporacji Milestone w Newport — dodał lekarz.
— Milestone? — powtórzyła Susan.
Coś zaczęło jej świtać, jakieś słabe światełko we mgle pamięci. Lekarz znów przyj-
rzał się jej badawczo.
— Co się stało? — spytała drżąc cała. — Dlaczego tak pan na mnie patrzy?
Zamrugał zdziwiony, po czym uśmiechnął się nieśmiało. Widać było wyraźnie, że
uśmiech nie przychodzi mu łatwo i że ten jest wymuszony.
— No... no przecież się o panią martwię... I chcę wiedzieć, z czym mamy do czynie-
nia. W takim przypadku, jak pani, można się spodziewać czasowej utraty pamięci, ale
jest ona łatwo uleczalna. Natomiast jeśli cierpi pani na coś więcej niż tylko czasowa
amnezja, będziemy musieli zmienić sposób naszej kuracji. A więc to dla mnie bardzo
ważne, żebym wiedział, czy nazwa „Milestone” coś dla pani oznacza.
— Milestone — powtórzyła w zamyśleniu. — Tak. To znajoma nazwa. Ale nic poza
tym.
— Pracuje pani w Milestone jako fizyk. Kilka lat temu zrobiła pani doktorat na
UCLA i zaraz po tym rozpoczęła pracę w Milestone.
— Och — rzuciła, gdy w głowie zaczęło jej się trochę rozjaśniać.
— Dowiadywaliśmy się w Milestone o podstawowe fakty z pani życia — ciągnął le-
karz. — Jest pani niezamężna i bezdzietna... — Mówił i patrzył, jakie to robi na niej
wrażenie. — Układa się to już jakoś w spójną całość?
Susan odetchnęła z ulgą.
— Tak.Do pewnego stopnia tak.Niektóre rzeczy mi się przypominają,ale nie wszyst-
ko. Brakuje wielu kawałków.
— To jeszcze trochę potrwa — zapewnił ją. — Po takim wypadku trudno oczekiwać,
żeby wszystko wróciło do normy w ciągu jednej nocy.
Miała wiele pytań do lekarza, ale ciekawość nie była na tyle silna, żeby pokonać ocię-
żałość, słabość i pragnienie. Poprosiła więc tylko o jeszcze jedną szklankę wody.
Nalał jedną trzecią naczynia i znów upomniał, by piła małymi łyczkami.
Nie trzeba jej było tego przypominać. Po wypiciu poprzedniej porcji wody czuła, że
ma żołądek tak pełny, jakby zjadła porządny obiad.
Gdy skończyła pić, zauważyła, że lekarz jeszcze się nie przedstawił.
— Och, bardzo przepraszam. Jestem Viteski. Doktor Leon Viteski.
11
— Zastanawiałam się, skąd ma pan ten dziwny akcent — powiedziała. — Chyba do-
brze zauważyłam, prawda? Viteski... Czy jest pan z pochodzenia Polakiem?
Wyglądał na zakłopotanego i odwrócił wzrok.
— Tak. Byłem dzieckiem wojny. Po utracie rodziców przyjechałem w 1946 roku do
Ameryki.Miałem wtedy siedemnaście lat.Wujek zabrał mnie ze sobą.— Spontaniczność
zniknęła z jego głosu, który teraz brzmiał tak, jakby lekarz recytował wyuczoną na pa-
mięć kwestię. — I tak mówię już lepiej niż na początku, ale chyba nigdy zupełnie nie
wyzbędę się polskiego akcentu.
Najwidoczniej Susan dotknęła drażliwego tematu. Delikatna wzmianka o akcencie
sprawiła, że lekarz stał się dziwnie defensywny.
Zaczął mówić szybciej niż do tej pory, jakby chciał skończyć z tym, co ma do powie-
dzenia, i zmienić temat.
— Jestem w tym szpitalu naczelnym lekarzem, szefem całego personelu medycznego.
A przy okazji... czy pani w ogóle wie, gdzie znajduje się ten szpital?
— Noo... pamiętam, że byłam na wakacjach w stanie Oregon, choć nie potrafię sobie
przypomnieć nazwy żadnej miejscowości. Jestem w Oregonie, prawda?
— Tak. Miejscowość nosi nazwę Willawauk. Liczy około ośmiu tysięcy mieszkań-
ców.Willawauk jest siedzibą władz okręgu o tej samej nazwie. To głównie przemysłowy
teren. Znajduje się tu tylko jeden szpital i właśnie w nim przebywamy. Nie jest zbyt
duży; cztery piętra, dwieście dwadzieścia łóżek.Ale to dobry szpital. Powiem więcej: na-
szym zdaniem jest to lepszy szpital niż niejeden w dużym mieście, ponieważ u nas pa-
cjentom poświęca się więcej uwagi.A to wyraźnie ma dodatni wpływ na liczbę szczęśli-
wie zakończonych kuracji.
Jego głos nie zawierał cienia dumy czy entuzjazmu, jak powinien, biorąc pod uwagę
treść wypowiedzi. Był prawie tak monotonny i bezbarwny jak głos komputera.
A może tylko tak mi się wydaje? pomyślała Susan. Może moje zmysły nie działają
jeszcze jak należy?
Nie zważając na ociężałość i nieznośne pulsowanie, które znów pojawiło się pod
czaszką, Susan uniosła głowę z poduszki i spytała:
— Panie doktorze, dlaczego ja tu jestem? Co się ze mną stało?
— Nie pamięta pani wypadku?
— Nie.
— Zawiodły hamulce, a na tym odcinku drogi — trzy kilometry na południe od
skrętu do Viewtop — było wyjątkowo dużo zakrętów.
— Viewtop?
— Tam pani jechała.W torebce znaleźliśmy potwierdzenie rezerwacji hotelowej.
— Viewtop to hotel?
12
— Tak. „Viewtop Inn”. Leży w miejscowości wypoczynkowej o tej samej nazwie. To
wymarzone miejsce dla amatorów pieszych wędrówek. Hotel wybudowano pięćdziesiąt
czy sześćdziesiąt lat temu. I myślę, że teraz jest jeszcze bardziej popularny, niż był wtedy.
To naprawdę miejsce, dokąd jedzie się, żeby o wszystkim zapomnieć.
Słuchając doktora Viteskiego, Susan przypominała sobie powoli pewne fakty.
Zamknęła oczy i zobaczyła hotel na serii kolorowych fotografii z lutowego numeru
miesięcznika Travel. Ilustrowały one artykuł, po którego przeczytaniu była tak ocza-
rowana obiektem, że natychmiast zarezerwowała pokój na część wakacji. Widziała
teraz wyraźnie spadziste dachy, szerokie tarasy, obszerne foyer z licznymi kolumnami
i ogrody otaczające „Viewtop Inn”.
— A więc zawiodły hamulce — kontynuował Viteski — i straciła pani panowanie
nad pojazdem,który przeciął balustradę nad urwiskiem,przekoziołkował dwa razy i za-
trzymał się na drzewach.
— O Boże!
— Samochód rozbity był doszczętnie. — Lekarz potrząsnął głową. — To cud, że pani
przeżyła.
Gwałtownie poderwała rękę do góry i jeszcze raz dotknęła bandaży na głowie.
— Jak ciężko jestem ranna?
Viteski zmarszczył krzaczaste brwi, tak że znów łączyły się prawie w jedno, długie
pasmo. Susan odniosła niespodziewanie wrażenie, że jego mimika jest sztuczna, te-
atralna.
— Nie jest to coś bardzo poważnego — powiedział. — Szerokie rozcięcie głowy. Na
początku bardzo pani krwawiła. Zeszyliśmy jednak ranę bardzo starannie i jutro albo
pojutrze zamierzamy zdjąć szwy. Rana nie chciała się szybko goić, ale teraz wszystko jest
już dobrze i blizna na pewno nie będzie szpecąca.
— Czy doznałam wstrząśnienia mózgu?
— Tak, ale to naprawdę nic poważnego i sami nie wiemy, dlaczego tak długo była
pani w stanie śpiączki.
Jeszcze przed momentem czuła rosnące znużenie i ociężałość, ale po tym co usłysza-
ła, wzmogła czujność.
— Śpiączki?
Viteski skinął głową.
— Zrobiliśmy badanie tomograficzne mózgu, ale oczywiście nie natrafiliśmy na
żadne ślady zatorów. Nie było też obrzęku tkanki mózgowej ani innych objawów wzro-
stu ciśnienia wewnątrzczaszkowego. Doznała pani silnego uderzenia w głowę, które na
pewno było przyczyną śpiączki, ale obawiam się, że na razie nic więcej na ten temat
nie będziemy w stanie powiedzieć. W przeciwieństwie do tego, co można by wysnuć,
oglądając telewizyjne seriale, współczesna medycyna jest jeszcze daleka od doskonało-
13
ści i nie zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Najważniejsze, że odzyskała pani świa-
domość i nie ma widocznych komplikacji ubocznych. Wiem, że te „dziury” w pamięci
mogą na psychikę działać frustrująco, a nawet destrukcyjnie, ale jestem przekonany, że
wkrótce to minie.
On nadal mówi tak, jakby recytował wyuczony na pamięć tekst, pomyślała Susan
z niepokojem.
Ale nie zatrzymała się dłużej nad tym spostrzeżeniem, gdyż to, co powiedział Viteski,
było dużo ciekawsze od dziwnej maniery, z jaką się wypowiadał.„Śpiączka”. To słowo ją
zelektryzowało.„Śpiączka”.
— Jak długo byłam nieprzytomna? — spytała.
— Dwadzieścia dwa dni.
Wlepiła w niego spojrzenie pełne zdumienia i niedowierzania.
— To prawda — potwierdził.
Potrząsnęła głową.
— Nie, to niemożliwe.
Susan zawsze mocno trzymała życie w rękach. Wszystko miała dokładnie zaplano-
wane i wydawało jej się, że jest przygotowana na każdą niespodziankę. Życiem prywat-
nym rządziły u niej te same prawa systematyczności i metodyczności co w pracy na-
ukowej, które pozwoliły jej uzyskać doktorat w dziedzinie fizyki cząsteczkowej dużo
wcześniej od rówieśników. Nie lubiła być zaskakiwana, nie lubiła również zdawania
się na kogokolwiek prócz siebie samej. Stan bezbronności, w którym się teraz znalazła,
wprawił ją w przerażenie.
Przerażenie stało się jeszcze większe, gdy usłyszała od doktora Viteskiego, iż przez
dwadzieścia dwa dni leżała w śpiączce, a więc była zupełnie uzależniona od obcych
ludzi.
A gdyby już nigdy się nie obudziła?
Albo — co gorsza — gdyby obudziła się i stwierdziła, że jest sparaliżowana od szyi
w dół i całkowicie zdana na czyjąś łaskę? Gdyby przez resztę życia musiała być karmio-
na, ubierana i zanoszona do toalety przez płatnych opiekunów?
Wstrząsnął nią dreszcz.
— Nie — powiedziała do doktora Viteskiego. — Nie mogłam stracić tyle czasu. Nie
mogłam. To na pewno jakaś pomyłka.
— Czyżby pani nie zauważyła swej chudości? — spytał Viteski. — Straciła pani sie-
dem kilo albo i więcej.
Podniosła ręce, cienkie jak dwa patyki. Już wcześniej zauważyła, że jest chuda, ale nie
chciała się nad tym zastanawiać.
— Oczywiście przez cały ten czas podawaliśmy pani dożylnie różne płyny — zapew-
nił doktor Viteski. — W przeciwnym razie już dawno by pani umarła z odwodnienia
organizmu. Zawierały one również środki odżywcze, głównie glukozę. Normalnego sta-
łego pożywienia nie otrzymywała pani przez cały ten czas.
14
Susan miała metr sześćdziesiąt pięć wzrostu i jej idealna waga wynosiła pięćdziesiąt
pięć kilo. W tej chwili ważyła między czterdzieści pięć a czterdzieści osiem kilo, czego
efekt był dramatyczny. Położyła ręce na pościeli i nawet przez jej grubą warstwę czuła
wystające kości ud i kolan.
— Dwadzieścia dwa dni — rzekła z niedowierzaniem.
Aż wreszcie, z wielkim oporem, przyjęła do wiadomości tę niewiarygodną informa-
cję.
Gdy przestała negować niezaprzeczalne fakty, powrócił ból głowy i ociężałość. Jak
kopka mokrej słomy opadła na poduszkę.
— Na pierwszy raz wystarczy już tych wrażeń — stwierdził Viteski. — I tak pozwo-
liłem pani za dużo mówić. Tylko się pani niepotrzebnie męczy. A teraz potrzebuje pani
wypoczynku.
— Wypoczynku? — spytała. — Nie, na miłość boską! Wypoczywam już od dwudzie-
stu dwóch dni!
— Śpiączka to nie jest prawdziwy wypoczynek — wyjaśnił Viteski. — To nie to samo
co normalny sen. Trochę jeszcze potrwa odbudowanie sił i odporności organizmu.
Wziął do ręki regulator i opuścił oparcie łóżka.
— Nie! — Susan wpadła nagle w panikę. — Niech pan jeszcze nie odchodzi! Proszę
poczekać!
Zignorował jej protest i opuścił oparcie łóżka do pozycji horyzontalnej.
Susan zaczęła czepiać się metalowej kratki, chcąc pozostać w pozycji siedzącej, ale
była jeszcze zbyt słaba, żeby utrzymać swój ciężar.
— Chyba nie chce pan, żebym spała, co? — spytała, choć wiedziała, że sen jest jej po-
trzebny. Miała obolałe, zmęczone, palące oczy, a powieki były ciężkie jak z ołowiu.
— Teraz najbardziej potrzeba pani właśnie snu — powiedział lekarz.
— Ale ja nie mogę spać.
— Wygląda pani tak, jakby organizm domagał się czegoś wręcz przeciwnego — od-
parował Viteski. — I wcale się nie dziwię.
— Nie, nie! Ja nie odważę się pójść spać. Co będzie, jeśli się już nie obudzę?
— Obudzi się pani.
— A co będzie, jeśli zapadnę w następną śpiączkę?
— Nie zapadnie pani.
Susan zazgrzytała zębami ze złości, że lekarz nie potrafi zrozumieć jej lęku, i nie da-
wała za wygraną.
— A jeśli jednak zapadnę?
— Moja droga, nie można przez całe życie bać się zasnąć. — Viteski mówił teraz po-
woli, cierpliwie, jakby zwracał się do dziecka. — Niech się pani odpręży. Już pani wyszła
z tej śpiączki.Wszystko będzie dobrze.A teraz, proszę mi wybaczyć, zrobiło się późno...
Muszę iść coś zjeść i samemu położyć się spać. Powtarzam — niech się pani odpręży,
a wszystko będzie dobrze. Zgoda?
15
Jeśli on tak wygląda, kiedy stara się być miły, myślała Susan, to jak się zachowuje,
kiedy się nie stara?
Lekarz podszedł do drzwi.
Susan chciała krzyczeć:„Nie zostawiaj mnie samej!”Ale silne poczucie niezależności
nie pozwoliło jej zachować się jak wystraszone dziecko. Nie chciała polegać na doktorze
Viteskim ani na kimkolwiek innym.
— Musi pani wypocząć — rzekł. — Jutro wszystko będzie wyglądać lepiej.
Wychodząc z sali wyłączył górne oświetlenie.
Cienie wyskoczyły nagle ze wszystkich zakamarków, jakby tylko na tę okazję czekały,
i przybrały najróżniejsze kształty. Susan nigdy nie bała się ciemności, ale teraz poczuła
się nieswojo, a serce zaczęło jej bić przyspieszonym rytmem.
Salę oświetlał jedynie zimny blask mrugającej na korytarzu lampy fluorescencyjnej
— doktor Viteski nie zaniknął jeszcze drzwi — oraz słabe światełko małej lampki noc-
nej stojącej na stole w rogu pokoju.
Doktor Viteski zatrzymał się w drzwiach. Jego sylwetka była ostro zarysowana przez
oświetlenie z holu, a twarz niewidoczna.Wyglądał jak wycięty z tektury manekin.
— Dobranoc — powiedział.
Zamknął drzwi za sobą.
Teraz świeciła już tylko nocna lampka z piętnastowatową żarówką. Ciemność pode-
szła bliżej do łóżka i położyła na pościeli swe długie paluchy.
Susan została zupełnie sama.
Spojrzała na drugie łóżko, całkowicie spowite przez mrok. Wyglądało jak płachta
czarnej krepy i skojarzyło jej się z czuwaniem na marach. Zapragnęła żarliwie, żeby do-
kwaterowano do jej pokoju jakąś pacjentkę.
To nie w porządku, pomyślała, nie powinni mnie tak zostawiać. Przecież dopiero co
obudziłam się ze śpiączki! Ktoś powinien cały czas przy mnie czuwać, jeśli nie pielę-
gniarka, to chociaż sanitariusz, ktokolwiek.
Powieki miała ciężkie, coraz cięższe.
Nie! powiedziała do siebie. Nie wolno mi zasnąć tak długo, aż będę pewna, że nie-
winna drzemka nie przerodzi się w kolejną, dwudziesto-dwudniową śpiączkę.
Przez kilka minut walczyła z ogarniającym ją uczuciem senności, zaciskała pięści tak
mocno, że aż paznokcie wbijały się jej w dłonie. Ale oczy piekły ją coraz bardziej, a po-
wieki były jak z ołowiu. Stwierdziła, że chyba nic złego się nie stanie, jeśli zamknie je na
chwile, aby dać im wypocząć. Była pewna, że jeśli nie będzie chciała zasnąć, to nie za-
śnie, nawet jeśli zamknie oczy.W końcu zawsze wszystko było tak, jak ona chciała.
Momentalnie przeleciała przez granicę jawy i snu jak kamień wrzucony do studni.
Miała sen.
We śnie leżała na twardej, wilgotnej podłodze w dużym, mrocznym pomieszczeniu.
Nie była sama. Byli z nią o n i.Wstała i zaczęła biec w ciemności, potykając się o wysta-
jące skały, uciekając przed koszmarem, który był wspomnieniem tragicznego przeżycia
z czasów, gdy Susan miała dziewiętnaście lat.
Znajdowała się w Pieczarze Gromów.
17
3
Następnego dnia rano, kilka minut po przebudzeniu Susan, do sali weszła pulchna,
szpakowata pielęgniarka. Tak jak poprzednio nie miała okularów na nosie, tylko dyn-
dały na łańcuszku na jej obfitych, matczynych piersiach. Wsunęła pod język Susan ter-
mometr, zmierzyła jej tętno, po czym założyła okulary, by odczytać wynik pomiaru
temperatury. Przez cały ten czas niezmordowanie trajkotała. Nazywa się elma Baker.
Zawsze mówiła, że Susan wyjdzie z tej śpiączki. Jest pielęgniarką od trzydziestu pięciu
lat, najpierw pracowała w San Francisco, teraz jest tu, w Oregonie, i rzadko myli się co
do szans pacjentów na wyzdrowienie. Ma taki doskonały zmysł zawodowy, że nieraz się
zastanawiała,czy w poprzednim wcieleniu nie była też pielęgniarką i to wysoko wykwa-
lifikowaną.
— Oczywiście w innych sprawach nie jestem taka dobra — dodała zaraz ze śmie-
chem. — Na przykład w prowadzeniu domu! — Opowiedziała, jak to nie wystarcza jej
nigdy pieniędzy do kolejnej wypłaty, a równoważenie salda na książeczce czekowej to
prawie niewykonalne zadanie. Małżeństwo też jej nie wyszło. Ani jedno, ani drugie.
Dwa rozwody, ani jednego dziecka — oto efekt końcowy. Nie potrafi również gotować.
Nie znosi cerowania, do tej czynności czuje wprost wstręt. — Ale za to jestem choler-
nie dobrą pielęgniarką i jestem z tego dumna! — rzekła na koniec z emfazą i z tym nie-
zmiennie czarującym uśmiechem.
Śmiała się nie tylko ustami, ale całą twarzą, a przede wszystkim oczami, które poka-
zywały, że naprawdę siostra elma kocha swoją pracę.
Susan polubiła tę kobietę. Zwykle nie miała cierpliwości do gaduł, a w każdym razie
jej cierpliwość szybko się wyczerpywała.Ale paplanie siostry elmy było, dzięki obna-
żaniu własnych słabości, tak czarujące, że na Susan działało kojąco.
— Nie jest pani głodna? — zapytała pielęgniarka.
— Umieram z głodu. — Susan istotnie obudziła się z wilczym apetytem.
— Zaczniemy już dzisiaj podawać pani normalne jedzenie — powiedziała siostra
elma. — Oczywiście dietetyczne.
18
Jakby na potwierdzenie jej słów w drzwiach pojawił się młody blondyn, sanita-
riusz, wiozący śniadanie: kisiel o smaku wiśniowym, grzankę z niewielką ilością dżemu
i wodnistą, białą jak kreda tapiokę*. Nigdy żaden posiłek nie był dla Susan tak apetycz-
ny. Rozczarowała ją tylko wielkość porcji i zwierzyła się z tego pielęgniarce.
— Zgoda,porcje są małe,ale uwierz mi,kochanie — zapewniła siostra elma — wy-
starczy zjeść połowę tego, a już będzie pani nasycona. Proszę pamiętać, że nie jadła pani
od ponad trzech tygodni. Żołądek się skurczył. Minie trochę czasu, zanim będzie pani
w stanie jeść normalne porcje.
Pielęgniarka wyszła, by zająć się innymi pacjentami, a Susan po chwili przekonała
się, że siostra miała rację. Choć nie dostała dużo, to już po kilku kęsach miała dosyć.
A wszystko smakowało jej jak ambrozja.
Jedząc pomyślała o doktorze Viteskim. Nadal uważała, że nie powinien był jej wtedy
zostawić samej, bez opieki. Mimo witalności pani Baker cały szpital wydawał się zimny
i nieprzyjazny.
Kiedy uznała, że już więcej nie zje, wytarła usta papierową serwetką, odsunęła blacik
i poczuła, że jest obserwowana. Podniosła wzrok.
W drzwiach stał wysoki, elegancki mężczyzna pod czterdziestkę. Nosił ciemne buty,
ciemne spodnie, biały fartuch, nie do końca zasłaniający białą koszulę i zielony kra-
wat. W ręce trzymał notatnik. Uwagę przyciągała wrażliwa twarz, a idealnie zharmoni-
zowane rysy nasuwały skojarzenie z posągiem starannie wyrzeźbionym przez jakiegoś
mistrza dłuta. Błękitne oczy były jasne niczym perły i kontrastowały ostro z czernią za-
czesanych do góry włosów.
— Dzień dobry, pani orton — powiedział. — Cieszę się niezmiernie, że widzę
panią siedzącą na łóżku i świadomą tego, co się dzieje dokoła. — Podszedł bliżej.
Uśmiechnął się jeszcze bardziej czarująco niż elma Baker. — Jestem pani lekarzem.
Nazywam się McGee. Doktor Jeffrey McGee.
Wyciągnął rękę na przywitanie. Dłoń miał suchą, twardą i silną, ale dotyk był lekki
i czuły.
— Myślałam, że moim lekarzem jest doktor Viteski.
— Doktor Viteski jest szefem personelu medycznego — rzekł McGee — ale pani
przypadkiem ja się zajmuję. — Jego głos miał silny męski tembr, ale był jednocześnie
dziwnie łagodny i kojący. — Miałem akurat ostry dyżur, kiedy panią przywieziono do
naszego szpitala.
— Ale wczoraj doktor Viteski...
— Wczoraj nie pracowałem — wyjaśnił McGee. — W moim prywatnym gabine-
cie nie przyjmuję przez dwa dni w tygodniu, ale w szpitalu mam wolny tylko jeden
dzień. I pani oczywiście na wyjście ze śpiączki wybrała właśnie ten jeden jedyny dzień,
kiedy po dwudziestu dwóch dniach zmartwień, co też z panią będzie, wziąłem sobie
*Tapioka — potrawa dietetyczna, sporządzona z mączki ziemniaczanej i skrobi ryżowej (przyp.
tłum.)
19
wolne. — Zaczął kręcić głową i udawać, że jest jednocześnie zdumiony i rozgoryczony.
— I nawet nikt mnie nie poinformował aż do chwili, kiedy dziś rano przyjechałem do
szpitala. — Zmarszczył czoło, udając dezaprobatę. — Proszę pamiętać, panno orton
— droczył się dalej — jeśli ktoś z moich pacjentów odprawia jakieś ozdrowieńcze czary,
to ja, jako jego lekarz, życzę sobie być przy tym obecny, zrozumiano? Nie chcę, żeby kto
inny chodził potem w blasku chwały.
Susan uśmiechnęła się do niego, zdziwiona swobodnym zachowaniem lekarza.
— Tak jest, panie doktorze. Zrozumiałam.
— Dobrze. Bardzo dobrze. Cieszę się, że mamy co do tego jasność. — Uśmiechnął się.
— Jak się pani czuje?
— Lepiej — przyznała.
— Czy na tyle dobrze, żeby wyjść wieczorem na tańce, a potem powłóczyć się od
knajpy do knajpy?
— Może jeszcze nie dzisiaj...
— Trzymam panią za słowo. — Spojrzał na tackę ze śniadaniem i zmienił temat.
— Widzę, że odzyskała pani apetyt.
— Próbowałam zjeść wszystko, ale nie mogłam.
— To cytat z Orsona Wellesa.
Susan zaśmiała się.
— Ale i tak nieźle pani idzie — stwierdził pokazując palcem resztki śniadania.
— Musi pani zacząć od skromnych, ale częstych posiłków. I z czasem zacznie pani jeść
solidne dania, wtedy zaś będziemy musieli uważać, żeby nie wpadła pani w nadwagę.
Proszę się nie martwić chwilowym brakiem sił. Krok po kroku dojdziemy do zdrowia.
Czy ma pani ból głowy? Czy jest pani senna?
— Nie.
— Zmierzę pani puls — powiedział wyciągając dłoń.
— Już robiła to siostra elma.
— Wiem. To był pretekst, żeby potrzymać panią za rękę.
Susan znów się zaśmiała.
— Jest pan inny niż większość lekarzy.
— Czy pani uważa, że lekarz powinien być jak biznesmen, chłodny, ponury i pozba-
wiony poczucia humoru?
— Niekoniecznie.
— Czy uważa pani, że powinienem być podobny do doktora Viteskiego?
— Zdecydowanie nie.
— To jest barrrdzo dobrrry lekarz — powiedział McGee doskonale naśladując wy-
mowę kolegi.
— Co do tego nie mam wątpliwości. Ale podejrzewam, że pan jest jeszcze lepszy.
20
— Dziękuję. Komplement został przyjęty. Gdy będę pani wystawiał rachunek końco-
wy, zastosuję specjalną zniżkę.
Wciąż trzymał ją za rękę. Wreszcie spojrzał na zegarek i naprawdę zaczął mierzyć
tętno.
— Czy będę żyć? — spytała, gdy skończył.
— Jestem o tym przekonany. Jest pani pełna energii życiowej. — Trzymał ją jeszcze
za rękę, kiedy powiedział: — A tak naprawdę, to uważam, że nigdy nie zaszkodzi trochę
humoru w stosunkach między lekarzem a pacjentem.Wierzę, że pozwala to pacjentowi
utrzymać pozytywny stosunek do leczenia, co przyspiesza wyzdrowienie. Ale niektó-
rzy ludzie nie chcą mieć do czynienia z wesołymi lekarzami, wolą takich, którzy udają,
że cały świat spoczywa na ich barkach. Wtedy czują się bardziej bezpieczni. Tak więc
jeśli mój pogodny styl nie odpowiada pani, mogę go zredukować lub zupełnie wyciszyć.
Najważniejsze dla mnie jest to, żeby pacjent czuł się dobrze i wiedział, że troszczę się
o niego najlepiej, jak tylko potrafię.
— Niech pan się niczym nie przejmuje i nie zmienia swego zachowania — odparła
Susan. — Mnie się podoba, a mojej duszy potrzeba teraz pogody.
— Zwłaszcza że nie ma powodów do smutku. Najgorsze ma już pani za sobą.
Uścisnął delikatnie dłoń pacjentki, po czym ją puścił.
Ku swemu wielkiemu zdziwieniu Susan poczuła nagłe rozczarowanie, gdy lekarz
przestał ją trzymać za rękę.
— Doktor Viteski powiedział mi, że ma pani luki w pamięci — rzekł McGee.
— Już mniejsze niż wczoraj. Mam nadzieję, że z czasem wszystko wróci do normy.
Ale nadal jest wiele rzeczy, których nie mogę sobie przypomnieć.
— Chcę z panią o tym porozmawiać. Tyle że teraz muszę iść na obchód. Wrócę za
parę godzin i wspólnie spróbujemy odblokować tę pamięć, jeżeli nie ma pani nic prze-
ciwko temu.
— Jakżebym mogła mieć...!
— Teraz proszę wypoczywać.
— A co mi innego pozostaje?
— Racja.W tenisa będzie pani mogła grać dopiero po uzyskaniu ode mnie zgody.
— Kurcze, a mam umówiony mecz z siostrą elmą!
— Musi go pani odwołać.
— Tak jest, panie doktorze.
McGee wyszedł, odprowadzany uśmiechem pacjentki. Poruszał się swobodnie,
z dużą i niewymuszoną gracją.
Już zaczął na nią wywierać pozytywny wpływ. Nie dostrzegała jeszcze tego, że powoli
dojrzewa w niej paranoja. Zauważyła natomiast, że pierwotny niepokój miał zupełnie
subiektywne podłoże — wynikał ze słabości i zdezorientowania. Teraz dziwne zacho-
wanie doktora Viteskiego nie miało dla niej żadnego znaczenia, a szpital już nie wyda-
wał się zimny i nieprzyjazny.
21
* * *
Pół godziny później, kiedy pielęgniarka znów zajrzała do sali, Susan poprosiła
o lusterko. Gorzko tego żałowała. Zobaczyła odbicie bladej, wymizerowanej twarzy.
Szarozielone oczy były przekrwione i podkrążone obwisłymi worami. Widać było, że
sanitariusze opatrujący jej głowę, by ułatwić sobie zadanie, cięli długie blond włosy byle
jak i bez szacunku dla późniejszego wyglądu kobiety. W efekcie głowa Susan pokryta
była strzechą nierównych, sterczących na wszystkie strony kosmyków. Na dodatek, po
dwudziestu dwóch dniach włosy były przetłuszczone i rozczochrane.
— Mój Boże! — wykrzyknęła. — Jak ja strasznie wyglądam!
— Ależ skąd! — zaprzeczyła pani Baker. — Jest pani tylko trochę zaniedbana. Nie ma
żadnych uszkodzeń twarzy. Gdy odzyska pani swoją normalną wagę, wypełnią się po-
liczki i znikną wory spod oczu.
— Muszę umyć włosy.
— Jest pani jeszcze zbyt słaba, żeby pójść do łazienki i stać przy umywalce. Nogi bę-
dzie pani miała jak z gumy. Poza tym nie może pani umyć głowy, dopóki nie zdejmiemy
bandaży, a to nastąpi najwcześniej jutro.
— Nie, ja chcę dzisiaj, zaraz! Mam tak brudne włosy, że cała głowa mnie swędzi! Ten
stan doprowadza mnie do depresji i na pewno nie przyczynia się do wyzdrowienia.
— Kochana, tu nie ma o czym dyskutować.W tych sprawach pacjent niewiele ma do
powiedzenia, więc niech pani lepiej oszczędza siły na inną okazję. Mogę najwyżej zro-
bić pani mycie „na sucho”.
— „Na sucho”? Co to znaczy?
— Wsypuje się we włosy specjalny proszek, który wchłania pot, a później się go wy-
czesuje. Nie jest to metoda doskonała, bo zawsze zostanie trochę brudu, ale stosowali-
śmy ją co kilka dni, gdy leżała pani w śpiączce.
— Czy to naprawdę pomaga?
— Tak jak powiedziałam.
— No, to niech będzie to mycie „na sucho”.
Siostra elmą wyszła i za chwilę wróciła z pudełkiem proszku i szczotką do wło-
sów.
— Czy coś się uratowało z bagażu, który miałam w samochodzie? — spytała Susan.
— Tak.Wszystko jest tu, w szafie.
— Czy mogłaby mi pani podać kosmetyczkę?
Pielęgniarka uśmiechnęła się z przekąsem.
— Przystojny z niego czort, prawda? I jaki miły! — Pokiwała głową. — Ale niestety
żonaty.
Susan żachnęła się.
22
— Nie wiem, o czym pani mówi.
Siostra zaśmiała się cichutko i pogłaskała pacjentkę po dłoni.
— Nie przejmuj się, moje dziecko. Jeszcze nie widziałam żadnej pacjentki dok-
tora McGee, która nie chciałaby dla niego wyglądać jak najkorzystniej. Nastolatki do-
stają migotania serca, kiedy doktor jest w pobliżu. Kobiety w pani wieku mają dziwnie
błyszczące oczy. Nawet siwe babcie, złamane reumatyzmem, dwadzieścia lat starsze ode
mnie, a czterdzieści od niego, chcą w jego obecności lepiej wyglądać. Lepszy wygląd po-
woduje, że i czują się lepiej. A o to przecież w medycynie chodzi.
* * *
Krótko przed dwunastą w południe wrócił doktor McGee. Pchał przed sobą wózek
do rozwożenia posiłków.
— Pomyślałem sobie — powiedział — że moglibyśmy zjeść razem lunch i przy oka-
zji porozmawiać o pani problemach z pamięcią.
— Lekarz jedzący lunch z pacjentką? — spytała Susan rozbawiona.
— Nie jesteśmy tu tacy sztywni, jak lekarze w dużych, miejskich szpitalach.
— A kto płaci za mój lunch?
— Sama pani płaci. Tak dalece nowatorscy jeszcze nie jesteśmy.
Zaśmiała się.
— A co dzisiaj mamy?
— Dla mnie kanapka z sałatką z kurczaka i jabłecznik, a dla pani grzanka, tapioka
i...
— To już się robi monotonne.
— Ależ nie! Jest pewien element urozmaicenia. Zamiast kisielu o smaku wiśniowym,
dostanie pani kisiel o smaku cytrynowym!
— Moje serce chyba pęknie z radości!
— I kawałek brzoskwini w syropie. Coś dla prawdziwych smakoszy.
Wyrównał poziom łóżka z siedzeniem obrotowego krzesełka, żeby mogli wygodnie
prowadzić rozmowę w trakcie spożywania lunchu.
Następnie wysunął blat do posiłków, postawił na nim tackę, zerwał folię, w którą była
owinięta, i powiedział:
— Wygląda pani ładnie i świeżo.
— Wyglądam jak odgrzebany nieboszczyk.
— Co też pani opowiada!
— Tak, tak.
— Tapioka wygląda jak odgrzebany nieboszczyk, ale pani wygląda ładnie i świeżo.
Proszę pamiętać,że ja jestem lekarzem,a pani pacjentką.Pacjenci muszą zawsze słuchać
tego, co mówi lekarz. Nie zna pani swoich obowiązków szpitalnych? Jeśli mówię, że wy-
gląda pani ładnie i świeżo, to — do stu piorunów! — tak musi być!
23
Susan uśmiechnęła się i kontynuowała zabawę.
— Rozumiem; jakże mogłam być taka niesforna!
— Wygląda pani ładnie i świeżo, Susan.
— Och, dziękuję, panie doktorze.
— Już lepiej...
Susan miała włosy umyte „na sucho”, na twarzy delikatny makijaż, a usta pokryte
szminką. Dzięki użyciu kropel „Murine” jej oczy nie były już zaczerwienione, choć nie-
zdrowej mglistości pozbyć się nie mogła. Przebrała się także w jedwabną piżamę, którą
znalazła wśród swych rzeczy, a oddała szpitalną koszulę.Wiedziała, że nie wygląda jesz-
cze najlepiej, ale przynajmniej nieco korzystniej niż poprzednio. Ten fakt powodował,
że czuła się dużo lepiej, a więc potwierdziły się słowa pani Baker.
W trakcie posiłku rozmawiali o lukach w pamięci Susan. Starali się je wypełnić.
Wczoraj było ich ogromnie dużo, dziś już zdecydowanie mniej. Zaraz po przebudzeniu
stwierdziła, że — bez większego wysiłku — potrafi sobie przypomnieć dużą część „bra-
kujących” faktów.
Urodziła się i wychowała na przedmieściach Filadelfii. Jako dziecko mieszkała z ro-
dzicami w ładnym, jednopiętrowym domku o białych ścianach, który stał w rzędzie
podobnych budynków przy alei wysadzanej klonami. Pamiętała do dziś zielone dy-
wany trawników i huśtawki zawieszone na gankach. Co roku wszyscy sąsiedzi bawili
się razem w Dniu 4 Lipca *, a na Boże Narodzenie chodzili z kolędami. Była to okolica
jakby żywcem przeniesiona z telewizyjnego show o Harriet i Ozziem**
— Miała pani szczęśliwe dzieciństwo — zauważył McGee.
Susan przełknęła łyżeczkę kisielu o smaku cytrynowym i powiedziała:
— Wszystko wyglądało na to, że będę miała szczęśliwe dzieciństwo, ale los chciał in-
aczej. Byłam bardzo samotnym dzieckiem.
— Zaraz po przyjęciu pani do szpitala — rzekł McGee — próbowaliśmy nawiązać
kontakt z pani rodziną, ale okazało się, że nie ma pani nikogo bliskiego.
Susan opowiedziała lekarzowi historię swoich rodziców. Częściowo dlatego, by
upewnić się, że już absolutnie wszystko pamięta, a częściowo dlatego, że po dwudziestu
dwóch dniach przebywania w świecie ciemności i ciszy czuła potrzebę rozmowy, a dok-
tor McGee był wymarzonym partnerem. Matka Susan, Regina orton, zginęła w wy-
padku samochodowym, gdy dziewczynka miała siedem lat. Chevrolet jej mamy prze-
jeżdżał właśnie skrzyżowanie, kiedy został staranowany przez ciężarówkę z transpor-
tem piwa, której kierowca dostał ataku serca. Nie pamiętała mamy zbyt dokładnie, ale
nie miało to żadnego związku z wypadkiem, któremu teraz uległa, i chwilową amne-
zją. W końcu miała tylko siedem lat, kiedy mama odeszła, i z upływem czasu obraz
robił się coraz bardziej wyblakły, jak na starej fotografii. Smutny to fakt, ale prawdziwy.
Znacznie lepiej pamiętała swego ojca. Frank orton był wysokim, tęgawym mężczy-
*Święto narodowe USA (przyp. tłum.)
**Program amerykańskiej telewizji o typowych przedstawicielach klasy średniej (przyp. tłum.)
24
zną, właścicielem przeciętnie prosperującego sklepu z męską odzieżą. Susan bardzo ko-
chała ojca i wiedziała, że on ją również kocha, choć nigdy tego nie powiedział. Pamięta
go jako spokojnego, ostrożnego i raczej nieśmiałego mężczyznę o łagodnym spojrze-
niu i zniżonym głosie. Najlepiej czuł się w domowym zaciszu z książką w ręce i nie-
odłączną fajką w ustach. Może gdyby miał syna, lepiej potrafiłby nawiązać z nim kon-
takt.W towarzystwie mężczyzn czuł się bardziej rozluźniony niż w towarzystwie kobiet.
Dorastająca córka w domu na pewno stanowiła dla niego ciężki orzech do zgryzienia.
Umarł na raka dziesięć lat po swej żonie i w rok po ukończeniu przez Susan szkoły śred-
niej. Tak więc w dorosłe życie weszła jeszcze bardziej samotna, niż była do tej pory.
Doktor McGee skończył jeść kanapkę z sałatką, wytarł usta serwetką i spytał:
— A jakieś ciotki, jacyś wujkowie...?
— Miałam wujostwo, ale oboje byli mi zupełnie obcy. Dziadkowie już dawno nie żyli.
Ale... wie pan co? Samotne dzieciństwo ma także i swoje dobre strony. Nauczyłam się
polegać wyłącznie na sobie i to procentuje przez całe moje życie.
A potem zaczęła mówić o swoich studiach. Opowiadała, grzebiąc widelczykiem
w brzoskwini, a doktor słuchał jedząc jabłecznik. Studia magisterskie ukończyła w Pen-
sylwanii w Briarstead College. Potem pojechała do Kalifornii na studia podyplomowe,
a wreszcie zrobiła doktorat na Uniwersytecie Stanowym w Los Angeles. Lata te pamięta
z zadziwiającą dokładnością, choć niektórych rzeczy, które wydarzyły się w Briarstead,
gdy była na drugim roku, wolałaby zapomnieć.
— Czy źle się pani poczuła? — spytał McGee, cofając od ust nadziany na widelec ka-
wałek ciasta.
Susan zamrugała oczami.
— Słucham?
— Przez chwilę miała pani taką minę, jakby zobaczyła ducha — powiedział lekarz,
marszcząc brwi.
— Bo w pewnym sensie to prawda.
Nagle minął jej apetyt. Przestała jeść i odsunęła blacik.
— Czy chce pani o tym porozmawiać?
— To tylko niemiłe wspomnienia — odparła wymijająco. — Żałuję, że nie potrafię
tego zapomnieć.
McGee zrezygnował z dokończenia deseru i odstawił na bok tackę z naczyniami.
— Proszę mi o tym opowiedzieć.
— Och, tylko bym panu niepotrzebnie zawracała głowę...
— Ja chcę, żeby mi pani zawracała głowę.
— To ponura historia.
— Ale widzę, że nie daje pani spokoju. Więc proszę mi ją opowiedzieć. Bardzo lubię
ponure historie.
25
McGee zapewne oczekiwał, że pacjentka uśmiechnie się na te słowa. Ale nawet on
nie mógł zmienić faktu, że dla Susan orton Pieczara Gromów nigdy nie będzie ni-
czym zabawnym.
— No dobrze... A więc gdy byłam na drugim roku studiów w Briarstead, spotyka-
łam się z pewnym chłopakiem. Nazywał się Jeny Stein. Był bardzo miły. Lubiłam go.
Bardzo go lubiłam. Nawet zaczęliśmy się zastanawiać, czy po skończeniu studiów nie
weźmiemy ślubu. A potem został zamordowany.
— Bardzo mi przykro — powiedział McGee. — Jak do tego doszło?
— Chciał być pasowany na członka wspólnoty *...
— O Boże! — jęknął McGee, uprzedzając wypadki.
— ...i w czasie ślubowania wierności tak się nad nim zaczęli znęcać...
— Cóż za głupia, bezsensowna śmierć!
— Jerry był takim zdolnym, wrażliwym i pracowitym chłopcem — ciągnęła Susan
załamanym głosem.
— Zdarzyło się kiedyś, gdy miałem ostry dyżur, że przywieziono chłopca, który omal
nie spłonął żywcem w czasie odprawiania podobnego rytuału w tutejszym college’u.
Koledzy zrobili mu „próbę ognia”. Idiotyczna zabawa; nie wiem, co chcieli sobie udo-
wodnić, bo na pewno nie to, że są dorosłymi mężczyznami. Nieszczęśnik miał poparze-
nia trzeciego stopnia na prawie całym ciele i po dwóch dniach zmarł.
— Jerry nie zginął w wypadku — oznajmiła Susan. — Jerry padł ofiarą nienawiści.
Dreszcz przeszedł jej po ciele na wspomnienie tamtego wydarzenia.
— Co pani chce przez to powiedzieć? — spytał McGee.
Przez chwilę się nie odzywała,błądząc myślami trzynaście lat wstecz.Chociaż w szpi-
talu było ciepło, nagle zrobiło jej się tak zimno, jakby znalazła się właśnie w Pieczarze
Gromów.
McGee czekał cierpliwie, pochylając się lekko nad łóżkiem.
W końcu Susan potrząsnęła głową i powiedziała:
— Nie. Nie chcę wracać do tamtej sprawy ze wszystkimi szczegółami. To zbyt bole-
sne.
— Straciła pani w ciągu tych trzydziestu dwóch lat życia wiele bliskich osób.
— Tak, czasami nawet zastanawiam się, czy nie jestem naznaczona jakąś klątwą.
— Matka, ojciec, potem narzeczony...
— Właściwie to nie byliśmy jeszcze zaręczeni.
— Ale na to się zanosiło...
— Chyba jednak nie doszłoby do małżeństwa.
— No dobrze, jakkolwiek by było, musimy porozmawiać o tym nieszczęściu, żeby
ulżyć pani duszy.
*Oryg.„fraternity”(„sorority”) — popularny na amerykańskich uniwersytetach i w college’ach rodzaj
nieformalnych zrzeszeń chłopców (dziewcząt), nazywanych zwykle kombinacjami liter alfabetu greckie-
go.Wspólnoty utrzymują razem własne miejsce zakwaterowania, rywalizują ze sobą, a przynależność do
DEAN KOONTZ PIECZARA GROMÓW THE HOUSE OF THUNDER PRZEŁOŻYŁ: ROMUALD SZOKA
Powieść ta jest wytworem wyobraźni autora, tak jak wszystkie występujące w niej postacie, miejsca i zdarzenia. Ewentualne podobieństwo do rzeczywistych zdarzeń oraz osób, żywych lub umarłych, jest zupełnie przypadkowe.
Część pierwsza POWOLNE ZBLIŻANE SIĘ STRACHU
4 l Obudziła się i pomyślała, że oślepła. Otworzyła oczy, ale nie widziała nic, tylko zło- wrogie, bezkształtne cienie, wyłaniające się z purpurowego mroku. Nie zdążyła jednak wpaść w panikę, gdyż ciemność szybko ustąpiła miejsca delikatnej mgiełce, a ta rozpły- nęła się zaraz, odsłaniając biały sufit wyłożony dźwiękoszczelnymi płytkami. Poczuła zapach świeżo wypranej pościeli, środków antyseptycznych, dezynfekcyj- nych, spirytusu. Odwróciła głowę i w tym momencie rozdzierający ból niczym prąd elektryczny przeszył jej czaszkę na wysokości czoła, od skroni do skroni. Natychmiast rozmył się obraz przed jej oczami, a gdy znów zaczęła widzieć ostro, spostrzegła, że znajduje się w sali szpitalnej. Nie pamiętała, jak się tu znalazła. Nie znała nawet nazwy szpitala ani miejsca, w któ- rym się on znajdował. Co się stało? Podniosła rękę i stwierdziła z przerażeniem, że jest bardzo słaba. Potem dotknęła czoła i odkryła, że część głowy, od brwi w górę, pokryta jest bandażami. Włosy miała krótko ostrzyżone, choć zawsze były długie i puszyste. Brakowało jej siły, żeby trzymać dłużej uniesioną rękę, więc opuściła ją z powrotem na kołdrę. Lewej ręki w ogóle nie mogła podnieść, ponieważ tkwiła w niej igła połączona z długą rurką. Koło łóżka stał metalowy statyw, na którym zawieszono butelkę z gluko- zą. Karmiona była dożylnie. Pewna, że to tylko złudzenie, zamknęła oczy. Ale gdy je otworzyła, ujrzała ten sam nie zmieniony pokój: biały sufit, białe ściany, zieloną wykładzinę na podłodze, rozsu- nięte na boki bladożółte zasłony, które odsłaniały olbrzymie okno. Za szybą widziała gąszcz wysokich, wiecznie zielonych krzewów i zachmurzone niebo, na którym ucho- wało się tylko kilka kawałków błękitu.W sali znajdowało się jeszcze jedno łóżko, ale nie zajęte przez nikogo. Była sama.
5 Łóżko, na którym leżała, miało z boku metalową kratkę, która podniesiona — tak jak to teraz miało miejsce — zabezpieczała pacjenta przed spadnięciem na podłogę. Poczuła się tak bezradna jak dziecko w kojcu. Nagle uprzytomniła sobie, że nie pamięta, jak się nazywa.Ani ile ma lat.W ogóle nie mogła przypomnieć sobie żadnych szczegółów z własnego życia. Wytężyła siły, próbując zburzyć białą ścianę w umyśle, która więziła po drugiej strome jej pamięć, ale bez powodzenia. Ściana wciąż stała, nieporuszona, nietknięta. Zelektryzował ją nagły strach, który w postaci ciężkiej, lodowej bryły osiadł w żołądku. Jeszcze raz spróbowała ożywić pamięć, ale znów przegrała. Amnezja. Uszkodzenie mózgu. Ta zatrważająca konstatacja uderzyła ją z siłą młota kowalskiego, powodując straszny wstrząs. Na pewno miała jakiś poważny wypadek i mózg uległ silnemu uszko- dzeniu. Ponura wizja dalszego życia w stanie ciągłej niepamięci sprawiła, że wstrząsnął nią dreszcz. Ale nagle, zupełnie niespodziewanie, przypomniała sobie, jak się nazywa. Susan. Susan orton. I że ma trzydzieści dwa lata. Ale tych kilka kropli z oceanu pamięci nie pociągnęło za sobą spodziewanej strugi wspomnień. Susan nie mogła przypomnieć sobie nic więcej ponad nazwisko i wiek. Choć starała się bardzo, nadal nie potrafiłaby powiedzieć, gdzie na stałe mieszka, gdzie pracuje, czy ma męża, dzieci, skąd pochodzi, gdzie uczęszczała do szkoły, jakie są jej ulu- bione potrawy ani jakiej najchętniej słucha muzyki. Nie potrafiła znaleźć odpowiedzi zarówno na istotne, jak i na błahe pytania. Amnezja. Uszkodzenie mózgu. Serce ze strachu zabiło jej szybciej.Ale wtedy los się nad nią zlitował i wyświetlił w jej pamięci obraz wakacji w stanie Oregon. Nie wiedziała nadal, skąd pochodzi ani dokąd miała wrócić do pracy po skończonym urlopie, ale przynajmniej wiedziała już, gdzie się aktualnie znajduje. Gdzieś w Oregonie. Ostatnią rzeczą, którą pamiętała, była piękna górska szosa. Obraz ten miała teraz przed oczami i widziała najdrobniejsze szczegó- ły. Prowadziła samochód przez sosnowy las, w dali widać było brzeg oceanu. Słuchała radia. Był piękny, bezchmurny poranek i cieszyła się na rozpoczynający się dzień. Zjechała z głównej drogi, przecięła niewielką osadę, wyprzedziła kilka sunących powoli ciężarówek i znów znalazła się na drodze zupełnie sama. Po kilku kilometrach... No tak, tu film się urywa. Potem jest już tylko sala szpitalna i ona zmieszana i nie wi- dząca. — Co ja widzę? Nareszcie! Proszę pani...! Susan odwróciła głowę, szukając właściciela głosu. Obraz znów się rozmył, a jej czaszkę przeszył tępy ból.
6 — Jak się pani czuje? Wygląda pani blado, ale po tym, co pani przeszła, nie należy się dziwić. Prawda? Co do tego nie ma wątpliwości. Głos należał do pielęgniarki, która zbliżała się od strony otwartych drzwi. Była pulchna jak bochenek chleba, szpakowata, miała ciepłe brązowe oczy i szeroki uśmiech. Na obfitej, matczynej piersi spoczywały szkła w białej oprawce, umocowane na łań- cuszku zawieszonym na szyi. Susan chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. Próba wypowiedzenia chociaż kilku słów kosztowała ją tyle wysiłku, że nagle przed oczami pojawiły się mroczki i o mało znów nie straciła przytomności. Nie przypuszcza- ła, że jest aż tak słaba.Wystraszyła się niezmiernie. Pielęgniarka doszła już do Susan i uśmiechnęła się dobrotliwie. — Wiedziałam, że wyjdziesz z tego, skarbie. Po prostu wiedziałam. Niektórzy nie byli tutaj tego tak pewni, ale ja byłam.Wiedziałam, że ma pani dość siły, żeby się z tego wygrzebać. Nacisnęła guzik przyzywający pomoc. Susan ponowiła próbę wypowiedzenia słowa i tym razem z głębi jej gardła dobył się nieartykułowany gulgot. Przez głowę przemknęła myśl, że może już nigdy nie odzyska głosu. Może będzie skazana na wydawanie przez całe życie niepodobnych do ludzkiej mowy chrząknięć i mruknięć. Przecież czasami uszkodzenia mózgu powodują utratę mowy, prawda? Prawda? W głowie Susan bez ustanku dudnił werbel. Wydawało się jej, że siedzi na karuzeli, która kręci się coraz szybciej i szybciej. Ogarnęły ją mdłości; zapragnęła zsiąść z tej ka- ruzeli. Pielęgniarka musiała dostrzec panikę w oczach Susan, bo powiedziała uspokajająco: — Niczym się nie przejmuj, moje dziecko.Wszystko będzie dobrze. Sprawdziła kroplówkę, po czym wzięła Susan za przegub prawej ręki, by zmierzyć tętno. Wielki Boże, pomyślała Susan, jeśli nie mogę mówić, to pewnie nie mogę też cho- dzić. Spróbowała ruszyć nogami, najpierw jedną, potem drugą, ale zupełnie nie miała w nich czucia. Były zdrętwiałe i jeszcze cięższe niż ręce. Pielęgniarka po zmierzeniu pulsu puściła rękę pacjentki, ale Susan kurczowo uchwy- ciła się jej fartucha, nie pozwalając odejść siostrze i znów chciała coś powiedzieć. — Musi pani jeszcze trochę poczekać — rzekła spokojnie pielęgniarka. Lecz Susan wiedziała, że nie może czekać. Znów balansowała na krawędzi utraty świadomości. W głowie pulsował piekielny ból, a obraz raz po raz rozmywał się i ustę- pował miejsca powoli, ale stanowczo rozprzestrzeniającym się falom ciemności. Do pokoju wszedł lekarz w białym fartuchu, zapewne wezwany przez pielęgniarkę, gdy ta nacisnęła guzik. Był to krzepki, pięćdziesięcioletni mężczyzna o surowej twarzy. Grube ciemne włosy zaczesane miał do tyłu, tak że odsłaniały całą twarz, pokrytą głę- bokimi zmarszczkami.
Susan błagalnie spojrzała na lekarza, gdy zbliżał się do łóżka, i spytała: — Czy mam sparaliżowane nogi? Przez chwilę wydawało się jej, że faktycznie wypowiedziała to zdanie na głos, ale zaraz zdała sobie sprawę, iż nie odzyskała jeszcze głosu. Nie mogła ponowić próby, bo obraz przed oczami znów zalała fala ciemności, łapczywie pożerająca każdy skrawek rzeczywistego świata. Ciemność. Zasnęła. Miała złe sny, bardzo złe sny. Koszmary. Po raz nie wiadomo który śniła jej się Pieczara Gromów i mnóstwo świeżej, ciepłej jeszcze krwi.
8 2 Gdy Susan się obudziła, ból głowy ustąpił. Obraz przed oczami nie był już rozmydlo- ny, lecz całkiem wyraźny. Zapadła noc. Za oknem panowała absolutna ciemność, ale w sali ktoś zapalił deli- katne oświetlenie. Susan odłączono już od kroplówki. Pokłuta igłami, blada i wychudzona ręka spoczy- wała bezwładnie na białej pościeli. Odwróciła głowę i znów zobaczyła lekarza o srogim obliczu. Stał nad łóżkiem i na nią patrzył. Jego brązowe oczy posiadały dziwną, niepokojącą moc: Susan odniosła wra- żenie, że nie spogląda na nią, lecz przenika do jej wnętrza, jakby chciał poznać naj- skrytsze tajemnice kobiety.A przy tym jego oczy nic nie wyrażały, były puste i enigma- tyczne. — Co... co się... ze mną stało? — zdołała z siebie wydusić. Jej głos był słaby, chrapliwy i raczej trudny do zrozumienia, ale przynajmniej wie- działa już, że nie doznała wstrząsu ani innego uszkodzenia mózgu, czego tak okropnie z początku się bała. Jednakże nadal była bardzo słaba. Niezmiernie wyczerpało ją wyszeptanie nawet tych kilku słów zapytania. — Gdzie... ja jestem? — wychrypiała, a w gardle paliła ją jak ogień każda z trudem wypowiadana sylaba. Lekarz nie odpowiedział od razu na jej pytanie. Pochylił się i wziął do ręki prze- łącznik, dyndający na kawałku kabla biegnącego wzdłuż metalowej krawędzi łóżka. Nacisnął jeden z czterech guzików i oparcie łóżka uniosło się do góry, tak że Susan zna- lazła się w pozycji siedzącej. Następnie nalał do szklanki trochę wody z metalowej ka- rai, która stała przy łóżku na tacy z żółtego plastyku. — Proszę pić małymi łykami — powiedział. — Minęło już trochę czasu od dnia, kiedy po raz ostatni pokarmy i płyny przyjmowała pani doustnie. Wzięła od niego wodę. Była przepyszna. I nareszcie wyschnięte gardło Susan zostało nawilżone.
9 Gdy wypiła wszystko, lekarz odebrał od niej szklankę i postawił z powrotem na noc- nej szafce. Potem z kieszeni fartucha wyjął punktową latareczkę, nachylił się i zajrzał w oczy Susan. Jego oczy, ukryte pod linią gęstych, łączących się brwi, były wciąż nie- przeniknione. W czasie gdy lekarz badał jej źrenice, Susan znów podjęła próbę poruszenia noga- mi. Były miękkie jak z waty i wciąż bardzo słabe, ale jednak dały się przesunąć. Nie były więc sparaliżowane. Kiedy lekarz skończył badanie, przysunął dłoń do twarzy pacjentki i spytał: — Czy widzi pani moją dłoń? — Oczywiście — odpowiedziała Susan. Jej głos wciąż drżał i był słaby, ale przynajmniej nie chrypiała już niezrozumiale. Głos lekarza był głęboki, zabarwiony lekkim, gardłowym akcentem, który zdradzał obce, nie znane Susan pochodzenie. — Ile palców pani widzi? — Trzy — odpowiedziała, świadoma, że on sprawdza, czy nie doznała wstrząsu mózgu. — A teraz ile? — Dwa. — A teraz? — Cztery. Lekarz skinął głową z zadowoleniem, a głębokie bruzdy na jego czole nieco się wy- gładziły. Oczy mężczyzny jednak wciąż wpatrywały się w nią z natężeniem. Peszyło ją to. — Czy pamięta pani swoje imię i nazwisko? — Tak. Nazywam się Susan orton. — Zgadza się. A drugie imię? — Kathleen. — Dobrze.Wiek? — Mam trzydzieści dwa lata. — Dobrze. Bardzo dobrze. Zdaje się, że pod tym względem pani nie ucierpiała. Zaschło jej w gardle, a głos miała chrapliwy. Chrząknęła i powiedziała: — Ale to wszystko, co pamiętam... Znów ujrzała głębokie bruzdy na zmarszczonym od troski czole lekarza. — Co pani chce przez to powiedzieć? — No... nie pamiętam, gdzie mieszkam, gdzie pracuje, nie wiem, czy jestem zamęż- na, czy też nie... Przez chwilę patrzył na nią badawczo, po czym oznajmił: — Mieszka pani w Newport Beach w stanie Kalifornia.
10 Gdy tylko wymienił tę nazwę, Susan ujrzała swój dom. Wzniesiony w stylu hiszpań- skim, miał pokryty czerwoną dachówką dach, ściany ozdobione sztukaterią, otwierane — zamiast podnoszonych — okna i schowany był bezpiecznie wśród wysokich palm. Ale mimo wysiłków, wciąż nie mogła przypomnieć sobie ani numeru domu, ani nazwy ulicy. — Pracuje pani w Korporacji Milestone w Newport — dodał lekarz. — Milestone? — powtórzyła Susan. Coś zaczęło jej świtać, jakieś słabe światełko we mgle pamięci. Lekarz znów przyj- rzał się jej badawczo. — Co się stało? — spytała drżąc cała. — Dlaczego tak pan na mnie patrzy? Zamrugał zdziwiony, po czym uśmiechnął się nieśmiało. Widać było wyraźnie, że uśmiech nie przychodzi mu łatwo i że ten jest wymuszony. — No... no przecież się o panią martwię... I chcę wiedzieć, z czym mamy do czynie- nia. W takim przypadku, jak pani, można się spodziewać czasowej utraty pamięci, ale jest ona łatwo uleczalna. Natomiast jeśli cierpi pani na coś więcej niż tylko czasowa amnezja, będziemy musieli zmienić sposób naszej kuracji. A więc to dla mnie bardzo ważne, żebym wiedział, czy nazwa „Milestone” coś dla pani oznacza. — Milestone — powtórzyła w zamyśleniu. — Tak. To znajoma nazwa. Ale nic poza tym. — Pracuje pani w Milestone jako fizyk. Kilka lat temu zrobiła pani doktorat na UCLA i zaraz po tym rozpoczęła pracę w Milestone. — Och — rzuciła, gdy w głowie zaczęło jej się trochę rozjaśniać. — Dowiadywaliśmy się w Milestone o podstawowe fakty z pani życia — ciągnął le- karz. — Jest pani niezamężna i bezdzietna... — Mówił i patrzył, jakie to robi na niej wrażenie. — Układa się to już jakoś w spójną całość? Susan odetchnęła z ulgą. — Tak.Do pewnego stopnia tak.Niektóre rzeczy mi się przypominają,ale nie wszyst- ko. Brakuje wielu kawałków. — To jeszcze trochę potrwa — zapewnił ją. — Po takim wypadku trudno oczekiwać, żeby wszystko wróciło do normy w ciągu jednej nocy. Miała wiele pytań do lekarza, ale ciekawość nie była na tyle silna, żeby pokonać ocię- żałość, słabość i pragnienie. Poprosiła więc tylko o jeszcze jedną szklankę wody. Nalał jedną trzecią naczynia i znów upomniał, by piła małymi łyczkami. Nie trzeba jej było tego przypominać. Po wypiciu poprzedniej porcji wody czuła, że ma żołądek tak pełny, jakby zjadła porządny obiad. Gdy skończyła pić, zauważyła, że lekarz jeszcze się nie przedstawił. — Och, bardzo przepraszam. Jestem Viteski. Doktor Leon Viteski.
11 — Zastanawiałam się, skąd ma pan ten dziwny akcent — powiedziała. — Chyba do- brze zauważyłam, prawda? Viteski... Czy jest pan z pochodzenia Polakiem? Wyglądał na zakłopotanego i odwrócił wzrok. — Tak. Byłem dzieckiem wojny. Po utracie rodziców przyjechałem w 1946 roku do Ameryki.Miałem wtedy siedemnaście lat.Wujek zabrał mnie ze sobą.— Spontaniczność zniknęła z jego głosu, który teraz brzmiał tak, jakby lekarz recytował wyuczoną na pa- mięć kwestię. — I tak mówię już lepiej niż na początku, ale chyba nigdy zupełnie nie wyzbędę się polskiego akcentu. Najwidoczniej Susan dotknęła drażliwego tematu. Delikatna wzmianka o akcencie sprawiła, że lekarz stał się dziwnie defensywny. Zaczął mówić szybciej niż do tej pory, jakby chciał skończyć z tym, co ma do powie- dzenia, i zmienić temat. — Jestem w tym szpitalu naczelnym lekarzem, szefem całego personelu medycznego. A przy okazji... czy pani w ogóle wie, gdzie znajduje się ten szpital? — Noo... pamiętam, że byłam na wakacjach w stanie Oregon, choć nie potrafię sobie przypomnieć nazwy żadnej miejscowości. Jestem w Oregonie, prawda? — Tak. Miejscowość nosi nazwę Willawauk. Liczy około ośmiu tysięcy mieszkań- ców.Willawauk jest siedzibą władz okręgu o tej samej nazwie. To głównie przemysłowy teren. Znajduje się tu tylko jeden szpital i właśnie w nim przebywamy. Nie jest zbyt duży; cztery piętra, dwieście dwadzieścia łóżek.Ale to dobry szpital. Powiem więcej: na- szym zdaniem jest to lepszy szpital niż niejeden w dużym mieście, ponieważ u nas pa- cjentom poświęca się więcej uwagi.A to wyraźnie ma dodatni wpływ na liczbę szczęśli- wie zakończonych kuracji. Jego głos nie zawierał cienia dumy czy entuzjazmu, jak powinien, biorąc pod uwagę treść wypowiedzi. Był prawie tak monotonny i bezbarwny jak głos komputera. A może tylko tak mi się wydaje? pomyślała Susan. Może moje zmysły nie działają jeszcze jak należy? Nie zważając na ociężałość i nieznośne pulsowanie, które znów pojawiło się pod czaszką, Susan uniosła głowę z poduszki i spytała: — Panie doktorze, dlaczego ja tu jestem? Co się ze mną stało? — Nie pamięta pani wypadku? — Nie. — Zawiodły hamulce, a na tym odcinku drogi — trzy kilometry na południe od skrętu do Viewtop — było wyjątkowo dużo zakrętów. — Viewtop? — Tam pani jechała.W torebce znaleźliśmy potwierdzenie rezerwacji hotelowej. — Viewtop to hotel?
12 — Tak. „Viewtop Inn”. Leży w miejscowości wypoczynkowej o tej samej nazwie. To wymarzone miejsce dla amatorów pieszych wędrówek. Hotel wybudowano pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat temu. I myślę, że teraz jest jeszcze bardziej popularny, niż był wtedy. To naprawdę miejsce, dokąd jedzie się, żeby o wszystkim zapomnieć. Słuchając doktora Viteskiego, Susan przypominała sobie powoli pewne fakty. Zamknęła oczy i zobaczyła hotel na serii kolorowych fotografii z lutowego numeru miesięcznika Travel. Ilustrowały one artykuł, po którego przeczytaniu była tak ocza- rowana obiektem, że natychmiast zarezerwowała pokój na część wakacji. Widziała teraz wyraźnie spadziste dachy, szerokie tarasy, obszerne foyer z licznymi kolumnami i ogrody otaczające „Viewtop Inn”. — A więc zawiodły hamulce — kontynuował Viteski — i straciła pani panowanie nad pojazdem,który przeciął balustradę nad urwiskiem,przekoziołkował dwa razy i za- trzymał się na drzewach. — O Boże! — Samochód rozbity był doszczętnie. — Lekarz potrząsnął głową. — To cud, że pani przeżyła. Gwałtownie poderwała rękę do góry i jeszcze raz dotknęła bandaży na głowie. — Jak ciężko jestem ranna? Viteski zmarszczył krzaczaste brwi, tak że znów łączyły się prawie w jedno, długie pasmo. Susan odniosła niespodziewanie wrażenie, że jego mimika jest sztuczna, te- atralna. — Nie jest to coś bardzo poważnego — powiedział. — Szerokie rozcięcie głowy. Na początku bardzo pani krwawiła. Zeszyliśmy jednak ranę bardzo starannie i jutro albo pojutrze zamierzamy zdjąć szwy. Rana nie chciała się szybko goić, ale teraz wszystko jest już dobrze i blizna na pewno nie będzie szpecąca. — Czy doznałam wstrząśnienia mózgu? — Tak, ale to naprawdę nic poważnego i sami nie wiemy, dlaczego tak długo była pani w stanie śpiączki. Jeszcze przed momentem czuła rosnące znużenie i ociężałość, ale po tym co usłysza- ła, wzmogła czujność. — Śpiączki? Viteski skinął głową. — Zrobiliśmy badanie tomograficzne mózgu, ale oczywiście nie natrafiliśmy na żadne ślady zatorów. Nie było też obrzęku tkanki mózgowej ani innych objawów wzro- stu ciśnienia wewnątrzczaszkowego. Doznała pani silnego uderzenia w głowę, które na pewno było przyczyną śpiączki, ale obawiam się, że na razie nic więcej na ten temat nie będziemy w stanie powiedzieć. W przeciwieństwie do tego, co można by wysnuć, oglądając telewizyjne seriale, współczesna medycyna jest jeszcze daleka od doskonało-
13 ści i nie zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Najważniejsze, że odzyskała pani świa- domość i nie ma widocznych komplikacji ubocznych. Wiem, że te „dziury” w pamięci mogą na psychikę działać frustrująco, a nawet destrukcyjnie, ale jestem przekonany, że wkrótce to minie. On nadal mówi tak, jakby recytował wyuczony na pamięć tekst, pomyślała Susan z niepokojem. Ale nie zatrzymała się dłużej nad tym spostrzeżeniem, gdyż to, co powiedział Viteski, było dużo ciekawsze od dziwnej maniery, z jaką się wypowiadał.„Śpiączka”. To słowo ją zelektryzowało.„Śpiączka”. — Jak długo byłam nieprzytomna? — spytała. — Dwadzieścia dwa dni. Wlepiła w niego spojrzenie pełne zdumienia i niedowierzania. — To prawda — potwierdził. Potrząsnęła głową. — Nie, to niemożliwe. Susan zawsze mocno trzymała życie w rękach. Wszystko miała dokładnie zaplano- wane i wydawało jej się, że jest przygotowana na każdą niespodziankę. Życiem prywat- nym rządziły u niej te same prawa systematyczności i metodyczności co w pracy na- ukowej, które pozwoliły jej uzyskać doktorat w dziedzinie fizyki cząsteczkowej dużo wcześniej od rówieśników. Nie lubiła być zaskakiwana, nie lubiła również zdawania się na kogokolwiek prócz siebie samej. Stan bezbronności, w którym się teraz znalazła, wprawił ją w przerażenie. Przerażenie stało się jeszcze większe, gdy usłyszała od doktora Viteskiego, iż przez dwadzieścia dwa dni leżała w śpiączce, a więc była zupełnie uzależniona od obcych ludzi. A gdyby już nigdy się nie obudziła? Albo — co gorsza — gdyby obudziła się i stwierdziła, że jest sparaliżowana od szyi w dół i całkowicie zdana na czyjąś łaskę? Gdyby przez resztę życia musiała być karmio- na, ubierana i zanoszona do toalety przez płatnych opiekunów? Wstrząsnął nią dreszcz. — Nie — powiedziała do doktora Viteskiego. — Nie mogłam stracić tyle czasu. Nie mogłam. To na pewno jakaś pomyłka. — Czyżby pani nie zauważyła swej chudości? — spytał Viteski. — Straciła pani sie- dem kilo albo i więcej. Podniosła ręce, cienkie jak dwa patyki. Już wcześniej zauważyła, że jest chuda, ale nie chciała się nad tym zastanawiać. — Oczywiście przez cały ten czas podawaliśmy pani dożylnie różne płyny — zapew- nił doktor Viteski. — W przeciwnym razie już dawno by pani umarła z odwodnienia organizmu. Zawierały one również środki odżywcze, głównie glukozę. Normalnego sta- łego pożywienia nie otrzymywała pani przez cały ten czas.
14 Susan miała metr sześćdziesiąt pięć wzrostu i jej idealna waga wynosiła pięćdziesiąt pięć kilo. W tej chwili ważyła między czterdzieści pięć a czterdzieści osiem kilo, czego efekt był dramatyczny. Położyła ręce na pościeli i nawet przez jej grubą warstwę czuła wystające kości ud i kolan. — Dwadzieścia dwa dni — rzekła z niedowierzaniem. Aż wreszcie, z wielkim oporem, przyjęła do wiadomości tę niewiarygodną informa- cję. Gdy przestała negować niezaprzeczalne fakty, powrócił ból głowy i ociężałość. Jak kopka mokrej słomy opadła na poduszkę. — Na pierwszy raz wystarczy już tych wrażeń — stwierdził Viteski. — I tak pozwo- liłem pani za dużo mówić. Tylko się pani niepotrzebnie męczy. A teraz potrzebuje pani wypoczynku. — Wypoczynku? — spytała. — Nie, na miłość boską! Wypoczywam już od dwudzie- stu dwóch dni! — Śpiączka to nie jest prawdziwy wypoczynek — wyjaśnił Viteski. — To nie to samo co normalny sen. Trochę jeszcze potrwa odbudowanie sił i odporności organizmu. Wziął do ręki regulator i opuścił oparcie łóżka. — Nie! — Susan wpadła nagle w panikę. — Niech pan jeszcze nie odchodzi! Proszę poczekać! Zignorował jej protest i opuścił oparcie łóżka do pozycji horyzontalnej. Susan zaczęła czepiać się metalowej kratki, chcąc pozostać w pozycji siedzącej, ale była jeszcze zbyt słaba, żeby utrzymać swój ciężar. — Chyba nie chce pan, żebym spała, co? — spytała, choć wiedziała, że sen jest jej po- trzebny. Miała obolałe, zmęczone, palące oczy, a powieki były ciężkie jak z ołowiu. — Teraz najbardziej potrzeba pani właśnie snu — powiedział lekarz. — Ale ja nie mogę spać. — Wygląda pani tak, jakby organizm domagał się czegoś wręcz przeciwnego — od- parował Viteski. — I wcale się nie dziwię. — Nie, nie! Ja nie odważę się pójść spać. Co będzie, jeśli się już nie obudzę? — Obudzi się pani. — A co będzie, jeśli zapadnę w następną śpiączkę? — Nie zapadnie pani. Susan zazgrzytała zębami ze złości, że lekarz nie potrafi zrozumieć jej lęku, i nie da- wała za wygraną. — A jeśli jednak zapadnę? — Moja droga, nie można przez całe życie bać się zasnąć. — Viteski mówił teraz po- woli, cierpliwie, jakby zwracał się do dziecka. — Niech się pani odpręży. Już pani wyszła z tej śpiączki.Wszystko będzie dobrze.A teraz, proszę mi wybaczyć, zrobiło się późno... Muszę iść coś zjeść i samemu położyć się spać. Powtarzam — niech się pani odpręży, a wszystko będzie dobrze. Zgoda?
15 Jeśli on tak wygląda, kiedy stara się być miły, myślała Susan, to jak się zachowuje, kiedy się nie stara? Lekarz podszedł do drzwi. Susan chciała krzyczeć:„Nie zostawiaj mnie samej!”Ale silne poczucie niezależności nie pozwoliło jej zachować się jak wystraszone dziecko. Nie chciała polegać na doktorze Viteskim ani na kimkolwiek innym. — Musi pani wypocząć — rzekł. — Jutro wszystko będzie wyglądać lepiej. Wychodząc z sali wyłączył górne oświetlenie. Cienie wyskoczyły nagle ze wszystkich zakamarków, jakby tylko na tę okazję czekały, i przybrały najróżniejsze kształty. Susan nigdy nie bała się ciemności, ale teraz poczuła się nieswojo, a serce zaczęło jej bić przyspieszonym rytmem. Salę oświetlał jedynie zimny blask mrugającej na korytarzu lampy fluorescencyjnej — doktor Viteski nie zaniknął jeszcze drzwi — oraz słabe światełko małej lampki noc- nej stojącej na stole w rogu pokoju. Doktor Viteski zatrzymał się w drzwiach. Jego sylwetka była ostro zarysowana przez oświetlenie z holu, a twarz niewidoczna.Wyglądał jak wycięty z tektury manekin. — Dobranoc — powiedział. Zamknął drzwi za sobą. Teraz świeciła już tylko nocna lampka z piętnastowatową żarówką. Ciemność pode- szła bliżej do łóżka i położyła na pościeli swe długie paluchy. Susan została zupełnie sama. Spojrzała na drugie łóżko, całkowicie spowite przez mrok. Wyglądało jak płachta czarnej krepy i skojarzyło jej się z czuwaniem na marach. Zapragnęła żarliwie, żeby do- kwaterowano do jej pokoju jakąś pacjentkę. To nie w porządku, pomyślała, nie powinni mnie tak zostawiać. Przecież dopiero co obudziłam się ze śpiączki! Ktoś powinien cały czas przy mnie czuwać, jeśli nie pielę- gniarka, to chociaż sanitariusz, ktokolwiek. Powieki miała ciężkie, coraz cięższe. Nie! powiedziała do siebie. Nie wolno mi zasnąć tak długo, aż będę pewna, że nie- winna drzemka nie przerodzi się w kolejną, dwudziesto-dwudniową śpiączkę. Przez kilka minut walczyła z ogarniającym ją uczuciem senności, zaciskała pięści tak mocno, że aż paznokcie wbijały się jej w dłonie. Ale oczy piekły ją coraz bardziej, a po- wieki były jak z ołowiu. Stwierdziła, że chyba nic złego się nie stanie, jeśli zamknie je na chwile, aby dać im wypocząć. Była pewna, że jeśli nie będzie chciała zasnąć, to nie za- śnie, nawet jeśli zamknie oczy.W końcu zawsze wszystko było tak, jak ona chciała. Momentalnie przeleciała przez granicę jawy i snu jak kamień wrzucony do studni. Miała sen.
We śnie leżała na twardej, wilgotnej podłodze w dużym, mrocznym pomieszczeniu. Nie była sama. Byli z nią o n i.Wstała i zaczęła biec w ciemności, potykając się o wysta- jące skały, uciekając przed koszmarem, który był wspomnieniem tragicznego przeżycia z czasów, gdy Susan miała dziewiętnaście lat. Znajdowała się w Pieczarze Gromów.
17 3 Następnego dnia rano, kilka minut po przebudzeniu Susan, do sali weszła pulchna, szpakowata pielęgniarka. Tak jak poprzednio nie miała okularów na nosie, tylko dyn- dały na łańcuszku na jej obfitych, matczynych piersiach. Wsunęła pod język Susan ter- mometr, zmierzyła jej tętno, po czym założyła okulary, by odczytać wynik pomiaru temperatury. Przez cały ten czas niezmordowanie trajkotała. Nazywa się elma Baker. Zawsze mówiła, że Susan wyjdzie z tej śpiączki. Jest pielęgniarką od trzydziestu pięciu lat, najpierw pracowała w San Francisco, teraz jest tu, w Oregonie, i rzadko myli się co do szans pacjentów na wyzdrowienie. Ma taki doskonały zmysł zawodowy, że nieraz się zastanawiała,czy w poprzednim wcieleniu nie była też pielęgniarką i to wysoko wykwa- lifikowaną. — Oczywiście w innych sprawach nie jestem taka dobra — dodała zaraz ze śmie- chem. — Na przykład w prowadzeniu domu! — Opowiedziała, jak to nie wystarcza jej nigdy pieniędzy do kolejnej wypłaty, a równoważenie salda na książeczce czekowej to prawie niewykonalne zadanie. Małżeństwo też jej nie wyszło. Ani jedno, ani drugie. Dwa rozwody, ani jednego dziecka — oto efekt końcowy. Nie potrafi również gotować. Nie znosi cerowania, do tej czynności czuje wprost wstręt. — Ale za to jestem choler- nie dobrą pielęgniarką i jestem z tego dumna! — rzekła na koniec z emfazą i z tym nie- zmiennie czarującym uśmiechem. Śmiała się nie tylko ustami, ale całą twarzą, a przede wszystkim oczami, które poka- zywały, że naprawdę siostra elma kocha swoją pracę. Susan polubiła tę kobietę. Zwykle nie miała cierpliwości do gaduł, a w każdym razie jej cierpliwość szybko się wyczerpywała.Ale paplanie siostry elmy było, dzięki obna- żaniu własnych słabości, tak czarujące, że na Susan działało kojąco. — Nie jest pani głodna? — zapytała pielęgniarka. — Umieram z głodu. — Susan istotnie obudziła się z wilczym apetytem. — Zaczniemy już dzisiaj podawać pani normalne jedzenie — powiedziała siostra elma. — Oczywiście dietetyczne.
18 Jakby na potwierdzenie jej słów w drzwiach pojawił się młody blondyn, sanita- riusz, wiozący śniadanie: kisiel o smaku wiśniowym, grzankę z niewielką ilością dżemu i wodnistą, białą jak kreda tapiokę*. Nigdy żaden posiłek nie był dla Susan tak apetycz- ny. Rozczarowała ją tylko wielkość porcji i zwierzyła się z tego pielęgniarce. — Zgoda,porcje są małe,ale uwierz mi,kochanie — zapewniła siostra elma — wy- starczy zjeść połowę tego, a już będzie pani nasycona. Proszę pamiętać, że nie jadła pani od ponad trzech tygodni. Żołądek się skurczył. Minie trochę czasu, zanim będzie pani w stanie jeść normalne porcje. Pielęgniarka wyszła, by zająć się innymi pacjentami, a Susan po chwili przekonała się, że siostra miała rację. Choć nie dostała dużo, to już po kilku kęsach miała dosyć. A wszystko smakowało jej jak ambrozja. Jedząc pomyślała o doktorze Viteskim. Nadal uważała, że nie powinien był jej wtedy zostawić samej, bez opieki. Mimo witalności pani Baker cały szpital wydawał się zimny i nieprzyjazny. Kiedy uznała, że już więcej nie zje, wytarła usta papierową serwetką, odsunęła blacik i poczuła, że jest obserwowana. Podniosła wzrok. W drzwiach stał wysoki, elegancki mężczyzna pod czterdziestkę. Nosił ciemne buty, ciemne spodnie, biały fartuch, nie do końca zasłaniający białą koszulę i zielony kra- wat. W ręce trzymał notatnik. Uwagę przyciągała wrażliwa twarz, a idealnie zharmoni- zowane rysy nasuwały skojarzenie z posągiem starannie wyrzeźbionym przez jakiegoś mistrza dłuta. Błękitne oczy były jasne niczym perły i kontrastowały ostro z czernią za- czesanych do góry włosów. — Dzień dobry, pani orton — powiedział. — Cieszę się niezmiernie, że widzę panią siedzącą na łóżku i świadomą tego, co się dzieje dokoła. — Podszedł bliżej. Uśmiechnął się jeszcze bardziej czarująco niż elma Baker. — Jestem pani lekarzem. Nazywam się McGee. Doktor Jeffrey McGee. Wyciągnął rękę na przywitanie. Dłoń miał suchą, twardą i silną, ale dotyk był lekki i czuły. — Myślałam, że moim lekarzem jest doktor Viteski. — Doktor Viteski jest szefem personelu medycznego — rzekł McGee — ale pani przypadkiem ja się zajmuję. — Jego głos miał silny męski tembr, ale był jednocześnie dziwnie łagodny i kojący. — Miałem akurat ostry dyżur, kiedy panią przywieziono do naszego szpitala. — Ale wczoraj doktor Viteski... — Wczoraj nie pracowałem — wyjaśnił McGee. — W moim prywatnym gabine- cie nie przyjmuję przez dwa dni w tygodniu, ale w szpitalu mam wolny tylko jeden dzień. I pani oczywiście na wyjście ze śpiączki wybrała właśnie ten jeden jedyny dzień, kiedy po dwudziestu dwóch dniach zmartwień, co też z panią będzie, wziąłem sobie *Tapioka — potrawa dietetyczna, sporządzona z mączki ziemniaczanej i skrobi ryżowej (przyp. tłum.)
19 wolne. — Zaczął kręcić głową i udawać, że jest jednocześnie zdumiony i rozgoryczony. — I nawet nikt mnie nie poinformował aż do chwili, kiedy dziś rano przyjechałem do szpitala. — Zmarszczył czoło, udając dezaprobatę. — Proszę pamiętać, panno orton — droczył się dalej — jeśli ktoś z moich pacjentów odprawia jakieś ozdrowieńcze czary, to ja, jako jego lekarz, życzę sobie być przy tym obecny, zrozumiano? Nie chcę, żeby kto inny chodził potem w blasku chwały. Susan uśmiechnęła się do niego, zdziwiona swobodnym zachowaniem lekarza. — Tak jest, panie doktorze. Zrozumiałam. — Dobrze. Bardzo dobrze. Cieszę się, że mamy co do tego jasność. — Uśmiechnął się. — Jak się pani czuje? — Lepiej — przyznała. — Czy na tyle dobrze, żeby wyjść wieczorem na tańce, a potem powłóczyć się od knajpy do knajpy? — Może jeszcze nie dzisiaj... — Trzymam panią za słowo. — Spojrzał na tackę ze śniadaniem i zmienił temat. — Widzę, że odzyskała pani apetyt. — Próbowałam zjeść wszystko, ale nie mogłam. — To cytat z Orsona Wellesa. Susan zaśmiała się. — Ale i tak nieźle pani idzie — stwierdził pokazując palcem resztki śniadania. — Musi pani zacząć od skromnych, ale częstych posiłków. I z czasem zacznie pani jeść solidne dania, wtedy zaś będziemy musieli uważać, żeby nie wpadła pani w nadwagę. Proszę się nie martwić chwilowym brakiem sił. Krok po kroku dojdziemy do zdrowia. Czy ma pani ból głowy? Czy jest pani senna? — Nie. — Zmierzę pani puls — powiedział wyciągając dłoń. — Już robiła to siostra elma. — Wiem. To był pretekst, żeby potrzymać panią za rękę. Susan znów się zaśmiała. — Jest pan inny niż większość lekarzy. — Czy pani uważa, że lekarz powinien być jak biznesmen, chłodny, ponury i pozba- wiony poczucia humoru? — Niekoniecznie. — Czy uważa pani, że powinienem być podobny do doktora Viteskiego? — Zdecydowanie nie. — To jest barrrdzo dobrrry lekarz — powiedział McGee doskonale naśladując wy- mowę kolegi. — Co do tego nie mam wątpliwości. Ale podejrzewam, że pan jest jeszcze lepszy.
20 — Dziękuję. Komplement został przyjęty. Gdy będę pani wystawiał rachunek końco- wy, zastosuję specjalną zniżkę. Wciąż trzymał ją za rękę. Wreszcie spojrzał na zegarek i naprawdę zaczął mierzyć tętno. — Czy będę żyć? — spytała, gdy skończył. — Jestem o tym przekonany. Jest pani pełna energii życiowej. — Trzymał ją jeszcze za rękę, kiedy powiedział: — A tak naprawdę, to uważam, że nigdy nie zaszkodzi trochę humoru w stosunkach między lekarzem a pacjentem.Wierzę, że pozwala to pacjentowi utrzymać pozytywny stosunek do leczenia, co przyspiesza wyzdrowienie. Ale niektó- rzy ludzie nie chcą mieć do czynienia z wesołymi lekarzami, wolą takich, którzy udają, że cały świat spoczywa na ich barkach. Wtedy czują się bardziej bezpieczni. Tak więc jeśli mój pogodny styl nie odpowiada pani, mogę go zredukować lub zupełnie wyciszyć. Najważniejsze dla mnie jest to, żeby pacjent czuł się dobrze i wiedział, że troszczę się o niego najlepiej, jak tylko potrafię. — Niech pan się niczym nie przejmuje i nie zmienia swego zachowania — odparła Susan. — Mnie się podoba, a mojej duszy potrzeba teraz pogody. — Zwłaszcza że nie ma powodów do smutku. Najgorsze ma już pani za sobą. Uścisnął delikatnie dłoń pacjentki, po czym ją puścił. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu Susan poczuła nagłe rozczarowanie, gdy lekarz przestał ją trzymać za rękę. — Doktor Viteski powiedział mi, że ma pani luki w pamięci — rzekł McGee. — Już mniejsze niż wczoraj. Mam nadzieję, że z czasem wszystko wróci do normy. Ale nadal jest wiele rzeczy, których nie mogę sobie przypomnieć. — Chcę z panią o tym porozmawiać. Tyle że teraz muszę iść na obchód. Wrócę za parę godzin i wspólnie spróbujemy odblokować tę pamięć, jeżeli nie ma pani nic prze- ciwko temu. — Jakżebym mogła mieć...! — Teraz proszę wypoczywać. — A co mi innego pozostaje? — Racja.W tenisa będzie pani mogła grać dopiero po uzyskaniu ode mnie zgody. — Kurcze, a mam umówiony mecz z siostrą elmą! — Musi go pani odwołać. — Tak jest, panie doktorze. McGee wyszedł, odprowadzany uśmiechem pacjentki. Poruszał się swobodnie, z dużą i niewymuszoną gracją. Już zaczął na nią wywierać pozytywny wpływ. Nie dostrzegała jeszcze tego, że powoli dojrzewa w niej paranoja. Zauważyła natomiast, że pierwotny niepokój miał zupełnie subiektywne podłoże — wynikał ze słabości i zdezorientowania. Teraz dziwne zacho- wanie doktora Viteskiego nie miało dla niej żadnego znaczenia, a szpital już nie wyda- wał się zimny i nieprzyjazny.
21 * * * Pół godziny później, kiedy pielęgniarka znów zajrzała do sali, Susan poprosiła o lusterko. Gorzko tego żałowała. Zobaczyła odbicie bladej, wymizerowanej twarzy. Szarozielone oczy były przekrwione i podkrążone obwisłymi worami. Widać było, że sanitariusze opatrujący jej głowę, by ułatwić sobie zadanie, cięli długie blond włosy byle jak i bez szacunku dla późniejszego wyglądu kobiety. W efekcie głowa Susan pokryta była strzechą nierównych, sterczących na wszystkie strony kosmyków. Na dodatek, po dwudziestu dwóch dniach włosy były przetłuszczone i rozczochrane. — Mój Boże! — wykrzyknęła. — Jak ja strasznie wyglądam! — Ależ skąd! — zaprzeczyła pani Baker. — Jest pani tylko trochę zaniedbana. Nie ma żadnych uszkodzeń twarzy. Gdy odzyska pani swoją normalną wagę, wypełnią się po- liczki i znikną wory spod oczu. — Muszę umyć włosy. — Jest pani jeszcze zbyt słaba, żeby pójść do łazienki i stać przy umywalce. Nogi bę- dzie pani miała jak z gumy. Poza tym nie może pani umyć głowy, dopóki nie zdejmiemy bandaży, a to nastąpi najwcześniej jutro. — Nie, ja chcę dzisiaj, zaraz! Mam tak brudne włosy, że cała głowa mnie swędzi! Ten stan doprowadza mnie do depresji i na pewno nie przyczynia się do wyzdrowienia. — Kochana, tu nie ma o czym dyskutować.W tych sprawach pacjent niewiele ma do powiedzenia, więc niech pani lepiej oszczędza siły na inną okazję. Mogę najwyżej zro- bić pani mycie „na sucho”. — „Na sucho”? Co to znaczy? — Wsypuje się we włosy specjalny proszek, który wchłania pot, a później się go wy- czesuje. Nie jest to metoda doskonała, bo zawsze zostanie trochę brudu, ale stosowali- śmy ją co kilka dni, gdy leżała pani w śpiączce. — Czy to naprawdę pomaga? — Tak jak powiedziałam. — No, to niech będzie to mycie „na sucho”. Siostra elmą wyszła i za chwilę wróciła z pudełkiem proszku i szczotką do wło- sów. — Czy coś się uratowało z bagażu, który miałam w samochodzie? — spytała Susan. — Tak.Wszystko jest tu, w szafie. — Czy mogłaby mi pani podać kosmetyczkę? Pielęgniarka uśmiechnęła się z przekąsem. — Przystojny z niego czort, prawda? I jaki miły! — Pokiwała głową. — Ale niestety żonaty. Susan żachnęła się.
22 — Nie wiem, o czym pani mówi. Siostra zaśmiała się cichutko i pogłaskała pacjentkę po dłoni. — Nie przejmuj się, moje dziecko. Jeszcze nie widziałam żadnej pacjentki dok- tora McGee, która nie chciałaby dla niego wyglądać jak najkorzystniej. Nastolatki do- stają migotania serca, kiedy doktor jest w pobliżu. Kobiety w pani wieku mają dziwnie błyszczące oczy. Nawet siwe babcie, złamane reumatyzmem, dwadzieścia lat starsze ode mnie, a czterdzieści od niego, chcą w jego obecności lepiej wyglądać. Lepszy wygląd po- woduje, że i czują się lepiej. A o to przecież w medycynie chodzi. * * * Krótko przed dwunastą w południe wrócił doktor McGee. Pchał przed sobą wózek do rozwożenia posiłków. — Pomyślałem sobie — powiedział — że moglibyśmy zjeść razem lunch i przy oka- zji porozmawiać o pani problemach z pamięcią. — Lekarz jedzący lunch z pacjentką? — spytała Susan rozbawiona. — Nie jesteśmy tu tacy sztywni, jak lekarze w dużych, miejskich szpitalach. — A kto płaci za mój lunch? — Sama pani płaci. Tak dalece nowatorscy jeszcze nie jesteśmy. Zaśmiała się. — A co dzisiaj mamy? — Dla mnie kanapka z sałatką z kurczaka i jabłecznik, a dla pani grzanka, tapioka i... — To już się robi monotonne. — Ależ nie! Jest pewien element urozmaicenia. Zamiast kisielu o smaku wiśniowym, dostanie pani kisiel o smaku cytrynowym! — Moje serce chyba pęknie z radości! — I kawałek brzoskwini w syropie. Coś dla prawdziwych smakoszy. Wyrównał poziom łóżka z siedzeniem obrotowego krzesełka, żeby mogli wygodnie prowadzić rozmowę w trakcie spożywania lunchu. Następnie wysunął blat do posiłków, postawił na nim tackę, zerwał folię, w którą była owinięta, i powiedział: — Wygląda pani ładnie i świeżo. — Wyglądam jak odgrzebany nieboszczyk. — Co też pani opowiada! — Tak, tak. — Tapioka wygląda jak odgrzebany nieboszczyk, ale pani wygląda ładnie i świeżo. Proszę pamiętać,że ja jestem lekarzem,a pani pacjentką.Pacjenci muszą zawsze słuchać tego, co mówi lekarz. Nie zna pani swoich obowiązków szpitalnych? Jeśli mówię, że wy- gląda pani ładnie i świeżo, to — do stu piorunów! — tak musi być!
23 Susan uśmiechnęła się i kontynuowała zabawę. — Rozumiem; jakże mogłam być taka niesforna! — Wygląda pani ładnie i świeżo, Susan. — Och, dziękuję, panie doktorze. — Już lepiej... Susan miała włosy umyte „na sucho”, na twarzy delikatny makijaż, a usta pokryte szminką. Dzięki użyciu kropel „Murine” jej oczy nie były już zaczerwienione, choć nie- zdrowej mglistości pozbyć się nie mogła. Przebrała się także w jedwabną piżamę, którą znalazła wśród swych rzeczy, a oddała szpitalną koszulę.Wiedziała, że nie wygląda jesz- cze najlepiej, ale przynajmniej nieco korzystniej niż poprzednio. Ten fakt powodował, że czuła się dużo lepiej, a więc potwierdziły się słowa pani Baker. W trakcie posiłku rozmawiali o lukach w pamięci Susan. Starali się je wypełnić. Wczoraj było ich ogromnie dużo, dziś już zdecydowanie mniej. Zaraz po przebudzeniu stwierdziła, że — bez większego wysiłku — potrafi sobie przypomnieć dużą część „bra- kujących” faktów. Urodziła się i wychowała na przedmieściach Filadelfii. Jako dziecko mieszkała z ro- dzicami w ładnym, jednopiętrowym domku o białych ścianach, który stał w rzędzie podobnych budynków przy alei wysadzanej klonami. Pamiętała do dziś zielone dy- wany trawników i huśtawki zawieszone na gankach. Co roku wszyscy sąsiedzi bawili się razem w Dniu 4 Lipca *, a na Boże Narodzenie chodzili z kolędami. Była to okolica jakby żywcem przeniesiona z telewizyjnego show o Harriet i Ozziem** — Miała pani szczęśliwe dzieciństwo — zauważył McGee. Susan przełknęła łyżeczkę kisielu o smaku cytrynowym i powiedziała: — Wszystko wyglądało na to, że będę miała szczęśliwe dzieciństwo, ale los chciał in- aczej. Byłam bardzo samotnym dzieckiem. — Zaraz po przyjęciu pani do szpitala — rzekł McGee — próbowaliśmy nawiązać kontakt z pani rodziną, ale okazało się, że nie ma pani nikogo bliskiego. Susan opowiedziała lekarzowi historię swoich rodziców. Częściowo dlatego, by upewnić się, że już absolutnie wszystko pamięta, a częściowo dlatego, że po dwudziestu dwóch dniach przebywania w świecie ciemności i ciszy czuła potrzebę rozmowy, a dok- tor McGee był wymarzonym partnerem. Matka Susan, Regina orton, zginęła w wy- padku samochodowym, gdy dziewczynka miała siedem lat. Chevrolet jej mamy prze- jeżdżał właśnie skrzyżowanie, kiedy został staranowany przez ciężarówkę z transpor- tem piwa, której kierowca dostał ataku serca. Nie pamiętała mamy zbyt dokładnie, ale nie miało to żadnego związku z wypadkiem, któremu teraz uległa, i chwilową amne- zją. W końcu miała tylko siedem lat, kiedy mama odeszła, i z upływem czasu obraz robił się coraz bardziej wyblakły, jak na starej fotografii. Smutny to fakt, ale prawdziwy. Znacznie lepiej pamiętała swego ojca. Frank orton był wysokim, tęgawym mężczy- *Święto narodowe USA (przyp. tłum.) **Program amerykańskiej telewizji o typowych przedstawicielach klasy średniej (przyp. tłum.)
24 zną, właścicielem przeciętnie prosperującego sklepu z męską odzieżą. Susan bardzo ko- chała ojca i wiedziała, że on ją również kocha, choć nigdy tego nie powiedział. Pamięta go jako spokojnego, ostrożnego i raczej nieśmiałego mężczyznę o łagodnym spojrze- niu i zniżonym głosie. Najlepiej czuł się w domowym zaciszu z książką w ręce i nie- odłączną fajką w ustach. Może gdyby miał syna, lepiej potrafiłby nawiązać z nim kon- takt.W towarzystwie mężczyzn czuł się bardziej rozluźniony niż w towarzystwie kobiet. Dorastająca córka w domu na pewno stanowiła dla niego ciężki orzech do zgryzienia. Umarł na raka dziesięć lat po swej żonie i w rok po ukończeniu przez Susan szkoły śred- niej. Tak więc w dorosłe życie weszła jeszcze bardziej samotna, niż była do tej pory. Doktor McGee skończył jeść kanapkę z sałatką, wytarł usta serwetką i spytał: — A jakieś ciotki, jacyś wujkowie...? — Miałam wujostwo, ale oboje byli mi zupełnie obcy. Dziadkowie już dawno nie żyli. Ale... wie pan co? Samotne dzieciństwo ma także i swoje dobre strony. Nauczyłam się polegać wyłącznie na sobie i to procentuje przez całe moje życie. A potem zaczęła mówić o swoich studiach. Opowiadała, grzebiąc widelczykiem w brzoskwini, a doktor słuchał jedząc jabłecznik. Studia magisterskie ukończyła w Pen- sylwanii w Briarstead College. Potem pojechała do Kalifornii na studia podyplomowe, a wreszcie zrobiła doktorat na Uniwersytecie Stanowym w Los Angeles. Lata te pamięta z zadziwiającą dokładnością, choć niektórych rzeczy, które wydarzyły się w Briarstead, gdy była na drugim roku, wolałaby zapomnieć. — Czy źle się pani poczuła? — spytał McGee, cofając od ust nadziany na widelec ka- wałek ciasta. Susan zamrugała oczami. — Słucham? — Przez chwilę miała pani taką minę, jakby zobaczyła ducha — powiedział lekarz, marszcząc brwi. — Bo w pewnym sensie to prawda. Nagle minął jej apetyt. Przestała jeść i odsunęła blacik. — Czy chce pani o tym porozmawiać? — To tylko niemiłe wspomnienia — odparła wymijająco. — Żałuję, że nie potrafię tego zapomnieć. McGee zrezygnował z dokończenia deseru i odstawił na bok tackę z naczyniami. — Proszę mi o tym opowiedzieć. — Och, tylko bym panu niepotrzebnie zawracała głowę... — Ja chcę, żeby mi pani zawracała głowę. — To ponura historia. — Ale widzę, że nie daje pani spokoju. Więc proszę mi ją opowiedzieć. Bardzo lubię ponure historie.
25 McGee zapewne oczekiwał, że pacjentka uśmiechnie się na te słowa. Ale nawet on nie mógł zmienić faktu, że dla Susan orton Pieczara Gromów nigdy nie będzie ni- czym zabawnym. — No dobrze... A więc gdy byłam na drugim roku studiów w Briarstead, spotyka- łam się z pewnym chłopakiem. Nazywał się Jeny Stein. Był bardzo miły. Lubiłam go. Bardzo go lubiłam. Nawet zaczęliśmy się zastanawiać, czy po skończeniu studiów nie weźmiemy ślubu. A potem został zamordowany. — Bardzo mi przykro — powiedział McGee. — Jak do tego doszło? — Chciał być pasowany na członka wspólnoty *... — O Boże! — jęknął McGee, uprzedzając wypadki. — ...i w czasie ślubowania wierności tak się nad nim zaczęli znęcać... — Cóż za głupia, bezsensowna śmierć! — Jerry był takim zdolnym, wrażliwym i pracowitym chłopcem — ciągnęła Susan załamanym głosem. — Zdarzyło się kiedyś, gdy miałem ostry dyżur, że przywieziono chłopca, który omal nie spłonął żywcem w czasie odprawiania podobnego rytuału w tutejszym college’u. Koledzy zrobili mu „próbę ognia”. Idiotyczna zabawa; nie wiem, co chcieli sobie udo- wodnić, bo na pewno nie to, że są dorosłymi mężczyznami. Nieszczęśnik miał poparze- nia trzeciego stopnia na prawie całym ciele i po dwóch dniach zmarł. — Jerry nie zginął w wypadku — oznajmiła Susan. — Jerry padł ofiarą nienawiści. Dreszcz przeszedł jej po ciele na wspomnienie tamtego wydarzenia. — Co pani chce przez to powiedzieć? — spytał McGee. Przez chwilę się nie odzywała,błądząc myślami trzynaście lat wstecz.Chociaż w szpi- talu było ciepło, nagle zrobiło jej się tak zimno, jakby znalazła się właśnie w Pieczarze Gromów. McGee czekał cierpliwie, pochylając się lekko nad łóżkiem. W końcu Susan potrząsnęła głową i powiedziała: — Nie. Nie chcę wracać do tamtej sprawy ze wszystkimi szczegółami. To zbyt bole- sne. — Straciła pani w ciągu tych trzydziestu dwóch lat życia wiele bliskich osób. — Tak, czasami nawet zastanawiam się, czy nie jestem naznaczona jakąś klątwą. — Matka, ojciec, potem narzeczony... — Właściwie to nie byliśmy jeszcze zaręczeni. — Ale na to się zanosiło... — Chyba jednak nie doszłoby do małżeństwa. — No dobrze, jakkolwiek by było, musimy porozmawiać o tym nieszczęściu, żeby ulżyć pani duszy. *Oryg.„fraternity”(„sorority”) — popularny na amerykańskich uniwersytetach i w college’ach rodzaj nieformalnych zrzeszeń chłopców (dziewcząt), nazywanych zwykle kombinacjami liter alfabetu greckie- go.Wspólnoty utrzymują razem własne miejsce zakwaterowania, rywalizują ze sobą, a przynależność do