DEAN KOONTZ
WIZJA
THE VISION
PRZEKŁAD AGNIESZKA OSTROWSKA
PONIEDZIAŁEK,
21 GRUDNIA
3
1
— KRWAWE RĘKAWICZKI.
Kobieta uniosła ręce i wpatrzyła się w nie,popatrzyła przez nie.Jej głos był cichy,lecz
pełen napięcia:
— Krew na jego dłoniach.
Jej własne ręce były czyste i blade.
Mąż kobiety pochylił się ku niej z tylnego siedzenia samochodu patrolowego.
— Mary?
Nie odpowiedziała.
— Mary, słyszysz mnie?
— Tak.
— Czyją widzisz krew?
— Nie jestem pewna.
— Krew ofiary?
— Nie. To jego własna krew.
— Zabójcy?
— Tak.
— Ma ręce powalane własną krwią?
— Właśnie — odpowiedziała.
— Zranił się?
— Ale niegroźnie.
— Jak?
— Nie wiem.
— Spróbuj wniknąć w jego umysł.
— Już tam jestem.
— Wniknij głębiej.
4
— Nie potrafię odczytywać cudzych myśli.
— Wiem, kochanie. Ale masz podobne umiejętności.
Warstwa potu na twarzy Mary Bergen przypominała ceramiczną powłokę na gipso-
wych figurkach świętych z ołtarza. Jej gładka skóra lśniła w zielonym świetle żarówecz-
ki tablicy rozdzielczej. Czarne oczy kobiety również błyszczały, lecz wydawały się pu-
ste i nieobecne.
Nagle pochyliła się do przodu i zadrżała.
Szef policji Harley Barnes uniósł się niezręcznie z siedzenia. Wielkimi dłońmi objął
kierownicę.
— On ssie ranę — powiedziała. — Ssie własną krew.
Po trzydziestu latach pracy w policji Barnes nie spodziewał się, aby coś było go
w stanie zaskoczyć czy przestraszyć. Tego wieczoru był zaskoczony nie po raz pierwszy
i czuł, że jego serce zaczyna bić szybciej ze strachu.
Te ocienione drzewami ulice znał jak kontury własnej twarzy. Jednakże dzisiej-
szej nocy wyglądały groźnie skąpane w szalejącej ulewie. Opony syczały na śliskiej na-
wierzchni.Wycieraczki przesuwały się po szybie niczym dziwaczny metronom.
Siedząca obok kobieta wyglądała niesamowicie, ale przeszkadzało mu to o wie-
le mniej niż zmiany, które wniosła do samochodu patrolowego. Kiedy wpadła w trans,
wilgotne powietrze stało się bardziej przejrzyste. Miał pewność, że to nie wytwór jego
wyobraźni. Na zwykłe odgłosy burzy i silnika samochodu nałożył się łagodny szum czę-
stotliwości astralnych.Wyczuwał bijącą od niej siłę. Był człowiekiem zdrowo myślącym,
pozbawionym przesądów. Ale nie mógł zaprzeczyć temu, co tak silnie odczuwał.
Pochyliła się w stronę tablicy rozdzielczej tak głęboko, jak tylko pozwalał jej pas bez-
pieczeństwa. Objęła się ramionami i zajęczała, jakby rodząc.
Maks Bergen uniósł się na tylnym siedzeniu i dotknął żony.
Zamruczała i uspokoiła się nieco.
Jego ogromna dłoń spoczęła na szczupłych ramionach Mary. Był wysoki, kanciasty,
muskularny, miał grubo ciosaną twarz i czterdzieści lat, dziesięć lat więcej niż jego żona.
Najbardziej przykuwały uwagę jego oczy, szare, zimne i ponure.
Barnes nigdy nie widział, żeby Maks się uśmiechał. Bergen najwyraźniej darzył Mary
silnym i złożonym uczuciem, ale odnosiło się wrażenie, że do reszty świata odczuwa je-
dynie pogardę.
— Skręć za następnym rogiem — powiedziała kobieta. Barnes lekko zahamował.
— W lewo czy w prawo?
— W prawo — odparła.
Po obu stronach ulicy stały dobrze utrzymane trzydziestoletnie, zdobione sztukate-
rią domy i bungalowy, przeważnie w kalifornijsko-hiszpańskim stylu. Żółte światła ma-
jaczyły niewyraźnie za zaciągniętymi zasłonami w tę chłodną wilgotną, grudniową noc.
5
Droga była o wiele ciemniejsza niż ta, którą opuścili. Lampy sodowe stały tu jedynie na
rogach, a przestrzeń między nimi wypełniały fioletowoczarne, zlane deszczem cienie.
Skręciwszy, Barnes jechał z prędkością nie większą niż dwadzieścia kilometrów na
godzinę. Z zachowania kobiety wywnioskował, że ich pościg miał się wkrótce skoń-
czyć.
Mary wyprężyła się w fotelu. Jej głos brzmiał mocniej i wyraźniej niż poprzednio,
ponieważ zaczęła wykorzystywać swój przedziwny talent, swą zdolność jasnowidzenia.
— Mam wrażenie... że to... płot. Tak... teraz go widzę... skaleczył rękę o płot.
Maks pogłaskał ją po włosach.
— Ale to nie jest poważna rana?
— Nie... tylko skaleczenie... kciuka... głębokie, ale nie obezwładniające. — Podniosła
szczupłą rękę i jakby zapomniawszy, co chciała z nią zrobić, opuściła dłoń z powrotem
na kolana.
— Ale może, skoro krwawi i rana jest głęboka, da sobie spokój dzisiejszej nocy?
— spytał Maks.
— Nie — odpowiedziała.
— Jesteś pewna?
— Będzie kontynuował.
— Ten skurwiel zabił do tej pory pięć kobiet — powiedział Barnes. — Niektóre wal-
czyły jak oszalałe, drapały go, kaleczyły, nawet wyrywały mu włosy. On się tak łatwo nie
poddaje.
Ignorując policjanta, Maks uspokoił żonę, potem pogłaskał ją po twarzy i zadał ko-
lejne pytanie.
— Co to za płot widzisz?
— Siatka ogrodzeniowa — odpowiedziała. — Ostra i nie wykończona u góry.
— Wysoka?
— Półtora metra.
— Co otacza?
— Podwórze.
— Podwórze magazynu?
— Nie. Tył domu.
— Widzisz ten dom?
— Tak.
— Jak wygląda?
— Jest piętrowy.
— Stiuki?
— Tak.
— A dach?
6
— Hiszpańska dachówka.
— Jakieś niezwykłe cechy?
— Widzę niezbyt wyraźnie...
— Weranda?
— Nie.
— Może dziedziniec?
— Nie. Ale widzę... krętą ścieżkę wykładaną płytkami.
— Na tyłach czy od frontu?
— Na froncie.
— Są tam jakieś drzewa?
— Bliźniacze magnolie... po obu stronach ścieżki.
— Coś jeszcze?
— Kilka małych palm... w głębi.
Harley Barnes mrużąc oczy, spoglądał przez zlaną deszczem szybę samochodu.
Wypatrywał dwóch magnolii.
Początkowo był do tego wszystkiego nastawiony sceptycznie. Uważał, że państwo
Bergen to oszuści. Grał swoją rolę w tym przedstawieniu, ponieważ burmistrz w nich
wierzył. To burmistrz sprowadził tę parę do miasta i nalegał, żeby policja z nią współ-
pracowała. Oczywiście Barnes słyszał o detektywach-parapsychologach, a zwłaszcza
o tym sławnym holenderskim jasnowidzu, Peterze Hurkosie. Ale wykorzystywanie
spostrzegania pozazmysłowego, aby śledzić zabójcę psychopatę i aby złapać go w akcji?
W to nie bardzo wierzył.
A może jednak wierzę, zastanawiał się. Ta kobieta była taka ujmująca, czarująca
i szczera, tak przekonywająca, że może sprawiła, iż uwierzył. Jeśli nie, pomyślał, dlacze-
go wypatruję teraz krzaków magnolii?
Z jej piersi wydobywał się teraz cichy skowyt zwierzęcia, które już na dobre wpadło
w sidła. Nie był to jęk agonii, lecz ledwie słyszalne kwilenie.
Kiedy zwierzę tak kwiliło, znaczyło to: ciągle boli, ale teraz przyzwyczaiłem się do
tego.
Wiele lat temu, jako mały chłopiec z Minnesoty, Barnes polował i zastawiał pułap-
ki. To właśnie z powodu tego żałosnego, przytłumionego jęku rannej ofiary porzucił ten
sport.
Do tej pory nie słyszał,aby istota ludzka wydała dokładnie taki dźwięk.Najwidoczniej
obłąkany umysł zabójcy był pułapką, w którą wpadła, gdy siłą swego talentu szukała
z nim kontaktu.
Barnes zadrżał.
— Mary — odezwał się Maks — o co chodzi?
— Widzę go... przy tylnych drzwiach domu. Ma rękę na klamce... i krew... jego krew
spływa po białej framudze. Mówi coś do siebie.
7
— Co mówi?
— Nie...
— Mary?
— Obrzydliwe rzeczy o tej kobiecie.
— O kobiecie z domu? O tej, której chce dopaść?
— Tak.
— Zna ją?
— Nie. To nieznajoma... przypadkowy cel. Ale... obserwował ją... obserwował przez
kilka dni... zna jej przyzwyczajenia i rozkład dnia.
Po ostatnich słowach osunęła się na drzwi samochodu. Odetchnęła głęboko kilka
razy. Aby nie przerwać cienkiej nitki psychicznej więzi z obrazem przed oczyma, mu-
siała od czasu do czasu odpocząć i zebrać energię. Barnes wiedział, że u niektórych ja-
snowidzów wizje przebiegają bez napięcia, niemalże bez wysiłku, ale najwyraźniej nie
w tym przypadku.
Złudne głosy szeptały i skrzeczały, wybuchy staccato pojawiały się i znikały w poli-
cyjnym radiu.
Wiatr przenosił przez ulicę płachty deszczu.
To najbardziej mokry deszczowy sezon od lat, pomyślał Barnes.
Dwadzieścia lat temu byłoby to całkiem normalne, ale stopniowo Kalifornia stawa-
ła się obszarem suszy. Dzisiaj taki deszcz wydawał się nienaturalny. Jak wszystko, co się
dzieje tej nocy, skonstatował.
Czekając, aby Mary się odezwała, zwolnił do piętnastu kilometrów na godzinę.
Bliźniacze krzewy magnolii przy krętej ścieżce wykładanej płytkami... Tylko z trudem
dostrzegał to, co rozciągało się przed nim w światłach reflektorów, a rozpoznanie czego-
kolwiek po bokach wymagało nie lada wysiłku. Być może minęli już magnolie.
Widząc wahanie Mary Bergen, Dan Goldman odezwał się po raz pierwszy od godzi-
ny.
— Nie mamy wiele czasu, pani Bergen.
Goldman był rzetelnym młodym oficerem,najbardziej zaufanym podwładnym szefa.
Siedział obok Maksa Bergena, za Barnesem, z oczyma utkwionymi w kobietę.
Goldman wierzył w moce psychiczne. Był wrażliwy. Barnes widział w lusterku
wstecznym jego szeroką, bladą twarz. Wydarzenia dzisiejszego wieczoru sprawiły, że
wyglądała jak nawiedzona.
— Nie mamy wiele czasu — powtórzył Goldman. — Jeśli ten szaleniec stoi już przed
drzwiami tej kobiety...
Mary odwróciła się do niego gwałtownie.
— Dziś w nocy, dopóki nie złapią tego mężczyzny, niech pan nie wysiada z samocho-
du — odezwała się z troską.
8
— Dlaczego? — zdziwił się Goldman.
— Jeśli pan będzie próbował pomóc w ujęciu go, zostanie pan ranny.
— Zginę?
Zadrżała konwulsyjnie. Spod jej włosów wypłynęły nowe kropelki potu.
Barnes czuł, że i po jego twarzy spływa pot.
— On pchnie pana nożem... tym samym nożem, którym pozabijał kobiety... Zrani
pana ciężko, ale nie zabije.
Zamknęła oczy i nakazała przez zaciśnięłe zęby:
— Niech pan zostanie w samochodzie!
— Harley? — Goldman był zdenerwowany.
— Wszystko będzie w porządku — zapewnił go Barnes.
— Lepiej niech pan jej posłucha — rzekł Maks do Goldmana — i nie opuszcza sa-
mochodu.
— Jeśli będę cię potrzebował — powiedział Barnes — pójdziesz ze mną. Nikt nie zo-
stanie ranny. — Zaniepokoił się, że ta kobieta podważa jego autorytet. Spojrzał na nią.
— Potrzebny nam numer domu, który pani opisywała, dokładny adres.
— Proszę jej nie ponaglać — powiedział Bergen. Do wszystkich, z wyjątkiem Mary
odzywał się głosem brzmiącym niczym zgrzyt ocieranych o siebie sztabek żelaza.
— Naciski na nic się nie zdadzą. Mogą tylko przeszkodzić.
— Wszystko w porządku, Maks — uspokoiła go.
— Ale przecież ich prosiłem — powiedział.
Znowu odwróciła się do przedniej szyby.
— Widzę... tylne drzwi domu. Są otwarte.
— Gdzie jest ten mężczyzna, zabójca? — zapytał Maks.
— Stoi w ciemnym pokoju... małym... w pralni... właśnie... w pralni za kuchnią.
— Co robi?
— Otwiera kolejne drzwi... do kuchni... nikogo tam nie ma... przymglone świateł-
ko nad kuchenką gazową... parę brudnych talerzy na stole... on stoi... po prostu tam
stoi i nasłuchuje... lewą rękę zacisnął w pięść, aby zatamować krwawienie kciuka... na-
słuchuje... z salonu dobiega muzyka Benny Goodmana, stereo... — Dotknęła ramienia
Barnesa i ciągnęła dalej. W jej głosie brzmiał nowy, naglący ton: — Dwie ulice stąd. Na
pewno. Drugi dom... Nie, trzeci dom za rogiem.
— Jesteś pewna?
— Na miłość boską, szybko!
Czy zrobię z siebie głupca? — zastanawiał się Barnes.Jeśli traktuję ją poważnie,a ona
się myli, do końca kariery będę tematem niewybrednych żartów.
Mimo wątpliwości włączył syrenę i wcisnął do oporu pedał gazu. Opony zatańczyły
na asfalcie. Samochód rzucił się z piskiem do przodu.
— Ciągle widzę... Przechodzi przez kuchnię... porusza się wolno... — powiedziała bez
tchu.
Jeżeli ona zmyśla to wszystko, pomyślał Barnes, jest piekielnie dobrą aktorką.
Ford rwał przez słabo oświetloną ulicę. Deszcz odbijał się od przedniej szyby.
Przemknęli przez czteropasmówkę w kierunku następnej.
— Nasłuchuje... nasłuchuje... co krok... uważnie... nerwowo... wyciąga nóż z kieszeni
płaszcza... uśmiecha się do ostrza... taki wielki nóż...
Na ulicy, którą wskazała, zatrzymali się przy krawężniku przed trzecim domem na
prawo: dwie bliźniacze magnolie, kręta ścieżka, dwupoziomowy dom, światła na dole
zapalone.
— Do diabła — powiedział Goldman z podziwem. — Idealnie pasuje do opisu.
10
2
Barnes wysiadł z samochodu, gdy ucichł jęk syren. Obracające się czerwone światła
koguta rzucały oszalałe cienie na mokry chodnik. Drugi czarno-biały samochód stanął
za pierwszym, dodając swe światła do kaskady krwawych kolorów.
Kilku mężczyzn wyskoczyło z drugiego wozu. Dwaj umundurowani oficerowie,
Malone i Gonzales, pośpieszyli w kierunku Barnesa. Burmistrz Henderson, okrągły
i lśniący w swoim czarnym winylowym deszczowcu, wyglądał jak balon odbijający się
po ulicy. Obok niego szedł szczupły niczym bicz, mały Harry Oberlander, najbardziej
wygadany przeciwnik Hendersona w radzie miejskiej.
Ostatni szedłAlan Tanner,brat Mary Tanner Bergen.Zwykle siadał z siostrą w pierw-
szym samochodzie, ale ponieważ nie zgadzali się z Maksem, trzymał się od niego z da-
leka.
— Malone, Gonzales... rozdzielcie się — nakazał Barnes. — Obejdźcie dom dookoła
i spotkacie się przy tylnych drzwiach. Ja zajmę się frontem. Do roboty!
— A co ze mną? — zapytał Goldman.
Barnes westchnął.
— Lepiej tu zostań.
Goldman odetchnął z ulgą.
Wyciągając magnum 357 z kabury, Barnes pobiegł wykafelkowaną ścieżką w stro-
nę domu. Na skrzynce listowej widniało nazwisko Harrington. Gdy nacisnął dzwonek,
deszcz stracił nagle niemal całą moc. Ulewa przerodziła się w mżawkę.
Zaalarmowana wyciem syreny obserwowała jego nadejście przez okno. Natychmiast
otworzyła drzwi.
— Pani Harrington?
— Panna Harrington. Po rozwodzie wróciłam do nazwiska panieńskiego.
Była drobną blondynką około lat czterdziestu. Miała bujne kształty, ale bez nadwa-
gi.
11
Najwyraźniej jej głównym zajęciem było dbanie o siebie. Chociaż nosiła dżinsy
i podkoszulek, znak, że nie miała zamiaru gdzieś wychodzić, jej włosy wyglądały na
ufryzowane parę minut temu, sztuczne rzęsy i makijaż nałożone starannie, a paznokcie
świeżo pomalowane na kolor pomarańczowego sorbetu.
— Jest pani sama? — zapytał Barnes.
— Dlaczego pan pyta? — powiedziała zalotnie.
— To pytanie urzędowe, panno Harrington.
— Jaka szkoda. — W ręku trzymała drinka. Wiedział, że nie był to jej pierwszy tego
wieczoru.
— Czy jest pani sama? — powtórzył.
— Mieszkam samotnie.
— Wszystko w porządku?
— Nie lubię mieszkać samotnie.
— Nie to miałem na myśli. Czy z panią wszystko w porządku? Żadnych proble-
mów?
Spojrzała na rewolwer, który trzymał w opuszczonej dłoni.
— A powinny być?
— Może. Wydaje nam się, że pani życiu zagraża niebezpieczeństwo — powiedział
zmęczony i nią, i koniecznością przekrzykiwania głośnego swinga dobiegającego zza jej
pleców.
Roześmiała się.
— Wiem, że to brzmi melodramatycznie, ale...
— Kto dybie na mnie?
— Gazety nazywają go „Rozpruwaczem”.
Zmarszczyła brwi, ale zaraz zmieniła wyraz twarzy, jakby przypominając sobie, że to
powoduje zmarszczki.
— Pan żartuje.
— Mam podstawy przypuszczać, że dzisiejszej nocy pani jest jego celem.
— Jakie podstawy?
— Wizja jasnowidza.
— Słucham?
Za jej plecami Malone wszedł do pokoju gościnnego i wyłączył magnetofon.
Obróciła się, zdziwiona.
— Znaleźliśmy coś, szefie — powiedział Malone.
Barnes bez zaproszenia wszedł do środka.
— Tak?
— Tylne drzwi były otwarte.
— Czy to pani pozostawiła je uchylone?
12
— W taką noc?
— Czy były zamknięte na klucz?
— Nie wiem.
— Na framudze jest krew — powiedział Malone. — A jeszcze więcej krwi na
drzwiach między pralnią a kuchnią.
— Ale on zniknął?
— Musiał uciec, kiedy usłyszał syreny.
Podążając z młodym oficerem przez kuchnię i pralnię Barnes, spocony, czuł przy-
śpieszone bicie własnego serca, zastanawiał się, jak pogodzić wizje i inne parapsychicz-
ne zjawiska ze swoim dotychczas nieskomplikowanym poglądem na życie. Kobieta
trzymała się krok za nim, zadając pytania, na które nie raczył udzielać odpowiedzi.
Hector Gonzales czekał przy tylnych drzwiach.
— Za siatką jest alejka — polecił mu Barnes. — Idź tam i znajdź tego człowieka.
Przeszukaj po dwie ulice w każdą stronę.
— Jestem oszołomiona — oznajmiła kobieta.
Ja również, pomyślał Barnes.
— Przeszukaj zarośla po obu stronach domu. I sprawdź to pasmo krzaków koło pło-
tu — powiedział do Malone’a.
— W porządku.
— I pamiętajcie obaj, żeby trzymać broń w pogotowiu.
Czekając przy samochodach patrolowych przed domem, Harry Oberlander drażnił
się z burmistrzem. Potrząsał głową, jakby sam widok Hendersona zdumiewał go.
— Co z ciebie za burmistrz — stwierdził sarkastycznie. — Wynajmować czarowni-
cę do pracy w policji!
Henderson zachowywał się niczym znużony olbrzym, który dostrzegł kolejnego ma-
leńkiego wojownika przepełnionego iluzją wielkości i gotującego się do walki.
— Ona nie jest czarownicą.
— Czy nie wiesz, że nie ma czarownic?
— Powiedziałem, panie radny, że ona nie jest czarownicą.
— Jest oszustką.
— Jasnowidzącą.
— Jasnowidzącą czarnowidzącą.
— Co za zręczne powiedzenie.
— To po prostu bardziej fantazyjna nazwa dla czarownicy.
Dan Goldman obserwował Oberlandera. Sprzeczka nużyła go równie mocno, co
burmistrza. Nie ma gorszych wrogów, pomyślał, niż dwaj mężczyźni, którzy byli kiedyś
najlepszymi przyjaciółmi.
13
Wiedział, że będzie musiał ingerować, gdy Harry’ego przestaną zadawalać słowa i za-
cznie atakować dobrze odżywiony brzuch burmistrza serią szybkich, lecz nieskutecz-
nych kuksańców. To się już przedtem zdarzało.
— Wiesz, dlaczego sprzedałem ci połowę mojego meblowego interesu? — zapytał
Hendersona Oberlander.
— Wyprzedałeś się, bo nie spłynęła na ciebie żadna wizja.
— Wizje, smizje. Wyprzedałem się, bo wiedziałem, że taki przesądny głupiec jak ty
prędzej czy później rozwali cały interes.
— Sklep przynosi teraz większe zyski niż kiedykolwiek przedtem — powiedział
Henderson.
— Przypadek! Czysty przypadek!
Na szczęście, zanim doszło do rękoczynów, w drzwiach frontowych pojawił się
Harley Barnes i krzyknął:
— Wszystko w porządku! Chodźcie!
— Teraz przekonamy się,kto z nas jest głupcem — powiedział Henderson.— Pewnie
go złapali. — Przebiegł po ścieżce i po śliskim mokrym trawniku z nieoczekiwaną gra-
cją, właściwą jedynie niektórym bardzo grubym osobom.
Oberlander podreptał za nim niczym wściekła myszka, kłapiąca zębami za stopami
olbrzymiego zwierza.
Goldman szedł na końcu, powstrzymując śmiech.
Alan Tanner usiadł za kierownicą, aby znaleźć się obok siostry na przednim siedze-
niu.
— Czy złapali zabójcę, Mary? — zapytał, gdy Harley Barnes ukazał się w drzwiach
domu.
— Nie wiem — odpowiedziała. Jej głos był pusty, jakby wyczerpany.
— Przecież by strzelali.
— Nie wiem.
— Musiałoby być jakieś poruszenie.
— Pewnie tak.
— Mary, czy Goldman jest bezpieczny? — spytał zaniepokojony Maks z tylnego sie-
dzenia.
Westchnęła, potrząsnęła głową i przycisnęła opuszki palców do oczu.
— Nie potrafię powiedzieć. Straciłam kontakt. Nie widzę nic więcej.
Maks otworzył okno.Wilgotne powietrze dobrze niosło jego głos.
— Hej, Goldman!
Oficer był w połowie trawnika. Zatrzymał się i odwrócił.
— Może powinien pan tu zostać — powiedział Maks.
— Jestem potrzebny Harleyowi.
14
— Proszę nie zapominać, co powiedziała panu moja żona.
— Wszystko będzie w porządku — rzekł Goldman. — Nic mi się nie stanie. Złapali
go.
— Jest pan pewien? — spytał Maks.
Ale Goldman już się odwrócił i ruszył w kierunku domu.
— Mary? — powiedział Alan.
— Hmmm?
— Dobrze się czujesz?
— Dosyć dobrze.
— Nie wyglądasz za dobrze.
— Jestem po prostu zmęczona.
— On zanadto cię naciska — stwierdził zaniepokojony Alan. Nie spojrzał nawet na
Maksa. Zachowywał się tak, jakby był w samochodzie sam z siostrą. — Nie ma pojęcia,
jaka jesteś delikatna.
— Ale ze mną wszystko w porządku.
Alan nie poddawał się.
— Nie wie, jak cię naprowadzić, jak pomóc nadać kształt wizji. Nie ma w sobie deli-
katności. Zawsze napiera zbyt mocno.
Ty ohydny mały skurwielu, pomyślał Maks, przyglądając się spode łba szwagrowi.
Nie odzywał się ze względu na Mary. Łatwo się denerwowała, gdy dwaj mężczyźni jej
życia zaczynali się kłócić. Wolała w siebie wmawiać, że są sobą nawzajem oczarowani.
I chociaż nigdy nie brała całkowicie strony Alana, zawsze winiła Maksa, gdy sprzeczka
stawała się szczególnie gorzka.
Zaczął przyglądać się domowi, aby uwolnić myśli od Alana. Przez otwarte drzwi pa-
dała struga światła, rozjaśniając gęste zarośla krzaków.
— Może powinniśmy zamknąć drzwi samochodu — powiedział.
Mary odwróciła się i spojrzała na niego przeciągle.
— Zamknąć drzwi?
— Dla ochrony.
— Nie rozumiem.
— Dla ochrony przed czym? — spytał Alan.
— Wszyscy gliniarze są w domu, a nikt z nas nie ma broni.
— Myślisz, że będziemy jej potrzebowali?
— Istnieje taka możliwość.
— Czy teraz ty miewasz widzenia? — zapytał Alan.
Maks zmusił się do uśmiechu.
— Obawiam się, że nie ma w tym nic z tych rzeczy. Po prostu zdrowy rozsądek.
— Zamknął drzwi po stronie Mary i swojej, a kiedy zobaczył, że Alan nie zamierza mu
pomóc, zablokował oboje drzwi od strony kierowcy.
15
— Czujesz się teraz bezpieczniej? — zapytał Alan.
Maks obserwował dom.
Barnes, Henderson i Oberlander wtłoczyli się do pralni, aby zbadać plamy krwi po-
zostawione przez zabójcę.
Panna Harringotn wcisnęła się za nimi, nie chcąc stracić ani odrobiny z podniecają-
cego widowiska.Wydawała się zachwycona, że szaleniec wybrał właśnie ją.
Dan Goldman wolał zostać w kuchni. Gdy Barnes wyjaśni, że te parę dowodów pa-
suje do wizji jasnowidzki, burmistrz zacznie triumfować. Harry Oberlander zmiesza
się, a potem wpadnie we wściekłość. Niemiła sprzeczka szybko przemieni się w głośną
i dziką wymianę zdań. Goldman miał dosyć tego typu scysji.
Poza tym przestronna kuchnia zasługiwała na dokładną inspekcję. Została zaprojek-
towana i urządzona przez kogoś, kto lubił gotować i mógł sobie na to pozwolić.
Panna Harrington? — zastanawiał się Goldman. Nie wyglądała na kobietę, którą cie-
szyłaby możliwość spędzenia kilku godzin nad kuchenką gazową. Bez wątpienia kucha-
rzem musiał być jej eks-mąż.
Wydano dużo pieniędzy, aby zbudować tę profesjonalną kuchnię, utrzymaną w wiej-
skim stylu. Na podłodze leżały meksykańskie płytki z brązowym spoiwem. Były tu dę-
bowe szai z porcelaną, kontuar z białym ceramicznym blatem, dwie zwyczajne ku-
chenki i kuchenka mikrofalowa, dwie wielkie lodówko-zamrażarki, dwa podwójne zle-
wy, blat do smażenia, wbudowana szafa z przyborami i tuzin rozmaitych maszyn, urzą-
dzeń i akcesoriów.
Goldman lubił gotować, ale musiała mu do tego wystarczyć kuchenka na gaz butlo-
wy oraz najtańsze garnki, patelnie i naczynia. Przerwał zazdrosne podziwianie kuchni,
kiedy kącikiem oka zobaczył, że drzwi tuż za nim, nie więcej niż o krok, otworzyły się.
Były uchylone, gdy tutaj wszedł, ale wtedy nie zwrócił na nie uwagi. Teraz obejrzał się
i zobaczył mężczyznę w deszczowcu wychodzącego ze schowka z konserwami. Lewa
dłoń nieznajomego była zakrwawioną, a kciuk zaciśnięty w zwarty kułak.
Miała rację, pomyślał Goldman. Chryste!
W uniesionej ręce zabójca trzymał za drewniany trzonek nóż rzeźnicki.
Goldmanowi zdawało się, że czas przestał płynąć. Każda sekunda ciągnęła się w nie-
skończoność, każdy moment puchnął niczym bańka mydlana otaczająca go i oddziela-
jąca od reszty świata, gdzie zegarki robiły to, co do nich należało.
W oddali Henderson i Oberlander znowu się sprzeczali. Nie do wiary, że znajdowa-
li się jedynie pokój dalej. Ich głosy brzmiały niezwykle dziwacznie, jakby ktoś je nagrał
z prędkością siedemdziesięciu obrotów na minutę, a odtwarzał z czterdziestkipiątki.
Nieznajomy zrobił krok do przodu. Światło odbijało się od krawędzi ostrza.
Jakby przezwyciężając niewyobrażalny opór, Goldman sięgnął po pistolet u biodra.
16
Nóż wrył się w jego pierś głęboko, z lewej strony. Stracił zdolność jasnego myślenia.
O dziwo, nie czuł bólu, ale gors jego koszuli nagle przesiąkł krwią.
Mary Bergen, pomyślał, skąd wiedziałaś? Kim jesteś?
Rozpiął kaburę.
Za wolno. Diabelnie wolno.
Nie zdawał sobie sprawy, że napastnik wyciągnął z niego ostrze, ale z przeraże-
niem obserwował, jak nóż ponownie leci łukiem w dół. Nieznajomy wyszarpnął broń,
a Goldman zwalił się na ścianę w strugach własnej krwi.
Nadal nie czuł bólu, ale siły uchodziły z niego, jakby ściekając przez niewidzialny
kranik u stóp.
Nie możesz upaść, powiedział sobie. Nie waż się upaść. Nie miałbyś żadnych szans.
Ale zabójca już skończył. Odwrócił się i pobiegł w stronę jadalni.
Przyciskając słabnącą lewą rękę do ran, Goldman pokuśtykał za mężczyzną. Zanim
dotarł do sklepionego przejścia i oparł się o nie, by złapać oddech, zabójca zdążał do
pokoju gościnnego.
Goldman miał w kaburze rewolwer, ale nie mógł go udźwignąć. Wypalił w podłogę,
by zaalarmować Harleya. Z tym wystrzałem czas odzyskał normalny bieg i ból przeszył
w końcu pierś Goldmana, oddychanie nagle sprawiło mu trudność, ugięły się pod nim
kolana i upadł.
Alan przerwał w połowie zdania.
— Co to było?
— Strzał.
— Coś się stało Goldmanowi. Jestem tego pewna tak samo jak tego, że tu siedzę
— powiedziała Mary.
Ktoś wybiegł z domu. Płaszcz deszczowy rozpościerał się i falował niczym peleryna.
— To on — rzekła Mary.
Mężczyzna zatrzymał się, gdy zobaczył samochody policyjne. Zmieszany, rozejrzał
się na prawo i lewo i jakby nie dowierzając żadnej drodze ucieczki, skierował się znów
ku domowi.
W drzwiach pojawił się Harley Barnes. Nawet stąd, przez brudne szyby samochodu,
cienie i lekki deszcz, Maks widział ogromny rewolwer w ręku gliniarza. Z lufy wypełza-
ły obsceniczne języki ognia.
Szaleniec zawirował niczym w nieudolnej figurze baletowej, potem upadł i potoczył
się na ścieżce. O dziwo, podniósł się na nogi i ruszył w stronę ulicy. Kula chybiła. Gdyby
dostał z magnum 357, nie wstałby już z ziemi.
Maks był tego pewien. Dobrze znał się na broni palnej. Posiadał sporą kolekcję pi-
stoletów.
Barnes znowu wypalił.
— Do diabła! — powiedział Maks z wściekłością. — Małomiasteczkowi glinia-
rze. Zbytnio uzbrojeni i nie doszkoleni. Jeśli ten dupek nie trafi, bandzior zabije kogoś
z nas!
Trzeci strzał uderzył w plecy zabójcy, gdy ten dotarł do bocznej ścieżki.
Maks mógł powiedzieć o pocisku dwie rzeczy. Ponieważ nie wyszedł przez klatkę
piersiową zabójcy i nie przebił szyby samochodu, pochodził z naboju o zmniejszonym
ładunku prochu. Był przeznaczony do użycia na zatłoczonych ulicach, mógł jedynie za-
trzymać winnego, nie przeszywając go na wskroś i nie raniąc przechodniów. Po drugie,
wziąwszy pod uwagę, jak ściął z nóg tego mężczyznę, miał z pewnością wklęsłe zakoń-
czenie.
Po chwili niezdarnej ucieczki zabójca zwalił się ciężko na wóz policyjny. Na moment
przywarł do drzwi, za którymi siedziała Mary. Osuwał się patrząc na nią.
— Mary Bergen... — wycharczał. Wczepił się paznokciami w okno. — Mary Bergen.
— Z ust trysnęła mu krew i spłynęła po szybie.
Mary krzyknęła.
Ciało osunęło się na chodnik.
18
3
Ambulans wiozący Dana Goldmana pokonał zakręt tak szybko, jak mógł, nie zarzu-
cając na bok.
Maks miał nadzieję, że głos syreny zgaśnie szybciej niż życie młodego policjanta.
Na chodniku leżał na plecach martwy mężczyzna. Gapił się w niebo i czekał cierpli-
wie na koronera.
— Mary jest zatrwożona, bo zabójca znał jej nazwisko — powiedział Alan.
— Widział jej zdjęcie w gazetach — odrzekł Maks. — Jakoś się dowiedział, że przy-
jeżdża do miasta, by go odnaleźć.
— Ale o tym wiedział tylko burmistrz i rada miejska. I ci gliniarze.
— Doszło to do niego w taki czy inny sposób.Wiedział, że jest w mieście i rozpoznał
ją. Nie ma w tym nic nadnaturalnego. Czy ona tak to odbiera?
— Wiem, że to się da wyjaśnić w prosty sposób, i ty to wiesz. I ona, w głębi duszy,
również. Ale tyle widziała w życiu, że nie potrafi przestać się obawiać. Aha, rozmawia-
łem z Barnesem. Może nam przydzielić samochód i człowieka. Powinniśmy zabrać
Mary do hotelu, żeby się mogła położyć.
— Zrobimy to — powiedział Maks — kiedy uzgodnimy wszystko z burmistrzem.
— To może potrwać kilka godzin.
— Najwyżej pół godziny — odrzekł Maks. — A teraz, jeżeli to wszystko, o czym
chciałeś ze mną porozmawiać...
— Ona jest śmiertelnie zmęczona.
— A czy wszyscy nie jesteśmy? Nic jej nie będzie.
— Kochający mąż.
— Idź do diabła!
Stali za samochodem. Mary nadal siedziała wewnątrz z zamkniętymi oczyma i ręko-
ma na kolanach.
19
Deszcz ustał. Powietrze było wilgotne i pachniało.
Przyglądając się nerwowo ludziom, którzy wyszli z domów, żeby oglądać żałosne wi-
dowisko, Alan powiedział:
— Lada chwila zjawią się tutaj reporterzy. Wydaje mi się, że nie powinna dzisiaj być
narażona na kontakty z nimi.
Maks wiedział, do czego zmierzał jego szwagier. Jutro Alan zaczynał dwutygodnio-
we wakacje. Przed wyjazdem chciał odbyć z siostrą ostateczną rozmowę w cztery oczy
i przekonać ją, że wyszła za mąż za nieodpowiedniego człowieka.
Jedynym sposobem, w jaki Maks mógł zapobiec domowej akcji wywrotowej, były
pięści. Wyższy od Alana o piętnaście centymetrów i cięższy o dwadzieścia kilo, miał
ramiona i bicepsy jak znalazł do pracy w dokach oraz przerośnięte ręce koszykarza.
Wiedział jednak, że złamany ząb, rozbita warga i pęknięta szczęka uciszyłyby Alana tyl-
ko chwilowo. Alan nie przestanie knuć, chyba że go zabije.
Ale Maks nie usiłował już rozwiązywać problemów pięściami. Obiecał i Mary, i sobie
skończyć ze swoją pełną agresji przeszłością.
W tej typowo osobistej wojnie Alan posługiwał się bronią zgoła inną niż siła. Jednym
z atrybutów jego walki był wygląd. Miał czarne włosy i niebieskie oczy, jak Mary. Był
przystojny, podczas gdy Maks był tak ciężko ciosany, że niewiele brakowało mu do
szpetoty. Zmysłowe rysy Alana, podkreślone przez niewinny, chłopięcy wyraz twarzy,
mogły wywrzeć wrażenie nawet na jego własnej siostrze.
Zwłaszcza na siostrze.
Głos Alana był słodki i przekonywający jak głos aktora. Potrafił tworzyć nim nastrój
i budować napięcie.W wyrafinowany sposób posługiwał się nim, aby zdobyć współczu-
cie Mary i sprawić, by patrzyła na świeżo poślubionego męża z łagodną, nieświadomą,
lecz zdradliwą irytacją.
Maks wiedział, że nie jest przeciętniakiem, ale zdawał sobie sprawę, że Alan przewyż-
sza go intelektualnie. To nie tylko jego głos wygrywał w sprzeczkach. Za słodkim tonem
skrywał się dowcip.
I wdzięk?
Ilekroć było mu to potrzebne, Alan tryskał wdziękiem.
Chciałbym go zmiażdżyć jak pustką tubkę po paście do zębów, pomyślał Maks.
Wycisnąć z niego cały ten urok i sprawdzić, czy jest pod nim ździebełko prawdy.
Najważniejsze ze wszystkiego było to, że Alana i Mary łączyło trzydzieści lat; on miał
trzydzieści trzy lata i jako starszy brat był z nią związany węzłami krwi, wspólnymi do-
świadczeniami, tragediami i trzema dekadami codziennego życia.
Wokół zbierał się tłum, Maks zauważył, że nadjeżdża kolejny samochód policyjny.
— Masz rację — powiedział. — Nie powinna zostawać tu dłużej, niż to konieczne.
— Oczywiście, że nie.
20
— Zaraz zabiorę ją do hotelu.
— Ty? — zapytał zaskoczony Alan. — Ty musisz tu zostać.
— Dlaczego?
— Wiesz dlaczego.
— Mimo wszystko mi powiedz.
— Jesteś w tym lepszy niż ja — powiedział Alan niechętnie.
— W czym lepszy? — zapytał Maks.
— Wiesz, dlaczego chcesz to usłyszeć? Ponieważ to wszystko, na co się stać. To jedy-
na rzecz, dzięki której możesz utrzymać Mary przy sobie.
— W czym lepszy?
— Jaki nieświadomy!
— W czym lepszy?!
— Jesteś lepszy w zdobywaniu pieniędzy. Satysfakcjonuje cię to?
Mary żyła dostatnio jako autorka rubryki gazetowej o zjawiskach parapsychicznych.
Zarobiła też dużo pieniędzy na trzech książkowych bestsellerach na temat swej kariery,
a gdyby chciała, mogłaby utrzymać się jedynie z honorariów za występy publiczne.
Dużo podróżowała, wspomagając władze w śledztwach dotyczących brutalnych za-
bójstw,ilekroć ją o to poproszono,nie miała jednak z tego żadnych dochodów.Nie brała
pieniędzy za wizje. Pewnego razu pomogła znanej aktorce odnaleźć zagubiony diamen-
towy naszyjnik wart sto tysięcy dolarów i nie wzięła za to nic. Od tych, których wspo-
magała, nigdy nie żądała więcej niż zwrotu kosztu za bilety samolotowe, wypożyczenie
samochodu, posiłki i mieszkanie. A nawet i tego odmawiała, jeśli wydawało jej się, że
nie zdołała pomóc.
Kiedy Maks zjawił się w życiu Mary po raz pierwszy, odbieranie pieniędzy za kosz-
ty własne było obowiązkiem jej brata. Ale Alan nie miał talentu ani ochoty użerać się
z burmistrzami, radnymi czy urzędnikami. Bardzo często, gdy Mary wykonała swoje za-
danie i odnaleziono winnego, lokalni politycy, którzy ją wezwali, usiłowali się jej pozbyć
nie regulując należności. Alan rzadko na nich naciskał. W rezultacie rok w rok przepa-
dały dziesiątki tysięcy dolarów i chociaż Mary zarabiała znaczne sumy, powoli zbliża-
ła się do bankructwa.
W ciągu dwóch miesięcy po ślubie Maks uregulował sprawy finansowe żony.
Renegocjował jej kontrakt z biurem odczytów i podwoił honoraria za występy. Kiedy
z syndykatu gazety przyszedł kontrakt do odnowienia, zawarł o wiele korzystniejszą
umowę, niż się spodziewała. I zawsze udawało mu się wyegzekwować czek za wydatki.
— A więc? — powiedział Alan.
— W porządku. Ty ją zabierzesz do hotelu.Ale pamiętaj, co powiedziałeś. Jestem lep-
szy w tych sprawach. I zawsze będę.
— Oczywiście. Masz nosa — potaknął Alan. Jego uśmiech był pozbawiony ciepła.
— Zwąchałeś pieniądze Mary bardzo szybko, no nie?
— Idź już — powiedział Maks.
— Prawda w oczy kole?
— Zjeżdżaj stąd, zanim porachuję ci kości tak, że nie będziesz mógł usiąść na dupie
do końca życia.
Alan zmrużył oczy.
Maks nie.
Alan odszedł do Harleya Barnesa.
Po pewnym czasie Maks zdał sobie sprawę, że ludzie z tłumu gapią się na niego. Po
kolei odwzajemniał każde spojrzenie. Mieszali się i odwracali, ale gdy tylko spuszczał
wzrok, spoglądali na niego znowu.
Nikt z tłumu nie stał wystarczająco blisko, by usłyszeć kłótnię. Maks uświadomił
sobie, że ludzie gapią się na jego zniekształconą gniewem twarz, ramiona wyprężo-
ne niczym u gotującej się do skoku pantery i wielkie dłonie zaciśnięte ciasno w pięści.
Rozluźnił się nieco, pozwolił opaść ramionom. I schował ręce do kieszeni deszczowca,
aby nikt nie zobaczył, iż był zbyt wściekły, żeby rozprostować palce.
22
4
W pokoju hotelowym stały cztery ohydne lampy z krzykliwie przyozdobionymi aba-
żurami, ale tylko jedna była zapalona.
Czarny winylowy fotel na biegunach zajął Alan, dłońmi oplótł szklankę ze szkocką
whisky. Światło padało na niego z lewej strony, rzeźbiąc na twarzy ostre cienie.
Mary siedziała na zasłanym łóżku, z dala od światła. Pragnęła, żeby Maks wrócił
i wyszedł z nią na spóźnioną kolację i parę drinków. Była głodna, zmęczona i wyczer-
pana emocjonalnie.
— Ciągle boli cię głowa? — zapytał Alan.
— Aspiryna pomogła.
— Jesteś mizerna... taka blada.
— Nie ma nic, czego nie wyleczyłoby osiem godzin snu.
— Martwię się o ciebie — powiedział.
Uśmiechnęła się z czułością.
— Zawsze się o mnie martwiłeś, kochanie. Nawet wtedy, kiedy byliśmy dziećmi.
— Bardzo mi na tobie zależy.
— Wiem o tym.
— Jesteś moją siostrą. Kocham cię.
— Wiem, ale...
— On zanadto na ciebie naciska.
— Nie wracaj do tego, Alan.
— Ale to prawda.
— Chciałabym, żebyście ty i Maks zostali przyjaciółmi.
— Ja również. Ale nigdy nie będziemy.
— Dlaczego?
— Ponieważ wiem, jaki on jest.
23
— A więc jaki?
— Po pierwsze, różni się od ciebie tak bardzo — powiedział Alan. — Nie jest tak
wrażliwy jak ty. Ani tak dobry. — Mówił tonem niemal błagalnym. — Ty jesteś delikat-
na, a on...
— Też potrafi być delikatny.
— Czyżby?
— Ze mną potrafi. Jest słodki.
— Masz prawo do własnego zdania.
— Och, dziękuję bardzo — powiedziała sarkastycznie. Zapłonęła raptownym gnie-
wem, który szybko wygasł. Nie potrafiła się złościć na Alana dłużej niż minutę. A i tego
było za dużo.
— Mary, nie chcę się z tobą sprzeczać.
— Więc nie rób tego.
— Przez trzydzieści lat nigdy się nie kłóciliśmy... dopóki on się nie pojawił.
— Nie mam dziś ochoty na rozmowę.
— Na nic nie masz ochoty, ponieważ on wywiera na ciebie presję i popędza prowa-
dząc przez twoje wizje.
— Robi to bardzo dobrze.
— Nie tak dobrze jak ja.
— Początkowo był zbyt natarczywy — przyznała. — Zbyt nerwowy.Ale to mu prze-
szło.
Alan odstawił whisky, wstał i odwrócił się do Mary plecami. Podszedł do okna.
Pogrążył się w chmurnym milczeniu.
Zamknęła oczy i pragnęła, aby Maks wrócił.
Po minucie Alan odszedł od okna. Stanął w nogach łóżka, patrząc na siostrę.
— Boję się wyjeżdżać na wakacje.
Nie otwierając oczu zapytała:
— Czego się boisz?
— Nie chcę zostawiać cię samej.
— Nie będę sama. Będę z Maksem.
— To właśnie mam na myśli: samej z Maksem.
— Alan, na miłość boską!
— Mówię poważnie. Otworzyła oczy i wyprostowała się.
— Zachowujesz się głupio. Idiotycznie. Nie chcę tego więcej słyszeć.
— Gdyby mnie nie obchodziło, co się z tobą stanie, mógłbym w tej chwili odejść.Ale
czy tego chcesz, czy nie, powiem ci, jaki według mnie Maks jest naprawdę.
Westchnęła.
— Jest oportunistą — powiedział Alan.
24
— I co z tego?
— Lubi pieniądze.
— Ja też. I ty też.
— Za bardzo je lubi.
Uśmiechnęła się z pobłażaniem.
— Nie jestem pewna, czy można je lubić za bardzo, kochanie.
— Nie rozumiesz?
— Oświeć mnie.
Alan zawahał się.W jego pięknych oczach czaił się smutek.
— Maks za bardzo lubi pieniądze innych ludzi.
Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— Posłuchaj... jeśli chcesz powiedzieć, że ożenił się ze mną dla pieniędzy...
— To właśnie chcę powiedzieć.
— W takim razie to ty wywierasz na mnie presję. — Jej głos był teraz chłodny jak
stal.
Zmienił ton, zaczął przemawiać miękko.
— Chcę jedynie, żebyś stanęła twarzą w twarz z faktami. Ja nie...
Znowu się podniosła.
— Jestem tak brzydka, że nikt by mnie nie zechciał, gdybym nie była bogata?
— Jesteś piękna.Wiesz o tym.
To jej nie starczyło.
— W takim razie jestem jakąś bezmyślną małą idiotką, która zanudza mężczyzn na
śmierć?
— Nie krzycz — powiedział Alan. — Uspokój się, proszę. Zdawał się szczerze zmar-
twiony, że ją zranił. Ale nie zmienił tematu.
— Wielu mężczyzn oddałoby wszystko, aby się z tobą ożenić. I to z wszelkich możli-
wych powodów. Dlaczego wybrałaś Maksa...
— Był pierwszym przyzwoitym kandydatem, pierwszym w pełni opierzonym męż-
czyzną, który poprosił mnie o rękę.
— To nieprawda.Wiem o czterech innych, którzy to zrobili.
— Dwaj pierwsi byli dziwakami bez kręgosłupa — oświadczyła. — Trzeci zacho-
wywał się tak delikatnie i łagodnie w łóżku jak byk na ringu. Ostatni był impotentem.
Maks w niczym ich nie przypominał. Był inny, podniecający i interesujący.
— Nie wyszłaś za niego, bo był podniecający, ani dlatego, że był inteligentny czy ta-
jemniczy, czy romantyczny.Wyszłaś za niego, bo był potężny, silny i gburowaty. Idealny
wizerunek ojca.
— Od kiedy studiujesz psychiatrię?
Wiedziała, że Alan nie chciał ranić jej w ten sposób. Gadał dalej tylko dlatego, iż są-
25
dził, że powinna to usłyszeć. Był sumiennym starszym bratem. Chociaż się mylił, jego
intencje były czyste. Gdyby nie była o tym przekonana, kazałaby mu wyjść.
— Nie trzeba być psychiatrą, by wiedzieć, że potrzebujesz oparcia. Zawsze potrzebo-
wałaś. Od dnia kiedy zorientowałaś się, czym jest twoja zdolność jasnowidzenia i co to
oznacza, zaczęłaś się bać, nie umiałaś sobie sama radzić. Na chwilę oparłaś się na mnie.
Ale nie byłem wystarczająco wysoki czy też umięśniony, aby sprostać zadaniu na dłu-
żej.
— Alan, po raz pierwszy w życiu mam ochotę dać ci w twarz. Obszedł łóżko i usiadł
na brzegu.Wziął jej lewą rękę w swe dłonie.
— Mary, on robił w gazecie za murzyna. Był reporterem, który od dziesięciu lat nie
napisał nic godnego uwagi. Znałaś go ledwie przez sześć tygodni, zanim się pobrali-
ście.
— To starczyło, żeby go poznać. — Rozluźniła się i uścisnęła dłoń Alana. — Układa
się nam świetnie, kochanie. Powinieneś się cieszyć.
— Jesteś mężatką zaledwie cztery miesiące.
— Przez ten czas polubiłam go nawet bardziej niż w chwili, gdy się oświadczał.
— To niebezpieczny człowiek. Znasz jego przeszłość.
— Kilka bójek w barach... I nie chodzi więcej do barów.
— To wcale nie było takie niewinne. Omal nie zabił kilku osób w tych bijatykach.
— Niektórzy mężczyźni, kiedy wypiją za dużo i czują się podle, prowokują najsilniej-
szego faceta, który znajduje się w pobliżu. Maks był naturalnym celem. Nie zaczął żad-
nej z tych bójek.
— To on tak mówi.
— Nikt nigdy go nie oskarżył.
— Może się bał.
— Maks się zmienił. Potrzebował kogoś, kto by go pokochał, za kogo czułby się od-
powiedzialny. Potrzebował mnie.
Alan ponuro skinął głową.
— Chcesz drinka?
— Zaczekam na Maksa.
Wypił swą szkocką w trzech łykach.
— Jesteś go całkowicie pewna?
— Maksa? Całkowicie.
Znowu podszedł do okna, przez chwilę przyglądał się nocnemu niebu.
— Myślę, że po wakacjach nie wrócę do pracy z tobą.
Wstała, podeszła do niego, wzięła za ramiona i odwróciła twarzą do siebie.
— Powtórz to jeszcze raz.
— Jestem teraz piątym kołem u wozu.
DEAN KOONTZ WIZJA THE VISION PRZEKŁAD AGNIESZKA OSTROWSKA
PONIEDZIAŁEK, 21 GRUDNIA
3 1 — KRWAWE RĘKAWICZKI. Kobieta uniosła ręce i wpatrzyła się w nie,popatrzyła przez nie.Jej głos był cichy,lecz pełen napięcia: — Krew na jego dłoniach. Jej własne ręce były czyste i blade. Mąż kobiety pochylił się ku niej z tylnego siedzenia samochodu patrolowego. — Mary? Nie odpowiedziała. — Mary, słyszysz mnie? — Tak. — Czyją widzisz krew? — Nie jestem pewna. — Krew ofiary? — Nie. To jego własna krew. — Zabójcy? — Tak. — Ma ręce powalane własną krwią? — Właśnie — odpowiedziała. — Zranił się? — Ale niegroźnie. — Jak? — Nie wiem. — Spróbuj wniknąć w jego umysł. — Już tam jestem. — Wniknij głębiej.
4 — Nie potrafię odczytywać cudzych myśli. — Wiem, kochanie. Ale masz podobne umiejętności. Warstwa potu na twarzy Mary Bergen przypominała ceramiczną powłokę na gipso- wych figurkach świętych z ołtarza. Jej gładka skóra lśniła w zielonym świetle żarówecz- ki tablicy rozdzielczej. Czarne oczy kobiety również błyszczały, lecz wydawały się pu- ste i nieobecne. Nagle pochyliła się do przodu i zadrżała. Szef policji Harley Barnes uniósł się niezręcznie z siedzenia. Wielkimi dłońmi objął kierownicę. — On ssie ranę — powiedziała. — Ssie własną krew. Po trzydziestu latach pracy w policji Barnes nie spodziewał się, aby coś było go w stanie zaskoczyć czy przestraszyć. Tego wieczoru był zaskoczony nie po raz pierwszy i czuł, że jego serce zaczyna bić szybciej ze strachu. Te ocienione drzewami ulice znał jak kontury własnej twarzy. Jednakże dzisiej- szej nocy wyglądały groźnie skąpane w szalejącej ulewie. Opony syczały na śliskiej na- wierzchni.Wycieraczki przesuwały się po szybie niczym dziwaczny metronom. Siedząca obok kobieta wyglądała niesamowicie, ale przeszkadzało mu to o wie- le mniej niż zmiany, które wniosła do samochodu patrolowego. Kiedy wpadła w trans, wilgotne powietrze stało się bardziej przejrzyste. Miał pewność, że to nie wytwór jego wyobraźni. Na zwykłe odgłosy burzy i silnika samochodu nałożył się łagodny szum czę- stotliwości astralnych.Wyczuwał bijącą od niej siłę. Był człowiekiem zdrowo myślącym, pozbawionym przesądów. Ale nie mógł zaprzeczyć temu, co tak silnie odczuwał. Pochyliła się w stronę tablicy rozdzielczej tak głęboko, jak tylko pozwalał jej pas bez- pieczeństwa. Objęła się ramionami i zajęczała, jakby rodząc. Maks Bergen uniósł się na tylnym siedzeniu i dotknął żony. Zamruczała i uspokoiła się nieco. Jego ogromna dłoń spoczęła na szczupłych ramionach Mary. Był wysoki, kanciasty, muskularny, miał grubo ciosaną twarz i czterdzieści lat, dziesięć lat więcej niż jego żona. Najbardziej przykuwały uwagę jego oczy, szare, zimne i ponure. Barnes nigdy nie widział, żeby Maks się uśmiechał. Bergen najwyraźniej darzył Mary silnym i złożonym uczuciem, ale odnosiło się wrażenie, że do reszty świata odczuwa je- dynie pogardę. — Skręć za następnym rogiem — powiedziała kobieta. Barnes lekko zahamował. — W lewo czy w prawo? — W prawo — odparła. Po obu stronach ulicy stały dobrze utrzymane trzydziestoletnie, zdobione sztukate- rią domy i bungalowy, przeważnie w kalifornijsko-hiszpańskim stylu. Żółte światła ma- jaczyły niewyraźnie za zaciągniętymi zasłonami w tę chłodną wilgotną, grudniową noc.
5 Droga była o wiele ciemniejsza niż ta, którą opuścili. Lampy sodowe stały tu jedynie na rogach, a przestrzeń między nimi wypełniały fioletowoczarne, zlane deszczem cienie. Skręciwszy, Barnes jechał z prędkością nie większą niż dwadzieścia kilometrów na godzinę. Z zachowania kobiety wywnioskował, że ich pościg miał się wkrótce skoń- czyć. Mary wyprężyła się w fotelu. Jej głos brzmiał mocniej i wyraźniej niż poprzednio, ponieważ zaczęła wykorzystywać swój przedziwny talent, swą zdolność jasnowidzenia. — Mam wrażenie... że to... płot. Tak... teraz go widzę... skaleczył rękę o płot. Maks pogłaskał ją po włosach. — Ale to nie jest poważna rana? — Nie... tylko skaleczenie... kciuka... głębokie, ale nie obezwładniające. — Podniosła szczupłą rękę i jakby zapomniawszy, co chciała z nią zrobić, opuściła dłoń z powrotem na kolana. — Ale może, skoro krwawi i rana jest głęboka, da sobie spokój dzisiejszej nocy? — spytał Maks. — Nie — odpowiedziała. — Jesteś pewna? — Będzie kontynuował. — Ten skurwiel zabił do tej pory pięć kobiet — powiedział Barnes. — Niektóre wal- czyły jak oszalałe, drapały go, kaleczyły, nawet wyrywały mu włosy. On się tak łatwo nie poddaje. Ignorując policjanta, Maks uspokoił żonę, potem pogłaskał ją po twarzy i zadał ko- lejne pytanie. — Co to za płot widzisz? — Siatka ogrodzeniowa — odpowiedziała. — Ostra i nie wykończona u góry. — Wysoka? — Półtora metra. — Co otacza? — Podwórze. — Podwórze magazynu? — Nie. Tył domu. — Widzisz ten dom? — Tak. — Jak wygląda? — Jest piętrowy. — Stiuki? — Tak. — A dach?
6 — Hiszpańska dachówka. — Jakieś niezwykłe cechy? — Widzę niezbyt wyraźnie... — Weranda? — Nie. — Może dziedziniec? — Nie. Ale widzę... krętą ścieżkę wykładaną płytkami. — Na tyłach czy od frontu? — Na froncie. — Są tam jakieś drzewa? — Bliźniacze magnolie... po obu stronach ścieżki. — Coś jeszcze? — Kilka małych palm... w głębi. Harley Barnes mrużąc oczy, spoglądał przez zlaną deszczem szybę samochodu. Wypatrywał dwóch magnolii. Początkowo był do tego wszystkiego nastawiony sceptycznie. Uważał, że państwo Bergen to oszuści. Grał swoją rolę w tym przedstawieniu, ponieważ burmistrz w nich wierzył. To burmistrz sprowadził tę parę do miasta i nalegał, żeby policja z nią współ- pracowała. Oczywiście Barnes słyszał o detektywach-parapsychologach, a zwłaszcza o tym sławnym holenderskim jasnowidzu, Peterze Hurkosie. Ale wykorzystywanie spostrzegania pozazmysłowego, aby śledzić zabójcę psychopatę i aby złapać go w akcji? W to nie bardzo wierzył. A może jednak wierzę, zastanawiał się. Ta kobieta była taka ujmująca, czarująca i szczera, tak przekonywająca, że może sprawiła, iż uwierzył. Jeśli nie, pomyślał, dlacze- go wypatruję teraz krzaków magnolii? Z jej piersi wydobywał się teraz cichy skowyt zwierzęcia, które już na dobre wpadło w sidła. Nie był to jęk agonii, lecz ledwie słyszalne kwilenie. Kiedy zwierzę tak kwiliło, znaczyło to: ciągle boli, ale teraz przyzwyczaiłem się do tego. Wiele lat temu, jako mały chłopiec z Minnesoty, Barnes polował i zastawiał pułap- ki. To właśnie z powodu tego żałosnego, przytłumionego jęku rannej ofiary porzucił ten sport. Do tej pory nie słyszał,aby istota ludzka wydała dokładnie taki dźwięk.Najwidoczniej obłąkany umysł zabójcy był pułapką, w którą wpadła, gdy siłą swego talentu szukała z nim kontaktu. Barnes zadrżał. — Mary — odezwał się Maks — o co chodzi? — Widzę go... przy tylnych drzwiach domu. Ma rękę na klamce... i krew... jego krew spływa po białej framudze. Mówi coś do siebie.
7 — Co mówi? — Nie... — Mary? — Obrzydliwe rzeczy o tej kobiecie. — O kobiecie z domu? O tej, której chce dopaść? — Tak. — Zna ją? — Nie. To nieznajoma... przypadkowy cel. Ale... obserwował ją... obserwował przez kilka dni... zna jej przyzwyczajenia i rozkład dnia. Po ostatnich słowach osunęła się na drzwi samochodu. Odetchnęła głęboko kilka razy. Aby nie przerwać cienkiej nitki psychicznej więzi z obrazem przed oczyma, mu- siała od czasu do czasu odpocząć i zebrać energię. Barnes wiedział, że u niektórych ja- snowidzów wizje przebiegają bez napięcia, niemalże bez wysiłku, ale najwyraźniej nie w tym przypadku. Złudne głosy szeptały i skrzeczały, wybuchy staccato pojawiały się i znikały w poli- cyjnym radiu. Wiatr przenosił przez ulicę płachty deszczu. To najbardziej mokry deszczowy sezon od lat, pomyślał Barnes. Dwadzieścia lat temu byłoby to całkiem normalne, ale stopniowo Kalifornia stawa- ła się obszarem suszy. Dzisiaj taki deszcz wydawał się nienaturalny. Jak wszystko, co się dzieje tej nocy, skonstatował. Czekając, aby Mary się odezwała, zwolnił do piętnastu kilometrów na godzinę. Bliźniacze krzewy magnolii przy krętej ścieżce wykładanej płytkami... Tylko z trudem dostrzegał to, co rozciągało się przed nim w światłach reflektorów, a rozpoznanie czego- kolwiek po bokach wymagało nie lada wysiłku. Być może minęli już magnolie. Widząc wahanie Mary Bergen, Dan Goldman odezwał się po raz pierwszy od godzi- ny. — Nie mamy wiele czasu, pani Bergen. Goldman był rzetelnym młodym oficerem,najbardziej zaufanym podwładnym szefa. Siedział obok Maksa Bergena, za Barnesem, z oczyma utkwionymi w kobietę. Goldman wierzył w moce psychiczne. Był wrażliwy. Barnes widział w lusterku wstecznym jego szeroką, bladą twarz. Wydarzenia dzisiejszego wieczoru sprawiły, że wyglądała jak nawiedzona. — Nie mamy wiele czasu — powtórzył Goldman. — Jeśli ten szaleniec stoi już przed drzwiami tej kobiety... Mary odwróciła się do niego gwałtownie. — Dziś w nocy, dopóki nie złapią tego mężczyzny, niech pan nie wysiada z samocho- du — odezwała się z troską.
8 — Dlaczego? — zdziwił się Goldman. — Jeśli pan będzie próbował pomóc w ujęciu go, zostanie pan ranny. — Zginę? Zadrżała konwulsyjnie. Spod jej włosów wypłynęły nowe kropelki potu. Barnes czuł, że i po jego twarzy spływa pot. — On pchnie pana nożem... tym samym nożem, którym pozabijał kobiety... Zrani pana ciężko, ale nie zabije. Zamknęła oczy i nakazała przez zaciśnięłe zęby: — Niech pan zostanie w samochodzie! — Harley? — Goldman był zdenerwowany. — Wszystko będzie w porządku — zapewnił go Barnes. — Lepiej niech pan jej posłucha — rzekł Maks do Goldmana — i nie opuszcza sa- mochodu. — Jeśli będę cię potrzebował — powiedział Barnes — pójdziesz ze mną. Nikt nie zo- stanie ranny. — Zaniepokoił się, że ta kobieta podważa jego autorytet. Spojrzał na nią. — Potrzebny nam numer domu, który pani opisywała, dokładny adres. — Proszę jej nie ponaglać — powiedział Bergen. Do wszystkich, z wyjątkiem Mary odzywał się głosem brzmiącym niczym zgrzyt ocieranych o siebie sztabek żelaza. — Naciski na nic się nie zdadzą. Mogą tylko przeszkodzić. — Wszystko w porządku, Maks — uspokoiła go. — Ale przecież ich prosiłem — powiedział. Znowu odwróciła się do przedniej szyby. — Widzę... tylne drzwi domu. Są otwarte. — Gdzie jest ten mężczyzna, zabójca? — zapytał Maks. — Stoi w ciemnym pokoju... małym... w pralni... właśnie... w pralni za kuchnią. — Co robi? — Otwiera kolejne drzwi... do kuchni... nikogo tam nie ma... przymglone świateł- ko nad kuchenką gazową... parę brudnych talerzy na stole... on stoi... po prostu tam stoi i nasłuchuje... lewą rękę zacisnął w pięść, aby zatamować krwawienie kciuka... na- słuchuje... z salonu dobiega muzyka Benny Goodmana, stereo... — Dotknęła ramienia Barnesa i ciągnęła dalej. W jej głosie brzmiał nowy, naglący ton: — Dwie ulice stąd. Na pewno. Drugi dom... Nie, trzeci dom za rogiem. — Jesteś pewna? — Na miłość boską, szybko! Czy zrobię z siebie głupca? — zastanawiał się Barnes.Jeśli traktuję ją poważnie,a ona się myli, do końca kariery będę tematem niewybrednych żartów. Mimo wątpliwości włączył syrenę i wcisnął do oporu pedał gazu. Opony zatańczyły na asfalcie. Samochód rzucił się z piskiem do przodu.
— Ciągle widzę... Przechodzi przez kuchnię... porusza się wolno... — powiedziała bez tchu. Jeżeli ona zmyśla to wszystko, pomyślał Barnes, jest piekielnie dobrą aktorką. Ford rwał przez słabo oświetloną ulicę. Deszcz odbijał się od przedniej szyby. Przemknęli przez czteropasmówkę w kierunku następnej. — Nasłuchuje... nasłuchuje... co krok... uważnie... nerwowo... wyciąga nóż z kieszeni płaszcza... uśmiecha się do ostrza... taki wielki nóż... Na ulicy, którą wskazała, zatrzymali się przy krawężniku przed trzecim domem na prawo: dwie bliźniacze magnolie, kręta ścieżka, dwupoziomowy dom, światła na dole zapalone. — Do diabła — powiedział Goldman z podziwem. — Idealnie pasuje do opisu.
10 2 Barnes wysiadł z samochodu, gdy ucichł jęk syren. Obracające się czerwone światła koguta rzucały oszalałe cienie na mokry chodnik. Drugi czarno-biały samochód stanął za pierwszym, dodając swe światła do kaskady krwawych kolorów. Kilku mężczyzn wyskoczyło z drugiego wozu. Dwaj umundurowani oficerowie, Malone i Gonzales, pośpieszyli w kierunku Barnesa. Burmistrz Henderson, okrągły i lśniący w swoim czarnym winylowym deszczowcu, wyglądał jak balon odbijający się po ulicy. Obok niego szedł szczupły niczym bicz, mały Harry Oberlander, najbardziej wygadany przeciwnik Hendersona w radzie miejskiej. Ostatni szedłAlan Tanner,brat Mary Tanner Bergen.Zwykle siadał z siostrą w pierw- szym samochodzie, ale ponieważ nie zgadzali się z Maksem, trzymał się od niego z da- leka. — Malone, Gonzales... rozdzielcie się — nakazał Barnes. — Obejdźcie dom dookoła i spotkacie się przy tylnych drzwiach. Ja zajmę się frontem. Do roboty! — A co ze mną? — zapytał Goldman. Barnes westchnął. — Lepiej tu zostań. Goldman odetchnął z ulgą. Wyciągając magnum 357 z kabury, Barnes pobiegł wykafelkowaną ścieżką w stro- nę domu. Na skrzynce listowej widniało nazwisko Harrington. Gdy nacisnął dzwonek, deszcz stracił nagle niemal całą moc. Ulewa przerodziła się w mżawkę. Zaalarmowana wyciem syreny obserwowała jego nadejście przez okno. Natychmiast otworzyła drzwi. — Pani Harrington? — Panna Harrington. Po rozwodzie wróciłam do nazwiska panieńskiego. Była drobną blondynką około lat czterdziestu. Miała bujne kształty, ale bez nadwa- gi.
11 Najwyraźniej jej głównym zajęciem było dbanie o siebie. Chociaż nosiła dżinsy i podkoszulek, znak, że nie miała zamiaru gdzieś wychodzić, jej włosy wyglądały na ufryzowane parę minut temu, sztuczne rzęsy i makijaż nałożone starannie, a paznokcie świeżo pomalowane na kolor pomarańczowego sorbetu. — Jest pani sama? — zapytał Barnes. — Dlaczego pan pyta? — powiedziała zalotnie. — To pytanie urzędowe, panno Harrington. — Jaka szkoda. — W ręku trzymała drinka. Wiedział, że nie był to jej pierwszy tego wieczoru. — Czy jest pani sama? — powtórzył. — Mieszkam samotnie. — Wszystko w porządku? — Nie lubię mieszkać samotnie. — Nie to miałem na myśli. Czy z panią wszystko w porządku? Żadnych proble- mów? Spojrzała na rewolwer, który trzymał w opuszczonej dłoni. — A powinny być? — Może. Wydaje nam się, że pani życiu zagraża niebezpieczeństwo — powiedział zmęczony i nią, i koniecznością przekrzykiwania głośnego swinga dobiegającego zza jej pleców. Roześmiała się. — Wiem, że to brzmi melodramatycznie, ale... — Kto dybie na mnie? — Gazety nazywają go „Rozpruwaczem”. Zmarszczyła brwi, ale zaraz zmieniła wyraz twarzy, jakby przypominając sobie, że to powoduje zmarszczki. — Pan żartuje. — Mam podstawy przypuszczać, że dzisiejszej nocy pani jest jego celem. — Jakie podstawy? — Wizja jasnowidza. — Słucham? Za jej plecami Malone wszedł do pokoju gościnnego i wyłączył magnetofon. Obróciła się, zdziwiona. — Znaleźliśmy coś, szefie — powiedział Malone. Barnes bez zaproszenia wszedł do środka. — Tak? — Tylne drzwi były otwarte. — Czy to pani pozostawiła je uchylone?
12 — W taką noc? — Czy były zamknięte na klucz? — Nie wiem. — Na framudze jest krew — powiedział Malone. — A jeszcze więcej krwi na drzwiach między pralnią a kuchnią. — Ale on zniknął? — Musiał uciec, kiedy usłyszał syreny. Podążając z młodym oficerem przez kuchnię i pralnię Barnes, spocony, czuł przy- śpieszone bicie własnego serca, zastanawiał się, jak pogodzić wizje i inne parapsychicz- ne zjawiska ze swoim dotychczas nieskomplikowanym poglądem na życie. Kobieta trzymała się krok za nim, zadając pytania, na które nie raczył udzielać odpowiedzi. Hector Gonzales czekał przy tylnych drzwiach. — Za siatką jest alejka — polecił mu Barnes. — Idź tam i znajdź tego człowieka. Przeszukaj po dwie ulice w każdą stronę. — Jestem oszołomiona — oznajmiła kobieta. Ja również, pomyślał Barnes. — Przeszukaj zarośla po obu stronach domu. I sprawdź to pasmo krzaków koło pło- tu — powiedział do Malone’a. — W porządku. — I pamiętajcie obaj, żeby trzymać broń w pogotowiu. Czekając przy samochodach patrolowych przed domem, Harry Oberlander drażnił się z burmistrzem. Potrząsał głową, jakby sam widok Hendersona zdumiewał go. — Co z ciebie za burmistrz — stwierdził sarkastycznie. — Wynajmować czarowni- cę do pracy w policji! Henderson zachowywał się niczym znużony olbrzym, który dostrzegł kolejnego ma- leńkiego wojownika przepełnionego iluzją wielkości i gotującego się do walki. — Ona nie jest czarownicą. — Czy nie wiesz, że nie ma czarownic? — Powiedziałem, panie radny, że ona nie jest czarownicą. — Jest oszustką. — Jasnowidzącą. — Jasnowidzącą czarnowidzącą. — Co za zręczne powiedzenie. — To po prostu bardziej fantazyjna nazwa dla czarownicy. Dan Goldman obserwował Oberlandera. Sprzeczka nużyła go równie mocno, co burmistrza. Nie ma gorszych wrogów, pomyślał, niż dwaj mężczyźni, którzy byli kiedyś najlepszymi przyjaciółmi.
13 Wiedział, że będzie musiał ingerować, gdy Harry’ego przestaną zadawalać słowa i za- cznie atakować dobrze odżywiony brzuch burmistrza serią szybkich, lecz nieskutecz- nych kuksańców. To się już przedtem zdarzało. — Wiesz, dlaczego sprzedałem ci połowę mojego meblowego interesu? — zapytał Hendersona Oberlander. — Wyprzedałeś się, bo nie spłynęła na ciebie żadna wizja. — Wizje, smizje. Wyprzedałem się, bo wiedziałem, że taki przesądny głupiec jak ty prędzej czy później rozwali cały interes. — Sklep przynosi teraz większe zyski niż kiedykolwiek przedtem — powiedział Henderson. — Przypadek! Czysty przypadek! Na szczęście, zanim doszło do rękoczynów, w drzwiach frontowych pojawił się Harley Barnes i krzyknął: — Wszystko w porządku! Chodźcie! — Teraz przekonamy się,kto z nas jest głupcem — powiedział Henderson.— Pewnie go złapali. — Przebiegł po ścieżce i po śliskim mokrym trawniku z nieoczekiwaną gra- cją, właściwą jedynie niektórym bardzo grubym osobom. Oberlander podreptał za nim niczym wściekła myszka, kłapiąca zębami za stopami olbrzymiego zwierza. Goldman szedł na końcu, powstrzymując śmiech. Alan Tanner usiadł za kierownicą, aby znaleźć się obok siostry na przednim siedze- niu. — Czy złapali zabójcę, Mary? — zapytał, gdy Harley Barnes ukazał się w drzwiach domu. — Nie wiem — odpowiedziała. Jej głos był pusty, jakby wyczerpany. — Przecież by strzelali. — Nie wiem. — Musiałoby być jakieś poruszenie. — Pewnie tak. — Mary, czy Goldman jest bezpieczny? — spytał zaniepokojony Maks z tylnego sie- dzenia. Westchnęła, potrząsnęła głową i przycisnęła opuszki palców do oczu. — Nie potrafię powiedzieć. Straciłam kontakt. Nie widzę nic więcej. Maks otworzył okno.Wilgotne powietrze dobrze niosło jego głos. — Hej, Goldman! Oficer był w połowie trawnika. Zatrzymał się i odwrócił. — Może powinien pan tu zostać — powiedział Maks. — Jestem potrzebny Harleyowi.
14 — Proszę nie zapominać, co powiedziała panu moja żona. — Wszystko będzie w porządku — rzekł Goldman. — Nic mi się nie stanie. Złapali go. — Jest pan pewien? — spytał Maks. Ale Goldman już się odwrócił i ruszył w kierunku domu. — Mary? — powiedział Alan. — Hmmm? — Dobrze się czujesz? — Dosyć dobrze. — Nie wyglądasz za dobrze. — Jestem po prostu zmęczona. — On zanadto cię naciska — stwierdził zaniepokojony Alan. Nie spojrzał nawet na Maksa. Zachowywał się tak, jakby był w samochodzie sam z siostrą. — Nie ma pojęcia, jaka jesteś delikatna. — Ale ze mną wszystko w porządku. Alan nie poddawał się. — Nie wie, jak cię naprowadzić, jak pomóc nadać kształt wizji. Nie ma w sobie deli- katności. Zawsze napiera zbyt mocno. Ty ohydny mały skurwielu, pomyślał Maks, przyglądając się spode łba szwagrowi. Nie odzywał się ze względu na Mary. Łatwo się denerwowała, gdy dwaj mężczyźni jej życia zaczynali się kłócić. Wolała w siebie wmawiać, że są sobą nawzajem oczarowani. I chociaż nigdy nie brała całkowicie strony Alana, zawsze winiła Maksa, gdy sprzeczka stawała się szczególnie gorzka. Zaczął przyglądać się domowi, aby uwolnić myśli od Alana. Przez otwarte drzwi pa- dała struga światła, rozjaśniając gęste zarośla krzaków. — Może powinniśmy zamknąć drzwi samochodu — powiedział. Mary odwróciła się i spojrzała na niego przeciągle. — Zamknąć drzwi? — Dla ochrony. — Nie rozumiem. — Dla ochrony przed czym? — spytał Alan. — Wszyscy gliniarze są w domu, a nikt z nas nie ma broni. — Myślisz, że będziemy jej potrzebowali? — Istnieje taka możliwość. — Czy teraz ty miewasz widzenia? — zapytał Alan. Maks zmusił się do uśmiechu. — Obawiam się, że nie ma w tym nic z tych rzeczy. Po prostu zdrowy rozsądek. — Zamknął drzwi po stronie Mary i swojej, a kiedy zobaczył, że Alan nie zamierza mu pomóc, zablokował oboje drzwi od strony kierowcy.
15 — Czujesz się teraz bezpieczniej? — zapytał Alan. Maks obserwował dom. Barnes, Henderson i Oberlander wtłoczyli się do pralni, aby zbadać plamy krwi po- zostawione przez zabójcę. Panna Harringotn wcisnęła się za nimi, nie chcąc stracić ani odrobiny z podniecają- cego widowiska.Wydawała się zachwycona, że szaleniec wybrał właśnie ją. Dan Goldman wolał zostać w kuchni. Gdy Barnes wyjaśni, że te parę dowodów pa- suje do wizji jasnowidzki, burmistrz zacznie triumfować. Harry Oberlander zmiesza się, a potem wpadnie we wściekłość. Niemiła sprzeczka szybko przemieni się w głośną i dziką wymianę zdań. Goldman miał dosyć tego typu scysji. Poza tym przestronna kuchnia zasługiwała na dokładną inspekcję. Została zaprojek- towana i urządzona przez kogoś, kto lubił gotować i mógł sobie na to pozwolić. Panna Harrington? — zastanawiał się Goldman. Nie wyglądała na kobietę, którą cie- szyłaby możliwość spędzenia kilku godzin nad kuchenką gazową. Bez wątpienia kucha- rzem musiał być jej eks-mąż. Wydano dużo pieniędzy, aby zbudować tę profesjonalną kuchnię, utrzymaną w wiej- skim stylu. Na podłodze leżały meksykańskie płytki z brązowym spoiwem. Były tu dę- bowe szai z porcelaną, kontuar z białym ceramicznym blatem, dwie zwyczajne ku- chenki i kuchenka mikrofalowa, dwie wielkie lodówko-zamrażarki, dwa podwójne zle- wy, blat do smażenia, wbudowana szafa z przyborami i tuzin rozmaitych maszyn, urzą- dzeń i akcesoriów. Goldman lubił gotować, ale musiała mu do tego wystarczyć kuchenka na gaz butlo- wy oraz najtańsze garnki, patelnie i naczynia. Przerwał zazdrosne podziwianie kuchni, kiedy kącikiem oka zobaczył, że drzwi tuż za nim, nie więcej niż o krok, otworzyły się. Były uchylone, gdy tutaj wszedł, ale wtedy nie zwrócił na nie uwagi. Teraz obejrzał się i zobaczył mężczyznę w deszczowcu wychodzącego ze schowka z konserwami. Lewa dłoń nieznajomego była zakrwawioną, a kciuk zaciśnięty w zwarty kułak. Miała rację, pomyślał Goldman. Chryste! W uniesionej ręce zabójca trzymał za drewniany trzonek nóż rzeźnicki. Goldmanowi zdawało się, że czas przestał płynąć. Każda sekunda ciągnęła się w nie- skończoność, każdy moment puchnął niczym bańka mydlana otaczająca go i oddziela- jąca od reszty świata, gdzie zegarki robiły to, co do nich należało. W oddali Henderson i Oberlander znowu się sprzeczali. Nie do wiary, że znajdowa- li się jedynie pokój dalej. Ich głosy brzmiały niezwykle dziwacznie, jakby ktoś je nagrał z prędkością siedemdziesięciu obrotów na minutę, a odtwarzał z czterdziestkipiątki. Nieznajomy zrobił krok do przodu. Światło odbijało się od krawędzi ostrza. Jakby przezwyciężając niewyobrażalny opór, Goldman sięgnął po pistolet u biodra.
16 Nóż wrył się w jego pierś głęboko, z lewej strony. Stracił zdolność jasnego myślenia. O dziwo, nie czuł bólu, ale gors jego koszuli nagle przesiąkł krwią. Mary Bergen, pomyślał, skąd wiedziałaś? Kim jesteś? Rozpiął kaburę. Za wolno. Diabelnie wolno. Nie zdawał sobie sprawy, że napastnik wyciągnął z niego ostrze, ale z przeraże- niem obserwował, jak nóż ponownie leci łukiem w dół. Nieznajomy wyszarpnął broń, a Goldman zwalił się na ścianę w strugach własnej krwi. Nadal nie czuł bólu, ale siły uchodziły z niego, jakby ściekając przez niewidzialny kranik u stóp. Nie możesz upaść, powiedział sobie. Nie waż się upaść. Nie miałbyś żadnych szans. Ale zabójca już skończył. Odwrócił się i pobiegł w stronę jadalni. Przyciskając słabnącą lewą rękę do ran, Goldman pokuśtykał za mężczyzną. Zanim dotarł do sklepionego przejścia i oparł się o nie, by złapać oddech, zabójca zdążał do pokoju gościnnego. Goldman miał w kaburze rewolwer, ale nie mógł go udźwignąć. Wypalił w podłogę, by zaalarmować Harleya. Z tym wystrzałem czas odzyskał normalny bieg i ból przeszył w końcu pierś Goldmana, oddychanie nagle sprawiło mu trudność, ugięły się pod nim kolana i upadł. Alan przerwał w połowie zdania. — Co to było? — Strzał. — Coś się stało Goldmanowi. Jestem tego pewna tak samo jak tego, że tu siedzę — powiedziała Mary. Ktoś wybiegł z domu. Płaszcz deszczowy rozpościerał się i falował niczym peleryna. — To on — rzekła Mary. Mężczyzna zatrzymał się, gdy zobaczył samochody policyjne. Zmieszany, rozejrzał się na prawo i lewo i jakby nie dowierzając żadnej drodze ucieczki, skierował się znów ku domowi. W drzwiach pojawił się Harley Barnes. Nawet stąd, przez brudne szyby samochodu, cienie i lekki deszcz, Maks widział ogromny rewolwer w ręku gliniarza. Z lufy wypełza- ły obsceniczne języki ognia. Szaleniec zawirował niczym w nieudolnej figurze baletowej, potem upadł i potoczył się na ścieżce. O dziwo, podniósł się na nogi i ruszył w stronę ulicy. Kula chybiła. Gdyby dostał z magnum 357, nie wstałby już z ziemi. Maks był tego pewien. Dobrze znał się na broni palnej. Posiadał sporą kolekcję pi- stoletów.
Barnes znowu wypalił. — Do diabła! — powiedział Maks z wściekłością. — Małomiasteczkowi glinia- rze. Zbytnio uzbrojeni i nie doszkoleni. Jeśli ten dupek nie trafi, bandzior zabije kogoś z nas! Trzeci strzał uderzył w plecy zabójcy, gdy ten dotarł do bocznej ścieżki. Maks mógł powiedzieć o pocisku dwie rzeczy. Ponieważ nie wyszedł przez klatkę piersiową zabójcy i nie przebił szyby samochodu, pochodził z naboju o zmniejszonym ładunku prochu. Był przeznaczony do użycia na zatłoczonych ulicach, mógł jedynie za- trzymać winnego, nie przeszywając go na wskroś i nie raniąc przechodniów. Po drugie, wziąwszy pod uwagę, jak ściął z nóg tego mężczyznę, miał z pewnością wklęsłe zakoń- czenie. Po chwili niezdarnej ucieczki zabójca zwalił się ciężko na wóz policyjny. Na moment przywarł do drzwi, za którymi siedziała Mary. Osuwał się patrząc na nią. — Mary Bergen... — wycharczał. Wczepił się paznokciami w okno. — Mary Bergen. — Z ust trysnęła mu krew i spłynęła po szybie. Mary krzyknęła. Ciało osunęło się na chodnik.
18 3 Ambulans wiozący Dana Goldmana pokonał zakręt tak szybko, jak mógł, nie zarzu- cając na bok. Maks miał nadzieję, że głos syreny zgaśnie szybciej niż życie młodego policjanta. Na chodniku leżał na plecach martwy mężczyzna. Gapił się w niebo i czekał cierpli- wie na koronera. — Mary jest zatrwożona, bo zabójca znał jej nazwisko — powiedział Alan. — Widział jej zdjęcie w gazetach — odrzekł Maks. — Jakoś się dowiedział, że przy- jeżdża do miasta, by go odnaleźć. — Ale o tym wiedział tylko burmistrz i rada miejska. I ci gliniarze. — Doszło to do niego w taki czy inny sposób.Wiedział, że jest w mieście i rozpoznał ją. Nie ma w tym nic nadnaturalnego. Czy ona tak to odbiera? — Wiem, że to się da wyjaśnić w prosty sposób, i ty to wiesz. I ona, w głębi duszy, również. Ale tyle widziała w życiu, że nie potrafi przestać się obawiać. Aha, rozmawia- łem z Barnesem. Może nam przydzielić samochód i człowieka. Powinniśmy zabrać Mary do hotelu, żeby się mogła położyć. — Zrobimy to — powiedział Maks — kiedy uzgodnimy wszystko z burmistrzem. — To może potrwać kilka godzin. — Najwyżej pół godziny — odrzekł Maks. — A teraz, jeżeli to wszystko, o czym chciałeś ze mną porozmawiać... — Ona jest śmiertelnie zmęczona. — A czy wszyscy nie jesteśmy? Nic jej nie będzie. — Kochający mąż. — Idź do diabła! Stali za samochodem. Mary nadal siedziała wewnątrz z zamkniętymi oczyma i ręko- ma na kolanach.
19 Deszcz ustał. Powietrze było wilgotne i pachniało. Przyglądając się nerwowo ludziom, którzy wyszli z domów, żeby oglądać żałosne wi- dowisko, Alan powiedział: — Lada chwila zjawią się tutaj reporterzy. Wydaje mi się, że nie powinna dzisiaj być narażona na kontakty z nimi. Maks wiedział, do czego zmierzał jego szwagier. Jutro Alan zaczynał dwutygodnio- we wakacje. Przed wyjazdem chciał odbyć z siostrą ostateczną rozmowę w cztery oczy i przekonać ją, że wyszła za mąż za nieodpowiedniego człowieka. Jedynym sposobem, w jaki Maks mógł zapobiec domowej akcji wywrotowej, były pięści. Wyższy od Alana o piętnaście centymetrów i cięższy o dwadzieścia kilo, miał ramiona i bicepsy jak znalazł do pracy w dokach oraz przerośnięte ręce koszykarza. Wiedział jednak, że złamany ząb, rozbita warga i pęknięta szczęka uciszyłyby Alana tyl- ko chwilowo. Alan nie przestanie knuć, chyba że go zabije. Ale Maks nie usiłował już rozwiązywać problemów pięściami. Obiecał i Mary, i sobie skończyć ze swoją pełną agresji przeszłością. W tej typowo osobistej wojnie Alan posługiwał się bronią zgoła inną niż siła. Jednym z atrybutów jego walki był wygląd. Miał czarne włosy i niebieskie oczy, jak Mary. Był przystojny, podczas gdy Maks był tak ciężko ciosany, że niewiele brakowało mu do szpetoty. Zmysłowe rysy Alana, podkreślone przez niewinny, chłopięcy wyraz twarzy, mogły wywrzeć wrażenie nawet na jego własnej siostrze. Zwłaszcza na siostrze. Głos Alana był słodki i przekonywający jak głos aktora. Potrafił tworzyć nim nastrój i budować napięcie.W wyrafinowany sposób posługiwał się nim, aby zdobyć współczu- cie Mary i sprawić, by patrzyła na świeżo poślubionego męża z łagodną, nieświadomą, lecz zdradliwą irytacją. Maks wiedział, że nie jest przeciętniakiem, ale zdawał sobie sprawę, że Alan przewyż- sza go intelektualnie. To nie tylko jego głos wygrywał w sprzeczkach. Za słodkim tonem skrywał się dowcip. I wdzięk? Ilekroć było mu to potrzebne, Alan tryskał wdziękiem. Chciałbym go zmiażdżyć jak pustką tubkę po paście do zębów, pomyślał Maks. Wycisnąć z niego cały ten urok i sprawdzić, czy jest pod nim ździebełko prawdy. Najważniejsze ze wszystkiego było to, że Alana i Mary łączyło trzydzieści lat; on miał trzydzieści trzy lata i jako starszy brat był z nią związany węzłami krwi, wspólnymi do- świadczeniami, tragediami i trzema dekadami codziennego życia. Wokół zbierał się tłum, Maks zauważył, że nadjeżdża kolejny samochód policyjny. — Masz rację — powiedział. — Nie powinna zostawać tu dłużej, niż to konieczne. — Oczywiście, że nie.
20 — Zaraz zabiorę ją do hotelu. — Ty? — zapytał zaskoczony Alan. — Ty musisz tu zostać. — Dlaczego? — Wiesz dlaczego. — Mimo wszystko mi powiedz. — Jesteś w tym lepszy niż ja — powiedział Alan niechętnie. — W czym lepszy? — zapytał Maks. — Wiesz, dlaczego chcesz to usłyszeć? Ponieważ to wszystko, na co się stać. To jedy- na rzecz, dzięki której możesz utrzymać Mary przy sobie. — W czym lepszy? — Jaki nieświadomy! — W czym lepszy?! — Jesteś lepszy w zdobywaniu pieniędzy. Satysfakcjonuje cię to? Mary żyła dostatnio jako autorka rubryki gazetowej o zjawiskach parapsychicznych. Zarobiła też dużo pieniędzy na trzech książkowych bestsellerach na temat swej kariery, a gdyby chciała, mogłaby utrzymać się jedynie z honorariów za występy publiczne. Dużo podróżowała, wspomagając władze w śledztwach dotyczących brutalnych za- bójstw,ilekroć ją o to poproszono,nie miała jednak z tego żadnych dochodów.Nie brała pieniędzy za wizje. Pewnego razu pomogła znanej aktorce odnaleźć zagubiony diamen- towy naszyjnik wart sto tysięcy dolarów i nie wzięła za to nic. Od tych, których wspo- magała, nigdy nie żądała więcej niż zwrotu kosztu za bilety samolotowe, wypożyczenie samochodu, posiłki i mieszkanie. A nawet i tego odmawiała, jeśli wydawało jej się, że nie zdołała pomóc. Kiedy Maks zjawił się w życiu Mary po raz pierwszy, odbieranie pieniędzy za kosz- ty własne było obowiązkiem jej brata. Ale Alan nie miał talentu ani ochoty użerać się z burmistrzami, radnymi czy urzędnikami. Bardzo często, gdy Mary wykonała swoje za- danie i odnaleziono winnego, lokalni politycy, którzy ją wezwali, usiłowali się jej pozbyć nie regulując należności. Alan rzadko na nich naciskał. W rezultacie rok w rok przepa- dały dziesiątki tysięcy dolarów i chociaż Mary zarabiała znaczne sumy, powoli zbliża- ła się do bankructwa. W ciągu dwóch miesięcy po ślubie Maks uregulował sprawy finansowe żony. Renegocjował jej kontrakt z biurem odczytów i podwoił honoraria za występy. Kiedy z syndykatu gazety przyszedł kontrakt do odnowienia, zawarł o wiele korzystniejszą umowę, niż się spodziewała. I zawsze udawało mu się wyegzekwować czek za wydatki. — A więc? — powiedział Alan. — W porządku. Ty ją zabierzesz do hotelu.Ale pamiętaj, co powiedziałeś. Jestem lep- szy w tych sprawach. I zawsze będę. — Oczywiście. Masz nosa — potaknął Alan. Jego uśmiech był pozbawiony ciepła. — Zwąchałeś pieniądze Mary bardzo szybko, no nie?
— Idź już — powiedział Maks. — Prawda w oczy kole? — Zjeżdżaj stąd, zanim porachuję ci kości tak, że nie będziesz mógł usiąść na dupie do końca życia. Alan zmrużył oczy. Maks nie. Alan odszedł do Harleya Barnesa. Po pewnym czasie Maks zdał sobie sprawę, że ludzie z tłumu gapią się na niego. Po kolei odwzajemniał każde spojrzenie. Mieszali się i odwracali, ale gdy tylko spuszczał wzrok, spoglądali na niego znowu. Nikt z tłumu nie stał wystarczająco blisko, by usłyszeć kłótnię. Maks uświadomił sobie, że ludzie gapią się na jego zniekształconą gniewem twarz, ramiona wyprężo- ne niczym u gotującej się do skoku pantery i wielkie dłonie zaciśnięte ciasno w pięści. Rozluźnił się nieco, pozwolił opaść ramionom. I schował ręce do kieszeni deszczowca, aby nikt nie zobaczył, iż był zbyt wściekły, żeby rozprostować palce.
22 4 W pokoju hotelowym stały cztery ohydne lampy z krzykliwie przyozdobionymi aba- żurami, ale tylko jedna była zapalona. Czarny winylowy fotel na biegunach zajął Alan, dłońmi oplótł szklankę ze szkocką whisky. Światło padało na niego z lewej strony, rzeźbiąc na twarzy ostre cienie. Mary siedziała na zasłanym łóżku, z dala od światła. Pragnęła, żeby Maks wrócił i wyszedł z nią na spóźnioną kolację i parę drinków. Była głodna, zmęczona i wyczer- pana emocjonalnie. — Ciągle boli cię głowa? — zapytał Alan. — Aspiryna pomogła. — Jesteś mizerna... taka blada. — Nie ma nic, czego nie wyleczyłoby osiem godzin snu. — Martwię się o ciebie — powiedział. Uśmiechnęła się z czułością. — Zawsze się o mnie martwiłeś, kochanie. Nawet wtedy, kiedy byliśmy dziećmi. — Bardzo mi na tobie zależy. — Wiem o tym. — Jesteś moją siostrą. Kocham cię. — Wiem, ale... — On zanadto na ciebie naciska. — Nie wracaj do tego, Alan. — Ale to prawda. — Chciałabym, żebyście ty i Maks zostali przyjaciółmi. — Ja również. Ale nigdy nie będziemy. — Dlaczego? — Ponieważ wiem, jaki on jest.
23 — A więc jaki? — Po pierwsze, różni się od ciebie tak bardzo — powiedział Alan. — Nie jest tak wrażliwy jak ty. Ani tak dobry. — Mówił tonem niemal błagalnym. — Ty jesteś delikat- na, a on... — Też potrafi być delikatny. — Czyżby? — Ze mną potrafi. Jest słodki. — Masz prawo do własnego zdania. — Och, dziękuję bardzo — powiedziała sarkastycznie. Zapłonęła raptownym gnie- wem, który szybko wygasł. Nie potrafiła się złościć na Alana dłużej niż minutę. A i tego było za dużo. — Mary, nie chcę się z tobą sprzeczać. — Więc nie rób tego. — Przez trzydzieści lat nigdy się nie kłóciliśmy... dopóki on się nie pojawił. — Nie mam dziś ochoty na rozmowę. — Na nic nie masz ochoty, ponieważ on wywiera na ciebie presję i popędza prowa- dząc przez twoje wizje. — Robi to bardzo dobrze. — Nie tak dobrze jak ja. — Początkowo był zbyt natarczywy — przyznała. — Zbyt nerwowy.Ale to mu prze- szło. Alan odstawił whisky, wstał i odwrócił się do Mary plecami. Podszedł do okna. Pogrążył się w chmurnym milczeniu. Zamknęła oczy i pragnęła, aby Maks wrócił. Po minucie Alan odszedł od okna. Stanął w nogach łóżka, patrząc na siostrę. — Boję się wyjeżdżać na wakacje. Nie otwierając oczu zapytała: — Czego się boisz? — Nie chcę zostawiać cię samej. — Nie będę sama. Będę z Maksem. — To właśnie mam na myśli: samej z Maksem. — Alan, na miłość boską! — Mówię poważnie. Otworzyła oczy i wyprostowała się. — Zachowujesz się głupio. Idiotycznie. Nie chcę tego więcej słyszeć. — Gdyby mnie nie obchodziło, co się z tobą stanie, mógłbym w tej chwili odejść.Ale czy tego chcesz, czy nie, powiem ci, jaki według mnie Maks jest naprawdę. Westchnęła. — Jest oportunistą — powiedział Alan.
24 — I co z tego? — Lubi pieniądze. — Ja też. I ty też. — Za bardzo je lubi. Uśmiechnęła się z pobłażaniem. — Nie jestem pewna, czy można je lubić za bardzo, kochanie. — Nie rozumiesz? — Oświeć mnie. Alan zawahał się.W jego pięknych oczach czaił się smutek. — Maks za bardzo lubi pieniądze innych ludzi. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. — Posłuchaj... jeśli chcesz powiedzieć, że ożenił się ze mną dla pieniędzy... — To właśnie chcę powiedzieć. — W takim razie to ty wywierasz na mnie presję. — Jej głos był teraz chłodny jak stal. Zmienił ton, zaczął przemawiać miękko. — Chcę jedynie, żebyś stanęła twarzą w twarz z faktami. Ja nie... Znowu się podniosła. — Jestem tak brzydka, że nikt by mnie nie zechciał, gdybym nie była bogata? — Jesteś piękna.Wiesz o tym. To jej nie starczyło. — W takim razie jestem jakąś bezmyślną małą idiotką, która zanudza mężczyzn na śmierć? — Nie krzycz — powiedział Alan. — Uspokój się, proszę. Zdawał się szczerze zmar- twiony, że ją zranił. Ale nie zmienił tematu. — Wielu mężczyzn oddałoby wszystko, aby się z tobą ożenić. I to z wszelkich możli- wych powodów. Dlaczego wybrałaś Maksa... — Był pierwszym przyzwoitym kandydatem, pierwszym w pełni opierzonym męż- czyzną, który poprosił mnie o rękę. — To nieprawda.Wiem o czterech innych, którzy to zrobili. — Dwaj pierwsi byli dziwakami bez kręgosłupa — oświadczyła. — Trzeci zacho- wywał się tak delikatnie i łagodnie w łóżku jak byk na ringu. Ostatni był impotentem. Maks w niczym ich nie przypominał. Był inny, podniecający i interesujący. — Nie wyszłaś za niego, bo był podniecający, ani dlatego, że był inteligentny czy ta- jemniczy, czy romantyczny.Wyszłaś za niego, bo był potężny, silny i gburowaty. Idealny wizerunek ojca. — Od kiedy studiujesz psychiatrię? Wiedziała, że Alan nie chciał ranić jej w ten sposób. Gadał dalej tylko dlatego, iż są-
25 dził, że powinna to usłyszeć. Był sumiennym starszym bratem. Chociaż się mylił, jego intencje były czyste. Gdyby nie była o tym przekonana, kazałaby mu wyjść. — Nie trzeba być psychiatrą, by wiedzieć, że potrzebujesz oparcia. Zawsze potrzebo- wałaś. Od dnia kiedy zorientowałaś się, czym jest twoja zdolność jasnowidzenia i co to oznacza, zaczęłaś się bać, nie umiałaś sobie sama radzić. Na chwilę oparłaś się na mnie. Ale nie byłem wystarczająco wysoki czy też umięśniony, aby sprostać zadaniu na dłu- żej. — Alan, po raz pierwszy w życiu mam ochotę dać ci w twarz. Obszedł łóżko i usiadł na brzegu.Wziął jej lewą rękę w swe dłonie. — Mary, on robił w gazecie za murzyna. Był reporterem, który od dziesięciu lat nie napisał nic godnego uwagi. Znałaś go ledwie przez sześć tygodni, zanim się pobrali- ście. — To starczyło, żeby go poznać. — Rozluźniła się i uścisnęła dłoń Alana. — Układa się nam świetnie, kochanie. Powinieneś się cieszyć. — Jesteś mężatką zaledwie cztery miesiące. — Przez ten czas polubiłam go nawet bardziej niż w chwili, gdy się oświadczał. — To niebezpieczny człowiek. Znasz jego przeszłość. — Kilka bójek w barach... I nie chodzi więcej do barów. — To wcale nie było takie niewinne. Omal nie zabił kilku osób w tych bijatykach. — Niektórzy mężczyźni, kiedy wypiją za dużo i czują się podle, prowokują najsilniej- szego faceta, który znajduje się w pobliżu. Maks był naturalnym celem. Nie zaczął żad- nej z tych bójek. — To on tak mówi. — Nikt nigdy go nie oskarżył. — Może się bał. — Maks się zmienił. Potrzebował kogoś, kto by go pokochał, za kogo czułby się od- powiedzialny. Potrzebował mnie. Alan ponuro skinął głową. — Chcesz drinka? — Zaczekam na Maksa. Wypił swą szkocką w trzech łykach. — Jesteś go całkowicie pewna? — Maksa? Całkowicie. Znowu podszedł do okna, przez chwilę przyglądał się nocnemu niebu. — Myślę, że po wakacjach nie wrócę do pracy z tobą. Wstała, podeszła do niego, wzięła za ramiona i odwróciła twarzą do siebie. — Powtórz to jeszcze raz. — Jestem teraz piątym kołem u wozu.