Morris Desmond
Zachowania intymne
Przełożył: Paweł Pretkiel
Wydanie polskie: 2000
WSTĘP
Intymność oznacza bliskość, i od razu muszę wyjaśnić, że traktuję to dosłownie. Zgodnie
z moją terminologią akt intymności dokonuje się zawsze wtedy, gdy dwie osoby wchodzą ze
sobą w kontakt cielesny. Niniejsza książka dotyczy natury tego kontaktu, czy będzie to uścisk
dłoni czy zespolenie miłosne, poklepanie po plecach, uderzenie w twarz, wykonanie
manikiuru czy też interwencja chirurgiczna. Każdemu fizycznemu kontaktowi dwojga ludzi
towarzyszy coś szczególnego i właśnie to coś postanowiłem przestudiować.
Stosuję metodę zoologa ze specjalnością etologa, zwłaszcza w zakresie obserwacji i
analizy zachowań zwierząt. Tu ograniczam się do zwierzęcia ludzkiego – postawiłem sobie za
zadanie obserwowanie tego, co robią ludzie. Nie tego, co mówią – nawet gdy mówią – o tym,
co robią, lecz jedynie tego, co rzeczywiście robią.
Metoda jest dość prosta – korzystanie z własnych oczu – ale zadanie nie jest tak łatwe, jak
się wydaje. Mimo samodyscypliny nieustannie narzucają się nam pewne słowa i z góry
wyrobione sądy. Dorosłemu człowiekowi z trudnością przychodzi obserwowanie
jakiegokolwiek zachowania ludzkiego tak, jakby widział je po raz pierwszy, ale tak właśnie
musi postępować etolog, jeśli ma wnieść coś nowego do rozumienia zagadnienia. Problem
jest oczywiście tym trudniejszy, im bardziej znajome i zwyczajne jest dane zachowanie;
ponadto, im bardziej intymne jest dane zachowanie, tym bardziej jest ono nacechowane
emocjonalnie, i odnosi się to nie tylko do uczestników, lecz także do obserwatora.
Być może dlatego tak mało było dotąd badań nad zwyczajną ludzką intymnością, mimo
że są one tak ważne i ciekawe. Dużo wygodniej jest studiować coś tak odległego od ludzkich
spraw jak, powiedzmy, zachowanie pandy wielkiej związane z pozostawianiem przez nią
śladów węchowych na danym terytorium albo też zachowanie zielonego acouchi związane z
zagrzebywaniem pożywienia. Jest to łatwiejsze niż obiektywne i naukowe badanie czegoś tak
„dobrze znanego” jak obejmowanie się ludzi, matczyny pocałunek czy pieszczoty
kochanków. W coraz bardziej zatłoczonym i bezosobowym środowisku społecznym coraz
istotniejsze staje się jednak ponowne rozważenie, jaką wartość mają bliskie stosunki osobiste,
a co za tym idzie postawienie sobie rozpaczliwego pytania, „co się stało z miłością?”.
Biologowie nie kwapią się do używania słowa „miłość”, jakby odzwierciedlało ono jedynie
jakiś romantyzm uwarunkowany kulturowo. Tymczasem miłość jest faktem biologicznym.
Związane z nią subiektywne, emocjonalne radości i cierpienia są może głęboko ukryte i
tajemnicze, a przez to trudno dostępne dla badań naukowych, ale zewnętrzne znaki miłości i
związane z nią działania dają się łatwo obserwować; nie istnieje więc powód, dla którego nie
można by ich badać, tak jak bada się każdy inny rodzaj zachowania.
Mówi się niekiedy, że próba wyjaśnienia, czym jest miłość, prowadzi do wniosku, że
właściwie miłość nie istnieje, ale sąd taki jest zupełnie nie uzasadniony. W pewnym sensie
ubliża to miłości, gdyż sugeruje, że nie wytrzymuje ona próby oglądu w jaskrawym świetle,
niczym starzejąca się, ukryta pod makijażem twarz. Ale w dynamicznym procesie tworzenia
się silnych więzi między dwojgiem ludzi nie ma nic złudnego. Jest to coś, co dzielimy z
tysiącami innych gatunków zwierząt i co przejawia się w relacjach rodzice-dzieci, w relacjach
seksualnych i w bliskich związkach między przyjaciółmi.
Nasze intymne spotkania odbywają się przy udziale czynników werbalnych,
wzrokowych, a nawet węchowych, ale nade wszystko – kochanie polega na dotykaniu i
kontakcie cielesnym. Często mówimy o tym, w jaki sposób mówimy, i nierzadko usiłujemy
zobaczyć, w jaki sposób widzimy, ale nie wiadomo dlaczego rzadko dotykamy sposobu, w
jaki dotykamy. Być może dotyk jest czymś tak elementarnym – często nazywany bywa matką
zmysłów – że mamy skłonność to traktowania go jako czegoś oczywistego. Niestety, prawie
niezauważenie staliśmy się coraz mniej dotykalni, coraz bardziej oddaleni od siebie, a tej
niedotykalności fizycznej towarzyszy dystans psychiczny. Wygląda to tak, jakby współczesny
mieszkaniec miasta włożył na siebie uczuciową zbroję i trzymając delikatną jak aksamit rękę
w żelaznej rękawicy, poczuł się uwięziony i oderwany od uczuć nawet swoich najbliższych
towarzyszy.
Nadszedł czas, by dokładniej przyjrzeć się tej sytuacji. Czyniąc to, postaram się nie
wyrażać swoich własnych opinii, lecz opisać zachowanie tak, jak jawi się ono obiektywnemu
oku zoologa. Ufam, że fakty przemówią same za siebie, i to na tyle wyraźnie, że czytelnik
sam będzie mógł wyciągnąć własne wnioski.
1. KORZENIE INTYMNOŚCI
Dorosła istota ludzka może porozumiewać się ze mną wieloma różnymi sposobami.
Mogę przeczytać to, co ktoś napisze, usłyszeć wypowiedziane przez kogoś słowa, usłyszeć
czyjś śmiech lub płacz, dostrzec wyraz na czyjeś twarzy, obserwować czyjeś działanie,
wyczuć zapach używanych przez kogoś kosmetyków i poczuć czyjś uścisk. W mowie
codziennej tego rodzaju interakcje można określić jako „nawiązywanie kontaktu” lub
„utrzymywanie kontaktu”, mimo że tylko ostatnia z nich rzeczywiście odnosi się do kontaktu
cielesnego. Pozostałe należą do kategorii działań na odległość. Używanie wyrazu „kontakt” w
odniesieniu do takich czynności jak pisanie, mówienie czy sygnalizacja wzrokowa jest
obiektywnie biorąc dziwne, a zarazem dość pouczające. Można by z tego wnosić, że kontakt
cielesny uznajemy za podstawową formę komunikowania się.
Istnieją jeszcze inne tego rodzaju przykłady. Często używamy takich określeń jak
„wstrząsające doświadczenia”, „boleśnie dotknąć”, „zranione uczucia” czy wreszcie „trzymać
kogoś za twarz”. W żadnym z tych wyrażeń nie chodzi o jakikolwiek wstrząs, dotknięcie,
ranę czy trzymanie w sensie fizycznym, ale nie ma to, jak się zdaje, żadnego znaczenia.
Metafory ze sfery kontaktu fizycznego pozwalają adekwatnie wyrażać rozmaite uczucia
występujące w różnych kontekstach.
Można to wyjaśnić dość prosto. We wczesnym dzieciństwie, zanim nauczyliśmy się
mówić czy pisać, dominował kontakt cielesny. Największe znaczenie miał bezpośredni
związek cielesny z matką, co pozostawiło w nas swój trwały ślad. Jeszcze wcześniej, w łonie
matki, zanim nauczyliśmy się widzieć czy wąchać, nie mówiąc już o mówieniu czy pisaniu,
fizyczny związek z matką decydował o naszym życiu. Chcąc zrozumieć wiele dziwnych i
często pełnych zahamowań sposobów nawiązywania wzajemnych kontaktów fizycznych w
życiu dorosłym, musimy cofnąć się do początku, kiedy byliśmy zaledwie embrionami w
ciałach naszych matek. Ta właśnie rzadko dostrzegana intymność w łonie matki pomoże nam
zrozumieć intymność okresu dzieciństwa, którą zwykle uważamy za oczywistą. Przejawy
intymności dziecięcej, zbadane na nowo i ujrzane świeżym okiem, pomogą nam zrozumieć
przejawy intymności w życiu dorosłym, które tak często intrygują nas, wprawiają w
pomieszanie, a nawet zakłopotanie.
Pierwszymi wrażeniami, które odbieramy jako istoty żywe, są odczucia związane z
intymnym kontaktem fizycznym – pławieniem się w bezpiecznym zaciszu ścian macicy.
Dlatego też na tym etapie pobudzenie rozwijającego się systemu nerwowego przybiera formę
zmieniających się doznań związanych z dotykiem, naciskaniem i ruchem. Cała powierzchnia
skóry nie narodzonego jeszcze dziecka zanurzona jest w ciepłych wodach płodowych. W
miarę jak dziecko rośnie, jego powiększające się ciałko coraz mocniej naciska na narządy
matki, a miękki uścisk otaczającego je matczynego łona z każdym mijającym tygodniem staje
się silniejszy. Ponadto, w ciągu całego tego okresu rozwijające się dziecko poddawane jest
rozmaitym naciskom związanym z rytmicznym oddechem matki i łagodnymi, regularnymi
ruchami kołyszącymi, wywołanymi jej chodzeniem.
Pod koniec ciąży, w ciągu trzech miesięcy poprzedzających poród, dziecko potrafi już
słyszeć. Wciąż jeszcze nie ma ono nic do oglądania, posmakowania lub powąchania, ale w
ciemnościach matczynego łona dobrze rozpoznaje wszelkiego rodzaju odgłosy. Gdy w
pobliżu brzucha matki powstanie jakiś głośny i ostry dźwięk, niepokoi on znajdujące się
wewnątrz dziecko, które zaczyna się wtedy poruszać. Ruch ten można łatwo zarejestrować za
pomocą odpowiednio czułych przyrządów, a bywa on na tyle silny, że matka sama jest w
stanie go wyczuć. Oznacza to, że w tym okresie przedporodowym dziecko niewątpliwie
słyszy bicie serca matki, czyli siedemdziesiąt dwa uderzenia na minutę. Ulegnie to wpojeniu
jako główny dźwiękowy sygnał życia w łonie matki.
Są to więc nasze pierwsze rzeczywiste doświadczenia życiowe – otaczający nas zewsząd
ciepły płyn i pełny uścisk, kołysanie się w rytmie poruszającego się ciała i dźwięk
rytmicznych uderzeń pulsującego serca. Nasza przedłużona ekspozycja na te doznania, przy
braku innych konkurencyjnych bodźców, wyciska na naszych umysłach trwały ślad, który
kojarzy się z bezpieczeństwem, wygodą i bezczynnością.
Ten stan wewnątrzmacicznej błogości brutalnie i gwałtownie przerywa chyba najbardziej
traumatyczne doświadczenie życiowe, jakim są narodziny. W ciągu kilku godzin macica
zamienia się z przytulnego gniazdka w naprężający się i uciskający umięśniony worek,
największy i najsilniejszy mięsień ciała ludzkiego – nawet w porównaniu z bicepsami
sportowca. Łagodny uścisk, który odczuwało się jako miłe objęcie, staje się teraz miażdżącym
zaciskiem. Nowo narodzone niemowlę nie prezentuje na powitanie szczęśliwego uśmiechu,
lecz napiętą, wykrzywioną twarzyczkę doprowadzonej do ostateczności ofiary tortur. Jego
płacz – jakże słodka muzyka dla uszu niecierpliwie oczekujących rodziców – jest w gruncie
rzeczy dzikim krzykiem strachu, będącego skutkiem nagłej utraty intymnego kontaktu
cielesnego.
W chwili narodzin dziecko wygląda jak sflaczały, miękki i wilgotny worek, ale niemal
natychmiast wciąga powietrze i wykonuje pierwszy oddech. Pięć czy sześć sekund później
zaczyna płakać. Jego główka, nóżki i ramionka zaczynają poruszać się coraz energiczniej i
przez następne trzydzieści minut kontynuuje swój protest w postaci nieregularnych napadów
gwałtownych ruchów kończyn, chwytania, grymasów i wrzasków, by wreszcie, całkowicie
wyczerpane, zapaść w długi sen.
Na pewien czas dramat przycicha, ale po przebudzeniu się dziecko wymaga wiele opieki,
intymności i kontaktów z matką, które mogłyby mu zrekompensować utracone wygody łona.
Matka lub osoby, które ją w różny sposób wspomagają, dostarczają owych substytutów
macicy. Najbardziej oczywistym z nich jest zastąpienie uścisku łona uściskiem matczynych
ramion. Idealne objęcie matczyne otacza noworodka ze wszystkich stron, stwarzając mu
kontakt z matką jak największą powierzchnią ciała, nie utrudniając mu jednak oddychania.
Istnieje ogromna różnica między obejmowaniem a zwykłym trzymaniem dziecka.
Niewprawny dorosły, który trzyma dziecko tak, że nie zapewnia mu kontaktu z własnym
ciałem, wkrótce przekona się, jak drastycznie ogranicza to wartość tej czynności jako środka
dającego poczucie komfortu. Matczyna pierś, ramiona i ręce muszą doskonale odtwarzać
utracone łono, w którym do niedawna nurzał się noworodek.
Czasami samo objęcie nie wystarcza. Potrzebne są inne elementy przypominające łono.
Matka zaczyna bezwiednie kołysać delikatnie dziecko z boku na bok. Działa to bardzo
kojąco, ale jeśli nie przynosi skutku, matka wstaje i zaczyna przechadzać się z wolna tam i z
powrotem, kołysząc dziecko w ramionach. Od czasu do czasu może też unieść je lekko do
góry. Wszystkie te przejawy intymności uspokajają płaczącego noworodka, a to dlatego, że w
jakiś sposób powtarzają chyba niektóre rytmy, jakie odbierało dziecko w łonie matki.
Najpewniej skutecznie naśladują one delikatne ruchy kołyszące, jakie odczuwało, gdy matka
chodziła. Jest w tym jednak pewne ale, to mianowicie, że rytm kołysania jest znacznie
wolniejszy niż rytm normalnego chodzenia. Co więcej, „noszenie dziecka na rękach” odbywa
się także w tempie znacznie wolniejszym niż tempo przeciętnego zwykłego przechadzania
się.
Ostatnio przeprowadzono pewne doświadczenia, aby ustalić, jakie jest idealne tempo
kołysania dziecka w kołysce. Przy bardzo wolnych lub bardzo szybkich rytmach ruchy te
miały niewielki lub nie miały żadnego wpływu kojącego, ale gdy mechaniczna kołyska
została ustawiona na rytm od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu przechyleń na minutę,
następowała wyraźna zmiana, a obserwowane niemowlęta natychmiast się uspokajały i mniej
płakały. Chociaż matki w różnym tempie kołyszą swoje dzieci w ramionach, typowa
częstotliwość kołysania jest niemal identyczna z częstotliwością stosowaną w omawianych
doświadczeniach, a tempo, w jakim chodzimy, nosząc dziecko na ręku, także jest zbliżone.
Natomiast przeciętna prędkość chodzenia w normalnych warunkach zwykle przekracza sto
kroków na minutę.
Dlatego wydaje się, że jakkolwiek te działania uspokajające mogą przynosić ukojenie,
gdyż naśladują ruchy kołyszące, jakie dziecko odczuwa w łonie matki, ich tempo wymaga
jakiegoś innego wyjaśnienia. Poza chodzeniem matki nie narodzone dziecko odbiera jeszcze
dwa rodzaje doznań o charakterze rytmicznym: ciągłe unoszenie się i opadanie piersi matki
podczas oddychania i stałe uderzenia jej serca. Rytm oddychania – od dziesięciu do czternastu
wdechów na minutę – jest zbyt wolny, aby mógł mieć jakieś znaczenie, natomiast rytm bicia
serca – około siedemdziesięciu uderzeń na minutę – to chyba właśnie to, o co chodzi. Wydaje
się, że ten właśnie rytm, czy się go słyszy czy też wyczuwa, jest najistotniejszym czynnikiem
kojącym, żywo przypominając noworodkowi utracony raj, jakim było matczyne łono.
Istnieją jeszcze dwa fakty uzasadniające ten pogląd. Po pierwsze, zarejestrowane bicie
serca, odtwarzane niemowlęciu z naturalną prędkością, również działa uspokajająco, nawet
przy braku jakichkolwiek ruchów kołyszących czy bujających. Gdy ten sam dźwięk odtwarza
się szybciej, w tempie ponad stu uderzeń na minutę, a więc w tempie chodu, przestaje on
działać uspokajająco. Po drugie; jak pisałem w Nagiej małpie, obserwacje wykazały, że
ogromna większość matek trzyma niemowlę, opierając jego główkę o lewą pierś, w pobliżu
serca. Świadomie czy nie matki umieszczają więc uszy swoich dzieci jak najbliżej źródła
dźwięku – bijącego serca. Dotyczy to zarówno matek prawo – jak i leworęcznych, dlatego też
bicie serca jest chyba jedynym wyjaśnieniem adekwatnym do faktów.
Można to łatwo wykorzystać dla celów handlowych – wyprodukować mianowicie
mechaniczną kołyskę poruszającą się z prędkością odpowiadającą biciu serca lub wyposażoną
w małe urządzenie odtwarzające – odpowiednio wzmocnione – zarejestrowane bicie serca.
Model de luxe, łączący obie funkcje, byłby niewątpliwie jeszcze skuteczniejszy, a niejedna
udręczona matka mogłaby po prostu włączyć takie urządzenie i odprężyć się, gdy tymczasem
przyrząd automatycznie i niezawodnie usypiałby dziecko, podobnie jak automatyczna pralka
skutecznie pierze ubranka niemowlęcia.
Urządzenia takie zapewne wkrótce się pojawią i niewątpliwie będą wielce pomocne dla
zapracowanych współczesnych matek, jednak ich nadużywanie niesie ze sobą pewne
niebezpieczeństwo. To prawda, że mechaniczne uspokajanie jest czymś lepszym niż jego
brak, zarówno dla nerwów matki jak dobrego samopoczucia dziecka, a jeśli z powodu
nadmiaru czasochłonnych obowiązków matka nie ma innych możliwości, uspokajanie takie
jest pożądane. Ale istnieją dwa powody, dla których tradycyjne uspokajanie przez matkę
będzie zawsze lepsze niż jego mechaniczny substytut. Po pierwsze, matka dokonuje czegoś
więcej, niż potrafiłaby kiedykolwiek zrobić maszyna. Jej działania uspokajające są bardziej
złożone i mają w sobie pewne cechy, o których jeszcze będziemy mówić. Po drugie, intymny
związek między matką a dzieckiem, który występuje zawsze, gdy matka pociesza je, nosząc,
obejmując i kołysząc, stwarza podstawę przyszłych silnych więzi między nimi. To prawda, że
w ciągu pierwszych kilku miesięcy życia niemowlę reaguje pozytywnie na każdego
przyjaźnie nastawionego dorosłego. Chętnie przyjmuje ono każdy przejaw intymności od
innych osób, bez względu na to, kim one są. Jednakże przed upływem roku dziecko uczy się,
kim jest jego matka, i zaczyna odrzucać przejawy intymności ze strony obcych. Wiadomo, że
zmiana ta u większości niemowląt zachodzi mniej więcej w piątym miesiącu życia, ale nie
zachodzi ona nagle, a poszczególne niemowlęta bardzo znacznie różnią się w tym względzie
między sobą. Dlatego trudno przewidzieć moment, w którym niemowlę zacznie reagować
selektywnie na własną matkę. Jest to okres o podstawowym znaczeniu, gdyż od bogactwa i
intensywności kontaktów cielesnych między matką a niemowlęciem w tym czasie będzie
zależała siła i jakość ich późniejszej więzi.
Rzecz jasna, zbyt częste uciekanie się do mechanicznych matek w tym kluczowym
okresie może być szkodliwe. Niektóre matki uważają, że dziecko przywiązuje się do nich,
ponieważ dostarczają mu one pożywienia i innych podobnych dóbr, naprawdę jednak tak nie
jest. Obserwacje dzieci pozbawionych matek i doświadczenia z małpami wykazały niezbicie,
że czułe przejawy intymności, których źródłem jest delikatne ciało matki, tak istotne w
tworzeniu podstawowej więzi, mają też wielki wpływ na pozytywne zachowania społeczne w
dalszym życiu. W owych krytycznych kilku miesiącach życia nie można przesadzić w
nacechowanych miłością kontaktach cielesnych; matka, która ignoruje ten fakt, boleśnie
przekona się o tym później, podobnie jak jej dziecko. Trudno zrozumieć ten wypaczony, a
pokutujący jeszcze w naszej cywilizowanej kulturze pogląd, głoszący, że płaczące dziecko
lepiej zostawić samo sobie, aby „nie zdobyło nad nami przewagi”.
Należy jednak pamiętać, że gdy dziecko podrośnie, sytuacja się zmienia. Bywa, że matka
wykazuje nadopiekuńczość i hamuje dziecko właśnie wtedy, gdy powinno się ono
usamodzielniać i uniezależniać. Najgorsze możliwe wypaczenie polega na tym, że matka jest
niedostatecznie opiekuńcza, rygorystyczna i wymagająca wobec niemowlęcia, a potem staje
się nadopiekuńcza i przesadnie lgnie do dziecka, gdy jest ono starsze. Jest to całkowite
odwrócenie naturalnego porządku, według którego tworzy się więź, a niestety w dzisiejszych
czasach taka kolej rzeczy nie należy do rzadkości. Gdy starsze dziecko lub nastolatek
„buntuje się”, można przypuszczać, że gdzieś w tle tkwi ów wypaczony wzorzec
wychowania. Niestety, gdy to już się stało, często jest za późno, by naprawić wcześniej
wyrządzone zło.
Naturalna kolejność, jaką tu opisałem – najpierw miłość, a potem wolność – ma
podstawowe znaczenie nie tylko u człowieka, ale u wszystkich wyższych naczelnych. Matki
małp zwierzokształtnych i człekokształtnych utrzymują ze swoim potomstwem nieprzerwany
intymny kontakt cielesny przez wiele tygodni po urodzeniu. Jest to o tyle łatwiejsze, że
małpie noworodki są silne i mogą samodzielnie na długo uczepiać się matek. Noworodki
wielkich małp człekokształtnych, takich jak goryle, potrzebują nieraz kilku dni, by móc
skutecznie uczepić się matki, ale później, pomimo swej wagi, potrafią to robić z niezwykłą
wytrwałością. Mniejsze małpy zwierzokształtne robią to od chwili narodzin; sam kiedyś
widziałem, jak rodząca się właśnie małpka kurczowo trzymała się już ciała matki, podczas
gdy tylna część jej ciałka tkwiła jeszcze w macicy.
Ludzki noworodek nie jest tak sprawny fizycznie. Ma on słabsze ramionka, a krótkie
paluszki u nóg nie są chwytne. Matka ludzka ma więc z tym większy problem. W ciągu
pierwszych miesięcy to właśnie na niej spoczywają wszelkie działania mające na celu
utrzymanie cielesnego kontaktu z dzieckiem. Zachowały się jedynie szczątki odziedziczonego
po przodkach niemowlęcego wzorca czepiania się, co stanowi elementarną pozostałość dawno
minionej, ewolucyjnej przeszłości, ale nawet one nie mają dziś żadnego praktycznego
zastosowania. Utrzymują się tylko przez nieco ponad dwa miesiące po porodzie i znane są
jako odruch chwytania i odruch Moro.
Odruch chwytania pojawia się wcześnie, gdyż już sześciomiesięczny płód posiada silny
chwyt. Zaraz po urodzeniu stymulacja dłoni skutkuje mocnym zaciśnięciem rączki, a chwyt
jest na tyle silny, że dorosły może dzięki niemu unieść do góry całe ciałko noworodka.
Jednakże – nie tak jak u młodej małpki – owo uczepienie się nie trwa długo.
Odruch Moro można zademonstrować, zdecydowanie i szybko opuszczając dziecko na
niewielką odległość ku ziemi – jakby imitując upuszczanie – jednocześnie podtrzymując je od
spodu. Ramionka noworodka gwałtownie wyciągają się wtedy do przodu, przy czym rączki są
otwarte, a paluszki szeroko rozpostarte. Potem ramionka znów się zamykają, jak gdyby
usiłowały objąć coś konkretnego. Widać tu wyraźnie ewolucyjny ślad czynności czepiania się
występującej u naczelnych, którą tak sprawnie i skutecznie posługuje się każda zdrowa młoda
małpka. Niedawno przeprowadzone badania demonstrują to jeszcze wyraźniej. Gdy niemowlę
czuje, że się je upuszcza, a jednocześnie trzyma się je za rączki i pozwala się chwytać, jego
pierwszą reakcją nie jest wyrzucenie ramionek do przodu, poprzedzające ruch obejmowania,
lecz natychmiastowe silne uczepienie się. To samo zrobiłaby przestraszona młoda małpka,
gdyby trzymając w lekkim uchwycie futerko odpoczywającej matki, poczuła, że
zaniepokojona czymś matka nagle zerwała się na nogi. Małpie niemowlę w identyczny
sposób zacisnęłoby swój chwyt, przygotowując się do szybkiego przeniesienia się wraz z
matką w bezpieczne miejsce. Przed upływem ósmego tygodnia życia niemowlę ludzkie ma
jeszcze w sobie tyle z małpy, że może demonstrować pozostałości tej reakcji.
Jednakże z punktu widzenia matki ludzkiej te „małpie” reakcje stanowią przedmiot
jedynie akademickiego zainteresowania. Mogą one zaciekawić zoologów, ale w praktyce w
żaden sposób nie ułatwiają rodzicom ich zadań. Jak więc należy postępować w tej sytuacji?
Istnieje kilka możliwości. W tak zwanych społeczeństwach pierwotnych w ciągu pierwszych
miesięcy życia niemowlę pozostaje na ogół niemal w stałym kontakcie z ciałem matki. Gdy
matka odpoczywa, dziecko pozostaje w jej rękach lub też w rękach jakiejś innej osoby. Gdy
matka śpi, dziecko znajduje się na tym samym posłaniu. Gdy matka pracuje lub znajduje się
w ruchu, dziecko jest do niej solidnie przywiązane. W ten sposób zapewnia mu ona niemal
nieustanny kontakt charakterystyczny dla innych naczelnych. Matki społeczeństw
cywilizowanych nie są w stanie w całej rozciągłości stosować się do tych zasad.
Jedną z możliwości jest szczelne zawinięcie dziecka w pieluszki i w becik. Jeśli matka nie
może zapewnić dziecku w każdej godzinie dnia i nocy błogiego uścisku swoich ramion czy
ścisłego kontaktu ze swoim ciałem, może ona przynajmniej dostarczyć mu błogiego uścisku
gładkiej i miękkiej materii, która jest środkiem zastępującym wnętrze utraconego łona.
Zwykle myślimy o ubieraniu noworodków jako o metodzie zapewnienia im ciepła, ale chodzi
tu o coś więcej. Równie ważny jest „uścisk” materiału, w który zawinięte jest dziecko i który
wchodzi w kontakt z powierzchnią jego ciałka. Toczą się jednak ożywione dyskusje nad tym,
czy owo owinięcie powinno być ścisłe czy luźne. Opinie o tym, jak szczelne winno być owo
postnatalne łono z materiału, znacznie różnią się w poszczególnych kulturach.
W dzisiejszym świecie zachodnim nie akceptuje się na ogół ciasnego spowijania, nawet
noworodka owija się lekko, aby mógł swobodnie poruszać się i wymachiwać kończynami,
gdy ma na to ochotę. Specjaliści wyrażają obawę, że spowijanie niemowlęcia „może
krępować jego ducha”. Znaczna większość zachodnich czytelników zgodziłaby się z tym
skwapliwie, ale bliższe zbadanie sprawy nie potwierdza tych obaw. Starożytni Grecy i
Rzymianie ciasno spowijali swoje niemowlęta, ale nawet najzagorzalszy wróg powijaków
musi przyznać, że było wśród nich niemało wolnych duchów. Do końca osiemnastego wieku
trzymano w powijakach również niemowlęta brytyjskie, a wiele niemowląt rosyjskich,
jugosłowiańskich, meksykańskich, lapońskich, japońskich i indiańskich trzyma się w nich do
dzisiaj. Ostatnio poddano ten problem badaniom naukowym, w toku których za pomocą
odpowiednio czułych przyrządów sprawdzano uczucie dyskomfortu niemowląt w powijakach
i bez powijaków. Stwierdzono, że spowijane dzieci rzeczywiście były spokojniejsze, co
przejawiało się wolniejszym biciem serca, zmniejszoną prędkością oddechu i rzadszym
płaczem. Dłużej też spały. Należy przypuszczać, że spowijanie lepiej przypominało ścisły
uścisk łona, jakiego doświadczają dojrzałe płody w ostatnich tygodniach ciąży.
Wszystko to wydaje się potwierdzać opinie zwolenników spowijania, ale trzeba
przypomnieć, że nawet największy płód nigdy nie podlega w łonie matki takiemu ściśnięciu,
żeby od czasu do czasu nie mógł kopać i poruszać się. Każda matka, która wyczuwa w sobie
te ruchy, zdaje sobie sprawę, że nie „spowija” ona swego nie narodzonego dziecka do tego
stopnia, by je unieruchomić. Umiarkowane spowijanie noworodka jest chyba bardziej
naturalne niż silne krępowanie stosowane w niektórych kulturach. Co więcej, zwolennicy
spowijania niepotrzebnie przedłużają nieraz ten zabieg znacznie ponad zalecaną miarę. Może
to być pożyteczne w pierwszych tygodniach, ale później może zakłócić procesy
prawidłowego rozwoju mięśni i kształtowania się postawy. Tak jak płód musi kiedyś opuścić
naturalne łono, tak noworodek musi wkrótce opuścić łono sztuczne, bo inaczej „nie zdąży” na
następny etap rozwojowy. Mówimy zwykle o noworodkach niedonoszonych lub
przenoszonych, mając na myśli chwilę porodu, ale pożyteczne jest zastosowanie tych pojęć
także do późniejszych etapów rozwoju dziecka. Jeśli potomstwo ma szczęśliwie przebyć owe
kolejne fazy, w każdej z nich, od niemowlęctwa do dojrzewania, muszą być stosowane
właściwe formy intymności, kontaktu cielesnego i pielęgnacji. Inaczej – jeśli przejawy
intymności wyprzedzają etap lub są w stosunku do niego opóźnione – mogą pojawić się
kłopoty w dalszym życiu.
Dotychczas przyglądaliśmy się niektórym stosowanym przez matkę sposobom
odtwarzania pewnych przejawów intymności z okresu łonowego, ale błędne byłoby
mniemanie, jakoby wygody wczesnego okresu postnatalnego były dla dziecka jedynie
przedłużeniem wygód okresu płodowego. Takie przedłużenie to tylko fragment całości
obrazu. Właściwe etapowi niemowlęctwa formy dbałości o komfort dziecka, to pieszczenie,
całowanie i głaskanie, a także utrzymywanie ciałka niemowlaka w czystości przy
zastosowaniu delikatnego dotyku, ruchów pocierania, wycierania i innych łagodnych form
tarcia. Także uścisk jest czymś więcej niż tylko uściskiem. Obejmując dziecko ramionami,
matka często jednocześnie poklepuje je rytmicznie jedną ręką po pleckach – we właściwym
tempie i z właściwą siłą, ani zbyt silnie, ani zbyt słabo. Błędem byłoby sądzić, że ma to
jedynie wywołać „odbicie się”. Jest to jedna z najczęstszych reakcji matki o znacznie
szerszym zastosowaniu. Zawsze gdy dziecko zdaje się potrzebować pociechy, matka
obejmując je poklepuje jeszcze po pleckach. Nierzadko jednocześnie kołysze je i buja, a
często grucha też cichutko do dziecka i nuci mu, zbliżając usta do jego główki. Te
charakterystyczne dla niemowlęctwa działania pocieszające mają duże znaczenie, gdyż, jak
się przekonamy, pojawiają się one później, już w życiu dorosłych, w rozmaitych formach,
czasami zupełnie jawnych, a czasami bardzo zawoalowanych, jako rozmaite przejawy
intymności. Są to zachowania macierzyńskie tak automatyczne, że rzadko się o nich myśli czy
rozmawia. Dlatego też zazwyczaj nie dostrzega się ich nowych funkcji w późniejszym życiu.
Poklepywanie wywodzi się ze zjawiska, które badacze zachowań zwierząt określają jako
ruch intencjonalny. Najlepiej można to zilustrować na przykładzie zwierząt. Gdy ptak
zamierza pofrunąć, porusza głową, co stanowi element odlotu. W toku ewolucji to poruszanie
głową uległo wyolbrzymieniu, stając się dla innych ptaków sygnałem zwiastującym zamiar
odlotu. Ptak, zanim rzeczywiście odleci, przez dłuższą chwilę wykonuje gwałtowne ruchy
głową, uprzedzając swych towarzyszy, że zamierza ich opuścić, i umożliwiając im
przygotowanie się do odlotu wraz z nim. Innymi słowy, sygnalizuje on zamiar lotu, a takie
poruszanie głową określa się jako ruch intencjonalny. Jak się wydaje, w podobny sposób
wykształciło się u matek poklepywanie jako szczególny przejaw więzi, stanowiący często
stosowany ruch intencjonalny, sygnalizujący gotowość mocnego przytulenia się. Każde
klepnięcie matczynej ręki komunikuje: „Zobacz, tak właśnie przytulę cię, by chronić cię
przed niebezpieczeństwem, bądź więc spokojny, nie martw się”. Każde klepnięcie jest
powtórzeniem tego sygnału i pomaga uspokoić niemowlę. Ale jest w tym coś jeszcze. Znów
pomocny będzie przykład z ptakami. Gdy ptak jest lekko zaniepokojony, ale nie na tyle, by
zaraz odlecieć, może zaalarmować swoich towarzyszy za pomocą kilku łagodnych ruchów
głową, pozostając jednak przy tym na miejscu. Innymi słowy, w ten sposób ptak wysyła
jedynie sygnał w postaci ruchu intencjonalnego, nie podejmując właściwej akcji, jaką jest lot.
U ludzi to właśnie stało się z czynnością poklepywania. Ręka poklepuje plecy, następnie
przestaje, potem poklepuje znowu i znowu przestaje. Nie następuje potem kontynuacja w
postaci pełnego objęcia, mającego chronić przed niebezpieczeństwem. Tak więc komunikat
matki do dziecka brzmi nie tylko: „Nie martw się, tak cię przytulę w razie
niebezpieczeństwa”, lecz także: „Nie martw się, nie ma żadnego niebezpieczeństwa, bo
inaczej przytuliłabym cię jeszcze mocniej niż teraz”. Powtarzające się poklepywanie działa
więc podwójnie kojąco.
Ciche gruchanie czy mruczenie jako sygnał kojący działa jeszcze inaczej. I znów
pomocny może być przykład ze zwierzętami. Gdy niektóre ryby znajdują się w nastroju
agresywnym, objawiają to opuszczeniem przedniej części ciała i podniesieniem części tylnej.
Gdy te same ryby sygnalizują brak agresji, robią coś przeciwnego, to znaczy unoszą głowę, a
opuszczają ogon. Ciche gruchanie matki także działa na zasadzie przeciwieństwa. Głośne,
hałaśliwe dźwięki są u naszego gatunku, podobnie zresztą jak u wielu innych, sygnałami
alarmowymi. Krzyki, wrzaski, chrapania i ryki są powszechnymi wśród ssaków sposobami
informowania o bólu, niebezpieczeństwie, strachu i agresji. Używając tonów, które są
przeciwieństwem tych dźwięków, ludzka matka może przekazywać komunikaty przeciwne, a
mianowicie to, że wszystko jest w porządku. Gruchając i nucąc, może ona stosować
komunikaty słowne, ale oczywiście słowa nie mają tu większego znaczenia. Zasadniczy
sygnał kojący przekazywany jest niemowlęciu za pośrednictwem tych właśnie łagodnych,
cichych i słodkich dźwięków.
Innym ważnym wzorcem zachowań intymnych, występującym w okresie postnatalnym
jest podawanie dziecku piersi (lub butelki ze smoczkiem) do ssania. Dziecko czuje wówczas
w buzi coś ciepłego i miękkiego, z czego można wycisnąć słodki i ciepły płyn. Buzia dziecka
odczuwa ciepło, język smakuje słodycz, a usta wyczuwają miękkość. W ten sposób życie
dziecka wzbogaca się o jeszcze jeden ważny rodzaj pociechy, czyli przejaw elementarnej
intymności. To samo zjawisko, choć w różnych przebraniach, pojawi się później, już w
kontekstach życia dorosłego.
Takie więc są najważniejsze przejawy intymności u ludzi w fazie niemowlęcej. Matka
obejmuje, nosi, kołysze, poklepuje, pieści, całuje, głaszcze, myje i karmi piersią swoje
potomstwo, a także grucha do niego, mruczy i nuci mu. Jedynym pozytywnym działaniem
kontaktowym ze strony niemowlęcia jest w tym okresie ssanie; ale dziecko wysyła dwa
ważne sygnały funkcjonujące jako zaproszenie do intymności i zachęta do ścisłego kontaktu.
Sygnałami tymi są płacz i uśmiech. Płacz inicjuje kontakt, a uśmiech pomaga ten kontakt
utrzymać. Płacz mówi: „chodź tutaj”, a uśmiech – „zostań ze mną”.
Płacz bywa niekiedy niewłaściwie rozumiany. Ponieważ pojawia się wtedy, gdy dziecko
jest głodne, jest mu niewygodnie albo coś je boli, przyjmuje się, że są to jedyne treści, jakie
płacz komunikuje. Gdy dziecko płacze, matka często automatycznie uznaje, że chodzi o jeden
z tych trzech problemów, co niekoniecznie musi być prawdą. Komunikat głosi jedynie „chodź
tutaj”, nie mówi dlaczego. Dziecko może płakać również, gdy jest syte, jest mu wygodnie i
nie odczuwa żadnego bólu – chcąc tylko zainicjować intymny kontakt z matką. Gdy matka,
po nakarmieniu dziecka i upewnieniu się, że jest mu wygodnie, kładzie je z powrotem, może
ono natychmiast wznowić sygnalizowanie płaczem. U zdrowego niemowlęcia znaczy to tylko
tyle, że nie otrzymało odpowiedniej porcji intymnego kontaktu cielesnego i będzie
protestowało tak długo, aż to uzyska. W pierwszych miesiącach zapotrzebowanie na taki
kontakt jest wysokie, a niemowlę ma na szczęście do dyspozycji silnie działający sygnał
zachęty, czyli uśmiech zadowolenia, którym nagradza ono matkę za jej starania.
Uśmiech jest czymś, co wyróżnia niemowlęta ludzkie spośród innych naczelnych.
Niemowlęta małp nie uśmiechają się. Po prostu nie potrzebują one uśmiechu, gdyż są
wystarczająco silne, aby uczepić się sierści swych matek i być blisko nich dzięki własnym
działaniom. Niemowlę ludzkie nie jest zdolne tego dokonać i musi w jakiś sposób zwiększyć
swoje szanse na przyciągnięcie uwagi matki. Uśmiech stanowi powstałe w procesie ewolucji
rozwiązanie tego problemu.
Płacz i uśmiech uzyskują wsparcie ze strony sygnałów wtórnych. Płacz człowieka z
początku przypomina płacz małp. Płaczące małpie niemowlę wydaje z siebie serię
rytmicznych pisków, którym jednak nie towarzyszą łzy. W ciągu kilku pierwszych miesięcy
życia niemowlę ludzkie płacze tak samo, bez łez, ale po tym okresie wstępnym do sygnału
głosowego dołączają się łzy. Później, w życiu dorosłym, łzy mogą pojawiać się niezależnie od
głosu, jako bezgłośny sygnał, ale u niemowlęcia głos i łzy występują wspólnie, jako jedno
zjawisko płaczu. Nie wiadomo dlaczego rzadko mówi się o tym, że człowiek jako jedyny
wśród naczelnych płacze łzami, ale z pewnością musi to mieć jakieś specjalne znaczenie dla
naszego gatunku. W pierwszym rzędzie jest to oczywiście sygnał wzrokowy, wzmocniony
dzięki nieobecności włosów na naszych policzkach, przez co połyskiwanie i ściekanie łez jest
tak dobrze widoczne. Ale ważna jest też reakcja matki, która wtedy zwykle „osusza oczka”
niemowlęciu. Polega to na delikatnym wycieraniu łez ze skóry na buzi, co jest czynnością
kojącą i przejawem intymnego kontaktu cielesnego. Być może, taka jest właśnie dodatkowa
funkcja znacznie wzmożonego wydzielania gruczołów łzowych, co powoduje tak częste
wilgotnienie buzi małego człowieczka.
Jeśli komuś wydaje się to teorią nieco naciąganą, warto sobie uzmysłowić, że u ludzi, jak
też u wielu innych gatunków, matka ma silny popęd do czyszczenia ciała potomstwa. Gdy
dziecko się zmoczy, matka je osusza, i dlatego wydaje się, że obfitość łez wykształciła się
jako coś w rodzaju „substytutu moczu” i ma na celu wywołanie podobnej intymnej reakcji w
trudnych chwilach. W odróżnieniu od moczu łzy nie oczyszczają organizmu ze zbędnych
substancji. Wydzielane w niewielkich ilościach, czyszczą i chronią oczy, ale gdy płyną
obficie podczas płaczu, ich jedyna funkcja polega chyba na przekazywaniu sygnałów, i wtedy
można je uznać wyłącznie za formę zachowania. Podobnie jak uśmiech, zdają się one
funkcjonować głównie jako zachęta do intymności.
Uśmiech wspierają takie sygnały wtórne jak gaworzenie i wyciąganie rączek. Niemowlę
uśmiecha się, rechocze i wyciąga rączki ku matce, wykonując ruchy intencjonalne,
poprzedzające przytulenie się do niej, i w ten sposób zachęca ją, by je podniosła. W
odpowiedzi matka odwzajemnia się. Oddaje więc uśmiech, „grucha” do niemowlęcia,
wyciąga ręce, by go dotknąć lub podnieść. Podobnie jak płacz z łzami, zespół uśmiechów
pojawia się dopiero mniej więcej w drugim miesiącu życia. W gruncie rzeczy pierwszy
miesiąc życia dziecka można by nazwać „stadium małpim”, gdyż charakterystyczne dla
człowieka sygnały pojawiają się dopiero po upływie pierwszych kilku tygodni.
Gdy dziecko osiąga trzeci i czwarty miesiąc życia, zaczynają pojawiać się nowe formy
kontaktu cielesnego. Znikają wczesne „małpie” zachowania, odruch chwytania i odruch
Moro, a pojawiają się bardziej wyrafinowane formy ukierunkowanego chwytania i
przytulania się. W prymitywnym odruchu chwytania rączka niemowlęcia automatycznie
obejmowała każdy przylegający do niej przedmiot, teraz działaniem pozytywnym staje się
nowy rodzaj chwytania, chwytanie selektywne – niemowlę koordynując ruchy rąk ze
wzrokiem, sięga po konkretny interesujący je przedmiot i chwyta go. Często jest to jakaś
część ciała matki, zwłaszcza włosy. W takim ukierunkowanym chwytaniu dziecko dochodzi
do perfekcji przed upływem piątego miesiąca życia.
Podobnie automatyczne, nie ukierunkowane ruchy czepiania się, charakterystyczne dla
odruchu Moro, ustępują ukierunkowanemu obejmowaniu, które polega na przytulaniu się
dziecka właśnie tylko do ciała matki i dostosowaniu ruchów do zajmowanej przez nią pozycji.
Takie ukierunkowane czepianie się ustala się zwykle przed upływem szóstego miesiąca życia.
W okresie dzieciństwa, po stadium niemowlęctwa, rzecz jasna ubożeje sfera elementarnej
intymności cielesnej. Potrzeba bezpieczeństwa, którą tak dobrze zaspokajał rozległy kontakt
cielesny z matką, napotyka teraz na coraz silniejszą konkurencję, jaką jest potrzeba
niezależnego działania, odkrywania świata i badania otoczenia. Nie można tego oczywiście
dokonać, tkwiąc w ramionach matki. Niemowlę uniezależnia się, na czym musi ucierpieć
elementarna intymność. Ale świat wciąż jest miejscem przerażającym i dlatego dziecku
potrzebna jest jakaś inna forma intymności – pośrednia, zdalnie sterowana – by przy
względnej niezależności zachować jednocześnie poczucie pewności i bezpieczeństwa.
Komunikowanie się za pomocą dotyku ustępuje miejsca coraz bardziej precyzyjnej
komunikacji wzrokowej. Ograniczające i krępujące środki bezpieczeństwa, jakim są
obejmowanie i przytulanie, zastępuje dziecko mniej ograniczającym środkiem, jakim jest
wymiana spojrzeń, którym towarzyszy odpowiedni wyraz twarzy. Wspólny uścisk zostaje
zastąpiony przez wspólny uśmiech, wspólny śmiech oraz wszelkiego rodzaju miny, jakie
potrafi przybierać twarz człowieka. Twarz w uśmiechu, która wcześniej stanowiła zachętę do
objęcia, obecnie zastępuje to objęcie. W istocie sam uśmiech staje się symbolicznym
objęciem, działającym na odległość. Pozwala to niemowlęciu funkcjonować w sposób mniej
skrępowany, a przy tym odnowić uczuciowy kontakt z matką za pomocą jednego tylko
spojrzenia.
Następne doniosłe stadium rozwojowe przychodzi, gdy dziecko zaczyna mówić. W
trzecim roku życiu, po opanowaniu podstawowego słownictwa, do kontaktu wzrokowego
dołącza się „kontakt” słowny. Dziecko i jego matka mogą teraz wyrażać uczucia wobec siebie
nawzajem za pomocą słów.
W miarę rozwoju tego stadium nieuniknione jest dalsze ograniczenie przejawów
intymności elementarnej, mających postać kontaktów cielesnych. Przytulanie wydaje się zbyt
dziecinne. Gwałtownie rosnąca potrzeba eksploracji, niezależności i odrębnej, indywidualnej
tożsamości w coraz większym stopniu tłumi pragnienie uścisków i pieszczot. Gdy rodzice w
tym okresie nadużywają elementarnych kontaktów cielesnych, dziecko odczuwa je nie tyle
jako przejawy opieki, ile jako udrękę. Trzymanie dziecka staje się teraz dla niego
powstrzymywaniem przed czymś i dlatego rodzice muszą przystosować się do tej nowej
sytuacji.
Przy czym kontakt cielesny nie zanika. Jest mile widziany w razie bólu, we wstrząsie
psychicznym, strachu czy panice, pojawia się też w sytuacjach mniej dramatycznych.
Przybiera on jednak inne formy. Wszechogarniające objęcie ulega redukcji do rozmiarów
poszczególnych jego fragmentów. Pojawiają się takie formy jak półobjęcie, objęcie
ramieniem, poklepanie po głowie i uścisk dłoni.
Jak na ironię w stadium późnego dzieciństwa i towarzyszących jego eksploracjom
stresów wciąż istnieje ogromna wewnętrzna potrzeba pociechy, jaką daje kontakt cielesny i
przejawy intymności. Potrzeba ta ulega nie tyle zredukowaniu, co stłumieniu. Przejawy
intymności dotykowej kojarzą się z niemowlęctwem i muszą odejść w przeszłość, ale
otoczenie wciąż się ich domaga. Konflikt, jaki w związku z tym powstaje, rozwiązuje się
przez wprowadzenie nowych form kontaktu, które dostarczają pożądanych przejawów
intymności cielesnej, ale nie robią wrażenia dziecinnych.
Pierwszy symptom tych zamaskowanych przejawów intymności pojawia się wcześnie, bo
już niemal w niemowlęctwie. Rozpoczyna się to w drugim półroczu życia i wiąże się z tak
zwanymi obiektami przeniesieniowymi. W gruncie rzeczy są to nieożywione substytuty
matki. W powszechnym użyciu są trzy takie przedmioty: ulubiona butelka ze smoczkiem,
miękka zabawka i kawałek miękkiego materiału, zwykle szal lub jakaś część bielizny
pościelowej. W stadium wczesnego niemowlęctwa przedmioty te stanowią element składowy
intymnych kontaktów z matką. Dziecko nie przedkłada tych przedmiotów nad matkę, ale
jednak silnie je kojarzy z jej fizyczną obecnością. W czasie nieobecności matki stają się one
jej substytutami, a wiele dzieci nie chce zasnąć bez ich kojącej bliskości. Gdy pora iść spać,
szal lub miękka zabawka muszą znajdować się w łóżeczku, bo inaczej powstają problemy. A
wymagania są szczegółowe, musi to być ta, a nie inna zabawka lub ten, a nie inny szal. Nie
mogą ich zastąpić rzeczy podobne, ale dziecku nie znane.
Na tym etapie przedmioty są potrzebne tylko wtedy, gdy matka jest nieosiągalna. Dlatego
stają się one niezbędne w porze zasypiania, kiedy kontakt z matką ulega przerwaniu. Ale
później, gdy dziecko rośnie, coś się tu zmienia. Dla dziecka, które staje się coraz bardziej
niezależne od matki, ulubione przedmioty raczej zyskują, niż tracą na wartości jako źródło
pociechy. Niektóre matki niewłaściwie wyobrażają sobie, że dziecko z jakiegoś powodu
odczuwa nienaturalny niedostatek bezpieczeństwa. Gdy dziecko gwałtownie domaga się
swojego „miśka”, „szaliczka” czy „przytulanki” – przedmioty te zwykle mają jakieś specjalne
imiona – matka może niekiedy postrzegać to jak krok wstecz w rozwoju. W istocie jest
właśnie przeciwnie. Postępując tak, dziecko w rzeczywistości mówi: „Pragnę kontaktu
fizycznego z matką, ale to byłoby zbyt dziecinne. Teraz jestem już zbyt niezależny na coś
takiego. Zamiast tego wejdę w kontakt z tym przedmiotem, dzięki czemu poczuję się
bezpiecznie, nie rzucając się z powrotem w ramiona matki”. Jak wyraził to pewien znawca
tych problemów, obiekt przeniesieniowy „przypomina o miłych stronach matki, jest
substytutem matki, ale jest też tarczą przeciw ponownemu spowiciu przez matkę”.
Z upływem lat, gdy dziecko rośnie, taki pocieszający przedmiot może mu niezmiennie
towarzyszyć niekiedy aż do półmetka dzieciństwa, a z rzadka nawet do lat młodzieńczych.
Zdarza się, że panna na wydaniu, leżąc w łóżku, kurczowo ściska ogromnego pluszowego
misia. Mówiąc „z rzadka” muszę tu uczynić pewne zastrzeżenie. Oczywiście rzadko się
zdarza, abyśmy obsesyjnie trwali przy jakimś konkretnym obiekcie przeniesieniowym z
okresu wczesnego dzieciństwa. Dla większości z nas istota takiego postępowania byłaby
nazbyt przejrzysta. Znajdujemy natomiast substytuty dla substytutów – przemyślny dorosły
wynajduje substytuty dla dziecięcych substytutów ciała matki. Gdy zamiast dziecięcego
szaliczka pojawia się futrzana pelisa, traktujemy ją z większym szacunkiem.
Inny zamaskowany przejaw intymności, jaki pojawia się u rosnącego dziecka, można
dostrzec w przepychankach i bijatykach. Kiedy obejmowanie się i przytulanie wydaje się
infantylne, ale jest wciąż niezbędne, można ten problem rozwiązać obejmując rodziców w
taki sposób, że kontakt cielesny wcale nie wygląda jak czułe przytulanie się. Nadaje mu się
wtedy formę żartobliwego obejmowania się „na niedźwiedzia”, a przytulanie się przybiera
postać zapasów. W udawanych zapasach z którymś z rodziców dziecko może wciąż jeszcze
odtworzyć bliską intymność z czasów niemowlęcych, maskując ją jednocześnie za pomocą
dorosłej agresywności.
Sposób ten jest na tyle skuteczny, że udawane walki z rodzicami zdarzają się jeszcze w
późnym okresie dojrzewania. Jeszcze później, już między dorosłymi, ogranicza się to zwykle
do przyjaznego klepnięcia w ramię lub po plecach. Trzeba przyznać, że żartobliwa bijatyka
dziecięca jest czymś więcej niż tylko zamaskowanym przejawem intymności. W dużym
stopniu chodzi w niej też o sprawdzenie sprawności własnego ciała, o jego dotykanie, o
badanie nowych możliwości i dawanie upustu starym. Owe stare możliwości, które
oczywiście wciąż się tam jeszcze kryją, wciąż są ważne, i to w dużo większym stopniu, niż
się zazwyczaj sądzi.
Z nadejściem okresu pokwitania powstaje nowy problem. Kontakt cielesny z rodzicami
ulega dalszemu ograniczeniu. Ojcowie przekonują się, że ich córki nagle stają się mniej
skłonne do zabaw. Synowie stają się wstydliwi wobec swoich matek. Już w stadium
poniemowlęcym zaczyna się przejawiać potrzeba niezależności, ale teraz, w okresie
pokwitania, potrzeba ta ulega wzmocnieniu i rodzi kolejną silną potrzebę, czyli potrzebę
prywatności.
Komunikat niemowlęcia brzmiał „trzymaj mnie mocno”, komunikat dziecka „połóż
mnie”, a komunikat osoby dojrzewającej brzmi „zostaw mnie samą/samego”. Pewien
psychoanalityk opisał, jak w okresie pokwitania „młoda osoba pragnie się odizolować; od tej
pory mieszka z członkami rodziny jak z obcymi ludźmi”. Sens tego stwierdzenia staje się
jasny dzięki zastosowanej w nim przesadzie. Osoby dojrzewające nie całują się przecież z
nieznajomymi, a w dalszym ciągu całują swoich rodziców. Co prawda, pocałunki te w dużej
mierze stają się tylko formalnością, bo głośny całus zamienił się w muśnięcie policzka, ale
przelotne przejawy intymności wciąż jeszcze się zdarzają. Jednakże, podobnie jak u
dorosłych, są one na tym etapie ograniczone głównie do powitań, pożegnań, uroczystości i
różnych smutnych sytuacji. W gruncie rzeczy osoba dojrzewająca jest już dorosła – niekiedy
nawet superdorosła – przynajmniej jeśli idzie o przejawy intymności rodzinnej. Kochający
rodzice, przemyślnie, aczkolwiek nieświadomie, radzą sobie z tym problemem w rozmaity
sposób. Typowym wzorcem jest tu poprawienie szczegółów garderoby. Jeśli nie można już z
miłością dotknąć dziecka, to można zrobić to pod pozorem „poprawię ci krawat” lub
„wyczyszczę ci kurtkę”. Jeśli w odpowiedzi słyszy się „nie zawracaj sobie głowy, mamo”
albo „sam to zrobię”, oznacza to, że młody człowiek, równie nieświadomie, rozszyfrował tę
sztuczkę.
Po okresie dojrzewania, gdy młody człowiek wyprowadza się z domu rodzinnego,
wówczas, z punktu widzenia intymności cielesnej, następuje coś jakby powtórny poród.
Opuszczamy łono rodziny tak jak dwadzieścia lat temu opuściliśmy łono matki. Podstawowa
sekwencja przejawów intymności: „trzymaj mnie mocno – połóż mnie – zostaw mnie
samego”, zaczyna się od początku. Młodzi kochankowie, jak niemowlęta, mówią „trzymaj
mnie mocno”. Czasami zwracają się do siebie przez „dziecinko”. Po raz pierwszy od czasów
niemowlęctwa w ich życiu znów pojawiają się liczne przejawy intymności. Jak dawniej
sygnały kontaktu cielesnego zaczynają splatać magiczną więź i tworzy się nowy, silny
związek. Aby podkreślić siłę tego przywiązania, komunikat „trzymaj mnie mocno” zostaje
wzbogacony słowami „i nigdy mnie nie puszczaj”. Jednakże gdy proces tworzenia się więzi
zostanie zakończony, a kochankowie stworzą nową, dwuosobową jednostkę rodzinną,
dobiega też końca stadium drugiego niemowlęctwa. Nieuchronnie pojawiają się nowe
przejawy intymności, będące repliką wcześniejszej podstawowej sekwencji. Drugie
niemowlęctwo ustępuje miejsca drugiemu dzieciństwu. (Nie należy go mylić ze stadium
starości, które pojawia się znacznie później i o którym często niesłusznie mówi się jako o
drugim dzieciństwie).
W tym czasie zaczynają słabnąć występujące w okresie zalotów przejawy intymności
polegające na obejmowaniu się. W sytuacjach krańcowych jeden z partnerów – lub oboje –
zaczynają odczuwać, że wpadli w pułapkę, i czują, że zagrożona jest ich niezależność.
Zjawisko raczej normalne, ale odczuwane jako coś nienormalnego – partnerzy uznają więc, że
cały ten ich związek jest błędem, i postanawiają się rozstać. „Połóż mnie” z okresu drugiego
dzieciństwa zostaje zastąpione przez „zostaw mnie samego/samą” z drugiego pokwitania, a
pierwotna separacja rodzinna z okresu dojrzewania staje się separacją rodzinną w postaci
rozwodu. Ale jeśli rozwód jest drugim dojrzewaniem, to dlaczego właściwie ten nowo
dojrzewający czy nowo dojrzewająca ma żyć bez kochanki czy kochanka? Dlatego po
rozwodzie każde z eksmałżonków znajduje nową partnerkę czy partnera, jeszcze raz
przeżywa etap drugiego niemowlęctwa, powtórnie zawiera związek małżeński i nagle
znajduje się w okresie drugiego dzieciństwa, ze zdumieniem stwierdzając, że wszystko się
powtarza.
Opis ten może wyglądać na cyniczne uproszczenie, ale pomaga on sformułować
właściwy wniosek. Szczęśliwcy, a jest ich niemało nawet w dzisiejszych czasach, nigdy nie
przeżywają owego drugiego dojrzewania. Akceptują oni zamianę drugiego niemowlęctwa na
drugie dzieciństwo. Wzbogaceni o nową intymność seksualną i wspólne przejawy intymności
rodzicielskiej, potrafią utrzymać więź pary w małżeństwie.
W późniejszych latach utrata czynnika rodzicielskiego zostaje złagodzona pojawieniem
się nowych przejawów intymności z pokoleniem wnuków, aż w końcu pojawia się trzecie i
ostatnie niemowlęctwo – wraz z nadejściem starości i towarzyszącą jej bezradnością. Ta
trzecia sekwencja przejawów intymności trwa krótko. Nie istnieje żadne trzecie dzieciństwo,
przynajmniej tu na ziemi. Kończymy życie jako niemowlęta, ułożeni w przytulnych
trumnach, miękko wyściełanych i udrapowanych, zupełnie jak kołyski niemowląt.
Przebyliśmy drogę od bujania się w kołysce do bujania w obłokach wieczności.
Wiele ludzi nie może pogodzić się z myślą, że tu kończy się trzecia wielka sekwencja
przejawów intymności. Nie chcą przyjąć do wiadomości, że trzecie niemowlęctwo nie
przechodzi w trzecie dzieciństwo – w niebie. Tam panują idealne i niezmienne warunki, nie
istnieje groźba matczynej nadopiekuńczości, gdyż Bóg-Ojciec nie ma małżonki.
Opisując te wzorce intymności od łona matki do „łona Abrahama” poświęciłem dużo
miejsca wczesnym okresom życia, pobieżniej traktując późniejsze okresy dorosłości.
Ukazawszy korzenie intymności, w następnych rozdziałach będziemy mogli z większą uwagą
zająć się zachowaniami charakterystycznymi dla wieku dojrzałego.
2. ZAPROSZENIA DO INTYMNOŚCI SEKSUALNEJ
Ciało każdego człowieka nieustannie wysyła sygnały do innych ludzi. Jedne z tych
sygnałów zapraszają do intymnego kontaktu, inne zaś zniechęcają. Nigdy nie wchodzimy z
nikim w kontakt cielesny bez uprzedniego starannego odczytania znaków – chyba że się z
kimś niechcący zderzymy. Nasze umysły są jednak bezbłędnie zaprogramowane tak, by
sprostać trudnej sztuce oceny tych sygnałów zapraszających, dzięki czemu nieraz w ułamku
sekundy potrafimy rozeznać daną sytuację towarzysko-społeczną. Gdy w tłumie ludzi
niespodziewanie dojrzymy osobę, która robi na nas duże wrażenie, już po upływie kilku chwil
od momentu zatrzymania na niej wzroku jesteśmy gotowi pochwycić ją w objęcia. Nie
oznacza to wcale, że działamy nierozważnie. Po prostu znaczy to, że komputery w naszych
czaszkach wspaniale potrafią wykonać błyskawiczne, niemal natychmiastowe kalkulacje
oceniające wygląd i nastrój wszystkich tych licznych osób, z którymi stykamy się w ciągu
dnia. Setki sygnałów informujących o szczególnych cechach kształtu, wielkości, koloru,
dźwięku, zapachu, postawy, ruchów i wyrazu twarzy tychże błyskawicznie zaczynają
atakować nasze zmysły, a wtedy zaczyna pracować nasz komputer towarzyski i zaraz
otrzymujemy odpowiedź na pytanie, dotykać czy nie dotykać.
Jako niemowlęta oddziałujemy na dorosłych, gdyż jesteśmy mali i bezradni, co pobudza
ich do wyciągania ręki i nawiązywania z nami życzliwego kontaktu. Płaska buzia, wielkie
oczy, niezręczne ruchy, krótkie kończyny i okrągłe kształty – wszystko to składa się na nasz
powab dotykowy. Gdy dodać do tego szeroki uśmiech i sygnały alarmowe, jakimi są płacz i
krzyk, staje się jasne, że niemowlę ludzkie stanowi nieodparte zaproszenie do intymności.
Gdy, już jako ludzie dorośli, wysyłamy podobne sygnały wyrażające bezradność i ból, na
przykład gdy jesteśmy chorzy lub ranni, wówczas wywołujemy tego samego rodzaju reakcje
pseudorodzicielskie. Również wtedy gdy nawiązujemy pierwszy, wstępny kontakt cielesny w
formie uścisku dłoni, niemal zawsze dodajemy do niego odpowiedni wyraz twarzy, czyli
uśmiech.
Są to podstawowe rodzaje zaproszenia do intymności, ale wraz z dojrzałością seksualną
zwierzę ludzkie wkracza w nową sferę sygnałów kontaktowych – sygnałów związanych z
seksapilem, czyli z powabem płciowym, który służy do zachęcania mężczyzn i kobiet do
wzajemnego dotykania się, wyrażającego coś więcej niż zwykłą życzliwość.
Niektóre sygnały płciowe są uniwersalne i mają zastosowanie u wszystkich ludzi
dorosłych, inne zaś stanowią wariacje kulturowe na owe tematy biologiczne. Niektóre są
składową naszego wyglądu jako osób dorosłych obojga płci, a inne mają związek z naszym
zachowaniem jako dorosłych, a więc z postawą, gestykulacją i działaniem.
Aby je przedstawić, najprościej będzie udać się na wycieczkę po ludzkim ciele i krótko
zatrzymać się przy każdym kolejnym interesującym nas szczególe.
Krocze. Ponieważ mówimy o sygnałach płciowych, zgodnie z logiką zaczniemy od
podstawowego obszaru genitalnego, a potem przejdziemy do innych obszarów przyległych.
Krocze jest główną strefą tabu, i to nie tylko dlatego, że mieszczą się w niej zewnętrzne
narządy płciowe. Ten mały obszar ciała jest siedliskiem wszystkich innych najważniejszych
tabu; tu dokonuje się oddawanie moczu, oddawanie stolca, kopulacja, lizactwo (fellatio),
wytrysk nasienia, masturbacja i menstruacja. Nic więc dziwnego, że był to zawsze
najstaranniej zakryty obszar ciała ludzkiego. Wzrokowe zaproszenie do intymności w formie
bezpośredniej demonstracji tego obszaru byłoby zbyt silnym sygnałem seksualnym, by mógł
służyć jako instrument wstępny, zanim jeszcze dana relacja przejdzie przez wcześniejsze
etapy kontaktu cielesnego. Jak na ironię, kiedy dana relacja osiągnie bardziej zaawansowane
stadium intymności płciowej, pokazy wzrokowe są już spóźnione, toteż pierwsze
doświadczenia życia płciowego są na ogół dotykowe. Bezpośrednie przyglądanie się
genitaliom płci przeciwnej odgrywa współcześnie stosunkowo niewielką rolę w ludzkich
zalotach. Niemniej zainteresowanie tym obszarem ciała jest znaczne i jeśli nawet nie wchodzi
w grę bezpośrednie eksponowanie genitaliów, zawsze istnieją jakieś inne możliwości.
Pierwszą z nich jest używanie stroju podkreślającego charakter organów, które się pod
nim kryją. Dla kobiet jest to noszenie spodni, szortów lub kostiumów kąpielowych o numer
mniejszych, niż kazałaby wygoda, tak obcisłych, że wciskając się w szczelinę narządu
rodnego uważnemu męskiemu oku ukazują jej kształt. Jest to wynalazek współczesności, ale
jego męski odpowiednik ma długą historię. Przez prawie dwieście lat (mniej więcej w latach
1408 do 1575) wielu mężczyzn w Europie ukazywało swoje genitalia w całej krasie,
aczkolwiek nie bezpośrednio, lecz za pomocą woreczka na genitalia, czyli saczka. Rozpoczął
on swój żywot w postaci skromnej zasłonki tworzącej mały mieszek w kroku niezwykle
obcisłych spodni albo trykotów, które nosili ówcześni mężczyźni. Owe trykoty były tak
obcisłe, że nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do kształtu narządów, które okrywały. Z
upływem lat ten szczegół garderoby o charakterze skromnego woreczka na mosznę
przeobraził się w wyzywający worek na fallusa, jakby w stanie permanentnego wzwodu. Aby
to jeszcze uwypuklić, saczek bywał często w innym kolorze niż całość spodni lub nawet
ozdobiony złotem i klejnotami. W końcu rozrósł się do tego stopnia, że stał się przedmiotem
dowcipów, toteż Rabelais, opisując saczek jednego ze swoich bohaterów, napisał: „Na saczek
u pludrów zużyto siedemnaście i ćwierć łokci tejże materii, i dano mu formę jakoby kabłąka,
umocowanego bardzo uciesznie dwiema pięknymi haftkami ze złota, które zaczepiały się o
dwa haczyki z emalii, w każdy zaś wprawiony był ogromny szmaragd wielkości pomarańczy.
(...) Rozporek w saczku był na półtora łokcia długi”.
W dzisiejszych czasach niemodne jest już tak przesadne demonstrowanie członka, ale
pewne echa tego stylu wciąż można jeszcze zauważyć. W latach sześćdziesiątych i
siedemdziesiątych młodzież męska znów zaczęła nosić zbyt obcisłe „trykoty”. Podobnie jak
współczesna kobieta młodzieniec wciska się w niezwykle obcisłe dżinsy i spodenki
kąpielowe, które zmuszają go do przemieszczenia spoczywającego w nich członka. W
odróżnieniu od starszych mężczyzn, u których znajdującą się między nogami przepaść
międzypokoleniową wypełnia członek luźno zwisający pod zbyt obszernymi spodniami,
współczesny młodzieniec paraduje z członkiem zwróconym ku górze. Stale utrzymywany w
pozycji pionowej przez przyjemnie otulający go materiał, zainteresowanej nim kobiecie
ukazuje się jako łagodna, ale wyraźnie widoczna wypukłość. Tak więc ubiór młodego
mężczyzny znów pozwala mu zademonstrować pseudoerekcję, i, co może dziwić, podobnie
jak wcześniejszy saczek, nie spotyka się to jakoś z nadmierną krytyką środowisk
purytańskich. Ciekawe, czy sam saczek powróci jeszcze kiedyś do łask i jak dalece rozwinie
się ten prąd w modzie, zanim popadnie w niełaskę jako zbyt nachalny przejaw seksualizmu.
Eksponowanie narządów płciowych za pomocą stroju ma dziś charakter wyraźnie
egzotyczny i nie znajduje powszechnego zastosowania. Funkcję taką pełnią damskie kostiumy
kąpielowe i majteczki w okolicach łonowych przyozdobione futrem albo też sznurowane w
przodzie. Inną formą pośredniego eksponowania genitaliów, która nie budząc żadnych
zastrzeżeń, przetrwała przez wieki, jest szkocki sporran, czyli symboliczny mieszek na
genitalia noszony w okolicach moszny, często pokrywany futrem symbolizującym owłosienie
łonowe.
Mniej bezpośrednim sposobem przekazywania wzrokowych sygnałów płci jest
posługiwanie się innymi częściami ciała jako „echem genitaliów”, czyli ich imitacją. Pozwala
to przekazywać podstawowe komunikaty seksualne przy całkowicie zakrytych genitaliach
właściwych. Można tego dokonywać na kilka sposobów. By je lepiej zrozumieć, musimy
znów przyjrzeć się anatomii żeńskich organów płciowych. Ze względu na ich symboliczne
znaczenie można wyróżnić otwór – pochwę – i parzyste fałdy skóry, czyli mniejsze i większe
wargi sromowe. Gdy są one zakryte, wtedy każdy inny fragment ciała czy jakikolwiek
szczegół, który w jakiś sposób je przypomina, może służyć jako „echo genitaliów” i może być
wykorzystany do sygnalizowania.
Substytutami otworu mogą więc być pępek, usta, nozdrza i uszy. Wszystkie te miejsca na
ciele mają w sobie coś z tabu. Nie wypada publicznie dłubać w nosie czy w uchu w
przeciwieństwie do takich czynności jak ocieranie czoła czy przecieranie oczu, które
wykonywane na widoku publicznym – nie rażą. Często też zakrywamy usta, jeśli nie
welonem to w każdym razie podczas ziewania, sapania czy śmiechu. Pępek stanowi jeszcze
wyraźniejsze tabu – ostatnio często się zdarza, że usuwa się go skrzętnie z fotografii, chroniąc
nasze oczy przed jego wymownym kształtem. Spośród czterech wymienionych otworów
chyba tylko usta i pępek są uważane za substytuty otworu genitalnego.
Usta bez wątpienia są najważniejszym z tych substytutów i podczas kontaktów miłosnych
przekazują one bardzo wiele sygnałów pseudogenitalnych. W Nagiej małpie wyraziłem
pogląd, że unikatowy dla naszego gatunku rozwój odwiniętych warg jest być może częścią tej
samej historii, a ich mięsiste różowe powierzchnie rozwinęły się jako imitacja warg
sromowych na poziomie biologicznym, a nie na poziomie czysto kulturowym. Podobnie jak
wargi sromowe czerwienieją i nabrzmiewają pod wpływem podniecenia seksualnego i
podobnie jak one otaczają centralnie usytuowany otwór. Od zarania historii sygnały
przekazywane przez wargi kobiece były wzmacniane za pomocą sztucznego barwienia.
Szminka jest obecnie jednym z najważniejszych wyrobów przemysłu kosmetycznego i
chociaż jej kolor zmienia się zależnie od mody, zawsze w końcu wraca do jakiegoś odcienia
różu, co jest repliką czerwienienia warg sromowych w stanie silnego podniecenia
seksualnego. Nie jest to, rzecz jasna, świadome naśladownictwo sygnałów genitalnych; uważa
się po prostu, że jest „seksowne” czy „atrakcyjne”, i koniec.
Wargi dorosłej kobiety są zwykle nieco większe i bardziej mięsiste niż wargi mężczyzny,
co nie dziwi, jeśli zważyć na ich symboliczną rolę, a tę różnicę w wielkości uwypukla się
niekiedy jeszcze, malując szminką powierzchnię większą, niż nakazywałaby linia samych ust.
To również imituje powiększenie, jakiemu ulegają wargi, gdy podczas podniecenia
seksualnego nabrzmiewają krwią.
Wielu pisarzy i poetów widzi w wargach i w ustach silną strefę erotyczną, gdy podczas
głębokiego pocałunku język, niczym członek, wsuwa się do ust kobiety. Wyrażano też myśl,
że budowa warg kobiety odpowiada budowie jej (jeszcze niedostępnych dla wzroku)
genitaliów. Kobieta o mięsistych wargach ma podobno mięsiste wargi sromowe. Kobieta o
wąskich, zaciśniętych wargach ma ściśnięte i wąskie narządy płciowe. Jeśli istotnie tak bywa,
nie jest to przykład mimikry cielesnej, lecz świadczy tylko o tym, że dana kobieta
reprezentuje jakiś określony typ somatyczny.
Pępek nigdy nie wywoływał tylu dyskusji co usta, ale ostatnio i jemu przydarzyło się
wiele przygód, co świadczy o tym, że i on odgrywa ważną rolę jako echo genitaliów. Nie
dość, że dawno usunięto go z fotografii, to jeszcze na mocy „kodeksu hollywoodzkiego”
zakazano jego pokazywania, tak że tancerki w haremach w przedwojennych filmach miały
obowiązek przykrywać go jakąś ozdobą. Nikt nigdy nie wyjaśnił, dlaczego właściwie pępek
jest tabu, jeśli nie liczyć mało przekonywającego stwierdzenia, że eksponowanie go może
prowokować dzieci do pytania o cel jego istnienia i w ten sposób zmuszać rodziców do
wyjaśniania kłopotliwych „faktów z życia”. W świecie dorosłych jest to oczywisty nonsens, a
prawdziwa przyczyna tkwi, rzecz jasna, w tym, że pępek bardzo przypomina „sekretny
otwór”. Ponieważ tancerki haremowe, opuściwszy kwefy, wykonują zazwyczaj wschodni
taniec brzucha, poruszając nim w taki sposób, że ów pseudootwór ukazuje się w pełnej krasie,
a towarzyszy temu sugestywne i seksowne wyginanie się i przeciąganie, w Hollywoodzie
postanowiono, że ten nieskromny szczegół anatomiczny powinno się jakoś zamaskować. Jak
na ironię, w drugiej połowie dwudziestego wieku, kiedy na Zachodzie kodeks hollywoodzki
stracił na znaczeniu, do akcji wkroczył owładnięty nowo odkrytym duchem republikańskim
świat arabski. Egipskie wykonawczynie tańca brzucha zostały oficjalnie poinformowane, że
eksponowanie pępka podczas tradycyjnych występów folklorystycznych jest niemoralne i
niestosowne. Nowy rząd nalegał, aby wprowadzić obowiązek zakrywania okolic przepony
kawałkiem jakiegoś lekkiego materiału. Tak więc w tym czasie, gdy w Europie i w Ameryce
pępki wywalczyły sobie powrót do kin i na plażę, w Afryce Północnej te „ślepe” otwory
ponownie zapadły w niebyt.
Nieosłonięte pępki, od chwili gdy ponownie pojawiły się w świecie zachodnim, zaczęły
ulegać dziwnej modyfikacji. Stopniowo zmieniały kształt. Staromodne okrągłe otwory z
dawnych obrazów zaczęły ustępować miejsca wydłużonym, pionowym szczelinom. Badając
to dziwne zjawisko, stwierdziłem, że współczesne modelki i aktorki w porównaniu z
modelkami dawniejszych artystów ukazują podłużny pępek sześciokrotnie częściej niż pępek
okrągły. Przegląd przypadkowo wybranych dwustu obrazów i rzeźb z różnych okresów,
przedstawiających nagie kobiety, wykazał, że okrągłe pępki stanowiły dziewięćdziesiąt dwa
procent, a podłużne jedynie osiem procent. Podobna analiza współczesnych modelek
przedstawionych na fotografiach i aktorek filmowych wykazuje uderzającą zmianę proporcji:
obecnie odsetek pępków podłużnych wzrósł do czterdziestu sześciu. Stało się tak nie tylko
dlatego, że współczesne dziewczyny są znacznie szczuplejsze, gdyż jakkolwiek tłusta i
obwisła kobieta nie jest w stanie ukazać zainteresowanym podłużnego pępka, nie jest wcale
powiedziane, że potrafi to każda szczupła. Pępki wysmukłych dziewcząt z obrazów
Modiglianiego są tak samo okrągłe jak pępki pulchnych modelek Renoira. Co więcej, w
latach siedemdziesiątych naszego wieku dwie młode dziewczyny o podobnych kształtach
mogą pokazywać dwa różne kształty pępków.
Nie jest zupełnie jasne, jak dokonała się ta zmiana i czy była ona nieświadoma, czy też
może sprzyjali jej współcześni fotografowie. Wydaje się, że ma ona jakiś związek z subtelną
zmianą pozycji ciała, którą przybierają modelki, a ta z kolei – z intensywniejszym
wdychaniem powietrza. Nie ulega jednak wątpliwości, że zmiana kształtu pępka ma
zasadnicze znaczenie. Klasyczny okrągły pępek w swojej symbolicznej roli jako otwór
zanadto przypomina odbyt. Przybierając bardziej owalny, pionowo wydłużony kształt
szczeliny, automatycznie przyjmuje formę bardziej zbliżoną do formy narządu płciowego, na
skutek czego jego wartość jako symbolu seksualnego niepomiernie wzrasta. Chyba to właśnie
dokonuje się w zachodnim świecie, od chwili gdy pępek wyszedł z ukrycia i zaczął
funkcjonować jako wyraźny sygnał erotyczny.
Pośladki. Od krocza i jego substytutów przechodzimy teraz do tylnej strony okolicy
miednicowej, gdzie znajdują się parzyste mięsiste półkule o nazwie pośladki. Bardziej
wydatne u kobiet niż u mężczyzn, są one charakterystyczne dla człowieka – nie występują u
innych gatunków naczelnych. Gdyby kobieta zechciała się zaprezentować mężczyźnie w
typowej dla naczelnych pozycji wyrażającej zaproszenie do kopulacji, czyli w pozycji
pochylonej, jej genitalia ukazałyby się oczom patrzącego tak, jakby były obramowane
dwiema gładkimi półkulami ciała. To skojarzenie sprawia, że pośladki są w naszym gatunku
ważnym sygnałem seksualnym, który prawdopodobnie ma bardzo stary rodowód biologiczny.
Stanowi on u ludzi odpowiednik „obrzmienia seksualnego”, występującego u innych
gatunków. Różnica polega na tym, że w naszym gatunku jest ono stałe. U innych gatunków
owo obrzmienie pojawia się i znika zależnie od cyklu menstruacyjnego, osiągając maksimum
podczas receptywności płciowej samicy, to znaczy w okresie owulacji. Ponieważ kobieta jest
seksualnie receptywna niemal stale, jej „obrzmienia seksualne” są w stanie stałego
„napompowania”. Gdy nasi dawni przodkowie zaczęli przybierać postawę pionową, narządy
płciowe stały się lepiej widoczne od przodu niż od tyłu, ale pośladki zachowały swoje
znaczenie seksualne. Chociaż sama kopulacja coraz częściej odbywała się w pozycji
frontalnej, kobieta mogła wysyłać sygnały seksualne, w jakiś sposób uwydatniając szczegóły
tylnych partii ciała. W dzisiejszych czasach, gdy idąca dziewczyna nieco silniej zakołysze
pośladkami, mężczyzna odbiera to jako silny sygnał erotyczny. Podobnie gdy przybiera ona
postawę, w której pośladki „niechcący” uwypuklają się bardziej niż zwykle. Czasami zdarza
się zobaczyć charakterystyczną dla naczelnych pełną prezentację, jak na przykład w słynnej
figurze kankana. Powszechnie znane są też dowcipy o mężczyźnie pragnącym poklepać czy
popieścić pośladek dziewczyny, która zupełnie niewinnie schyliła się, aby coś podnieść.
Od najdawniejszych czasów znane są dwa warte skomentowania zjawiska związane z
pośladkami. Pierwsze to naturalny stan znany jako steatopygia, drugie zaś – sztuczne
urządzenie o nazwie turniura. Steatopygia dosłownie znaczy „tłusty tyłek” i odnosi się do
znacznie powiększonych rozmiarów pośladków u pewnych ludów, takich jak Buszmeni w
Ameryce Południowej. Niektórzy utrzymują, że jest to zjawisko magazynowania tłuszczu,
analogiczne do garbu wielbłąda, ale ponieważ u kobiet występuje ono w znacznie większym
stopniu niż u mężczyzn, bliższe prawdy wydaje się mniemanie, że chodzi tu o specjalizację
sygnałów seksualnych wychodzących z tej części ciała. Wydaje się, że u kobiet buszmeńskich
sygnał ten wykształcił się lepiej niż u kobiet innych ras. Możliwe nawet, że stan taki był
właściwy większości naszych dawnych przodków, ale uległ później redukcji na rzecz
sportowego kompromisu, jakim jest mniej wyzywający kształt pośladków kobiety
współczesnej. Z pewnością Buszmenów dawniej było więcej niż obecnie i przed ekspansją
murzyńską zaludniali znaczną część Ameryki.
Ciekawa jest też duża liczba prehistorycznych statuetek pochodzących z wielu miejsc w
Europie i poza nią, przedstawiających kobiety o podobnej budowie, a więc z
nieproporcjonalnie wielkimi w stosunku do reszty ciała, wystającymi pośladkami. Istnieją
dwa wyjaśnienia. Albo kobiety prehistoryczne istotnie miały tak wydatne pośladki, które
służyły im do wysyłania sygnałów seksualnych do mężczyzn, albo też dawni rzeźbiarze mieli
taką obsesję na punkcie erotycznego oddziaływania pośladków, że – jak współcześni nam
karykaturzyści – pozwalali sobie na znaczny stopień swobody artystycznej. Jakkolwiek było,
prehistoryczne pośladki panowały niepodzielnie. Potem, rzecz dziwna, kolejno na różnych
obszarach wraz z pojawianiem się nowych form sztuki statuetki kobiet o wydatnych
pośladkach zaczęły znikać. Wszędzie tam, gdzie w sztuce prehistorycznej występują statuetki,
najstarsze mają taki właśnie kształt. Z czasem ich miejsce zajmują statuetki kobiet
wysmukłych. Kobiety o tłustych pośladkach musiały być istotnie kiedyś zjawiskiem
powszechnym, a dopiero potem stopniowo wyginęły, gdyż inaczej nie dałoby się wyjaśnić
przyczyny tej szeroko udokumentowanej zmiany w sztuce prehistorycznej. Męskie
zainteresowanie kobiecymi pośladkami trwa nadal, ale poza nielicznymi wyjątkami, zostały
one zmniejszone do naturalnych proporcji, które można oglądać na dwudziestowiecznych
ekranach kinowych. Tancerki z malowideł ściennych starożytnego Egiptu bez trudu
znalazłyby pracę we współczesnym nocnym klubie, a obwód bioder Wenus z Milo, gdyby
dziś żyła, nie wynosiłby więcej niż 95 centymetrów.
Wyjątki od tej prawidłowości są o tyle intrygujące, że w pewnym sensie są świadectwem
nawrotu do czasów prehistorycznych i ukazują ponowne zainteresowanie mężczyzny
znacznie uwydatnionymi tylnymi partiami ciała kobiety. Tu przechodzimy od naturalnego
cielesnego zjawiska, jakim była steatopygia, do sztucznego urządzenia znanego jako turniura.
Jedno i drugie daje ten sam efekt, to znaczy wydatne powiększenie okolic pośladków, tyle że
gdy chodzi o turniurę, osiąga się to za pomocą grubej poduszki lub jakiejś specjalnej
konstrukcji umieszczonej pod suknią. W swoich początkach turniura była rodzajem krynoliny
w odwrocie. Zwyczaj wypychania bioder w rejonie miednicy był częsty w modzie
europejskiej i chcąc wprowadzić nowy element – uwydatnienie pośladków – wystarczyło
usnąć wkładki z przodu i z boków. Tak więc turniura powstała w procesie „redukcji”, a nie
wyolbrzymiania, dzięki czemu weszła do ekskluzywnej mody bez nieprzychylnych
komentarzy. Z racji tego sposobu pojawienia się, niejako przez negację, turniura nie
wywoływała – oczywistych – skojarzeń seksualnych. Okrągła wypchana turniura z lat
siedemdziesiątych ubiegłego wieku zanikła po kilku latach, ale już w latach osiemdziesiątych
wróciła triumfalnie, i to w wyolbrzymionej formie. Zamieniła się ona wówczas w dużą,
sterczącą z tyłu półkę, utrzymywaną na swoim miejscu za pomocą konstrukcji z drucianej
siatki i stalowych sprężyn, na widok której zareagowałby nawet wyczerpany Buszmen. Z
nastaniem lat dziewięćdziesiątych zniknął jednak i ten rodzaj turniury, a coraz bardziej
wysportowana kobieta dwudziestego wieku wcale nie życzy sobie jej powrotu. W
Morris Desmond Zachowania intymne Przełożył: Paweł Pretkiel Wydanie polskie: 2000
WSTĘP Intymność oznacza bliskość, i od razu muszę wyjaśnić, że traktuję to dosłownie. Zgodnie z moją terminologią akt intymności dokonuje się zawsze wtedy, gdy dwie osoby wchodzą ze sobą w kontakt cielesny. Niniejsza książka dotyczy natury tego kontaktu, czy będzie to uścisk dłoni czy zespolenie miłosne, poklepanie po plecach, uderzenie w twarz, wykonanie manikiuru czy też interwencja chirurgiczna. Każdemu fizycznemu kontaktowi dwojga ludzi towarzyszy coś szczególnego i właśnie to coś postanowiłem przestudiować. Stosuję metodę zoologa ze specjalnością etologa, zwłaszcza w zakresie obserwacji i analizy zachowań zwierząt. Tu ograniczam się do zwierzęcia ludzkiego – postawiłem sobie za zadanie obserwowanie tego, co robią ludzie. Nie tego, co mówią – nawet gdy mówią – o tym, co robią, lecz jedynie tego, co rzeczywiście robią. Metoda jest dość prosta – korzystanie z własnych oczu – ale zadanie nie jest tak łatwe, jak się wydaje. Mimo samodyscypliny nieustannie narzucają się nam pewne słowa i z góry wyrobione sądy. Dorosłemu człowiekowi z trudnością przychodzi obserwowanie jakiegokolwiek zachowania ludzkiego tak, jakby widział je po raz pierwszy, ale tak właśnie musi postępować etolog, jeśli ma wnieść coś nowego do rozumienia zagadnienia. Problem jest oczywiście tym trudniejszy, im bardziej znajome i zwyczajne jest dane zachowanie; ponadto, im bardziej intymne jest dane zachowanie, tym bardziej jest ono nacechowane emocjonalnie, i odnosi się to nie tylko do uczestników, lecz także do obserwatora. Być może dlatego tak mało było dotąd badań nad zwyczajną ludzką intymnością, mimo że są one tak ważne i ciekawe. Dużo wygodniej jest studiować coś tak odległego od ludzkich spraw jak, powiedzmy, zachowanie pandy wielkiej związane z pozostawianiem przez nią śladów węchowych na danym terytorium albo też zachowanie zielonego acouchi związane z zagrzebywaniem pożywienia. Jest to łatwiejsze niż obiektywne i naukowe badanie czegoś tak „dobrze znanego” jak obejmowanie się ludzi, matczyny pocałunek czy pieszczoty kochanków. W coraz bardziej zatłoczonym i bezosobowym środowisku społecznym coraz istotniejsze staje się jednak ponowne rozważenie, jaką wartość mają bliskie stosunki osobiste,
a co za tym idzie postawienie sobie rozpaczliwego pytania, „co się stało z miłością?”. Biologowie nie kwapią się do używania słowa „miłość”, jakby odzwierciedlało ono jedynie jakiś romantyzm uwarunkowany kulturowo. Tymczasem miłość jest faktem biologicznym. Związane z nią subiektywne, emocjonalne radości i cierpienia są może głęboko ukryte i tajemnicze, a przez to trudno dostępne dla badań naukowych, ale zewnętrzne znaki miłości i związane z nią działania dają się łatwo obserwować; nie istnieje więc powód, dla którego nie można by ich badać, tak jak bada się każdy inny rodzaj zachowania. Mówi się niekiedy, że próba wyjaśnienia, czym jest miłość, prowadzi do wniosku, że właściwie miłość nie istnieje, ale sąd taki jest zupełnie nie uzasadniony. W pewnym sensie ubliża to miłości, gdyż sugeruje, że nie wytrzymuje ona próby oglądu w jaskrawym świetle, niczym starzejąca się, ukryta pod makijażem twarz. Ale w dynamicznym procesie tworzenia się silnych więzi między dwojgiem ludzi nie ma nic złudnego. Jest to coś, co dzielimy z tysiącami innych gatunków zwierząt i co przejawia się w relacjach rodzice-dzieci, w relacjach seksualnych i w bliskich związkach między przyjaciółmi. Nasze intymne spotkania odbywają się przy udziale czynników werbalnych, wzrokowych, a nawet węchowych, ale nade wszystko – kochanie polega na dotykaniu i kontakcie cielesnym. Często mówimy o tym, w jaki sposób mówimy, i nierzadko usiłujemy zobaczyć, w jaki sposób widzimy, ale nie wiadomo dlaczego rzadko dotykamy sposobu, w jaki dotykamy. Być może dotyk jest czymś tak elementarnym – często nazywany bywa matką zmysłów – że mamy skłonność to traktowania go jako czegoś oczywistego. Niestety, prawie niezauważenie staliśmy się coraz mniej dotykalni, coraz bardziej oddaleni od siebie, a tej niedotykalności fizycznej towarzyszy dystans psychiczny. Wygląda to tak, jakby współczesny mieszkaniec miasta włożył na siebie uczuciową zbroję i trzymając delikatną jak aksamit rękę w żelaznej rękawicy, poczuł się uwięziony i oderwany od uczuć nawet swoich najbliższych towarzyszy. Nadszedł czas, by dokładniej przyjrzeć się tej sytuacji. Czyniąc to, postaram się nie wyrażać swoich własnych opinii, lecz opisać zachowanie tak, jak jawi się ono obiektywnemu oku zoologa. Ufam, że fakty przemówią same za siebie, i to na tyle wyraźnie, że czytelnik sam będzie mógł wyciągnąć własne wnioski.
1. KORZENIE INTYMNOŚCI Dorosła istota ludzka może porozumiewać się ze mną wieloma różnymi sposobami. Mogę przeczytać to, co ktoś napisze, usłyszeć wypowiedziane przez kogoś słowa, usłyszeć czyjś śmiech lub płacz, dostrzec wyraz na czyjeś twarzy, obserwować czyjeś działanie, wyczuć zapach używanych przez kogoś kosmetyków i poczuć czyjś uścisk. W mowie codziennej tego rodzaju interakcje można określić jako „nawiązywanie kontaktu” lub „utrzymywanie kontaktu”, mimo że tylko ostatnia z nich rzeczywiście odnosi się do kontaktu cielesnego. Pozostałe należą do kategorii działań na odległość. Używanie wyrazu „kontakt” w odniesieniu do takich czynności jak pisanie, mówienie czy sygnalizacja wzrokowa jest obiektywnie biorąc dziwne, a zarazem dość pouczające. Można by z tego wnosić, że kontakt cielesny uznajemy za podstawową formę komunikowania się. Istnieją jeszcze inne tego rodzaju przykłady. Często używamy takich określeń jak „wstrząsające doświadczenia”, „boleśnie dotknąć”, „zranione uczucia” czy wreszcie „trzymać kogoś za twarz”. W żadnym z tych wyrażeń nie chodzi o jakikolwiek wstrząs, dotknięcie, ranę czy trzymanie w sensie fizycznym, ale nie ma to, jak się zdaje, żadnego znaczenia. Metafory ze sfery kontaktu fizycznego pozwalają adekwatnie wyrażać rozmaite uczucia występujące w różnych kontekstach. Można to wyjaśnić dość prosto. We wczesnym dzieciństwie, zanim nauczyliśmy się mówić czy pisać, dominował kontakt cielesny. Największe znaczenie miał bezpośredni związek cielesny z matką, co pozostawiło w nas swój trwały ślad. Jeszcze wcześniej, w łonie matki, zanim nauczyliśmy się widzieć czy wąchać, nie mówiąc już o mówieniu czy pisaniu, fizyczny związek z matką decydował o naszym życiu. Chcąc zrozumieć wiele dziwnych i często pełnych zahamowań sposobów nawiązywania wzajemnych kontaktów fizycznych w życiu dorosłym, musimy cofnąć się do początku, kiedy byliśmy zaledwie embrionami w ciałach naszych matek. Ta właśnie rzadko dostrzegana intymność w łonie matki pomoże nam zrozumieć intymność okresu dzieciństwa, którą zwykle uważamy za oczywistą. Przejawy intymności dziecięcej, zbadane na nowo i ujrzane świeżym okiem, pomogą nam zrozumieć
przejawy intymności w życiu dorosłym, które tak często intrygują nas, wprawiają w pomieszanie, a nawet zakłopotanie. Pierwszymi wrażeniami, które odbieramy jako istoty żywe, są odczucia związane z intymnym kontaktem fizycznym – pławieniem się w bezpiecznym zaciszu ścian macicy. Dlatego też na tym etapie pobudzenie rozwijającego się systemu nerwowego przybiera formę zmieniających się doznań związanych z dotykiem, naciskaniem i ruchem. Cała powierzchnia skóry nie narodzonego jeszcze dziecka zanurzona jest w ciepłych wodach płodowych. W miarę jak dziecko rośnie, jego powiększające się ciałko coraz mocniej naciska na narządy matki, a miękki uścisk otaczającego je matczynego łona z każdym mijającym tygodniem staje się silniejszy. Ponadto, w ciągu całego tego okresu rozwijające się dziecko poddawane jest rozmaitym naciskom związanym z rytmicznym oddechem matki i łagodnymi, regularnymi ruchami kołyszącymi, wywołanymi jej chodzeniem. Pod koniec ciąży, w ciągu trzech miesięcy poprzedzających poród, dziecko potrafi już słyszeć. Wciąż jeszcze nie ma ono nic do oglądania, posmakowania lub powąchania, ale w ciemnościach matczynego łona dobrze rozpoznaje wszelkiego rodzaju odgłosy. Gdy w pobliżu brzucha matki powstanie jakiś głośny i ostry dźwięk, niepokoi on znajdujące się wewnątrz dziecko, które zaczyna się wtedy poruszać. Ruch ten można łatwo zarejestrować za pomocą odpowiednio czułych przyrządów, a bywa on na tyle silny, że matka sama jest w stanie go wyczuć. Oznacza to, że w tym okresie przedporodowym dziecko niewątpliwie słyszy bicie serca matki, czyli siedemdziesiąt dwa uderzenia na minutę. Ulegnie to wpojeniu jako główny dźwiękowy sygnał życia w łonie matki. Są to więc nasze pierwsze rzeczywiste doświadczenia życiowe – otaczający nas zewsząd ciepły płyn i pełny uścisk, kołysanie się w rytmie poruszającego się ciała i dźwięk rytmicznych uderzeń pulsującego serca. Nasza przedłużona ekspozycja na te doznania, przy braku innych konkurencyjnych bodźców, wyciska na naszych umysłach trwały ślad, który kojarzy się z bezpieczeństwem, wygodą i bezczynnością. Ten stan wewnątrzmacicznej błogości brutalnie i gwałtownie przerywa chyba najbardziej traumatyczne doświadczenie życiowe, jakim są narodziny. W ciągu kilku godzin macica zamienia się z przytulnego gniazdka w naprężający się i uciskający umięśniony worek, największy i najsilniejszy mięsień ciała ludzkiego – nawet w porównaniu z bicepsami sportowca. Łagodny uścisk, który odczuwało się jako miłe objęcie, staje się teraz miażdżącym zaciskiem. Nowo narodzone niemowlę nie prezentuje na powitanie szczęśliwego uśmiechu, lecz napiętą, wykrzywioną twarzyczkę doprowadzonej do ostateczności ofiary tortur. Jego płacz – jakże słodka muzyka dla uszu niecierpliwie oczekujących rodziców – jest w gruncie rzeczy dzikim krzykiem strachu, będącego skutkiem nagłej utraty intymnego kontaktu cielesnego. W chwili narodzin dziecko wygląda jak sflaczały, miękki i wilgotny worek, ale niemal natychmiast wciąga powietrze i wykonuje pierwszy oddech. Pięć czy sześć sekund później
zaczyna płakać. Jego główka, nóżki i ramionka zaczynają poruszać się coraz energiczniej i przez następne trzydzieści minut kontynuuje swój protest w postaci nieregularnych napadów gwałtownych ruchów kończyn, chwytania, grymasów i wrzasków, by wreszcie, całkowicie wyczerpane, zapaść w długi sen. Na pewien czas dramat przycicha, ale po przebudzeniu się dziecko wymaga wiele opieki, intymności i kontaktów z matką, które mogłyby mu zrekompensować utracone wygody łona. Matka lub osoby, które ją w różny sposób wspomagają, dostarczają owych substytutów macicy. Najbardziej oczywistym z nich jest zastąpienie uścisku łona uściskiem matczynych ramion. Idealne objęcie matczyne otacza noworodka ze wszystkich stron, stwarzając mu kontakt z matką jak największą powierzchnią ciała, nie utrudniając mu jednak oddychania. Istnieje ogromna różnica między obejmowaniem a zwykłym trzymaniem dziecka. Niewprawny dorosły, który trzyma dziecko tak, że nie zapewnia mu kontaktu z własnym ciałem, wkrótce przekona się, jak drastycznie ogranicza to wartość tej czynności jako środka dającego poczucie komfortu. Matczyna pierś, ramiona i ręce muszą doskonale odtwarzać utracone łono, w którym do niedawna nurzał się noworodek. Czasami samo objęcie nie wystarcza. Potrzebne są inne elementy przypominające łono. Matka zaczyna bezwiednie kołysać delikatnie dziecko z boku na bok. Działa to bardzo kojąco, ale jeśli nie przynosi skutku, matka wstaje i zaczyna przechadzać się z wolna tam i z powrotem, kołysząc dziecko w ramionach. Od czasu do czasu może też unieść je lekko do góry. Wszystkie te przejawy intymności uspokajają płaczącego noworodka, a to dlatego, że w jakiś sposób powtarzają chyba niektóre rytmy, jakie odbierało dziecko w łonie matki. Najpewniej skutecznie naśladują one delikatne ruchy kołyszące, jakie odczuwało, gdy matka chodziła. Jest w tym jednak pewne ale, to mianowicie, że rytm kołysania jest znacznie wolniejszy niż rytm normalnego chodzenia. Co więcej, „noszenie dziecka na rękach” odbywa się także w tempie znacznie wolniejszym niż tempo przeciętnego zwykłego przechadzania się. Ostatnio przeprowadzono pewne doświadczenia, aby ustalić, jakie jest idealne tempo kołysania dziecka w kołysce. Przy bardzo wolnych lub bardzo szybkich rytmach ruchy te miały niewielki lub nie miały żadnego wpływu kojącego, ale gdy mechaniczna kołyska została ustawiona na rytm od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu przechyleń na minutę, następowała wyraźna zmiana, a obserwowane niemowlęta natychmiast się uspokajały i mniej płakały. Chociaż matki w różnym tempie kołyszą swoje dzieci w ramionach, typowa częstotliwość kołysania jest niemal identyczna z częstotliwością stosowaną w omawianych doświadczeniach, a tempo, w jakim chodzimy, nosząc dziecko na ręku, także jest zbliżone. Natomiast przeciętna prędkość chodzenia w normalnych warunkach zwykle przekracza sto kroków na minutę. Dlatego wydaje się, że jakkolwiek te działania uspokajające mogą przynosić ukojenie, gdyż naśladują ruchy kołyszące, jakie dziecko odczuwa w łonie matki, ich tempo wymaga
jakiegoś innego wyjaśnienia. Poza chodzeniem matki nie narodzone dziecko odbiera jeszcze dwa rodzaje doznań o charakterze rytmicznym: ciągłe unoszenie się i opadanie piersi matki podczas oddychania i stałe uderzenia jej serca. Rytm oddychania – od dziesięciu do czternastu wdechów na minutę – jest zbyt wolny, aby mógł mieć jakieś znaczenie, natomiast rytm bicia serca – około siedemdziesięciu uderzeń na minutę – to chyba właśnie to, o co chodzi. Wydaje się, że ten właśnie rytm, czy się go słyszy czy też wyczuwa, jest najistotniejszym czynnikiem kojącym, żywo przypominając noworodkowi utracony raj, jakim było matczyne łono. Istnieją jeszcze dwa fakty uzasadniające ten pogląd. Po pierwsze, zarejestrowane bicie serca, odtwarzane niemowlęciu z naturalną prędkością, również działa uspokajająco, nawet przy braku jakichkolwiek ruchów kołyszących czy bujających. Gdy ten sam dźwięk odtwarza się szybciej, w tempie ponad stu uderzeń na minutę, a więc w tempie chodu, przestaje on działać uspokajająco. Po drugie; jak pisałem w Nagiej małpie, obserwacje wykazały, że ogromna większość matek trzyma niemowlę, opierając jego główkę o lewą pierś, w pobliżu serca. Świadomie czy nie matki umieszczają więc uszy swoich dzieci jak najbliżej źródła dźwięku – bijącego serca. Dotyczy to zarówno matek prawo – jak i leworęcznych, dlatego też bicie serca jest chyba jedynym wyjaśnieniem adekwatnym do faktów. Można to łatwo wykorzystać dla celów handlowych – wyprodukować mianowicie mechaniczną kołyskę poruszającą się z prędkością odpowiadającą biciu serca lub wyposażoną w małe urządzenie odtwarzające – odpowiednio wzmocnione – zarejestrowane bicie serca. Model de luxe, łączący obie funkcje, byłby niewątpliwie jeszcze skuteczniejszy, a niejedna udręczona matka mogłaby po prostu włączyć takie urządzenie i odprężyć się, gdy tymczasem przyrząd automatycznie i niezawodnie usypiałby dziecko, podobnie jak automatyczna pralka skutecznie pierze ubranka niemowlęcia. Urządzenia takie zapewne wkrótce się pojawią i niewątpliwie będą wielce pomocne dla zapracowanych współczesnych matek, jednak ich nadużywanie niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwo. To prawda, że mechaniczne uspokajanie jest czymś lepszym niż jego brak, zarówno dla nerwów matki jak dobrego samopoczucia dziecka, a jeśli z powodu nadmiaru czasochłonnych obowiązków matka nie ma innych możliwości, uspokajanie takie jest pożądane. Ale istnieją dwa powody, dla których tradycyjne uspokajanie przez matkę będzie zawsze lepsze niż jego mechaniczny substytut. Po pierwsze, matka dokonuje czegoś więcej, niż potrafiłaby kiedykolwiek zrobić maszyna. Jej działania uspokajające są bardziej złożone i mają w sobie pewne cechy, o których jeszcze będziemy mówić. Po drugie, intymny związek między matką a dzieckiem, który występuje zawsze, gdy matka pociesza je, nosząc, obejmując i kołysząc, stwarza podstawę przyszłych silnych więzi między nimi. To prawda, że w ciągu pierwszych kilku miesięcy życia niemowlę reaguje pozytywnie na każdego przyjaźnie nastawionego dorosłego. Chętnie przyjmuje ono każdy przejaw intymności od innych osób, bez względu na to, kim one są. Jednakże przed upływem roku dziecko uczy się, kim jest jego matka, i zaczyna odrzucać przejawy intymności ze strony obcych. Wiadomo, że
zmiana ta u większości niemowląt zachodzi mniej więcej w piątym miesiącu życia, ale nie zachodzi ona nagle, a poszczególne niemowlęta bardzo znacznie różnią się w tym względzie między sobą. Dlatego trudno przewidzieć moment, w którym niemowlę zacznie reagować selektywnie na własną matkę. Jest to okres o podstawowym znaczeniu, gdyż od bogactwa i intensywności kontaktów cielesnych między matką a niemowlęciem w tym czasie będzie zależała siła i jakość ich późniejszej więzi. Rzecz jasna, zbyt częste uciekanie się do mechanicznych matek w tym kluczowym okresie może być szkodliwe. Niektóre matki uważają, że dziecko przywiązuje się do nich, ponieważ dostarczają mu one pożywienia i innych podobnych dóbr, naprawdę jednak tak nie jest. Obserwacje dzieci pozbawionych matek i doświadczenia z małpami wykazały niezbicie, że czułe przejawy intymności, których źródłem jest delikatne ciało matki, tak istotne w tworzeniu podstawowej więzi, mają też wielki wpływ na pozytywne zachowania społeczne w dalszym życiu. W owych krytycznych kilku miesiącach życia nie można przesadzić w nacechowanych miłością kontaktach cielesnych; matka, która ignoruje ten fakt, boleśnie przekona się o tym później, podobnie jak jej dziecko. Trudno zrozumieć ten wypaczony, a pokutujący jeszcze w naszej cywilizowanej kulturze pogląd, głoszący, że płaczące dziecko lepiej zostawić samo sobie, aby „nie zdobyło nad nami przewagi”. Należy jednak pamiętać, że gdy dziecko podrośnie, sytuacja się zmienia. Bywa, że matka wykazuje nadopiekuńczość i hamuje dziecko właśnie wtedy, gdy powinno się ono usamodzielniać i uniezależniać. Najgorsze możliwe wypaczenie polega na tym, że matka jest niedostatecznie opiekuńcza, rygorystyczna i wymagająca wobec niemowlęcia, a potem staje się nadopiekuńcza i przesadnie lgnie do dziecka, gdy jest ono starsze. Jest to całkowite odwrócenie naturalnego porządku, według którego tworzy się więź, a niestety w dzisiejszych czasach taka kolej rzeczy nie należy do rzadkości. Gdy starsze dziecko lub nastolatek „buntuje się”, można przypuszczać, że gdzieś w tle tkwi ów wypaczony wzorzec wychowania. Niestety, gdy to już się stało, często jest za późno, by naprawić wcześniej wyrządzone zło. Naturalna kolejność, jaką tu opisałem – najpierw miłość, a potem wolność – ma podstawowe znaczenie nie tylko u człowieka, ale u wszystkich wyższych naczelnych. Matki małp zwierzokształtnych i człekokształtnych utrzymują ze swoim potomstwem nieprzerwany intymny kontakt cielesny przez wiele tygodni po urodzeniu. Jest to o tyle łatwiejsze, że małpie noworodki są silne i mogą samodzielnie na długo uczepiać się matek. Noworodki wielkich małp człekokształtnych, takich jak goryle, potrzebują nieraz kilku dni, by móc skutecznie uczepić się matki, ale później, pomimo swej wagi, potrafią to robić z niezwykłą wytrwałością. Mniejsze małpy zwierzokształtne robią to od chwili narodzin; sam kiedyś widziałem, jak rodząca się właśnie małpka kurczowo trzymała się już ciała matki, podczas gdy tylna część jej ciałka tkwiła jeszcze w macicy.
Ludzki noworodek nie jest tak sprawny fizycznie. Ma on słabsze ramionka, a krótkie paluszki u nóg nie są chwytne. Matka ludzka ma więc z tym większy problem. W ciągu pierwszych miesięcy to właśnie na niej spoczywają wszelkie działania mające na celu utrzymanie cielesnego kontaktu z dzieckiem. Zachowały się jedynie szczątki odziedziczonego po przodkach niemowlęcego wzorca czepiania się, co stanowi elementarną pozostałość dawno minionej, ewolucyjnej przeszłości, ale nawet one nie mają dziś żadnego praktycznego zastosowania. Utrzymują się tylko przez nieco ponad dwa miesiące po porodzie i znane są jako odruch chwytania i odruch Moro. Odruch chwytania pojawia się wcześnie, gdyż już sześciomiesięczny płód posiada silny chwyt. Zaraz po urodzeniu stymulacja dłoni skutkuje mocnym zaciśnięciem rączki, a chwyt jest na tyle silny, że dorosły może dzięki niemu unieść do góry całe ciałko noworodka. Jednakże – nie tak jak u młodej małpki – owo uczepienie się nie trwa długo. Odruch Moro można zademonstrować, zdecydowanie i szybko opuszczając dziecko na niewielką odległość ku ziemi – jakby imitując upuszczanie – jednocześnie podtrzymując je od spodu. Ramionka noworodka gwałtownie wyciągają się wtedy do przodu, przy czym rączki są otwarte, a paluszki szeroko rozpostarte. Potem ramionka znów się zamykają, jak gdyby usiłowały objąć coś konkretnego. Widać tu wyraźnie ewolucyjny ślad czynności czepiania się występującej u naczelnych, którą tak sprawnie i skutecznie posługuje się każda zdrowa młoda małpka. Niedawno przeprowadzone badania demonstrują to jeszcze wyraźniej. Gdy niemowlę czuje, że się je upuszcza, a jednocześnie trzyma się je za rączki i pozwala się chwytać, jego pierwszą reakcją nie jest wyrzucenie ramionek do przodu, poprzedzające ruch obejmowania, lecz natychmiastowe silne uczepienie się. To samo zrobiłaby przestraszona młoda małpka, gdyby trzymając w lekkim uchwycie futerko odpoczywającej matki, poczuła, że zaniepokojona czymś matka nagle zerwała się na nogi. Małpie niemowlę w identyczny sposób zacisnęłoby swój chwyt, przygotowując się do szybkiego przeniesienia się wraz z matką w bezpieczne miejsce. Przed upływem ósmego tygodnia życia niemowlę ludzkie ma jeszcze w sobie tyle z małpy, że może demonstrować pozostałości tej reakcji. Jednakże z punktu widzenia matki ludzkiej te „małpie” reakcje stanowią przedmiot jedynie akademickiego zainteresowania. Mogą one zaciekawić zoologów, ale w praktyce w żaden sposób nie ułatwiają rodzicom ich zadań. Jak więc należy postępować w tej sytuacji? Istnieje kilka możliwości. W tak zwanych społeczeństwach pierwotnych w ciągu pierwszych miesięcy życia niemowlę pozostaje na ogół niemal w stałym kontakcie z ciałem matki. Gdy matka odpoczywa, dziecko pozostaje w jej rękach lub też w rękach jakiejś innej osoby. Gdy matka śpi, dziecko znajduje się na tym samym posłaniu. Gdy matka pracuje lub znajduje się w ruchu, dziecko jest do niej solidnie przywiązane. W ten sposób zapewnia mu ona niemal nieustanny kontakt charakterystyczny dla innych naczelnych. Matki społeczeństw cywilizowanych nie są w stanie w całej rozciągłości stosować się do tych zasad.
Jedną z możliwości jest szczelne zawinięcie dziecka w pieluszki i w becik. Jeśli matka nie może zapewnić dziecku w każdej godzinie dnia i nocy błogiego uścisku swoich ramion czy ścisłego kontaktu ze swoim ciałem, może ona przynajmniej dostarczyć mu błogiego uścisku gładkiej i miękkiej materii, która jest środkiem zastępującym wnętrze utraconego łona. Zwykle myślimy o ubieraniu noworodków jako o metodzie zapewnienia im ciepła, ale chodzi tu o coś więcej. Równie ważny jest „uścisk” materiału, w który zawinięte jest dziecko i który wchodzi w kontakt z powierzchnią jego ciałka. Toczą się jednak ożywione dyskusje nad tym, czy owo owinięcie powinno być ścisłe czy luźne. Opinie o tym, jak szczelne winno być owo postnatalne łono z materiału, znacznie różnią się w poszczególnych kulturach. W dzisiejszym świecie zachodnim nie akceptuje się na ogół ciasnego spowijania, nawet noworodka owija się lekko, aby mógł swobodnie poruszać się i wymachiwać kończynami, gdy ma na to ochotę. Specjaliści wyrażają obawę, że spowijanie niemowlęcia „może krępować jego ducha”. Znaczna większość zachodnich czytelników zgodziłaby się z tym skwapliwie, ale bliższe zbadanie sprawy nie potwierdza tych obaw. Starożytni Grecy i Rzymianie ciasno spowijali swoje niemowlęta, ale nawet najzagorzalszy wróg powijaków musi przyznać, że było wśród nich niemało wolnych duchów. Do końca osiemnastego wieku trzymano w powijakach również niemowlęta brytyjskie, a wiele niemowląt rosyjskich, jugosłowiańskich, meksykańskich, lapońskich, japońskich i indiańskich trzyma się w nich do dzisiaj. Ostatnio poddano ten problem badaniom naukowym, w toku których za pomocą odpowiednio czułych przyrządów sprawdzano uczucie dyskomfortu niemowląt w powijakach i bez powijaków. Stwierdzono, że spowijane dzieci rzeczywiście były spokojniejsze, co przejawiało się wolniejszym biciem serca, zmniejszoną prędkością oddechu i rzadszym płaczem. Dłużej też spały. Należy przypuszczać, że spowijanie lepiej przypominało ścisły uścisk łona, jakiego doświadczają dojrzałe płody w ostatnich tygodniach ciąży. Wszystko to wydaje się potwierdzać opinie zwolenników spowijania, ale trzeba przypomnieć, że nawet największy płód nigdy nie podlega w łonie matki takiemu ściśnięciu, żeby od czasu do czasu nie mógł kopać i poruszać się. Każda matka, która wyczuwa w sobie te ruchy, zdaje sobie sprawę, że nie „spowija” ona swego nie narodzonego dziecka do tego stopnia, by je unieruchomić. Umiarkowane spowijanie noworodka jest chyba bardziej naturalne niż silne krępowanie stosowane w niektórych kulturach. Co więcej, zwolennicy spowijania niepotrzebnie przedłużają nieraz ten zabieg znacznie ponad zalecaną miarę. Może to być pożyteczne w pierwszych tygodniach, ale później może zakłócić procesy prawidłowego rozwoju mięśni i kształtowania się postawy. Tak jak płód musi kiedyś opuścić naturalne łono, tak noworodek musi wkrótce opuścić łono sztuczne, bo inaczej „nie zdąży” na następny etap rozwojowy. Mówimy zwykle o noworodkach niedonoszonych lub przenoszonych, mając na myśli chwilę porodu, ale pożyteczne jest zastosowanie tych pojęć także do późniejszych etapów rozwoju dziecka. Jeśli potomstwo ma szczęśliwie przebyć owe kolejne fazy, w każdej z nich, od niemowlęctwa do dojrzewania, muszą być stosowane
właściwe formy intymności, kontaktu cielesnego i pielęgnacji. Inaczej – jeśli przejawy intymności wyprzedzają etap lub są w stosunku do niego opóźnione – mogą pojawić się kłopoty w dalszym życiu. Dotychczas przyglądaliśmy się niektórym stosowanym przez matkę sposobom odtwarzania pewnych przejawów intymności z okresu łonowego, ale błędne byłoby mniemanie, jakoby wygody wczesnego okresu postnatalnego były dla dziecka jedynie przedłużeniem wygód okresu płodowego. Takie przedłużenie to tylko fragment całości obrazu. Właściwe etapowi niemowlęctwa formy dbałości o komfort dziecka, to pieszczenie, całowanie i głaskanie, a także utrzymywanie ciałka niemowlaka w czystości przy zastosowaniu delikatnego dotyku, ruchów pocierania, wycierania i innych łagodnych form tarcia. Także uścisk jest czymś więcej niż tylko uściskiem. Obejmując dziecko ramionami, matka często jednocześnie poklepuje je rytmicznie jedną ręką po pleckach – we właściwym tempie i z właściwą siłą, ani zbyt silnie, ani zbyt słabo. Błędem byłoby sądzić, że ma to jedynie wywołać „odbicie się”. Jest to jedna z najczęstszych reakcji matki o znacznie szerszym zastosowaniu. Zawsze gdy dziecko zdaje się potrzebować pociechy, matka obejmując je poklepuje jeszcze po pleckach. Nierzadko jednocześnie kołysze je i buja, a często grucha też cichutko do dziecka i nuci mu, zbliżając usta do jego główki. Te charakterystyczne dla niemowlęctwa działania pocieszające mają duże znaczenie, gdyż, jak się przekonamy, pojawiają się one później, już w życiu dorosłych, w rozmaitych formach, czasami zupełnie jawnych, a czasami bardzo zawoalowanych, jako rozmaite przejawy intymności. Są to zachowania macierzyńskie tak automatyczne, że rzadko się o nich myśli czy rozmawia. Dlatego też zazwyczaj nie dostrzega się ich nowych funkcji w późniejszym życiu. Poklepywanie wywodzi się ze zjawiska, które badacze zachowań zwierząt określają jako ruch intencjonalny. Najlepiej można to zilustrować na przykładzie zwierząt. Gdy ptak zamierza pofrunąć, porusza głową, co stanowi element odlotu. W toku ewolucji to poruszanie głową uległo wyolbrzymieniu, stając się dla innych ptaków sygnałem zwiastującym zamiar odlotu. Ptak, zanim rzeczywiście odleci, przez dłuższą chwilę wykonuje gwałtowne ruchy głową, uprzedzając swych towarzyszy, że zamierza ich opuścić, i umożliwiając im przygotowanie się do odlotu wraz z nim. Innymi słowy, sygnalizuje on zamiar lotu, a takie poruszanie głową określa się jako ruch intencjonalny. Jak się wydaje, w podobny sposób wykształciło się u matek poklepywanie jako szczególny przejaw więzi, stanowiący często stosowany ruch intencjonalny, sygnalizujący gotowość mocnego przytulenia się. Każde klepnięcie matczynej ręki komunikuje: „Zobacz, tak właśnie przytulę cię, by chronić cię przed niebezpieczeństwem, bądź więc spokojny, nie martw się”. Każde klepnięcie jest powtórzeniem tego sygnału i pomaga uspokoić niemowlę. Ale jest w tym coś jeszcze. Znów pomocny będzie przykład z ptakami. Gdy ptak jest lekko zaniepokojony, ale nie na tyle, by zaraz odlecieć, może zaalarmować swoich towarzyszy za pomocą kilku łagodnych ruchów głową, pozostając jednak przy tym na miejscu. Innymi słowy, w ten sposób ptak wysyła
jedynie sygnał w postaci ruchu intencjonalnego, nie podejmując właściwej akcji, jaką jest lot. U ludzi to właśnie stało się z czynnością poklepywania. Ręka poklepuje plecy, następnie przestaje, potem poklepuje znowu i znowu przestaje. Nie następuje potem kontynuacja w postaci pełnego objęcia, mającego chronić przed niebezpieczeństwem. Tak więc komunikat matki do dziecka brzmi nie tylko: „Nie martw się, tak cię przytulę w razie niebezpieczeństwa”, lecz także: „Nie martw się, nie ma żadnego niebezpieczeństwa, bo inaczej przytuliłabym cię jeszcze mocniej niż teraz”. Powtarzające się poklepywanie działa więc podwójnie kojąco. Ciche gruchanie czy mruczenie jako sygnał kojący działa jeszcze inaczej. I znów pomocny może być przykład ze zwierzętami. Gdy niektóre ryby znajdują się w nastroju agresywnym, objawiają to opuszczeniem przedniej części ciała i podniesieniem części tylnej. Gdy te same ryby sygnalizują brak agresji, robią coś przeciwnego, to znaczy unoszą głowę, a opuszczają ogon. Ciche gruchanie matki także działa na zasadzie przeciwieństwa. Głośne, hałaśliwe dźwięki są u naszego gatunku, podobnie zresztą jak u wielu innych, sygnałami alarmowymi. Krzyki, wrzaski, chrapania i ryki są powszechnymi wśród ssaków sposobami informowania o bólu, niebezpieczeństwie, strachu i agresji. Używając tonów, które są przeciwieństwem tych dźwięków, ludzka matka może przekazywać komunikaty przeciwne, a mianowicie to, że wszystko jest w porządku. Gruchając i nucąc, może ona stosować komunikaty słowne, ale oczywiście słowa nie mają tu większego znaczenia. Zasadniczy sygnał kojący przekazywany jest niemowlęciu za pośrednictwem tych właśnie łagodnych, cichych i słodkich dźwięków. Innym ważnym wzorcem zachowań intymnych, występującym w okresie postnatalnym jest podawanie dziecku piersi (lub butelki ze smoczkiem) do ssania. Dziecko czuje wówczas w buzi coś ciepłego i miękkiego, z czego można wycisnąć słodki i ciepły płyn. Buzia dziecka odczuwa ciepło, język smakuje słodycz, a usta wyczuwają miękkość. W ten sposób życie dziecka wzbogaca się o jeszcze jeden ważny rodzaj pociechy, czyli przejaw elementarnej intymności. To samo zjawisko, choć w różnych przebraniach, pojawi się później, już w kontekstach życia dorosłego. Takie więc są najważniejsze przejawy intymności u ludzi w fazie niemowlęcej. Matka obejmuje, nosi, kołysze, poklepuje, pieści, całuje, głaszcze, myje i karmi piersią swoje potomstwo, a także grucha do niego, mruczy i nuci mu. Jedynym pozytywnym działaniem kontaktowym ze strony niemowlęcia jest w tym okresie ssanie; ale dziecko wysyła dwa ważne sygnały funkcjonujące jako zaproszenie do intymności i zachęta do ścisłego kontaktu. Sygnałami tymi są płacz i uśmiech. Płacz inicjuje kontakt, a uśmiech pomaga ten kontakt utrzymać. Płacz mówi: „chodź tutaj”, a uśmiech – „zostań ze mną”. Płacz bywa niekiedy niewłaściwie rozumiany. Ponieważ pojawia się wtedy, gdy dziecko jest głodne, jest mu niewygodnie albo coś je boli, przyjmuje się, że są to jedyne treści, jakie płacz komunikuje. Gdy dziecko płacze, matka często automatycznie uznaje, że chodzi o jeden
z tych trzech problemów, co niekoniecznie musi być prawdą. Komunikat głosi jedynie „chodź tutaj”, nie mówi dlaczego. Dziecko może płakać również, gdy jest syte, jest mu wygodnie i nie odczuwa żadnego bólu – chcąc tylko zainicjować intymny kontakt z matką. Gdy matka, po nakarmieniu dziecka i upewnieniu się, że jest mu wygodnie, kładzie je z powrotem, może ono natychmiast wznowić sygnalizowanie płaczem. U zdrowego niemowlęcia znaczy to tylko tyle, że nie otrzymało odpowiedniej porcji intymnego kontaktu cielesnego i będzie protestowało tak długo, aż to uzyska. W pierwszych miesiącach zapotrzebowanie na taki kontakt jest wysokie, a niemowlę ma na szczęście do dyspozycji silnie działający sygnał zachęty, czyli uśmiech zadowolenia, którym nagradza ono matkę za jej starania. Uśmiech jest czymś, co wyróżnia niemowlęta ludzkie spośród innych naczelnych. Niemowlęta małp nie uśmiechają się. Po prostu nie potrzebują one uśmiechu, gdyż są wystarczająco silne, aby uczepić się sierści swych matek i być blisko nich dzięki własnym działaniom. Niemowlę ludzkie nie jest zdolne tego dokonać i musi w jakiś sposób zwiększyć swoje szanse na przyciągnięcie uwagi matki. Uśmiech stanowi powstałe w procesie ewolucji rozwiązanie tego problemu. Płacz i uśmiech uzyskują wsparcie ze strony sygnałów wtórnych. Płacz człowieka z początku przypomina płacz małp. Płaczące małpie niemowlę wydaje z siebie serię rytmicznych pisków, którym jednak nie towarzyszą łzy. W ciągu kilku pierwszych miesięcy życia niemowlę ludzkie płacze tak samo, bez łez, ale po tym okresie wstępnym do sygnału głosowego dołączają się łzy. Później, w życiu dorosłym, łzy mogą pojawiać się niezależnie od głosu, jako bezgłośny sygnał, ale u niemowlęcia głos i łzy występują wspólnie, jako jedno zjawisko płaczu. Nie wiadomo dlaczego rzadko mówi się o tym, że człowiek jako jedyny wśród naczelnych płacze łzami, ale z pewnością musi to mieć jakieś specjalne znaczenie dla naszego gatunku. W pierwszym rzędzie jest to oczywiście sygnał wzrokowy, wzmocniony dzięki nieobecności włosów na naszych policzkach, przez co połyskiwanie i ściekanie łez jest tak dobrze widoczne. Ale ważna jest też reakcja matki, która wtedy zwykle „osusza oczka” niemowlęciu. Polega to na delikatnym wycieraniu łez ze skóry na buzi, co jest czynnością kojącą i przejawem intymnego kontaktu cielesnego. Być może, taka jest właśnie dodatkowa funkcja znacznie wzmożonego wydzielania gruczołów łzowych, co powoduje tak częste wilgotnienie buzi małego człowieczka. Jeśli komuś wydaje się to teorią nieco naciąganą, warto sobie uzmysłowić, że u ludzi, jak też u wielu innych gatunków, matka ma silny popęd do czyszczenia ciała potomstwa. Gdy dziecko się zmoczy, matka je osusza, i dlatego wydaje się, że obfitość łez wykształciła się jako coś w rodzaju „substytutu moczu” i ma na celu wywołanie podobnej intymnej reakcji w trudnych chwilach. W odróżnieniu od moczu łzy nie oczyszczają organizmu ze zbędnych substancji. Wydzielane w niewielkich ilościach, czyszczą i chronią oczy, ale gdy płyną obficie podczas płaczu, ich jedyna funkcja polega chyba na przekazywaniu sygnałów, i wtedy
można je uznać wyłącznie za formę zachowania. Podobnie jak uśmiech, zdają się one funkcjonować głównie jako zachęta do intymności. Uśmiech wspierają takie sygnały wtórne jak gaworzenie i wyciąganie rączek. Niemowlę uśmiecha się, rechocze i wyciąga rączki ku matce, wykonując ruchy intencjonalne, poprzedzające przytulenie się do niej, i w ten sposób zachęca ją, by je podniosła. W odpowiedzi matka odwzajemnia się. Oddaje więc uśmiech, „grucha” do niemowlęcia, wyciąga ręce, by go dotknąć lub podnieść. Podobnie jak płacz z łzami, zespół uśmiechów pojawia się dopiero mniej więcej w drugim miesiącu życia. W gruncie rzeczy pierwszy miesiąc życia dziecka można by nazwać „stadium małpim”, gdyż charakterystyczne dla człowieka sygnały pojawiają się dopiero po upływie pierwszych kilku tygodni. Gdy dziecko osiąga trzeci i czwarty miesiąc życia, zaczynają pojawiać się nowe formy kontaktu cielesnego. Znikają wczesne „małpie” zachowania, odruch chwytania i odruch Moro, a pojawiają się bardziej wyrafinowane formy ukierunkowanego chwytania i przytulania się. W prymitywnym odruchu chwytania rączka niemowlęcia automatycznie obejmowała każdy przylegający do niej przedmiot, teraz działaniem pozytywnym staje się nowy rodzaj chwytania, chwytanie selektywne – niemowlę koordynując ruchy rąk ze wzrokiem, sięga po konkretny interesujący je przedmiot i chwyta go. Często jest to jakaś część ciała matki, zwłaszcza włosy. W takim ukierunkowanym chwytaniu dziecko dochodzi do perfekcji przed upływem piątego miesiąca życia. Podobnie automatyczne, nie ukierunkowane ruchy czepiania się, charakterystyczne dla odruchu Moro, ustępują ukierunkowanemu obejmowaniu, które polega na przytulaniu się dziecka właśnie tylko do ciała matki i dostosowaniu ruchów do zajmowanej przez nią pozycji. Takie ukierunkowane czepianie się ustala się zwykle przed upływem szóstego miesiąca życia. W okresie dzieciństwa, po stadium niemowlęctwa, rzecz jasna ubożeje sfera elementarnej intymności cielesnej. Potrzeba bezpieczeństwa, którą tak dobrze zaspokajał rozległy kontakt cielesny z matką, napotyka teraz na coraz silniejszą konkurencję, jaką jest potrzeba niezależnego działania, odkrywania świata i badania otoczenia. Nie można tego oczywiście dokonać, tkwiąc w ramionach matki. Niemowlę uniezależnia się, na czym musi ucierpieć elementarna intymność. Ale świat wciąż jest miejscem przerażającym i dlatego dziecku potrzebna jest jakaś inna forma intymności – pośrednia, zdalnie sterowana – by przy względnej niezależności zachować jednocześnie poczucie pewności i bezpieczeństwa. Komunikowanie się za pomocą dotyku ustępuje miejsca coraz bardziej precyzyjnej komunikacji wzrokowej. Ograniczające i krępujące środki bezpieczeństwa, jakim są obejmowanie i przytulanie, zastępuje dziecko mniej ograniczającym środkiem, jakim jest wymiana spojrzeń, którym towarzyszy odpowiedni wyraz twarzy. Wspólny uścisk zostaje zastąpiony przez wspólny uśmiech, wspólny śmiech oraz wszelkiego rodzaju miny, jakie potrafi przybierać twarz człowieka. Twarz w uśmiechu, która wcześniej stanowiła zachętę do objęcia, obecnie zastępuje to objęcie. W istocie sam uśmiech staje się symbolicznym
objęciem, działającym na odległość. Pozwala to niemowlęciu funkcjonować w sposób mniej skrępowany, a przy tym odnowić uczuciowy kontakt z matką za pomocą jednego tylko spojrzenia. Następne doniosłe stadium rozwojowe przychodzi, gdy dziecko zaczyna mówić. W trzecim roku życiu, po opanowaniu podstawowego słownictwa, do kontaktu wzrokowego dołącza się „kontakt” słowny. Dziecko i jego matka mogą teraz wyrażać uczucia wobec siebie nawzajem za pomocą słów. W miarę rozwoju tego stadium nieuniknione jest dalsze ograniczenie przejawów intymności elementarnej, mających postać kontaktów cielesnych. Przytulanie wydaje się zbyt dziecinne. Gwałtownie rosnąca potrzeba eksploracji, niezależności i odrębnej, indywidualnej tożsamości w coraz większym stopniu tłumi pragnienie uścisków i pieszczot. Gdy rodzice w tym okresie nadużywają elementarnych kontaktów cielesnych, dziecko odczuwa je nie tyle jako przejawy opieki, ile jako udrękę. Trzymanie dziecka staje się teraz dla niego powstrzymywaniem przed czymś i dlatego rodzice muszą przystosować się do tej nowej sytuacji. Przy czym kontakt cielesny nie zanika. Jest mile widziany w razie bólu, we wstrząsie psychicznym, strachu czy panice, pojawia się też w sytuacjach mniej dramatycznych. Przybiera on jednak inne formy. Wszechogarniające objęcie ulega redukcji do rozmiarów poszczególnych jego fragmentów. Pojawiają się takie formy jak półobjęcie, objęcie ramieniem, poklepanie po głowie i uścisk dłoni. Jak na ironię w stadium późnego dzieciństwa i towarzyszących jego eksploracjom stresów wciąż istnieje ogromna wewnętrzna potrzeba pociechy, jaką daje kontakt cielesny i przejawy intymności. Potrzeba ta ulega nie tyle zredukowaniu, co stłumieniu. Przejawy intymności dotykowej kojarzą się z niemowlęctwem i muszą odejść w przeszłość, ale otoczenie wciąż się ich domaga. Konflikt, jaki w związku z tym powstaje, rozwiązuje się przez wprowadzenie nowych form kontaktu, które dostarczają pożądanych przejawów intymności cielesnej, ale nie robią wrażenia dziecinnych. Pierwszy symptom tych zamaskowanych przejawów intymności pojawia się wcześnie, bo już niemal w niemowlęctwie. Rozpoczyna się to w drugim półroczu życia i wiąże się z tak zwanymi obiektami przeniesieniowymi. W gruncie rzeczy są to nieożywione substytuty matki. W powszechnym użyciu są trzy takie przedmioty: ulubiona butelka ze smoczkiem, miękka zabawka i kawałek miękkiego materiału, zwykle szal lub jakaś część bielizny pościelowej. W stadium wczesnego niemowlęctwa przedmioty te stanowią element składowy intymnych kontaktów z matką. Dziecko nie przedkłada tych przedmiotów nad matkę, ale jednak silnie je kojarzy z jej fizyczną obecnością. W czasie nieobecności matki stają się one jej substytutami, a wiele dzieci nie chce zasnąć bez ich kojącej bliskości. Gdy pora iść spać, szal lub miękka zabawka muszą znajdować się w łóżeczku, bo inaczej powstają problemy. A
wymagania są szczegółowe, musi to być ta, a nie inna zabawka lub ten, a nie inny szal. Nie mogą ich zastąpić rzeczy podobne, ale dziecku nie znane. Na tym etapie przedmioty są potrzebne tylko wtedy, gdy matka jest nieosiągalna. Dlatego stają się one niezbędne w porze zasypiania, kiedy kontakt z matką ulega przerwaniu. Ale później, gdy dziecko rośnie, coś się tu zmienia. Dla dziecka, które staje się coraz bardziej niezależne od matki, ulubione przedmioty raczej zyskują, niż tracą na wartości jako źródło pociechy. Niektóre matki niewłaściwie wyobrażają sobie, że dziecko z jakiegoś powodu odczuwa nienaturalny niedostatek bezpieczeństwa. Gdy dziecko gwałtownie domaga się swojego „miśka”, „szaliczka” czy „przytulanki” – przedmioty te zwykle mają jakieś specjalne imiona – matka może niekiedy postrzegać to jak krok wstecz w rozwoju. W istocie jest właśnie przeciwnie. Postępując tak, dziecko w rzeczywistości mówi: „Pragnę kontaktu fizycznego z matką, ale to byłoby zbyt dziecinne. Teraz jestem już zbyt niezależny na coś takiego. Zamiast tego wejdę w kontakt z tym przedmiotem, dzięki czemu poczuję się bezpiecznie, nie rzucając się z powrotem w ramiona matki”. Jak wyraził to pewien znawca tych problemów, obiekt przeniesieniowy „przypomina o miłych stronach matki, jest substytutem matki, ale jest też tarczą przeciw ponownemu spowiciu przez matkę”. Z upływem lat, gdy dziecko rośnie, taki pocieszający przedmiot może mu niezmiennie towarzyszyć niekiedy aż do półmetka dzieciństwa, a z rzadka nawet do lat młodzieńczych. Zdarza się, że panna na wydaniu, leżąc w łóżku, kurczowo ściska ogromnego pluszowego misia. Mówiąc „z rzadka” muszę tu uczynić pewne zastrzeżenie. Oczywiście rzadko się zdarza, abyśmy obsesyjnie trwali przy jakimś konkretnym obiekcie przeniesieniowym z okresu wczesnego dzieciństwa. Dla większości z nas istota takiego postępowania byłaby nazbyt przejrzysta. Znajdujemy natomiast substytuty dla substytutów – przemyślny dorosły wynajduje substytuty dla dziecięcych substytutów ciała matki. Gdy zamiast dziecięcego szaliczka pojawia się futrzana pelisa, traktujemy ją z większym szacunkiem. Inny zamaskowany przejaw intymności, jaki pojawia się u rosnącego dziecka, można dostrzec w przepychankach i bijatykach. Kiedy obejmowanie się i przytulanie wydaje się infantylne, ale jest wciąż niezbędne, można ten problem rozwiązać obejmując rodziców w taki sposób, że kontakt cielesny wcale nie wygląda jak czułe przytulanie się. Nadaje mu się wtedy formę żartobliwego obejmowania się „na niedźwiedzia”, a przytulanie się przybiera postać zapasów. W udawanych zapasach z którymś z rodziców dziecko może wciąż jeszcze odtworzyć bliską intymność z czasów niemowlęcych, maskując ją jednocześnie za pomocą dorosłej agresywności. Sposób ten jest na tyle skuteczny, że udawane walki z rodzicami zdarzają się jeszcze w późnym okresie dojrzewania. Jeszcze później, już między dorosłymi, ogranicza się to zwykle do przyjaznego klepnięcia w ramię lub po plecach. Trzeba przyznać, że żartobliwa bijatyka dziecięca jest czymś więcej niż tylko zamaskowanym przejawem intymności. W dużym stopniu chodzi w niej też o sprawdzenie sprawności własnego ciała, o jego dotykanie, o
badanie nowych możliwości i dawanie upustu starym. Owe stare możliwości, które oczywiście wciąż się tam jeszcze kryją, wciąż są ważne, i to w dużo większym stopniu, niż się zazwyczaj sądzi. Z nadejściem okresu pokwitania powstaje nowy problem. Kontakt cielesny z rodzicami ulega dalszemu ograniczeniu. Ojcowie przekonują się, że ich córki nagle stają się mniej skłonne do zabaw. Synowie stają się wstydliwi wobec swoich matek. Już w stadium poniemowlęcym zaczyna się przejawiać potrzeba niezależności, ale teraz, w okresie pokwitania, potrzeba ta ulega wzmocnieniu i rodzi kolejną silną potrzebę, czyli potrzebę prywatności. Komunikat niemowlęcia brzmiał „trzymaj mnie mocno”, komunikat dziecka „połóż mnie”, a komunikat osoby dojrzewającej brzmi „zostaw mnie samą/samego”. Pewien psychoanalityk opisał, jak w okresie pokwitania „młoda osoba pragnie się odizolować; od tej pory mieszka z członkami rodziny jak z obcymi ludźmi”. Sens tego stwierdzenia staje się jasny dzięki zastosowanej w nim przesadzie. Osoby dojrzewające nie całują się przecież z nieznajomymi, a w dalszym ciągu całują swoich rodziców. Co prawda, pocałunki te w dużej mierze stają się tylko formalnością, bo głośny całus zamienił się w muśnięcie policzka, ale przelotne przejawy intymności wciąż jeszcze się zdarzają. Jednakże, podobnie jak u dorosłych, są one na tym etapie ograniczone głównie do powitań, pożegnań, uroczystości i różnych smutnych sytuacji. W gruncie rzeczy osoba dojrzewająca jest już dorosła – niekiedy nawet superdorosła – przynajmniej jeśli idzie o przejawy intymności rodzinnej. Kochający rodzice, przemyślnie, aczkolwiek nieświadomie, radzą sobie z tym problemem w rozmaity sposób. Typowym wzorcem jest tu poprawienie szczegółów garderoby. Jeśli nie można już z miłością dotknąć dziecka, to można zrobić to pod pozorem „poprawię ci krawat” lub „wyczyszczę ci kurtkę”. Jeśli w odpowiedzi słyszy się „nie zawracaj sobie głowy, mamo” albo „sam to zrobię”, oznacza to, że młody człowiek, równie nieświadomie, rozszyfrował tę sztuczkę. Po okresie dojrzewania, gdy młody człowiek wyprowadza się z domu rodzinnego, wówczas, z punktu widzenia intymności cielesnej, następuje coś jakby powtórny poród. Opuszczamy łono rodziny tak jak dwadzieścia lat temu opuściliśmy łono matki. Podstawowa sekwencja przejawów intymności: „trzymaj mnie mocno – połóż mnie – zostaw mnie samego”, zaczyna się od początku. Młodzi kochankowie, jak niemowlęta, mówią „trzymaj mnie mocno”. Czasami zwracają się do siebie przez „dziecinko”. Po raz pierwszy od czasów niemowlęctwa w ich życiu znów pojawiają się liczne przejawy intymności. Jak dawniej sygnały kontaktu cielesnego zaczynają splatać magiczną więź i tworzy się nowy, silny związek. Aby podkreślić siłę tego przywiązania, komunikat „trzymaj mnie mocno” zostaje wzbogacony słowami „i nigdy mnie nie puszczaj”. Jednakże gdy proces tworzenia się więzi zostanie zakończony, a kochankowie stworzą nową, dwuosobową jednostkę rodzinną, dobiega też końca stadium drugiego niemowlęctwa. Nieuchronnie pojawiają się nowe
przejawy intymności, będące repliką wcześniejszej podstawowej sekwencji. Drugie niemowlęctwo ustępuje miejsca drugiemu dzieciństwu. (Nie należy go mylić ze stadium starości, które pojawia się znacznie później i o którym często niesłusznie mówi się jako o drugim dzieciństwie). W tym czasie zaczynają słabnąć występujące w okresie zalotów przejawy intymności polegające na obejmowaniu się. W sytuacjach krańcowych jeden z partnerów – lub oboje – zaczynają odczuwać, że wpadli w pułapkę, i czują, że zagrożona jest ich niezależność. Zjawisko raczej normalne, ale odczuwane jako coś nienormalnego – partnerzy uznają więc, że cały ten ich związek jest błędem, i postanawiają się rozstać. „Połóż mnie” z okresu drugiego dzieciństwa zostaje zastąpione przez „zostaw mnie samego/samą” z drugiego pokwitania, a pierwotna separacja rodzinna z okresu dojrzewania staje się separacją rodzinną w postaci rozwodu. Ale jeśli rozwód jest drugim dojrzewaniem, to dlaczego właściwie ten nowo dojrzewający czy nowo dojrzewająca ma żyć bez kochanki czy kochanka? Dlatego po rozwodzie każde z eksmałżonków znajduje nową partnerkę czy partnera, jeszcze raz przeżywa etap drugiego niemowlęctwa, powtórnie zawiera związek małżeński i nagle znajduje się w okresie drugiego dzieciństwa, ze zdumieniem stwierdzając, że wszystko się powtarza. Opis ten może wyglądać na cyniczne uproszczenie, ale pomaga on sformułować właściwy wniosek. Szczęśliwcy, a jest ich niemało nawet w dzisiejszych czasach, nigdy nie przeżywają owego drugiego dojrzewania. Akceptują oni zamianę drugiego niemowlęctwa na drugie dzieciństwo. Wzbogaceni o nową intymność seksualną i wspólne przejawy intymności rodzicielskiej, potrafią utrzymać więź pary w małżeństwie. W późniejszych latach utrata czynnika rodzicielskiego zostaje złagodzona pojawieniem się nowych przejawów intymności z pokoleniem wnuków, aż w końcu pojawia się trzecie i ostatnie niemowlęctwo – wraz z nadejściem starości i towarzyszącą jej bezradnością. Ta trzecia sekwencja przejawów intymności trwa krótko. Nie istnieje żadne trzecie dzieciństwo, przynajmniej tu na ziemi. Kończymy życie jako niemowlęta, ułożeni w przytulnych trumnach, miękko wyściełanych i udrapowanych, zupełnie jak kołyski niemowląt. Przebyliśmy drogę od bujania się w kołysce do bujania w obłokach wieczności. Wiele ludzi nie może pogodzić się z myślą, że tu kończy się trzecia wielka sekwencja przejawów intymności. Nie chcą przyjąć do wiadomości, że trzecie niemowlęctwo nie przechodzi w trzecie dzieciństwo – w niebie. Tam panują idealne i niezmienne warunki, nie istnieje groźba matczynej nadopiekuńczości, gdyż Bóg-Ojciec nie ma małżonki. Opisując te wzorce intymności od łona matki do „łona Abrahama” poświęciłem dużo miejsca wczesnym okresom życia, pobieżniej traktując późniejsze okresy dorosłości. Ukazawszy korzenie intymności, w następnych rozdziałach będziemy mogli z większą uwagą zająć się zachowaniami charakterystycznymi dla wieku dojrzałego.
2. ZAPROSZENIA DO INTYMNOŚCI SEKSUALNEJ Ciało każdego człowieka nieustannie wysyła sygnały do innych ludzi. Jedne z tych sygnałów zapraszają do intymnego kontaktu, inne zaś zniechęcają. Nigdy nie wchodzimy z nikim w kontakt cielesny bez uprzedniego starannego odczytania znaków – chyba że się z kimś niechcący zderzymy. Nasze umysły są jednak bezbłędnie zaprogramowane tak, by sprostać trudnej sztuce oceny tych sygnałów zapraszających, dzięki czemu nieraz w ułamku sekundy potrafimy rozeznać daną sytuację towarzysko-społeczną. Gdy w tłumie ludzi niespodziewanie dojrzymy osobę, która robi na nas duże wrażenie, już po upływie kilku chwil od momentu zatrzymania na niej wzroku jesteśmy gotowi pochwycić ją w objęcia. Nie oznacza to wcale, że działamy nierozważnie. Po prostu znaczy to, że komputery w naszych czaszkach wspaniale potrafią wykonać błyskawiczne, niemal natychmiastowe kalkulacje oceniające wygląd i nastrój wszystkich tych licznych osób, z którymi stykamy się w ciągu dnia. Setki sygnałów informujących o szczególnych cechach kształtu, wielkości, koloru, dźwięku, zapachu, postawy, ruchów i wyrazu twarzy tychże błyskawicznie zaczynają atakować nasze zmysły, a wtedy zaczyna pracować nasz komputer towarzyski i zaraz otrzymujemy odpowiedź na pytanie, dotykać czy nie dotykać. Jako niemowlęta oddziałujemy na dorosłych, gdyż jesteśmy mali i bezradni, co pobudza ich do wyciągania ręki i nawiązywania z nami życzliwego kontaktu. Płaska buzia, wielkie oczy, niezręczne ruchy, krótkie kończyny i okrągłe kształty – wszystko to składa się na nasz powab dotykowy. Gdy dodać do tego szeroki uśmiech i sygnały alarmowe, jakimi są płacz i krzyk, staje się jasne, że niemowlę ludzkie stanowi nieodparte zaproszenie do intymności. Gdy, już jako ludzie dorośli, wysyłamy podobne sygnały wyrażające bezradność i ból, na przykład gdy jesteśmy chorzy lub ranni, wówczas wywołujemy tego samego rodzaju reakcje pseudorodzicielskie. Również wtedy gdy nawiązujemy pierwszy, wstępny kontakt cielesny w formie uścisku dłoni, niemal zawsze dodajemy do niego odpowiedni wyraz twarzy, czyli uśmiech.
Są to podstawowe rodzaje zaproszenia do intymności, ale wraz z dojrzałością seksualną zwierzę ludzkie wkracza w nową sferę sygnałów kontaktowych – sygnałów związanych z seksapilem, czyli z powabem płciowym, który służy do zachęcania mężczyzn i kobiet do wzajemnego dotykania się, wyrażającego coś więcej niż zwykłą życzliwość. Niektóre sygnały płciowe są uniwersalne i mają zastosowanie u wszystkich ludzi dorosłych, inne zaś stanowią wariacje kulturowe na owe tematy biologiczne. Niektóre są składową naszego wyglądu jako osób dorosłych obojga płci, a inne mają związek z naszym zachowaniem jako dorosłych, a więc z postawą, gestykulacją i działaniem. Aby je przedstawić, najprościej będzie udać się na wycieczkę po ludzkim ciele i krótko zatrzymać się przy każdym kolejnym interesującym nas szczególe. Krocze. Ponieważ mówimy o sygnałach płciowych, zgodnie z logiką zaczniemy od podstawowego obszaru genitalnego, a potem przejdziemy do innych obszarów przyległych. Krocze jest główną strefą tabu, i to nie tylko dlatego, że mieszczą się w niej zewnętrzne narządy płciowe. Ten mały obszar ciała jest siedliskiem wszystkich innych najważniejszych tabu; tu dokonuje się oddawanie moczu, oddawanie stolca, kopulacja, lizactwo (fellatio), wytrysk nasienia, masturbacja i menstruacja. Nic więc dziwnego, że był to zawsze najstaranniej zakryty obszar ciała ludzkiego. Wzrokowe zaproszenie do intymności w formie bezpośredniej demonstracji tego obszaru byłoby zbyt silnym sygnałem seksualnym, by mógł służyć jako instrument wstępny, zanim jeszcze dana relacja przejdzie przez wcześniejsze etapy kontaktu cielesnego. Jak na ironię, kiedy dana relacja osiągnie bardziej zaawansowane stadium intymności płciowej, pokazy wzrokowe są już spóźnione, toteż pierwsze doświadczenia życia płciowego są na ogół dotykowe. Bezpośrednie przyglądanie się genitaliom płci przeciwnej odgrywa współcześnie stosunkowo niewielką rolę w ludzkich zalotach. Niemniej zainteresowanie tym obszarem ciała jest znaczne i jeśli nawet nie wchodzi w grę bezpośrednie eksponowanie genitaliów, zawsze istnieją jakieś inne możliwości. Pierwszą z nich jest używanie stroju podkreślającego charakter organów, które się pod nim kryją. Dla kobiet jest to noszenie spodni, szortów lub kostiumów kąpielowych o numer mniejszych, niż kazałaby wygoda, tak obcisłych, że wciskając się w szczelinę narządu rodnego uważnemu męskiemu oku ukazują jej kształt. Jest to wynalazek współczesności, ale jego męski odpowiednik ma długą historię. Przez prawie dwieście lat (mniej więcej w latach 1408 do 1575) wielu mężczyzn w Europie ukazywało swoje genitalia w całej krasie, aczkolwiek nie bezpośrednio, lecz za pomocą woreczka na genitalia, czyli saczka. Rozpoczął on swój żywot w postaci skromnej zasłonki tworzącej mały mieszek w kroku niezwykle obcisłych spodni albo trykotów, które nosili ówcześni mężczyźni. Owe trykoty były tak obcisłe, że nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do kształtu narządów, które okrywały. Z upływem lat ten szczegół garderoby o charakterze skromnego woreczka na mosznę przeobraził się w wyzywający worek na fallusa, jakby w stanie permanentnego wzwodu. Aby to jeszcze uwypuklić, saczek bywał często w innym kolorze niż całość spodni lub nawet
ozdobiony złotem i klejnotami. W końcu rozrósł się do tego stopnia, że stał się przedmiotem dowcipów, toteż Rabelais, opisując saczek jednego ze swoich bohaterów, napisał: „Na saczek u pludrów zużyto siedemnaście i ćwierć łokci tejże materii, i dano mu formę jakoby kabłąka, umocowanego bardzo uciesznie dwiema pięknymi haftkami ze złota, które zaczepiały się o dwa haczyki z emalii, w każdy zaś wprawiony był ogromny szmaragd wielkości pomarańczy. (...) Rozporek w saczku był na półtora łokcia długi”. W dzisiejszych czasach niemodne jest już tak przesadne demonstrowanie członka, ale pewne echa tego stylu wciąż można jeszcze zauważyć. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych młodzież męska znów zaczęła nosić zbyt obcisłe „trykoty”. Podobnie jak współczesna kobieta młodzieniec wciska się w niezwykle obcisłe dżinsy i spodenki kąpielowe, które zmuszają go do przemieszczenia spoczywającego w nich członka. W odróżnieniu od starszych mężczyzn, u których znajdującą się między nogami przepaść międzypokoleniową wypełnia członek luźno zwisający pod zbyt obszernymi spodniami, współczesny młodzieniec paraduje z członkiem zwróconym ku górze. Stale utrzymywany w pozycji pionowej przez przyjemnie otulający go materiał, zainteresowanej nim kobiecie ukazuje się jako łagodna, ale wyraźnie widoczna wypukłość. Tak więc ubiór młodego mężczyzny znów pozwala mu zademonstrować pseudoerekcję, i, co może dziwić, podobnie jak wcześniejszy saczek, nie spotyka się to jakoś z nadmierną krytyką środowisk purytańskich. Ciekawe, czy sam saczek powróci jeszcze kiedyś do łask i jak dalece rozwinie się ten prąd w modzie, zanim popadnie w niełaskę jako zbyt nachalny przejaw seksualizmu. Eksponowanie narządów płciowych za pomocą stroju ma dziś charakter wyraźnie egzotyczny i nie znajduje powszechnego zastosowania. Funkcję taką pełnią damskie kostiumy kąpielowe i majteczki w okolicach łonowych przyozdobione futrem albo też sznurowane w przodzie. Inną formą pośredniego eksponowania genitaliów, która nie budząc żadnych zastrzeżeń, przetrwała przez wieki, jest szkocki sporran, czyli symboliczny mieszek na genitalia noszony w okolicach moszny, często pokrywany futrem symbolizującym owłosienie łonowe. Mniej bezpośrednim sposobem przekazywania wzrokowych sygnałów płci jest posługiwanie się innymi częściami ciała jako „echem genitaliów”, czyli ich imitacją. Pozwala to przekazywać podstawowe komunikaty seksualne przy całkowicie zakrytych genitaliach właściwych. Można tego dokonywać na kilka sposobów. By je lepiej zrozumieć, musimy znów przyjrzeć się anatomii żeńskich organów płciowych. Ze względu na ich symboliczne znaczenie można wyróżnić otwór – pochwę – i parzyste fałdy skóry, czyli mniejsze i większe wargi sromowe. Gdy są one zakryte, wtedy każdy inny fragment ciała czy jakikolwiek szczegół, który w jakiś sposób je przypomina, może służyć jako „echo genitaliów” i może być wykorzystany do sygnalizowania. Substytutami otworu mogą więc być pępek, usta, nozdrza i uszy. Wszystkie te miejsca na ciele mają w sobie coś z tabu. Nie wypada publicznie dłubać w nosie czy w uchu w
przeciwieństwie do takich czynności jak ocieranie czoła czy przecieranie oczu, które wykonywane na widoku publicznym – nie rażą. Często też zakrywamy usta, jeśli nie welonem to w każdym razie podczas ziewania, sapania czy śmiechu. Pępek stanowi jeszcze wyraźniejsze tabu – ostatnio często się zdarza, że usuwa się go skrzętnie z fotografii, chroniąc nasze oczy przed jego wymownym kształtem. Spośród czterech wymienionych otworów chyba tylko usta i pępek są uważane za substytuty otworu genitalnego. Usta bez wątpienia są najważniejszym z tych substytutów i podczas kontaktów miłosnych przekazują one bardzo wiele sygnałów pseudogenitalnych. W Nagiej małpie wyraziłem pogląd, że unikatowy dla naszego gatunku rozwój odwiniętych warg jest być może częścią tej samej historii, a ich mięsiste różowe powierzchnie rozwinęły się jako imitacja warg sromowych na poziomie biologicznym, a nie na poziomie czysto kulturowym. Podobnie jak wargi sromowe czerwienieją i nabrzmiewają pod wpływem podniecenia seksualnego i podobnie jak one otaczają centralnie usytuowany otwór. Od zarania historii sygnały przekazywane przez wargi kobiece były wzmacniane za pomocą sztucznego barwienia. Szminka jest obecnie jednym z najważniejszych wyrobów przemysłu kosmetycznego i chociaż jej kolor zmienia się zależnie od mody, zawsze w końcu wraca do jakiegoś odcienia różu, co jest repliką czerwienienia warg sromowych w stanie silnego podniecenia seksualnego. Nie jest to, rzecz jasna, świadome naśladownictwo sygnałów genitalnych; uważa się po prostu, że jest „seksowne” czy „atrakcyjne”, i koniec. Wargi dorosłej kobiety są zwykle nieco większe i bardziej mięsiste niż wargi mężczyzny, co nie dziwi, jeśli zważyć na ich symboliczną rolę, a tę różnicę w wielkości uwypukla się niekiedy jeszcze, malując szminką powierzchnię większą, niż nakazywałaby linia samych ust. To również imituje powiększenie, jakiemu ulegają wargi, gdy podczas podniecenia seksualnego nabrzmiewają krwią. Wielu pisarzy i poetów widzi w wargach i w ustach silną strefę erotyczną, gdy podczas głębokiego pocałunku język, niczym członek, wsuwa się do ust kobiety. Wyrażano też myśl, że budowa warg kobiety odpowiada budowie jej (jeszcze niedostępnych dla wzroku) genitaliów. Kobieta o mięsistych wargach ma podobno mięsiste wargi sromowe. Kobieta o wąskich, zaciśniętych wargach ma ściśnięte i wąskie narządy płciowe. Jeśli istotnie tak bywa, nie jest to przykład mimikry cielesnej, lecz świadczy tylko o tym, że dana kobieta reprezentuje jakiś określony typ somatyczny. Pępek nigdy nie wywoływał tylu dyskusji co usta, ale ostatnio i jemu przydarzyło się wiele przygód, co świadczy o tym, że i on odgrywa ważną rolę jako echo genitaliów. Nie dość, że dawno usunięto go z fotografii, to jeszcze na mocy „kodeksu hollywoodzkiego” zakazano jego pokazywania, tak że tancerki w haremach w przedwojennych filmach miały obowiązek przykrywać go jakąś ozdobą. Nikt nigdy nie wyjaśnił, dlaczego właściwie pępek jest tabu, jeśli nie liczyć mało przekonywającego stwierdzenia, że eksponowanie go może prowokować dzieci do pytania o cel jego istnienia i w ten sposób zmuszać rodziców do
wyjaśniania kłopotliwych „faktów z życia”. W świecie dorosłych jest to oczywisty nonsens, a prawdziwa przyczyna tkwi, rzecz jasna, w tym, że pępek bardzo przypomina „sekretny otwór”. Ponieważ tancerki haremowe, opuściwszy kwefy, wykonują zazwyczaj wschodni taniec brzucha, poruszając nim w taki sposób, że ów pseudootwór ukazuje się w pełnej krasie, a towarzyszy temu sugestywne i seksowne wyginanie się i przeciąganie, w Hollywoodzie postanowiono, że ten nieskromny szczegół anatomiczny powinno się jakoś zamaskować. Jak na ironię, w drugiej połowie dwudziestego wieku, kiedy na Zachodzie kodeks hollywoodzki stracił na znaczeniu, do akcji wkroczył owładnięty nowo odkrytym duchem republikańskim świat arabski. Egipskie wykonawczynie tańca brzucha zostały oficjalnie poinformowane, że eksponowanie pępka podczas tradycyjnych występów folklorystycznych jest niemoralne i niestosowne. Nowy rząd nalegał, aby wprowadzić obowiązek zakrywania okolic przepony kawałkiem jakiegoś lekkiego materiału. Tak więc w tym czasie, gdy w Europie i w Ameryce pępki wywalczyły sobie powrót do kin i na plażę, w Afryce Północnej te „ślepe” otwory ponownie zapadły w niebyt. Nieosłonięte pępki, od chwili gdy ponownie pojawiły się w świecie zachodnim, zaczęły ulegać dziwnej modyfikacji. Stopniowo zmieniały kształt. Staromodne okrągłe otwory z dawnych obrazów zaczęły ustępować miejsca wydłużonym, pionowym szczelinom. Badając to dziwne zjawisko, stwierdziłem, że współczesne modelki i aktorki w porównaniu z modelkami dawniejszych artystów ukazują podłużny pępek sześciokrotnie częściej niż pępek okrągły. Przegląd przypadkowo wybranych dwustu obrazów i rzeźb z różnych okresów, przedstawiających nagie kobiety, wykazał, że okrągłe pępki stanowiły dziewięćdziesiąt dwa procent, a podłużne jedynie osiem procent. Podobna analiza współczesnych modelek przedstawionych na fotografiach i aktorek filmowych wykazuje uderzającą zmianę proporcji: obecnie odsetek pępków podłużnych wzrósł do czterdziestu sześciu. Stało się tak nie tylko dlatego, że współczesne dziewczyny są znacznie szczuplejsze, gdyż jakkolwiek tłusta i obwisła kobieta nie jest w stanie ukazać zainteresowanym podłużnego pępka, nie jest wcale powiedziane, że potrafi to każda szczupła. Pępki wysmukłych dziewcząt z obrazów Modiglianiego są tak samo okrągłe jak pępki pulchnych modelek Renoira. Co więcej, w latach siedemdziesiątych naszego wieku dwie młode dziewczyny o podobnych kształtach mogą pokazywać dwa różne kształty pępków. Nie jest zupełnie jasne, jak dokonała się ta zmiana i czy była ona nieświadoma, czy też może sprzyjali jej współcześni fotografowie. Wydaje się, że ma ona jakiś związek z subtelną zmianą pozycji ciała, którą przybierają modelki, a ta z kolei – z intensywniejszym wdychaniem powietrza. Nie ulega jednak wątpliwości, że zmiana kształtu pępka ma zasadnicze znaczenie. Klasyczny okrągły pępek w swojej symbolicznej roli jako otwór zanadto przypomina odbyt. Przybierając bardziej owalny, pionowo wydłużony kształt szczeliny, automatycznie przyjmuje formę bardziej zbliżoną do formy narządu płciowego, na skutek czego jego wartość jako symbolu seksualnego niepomiernie wzrasta. Chyba to właśnie
dokonuje się w zachodnim świecie, od chwili gdy pępek wyszedł z ukrycia i zaczął funkcjonować jako wyraźny sygnał erotyczny. Pośladki. Od krocza i jego substytutów przechodzimy teraz do tylnej strony okolicy miednicowej, gdzie znajdują się parzyste mięsiste półkule o nazwie pośladki. Bardziej wydatne u kobiet niż u mężczyzn, są one charakterystyczne dla człowieka – nie występują u innych gatunków naczelnych. Gdyby kobieta zechciała się zaprezentować mężczyźnie w typowej dla naczelnych pozycji wyrażającej zaproszenie do kopulacji, czyli w pozycji pochylonej, jej genitalia ukazałyby się oczom patrzącego tak, jakby były obramowane dwiema gładkimi półkulami ciała. To skojarzenie sprawia, że pośladki są w naszym gatunku ważnym sygnałem seksualnym, który prawdopodobnie ma bardzo stary rodowód biologiczny. Stanowi on u ludzi odpowiednik „obrzmienia seksualnego”, występującego u innych gatunków. Różnica polega na tym, że w naszym gatunku jest ono stałe. U innych gatunków owo obrzmienie pojawia się i znika zależnie od cyklu menstruacyjnego, osiągając maksimum podczas receptywności płciowej samicy, to znaczy w okresie owulacji. Ponieważ kobieta jest seksualnie receptywna niemal stale, jej „obrzmienia seksualne” są w stanie stałego „napompowania”. Gdy nasi dawni przodkowie zaczęli przybierać postawę pionową, narządy płciowe stały się lepiej widoczne od przodu niż od tyłu, ale pośladki zachowały swoje znaczenie seksualne. Chociaż sama kopulacja coraz częściej odbywała się w pozycji frontalnej, kobieta mogła wysyłać sygnały seksualne, w jakiś sposób uwydatniając szczegóły tylnych partii ciała. W dzisiejszych czasach, gdy idąca dziewczyna nieco silniej zakołysze pośladkami, mężczyzna odbiera to jako silny sygnał erotyczny. Podobnie gdy przybiera ona postawę, w której pośladki „niechcący” uwypuklają się bardziej niż zwykle. Czasami zdarza się zobaczyć charakterystyczną dla naczelnych pełną prezentację, jak na przykład w słynnej figurze kankana. Powszechnie znane są też dowcipy o mężczyźnie pragnącym poklepać czy popieścić pośladek dziewczyny, która zupełnie niewinnie schyliła się, aby coś podnieść. Od najdawniejszych czasów znane są dwa warte skomentowania zjawiska związane z pośladkami. Pierwsze to naturalny stan znany jako steatopygia, drugie zaś – sztuczne urządzenie o nazwie turniura. Steatopygia dosłownie znaczy „tłusty tyłek” i odnosi się do znacznie powiększonych rozmiarów pośladków u pewnych ludów, takich jak Buszmeni w Ameryce Południowej. Niektórzy utrzymują, że jest to zjawisko magazynowania tłuszczu, analogiczne do garbu wielbłąda, ale ponieważ u kobiet występuje ono w znacznie większym stopniu niż u mężczyzn, bliższe prawdy wydaje się mniemanie, że chodzi tu o specjalizację sygnałów seksualnych wychodzących z tej części ciała. Wydaje się, że u kobiet buszmeńskich sygnał ten wykształcił się lepiej niż u kobiet innych ras. Możliwe nawet, że stan taki był właściwy większości naszych dawnych przodków, ale uległ później redukcji na rzecz sportowego kompromisu, jakim jest mniej wyzywający kształt pośladków kobiety współczesnej. Z pewnością Buszmenów dawniej było więcej niż obecnie i przed ekspansją murzyńską zaludniali znaczną część Ameryki.
Ciekawa jest też duża liczba prehistorycznych statuetek pochodzących z wielu miejsc w Europie i poza nią, przedstawiających kobiety o podobnej budowie, a więc z nieproporcjonalnie wielkimi w stosunku do reszty ciała, wystającymi pośladkami. Istnieją dwa wyjaśnienia. Albo kobiety prehistoryczne istotnie miały tak wydatne pośladki, które służyły im do wysyłania sygnałów seksualnych do mężczyzn, albo też dawni rzeźbiarze mieli taką obsesję na punkcie erotycznego oddziaływania pośladków, że – jak współcześni nam karykaturzyści – pozwalali sobie na znaczny stopień swobody artystycznej. Jakkolwiek było, prehistoryczne pośladki panowały niepodzielnie. Potem, rzecz dziwna, kolejno na różnych obszarach wraz z pojawianiem się nowych form sztuki statuetki kobiet o wydatnych pośladkach zaczęły znikać. Wszędzie tam, gdzie w sztuce prehistorycznej występują statuetki, najstarsze mają taki właśnie kształt. Z czasem ich miejsce zajmują statuetki kobiet wysmukłych. Kobiety o tłustych pośladkach musiały być istotnie kiedyś zjawiskiem powszechnym, a dopiero potem stopniowo wyginęły, gdyż inaczej nie dałoby się wyjaśnić przyczyny tej szeroko udokumentowanej zmiany w sztuce prehistorycznej. Męskie zainteresowanie kobiecymi pośladkami trwa nadal, ale poza nielicznymi wyjątkami, zostały one zmniejszone do naturalnych proporcji, które można oglądać na dwudziestowiecznych ekranach kinowych. Tancerki z malowideł ściennych starożytnego Egiptu bez trudu znalazłyby pracę we współczesnym nocnym klubie, a obwód bioder Wenus z Milo, gdyby dziś żyła, nie wynosiłby więcej niż 95 centymetrów. Wyjątki od tej prawidłowości są o tyle intrygujące, że w pewnym sensie są świadectwem nawrotu do czasów prehistorycznych i ukazują ponowne zainteresowanie mężczyzny znacznie uwydatnionymi tylnymi partiami ciała kobiety. Tu przechodzimy od naturalnego cielesnego zjawiska, jakim była steatopygia, do sztucznego urządzenia znanego jako turniura. Jedno i drugie daje ten sam efekt, to znaczy wydatne powiększenie okolic pośladków, tyle że gdy chodzi o turniurę, osiąga się to za pomocą grubej poduszki lub jakiejś specjalnej konstrukcji umieszczonej pod suknią. W swoich początkach turniura była rodzajem krynoliny w odwrocie. Zwyczaj wypychania bioder w rejonie miednicy był częsty w modzie europejskiej i chcąc wprowadzić nowy element – uwydatnienie pośladków – wystarczyło usnąć wkładki z przodu i z boków. Tak więc turniura powstała w procesie „redukcji”, a nie wyolbrzymiania, dzięki czemu weszła do ekskluzywnej mody bez nieprzychylnych komentarzy. Z racji tego sposobu pojawienia się, niejako przez negację, turniura nie wywoływała – oczywistych – skojarzeń seksualnych. Okrągła wypchana turniura z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku zanikła po kilku latach, ale już w latach osiemdziesiątych wróciła triumfalnie, i to w wyolbrzymionej formie. Zamieniła się ona wówczas w dużą, sterczącą z tyłu półkę, utrzymywaną na swoim miejscu za pomocą konstrukcji z drucianej siatki i stalowych sprężyn, na widok której zareagowałby nawet wyczerpany Buszmen. Z nastaniem lat dziewięćdziesiątych zniknął jednak i ten rodzaj turniury, a coraz bardziej wysportowana kobieta dwudziestego wieku wcale nie życzy sobie jej powrotu. W