Dick Francis
Bankier
Przełożyła MAŁGORZATA GRABOWSKA
Jeremy’emu H. Thompsonowi członkowi Królewskiej Akademii Medycznej
profesorowi farmakologii Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles oraz
Michaelowi Melluishowi i Johnowi Cooperowi ze szczerymi podziękowaniami za
wielkoduszną pomoc
Rok Pierwszy
MAJ
Ubrany od stóp do głów Gordon Michaels stał w fontannie.
- Mój Boże - powiedział Alec. - Co on robi?
- Kto?
- Twój szef. Stoi w fontannie.
Podszedłem do okna i z wysokości dwóch pięter spojrzałem na ozdobną
fontannę pośrodku dziedzińca banku handlowego Paula Ekaterina, tam, gdzie
splatające się ze sobą trzy wodne pióropusze z wdziękiem tryskały w powietrze
opadając roziskrzoną kolistą kurtyną, gdzie w misie basenu stał po łydki w wodzie
Gordon - wcielenie wytwornego londyńskiego bankiera: w granatowym garniturze w
prążki... w białej koszuli, dyskretnym jedwabnym krawacie... w smolisto-czarnych
skarpetkach, czarnych butach... ze złotymi spinkami w mankietach, z onyksowym
sygnetem na palcu - i przemakał do suchej nitki.
Najbardziej niepokoił mnie jego bezruch. W tym całkowicie dla niego
nietypowym zachowaniu nie sposób było się dopatrzyć lekkomyślności, świętowania
jakiegoś szczęśliwego wydarzenia bądź wybuchu radości.
Wypadłem z wyścielonego dywanem biura, przez drzwi pożarowe wydostałem
się na schody z gruboziarnistego piaskowca, zbiegłem w dół i przebyłem marmurowy
przestronny hall. Siedzący na swoim posterunku umundurowany strażnik bankowy z
szeroko rozdziawionymi ustami gapił się w szklane drzwi frontowe, przez które weszło
dwóch interesantów z osłupiałymi minami. Przebiegłem obok nich, wypadłem na
dziedziniec i zwolniłem dopiero na kilka kroków od fontanny.
- Gordon! - powiedziałem.
Oczy miał otwarte. Skapujące z czarnych włosów krople spływały mu po czole
osiadając tu i tam na rzęsach. Tuż za jego plecami największa kaskada wody zsuwała
się niczym kryształowa tafla, zraszając go deszczem drobinek wodnego pyłu. Szeroko
rozwartymi oczami spojrzał na mnie nieprzytomnie, jakby wcale nie był pewien kim
jestem.
- Wejdź do fontanny - powiedział.
- Mmmm... a właściwie dlaczego?
- Oni nie lubią wody. Jacy oni?
- Oni wszyscy. Ci z białymi twarzami. Nie lubią wody. Nie wejdą za tobą do
fontanny. Jeżeli będziesz mokry, nic ci nie zrobią.
Jego głos brzmiał na tyle rozsądnie, że zastanawiałem się gorączkowo, czy
mimo wszystko nie jest to jakiś żart. Jednakże jego dowcipy miały zwykle formę
krótkich, grzecznych, błyskotliwych uwag na temat głupoty ludzkiej, nie zaś
ekstrawaganckich, groteskowych wybryków.
- Wyjdź stamtąd, Gordon - powiedziałem zaniepokojony.
- Nie, nie. Oni na mnie czekają. Wezwij policję. Zadzwoń do nich. Niech
przyjadą i wszystkich zabiorą.
- Ale kogo, Gordon?!
- Ich wszystkich, oczywiście. Tych z białymi twarzami.
Wolno rozejrzał się na boki tak skupionym wzrokiem, jakby tuż wokół
fontanny widział tłum. Odruchowo spojrzałem i ja, ale zobaczyłem jedynie kamienno-
szklane ściany banku i pełne niedowierzania twarze, coraz liczniej pojawiające się w
oknach.
Czepiałem się wciąż nadziei, że Gordon jest jeszcze przy zdrowych zmysłach.
- Oni tutaj pracują. Ci ludzie tu pracują - powiedziałem.
- Nie, nie. Przyjechali ze mną. Samochodem. Myślałem, że jest ich tylko kilku.
Ale wszyscy inni... byli tutaj. Chcą, żebym z nimi poszedł, ale tu mnie nie dosięgną -
nie lubią wody.
Cafy czas mówił głośno, tak żebym mógł go usłyszeć poprzez szum fontanny,
więc jego ostatnie słowa dotarły do uszu prezesa banku, który szybkim krokiem zbliżał
się od strony budynku.
- Mój drogi Gordonie - przemówił apodyktycznym tonem, przezornie
zatrzymując się obok mnie - co to wszystko ma znaczyć, na miły Bóg?!
- Ma przywidzenia - wyjaśniłem.
Prezes zerknął na mnie, potem spojrzał na Gordona, a ten całkiem serio
poradził mu, żeby wszedł do fontanny, bo tamci o białych twarzach nie dosięgną go,
gdyż nie lubią wody.
- Zrób coś, Tim - powiedział prezes, więc wszedłem do fontanny i wziąłem
Gordona pod ramię.
- Chodź - powiedziałem. - Jesteśmy mokrzy, więc nas nie tkną. Nie musimy
stać w wodzie. Wystarczy, że jesteśmy mokrzy.
- Naprawdę? Tak ci powiedzieli? - spytał.
- Tak, powiedzieli. Nie dotkną nikogo mokrego.
- Aha. To dobrze. Skoro jesteś pewien.
- Tak, jestem pewien.
Ze zrozumieniem skinął głową, a potem, tylko leciutko przeze mnie popychany
zrobił w wodzie dwa na wpół świadome kroki, przeszedł przez sięgający kolan murek
basenu i stanął na płytach dziedzińca. Trzymałem go mocno, modląc się w duchu, żeby
ci o białych twarzach nie starali się do nas zbliżyć. Lecz chociaż Gordon rozglądał się
trwożliwie dookoła, to jednak wyglądało na to, że tamci jak na razie nie próbują go
porywać.
Prezes był szczerze i głęboko zatroskany, z Gordonem łączyła go bowiem
trwała, długoletnia przyjaźń. Poza wyglądem, byli bardzo do siebie podobni -
obdarzeni wrodzoną mądrością, intuicją i twórczą wyobraźnią. W zwykłych
okolicznościach wysławiali się w taki sposób, że nawet najsurowsze polecenia
wydawali uprzedzająco grzecznym tonem, i chętnie wykonywali swoją pracę. Obaj
mieli po pięćdziesiątce, obaj byli u szczytu swoich możliwości, obaj wystarczająco
bogaci.
Ściekająca z Gordona woda spływała na kamienne płyty.
- Sądzę, że powinniśmy wejść do środka - powiedział prezes, obrzucając
spojrzeniem ludzi w oknach. - Może do sali posiedzeń. Chodź, Gordon.
Wziął go za drugi przemoczony rękaw, a potem Gordon, którego bankierski
umysł - jeden z najtrzeźwiejszych w Londynie - uległ zmąceniu, pozwolił nam się
prowadzić.
- Czy ci o białych twarzach idą z nami? - spytałem, „kiedy szliśmy w ciszy
przez marmurowy hall pośród bez wątpienia prawdziwych ludzi z rozdziawionymi
ustami.
- Oczywiście - potwierdził Gordon.
Było też jasne, że część z nich wjechała z nami na górę. Gordon cały czas
przyglądał się im podejrzliwie. Z jego niechęci do wyjścia z windy na ostatnim piętrze
wywnioskowaliśmy, że jeszcze inni czekali tam na nasz przyjazd.
- Nic nam nie grozi - zachęciłem go. - Nie zapominaj, że nadal jesteśmy
mokrzy.
- Henry nie jest mokry - odrzekł, z troską spoglądając na prezesa.
- Jesteśmy razem - powiedziałem. - Nic nam nie zrobią. Nie wyglądał na
przekonanego, w końcu jednak dał się nam, swoim sojusznikom, wyprowadzić z
windy. Właściciele białych twarzy najwyraźniej rozstąpili się na boki, żeby nas
przepuścić.
Korytarzem nadbiegł osobisty sekretarz prezesa, ten jednak powstrzymał go
stanowczym gestem i polecił, żeby nikt nie przeszkadzał nam w sali posiedzeń, dopóki
on sam nie zadzwoni. Tak więc wraz z Gordonem, człapiąc w przemoczonych butach
po puszystym zielonym dywanie, dotarłem do długiego lśniącego stołu
konferencyjnego z mahoniu. Gordon zgodził się zająć jeden z wygodnych skórzanych
foteli, które otaczały stół, my usiedliśmy po jego bokach, i tym razem to prezes spytał
go, czy ci z białymi twarzami nadal tu są.
- Oczywiście - odparł Gordon, rozglądając się dookoła.
- Zajmują wszystkie fotele przy tym stole. I stoją za nimi. Kilkudziesięciu. Nie
widzicie ich?
- Jak są ubrani? - spytał prezes.
Gordon spojrzał na niego zdziwiony, ale odpowiedział bez wahania.
- W białe stroje, oczywiście. Z czarnymi guzikami. Na przodzie, z trzema
dużymi czarnymi guzikami.
- Wszyscy? - spytał prezes. - Wszyscy są ubrani jednakowo?
- Ależ tak, oczywiście.
- Klauni! - zawołałem.
- Co?
- Klauni z białymi twarzami.
- O, nie - zaprzeczył Gordon. - To nie klauni. Wcale nie są śmieszni.
- Klauni z białymi twarzami są smutni.
Udręczony i ostrożny Gordon nie spuszczał oka ze zjaw.
- Co będzie najlepsze? - zastanawiał się prezes, ale mówił to głównie do siebie.
Do mnie zwrócił się dopiero po chwili.
- Uważam, że powinniśmy odwieźć go do domu - powiedział.
- Na pewno nie jest agresywny, więc nie ma sensu wzywać tu lekarza, którego
nie znamy. Zadzwonię do Judith i uprzedzę biedulę. Odwiozę go swoim samochodem,
bo chyba tylko ja znam jego dokładny adres. Byłbym ci też wdzięczny, Tim, gdybyś
pojechał z nim na tylnym siedzeniu, żeby się nie bał.
- Oczywiście - zgodziłem się. - Nawiasem mówiąc, stoi tu jego samochód.
Gordon twierdzi, że kilku tych z białymi twarzami przyjechało z nim. Reszta czekała
tutaj.
- Tak powiedział? - spytał prezes i przemyślał to sobie.
- Kiedy wyjeżdżał z domu, na pewno nie miał przywidzeń. Bo przecież Judith
by to zauważyła.
- Ale po przyjściu do biura zachowywał się normalnie
- powiedziałem. - Milczał, ale zachowywał się normalnie. Zanim wyszedł i
stanął w fontannie, przez blisko godzinę siedział przy biurku.
- Nie rozmawiałeś z nim?
- Nie lubi rozmów, kiedy się nad czymś zastanawia. Prezes skinął głową.
- Najpierw postaraj się o koc - powiedział. - Poproś Petera, żeby go poszukał.
A poza tym... mmm... bardzo zmokłeś?
- Mokre mam tylko nogi. To drobiazg, naprawdę. Nie jest zimno.
Prezes pokiwał głową, a ja wyszedłem spełnić polecenie. Sekretarz prezesa,
Peter, przyniósł czerwony koc, który nie wiem dlaczego miał w rogu napis „pożar”, a
potem ciasno nim owinięty, nagi do pasa Gordon dał się zaprowadzić dyskretnie do
samochodu prezesa. Prezes usiadł za kierownicą, po czym pewną ręką, co cechowało
wszystkie jego poczynania, powiózł nas, swoich nie doschniętych pasażerów, na
południe, pod pogodnym niebem majowego ranka.
Henry Shipton, prezes Paul Ekaterin Ltd, był potężnym mężczyzną, którego od
utycia chroniło jedzenie surowych marchewek, picie wody mineralnej oraz siła woli.
Ten po trosze fantasta, po trosze ryzykant, z przyzwyczajenia poddający każdy
śmielszy pomysł skrupulatnej analizie, zawsze kiełznał i zaprzęgał do pracy swoje
potężne instynktowne porywy.
Podziwiałem go. Trudno było go nie podziwiać. W ciągu dwudziestu lat jego
pracy (w tym dziesięciu na stanowisku prezesa) firma Paul Ekaterin Ltd ze średnio
prosperującego domu bankowego przemieniła się w jeden z największych, cieszących
się poważaniem na całym świecie. Mogłem sam ocenić, jak szeroko znana jest nazwa
banku, ponieważ moje nazwisko brzmiało tak samo - nazywałem się Timothy Ekaterin
i byłem prawnukiem założyciela firmy, Paula. W szkolnych czasach zawsze pytano
mnie: „Timothy jaki? E-ka-te-rin? A jak to się pisze?” Teraz zaś ludzie często kiwali
głowami, że wiedzą kim jestem, i myśleli, że mam stosowny majątek, którego nie
miałem.
- Są bardzo spokojni - odezwał się Gordon po dłuższej chwili.
- Ci z białymi twarzami? - spytałem. Potwierdził skinieniem głowy.
- Nic nie mówią. Czekają.
- Tu, w samochodzie? Spojrzał na mnie niepewnie.
- Zjawiają się i znikają - odparł.
Pomyślałem, wykazując tym brak szacunku, że przynajmniej nie są to różowe
słonie, ale tak Gordon jak i prezes odznaczali się skromnością. W czerwonym kocu
Gordon wyglądał żałośnie - bystry umysł, zmącony przywidzeniami - schludny
biznesmen, odarty z szacowności, stał się wspomnieniem sprzed epizodu z fontanną.
Przedtem był wojownikiem, co dzień śmiało obracającym milionami, teraz - kłębkiem
urojeń, kimś, kto wraca do domu w przemoczonych spodniach. Godność człowieka
była cienka jak pergamin.
Okazało się, że mieszka pośród przepysznej zieleni przy Clapham Common, w
późno-wiktoriańskim domu otoczonym ogrodowym murem wysokości człowieka. W
murze tym była kremowa drewniana brama, którą otworzyłem, a pomiędzy starannie
utrzymanymi trawnikami biegł krótki żwirowany podjazd.
Z otwartych drzwi domu na spotkanie zatrzymującego się auta prezesa wypadła
Judith Michaels, a jej pierwsze, skierowane do nas obu słowa brzmiały:
- Uduszę tego przeklętego lekarza!
Potem spytała „Jak się czuje?” i dodała ze współczuciem:
- Chodź, najmilszy, już wszystko dobrze, wejdź do środka, kochanie,
rozgrzejemy cię i raz dwa położymy do łóżka.
Kiedy jej nieporadny jak dziecko mąż wygramolił się z samochodu, zarzuciła
opiekuńczo ręce na okrywający go czerwony koc, a do mnie i Henry’ego Shiptona
powiedziała z pasją:
- Zabiję go! Powinni mu odebrać prawo do praktyki!
- W dzisiejszych czasach bardzo im nie w smak wizyty domowe - rzekł z
powątpiewaniem prezes. - Ale czy on... na pewno przyjedzie?
- Nie, nie przyjedzie. A teraz idźcie grzecznie do kuchni - w dzbanku jest
trochę kawy - a ja zejdę za chwileczkę. Chodź, Gordon, kochanie, wejdziemy na
górę...
Wyprowadziła go przez drzwi wejściowe i powiodła po perskim dywanie przez
hall do wyłożonych boazerią schodów, a ja z prezesem, poszliśmy za nimi i
zrobiliśmy, jak prosiła.
Judith Michaels była ponad trzydziestopięcioletnią ciemnowłosą, pełną
witalnych sił kobietą, w której łatwo mógłbym się zakochać. Spotkałem ją już kilka
razy w naszym banku na różnych imprezach towarzyskich, wciąż od nowa będąc pod
wrażeniem jej serdeczności i uroku, tak u niej naturalnych jak oddychanie. Nie
wiedziałem natomiast i nie próbowałem się dowiedzieć, czy ja jej się choć trochę
podobam, bo uwikłanie się w romans z żoną szefa nie było najlepszą drogą do kariery.
Niemniej czułem do niej nieodmienny pociąg i nie miałbym nic przeciwko temu, by
zająć miejsce Gordona na tych schodach.
Z miną nie zdradzającą, jak liczyłem, owych myśli wszedłem z Henrym
Shiptonem do przytulnej kuchni i wypiliśmy zaproponowaną nam kawę.
- Judith to wspaniała dziewczyna - powiedział prezes tak zaskakująco czułym
tonem, że spojrzałem na niego z politowaniem i przyznałem mu rację.
Zeszła do nas po pewnym czasie, nadal bardziej zirytowana, niż zaniepokojona.
- Gordon twierdzi, że w pokoju wszędzie siedzą ludzie o białych twarzach i że
nie odejdą - oznajmiła. - Tego już doprawdy za wiele. Jestem wściekła. Jestem taka
zła, że z chęcią bym gryzła.
Prezes i ja nie wiedzieliśmy, co o tym sądzić.
- Nic wam nie mówiłam? - spytała, gdy dostrzegła nasze miny. - Ach, nie, na
pewno nie mówiłam. Gordon za nic nie chce, żeby wiedziano o jego chorobie. A
przecież to nic poważnego. Nie na tyle, żeby musiał przerwać pracę ani nic z tych
rzeczy.
- Mmm... - zaczął prezes. - O jakiej chorobie?
- Ach, skoro już się stało, to chyba muszę wam o niej powiedzieć. Zabiłabym
za to tego lekarza, słowo daję. - Odetchnęła głęboko i powiedziała: - Gordon cierpi na
łagodny przypadek choroby Parkinsona. Czasami trzęsie mu się lewa ręka. Wątpię,
czyście zauważyli. Stara się to ukryć przed ludźmi.
Stanowczo pokręciliśmy głowami.
- Nasz stały lekarz właśnie przeszedł na emeryturę, a nowy to jeden z tych
przeraźliwie nadętych bufonów, którzy sądzą, że na wszystkim znają się najlepiej.
Odstawił Gordonowi poprzednie proszki, które moim zdaniem były doskonałe, i
przepisał mu jakieś nowe. Zaledwie przedwczoraj. A kiedy przed chwilą zadzwoniłam
do niego kompletnie przerażona, że Gordon nagle oszalał albo coś takiego i przez
resztę życia będę odwiedzała szpitale dla nerwowo chorych, on beztrosko oświadcza
mi, żebym się nie martwiła, że ten nowy lek bardzo często wywołuje halucynacje i że
jest to tylko kwestia dobrania właściwej dawki. Słowo daję, że gdybyśmy rozmawiali
tu, w domu, a nie przez telefon, to bym go udusiła!
Słysząc to Henry Shipton i ja poczuliśmy wszakże znaczną ulgę.
- To znaczy, że to wszystko po prostu... minie? - spytał prezes.
Skinęła głową.
- Ten przeklęty lekarz kazał odstawić proszki i powiedział, że za trzydzieści
sześć godzin Gordon wróci do normy. No wiecie państwo! A potem znów ma zacząć
je zażywać, ale tylko pół dawki, i zobaczyć, jak na to zareaguje. A gdybyśmy się mimo
to martwili - dodał z politowaniem, tak jakbyśmy nie mieli
15powodu się martwić - to niech Gordon wpadnie do jego gabinetu, choć
właściwie nie ma potrzeby, bo już jutro nic mu nie będzie.
Mówiąc to drżała lekko, chyba nadal z gniewu, choć pewnie raczej dlatego, że
jej ulżyło, bo nagle dwukrotnie załkała, westchnęła „Mój Boże” i z irytacją przetarła
oczy.
- Tak się przeraziłam na wieść o tym - dodała przepraszającym tonem. - A
kiedy zadzwoniłam do gabinetu lekarskiego, to telefon odebrała ta przeklęta nieużyta
recepcjonistka i przez dziesięć minut musiałam się z nią wykłócać, żeby raczyła
połączyć mnie z lekarzem.
Po krótkiej chwili współczującego milczenia prezes, przechodząc jak zwykle
do sedna rzeczy, spytał:
- Czy ten lekarz powiedział, ile czasu zajmie ustalenie właściwej dawki?
Judith spojrzała na niego, bezradnie wykrzywiając usta.
- Powiedział, że ponieważ Gordon zareagował tak gwałtownie na przeciętną
dawkę, to zanim uda go się doprowadzić do równowagi, może minąć nawet sześć
tygodni. Oświadczył mi, że każdy pacjent jest inny, ale gdybyśmy wytrwali, to na
dłuższą metę dla Gordona byłby to najlepszy z leków - odparła.
Zadumany Henry Shipton odwiózł mnie z powrotem do dzielnicy bankowej.
- Powiemy chyba - w biurze - że Gordon poczuł się grypowo i zażył tabletki,
które okazały się halucynogenne. Można by na przykład powiedzieć, że wyobraził
sobie, że jest na wakacjach, i chciał się wykąpać. To jest do przyjęcia? - spytał.
- Naturalnie - potwierdziłem.
- W końcu leki halucynogenne są dzisiaj w powszechnym użyciu.
- Owszem.
- A więc, Tim, nie ma potrzeby wspominać o klaunach z białymi twarzami.
- Tak.
- Ani o chorobie Parkinsona, skoro Gordon sobie tego nie życzy.
- Nie powiem nic - zapewniłem go.
Prezes chrząknął i zamilkł. Być może obaj zastanawialiśmy się nad tą samą
banalną myślą, że uboczne skutki zażywania narkotyku są bardziej niepokojące od
samej choroby.
Dopiero na milę przed bankiem Henry Shipton ponownie przemówił.
- Jesteś zaufanym Gordona już od dwóch lat, prawda? - spytał.
- Prawie od trzech - mruknąłem i skinąłem głową.
- Czy mógłbyś się zająć działem do jego powrotu?
Skłamałbym twierdząc, że nie rozważałem w duchu możliwości takiej
propozycji mniej więcej od dziesiątej piętnaście, tak że bardziej ulżyła mi ona, niż
uradowała.
W banku Ekaterina nie było ścisłej hierarchii służbowej. Tylko kilka jasno
określonych rang. Być „zaufanym takiego to a takiego”, jak nazywano to w wewnątrz
bankowym żargonie, oznaczało, że ten ktoś znajduje się na drodze do zwiększonych
obowiązków i odpowiedzialności, jednakże w przeciwieństwie do innych
trzydziestolatków, którzy wypełniali budynek banku swoimi nadziejami i
oczekiwaniami, na mojej karierze ważył spory minus w postaci nazwiska. Cała rada
dyrektorów, nieustannie obawiająca się oskarżeń o nepotyzm, zmuszała mnie do
zapracowywania w dwójnasób na każdy awans.
- Dziękuję - odparłem obojętnym tonem. Prezes lekko się uśmiechnął.
- Ilekroć będziesz potrzebował pomocy, radź się - rzekł. Skinąłem głową. W
jego słowach nie było lekceważenia.
W banku Ekaterina wszyscy radzili się bez przerwy wszystkich.
Komunikowanie się ze sobą ludzi i działów stało u Henry’ego Shiptona bezwzględnie
na pierwszym miejscu i to właśnie on zlikwidował masę małych pokoi biurowych,
wprowadzając na ich miejsce otwarte przestronne pomieszczenia. Sam siedział zawsze
przy (wcale pokaźnym) biurku w pokoju, gdzie stało osiem takich samych biurek, a po
jego bokach zasiadali wiceprezes banku i szef działu Finansów Przedsiębiorstw
Prywatnych. Dalsi dyrektorzy naczelni innych działów zajmowali rząd jednakowych
biurek naprzeciwko, siedząc od siebie w odległości umożliwiającej rozmowy.
Działalność banku Ekaterina, podobnie jak w pozostałych bankach
handlowych, wyglądała zupełnie inaczej i nie miała nic wspólnego z działalnością sieci
banków rozliczeniowych z High Street. U Ekaterina właściwie nie oglądano pieniędzy.
Nie było kasjerów, urzędników, kantorów, wpłat, wypłat i prawie w ogóle książeczek
czekowych.
Istniały w nim trzy główne działy, z których każdy zajmował się czym innym i
każdy na innym piętrze budynku. Dział Finansów Przedsiębiorstw Prywatnych
świadczył usługi poważniejszym klientom przy łączeniu firm, ich przejmowaniu i
podejmowaniu kapitału. Dział Kredytów, w którym pracowałem z Gordonem,
pożyczał pieniądze ludziom z inicjatywą i pomysłami. A dział Inwestycji, najstarszy i
największy w banku, dążył do ściągnięcia największych zysków z olbrzymich
kapitałów inwestycyjnych organizacji dobroczynnych, przedsiębiorstw, funduszy
emerytalnych, trustów i związków zawodowych.
Było też trochę mniejszych działów jak Administracyjny, który załatwiał całą
papierkową robotę, jak dział Kapitałowy, który kupował, sprzedawał, obracał
pieniędzmi i pożyczał, jak dział Badań i Analiz, który szukał możliwości obrotu
pieniędzmi, jak szybko rozwijający się dział Inwestycji Zamorskich i dział Giełd
Międzynarodowych, w którym dziesięciu zapalonych magików finansowych każdej
minuty kupowało i sprzedawało waluty świata, ryzykując miliony dla zwiększenia
zysków i wypalając się przed czterdziestką.
Zycie wszystkich trzystu pięćdziesięciu pracowników banku Ekaterina
poświęcone było obracaniu pieniądzem. Głównie zaś zarabianiu na interesach, handlu,
przemyśle, rentach i różnych pracach. Dobrze było mieć poczucie wartości tego, co się
robi, dlatego w banku panowała z pewnością niezbędna jedność działania i bez
szwanku znosił on wszelkie ujawniające się tarcia, zawiści i partykularyzmy cechujące
biurową codzienność.
Zanim prezes i ja zdążyliśmy powrócić do biura, wypadki potoczyły się już
dalej. W hallu wejściowym natychmiast dopadł go czekający tam zaniepokojony
przedstawiciel Finansów Przedsiębiorstw Prywatnych, a na górze, w Kredytach,
zastałem śmiejącego się w kułak Aleca.
Alec, mój rówieśnik, wykazywał, mówiąc językiem bankowym,
niekontrolowaną inklinację do niefrasobliwości. Rozweselał biurową atmosferę bez
końca, ale ponieważ nadworni błaźni rzadko wstępują na tron, przeto ścieżka jego
kariery już wyraźnie zboczyła i stała się kręta. Reszta pracowników naszego biura była
zapewne beznadziejnie sztywna i nadęta. Dlatego też często dziękowałem Bogu za
Aleca.
Miał kształtną piegowatą twarz o jasnej cerze, wysokie czoło i bardzo
kędzierzawe włosy koloru pakuł. Zza okularów w złotej oprawce wyzierały czujne
niebieskie oczy ze sztywnymi jasnymi rzęsami, a kiedy tylko dostrzegł coś
śmiesznego, chętnie się uśmiechał. Na pierwszy rzut oka podobał się prawie
wszystkim i dopiero stopniowo rodziło się w człowieku pytanie, czy egzaminator,
który w Oksfordzie na egzaminie z prawa wystawił mu ocenę celującą, nie był
przypadkiem kompletnie ślepy i głuchy.
- O co chodzi!? - spytałem, z przyzwyczajenia reagując uśmiechem na jego
chichot.
- Mieliśmy przeciek - odparł. Podniósł głowę, stukając palcem w gazetę, leżącą
przed nim na biurku. - Mój drogi - rzekł z figlarnym uśmiechem - ta gazetka przyszła
przed godziną i wygląda na to, że przeciekamy jak przebity pęcherz. Jak niemowlę. Jak
„Titanic”.
Przeciekamy jak „Titanic”... też porównanie..
Podniósł gazetę i od razu wszystko, a przynajmniej bardzo wiele, się wyjaśniło.
Ostatnio pojawił się w sprzedaży cienki dwumiesięcznik pod tytułem „Co się dzieje
tam, gdzie nie powinno”, który bardzo szybko ściągnął na siebie uwagę prawie w
całym kraju i podobno gorliwie czytała go policja. Zrodzony z dziennikarstwa
dociekliwego, które rozmnożyło się za sprawą wysokiej fali wywołanej aferą
Watergate, „Co się dzieje...” był ponoć dosłownie bombardowany przez informatorów
przekazujących szczegółowo, co się dzieje, tak że gazecie pozostawało tylko zbadać
prawdziwość informacji, co robiła, jak niosła wieść, niezbyt sumiennie.
- Co napisali? - spytałem, no bo kto by nie spytał.
- Streszczając rzecz do żartobliwego pomówienia, piszą, że ktoś z banku
Ekaterina sprzedawał zakulisowe informacje.
- Sprzedawał...!
- Właśnie.
- Dotyczące przejmowania przedsiębiorstw?
- Jak się domyśliłeś?
Przyszedł mi na myśl przestępujący niecierpliwie z nogi na nogę, kiedy czekał
na powrót prezesa, pracownik działu Finansów Przedsiębiorstw Prywatnych, którego
na dół, na próg banku mogła sprowadzić, jak wiedziałem, jedynie nadzwyczaj pilna i
ważna sprawa.
- Przeczytajmy - powiedziałem i wziąłem gazetę od Aleca. Artykuł,
zatytułowany po prostu „Ech!”, miał tylko cztery akapity, z czego trzy zajmowało
atrakcyjne i autorytatywne wyjaśnienie, że dyrektorzy rozporządzający kapitałem w
bankach handlowych zawczasu dowiadują się o przejęciach przedsiębiorstw
przygotowanych przez kolegów. Jednakże wykorzystywanie przez kierownictwo do
spraw inwestycji tych poufnych wiadomości jest całkowicie sprzeczne z prawem,
nawet jeżeli można dzięki nim pomnożyć majątek klientów.
Bardzo możliwe było, że akcje przedsiębiorstwa, które miało być właśnie
przejęte, pójdą w górę. Gdyby ktoś kupił je po niższej cenie jeszcze przed pojawieniem
się pogłosek o szykującym się przejęciu, to mnóstwo by na tym zarobił.
Właśnie z powodu owych zysków takie nie licujące z profesją praktyki banku
handlowego natychmiast by wykryto, więc żaden dyrektor do spraw inwestycji nie
ściągnąłby na siebie podobnej katastrofy.
„Cóż jednak Dzieje Się w banku handlowym Ekaterina? - zapytywano w
artykule. - W zeszłym roku w trzech przypadkach przejęcia przedsiębiorstw, którymi
zajmowała się ta szacowna firma, poprzedził je energiczny wykup wchodzących w grę
akcji. Zakupów tych nie da się przypisać dyrektorom do spraw inwestycji, ale
wiadomo nam, że informacja ta pochodzi z samego banku Ekaterina i że ktoś stamtąd
sprzedawał owe intratne wieści bądź za zwykłą gotówkę, bądź za udział w tym
przedsięwzięciu.”
- To tylko domysł - oświadczyłem stanowczo, zwracając Alecowi gazetę. - Nie
podają żadnych faktów.
- Kubeł zimnej wody jest w porównaniu z tobą jak słoneczny dzień - poskarżył
się.
- Chcesz, żeby to była prawda? - spytałem zaciekawiony.
- To nieco ożywia nasz bank.
Tym się właśnie różniłem od Aleca. Mimo że do pracy w banku przyszedłem
nie z własnej woli, bo zmuszony przez mojego stryja, to dla mnie tętnił on bez przerwy
życiem. Matka była już podówczas zrujnowana, a mieszkanie ograbione przez
komorników ze wszystkiego oprócz telefonu (własność Urzędu Poczty) i łóżka. Jej
bankructwo, jak dobrze ze stryjem wiedzieliśmy, nastąpiło bez wątpienia z jej własnej
winy, co wcale nie przeszkodziło mu w szantażowaniu mnie i wywieraniu nacisku.
- Jeżeli podejmiesz pracę w banku, spłacę jej długi i wyznaczę pensję -
oświadczył mi.
- Ale ja nie chcę.
- Wiem. Wiem również, żeś jest na tyle głupi, żeby samemu łożyć na jej
utrzymanie. Jeśli to jednak zrobisz, zrujnuje cię, tak jak zrujnowała twojego ojca.
Spróbuj popracować w banku, a jeżeli po trzech miesiącach nie spodoba ci się tam, to
cię puszczę.
Tak więc buntując się zawzięcie, poszedłem w ślady swojego pradziada,
dziadka i stryja, a po trzech miesiącach nie wypędzilibyście mnie stamtąd kijami.
Miałem to chyba we krwi. Cechująca nastolatka snobistyczna pogarda dla „zbijania
forsy”, nabyta na studiach wyniosła niechęć, wpojone mi przez mojego nieszczęsnego
ojca ujemne sądy na ten temat stopniały, zmieniając się w zrozumienie, ciekawość, a w
końcu w zachwyt. Sztuka zarządzania pieniędzmi wciągnęła mnie, tak jak narkotyk
wciąga narkomana, a praca pochłonęła bez reszty.
- Jak myślisz, kto to zrobił? - spytał Alec.
- Jeżeli w ogóle ktoś to zrobił.
- Doszło do tego na pewno - odparł z przekonaniem. - Trzy razy w zeszłym
roku... to nie jest zwykły zbieg okoliczności.
- A ja głowę daję, że ta gazetka żeruje wyłącznie na zbiegach okoliczności.
Zarzucają wędkę. Zakładają przynętę na haczyk. W ogóle nie wspominają o jakie
konkretnie przejęcia przedsiębiorstw chodzi, nie mówiąc już o liczbach.
Ale bez względu na to, jak było naprawdę, artykuł szkodził reputacji banku.
Gdyby klienci nie mogli nam ufać, to prędko zrezygnowaliby z naszych usług. „Co się
dzieje...” zaś na tyle często miała słuszność, żeby wzbudzić niepokój. Henry Shipton
prawie całe popołudnie spędził w sali posiedzeń przewodnicząc nadzwyczajnej
naradzie dyrektorów, skąd do wszystkich działów docierały fale zaniepokojenia. Do
wieczora, zanim zakończono pracę, właściwie wszyscy w banku przeczytali tę prasową
bombę i chociaż część personelu przyjęła artykuł równie beztrosko jak Alec, to w
efekcie niemal całkowicie odwrócił on ich uwagę od snucia domysłów na temat
Gordona Michaelsa.
Tylko dwukrotnie wyjaśniałem sprawę „grypy” i proszków, bo spytały o to
tylko dwie osoby. Kto by myślał w chwili, gdy podważono dobrą opinię banku, o
kąpieli w ozdobnej fontannie, nawet jeśli kąpiący się był ubrany od stóp do głów, a
ponadto kierował działem Kredytów.
Nazajutrz przekonałem się, że zastępowanie Gordona w obowiązkach wcale
nie jest beztroskim zajęciem. Do tej pory stopniowo przekazał w moje ręce decyzje w
sprawie pożyczek nie przekraczających określonych sum, ale wszystko, co powyżej
nich, stanowiło jego wyłączną domenę. Co do moich kompetencji, to mogłem załatwić
każdą pożyczkę, gdy uznałem, że klient jest solidny i że zdoła spłacić kapitał z
odsetkami w wyznaczonej wysokości i czasie. Gdybym się jednak pomylił i mój klient
splajtował, to pożyczkodawca straciłby zarówno pieniądze, jak i wiarę w mój zdrowy
rozsądek. A ponieważ pożyczkodawcą był nierzadko sam bank, nie mogłem sobie
pozwolić na zbyt częste pomyłki.
W obecności Gordona pułap moich ewentualnych katastrof finansowych był
przynajmniej ograniczony. Dla niego wszakże pułap taki prawie nie istniał, tyle że
przy udzielaniu pożyczek milionowych zawsze konsultował się z innymi członkami
zarządu.
Konsultacje te, ze względu na otwartość i elastyczność zamierzeń banku i tak
już odbywane w swobodnej, towarzyskiej atmosferze, miały ponadto tendencję do
przedłużania się na czas obiadu, który dyrektorzy spożywali wspólnie we własnej
oddzielnej jadalni. Za pięć pierwsza Gordon z zadowoloną miną zerkał na zegarek i z
przyjemnością wychodził z biura do czekających nań sosów pomidorowych i pieczeni
jagnięcych. Po godzinie wracał stamtąd z jasnym umysłem i gotową decyzją.
Co prawda odstąpiono mi jego stanowisko, ale nie jego miejsce w zarządzie,
tak więc nie korzystałem z dobrodziejstwa tych obiadów. A ponieważ na zielonym
kobiercu naszego przestronnego biura był on najstarszy rangą, nie miałem przy sobie
nikogo mu równorzędnego. Rady Aleca cechowało rozhuśtanie pomiędzy błyskotliwą
spostrzegawczością a wariacką brawurą, ale z nim człowiek nigdy nie był pewien, jak
się sprawy mają. Gdyby miał w ręku czarodziejską różdżkę, to wszystkie bardzo
niepewnie rokujące Kopciuszki posłałby niechybnie na bal, a przecież cała sztuka
polegała na tym, żeby wybrać te spośród nich, które będą pilnować godziny i dzielnie
się spiszą.
Dlatego też Gordon powierzał Alecowi tylko absolutnych pewniaków, a
większość Kopciuszków mnie, kiedyś zaś powiedział z uśmiechem, że przy tej pracy
albo się zdobywa pewność siebie, albo się ją traci, co podówczas uznałem za lekką
przesadę. Zrozumiałem jednakże, co miał na myśli, kiedy pod jego nieobecność
natrafiłem na problem, który leżał nie rozstrzygnięty na jego biurku - prośbę o
sfinansowanie serii animowanych filmów rysunkowych.
Odrzucić coś było bardzo łatwo... i być może przegapić jakieś nowe Fistaszki
czy Myszkę Miki. Spora część dochodów banku pochodziła z odsetek płaconych przez
pożyczających. Nie pożyczając, nie zarabialiśmy. A była to loteria. Podniosłem
słuchawkę telefonu i poprosiłem pełnego nadziei rysownika, żeby przyniósł do banku
swoje propozycje.
Większość spraw, jakie prowadził Gordon, była w trakcie załatwiania, a
najpoważniejsza dotyczyła pożyczki trzech milionów czterystu tysięcy funtów na
rozbudowę fabryki ciastek. Przysłuchiwałem się, jak załatwiał tę sprawę od tygodnia,
więc po prostu podjąłem ją w punkcie, w którym ją zostawił, dzwoniąc do ludzi,
którzy dysponowali niekiedy kapitałem pożyczkowym, i pytając, czy nie byliby
zainteresowani kupnem części akcji firmy „Domowy Raj”. Z wykazu Gordona
wynikało, że nasz bank pożyczał tylko trzysta tysięcy, dlatego też zadawałem sobie
pytanie, czy w głębi duszy spodziewa się, że lud powróci do jedzenia chleba.
Znalazłem również wetknięty dyskretnie w folder wydrukowany na
błyszczącym papierze prospekt, zapraszający do, udziału w wielomilionowym
przedsięwzięciu w Brazylii, na którym Gordon nabazgrał ołówkiem całą armię znaków
zapytania i parę pytań: „Bierzemy czy nie bierzemy? Przypomnij sobie Brazylię! Czy
kawa nie wystarczy?” Na górze strony tytułowej wypisał na czerwono uwagę do
zapamiętania: „Wstępna odpowiedź do piątku”.
A dziś był już czwartek. Wziąłem prospekt i poszedłem z nim do drugiego,
większego biura na końcu korytarza, gdzie przy jednym z siedmiu biurek siedział
dyrektor niemal równy rangą Gordonowi. Tu również dywan był puszysty, a biurka
odpowiednie do wysokości transakcji dokonywanych na ich blatach, jednakże widok z
okien był inny. Brakowało fontanny, za to spośród białej kamiennej siatki ulic
dzielnicy bankowej wystawała przypominająca jubilerskie jajo Fabergé’ego,
oświetlona słońcem kopuła katedry świętego Pawła.
- Jakiś kłopot? - spytał „niemal równy” Gordonowi.
- Mogę w czymś pomóc?
- Nie wie pan, czy Gordon zamierzał coś z tym dalej robić?
- zapytałem. - Mówił coś?
Kolega Gordona przejrzał prospekt i potrząsnął głową.
- Kto tam jest dziś z panem? - spytał.
- Tylko Alec. Pytałem go. Nic nie wie.
- A gdzie John?
- Na urlopie. A Ruperta nie ma z powodu żony. Kolega Gordona skinął głową.
Żona Ruperta była umierająca - to okrutne, kiedy ma się dwadzieścia sześć lat.
- Pokazałbym to ludziom - odrzekł. - Sprawdził, czy Gordon złożył zapytania w
dziale Badań, Zamorskim, gdziekolwiek. Niech pan sam wyrobi sobie sąd. Jeśli uzna
pan, że to rzecz warta zachodu, może pan z tym pójść do Vala i Henry’ego.
Val był szefem działu Kredytów, Henry zaś Henrym Shiptonem, prezesem
banku. Zrozumiałem, jak wielki awans oznacza stanowisko Gordona, i nie wiedziałem
- cieszyć się czy smucić, że jest tymczasowy.
Popołudnie spędziłem na wędrówkach z prospektem po biurze, dowiadując się
w ich trakcie mniej o Brazylii niż o zamieszaniu wywołanym przez doniesienie w „Co
się dzieje...”. Autoanaliza znów stała się modna. Zmartwione miny pracowników
świadczyły, że dręczy ich pytanie: „Czy to możliwe, żeby ktoś - niechcący -
wspomniał o przejęciu jakiegoś przedsiębiorstwa komuś zainteresowanemu?”. Moim
zdaniem, odpowiedź była krótka: nie, to niemożliwe. Dyskrecja zawsze i wszędzie
stanowiła drugą naturę pracowników banku.
Jeżeli artykuł w gazecie mówił prawdę, to na pewno w sprawę zamieszane były
trzy osoby: sprzedający, kupujący oraz informator. No a kupiec czy informator z całą
pewnością nie działaliby w niewiedzy i na chybił trafił. Chciwość i niegodziwość
gryzą człowieka jak robactwo. Każdy, kto jest nimi zarażony, dobrze o tym wie.
Nie znalazł się nikt, kogo Gordon pytałby o Brazylię, ja zaś musiałem podjąć
decyzję. Dobrze byłoby wiedzieć, co myślą o tej sprawie inne banki handlowe,
szesnaście uznanych firm bankowych, takich jak Schroeders, Hambro, Morgan
Grenfell, Kleinw Ort Benson, Hill Samuel, Warburg, Robert Fleming, Singer i
Friedlander... każda z nich, podobnie jak bank Ekaterina, mająca podstawy sądzić, że
w razie kryzysu Bank Angielski pośpieszy z pomocą.
Odpowiednicy Gordona w tych bankach wszyscy bez wyjątku, nabierali wody
w usta zastanawiając się nad tym samym prospektem, po czym wkładali miliony w
dochodowe przedsięwzięcie, wyrzucali miliony w błoto albo postanawiali, że nie
podejmą takiego ryzyka.
Co postanowili?
Trudno było spytać o to wprost, a dowiedzenie się tego pocztą pantoflową
wymagało trochę czasu.
Na koniec zaniosłem prospekt do Vala Fischera, szefa działu Kredytów, który
zwykle zajmował biurko naprzeciwko Henry’ego Shiptona, dwa piętra wyżej.
- No, a ty sam, co o tym myślisz? - spytał mnie. Był niskim, ogromnie
uprzejmym, czarującym człowiekiem o nerwach jak z hartowanej stali.
- Gordon miał z pewnością zastrzeżenia - odparłem. - Za mało wiem, a
wygląda na to, że nikomu tutaj nic o tym nie wiadomo. Myślę, że możemy albo
przesłać wstępną odpowiedź wyrażającą ostrożne zainteresowanie, a potem
dowiedzieć się czegoś więcej, albo po prostu zawierzyć wyczuciu Gordona.
- Co z dwojga? - spytał Val, uśmiechając się lekko. No właśnie, co?
- Moim zdaniem, zawierzyć wyczuciu Gordona - odparłem.
- Dobrze.
Val Fischer skinął mi głową, a ja po wyjściu od niego odpisałem grzecznie
Brazylijczykom, wyrażając nasze ubolewanie. Prawdopodobnie dopiero za sześć,
siedem lat miałem się przekonać, czy podjąłem słuszną decyzję.
Ryzyko było zawsze długoterminowe. Człowiek siał ziarno licząc na to, że w
przyszłości z mąki otrzymanej z plonów będzie miał chleb - z masłem i kiełbasą.
Jeśli spleśniały... trudno, wielka szkoda.
Rok Pierwszy
CZERWIEC
Trzy tygodnie potem zadzwonił Gordon, całkiem zdrów i w dobrym nastroju.
Spojrzałem na jego nic nie mówiące, puste biurko, z którego wszystkie papiery
przewędrowały na moje.
- Judith i ja chcieliśmy ci podziękować... - odezwał się.
- Doprawdy niepotrzebnie - odparłem. - Jak się czujesz?
- Marnuję czas. Całkiem bez sensu. Przy okazji, na przyszły czwartek
zaoferowano nam połówkę loży w Ascot. Pomyśleliśmy, że może być miło... Mamy
sześć miejsc. Chciałbyś pójść? Naturalnie, jako nasz gość. W ramach rewanżu.
- Z przyjemnością - odparłem. - Ale...
- Żadnych „ale” - przerwał mi. - Jeżeli chcesz iść, Henry to załatwi. Sam też
idzie. Zgodził się ze mną, że zasłużyłeś sobie na wolny dzień, więc wystarczy, że się
zdecydujesz.
- W takim razie chciałbym pójść, bardzo.
- Doskonale. Jeśli nie masz żakietu, nie przejmuj się. Ta loża nie jest na
trybunie królewskiej.
- Skoro ty będziesz w żakiecie... Odziedziczyłem żakiet po ojcu.
- Aha. To świetnie. A więc o pierwszej w czwartek na obiedzie. Przyślę ci
wejściówkę do biura. Oboje z Judith bardzo się cieszymy, że przyjdziesz. Jesteśmy ci
bardzo wdzięczni. Bardzo.
W jego głosie zabrzmiało lekkie zażenowanie i ze stukiem odłożył słuchawkę.
Ciekaw byłem, czy dużo pamiętał o ludziach z białymi twarzami, ale nie
mogłem go o to spytać, bo Alec, Rupert i John usłyszeliby wszystko. Mógł mi o tym
powiedzieć na wyścigach. A może nie.
Obecnie nieczęsto chodziłem na wyścigi koni, chociaż jako dziecko spędziłem
niezliczone popołudnia czekając przy kolejkach do kas totka, kiedy moja matka w
rozkosznej męce obstawiała całe tuziny typów: pewniaków, fuksów, faworytów i
przegrywała pieniądze na tony.
- Wygrałam! - oznajmiała promiennie wszystkim naokoło, wymachując
bezspornie wygranymi kuponami; plik przegranych w tej samej gonitwie upychała po
kieszeniach, a później wyrzucała.
W tym samym czasie ojciec stawiał kolejki w barze - sympatyczny szczodry
moczymorda, mający więcej dobrego serca niż rozumu. Na koniec takiego dnia na
wyścigach wieźli mnie do domu zaśmiewając się radośnie w wynajętym rollsie
prowadzonym przez szofera, a ja dopóki całkiem nie dorosłem, nigdy nie wątpiłem w
ten przemiły dobrobyt, choć był zbudowany na lodzie.
Rodzice zapewnili mi, jedynakowi, bardzo szczęśliwe dzieciństwo, i to do tego
stopnia, że wakacje kojarzyły mi się zawsze z jachtami żeglującymi po ciepłych
morzach i z Bożym Narodzeniem w Alpach. W owych czasach rola złoczyńcy
przypadała mojemu stryjowi, który nachodził nas niekiedy, żeby wygłosić Ostatnie
Ostrzeżenie co do konieczności znalezienia sobie przez brata (czyli mojego ojca)
zajęcia.
Jednakże ojciec nie mógł przekonać się do „zgarniania forsy”, zresztą i tak nie
miał najmniejszych talentów w żadnym kierunku, a nie znając nawyku pracy, w głębi
duszy lekceważył tych, którzy go mieli. Nigdy mu się nie znudził próżniaczy tryb
życia, jeśli więc z jednej strony nie zaskarbił sobie niczyjego szacunku, to z drugiej
strony niewielu nim gardziło. Słaby, przyjacielski, ograniczony człowiek. Niezły jako
ojciec. W wielu innych sprawach do niczego.
Zmarł na atak serca, kiedy miałem dziewiętnaście lat, i dopiero wówczas sens
Ostatecznych Ostrzeżeń stryja stał się widoczny jak na dłoni. Ojciec z matką żyli z
kapitału odziedziczonego po dziadku, a nie zostało z niego dużo. Dość, żeby opłacić
moje studia; dość, żeby przy rozważnym wydawaniu pieniędzy zapewnić matce
skromny dochód aż do końca życia.
Za mało, żeby sfinansować jej nawyk grania na wyścigach, z którym nie mogła
lub nie chciała zerwać. Znacznie więcej Ostatecznych Ostrzeżeń stryja zostało przez
nią zlekceważonych, aż wreszcie, kiedy próbowałem powstrzymać beznadziejny
odpływ gotówki pracując (mój ty Boże) dla bukmachera, do naszych drzwi zapukali
komornicy.
Okazało się, że w ciągu dwudziestu pięciu lat matka przegrała lwią część pół
miliona funtów, a wszystko poszło na konie, szybkie i wolne. Ten fakt mógł mnie bez
reszty zrazić do wyścigów, ale, o dziwo, nie zraził. Pamiętałem, jak wspaniale bawili
się moi rodzice, któż więc mógłby powiedzieć, że był to niewłaściwie roztrwoniony
majątek?
- Dobre wieści? - spytał Alec, przyglądając się mojej jawnej rozterce.
- Gordon czuje się lepiej.
- Hmm - mruknął rozważnie. - Już powinien. Trzy tygodnie wolnego z powodu
„grypy”... - Uśmiechnął się. - To lekka przesada.
Odmruknąłem na to wymijająco.
- Ucieszymy się, kiedy powróci, co?
Zerknąłem na jego rozbawioną, kpiarską minę i spostrzegłem, że wie równie
dobrze jak ja, iż pojawienie się Gordona i objęcie przez niego z powrotem w
posiadanie królestwa wcale mnie nie ucieszy. Choć po rzuceniu się w wir jego
obowiązków w pierwszej chwili zaparło mi dech, poczułem potężny przypływ energii i
dobrego samopoczucia. Złapałem się na tym, że wbiegam po schodach, że śpiewam w
kąpieli i zdradzam wszelkie cechy kogoś, kto ma właśnie romans. Tak jak wiele
romansów, również i ten nie mógł przetrwać powrotu zdradzanego męża.
Zastanawiałem się, ile czasu przyjdzie mi czekać na kolejną taką szansę i czy za
drugim razem będę podobnie wniebowzięty.
- Nie myśl, że nie zauważyłem - rzekł Alec, błyskając intensywnie niebieskimi
oczami spoza okularów w złotej oprawce.
- Co zauważyłeś? - spytał Rupert, podnosząc głowę znad dokumentów, w które
gapił się od półtorej godziny niewidzącym wzrokiem.
Od śmierci i pogrzebu swojej ładnej żony wciąż miał szklisty nieobecny wzrok
i nie nadążał za toczącymi się rozmowami. W ciągu dwóch dni od powrotu do biura
nie napisał ani jednego listu, nigdzie nie zatelefonował, nie podjął żadnych decyzji. Z
czystego współczucia należało mu dać czas na odzyskanie równowagi, a ja z Alekiem
nadal wykonywaliśmy za niego ukradkiem pracę, tak żeby się nie zorientował.
- Nic - odparłem. Rupert skinął nieprzytomnie głową i znów spuścił wzrok -
automat żyjący własnym nieszczęściem. Przyszło mi na myśl, że nigdy nie kochałem
nikogo tak tragicznie. I miałem nadzieję, że mi się to nie zdarzy.
John, który również świeżo powrócił do biura, lecz z urlopu, pałał wciąż
jeszcze czerwonawą opalenizną i trudno mu było zdążyć z podzieleniem się z nami
wszystkimi szczegółami swoich sensacyjnych przygód seksualnych podczas krótkich
nieobecności Ruperta, kiedy ten wychodził do łazienki. Zarówno Alec, jak i ja nie
wierzyliśmy w jego epopeje, niemniej Aleca one bawiły, ale nie mnie. Kryły w sobie
ziarno nienawiści do kobiet, a każdy erotyczny (prawdziwy lub nie) podbój Johna był
jakby demonstracją tej niechęci. Prawdę mówiąc, John nie używał słowa „podbój”, on
„zaliczał”, „przelatywał”, „załatwiał” „tę sztukę”. Nie przepadałem za nim, on zaś
uważał mnie za pedanta.
W biurze odnosiliśmy się do siebie grzecznie, lecz nie chodziliśmy razem na
obiad. - W dodatku spośród nas tylko on z ożywieniem wyczekiwał powrotu Gordona,
właśnie on, który nie potrafił ukryć lęku, że to ja zająłem opuszczone stanowisko
szefa.
- Naturalnie, gdybym tu był... - powtarzał przynajmniej raz na dzień.
Alec zaś doniósł mi, iż słyszano, jak na korytarzu John mówił do „niemal
równego” Gordonowi, że teraz, po jego powrocie, obowiązki Gordona powinny zostać
powierzone jemu.
- Słyszałeś to na własne uszy? - spytałem zaskoczony.
- Oczywiście. Dostał na to niedwuznaczną odpowiedź, że to sam stary dał ci
zielone światło i że nic się nie da zrobić. Nasz pożeracz serc wyraźnie się spienił.
Twierdzi, że to wszystko przez to, że jesteś kim jesteś itede.
- Niech go diabli.
- Prędzej wezmą mnie albo ciebie - odparł Alec, zaśmiał się cicho półgębkiem,
a potem podniósł słuchawkę telefonu, żeby znaleźć chętnych do sfinansowania zakładu
oczyszczania ścieków i wody w Norfolk.
- Czy wiesz - zagadnął zajęty wykręcaniem numeru - że w Berlinie Zachodnim
jest tak mało pól irygacyjnych, że płacą wschodnim berlińczykom za odprowadzenie
nadmiaru własnych ścieków?
- Nie, nie wiedziałem - odparłem. I nie miałem specjalnej ochoty się
dowiedzieć, ale Alec jak zawsze miał pełno zbędnych wiadomości i korciło go, żeby
się nimi podzielić.
- Ci z Berlina wschodniego biorą forsę i wylewają ścieki na otwarte pola.
Nieoczyszczone, zauważ.
- Zamknij się - powiedziałem.
- Widziałem to na własne oczy. I wąchałem - ciągnął. - Obrzydliwość.
- To był prawdopodobnie nawóz sztuczny, a poza tym, co ty robiłeś we
wschodnim Berlinie?
- Składałem wizytę Nefretete.
- Tej z jednym okiem?
- Mój Boże, tak, czy to nie oburzające? O... dzień dobry... - Połączył się z
ewentualnym dostarczycielem pieniędzy, po czym znacznie dłużej niż trzeba i z
wyraźną przyjemnością zaczął wyjaśniać konieczność dodatkowych usprawnień
niezbędnych do osuszenia bagna ścieków, które zabija pojezierze w Norfolk. -
Naturalnie, ze strony władz gospodarki wodnej nic nie grozi. - Zamilkł, słuchając. - A
więc piszecie się na to, tak? Dobrze. - Zapisał coś skrzętnie i po odpowiednim czasie
odłożył słuchawkę. - To strasznie łatwe - oznajmił. - Ekologia i cała reszta. Każdemu
mięknie serce.
Złożyłem plik swoich dokumentów, które dotyczyły wcale niełatwych spraw, i
poszedłem z nimi do Vala Fischera, siedzącego przypadkiem prawie samotnie w
wielkim biurze. Henry Shipton wybrał się chyba na jedną ze swych częstych
przechadzek po innych działach.
- Chodzi o rysownika - powiedziałem. - Mogę się poradzić?
- Przysuń sobie fotel - rzekł Val, skinął głową i zaprosił mnie gościnnym
gestem.
Usiadłem przy nim, rozłożyłem przyniesione dokumenty i zdałem mu relację z
trzygodzinnej rozmowy, jaką przed dwoma tygodniami przeprowadziłem z pewnym
trzeźwo myśląc cym artystą.
- Miejscowy bank odrzucił jego prośbę, podobnie trzy firmy takie jak nasza -
powiedziałem. - Nie posiada nic, co można by spieniężyć, żadnego zabezpieczenia.
Mieszkanie wynajmuje, a za samochód płaci raty. Gdybyśmy go sfinansowali, to
wyłącznie na wiarę.
- A jego pochodzenie? Warunki umowy? - spytał Val.
- Solidne. To syn handlowca. Ceniony w szkole plastycznej za oryginalny
talent. Zasięgnąłem informacji u dyrektora. Prezes jego banku wystawił mu dobre
świadectwo, ale stwierdził, że dyrekcja nie może mu pożyczyć tyle, o ile prosi. Przez
zeszłe dwa lata pracował w studiu filmowym przy kreskówkach reklamowych.
Twierdzą, że jest dobry. Zna się na tym wyśmienicie. Wiedzą, że chce pracować na
własną rękę, uważają go za zdolnego i nie chcą go stracić. Ile ma lat?
- Dwadzieścia cztery.
Val posłał mi powątpiewające spojrzenie, wiedząc tak jak i ja, że to przede
wszystkim wiek rysownika przesądził o tym, że inne banki odmówiły mu pożyczki.
- O co prosi? - spytał, ale z taką miną, jakby już podjął decyzję odmowną.
- O studio z odpowiednim wyposażeniem. O fundusze na zatrudnienie
dziesięciu rysowników kopistów, zakładając, że pierwsze filmy zostaną ukończone za
rok i przypuszczalnie przyniosą dochód. O pieniądze na reklamę. O pieniądze na
utrzymanie. Zestawienia te pokazują prawdopodobne wydatki.
Val skrzywił się nad stronami, które mu podałem, przez co jego regularne rysy
chwilowo zmieniły proporcje, schludne wąsy opadły ukośnie, a łuki brwi zbliżyły do
linii czarnych przylizanych włosów.
- A dlaczego jeszcze go nie odrzuciłeś? - spytał wreszcie.
- Hmm. Obejrzyj jego rysunki - odparłem. Otworzyłem drugą teczkę i
rozłożyłem przed nim serię bajecznie kolorowych rysunków przedstawiających dwie
postacie i tworzących zabawną historyjkę. Obserwowałem doświadczoną, zmęczoną
twarz Vala, kiedy je przeglądał. Ujrzałem, jak budzi się w nim zainteresowanie,
usłyszałem jego śmiech.
- Właśnie - powiedziałem.
- Hmm - mruknął. Rozparł się w fotelu i spojrzał na mnie badawczo. - Nie
powiesz mi, że twoim zdaniem powinniśmy go sfinansować.
- To naturalnie ryzyko bez zabezpieczenia - odparłem. - Ale tak, jestem za tym.
Oczywiście pod kilkoma warunkami, jak na przykład księgowy pilnujący wydatków
oraz prawo pierwszeństwa w sfinansowaniu przyszłego rozwoju przedsięwzięcia.
- Hmm. - Val rozważał to przez jakiś czas, przeglądając jeszcze raz rysunki,
które znałem doskonale od dwóch tygodni, a jednak nadal mnie bawiły. - No tak, sam
nie wiem. Wygląda to na porywanie się z motyką na słońce.
- Jego filmy mogą kiedyś oglądać na promach kosmicznych - powiedziałem
spokojnie, na co posłał mi rozbawione spojrzenie, uporządkował rysunki i schował do
teczki.
- Wobec tego zostaw je tutaj - rzekł. - Porozmawiam o nich z Henrym przy
obiedzie.
W jednej krótkiej, niemiłej chwili pojąłem, że będą rozmawiać nie tyle o
rysowniku, co przede wszystkim o tym, czy można polegać na moim rozeznaniu.
Gdyby uznali mnie za głupca, w okamgnieniu znalazłbym się w kolejce do awansu za
Johnem.
Jednakże o wpół do piątej zadzwonił telefon wewnętrzny na moim biurku i w
słuchawce usłyszałem głos Vala.
- Wjedź na górę i odbierz dokumenty - powiedział. - Henry mówi, że sam masz
o tym zadecydować. Wóz albo przewóz, Tim, wszystko zależy od ciebie.
Ktoś, kto zetknął się z wyścigami w Ascot po raz pierwszy, przyjmował je,
zależnie od światopoglądu, albo z miłym zaskoczeniem, albo z purytańskim
zgorszeniem. Albo jego serce radowało się na widok szmaragdowej trawy, masy
kwiatów, kolorowych sukienek, pilśniowych cylindrów i elegancji ubranych na szaro
mężczyzn, albo pogardzał taką wystawnością, płochą wesołością, haniebnym piciem
szampana i jedzeniem truskawek, kiedy niektórzy na świecie głodują.
Ja należałem bez wątpienia do hedonistów, tak z racji wychowania, jak
zamiłowań. Królewskie wyścigi w Ascot były, tak chciał traf, jedynymi zawodami, na
które rodzice nie zabierali mnie nigdy, a zresztą dzieci przez te trzy, cztery dni nie
miały wstępu na trybunę królewską, matkę zaś interesowały w tym jednym przypadku
bardziej kontakty towarzyskie niż obstawianie koni. Szkoła przede wszystkim,
powtarzała mi niezmiennie co roku, choć przy innych okazjach niekoniecznie to
obowiązywało. Tak więc odziany w zmartwychwstały wykwintny strój ojca z tym
większą przyjemnością przekroczyłem bramy toru wyścigowego i poprzez tłum
uśmiechniętych ludzi podążyłem do wyznaczonej, znajdującej się wysoko na trybunie
loży.
- Witaj w krainie niewiadomych - przywitał mnie wesoło Gordon, wręczając mi
kieliszek szampana, a ubrana w żółtą jedwabną sukienkę Judith, podśpiewując z
podniecenia, wykrzyknęła „Czyż to nie fantastyczne?!”
- Wspaniałe - powiedziałem całkiem serio.
Opalony i zdrowo wyglądający Gordon przedstawił mnie właścicielowi loży.
- Dissdale, to Tim Ekaterin. Pracuje w banku. Tim... Dissdale Smith.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Rękę miał ciepłą i pulchną, tak jak i ciało, tak jak
twarz.
- Cieszę się - powiedział. - Dano panu pić? Świetnie. Zna pan moją żonę? Nie?
Bettino, kochanie, przywitaj się z panem Timem.
Otoczył ramieniem cienką talię prawie dwakroć od niego młodszej dziewczyny
w białej obcisłej sukni w czarne groszki, krótkiej i wyciętej przy szyi i pod pachami.
Miała prześliczną cerę, nosiła również szeroki czarny kapelusz i miły, wystudiowany
uśmiech.
- Witam pana, Tim - powiedziała. - Tak się cieszę, że mógł pan przyjść.
Pomyślałem, że głos pasuje do reszty jej postaci - jest sztuczny, wyćwiczony i
wprawdzie brak mu wrodzonej kultury, to jednak daleko mu do pospolitości.
Loża miała wymiary trzy na pięć jardów, a większą jej część zajmował stół z
dwunastoma krzesłami. Okna w ścianie naprzeciwko wejścia wychodziły na zielony
tor, a oszklone drzwi wiodły na balkon dla widzów. Ściany loży pokrywała, niczym w
mieszkaniu, jasnoniebieska juta, a miękki niebieski dywan, różowe kwiaty i obrazy
sprawiały, że wnętrze wydawało się znacznie bogatsze, niż kosztował jego wystrój.
Ściany w lożach, do których zerkałem idąc tutaj, miały uniwersalny kolor margaryny,
tak że przez chwilę zastanawiałem się, które z nich, Dissdale czy Bettina, ma duszę
estety.
Henry Shipton z żoną stali w drzwiach na balkon i patrzyli to na tor, to do
środka, jak para Światowidów. Henry na mój widok uniósł kieliszek w powitalnym
geście, a Lorna tak jak zawsze miała minę, jakby znalazła dziurę w całym.
Wysoka, przesadnie pewna siebie, ubrana na ten luksusowy i zbytkowny dzień
w surowy szary kostium o męskim kroju, była kobietą, z której pogarda wylewała się
niepowstrzymanie niczym morski przypływ, kobietą, która zdawała się nie wiedzieć,
że słowa ranią, i nie widziała najmniejszego powodu, by nie wyrzucić z siebie każdej
małostkowej myśli. Widziałem ją w życiu mniej więcej tyle razy, co Judith Michaels,
przeważnie przy tych samych okazjach, i jeżeli tłumiłem w sobie miłość do jednej, to
musiałem też skrywać rozdrażnienie zachowaniem drugiej. Podejrzewałem, że spośród
tych dwóch posadzą mnie nieuchronnie przy Lornie Shipton.
Po mnie przybyli kolejni goście, których Dissdale z Bettiną powitali okrzykami
radości, całusami, a potem przedstawili w sposób tak bezosobowy, że natychmiast
każdy każdego zapomniał. Dissdale uznał, że będzie mniej zamieszania, jeśli wszyscy
usiądą, po czym zajął miejsce u szczytu stołu, naprzeciwko Gordona, który siedział na
drugim końcu, plecami do okna. Kiedy obaj zgromadzili swoich gości przy sobie,
pozostały jeszcze dwa wolne miejsca, jedno po stronie Gordona, drugie po stronie
Dissdale’a.
Po prawej ręce Gordona siedziała Lorna Shipton, przy niej ja, po lewej stało
puste krzesło, a na dalszych siedzieli Henry i Judith. Dziewczyna na prawo ode mnie
przez większość czasu rozmawiała pochylona w stronę gospodarza, więc chociaż
dobrze poznałem niebieski szyfonowy szal na jej ramionach, nie dowiedziałem się aż
do końca, jak się nazywa.
Śmiano się, paplano, studiowano program wyścigów, napełniano kieliszki...
Judith miała na głowie kapelusz z jedwabnymi żółtymi różami, a Lorna wytykała mi,
że mój żakiet wygląda jak z młodszego brata.
- Należał do mojego ojca - wyjaśniłem.
- Niemądry człowiek - odparła.
Zerknąłem na jej twarz, ale mówiła po prostu to, co myślała, ani jej w głowie
było mnie obrażać.
- Wspaniały dzień na wyścigi - powiedziałem.
- Pan powinien pracować. Chyba zdaje pan sobie sprawę, że pańskiemu
stryjowi Freddiemu to się na pewno nie spodoba. Jestem przekonana, że wyciągając
pana z trudności, postawił warunek, żebyście wraz z matką trzymali się z daleka od
torów wyścigowych. No i proszę tylko na siebie spojrzeć. Tego już doprawdy za wiele.
Oczywiście, będę musiała mu o tym powiedzieć.
Dick Francis Bankier Przełożyła MAŁGORZATA GRABOWSKA Jeremy’emu H. Thompsonowi członkowi Królewskiej Akademii Medycznej profesorowi farmakologii Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles oraz Michaelowi Melluishowi i Johnowi Cooperowi ze szczerymi podziękowaniami za wielkoduszną pomoc Rok Pierwszy MAJ Ubrany od stóp do głów Gordon Michaels stał w fontannie. - Mój Boże - powiedział Alec. - Co on robi? - Kto? - Twój szef. Stoi w fontannie. Podszedłem do okna i z wysokości dwóch pięter spojrzałem na ozdobną fontannę pośrodku dziedzińca banku handlowego Paula Ekaterina, tam, gdzie splatające się ze sobą trzy wodne pióropusze z wdziękiem tryskały w powietrze opadając roziskrzoną kolistą kurtyną, gdzie w misie basenu stał po łydki w wodzie Gordon - wcielenie wytwornego londyńskiego bankiera: w granatowym garniturze w prążki... w białej koszuli, dyskretnym jedwabnym krawacie... w smolisto-czarnych skarpetkach, czarnych butach... ze złotymi spinkami w mankietach, z onyksowym sygnetem na palcu - i przemakał do suchej nitki. Najbardziej niepokoił mnie jego bezruch. W tym całkowicie dla niego nietypowym zachowaniu nie sposób było się dopatrzyć lekkomyślności, świętowania jakiegoś szczęśliwego wydarzenia bądź wybuchu radości. Wypadłem z wyścielonego dywanem biura, przez drzwi pożarowe wydostałem się na schody z gruboziarnistego piaskowca, zbiegłem w dół i przebyłem marmurowy przestronny hall. Siedzący na swoim posterunku umundurowany strażnik bankowy z szeroko rozdziawionymi ustami gapił się w szklane drzwi frontowe, przez które weszło dwóch interesantów z osłupiałymi minami. Przebiegłem obok nich, wypadłem na dziedziniec i zwolniłem dopiero na kilka kroków od fontanny. - Gordon! - powiedziałem.
Oczy miał otwarte. Skapujące z czarnych włosów krople spływały mu po czole osiadając tu i tam na rzęsach. Tuż za jego plecami największa kaskada wody zsuwała się niczym kryształowa tafla, zraszając go deszczem drobinek wodnego pyłu. Szeroko rozwartymi oczami spojrzał na mnie nieprzytomnie, jakby wcale nie był pewien kim jestem. - Wejdź do fontanny - powiedział. - Mmmm... a właściwie dlaczego? - Oni nie lubią wody. Jacy oni? - Oni wszyscy. Ci z białymi twarzami. Nie lubią wody. Nie wejdą za tobą do fontanny. Jeżeli będziesz mokry, nic ci nie zrobią. Jego głos brzmiał na tyle rozsądnie, że zastanawiałem się gorączkowo, czy mimo wszystko nie jest to jakiś żart. Jednakże jego dowcipy miały zwykle formę krótkich, grzecznych, błyskotliwych uwag na temat głupoty ludzkiej, nie zaś ekstrawaganckich, groteskowych wybryków. - Wyjdź stamtąd, Gordon - powiedziałem zaniepokojony. - Nie, nie. Oni na mnie czekają. Wezwij policję. Zadzwoń do nich. Niech przyjadą i wszystkich zabiorą. - Ale kogo, Gordon?! - Ich wszystkich, oczywiście. Tych z białymi twarzami. Wolno rozejrzał się na boki tak skupionym wzrokiem, jakby tuż wokół fontanny widział tłum. Odruchowo spojrzałem i ja, ale zobaczyłem jedynie kamienno- szklane ściany banku i pełne niedowierzania twarze, coraz liczniej pojawiające się w oknach. Czepiałem się wciąż nadziei, że Gordon jest jeszcze przy zdrowych zmysłach. - Oni tutaj pracują. Ci ludzie tu pracują - powiedziałem. - Nie, nie. Przyjechali ze mną. Samochodem. Myślałem, że jest ich tylko kilku. Ale wszyscy inni... byli tutaj. Chcą, żebym z nimi poszedł, ale tu mnie nie dosięgną - nie lubią wody. Cafy czas mówił głośno, tak żebym mógł go usłyszeć poprzez szum fontanny, więc jego ostatnie słowa dotarły do uszu prezesa banku, który szybkim krokiem zbliżał się od strony budynku. - Mój drogi Gordonie - przemówił apodyktycznym tonem, przezornie zatrzymując się obok mnie - co to wszystko ma znaczyć, na miły Bóg?! - Ma przywidzenia - wyjaśniłem.
Prezes zerknął na mnie, potem spojrzał na Gordona, a ten całkiem serio poradził mu, żeby wszedł do fontanny, bo tamci o białych twarzach nie dosięgną go, gdyż nie lubią wody. - Zrób coś, Tim - powiedział prezes, więc wszedłem do fontanny i wziąłem Gordona pod ramię. - Chodź - powiedziałem. - Jesteśmy mokrzy, więc nas nie tkną. Nie musimy stać w wodzie. Wystarczy, że jesteśmy mokrzy. - Naprawdę? Tak ci powiedzieli? - spytał. - Tak, powiedzieli. Nie dotkną nikogo mokrego. - Aha. To dobrze. Skoro jesteś pewien. - Tak, jestem pewien. Ze zrozumieniem skinął głową, a potem, tylko leciutko przeze mnie popychany zrobił w wodzie dwa na wpół świadome kroki, przeszedł przez sięgający kolan murek basenu i stanął na płytach dziedzińca. Trzymałem go mocno, modląc się w duchu, żeby ci o białych twarzach nie starali się do nas zbliżyć. Lecz chociaż Gordon rozglądał się trwożliwie dookoła, to jednak wyglądało na to, że tamci jak na razie nie próbują go porywać. Prezes był szczerze i głęboko zatroskany, z Gordonem łączyła go bowiem trwała, długoletnia przyjaźń. Poza wyglądem, byli bardzo do siebie podobni - obdarzeni wrodzoną mądrością, intuicją i twórczą wyobraźnią. W zwykłych okolicznościach wysławiali się w taki sposób, że nawet najsurowsze polecenia wydawali uprzedzająco grzecznym tonem, i chętnie wykonywali swoją pracę. Obaj mieli po pięćdziesiątce, obaj byli u szczytu swoich możliwości, obaj wystarczająco bogaci. Ściekająca z Gordona woda spływała na kamienne płyty. - Sądzę, że powinniśmy wejść do środka - powiedział prezes, obrzucając spojrzeniem ludzi w oknach. - Może do sali posiedzeń. Chodź, Gordon. Wziął go za drugi przemoczony rękaw, a potem Gordon, którego bankierski umysł - jeden z najtrzeźwiejszych w Londynie - uległ zmąceniu, pozwolił nam się prowadzić. - Czy ci o białych twarzach idą z nami? - spytałem, „kiedy szliśmy w ciszy przez marmurowy hall pośród bez wątpienia prawdziwych ludzi z rozdziawionymi ustami. - Oczywiście - potwierdził Gordon.
Było też jasne, że część z nich wjechała z nami na górę. Gordon cały czas przyglądał się im podejrzliwie. Z jego niechęci do wyjścia z windy na ostatnim piętrze wywnioskowaliśmy, że jeszcze inni czekali tam na nasz przyjazd. - Nic nam nie grozi - zachęciłem go. - Nie zapominaj, że nadal jesteśmy mokrzy. - Henry nie jest mokry - odrzekł, z troską spoglądając na prezesa. - Jesteśmy razem - powiedziałem. - Nic nam nie zrobią. Nie wyglądał na przekonanego, w końcu jednak dał się nam, swoim sojusznikom, wyprowadzić z windy. Właściciele białych twarzy najwyraźniej rozstąpili się na boki, żeby nas przepuścić. Korytarzem nadbiegł osobisty sekretarz prezesa, ten jednak powstrzymał go stanowczym gestem i polecił, żeby nikt nie przeszkadzał nam w sali posiedzeń, dopóki on sam nie zadzwoni. Tak więc wraz z Gordonem, człapiąc w przemoczonych butach po puszystym zielonym dywanie, dotarłem do długiego lśniącego stołu konferencyjnego z mahoniu. Gordon zgodził się zająć jeden z wygodnych skórzanych foteli, które otaczały stół, my usiedliśmy po jego bokach, i tym razem to prezes spytał go, czy ci z białymi twarzami nadal tu są. - Oczywiście - odparł Gordon, rozglądając się dookoła. - Zajmują wszystkie fotele przy tym stole. I stoją za nimi. Kilkudziesięciu. Nie widzicie ich? - Jak są ubrani? - spytał prezes. Gordon spojrzał na niego zdziwiony, ale odpowiedział bez wahania. - W białe stroje, oczywiście. Z czarnymi guzikami. Na przodzie, z trzema dużymi czarnymi guzikami. - Wszyscy? - spytał prezes. - Wszyscy są ubrani jednakowo? - Ależ tak, oczywiście. - Klauni! - zawołałem. - Co? - Klauni z białymi twarzami. - O, nie - zaprzeczył Gordon. - To nie klauni. Wcale nie są śmieszni. - Klauni z białymi twarzami są smutni. Udręczony i ostrożny Gordon nie spuszczał oka ze zjaw. - Co będzie najlepsze? - zastanawiał się prezes, ale mówił to głównie do siebie. Do mnie zwrócił się dopiero po chwili.
- Uważam, że powinniśmy odwieźć go do domu - powiedział. - Na pewno nie jest agresywny, więc nie ma sensu wzywać tu lekarza, którego nie znamy. Zadzwonię do Judith i uprzedzę biedulę. Odwiozę go swoim samochodem, bo chyba tylko ja znam jego dokładny adres. Byłbym ci też wdzięczny, Tim, gdybyś pojechał z nim na tylnym siedzeniu, żeby się nie bał. - Oczywiście - zgodziłem się. - Nawiasem mówiąc, stoi tu jego samochód. Gordon twierdzi, że kilku tych z białymi twarzami przyjechało z nim. Reszta czekała tutaj. - Tak powiedział? - spytał prezes i przemyślał to sobie. - Kiedy wyjeżdżał z domu, na pewno nie miał przywidzeń. Bo przecież Judith by to zauważyła. - Ale po przyjściu do biura zachowywał się normalnie - powiedziałem. - Milczał, ale zachowywał się normalnie. Zanim wyszedł i stanął w fontannie, przez blisko godzinę siedział przy biurku. - Nie rozmawiałeś z nim? - Nie lubi rozmów, kiedy się nad czymś zastanawia. Prezes skinął głową. - Najpierw postaraj się o koc - powiedział. - Poproś Petera, żeby go poszukał. A poza tym... mmm... bardzo zmokłeś? - Mokre mam tylko nogi. To drobiazg, naprawdę. Nie jest zimno. Prezes pokiwał głową, a ja wyszedłem spełnić polecenie. Sekretarz prezesa, Peter, przyniósł czerwony koc, który nie wiem dlaczego miał w rogu napis „pożar”, a potem ciasno nim owinięty, nagi do pasa Gordon dał się zaprowadzić dyskretnie do samochodu prezesa. Prezes usiadł za kierownicą, po czym pewną ręką, co cechowało wszystkie jego poczynania, powiózł nas, swoich nie doschniętych pasażerów, na południe, pod pogodnym niebem majowego ranka. Henry Shipton, prezes Paul Ekaterin Ltd, był potężnym mężczyzną, którego od utycia chroniło jedzenie surowych marchewek, picie wody mineralnej oraz siła woli. Ten po trosze fantasta, po trosze ryzykant, z przyzwyczajenia poddający każdy śmielszy pomysł skrupulatnej analizie, zawsze kiełznał i zaprzęgał do pracy swoje potężne instynktowne porywy. Podziwiałem go. Trudno było go nie podziwiać. W ciągu dwudziestu lat jego pracy (w tym dziesięciu na stanowisku prezesa) firma Paul Ekaterin Ltd ze średnio prosperującego domu bankowego przemieniła się w jeden z największych, cieszących się poważaniem na całym świecie. Mogłem sam ocenić, jak szeroko znana jest nazwa
banku, ponieważ moje nazwisko brzmiało tak samo - nazywałem się Timothy Ekaterin i byłem prawnukiem założyciela firmy, Paula. W szkolnych czasach zawsze pytano mnie: „Timothy jaki? E-ka-te-rin? A jak to się pisze?” Teraz zaś ludzie często kiwali głowami, że wiedzą kim jestem, i myśleli, że mam stosowny majątek, którego nie miałem. - Są bardzo spokojni - odezwał się Gordon po dłuższej chwili. - Ci z białymi twarzami? - spytałem. Potwierdził skinieniem głowy. - Nic nie mówią. Czekają. - Tu, w samochodzie? Spojrzał na mnie niepewnie. - Zjawiają się i znikają - odparł. Pomyślałem, wykazując tym brak szacunku, że przynajmniej nie są to różowe słonie, ale tak Gordon jak i prezes odznaczali się skromnością. W czerwonym kocu Gordon wyglądał żałośnie - bystry umysł, zmącony przywidzeniami - schludny biznesmen, odarty z szacowności, stał się wspomnieniem sprzed epizodu z fontanną. Przedtem był wojownikiem, co dzień śmiało obracającym milionami, teraz - kłębkiem urojeń, kimś, kto wraca do domu w przemoczonych spodniach. Godność człowieka była cienka jak pergamin. Okazało się, że mieszka pośród przepysznej zieleni przy Clapham Common, w późno-wiktoriańskim domu otoczonym ogrodowym murem wysokości człowieka. W murze tym była kremowa drewniana brama, którą otworzyłem, a pomiędzy starannie utrzymanymi trawnikami biegł krótki żwirowany podjazd. Z otwartych drzwi domu na spotkanie zatrzymującego się auta prezesa wypadła Judith Michaels, a jej pierwsze, skierowane do nas obu słowa brzmiały: - Uduszę tego przeklętego lekarza! Potem spytała „Jak się czuje?” i dodała ze współczuciem: - Chodź, najmilszy, już wszystko dobrze, wejdź do środka, kochanie, rozgrzejemy cię i raz dwa położymy do łóżka. Kiedy jej nieporadny jak dziecko mąż wygramolił się z samochodu, zarzuciła opiekuńczo ręce na okrywający go czerwony koc, a do mnie i Henry’ego Shiptona powiedziała z pasją: - Zabiję go! Powinni mu odebrać prawo do praktyki! - W dzisiejszych czasach bardzo im nie w smak wizyty domowe - rzekł z powątpiewaniem prezes. - Ale czy on... na pewno przyjedzie?
- Nie, nie przyjedzie. A teraz idźcie grzecznie do kuchni - w dzbanku jest trochę kawy - a ja zejdę za chwileczkę. Chodź, Gordon, kochanie, wejdziemy na górę... Wyprowadziła go przez drzwi wejściowe i powiodła po perskim dywanie przez hall do wyłożonych boazerią schodów, a ja z prezesem, poszliśmy za nimi i zrobiliśmy, jak prosiła. Judith Michaels była ponad trzydziestopięcioletnią ciemnowłosą, pełną witalnych sił kobietą, w której łatwo mógłbym się zakochać. Spotkałem ją już kilka razy w naszym banku na różnych imprezach towarzyskich, wciąż od nowa będąc pod wrażeniem jej serdeczności i uroku, tak u niej naturalnych jak oddychanie. Nie wiedziałem natomiast i nie próbowałem się dowiedzieć, czy ja jej się choć trochę podobam, bo uwikłanie się w romans z żoną szefa nie było najlepszą drogą do kariery. Niemniej czułem do niej nieodmienny pociąg i nie miałbym nic przeciwko temu, by zająć miejsce Gordona na tych schodach. Z miną nie zdradzającą, jak liczyłem, owych myśli wszedłem z Henrym Shiptonem do przytulnej kuchni i wypiliśmy zaproponowaną nam kawę. - Judith to wspaniała dziewczyna - powiedział prezes tak zaskakująco czułym tonem, że spojrzałem na niego z politowaniem i przyznałem mu rację. Zeszła do nas po pewnym czasie, nadal bardziej zirytowana, niż zaniepokojona. - Gordon twierdzi, że w pokoju wszędzie siedzą ludzie o białych twarzach i że nie odejdą - oznajmiła. - Tego już doprawdy za wiele. Jestem wściekła. Jestem taka zła, że z chęcią bym gryzła. Prezes i ja nie wiedzieliśmy, co o tym sądzić. - Nic wam nie mówiłam? - spytała, gdy dostrzegła nasze miny. - Ach, nie, na pewno nie mówiłam. Gordon za nic nie chce, żeby wiedziano o jego chorobie. A przecież to nic poważnego. Nie na tyle, żeby musiał przerwać pracę ani nic z tych rzeczy. - Mmm... - zaczął prezes. - O jakiej chorobie? - Ach, skoro już się stało, to chyba muszę wam o niej powiedzieć. Zabiłabym za to tego lekarza, słowo daję. - Odetchnęła głęboko i powiedziała: - Gordon cierpi na łagodny przypadek choroby Parkinsona. Czasami trzęsie mu się lewa ręka. Wątpię, czyście zauważyli. Stara się to ukryć przed ludźmi. Stanowczo pokręciliśmy głowami.
- Nasz stały lekarz właśnie przeszedł na emeryturę, a nowy to jeden z tych przeraźliwie nadętych bufonów, którzy sądzą, że na wszystkim znają się najlepiej. Odstawił Gordonowi poprzednie proszki, które moim zdaniem były doskonałe, i przepisał mu jakieś nowe. Zaledwie przedwczoraj. A kiedy przed chwilą zadzwoniłam do niego kompletnie przerażona, że Gordon nagle oszalał albo coś takiego i przez resztę życia będę odwiedzała szpitale dla nerwowo chorych, on beztrosko oświadcza mi, żebym się nie martwiła, że ten nowy lek bardzo często wywołuje halucynacje i że jest to tylko kwestia dobrania właściwej dawki. Słowo daję, że gdybyśmy rozmawiali tu, w domu, a nie przez telefon, to bym go udusiła! Słysząc to Henry Shipton i ja poczuliśmy wszakże znaczną ulgę. - To znaczy, że to wszystko po prostu... minie? - spytał prezes. Skinęła głową. - Ten przeklęty lekarz kazał odstawić proszki i powiedział, że za trzydzieści sześć godzin Gordon wróci do normy. No wiecie państwo! A potem znów ma zacząć je zażywać, ale tylko pół dawki, i zobaczyć, jak na to zareaguje. A gdybyśmy się mimo to martwili - dodał z politowaniem, tak jakbyśmy nie mieli 15powodu się martwić - to niech Gordon wpadnie do jego gabinetu, choć właściwie nie ma potrzeby, bo już jutro nic mu nie będzie. Mówiąc to drżała lekko, chyba nadal z gniewu, choć pewnie raczej dlatego, że jej ulżyło, bo nagle dwukrotnie załkała, westchnęła „Mój Boże” i z irytacją przetarła oczy. - Tak się przeraziłam na wieść o tym - dodała przepraszającym tonem. - A kiedy zadzwoniłam do gabinetu lekarskiego, to telefon odebrała ta przeklęta nieużyta recepcjonistka i przez dziesięć minut musiałam się z nią wykłócać, żeby raczyła połączyć mnie z lekarzem. Po krótkiej chwili współczującego milczenia prezes, przechodząc jak zwykle do sedna rzeczy, spytał: - Czy ten lekarz powiedział, ile czasu zajmie ustalenie właściwej dawki? Judith spojrzała na niego, bezradnie wykrzywiając usta. - Powiedział, że ponieważ Gordon zareagował tak gwałtownie na przeciętną dawkę, to zanim uda go się doprowadzić do równowagi, może minąć nawet sześć tygodni. Oświadczył mi, że każdy pacjent jest inny, ale gdybyśmy wytrwali, to na dłuższą metę dla Gordona byłby to najlepszy z leków - odparła. Zadumany Henry Shipton odwiózł mnie z powrotem do dzielnicy bankowej.
- Powiemy chyba - w biurze - że Gordon poczuł się grypowo i zażył tabletki, które okazały się halucynogenne. Można by na przykład powiedzieć, że wyobraził sobie, że jest na wakacjach, i chciał się wykąpać. To jest do przyjęcia? - spytał. - Naturalnie - potwierdziłem. - W końcu leki halucynogenne są dzisiaj w powszechnym użyciu. - Owszem. - A więc, Tim, nie ma potrzeby wspominać o klaunach z białymi twarzami. - Tak. - Ani o chorobie Parkinsona, skoro Gordon sobie tego nie życzy. - Nie powiem nic - zapewniłem go. Prezes chrząknął i zamilkł. Być może obaj zastanawialiśmy się nad tą samą banalną myślą, że uboczne skutki zażywania narkotyku są bardziej niepokojące od samej choroby. Dopiero na milę przed bankiem Henry Shipton ponownie przemówił. - Jesteś zaufanym Gordona już od dwóch lat, prawda? - spytał. - Prawie od trzech - mruknąłem i skinąłem głową. - Czy mógłbyś się zająć działem do jego powrotu? Skłamałbym twierdząc, że nie rozważałem w duchu możliwości takiej propozycji mniej więcej od dziesiątej piętnaście, tak że bardziej ulżyła mi ona, niż uradowała. W banku Ekaterina nie było ścisłej hierarchii służbowej. Tylko kilka jasno określonych rang. Być „zaufanym takiego to a takiego”, jak nazywano to w wewnątrz bankowym żargonie, oznaczało, że ten ktoś znajduje się na drodze do zwiększonych obowiązków i odpowiedzialności, jednakże w przeciwieństwie do innych trzydziestolatków, którzy wypełniali budynek banku swoimi nadziejami i oczekiwaniami, na mojej karierze ważył spory minus w postaci nazwiska. Cała rada dyrektorów, nieustannie obawiająca się oskarżeń o nepotyzm, zmuszała mnie do zapracowywania w dwójnasób na każdy awans. - Dziękuję - odparłem obojętnym tonem. Prezes lekko się uśmiechnął. - Ilekroć będziesz potrzebował pomocy, radź się - rzekł. Skinąłem głową. W jego słowach nie było lekceważenia. W banku Ekaterina wszyscy radzili się bez przerwy wszystkich. Komunikowanie się ze sobą ludzi i działów stało u Henry’ego Shiptona bezwzględnie na pierwszym miejscu i to właśnie on zlikwidował masę małych pokoi biurowych,
wprowadzając na ich miejsce otwarte przestronne pomieszczenia. Sam siedział zawsze przy (wcale pokaźnym) biurku w pokoju, gdzie stało osiem takich samych biurek, a po jego bokach zasiadali wiceprezes banku i szef działu Finansów Przedsiębiorstw Prywatnych. Dalsi dyrektorzy naczelni innych działów zajmowali rząd jednakowych biurek naprzeciwko, siedząc od siebie w odległości umożliwiającej rozmowy. Działalność banku Ekaterina, podobnie jak w pozostałych bankach handlowych, wyglądała zupełnie inaczej i nie miała nic wspólnego z działalnością sieci banków rozliczeniowych z High Street. U Ekaterina właściwie nie oglądano pieniędzy. Nie było kasjerów, urzędników, kantorów, wpłat, wypłat i prawie w ogóle książeczek czekowych. Istniały w nim trzy główne działy, z których każdy zajmował się czym innym i każdy na innym piętrze budynku. Dział Finansów Przedsiębiorstw Prywatnych świadczył usługi poważniejszym klientom przy łączeniu firm, ich przejmowaniu i podejmowaniu kapitału. Dział Kredytów, w którym pracowałem z Gordonem, pożyczał pieniądze ludziom z inicjatywą i pomysłami. A dział Inwestycji, najstarszy i największy w banku, dążył do ściągnięcia największych zysków z olbrzymich kapitałów inwestycyjnych organizacji dobroczynnych, przedsiębiorstw, funduszy emerytalnych, trustów i związków zawodowych. Było też trochę mniejszych działów jak Administracyjny, który załatwiał całą papierkową robotę, jak dział Kapitałowy, który kupował, sprzedawał, obracał pieniędzmi i pożyczał, jak dział Badań i Analiz, który szukał możliwości obrotu pieniędzmi, jak szybko rozwijający się dział Inwestycji Zamorskich i dział Giełd Międzynarodowych, w którym dziesięciu zapalonych magików finansowych każdej minuty kupowało i sprzedawało waluty świata, ryzykując miliony dla zwiększenia zysków i wypalając się przed czterdziestką. Zycie wszystkich trzystu pięćdziesięciu pracowników banku Ekaterina poświęcone było obracaniu pieniądzem. Głównie zaś zarabianiu na interesach, handlu, przemyśle, rentach i różnych pracach. Dobrze było mieć poczucie wartości tego, co się robi, dlatego w banku panowała z pewnością niezbędna jedność działania i bez szwanku znosił on wszelkie ujawniające się tarcia, zawiści i partykularyzmy cechujące biurową codzienność. Zanim prezes i ja zdążyliśmy powrócić do biura, wypadki potoczyły się już dalej. W hallu wejściowym natychmiast dopadł go czekający tam zaniepokojony
przedstawiciel Finansów Przedsiębiorstw Prywatnych, a na górze, w Kredytach, zastałem śmiejącego się w kułak Aleca. Alec, mój rówieśnik, wykazywał, mówiąc językiem bankowym, niekontrolowaną inklinację do niefrasobliwości. Rozweselał biurową atmosferę bez końca, ale ponieważ nadworni błaźni rzadko wstępują na tron, przeto ścieżka jego kariery już wyraźnie zboczyła i stała się kręta. Reszta pracowników naszego biura była zapewne beznadziejnie sztywna i nadęta. Dlatego też często dziękowałem Bogu za Aleca. Miał kształtną piegowatą twarz o jasnej cerze, wysokie czoło i bardzo kędzierzawe włosy koloru pakuł. Zza okularów w złotej oprawce wyzierały czujne niebieskie oczy ze sztywnymi jasnymi rzęsami, a kiedy tylko dostrzegł coś śmiesznego, chętnie się uśmiechał. Na pierwszy rzut oka podobał się prawie wszystkim i dopiero stopniowo rodziło się w człowieku pytanie, czy egzaminator, który w Oksfordzie na egzaminie z prawa wystawił mu ocenę celującą, nie był przypadkiem kompletnie ślepy i głuchy. - O co chodzi!? - spytałem, z przyzwyczajenia reagując uśmiechem na jego chichot. - Mieliśmy przeciek - odparł. Podniósł głowę, stukając palcem w gazetę, leżącą przed nim na biurku. - Mój drogi - rzekł z figlarnym uśmiechem - ta gazetka przyszła przed godziną i wygląda na to, że przeciekamy jak przebity pęcherz. Jak niemowlę. Jak „Titanic”. Przeciekamy jak „Titanic”... też porównanie.. Podniósł gazetę i od razu wszystko, a przynajmniej bardzo wiele, się wyjaśniło. Ostatnio pojawił się w sprzedaży cienki dwumiesięcznik pod tytułem „Co się dzieje tam, gdzie nie powinno”, który bardzo szybko ściągnął na siebie uwagę prawie w całym kraju i podobno gorliwie czytała go policja. Zrodzony z dziennikarstwa dociekliwego, które rozmnożyło się za sprawą wysokiej fali wywołanej aferą Watergate, „Co się dzieje...” był ponoć dosłownie bombardowany przez informatorów przekazujących szczegółowo, co się dzieje, tak że gazecie pozostawało tylko zbadać prawdziwość informacji, co robiła, jak niosła wieść, niezbyt sumiennie. - Co napisali? - spytałem, no bo kto by nie spytał. - Streszczając rzecz do żartobliwego pomówienia, piszą, że ktoś z banku Ekaterina sprzedawał zakulisowe informacje. - Sprzedawał...!
- Właśnie. - Dotyczące przejmowania przedsiębiorstw? - Jak się domyśliłeś? Przyszedł mi na myśl przestępujący niecierpliwie z nogi na nogę, kiedy czekał na powrót prezesa, pracownik działu Finansów Przedsiębiorstw Prywatnych, którego na dół, na próg banku mogła sprowadzić, jak wiedziałem, jedynie nadzwyczaj pilna i ważna sprawa. - Przeczytajmy - powiedziałem i wziąłem gazetę od Aleca. Artykuł, zatytułowany po prostu „Ech!”, miał tylko cztery akapity, z czego trzy zajmowało atrakcyjne i autorytatywne wyjaśnienie, że dyrektorzy rozporządzający kapitałem w bankach handlowych zawczasu dowiadują się o przejęciach przedsiębiorstw przygotowanych przez kolegów. Jednakże wykorzystywanie przez kierownictwo do spraw inwestycji tych poufnych wiadomości jest całkowicie sprzeczne z prawem, nawet jeżeli można dzięki nim pomnożyć majątek klientów. Bardzo możliwe było, że akcje przedsiębiorstwa, które miało być właśnie przejęte, pójdą w górę. Gdyby ktoś kupił je po niższej cenie jeszcze przed pojawieniem się pogłosek o szykującym się przejęciu, to mnóstwo by na tym zarobił. Właśnie z powodu owych zysków takie nie licujące z profesją praktyki banku handlowego natychmiast by wykryto, więc żaden dyrektor do spraw inwestycji nie ściągnąłby na siebie podobnej katastrofy. „Cóż jednak Dzieje Się w banku handlowym Ekaterina? - zapytywano w artykule. - W zeszłym roku w trzech przypadkach przejęcia przedsiębiorstw, którymi zajmowała się ta szacowna firma, poprzedził je energiczny wykup wchodzących w grę akcji. Zakupów tych nie da się przypisać dyrektorom do spraw inwestycji, ale wiadomo nam, że informacja ta pochodzi z samego banku Ekaterina i że ktoś stamtąd sprzedawał owe intratne wieści bądź za zwykłą gotówkę, bądź za udział w tym przedsięwzięciu.” - To tylko domysł - oświadczyłem stanowczo, zwracając Alecowi gazetę. - Nie podają żadnych faktów. - Kubeł zimnej wody jest w porównaniu z tobą jak słoneczny dzień - poskarżył się. - Chcesz, żeby to była prawda? - spytałem zaciekawiony. - To nieco ożywia nasz bank.
Tym się właśnie różniłem od Aleca. Mimo że do pracy w banku przyszedłem nie z własnej woli, bo zmuszony przez mojego stryja, to dla mnie tętnił on bez przerwy życiem. Matka była już podówczas zrujnowana, a mieszkanie ograbione przez komorników ze wszystkiego oprócz telefonu (własność Urzędu Poczty) i łóżka. Jej bankructwo, jak dobrze ze stryjem wiedzieliśmy, nastąpiło bez wątpienia z jej własnej winy, co wcale nie przeszkodziło mu w szantażowaniu mnie i wywieraniu nacisku. - Jeżeli podejmiesz pracę w banku, spłacę jej długi i wyznaczę pensję - oświadczył mi. - Ale ja nie chcę. - Wiem. Wiem również, żeś jest na tyle głupi, żeby samemu łożyć na jej utrzymanie. Jeśli to jednak zrobisz, zrujnuje cię, tak jak zrujnowała twojego ojca. Spróbuj popracować w banku, a jeżeli po trzech miesiącach nie spodoba ci się tam, to cię puszczę. Tak więc buntując się zawzięcie, poszedłem w ślady swojego pradziada, dziadka i stryja, a po trzech miesiącach nie wypędzilibyście mnie stamtąd kijami. Miałem to chyba we krwi. Cechująca nastolatka snobistyczna pogarda dla „zbijania forsy”, nabyta na studiach wyniosła niechęć, wpojone mi przez mojego nieszczęsnego ojca ujemne sądy na ten temat stopniały, zmieniając się w zrozumienie, ciekawość, a w końcu w zachwyt. Sztuka zarządzania pieniędzmi wciągnęła mnie, tak jak narkotyk wciąga narkomana, a praca pochłonęła bez reszty. - Jak myślisz, kto to zrobił? - spytał Alec. - Jeżeli w ogóle ktoś to zrobił. - Doszło do tego na pewno - odparł z przekonaniem. - Trzy razy w zeszłym roku... to nie jest zwykły zbieg okoliczności. - A ja głowę daję, że ta gazetka żeruje wyłącznie na zbiegach okoliczności. Zarzucają wędkę. Zakładają przynętę na haczyk. W ogóle nie wspominają o jakie konkretnie przejęcia przedsiębiorstw chodzi, nie mówiąc już o liczbach. Ale bez względu na to, jak było naprawdę, artykuł szkodził reputacji banku. Gdyby klienci nie mogli nam ufać, to prędko zrezygnowaliby z naszych usług. „Co się dzieje...” zaś na tyle często miała słuszność, żeby wzbudzić niepokój. Henry Shipton prawie całe popołudnie spędził w sali posiedzeń przewodnicząc nadzwyczajnej naradzie dyrektorów, skąd do wszystkich działów docierały fale zaniepokojenia. Do wieczora, zanim zakończono pracę, właściwie wszyscy w banku przeczytali tę prasową bombę i chociaż część personelu przyjęła artykuł równie beztrosko jak Alec, to w
efekcie niemal całkowicie odwrócił on ich uwagę od snucia domysłów na temat Gordona Michaelsa. Tylko dwukrotnie wyjaśniałem sprawę „grypy” i proszków, bo spytały o to tylko dwie osoby. Kto by myślał w chwili, gdy podważono dobrą opinię banku, o kąpieli w ozdobnej fontannie, nawet jeśli kąpiący się był ubrany od stóp do głów, a ponadto kierował działem Kredytów. Nazajutrz przekonałem się, że zastępowanie Gordona w obowiązkach wcale nie jest beztroskim zajęciem. Do tej pory stopniowo przekazał w moje ręce decyzje w sprawie pożyczek nie przekraczających określonych sum, ale wszystko, co powyżej nich, stanowiło jego wyłączną domenę. Co do moich kompetencji, to mogłem załatwić każdą pożyczkę, gdy uznałem, że klient jest solidny i że zdoła spłacić kapitał z odsetkami w wyznaczonej wysokości i czasie. Gdybym się jednak pomylił i mój klient splajtował, to pożyczkodawca straciłby zarówno pieniądze, jak i wiarę w mój zdrowy rozsądek. A ponieważ pożyczkodawcą był nierzadko sam bank, nie mogłem sobie pozwolić na zbyt częste pomyłki. W obecności Gordona pułap moich ewentualnych katastrof finansowych był przynajmniej ograniczony. Dla niego wszakże pułap taki prawie nie istniał, tyle że przy udzielaniu pożyczek milionowych zawsze konsultował się z innymi członkami zarządu. Konsultacje te, ze względu na otwartość i elastyczność zamierzeń banku i tak już odbywane w swobodnej, towarzyskiej atmosferze, miały ponadto tendencję do przedłużania się na czas obiadu, który dyrektorzy spożywali wspólnie we własnej oddzielnej jadalni. Za pięć pierwsza Gordon z zadowoloną miną zerkał na zegarek i z przyjemnością wychodził z biura do czekających nań sosów pomidorowych i pieczeni jagnięcych. Po godzinie wracał stamtąd z jasnym umysłem i gotową decyzją. Co prawda odstąpiono mi jego stanowisko, ale nie jego miejsce w zarządzie, tak więc nie korzystałem z dobrodziejstwa tych obiadów. A ponieważ na zielonym kobiercu naszego przestronnego biura był on najstarszy rangą, nie miałem przy sobie nikogo mu równorzędnego. Rady Aleca cechowało rozhuśtanie pomiędzy błyskotliwą spostrzegawczością a wariacką brawurą, ale z nim człowiek nigdy nie był pewien, jak się sprawy mają. Gdyby miał w ręku czarodziejską różdżkę, to wszystkie bardzo niepewnie rokujące Kopciuszki posłałby niechybnie na bal, a przecież cała sztuka
polegała na tym, żeby wybrać te spośród nich, które będą pilnować godziny i dzielnie się spiszą. Dlatego też Gordon powierzał Alecowi tylko absolutnych pewniaków, a większość Kopciuszków mnie, kiedyś zaś powiedział z uśmiechem, że przy tej pracy albo się zdobywa pewność siebie, albo się ją traci, co podówczas uznałem za lekką przesadę. Zrozumiałem jednakże, co miał na myśli, kiedy pod jego nieobecność natrafiłem na problem, który leżał nie rozstrzygnięty na jego biurku - prośbę o sfinansowanie serii animowanych filmów rysunkowych. Odrzucić coś było bardzo łatwo... i być może przegapić jakieś nowe Fistaszki czy Myszkę Miki. Spora część dochodów banku pochodziła z odsetek płaconych przez pożyczających. Nie pożyczając, nie zarabialiśmy. A była to loteria. Podniosłem słuchawkę telefonu i poprosiłem pełnego nadziei rysownika, żeby przyniósł do banku swoje propozycje. Większość spraw, jakie prowadził Gordon, była w trakcie załatwiania, a najpoważniejsza dotyczyła pożyczki trzech milionów czterystu tysięcy funtów na rozbudowę fabryki ciastek. Przysłuchiwałem się, jak załatwiał tę sprawę od tygodnia, więc po prostu podjąłem ją w punkcie, w którym ją zostawił, dzwoniąc do ludzi, którzy dysponowali niekiedy kapitałem pożyczkowym, i pytając, czy nie byliby zainteresowani kupnem części akcji firmy „Domowy Raj”. Z wykazu Gordona wynikało, że nasz bank pożyczał tylko trzysta tysięcy, dlatego też zadawałem sobie pytanie, czy w głębi duszy spodziewa się, że lud powróci do jedzenia chleba. Znalazłem również wetknięty dyskretnie w folder wydrukowany na błyszczącym papierze prospekt, zapraszający do, udziału w wielomilionowym przedsięwzięciu w Brazylii, na którym Gordon nabazgrał ołówkiem całą armię znaków zapytania i parę pytań: „Bierzemy czy nie bierzemy? Przypomnij sobie Brazylię! Czy kawa nie wystarczy?” Na górze strony tytułowej wypisał na czerwono uwagę do zapamiętania: „Wstępna odpowiedź do piątku”. A dziś był już czwartek. Wziąłem prospekt i poszedłem z nim do drugiego, większego biura na końcu korytarza, gdzie przy jednym z siedmiu biurek siedział dyrektor niemal równy rangą Gordonowi. Tu również dywan był puszysty, a biurka odpowiednie do wysokości transakcji dokonywanych na ich blatach, jednakże widok z okien był inny. Brakowało fontanny, za to spośród białej kamiennej siatki ulic dzielnicy bankowej wystawała przypominająca jubilerskie jajo Fabergé’ego, oświetlona słońcem kopuła katedry świętego Pawła.
- Jakiś kłopot? - spytał „niemal równy” Gordonowi. - Mogę w czymś pomóc? - Nie wie pan, czy Gordon zamierzał coś z tym dalej robić? - zapytałem. - Mówił coś? Kolega Gordona przejrzał prospekt i potrząsnął głową. - Kto tam jest dziś z panem? - spytał. - Tylko Alec. Pytałem go. Nic nie wie. - A gdzie John? - Na urlopie. A Ruperta nie ma z powodu żony. Kolega Gordona skinął głową. Żona Ruperta była umierająca - to okrutne, kiedy ma się dwadzieścia sześć lat. - Pokazałbym to ludziom - odrzekł. - Sprawdził, czy Gordon złożył zapytania w dziale Badań, Zamorskim, gdziekolwiek. Niech pan sam wyrobi sobie sąd. Jeśli uzna pan, że to rzecz warta zachodu, może pan z tym pójść do Vala i Henry’ego. Val był szefem działu Kredytów, Henry zaś Henrym Shiptonem, prezesem banku. Zrozumiałem, jak wielki awans oznacza stanowisko Gordona, i nie wiedziałem - cieszyć się czy smucić, że jest tymczasowy. Popołudnie spędziłem na wędrówkach z prospektem po biurze, dowiadując się w ich trakcie mniej o Brazylii niż o zamieszaniu wywołanym przez doniesienie w „Co się dzieje...”. Autoanaliza znów stała się modna. Zmartwione miny pracowników świadczyły, że dręczy ich pytanie: „Czy to możliwe, żeby ktoś - niechcący - wspomniał o przejęciu jakiegoś przedsiębiorstwa komuś zainteresowanemu?”. Moim zdaniem, odpowiedź była krótka: nie, to niemożliwe. Dyskrecja zawsze i wszędzie stanowiła drugą naturę pracowników banku. Jeżeli artykuł w gazecie mówił prawdę, to na pewno w sprawę zamieszane były trzy osoby: sprzedający, kupujący oraz informator. No a kupiec czy informator z całą pewnością nie działaliby w niewiedzy i na chybił trafił. Chciwość i niegodziwość gryzą człowieka jak robactwo. Każdy, kto jest nimi zarażony, dobrze o tym wie. Nie znalazł się nikt, kogo Gordon pytałby o Brazylię, ja zaś musiałem podjąć decyzję. Dobrze byłoby wiedzieć, co myślą o tej sprawie inne banki handlowe, szesnaście uznanych firm bankowych, takich jak Schroeders, Hambro, Morgan Grenfell, Kleinw Ort Benson, Hill Samuel, Warburg, Robert Fleming, Singer i Friedlander... każda z nich, podobnie jak bank Ekaterina, mająca podstawy sądzić, że w razie kryzysu Bank Angielski pośpieszy z pomocą.
Odpowiednicy Gordona w tych bankach wszyscy bez wyjątku, nabierali wody w usta zastanawiając się nad tym samym prospektem, po czym wkładali miliony w dochodowe przedsięwzięcie, wyrzucali miliony w błoto albo postanawiali, że nie podejmą takiego ryzyka. Co postanowili? Trudno było spytać o to wprost, a dowiedzenie się tego pocztą pantoflową wymagało trochę czasu. Na koniec zaniosłem prospekt do Vala Fischera, szefa działu Kredytów, który zwykle zajmował biurko naprzeciwko Henry’ego Shiptona, dwa piętra wyżej. - No, a ty sam, co o tym myślisz? - spytał mnie. Był niskim, ogromnie uprzejmym, czarującym człowiekiem o nerwach jak z hartowanej stali. - Gordon miał z pewnością zastrzeżenia - odparłem. - Za mało wiem, a wygląda na to, że nikomu tutaj nic o tym nie wiadomo. Myślę, że możemy albo przesłać wstępną odpowiedź wyrażającą ostrożne zainteresowanie, a potem dowiedzieć się czegoś więcej, albo po prostu zawierzyć wyczuciu Gordona. - Co z dwojga? - spytał Val, uśmiechając się lekko. No właśnie, co? - Moim zdaniem, zawierzyć wyczuciu Gordona - odparłem. - Dobrze. Val Fischer skinął mi głową, a ja po wyjściu od niego odpisałem grzecznie Brazylijczykom, wyrażając nasze ubolewanie. Prawdopodobnie dopiero za sześć, siedem lat miałem się przekonać, czy podjąłem słuszną decyzję. Ryzyko było zawsze długoterminowe. Człowiek siał ziarno licząc na to, że w przyszłości z mąki otrzymanej z plonów będzie miał chleb - z masłem i kiełbasą. Jeśli spleśniały... trudno, wielka szkoda. Rok Pierwszy CZERWIEC Trzy tygodnie potem zadzwonił Gordon, całkiem zdrów i w dobrym nastroju. Spojrzałem na jego nic nie mówiące, puste biurko, z którego wszystkie papiery przewędrowały na moje. - Judith i ja chcieliśmy ci podziękować... - odezwał się. - Doprawdy niepotrzebnie - odparłem. - Jak się czujesz?
- Marnuję czas. Całkiem bez sensu. Przy okazji, na przyszły czwartek zaoferowano nam połówkę loży w Ascot. Pomyśleliśmy, że może być miło... Mamy sześć miejsc. Chciałbyś pójść? Naturalnie, jako nasz gość. W ramach rewanżu. - Z przyjemnością - odparłem. - Ale... - Żadnych „ale” - przerwał mi. - Jeżeli chcesz iść, Henry to załatwi. Sam też idzie. Zgodził się ze mną, że zasłużyłeś sobie na wolny dzień, więc wystarczy, że się zdecydujesz. - W takim razie chciałbym pójść, bardzo. - Doskonale. Jeśli nie masz żakietu, nie przejmuj się. Ta loża nie jest na trybunie królewskiej. - Skoro ty będziesz w żakiecie... Odziedziczyłem żakiet po ojcu. - Aha. To świetnie. A więc o pierwszej w czwartek na obiedzie. Przyślę ci wejściówkę do biura. Oboje z Judith bardzo się cieszymy, że przyjdziesz. Jesteśmy ci bardzo wdzięczni. Bardzo. W jego głosie zabrzmiało lekkie zażenowanie i ze stukiem odłożył słuchawkę. Ciekaw byłem, czy dużo pamiętał o ludziach z białymi twarzami, ale nie mogłem go o to spytać, bo Alec, Rupert i John usłyszeliby wszystko. Mógł mi o tym powiedzieć na wyścigach. A może nie. Obecnie nieczęsto chodziłem na wyścigi koni, chociaż jako dziecko spędziłem niezliczone popołudnia czekając przy kolejkach do kas totka, kiedy moja matka w rozkosznej męce obstawiała całe tuziny typów: pewniaków, fuksów, faworytów i przegrywała pieniądze na tony. - Wygrałam! - oznajmiała promiennie wszystkim naokoło, wymachując bezspornie wygranymi kuponami; plik przegranych w tej samej gonitwie upychała po kieszeniach, a później wyrzucała. W tym samym czasie ojciec stawiał kolejki w barze - sympatyczny szczodry moczymorda, mający więcej dobrego serca niż rozumu. Na koniec takiego dnia na wyścigach wieźli mnie do domu zaśmiewając się radośnie w wynajętym rollsie prowadzonym przez szofera, a ja dopóki całkiem nie dorosłem, nigdy nie wątpiłem w ten przemiły dobrobyt, choć był zbudowany na lodzie. Rodzice zapewnili mi, jedynakowi, bardzo szczęśliwe dzieciństwo, i to do tego stopnia, że wakacje kojarzyły mi się zawsze z jachtami żeglującymi po ciepłych morzach i z Bożym Narodzeniem w Alpach. W owych czasach rola złoczyńcy przypadała mojemu stryjowi, który nachodził nas niekiedy, żeby wygłosić Ostatnie
Ostrzeżenie co do konieczności znalezienia sobie przez brata (czyli mojego ojca) zajęcia. Jednakże ojciec nie mógł przekonać się do „zgarniania forsy”, zresztą i tak nie miał najmniejszych talentów w żadnym kierunku, a nie znając nawyku pracy, w głębi duszy lekceważył tych, którzy go mieli. Nigdy mu się nie znudził próżniaczy tryb życia, jeśli więc z jednej strony nie zaskarbił sobie niczyjego szacunku, to z drugiej strony niewielu nim gardziło. Słaby, przyjacielski, ograniczony człowiek. Niezły jako ojciec. W wielu innych sprawach do niczego. Zmarł na atak serca, kiedy miałem dziewiętnaście lat, i dopiero wówczas sens Ostatecznych Ostrzeżeń stryja stał się widoczny jak na dłoni. Ojciec z matką żyli z kapitału odziedziczonego po dziadku, a nie zostało z niego dużo. Dość, żeby opłacić moje studia; dość, żeby przy rozważnym wydawaniu pieniędzy zapewnić matce skromny dochód aż do końca życia. Za mało, żeby sfinansować jej nawyk grania na wyścigach, z którym nie mogła lub nie chciała zerwać. Znacznie więcej Ostatecznych Ostrzeżeń stryja zostało przez nią zlekceważonych, aż wreszcie, kiedy próbowałem powstrzymać beznadziejny odpływ gotówki pracując (mój ty Boże) dla bukmachera, do naszych drzwi zapukali komornicy. Okazało się, że w ciągu dwudziestu pięciu lat matka przegrała lwią część pół miliona funtów, a wszystko poszło na konie, szybkie i wolne. Ten fakt mógł mnie bez reszty zrazić do wyścigów, ale, o dziwo, nie zraził. Pamiętałem, jak wspaniale bawili się moi rodzice, któż więc mógłby powiedzieć, że był to niewłaściwie roztrwoniony majątek? - Dobre wieści? - spytał Alec, przyglądając się mojej jawnej rozterce. - Gordon czuje się lepiej. - Hmm - mruknął rozważnie. - Już powinien. Trzy tygodnie wolnego z powodu „grypy”... - Uśmiechnął się. - To lekka przesada. Odmruknąłem na to wymijająco. - Ucieszymy się, kiedy powróci, co? Zerknąłem na jego rozbawioną, kpiarską minę i spostrzegłem, że wie równie dobrze jak ja, iż pojawienie się Gordona i objęcie przez niego z powrotem w posiadanie królestwa wcale mnie nie ucieszy. Choć po rzuceniu się w wir jego obowiązków w pierwszej chwili zaparło mi dech, poczułem potężny przypływ energii i dobrego samopoczucia. Złapałem się na tym, że wbiegam po schodach, że śpiewam w
kąpieli i zdradzam wszelkie cechy kogoś, kto ma właśnie romans. Tak jak wiele romansów, również i ten nie mógł przetrwać powrotu zdradzanego męża. Zastanawiałem się, ile czasu przyjdzie mi czekać na kolejną taką szansę i czy za drugim razem będę podobnie wniebowzięty. - Nie myśl, że nie zauważyłem - rzekł Alec, błyskając intensywnie niebieskimi oczami spoza okularów w złotej oprawce. - Co zauważyłeś? - spytał Rupert, podnosząc głowę znad dokumentów, w które gapił się od półtorej godziny niewidzącym wzrokiem. Od śmierci i pogrzebu swojej ładnej żony wciąż miał szklisty nieobecny wzrok i nie nadążał za toczącymi się rozmowami. W ciągu dwóch dni od powrotu do biura nie napisał ani jednego listu, nigdzie nie zatelefonował, nie podjął żadnych decyzji. Z czystego współczucia należało mu dać czas na odzyskanie równowagi, a ja z Alekiem nadal wykonywaliśmy za niego ukradkiem pracę, tak żeby się nie zorientował. - Nic - odparłem. Rupert skinął nieprzytomnie głową i znów spuścił wzrok - automat żyjący własnym nieszczęściem. Przyszło mi na myśl, że nigdy nie kochałem nikogo tak tragicznie. I miałem nadzieję, że mi się to nie zdarzy. John, który również świeżo powrócił do biura, lecz z urlopu, pałał wciąż jeszcze czerwonawą opalenizną i trudno mu było zdążyć z podzieleniem się z nami wszystkimi szczegółami swoich sensacyjnych przygód seksualnych podczas krótkich nieobecności Ruperta, kiedy ten wychodził do łazienki. Zarówno Alec, jak i ja nie wierzyliśmy w jego epopeje, niemniej Aleca one bawiły, ale nie mnie. Kryły w sobie ziarno nienawiści do kobiet, a każdy erotyczny (prawdziwy lub nie) podbój Johna był jakby demonstracją tej niechęci. Prawdę mówiąc, John nie używał słowa „podbój”, on „zaliczał”, „przelatywał”, „załatwiał” „tę sztukę”. Nie przepadałem za nim, on zaś uważał mnie za pedanta. W biurze odnosiliśmy się do siebie grzecznie, lecz nie chodziliśmy razem na obiad. - W dodatku spośród nas tylko on z ożywieniem wyczekiwał powrotu Gordona, właśnie on, który nie potrafił ukryć lęku, że to ja zająłem opuszczone stanowisko szefa. - Naturalnie, gdybym tu był... - powtarzał przynajmniej raz na dzień. Alec zaś doniósł mi, iż słyszano, jak na korytarzu John mówił do „niemal równego” Gordonowi, że teraz, po jego powrocie, obowiązki Gordona powinny zostać powierzone jemu. - Słyszałeś to na własne uszy? - spytałem zaskoczony.
- Oczywiście. Dostał na to niedwuznaczną odpowiedź, że to sam stary dał ci zielone światło i że nic się nie da zrobić. Nasz pożeracz serc wyraźnie się spienił. Twierdzi, że to wszystko przez to, że jesteś kim jesteś itede. - Niech go diabli. - Prędzej wezmą mnie albo ciebie - odparł Alec, zaśmiał się cicho półgębkiem, a potem podniósł słuchawkę telefonu, żeby znaleźć chętnych do sfinansowania zakładu oczyszczania ścieków i wody w Norfolk. - Czy wiesz - zagadnął zajęty wykręcaniem numeru - że w Berlinie Zachodnim jest tak mało pól irygacyjnych, że płacą wschodnim berlińczykom za odprowadzenie nadmiaru własnych ścieków? - Nie, nie wiedziałem - odparłem. I nie miałem specjalnej ochoty się dowiedzieć, ale Alec jak zawsze miał pełno zbędnych wiadomości i korciło go, żeby się nimi podzielić. - Ci z Berlina wschodniego biorą forsę i wylewają ścieki na otwarte pola. Nieoczyszczone, zauważ. - Zamknij się - powiedziałem. - Widziałem to na własne oczy. I wąchałem - ciągnął. - Obrzydliwość. - To był prawdopodobnie nawóz sztuczny, a poza tym, co ty robiłeś we wschodnim Berlinie? - Składałem wizytę Nefretete. - Tej z jednym okiem? - Mój Boże, tak, czy to nie oburzające? O... dzień dobry... - Połączył się z ewentualnym dostarczycielem pieniędzy, po czym znacznie dłużej niż trzeba i z wyraźną przyjemnością zaczął wyjaśniać konieczność dodatkowych usprawnień niezbędnych do osuszenia bagna ścieków, które zabija pojezierze w Norfolk. - Naturalnie, ze strony władz gospodarki wodnej nic nie grozi. - Zamilkł, słuchając. - A więc piszecie się na to, tak? Dobrze. - Zapisał coś skrzętnie i po odpowiednim czasie odłożył słuchawkę. - To strasznie łatwe - oznajmił. - Ekologia i cała reszta. Każdemu mięknie serce. Złożyłem plik swoich dokumentów, które dotyczyły wcale niełatwych spraw, i poszedłem z nimi do Vala Fischera, siedzącego przypadkiem prawie samotnie w wielkim biurze. Henry Shipton wybrał się chyba na jedną ze swych częstych przechadzek po innych działach. - Chodzi o rysownika - powiedziałem. - Mogę się poradzić?
- Przysuń sobie fotel - rzekł Val, skinął głową i zaprosił mnie gościnnym gestem. Usiadłem przy nim, rozłożyłem przyniesione dokumenty i zdałem mu relację z trzygodzinnej rozmowy, jaką przed dwoma tygodniami przeprowadziłem z pewnym trzeźwo myśląc cym artystą. - Miejscowy bank odrzucił jego prośbę, podobnie trzy firmy takie jak nasza - powiedziałem. - Nie posiada nic, co można by spieniężyć, żadnego zabezpieczenia. Mieszkanie wynajmuje, a za samochód płaci raty. Gdybyśmy go sfinansowali, to wyłącznie na wiarę. - A jego pochodzenie? Warunki umowy? - spytał Val. - Solidne. To syn handlowca. Ceniony w szkole plastycznej za oryginalny talent. Zasięgnąłem informacji u dyrektora. Prezes jego banku wystawił mu dobre świadectwo, ale stwierdził, że dyrekcja nie może mu pożyczyć tyle, o ile prosi. Przez zeszłe dwa lata pracował w studiu filmowym przy kreskówkach reklamowych. Twierdzą, że jest dobry. Zna się na tym wyśmienicie. Wiedzą, że chce pracować na własną rękę, uważają go za zdolnego i nie chcą go stracić. Ile ma lat? - Dwadzieścia cztery. Val posłał mi powątpiewające spojrzenie, wiedząc tak jak i ja, że to przede wszystkim wiek rysownika przesądził o tym, że inne banki odmówiły mu pożyczki. - O co prosi? - spytał, ale z taką miną, jakby już podjął decyzję odmowną. - O studio z odpowiednim wyposażeniem. O fundusze na zatrudnienie dziesięciu rysowników kopistów, zakładając, że pierwsze filmy zostaną ukończone za rok i przypuszczalnie przyniosą dochód. O pieniądze na reklamę. O pieniądze na utrzymanie. Zestawienia te pokazują prawdopodobne wydatki. Val skrzywił się nad stronami, które mu podałem, przez co jego regularne rysy chwilowo zmieniły proporcje, schludne wąsy opadły ukośnie, a łuki brwi zbliżyły do linii czarnych przylizanych włosów. - A dlaczego jeszcze go nie odrzuciłeś? - spytał wreszcie. - Hmm. Obejrzyj jego rysunki - odparłem. Otworzyłem drugą teczkę i rozłożyłem przed nim serię bajecznie kolorowych rysunków przedstawiających dwie postacie i tworzących zabawną historyjkę. Obserwowałem doświadczoną, zmęczoną twarz Vala, kiedy je przeglądał. Ujrzałem, jak budzi się w nim zainteresowanie, usłyszałem jego śmiech. - Właśnie - powiedziałem.
- Hmm - mruknął. Rozparł się w fotelu i spojrzał na mnie badawczo. - Nie powiesz mi, że twoim zdaniem powinniśmy go sfinansować. - To naturalnie ryzyko bez zabezpieczenia - odparłem. - Ale tak, jestem za tym. Oczywiście pod kilkoma warunkami, jak na przykład księgowy pilnujący wydatków oraz prawo pierwszeństwa w sfinansowaniu przyszłego rozwoju przedsięwzięcia. - Hmm. - Val rozważał to przez jakiś czas, przeglądając jeszcze raz rysunki, które znałem doskonale od dwóch tygodni, a jednak nadal mnie bawiły. - No tak, sam nie wiem. Wygląda to na porywanie się z motyką na słońce. - Jego filmy mogą kiedyś oglądać na promach kosmicznych - powiedziałem spokojnie, na co posłał mi rozbawione spojrzenie, uporządkował rysunki i schował do teczki. - Wobec tego zostaw je tutaj - rzekł. - Porozmawiam o nich z Henrym przy obiedzie. W jednej krótkiej, niemiłej chwili pojąłem, że będą rozmawiać nie tyle o rysowniku, co przede wszystkim o tym, czy można polegać na moim rozeznaniu. Gdyby uznali mnie za głupca, w okamgnieniu znalazłbym się w kolejce do awansu za Johnem. Jednakże o wpół do piątej zadzwonił telefon wewnętrzny na moim biurku i w słuchawce usłyszałem głos Vala. - Wjedź na górę i odbierz dokumenty - powiedział. - Henry mówi, że sam masz o tym zadecydować. Wóz albo przewóz, Tim, wszystko zależy od ciebie. Ktoś, kto zetknął się z wyścigami w Ascot po raz pierwszy, przyjmował je, zależnie od światopoglądu, albo z miłym zaskoczeniem, albo z purytańskim zgorszeniem. Albo jego serce radowało się na widok szmaragdowej trawy, masy kwiatów, kolorowych sukienek, pilśniowych cylindrów i elegancji ubranych na szaro mężczyzn, albo pogardzał taką wystawnością, płochą wesołością, haniebnym piciem szampana i jedzeniem truskawek, kiedy niektórzy na świecie głodują. Ja należałem bez wątpienia do hedonistów, tak z racji wychowania, jak zamiłowań. Królewskie wyścigi w Ascot były, tak chciał traf, jedynymi zawodami, na które rodzice nie zabierali mnie nigdy, a zresztą dzieci przez te trzy, cztery dni nie miały wstępu na trybunę królewską, matkę zaś interesowały w tym jednym przypadku bardziej kontakty towarzyskie niż obstawianie koni. Szkoła przede wszystkim,
powtarzała mi niezmiennie co roku, choć przy innych okazjach niekoniecznie to obowiązywało. Tak więc odziany w zmartwychwstały wykwintny strój ojca z tym większą przyjemnością przekroczyłem bramy toru wyścigowego i poprzez tłum uśmiechniętych ludzi podążyłem do wyznaczonej, znajdującej się wysoko na trybunie loży. - Witaj w krainie niewiadomych - przywitał mnie wesoło Gordon, wręczając mi kieliszek szampana, a ubrana w żółtą jedwabną sukienkę Judith, podśpiewując z podniecenia, wykrzyknęła „Czyż to nie fantastyczne?!” - Wspaniałe - powiedziałem całkiem serio. Opalony i zdrowo wyglądający Gordon przedstawił mnie właścicielowi loży. - Dissdale, to Tim Ekaterin. Pracuje w banku. Tim... Dissdale Smith. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Rękę miał ciepłą i pulchną, tak jak i ciało, tak jak twarz. - Cieszę się - powiedział. - Dano panu pić? Świetnie. Zna pan moją żonę? Nie? Bettino, kochanie, przywitaj się z panem Timem. Otoczył ramieniem cienką talię prawie dwakroć od niego młodszej dziewczyny w białej obcisłej sukni w czarne groszki, krótkiej i wyciętej przy szyi i pod pachami. Miała prześliczną cerę, nosiła również szeroki czarny kapelusz i miły, wystudiowany uśmiech. - Witam pana, Tim - powiedziała. - Tak się cieszę, że mógł pan przyjść. Pomyślałem, że głos pasuje do reszty jej postaci - jest sztuczny, wyćwiczony i wprawdzie brak mu wrodzonej kultury, to jednak daleko mu do pospolitości. Loża miała wymiary trzy na pięć jardów, a większą jej część zajmował stół z dwunastoma krzesłami. Okna w ścianie naprzeciwko wejścia wychodziły na zielony tor, a oszklone drzwi wiodły na balkon dla widzów. Ściany loży pokrywała, niczym w mieszkaniu, jasnoniebieska juta, a miękki niebieski dywan, różowe kwiaty i obrazy sprawiały, że wnętrze wydawało się znacznie bogatsze, niż kosztował jego wystrój. Ściany w lożach, do których zerkałem idąc tutaj, miały uniwersalny kolor margaryny, tak że przez chwilę zastanawiałem się, które z nich, Dissdale czy Bettina, ma duszę estety. Henry Shipton z żoną stali w drzwiach na balkon i patrzyli to na tor, to do środka, jak para Światowidów. Henry na mój widok uniósł kieliszek w powitalnym geście, a Lorna tak jak zawsze miała minę, jakby znalazła dziurę w całym.
Wysoka, przesadnie pewna siebie, ubrana na ten luksusowy i zbytkowny dzień w surowy szary kostium o męskim kroju, była kobietą, z której pogarda wylewała się niepowstrzymanie niczym morski przypływ, kobietą, która zdawała się nie wiedzieć, że słowa ranią, i nie widziała najmniejszego powodu, by nie wyrzucić z siebie każdej małostkowej myśli. Widziałem ją w życiu mniej więcej tyle razy, co Judith Michaels, przeważnie przy tych samych okazjach, i jeżeli tłumiłem w sobie miłość do jednej, to musiałem też skrywać rozdrażnienie zachowaniem drugiej. Podejrzewałem, że spośród tych dwóch posadzą mnie nieuchronnie przy Lornie Shipton. Po mnie przybyli kolejni goście, których Dissdale z Bettiną powitali okrzykami radości, całusami, a potem przedstawili w sposób tak bezosobowy, że natychmiast każdy każdego zapomniał. Dissdale uznał, że będzie mniej zamieszania, jeśli wszyscy usiądą, po czym zajął miejsce u szczytu stołu, naprzeciwko Gordona, który siedział na drugim końcu, plecami do okna. Kiedy obaj zgromadzili swoich gości przy sobie, pozostały jeszcze dwa wolne miejsca, jedno po stronie Gordona, drugie po stronie Dissdale’a. Po prawej ręce Gordona siedziała Lorna Shipton, przy niej ja, po lewej stało puste krzesło, a na dalszych siedzieli Henry i Judith. Dziewczyna na prawo ode mnie przez większość czasu rozmawiała pochylona w stronę gospodarza, więc chociaż dobrze poznałem niebieski szyfonowy szal na jej ramionach, nie dowiedziałem się aż do końca, jak się nazywa. Śmiano się, paplano, studiowano program wyścigów, napełniano kieliszki... Judith miała na głowie kapelusz z jedwabnymi żółtymi różami, a Lorna wytykała mi, że mój żakiet wygląda jak z młodszego brata. - Należał do mojego ojca - wyjaśniłem. - Niemądry człowiek - odparła. Zerknąłem na jej twarz, ale mówiła po prostu to, co myślała, ani jej w głowie było mnie obrażać. - Wspaniały dzień na wyścigi - powiedziałem. - Pan powinien pracować. Chyba zdaje pan sobie sprawę, że pańskiemu stryjowi Freddiemu to się na pewno nie spodoba. Jestem przekonana, że wyciągając pana z trudności, postawił warunek, żebyście wraz z matką trzymali się z daleka od torów wyścigowych. No i proszę tylko na siebie spojrzeć. Tego już doprawdy za wiele. Oczywiście, będę musiała mu o tym powiedzieć.