Gordon R. Dickson
Zaginiony Dorsaj!
Lost Dorsai
Przełożyła: Anna Reszka
Wydanie oryginalne: 1980
wydanie polskie: 1993
ZAGINIONY DORSAJ
Jestem Corunna El Man.
W końcu przyprowadziłem mały statek kurierski do portu kosmicznego w
Nahar City
na Cecie, dużym globie okršżajšcym Tau Ceti. Dokonałem tego w szeœciu
przejœciach
fazowych, przywożšc z Dorsaj do twierdzy Gebel Nahar naszš Amandę Morgan,
którš
nazywajš również Amandš Drugš.
Wprawdzie jestem zbyt wysoki rangš, żeby pełnić rolę kuriera, ale w tym
czasie
byłem akurat na urlopie w domu. Statki kurierskie należšce do Kantonów na
Dorsaj sš za
drogie, żeby nimi ryzykować, ale sytuacja wymagała natychmiastowej
obecnoœci w Nahar
eksperta od kontraktów. Poproszono mnie, żebym zajšł się tym problemem,
więc
rozwišzałem go, przekraczajšc liczbę przejć fazowych, ale dotarłem
tutaj.
Wyglšdało na to, że ryzyko, które podejmowałem, nie zaniepokoiło Amandy.
Nic
dziwnego, zważywszy, że jest Dorsajkš. Podczas całej podróży nie
rozmawiała jednak ze mnš
za wiele; i to włanie wydało mi się doć niezwykłe.
Wszystko zmieniło się dla mnie po Baunpore. Kiedy Pomocni Freilandczycy w
końcu,
po długim oblężeniu zdobyli miasto, podczas masakry, która potem
nastšpiła, z zemsty
pocięli mi twarz i zabili Else, tylko dlatego, że była mojš żonš. Został
po niej jedynie
rozżarzony gaz, który rozproszył się w kosmosie. Ponieważ nie było grobu,
nic, do czego
można by wracać, żadnego miejsca, które by jš przypominało, zrezygnowałem
z operacji
plastycznej i postanowiłem nosić blizny jako pamištkę po niej.
Nigdy nie żałowałem tej decyzji, ale prawdš jest, że blizny zmieniły
stosunek ludzi do
mnie. Dla niektórych stałem się niemal niewidzialny, a prawie wszyscy
pozbywali się
naturalnego odruchu, by ukrywać swoje troski i sekrety.
Było niemal tak, jakby czuli, że przekroczyłem pewien punkt i nie
potrafię już osšdzać
ich smutków i obaw. Nie, po namyle, dochodzę do wniosku, że to co
więcej. Jakbym był
wypalonš wiecš w ciemnym pokoju ich jani- nie dajšcym wiatła, ale
bezpiecznym
towarzyszem, którego obecnoć upewniała ich, że nikt jeszcze nie naruszył
ich prywatnoœci.
Bardzo wštpię, czy Amanda i ci, których poznałem podczas podróży do Gebel
Nahar,
rozmawialiby ze mnš tak swobodnie, gdybym spotkał ich w czasach, kiedy
żyła Else.
Mielimy szczęcie po przybyciu na miejsce. Gebel Nahar jest raczej
górskš fortecš
niż pałacem lub siedzibš rzšdu; z powodów militarnych Nahar City ma port
kosmiczny, w
którym mogš lšdować statki nadprzestrzenne. Wysiedliœmy ze statku,
spodziewajšc się, że
kto nas powita, kiedy wejdziemy do terminalu. Nikt jednak nie pojawił
się.
Księstwo Nahar leży w tropikalnej strefie klimatycznej na Cecie; główna
sala
terminalu była mała, ale wysoka i przewiewna. Podłogę i sufit wyłożono
płytkami w jasnych
kolorach, a wszędzie wokół rosły roliny. Na wszystkich cianach wisiały
jasne, ogromne
malowidła w ciężkich ramach. Stalimy porodku tego wszystkiego, a tłumy
pieszych mijały
nas. Nikt się nam nie przyglšdał, chociaż ani ja ze swoimi bliznami, ani
Amanda - wyraŸnie
podobna do pierwszej Amandy znanej z dorsajskich podręczników do historii
- nie
należelimy do osób, których się nie zauważa.
Poszedłem do informacji, ale okazało się, że nie ma dla nas żadnej
wiadomoœci. Po
powrocie musiałem szukać Amandy, która gdzie zniknęła.
- El Man... - odezwała się nagle za mnš. - Spójrz!
Odwróciłem się, zaalarmowany jej tonem. Zobaczyłem jednoczenie jš i
obraz,
któremu się przyglšdała. Wisiał wysoko na jednej ze cian; stała tuż pod
nim, patrzšc w górę.
I jš, i obraz owietlały promienie słoneczne wpadajšce przez
przezroczystš frontowš
œcianę terminalu. Cała była w naturalnych kolorach - podobnie jak kiedyœ
Else wysoka,
szczupła, w jasnoniebieskim żakiecie i krótkiej, kremowej spódniczce, z
jasnoblond włosami i
tym nieprawdopodobnie młodzieńczym wyglšdem, który cechował również jej
imienniczkę.
Na zasadzie kontrastu, malowidło było pełne jaskrawych barw, złotych
liœci, alizarynowych
szkarłatów i ludzkich postaci uchwyconych w przesadzonych,
melodramatycznych pozach.
„Leto de muerte, głosił napis na dużej mosiężnej tablicy umieszczonej
pod spodem.
„Łoże mierci bohatera, tak można by przetłumaczyć tytuł z archaicznego
języka
hiszpańskiego, którym mówili Naharowie. Obraz przedstawiał wielkie,
złocone łoże
ustawione na otwartej równinie poród ladów bitwy. Wszędzie wokół leżały
ciała i stali
obandażowani oficerowie w szamerowanych złotem mundurach. Pozostali przy
życiu otaczali
umarłego bohatera, który, potężnie umięniony, choć wycieńczony i pokryty
ranami, leżał
obnażony do pasa na grubym stosie aksamitnych płaszczy, wysadzanej
klejnotami broni,
wspaniale tkanych gobelinów i złotych utensyliów, tworzšcych łoże.
Zmarły spoczywał na plecach, z podbródkiem wysuniętym w niebo i twarzš
wymizerowanš agoniš. Żylastš rękš mocno przyciskał do nagiej piersi
rękojeć wyjštkowo
dużego, zdobionego miecza z ostrzem poplamionym krwiš. Ranni oficerowie
stojšcy wokół i
patrzšcy na ciało zmarłego byli przedstawieni w dramatycznych pozach. Na
pierwszym
planie, na ziemi obok łoża, jaki umierajšcy, zwykły żołnierz w podartym
mundurze wycišgał
rękę w hołdzie dla zmarłego.
Amanda spojrzała na mnie, kiedy do niej podszedłem. Nic nie powiedziała.
Nie
musiała. Aby żyć, my na Dorsaj od dwustu lat eksportujemy jedyny towar,
jaki mamy życia
wielu pokoleń, które zostały powięcone w walkach prowadzonych na rzecz
innych. Żyjemy
z prawdziwej wojny, a dla tych, którzy to robiš, podobny obraz jest wręcz
nieprzyzwoity.
- Więc tak o nas mylš - odezwała się Amanda.
Spojrzałem na boki, a potem na niš. Oprócz wyglšdu odziedziczyła po
pierwszej
Amandzie niezwykłš młodzieńczoć. Nawet ja, który wiedziałem, że jest
tylko szeć lat
młodsza ode mnie - a miałem wtedy trzydzieci parę od czasu do czasu o
tym zapominałem i
byłem wstrzšnięty faktem, że ona myli raczej jak moje pokolenie, niż
jak podlotek, na
którego wyglšda.
- Każda kultura ma swoje własne legendy - stwierdziłem. - A to jest
kultura
hiszpańska, przynajmniej jeœli chodzi o dziedzictwo.
- O ile wiem, obecnie mniej niż dziesięć procent naharskiej populacji
jest pochodzenia
hiszpańskiego - odparła. - Poza tym, to jest karykatura Hiszpanów.
Miała rację. Nahar skolonizowali imigranci - gallegos z północnej
Hiszpanii, którzy
marzyli o wielkich ranczach na rozległym terytorium. Zamiast tego, Nahar
- otoczony przez
bardziej uprzemysłowionych i zamożnych sšsiadów stał się małym,
przeludnionym krajem,
który zachował zniekształconš wersję języka hiszpańskiego oraz mieszankę
na pół
zapomnianych hiszpańskich obyczajów i postaw. Po pierwszej fali
imigrantów, następni
osadnicy nie byli pochodzenia hiszpańskiego, ale przejmowali tutejsze
zwyczaje i język.
Pierwsi ranczerzy ogromnie się wzbogacili, bo chociaż Ceta była rzadko
zaludnionš
planetš, brakowało na niej żywnoci. Póniejsi przybysze powiększyli
liczbę mieszkańców
miast Naharu i pozostali biedni... bardzo biedni.
- Mam nadzieję, że ludzie, z którymi będę rozmawiać, majš więcej niż
dziesięć
procent zdrowego rozsšdku powiedziała Amanda. - Ten obraz skłania mnie do
zastanowienia,
czy nad rozsšdek nie przedkładajš mrzonek. Jeœli tak jest w Gebel
Nahar...
Nie dokończyła zdania, potrzšsnęła głowš i - najwyraniej usuwajšc obraz
z pamięci -
umiechnęła się do mnie. Umiech rozjanił jej twarz, w znacznie szerszym
znaczeniu tego
zwrotu. W jej przypadku było to coœ innego - wewnętrzne wiatło, głębsze
i silniejsze, niż
zwykle oznaczajš te słowa. Spotkałem jš dopiero trzy dni temu, a Else
była wszystkim, czego
kiedykolwiek pragnšłem i będę pragnšł; teraz jednak zrozumiałem, co
ludzie na Dorsaj mieli
na myli, mówišc, że odziedziczyła zdolnoć pierwszej Amandy do rzšdzenia
innymi, a
jednoczenie wzbudzania w nich miłoci.
- Żadnej wiadomoœci dla nas? - zapytała.
- Żadnej - zaczšłem. I obejrzałem się, ponieważ kštem oka zauważyłem, że
kto się
zbliża.
Ona również się odwróciła. Naszš uwagę przycišgnšł mężczyzna idšcy w
naszš stronę
dużymi krokami - Dorsaj. Był wielki. Nie taki jak bliŸniacy Graeme, Ian i
Kensie, dowódcy w
Gebel Nahar, na naharskim kontrakcie; niewiele niższy, za to wyraŸnie
większy ode mnie.
Dorsajowie różniš się jednak od siebie budowš i wzrostem. Poznaliœmy go -
i, oczywiœcie, on
nas - po mnóstwie drobiazgów, zbyt subtelnych, by je zdefiniować. Miał na
sobie mundur
kapelmistrza armii naharskiej, z naszywkami oficera sztabowego na
kołnierzu; był blondynem
o szczupłej twarzy i liczył sobie nie więcej niż dwadziecia parę lat.
Rozpoznałem go.
Był trzecim synem sšsiada z mojego kantonu High Island na Dorsaj. Nazywał
się
Michael de Sandoval i mało co było słychać o nim przez szeć lat.
- Sir... madam - powiedział, zatrzymujšc się przed nami. - Przykro mi, że
państwo
czekalicie. Miałem kłopoty z transportem.
- Michael - przywitałem go. - Znasz Amandę Morgan?
- Nie. - Odwrócił się do niej. - To zaszczyt poznać paniš, madam.
Przypuszczam, że
jest pani znudzona, słyszšc, jak wszyscy mówiš, iż rozpoznajš paniš
dzięki zdjęciom pani
prababki?
- Nigdy - odparła Amanda wesoło i podała mu rękę. - Zna pan Corunnę El
Mana?
- Ród El Man to nasi sšsiedzi z High Island - wyjanił Michael.
Umiechnšł się do
mnie trochę smutno. - Pamiętam kapitana z czasów, kiedy miałem szeć lat,
a on przyjechał
na swój pierwszy urlop. Może pójdziemy? Już zaniosłem wasz bagaż do
aerobusu.
- Aerobusu? - zapytałem, kiedy ruszyliœmy za nim do jednego z
przeszklonych wyjć
z terminalu.
- Aerobus orkiestry Trzeciego Regimentu. Tylko to udało mi się zdobyć.
Wyszliœmy na mały parking zatłoczony pojazdami powietrznymi i naziemnymi.
Michael de Sandoval poprowadził nas do przysadzistego kadłubopłata, który
wyglšdał, jakby
mógł pomiecić trzydziestu pasażerów. W rodku znajdowała się tylko jedna
osoba. Exotik w
ciemnoniebieskiej szacie, z białymi włosami i dziwnie młodš twarzš. Mógł
mieć od
trzydziestu do osiemdziesięciu lat. Siedział w częœci klubowej w przodzie
aerobusu, tuż przed
œciankš oddzielajšcš kabinę sterowniczš w dziobie pojazdu. Podniósł
głowę, kiedy
weszliœmy.
- Padma, bond na Cecie - dokonał prezentacji Michael. - Sir, czy mogę
panu
przedstawić Amandę Morgan, specjalistkę od kontraktów, i Corunnę El Mana,
starszego
kapitana. Oboje sš z Dorsaj. Kapitan El Man włanie przywiózł Rozjemcę
statkiem
kurierskim.
- Oczywiœcie, wiem o ich przyjeŸdzie - odpowiedział Padma.
Nie podał ręki żadnemu z nas ani nie wstał. Podobnie jak wielu Exotików,
których
znałem, nie musiał tego robić. Jak tamci, miał w sobie wyczuwalne od razu
ciepło i spokój, a
wszelkie jego zachowanie wydawało się naturalne i oczekiwane.
Usiedlimy razem. Michael zniknšł w kabinie pilotów i chwilę póniej
aerobus z lekkš
wibracjš uniósł się z parkingu.
- To zaszczyt poznać pana, bond - powiedziała Amanda. - Ale jeszcze
większym
zaszczytem jest, że wyszedł pan nam na spotkanie. Czemu zawdzięczamy tę
uprzejmoć?
Padma umiechnšł się lekko.
- Obawiam się, że nie przyjechałem tu, żeby was przywitać - odparł. -
Chociaż Kensie
Graeme opowiadał mi o pani - spojrzał na mnie - a słyszałem również o
Corunnie El Manie.
- Czy jest co, o czym wy, Exotikowie, nie słyszelicie?- zapytałem.
- Wiele rzeczy - potrzšsnšł głowš łagodnie, ale z powagš.
- Jaki więc inny powód sprowadził pana do portu kosmicznego? - spytała
Amanda.
Spojrzał na niš w zamyœleniu.
- Coœ, co nie ma nic wspólnego z waszym przyjazdem - odpowiedział. - Tak
się
składa, że musiałem przeprowadzić pewnš rozmowę telefonicznš, a telefony
w Gebel Nahar
nie sš tak prywatne, jak bym sobie tego życzył. Kiedy usłyszałem, że
Michael jedzie po was,
zabrałem się z nim, żeby zadzwonić z terminalu.
- Więc to nie była rozmowa w imieniu Księcia Naharu? - zapytałem.
- Gdyby nawet była... lub gdyby dotyczyła kogokolwiek innego oprócz mnie
samego -
umiechnšł się - i tak nie zdradziłbym zaufania, przyznajšc się do tego.
Domylam się, że
słyszelicie o El Conde, tytularnym władcy Naharu?
- Poczytałam trochę na temat Kolonii i Gebel Nahar, kiedy okazało się, że
będę
musiała tutaj przylecieć - odpowiedziała Amanda.
Zorientowałem się, że chce, abym zostawił jš z nim sam na sam. Widać to
było po
sposobie, w jaki siedziała, i pochyleniu głowy. Exotikowie sš
spostrzegawczy, ale wštpiłem,
czy Padma zauważył te dyskretne znaki.
- Proszę mi wybaczyć - odezwałem się. - Pójdę porozmawiać z Michaelem.
Wstałem i poszedłem do kabiny pilotów, zamykajšc za sobš drzwi. Michael
siedział
rozluniony, z jednš rękš na dršżku sterowniczym. Zajšłem fotel drugiego
pilota.
- Co słychać w domu, sir? - zapytał, nie odwracajšc wzroku od nieba przed
nami.
- Byłem tam tylko raz, odkšd wyjechałeœ - odpowiedziałem. - Ale nie
zmieniło się
wiele. Mój ojciec umarł zeszłego roku.
- Przykro mi to słyszeć.
- Twój ojciec i matka majš się dobrze, słyszałem również, że u twoich
braci, wœród
gwiazd, wszystko w porzšdku - powiedziałem. - Ale, oczywiœcie, wiesz o
tym.
- Nie - odparł, nadal wpatrujšc się w niebo. - Od dawna nie miałem od
nich
wiadomoœci.
Zapadła cisza.
- Jak się tutaj znalazłeœ? - zapytałem. Było to niemal rytualne pytanie
wœród Dorsajów
przebywajšcych z dala od domu.
- Słyszałem o Naharze. Pomylałem, że dobrze by było go zobaczyć.
- Czy wiesz, że w rzeczywistoci jego hiszpańskoć jest fałszywa?
- Nie fałszywa - zaoponował. - Niezupełnie.
Miał oczywicie rację.
- Tak - przyznałem. - Chyba nie powinienem był używać słowa fałszywy.
Tutejsza
sytuacja wynika z naturalnych przyczyn, jak to zwykle bywa.
Spojrzał wprost na mnie. Nauczyłem się odczytywać takie spojrzenia, odkšd
umarła
Else. W tym momencie był bardzo bliski powiedzenia mi więcej, niż
kiedykolwiek
powiedział komu innemu. Ale ta chwila minęła. Wyjrzał przez przedniš
szybę.
- Zna pan tutejszš sytuację? - zapytał.
- Nie. To zajęcie Amandy - odparłem. - Jestem tylko pilotem podczas tej
podróży.
Może mnie wprowadzisz?
- Już pan pewnie trochę wie - powiedział - a resztę opowiedzš panu Ian
albo Kensie
Graeme. Ale, tak czy inaczej... Ksišżę to marionetka. Jego ojciec
otrzymał tytuł od
pierwszych naharskich imigrantów, którzy sš teraz bogatymi ranczerami.
Marzyli o
zapoczštkowaniu tutaj swojej własnej dziedzicznej arystokracji, ale to
nigdy się naprawdę nie
udało. Mimo to, na papierze, Ksišżę jest dziedzicznym władcš Naharu i,
teoretycznie, armia
podlega jemu jako najwyższemu dowódcy. Trzon armii zawsze jednak
stanowiła naharska
biedota - biedacy z miast i campesinos, a oni nienawidzš bogatych
pierwszych imigrantów.
Obecnie wisi w powietrzu rewolucja i armia nie wie, w którš stronę się
zwrócić.
- Rozumiem - powiedziałem. - Zanosi się więc na gwałtownš zmianę rzšdu, a
my
podpisujemy kontrakt z rzšdem, który jutro może stracić władzę. Amanda ma
problem.
- To problem nas wszystkich - stwierdził Michael. Jedyny powód, dla
którego armia
nie opowiedziała się za rewolucjonistami, jest taki, że poszczególne jej
częœci nie
współdziałajš ze sobš zbyt dobrze. Ponieważ przychodzi pan z zewnštrz,
zapewne pańskš
uwagę zwróci przede wszystkim miesznoć tutejszych postaw, ale, tak
naprawdę, jest to
wszystko, co majš miejscowi biedacy, oprócz samej egzystencji - te flagi,
mundury, muzyka,
pojedynki z powodu niewłaciwego spojrzenia, ideał mierci za swój
regiment lub gotowoć
do zwady z innym pułkiem.
- Ależ trudno to nazwać sprawnš armiš - powiedziałem.
- Włanie. To dlatego Ian i Kensie znaleli się tutajna kontrakcie, żeby
przekształcić
naharskš armię w prawdziwš siłę obronnš. Księstwa wokół Naharu ostrzš
sobie zęby na
tutejsze farmy. W normalnej sytuacji Graemowie już poczyniliby postępy -
zna pan reputację
Iana jeli chodzi o szkolenie oddziałów. Okazało się jednak, że zwykli
żołnierze uważajš
Graemów za narzędzie ranczerów, rewolucjonici nawołujš, żeby ich
wyrzucić, a pułki nie
współpracujš z nimi. Nie sšdzę, żeby w obecnych warunkach mieli szansę
dokonania czegoœ
pożytecznego w armii; a sytuacja z dnia na dzień staje się coraz bardziej
niebezpieczna - dla
nich, a także dla pana i dla Amandy. Według mnie, Ian i Kensie zrobiliby
najlepiej, zrywajšc
kontrakt i wynoszšc się stšd.
- Gdyby pogodzenie się ze stratami i wyjazd stanowiły jedyne wyjœcie,
obecnoć
kogo takiego jak Amanda nie byłaby tutaj potrzebna - owiadczyłem. - Tu
musi chodzić o
co więcej, jeli w ogóle angażuje się Dorsajów.
Nic nie powiedział.
- A co z tobš? - zapytałem. - Jakie masz tutaj stanowisko? Jeste też
Dorsajem.
- Czyżby? - powiedział cicho do okna.
Na naszej rodzinnej planecie mamy okreœlenie na osoby pokroju Michaela.
Nazywamy ich zagubionymi Dorsajami. Nazwy tej nie używa się w stosunku
do tych,
którzy nie powięcili się karierze wojskowej. Zarezerwowana jest dla
Dorsajów, którzy
wybrali swojš drogę życiowš, jakakolwiek była, a potem - nagle i bez
wyjaœnienia - porzucili
jš. Jeli chodzi o Michaela, wiedziałem, że ukończył Akademię z honorami,
ale po promocji
nagle wycofał się i opucił planetę, nie wyjaniajšc niczego, nawet
rodzinie.
- Jestem kapelmistrzem Trzeciego Naharskiego Pułku - oznajmił teraz. -
Mój pułk lubi
mnie. Miejscowi nie zaliczajš mnie, na ogół, do reszty kadry - umiechnšł
się z lekkim
smutkiem - tyle że nie wyzywajš mnie na pojedynki.
- Rozumiem - powiedziałem.
- Tak. - Spojrzał na mnie. - I ponieważ armia nadal podlega Księciu jako
swojemu
najwyższemu dowódcy, prawie wszystko jest sparaliżowane. To dlatego
miałem kłopoty ze
znalezieniem rodka transportu, żeby was odebrać.
- Rozumiem - powtórzyłem. Miałem włanie zamiar wypytać go o więcej,
kiedy drzwi
kabiny otworzyły się i weszła Amanda.
- No i co, Corunna - powiedziała - może dasz mi szansę porozmawiania z
Michaelem?
Umiechnęła się do niego. Odpowiedział jej umiechem. Nie sšdzę, żeby
zrobiła na
nim wielkie wrażenie - to, co się kryło w jego wnętrzu, stanowiło barierę
dla podobnych
rzeczy. Ale sama jej obecnoć, nasuwajšca myl o domu rodzinnym, była dla
niego po prostu
miła.
- Proszę bardzo - zgodziłem się. - Pójdę zamienić parę słów z bondem.
- Warto z nim porozmawiać - rzuciła za mnš Amanda.
Wyszedłem, zamknšłem za sobš drzwi i dołšczyłem do Padmy w częœci
klubowej
pojazdu. Wyglšdał przez okno, patrzšc na równiny leżšce między miastem a
niewielkš górš,
od której Gebel Nahar wzięła swojš nazwę. Miasto leżało na małym
wzniesieniu na zachód
od tej góry, otoczone przedmieciami i terenami uprawnymi. Za górš
podobna do fortu
rezydencja, jakš była Gebel Nahar, znajdowała się po jej wschodniej
stronie - zaczynały się
rozległe pastwiska dla stad bydła. Nasz aerobus należał do pojazdów
przystosowanych do
latania na wysokoci wierzchołków drzew, chociaż, oczywicie, w razie
koniecznoci mógł
wznieć się do granic atmosfery. Teraz jednak znajdowalimy się trzy
tysišce metrów nad
ziemiš. Kiedy wyszedłem z kabiny pilotów, Padma oderwał wzrok od widoku i
spojrzał na
mnie.
- Wasza Amanda jest zdumiewajšca jak na kogo tak młodego - odezwał się,
kiedy
usiadłem naprzeciwko niego.
- Powiedziała coœ podobnego o panu - odparłem. Ale jeli chodzi o niš,
nie jest tak
młoda, na jakš wyglšda.
- Wiem - umiechnšł się Padma. - Mówiłem z punktu widzenia mojego wieku.
Nawet
pan wydaje mi się młody.
Rozemiałem się. Moja młodoć już dawno minęła, parę lat przed Baunpore.
Ale
prawdš jest, że nie byłem nawet w œrednim wieku.
- Michael powiedział mi, że w Naharze zanosi się na rewolucję -
poinformowałem go.
- Tak. - Spochmurniał.
- Czy nie to włanie sprowadziło kogo takiego, jak pan, do Gebel Nahar?
W jego oczach nagle pojawiło się rozbawienie.
- Sšdziłem, że to Amanda jest od zadawania pytań powiedział.
- Jest pan zaskoczony, że pytam? - odparłem. - Dla bonda to miejsce jest
położone na
uboczu.
- To prawda. - Kiwnšł głowš. - Ale powody, które mnie tu sprowadzajš, sš
sprawš
Exotików. Co oznacza, że nie mogę o nich z panem dyskutować.
- Ale wie pan o szykujšcej się tutaj rewolucji?
- O, tak. - Siedział zupełnie rozluniony, z rękami złożonymi na
kolanach,
jasnobršzowymi na tle niebieskiej szaty. Jego twarz była spokojna i
nieprzenikniona. - To
należy do naturalnego biegu rzeczy na tym œwiecie.
- Akurat na tym œwiecie?
Umiechnšł się w odpowiedzi.
- Oczywiœcie - powiedział łagodnie - nasza ontogenetyka zajmuje się
wzajemnym
oddziaływaniem wszelkich znanych sił, naturalnych i ludzkich, na
wszystkich zamieszkanych
œwiatach. Ale sytuacja tutaj, w Naharze, a w szczególnoœci w Gebel Nahar,
jest głównie
rezultatem lokalnych, cetańskich czynników.
- Polityka wewnštrzplanetarna.
- Tak - potwierdził. - Nahar jest otoczony przez pięć innych księstw, z
których żadne
nie ma takich pastwisk dla bydła. Wszystkie chciałyby przejšć kontrolę
nad Koloniš lub jej
częciš.
- Które z nich popierajš rewolucjonistów?
Przez chwilę wyglšdał bez słowa przez okno. Zarozumialstwem z mojej
strony było
wyobrażanie sobie, że mój dziwny wyglšd, który skłaniał ludzi do
zwierzeń, podziała również
na Exotika. Przez moment jednak miałem znajome przeczucie, że zaraz się
przede mnš
otworzy.
- Przepraszam - odezwał się w końcu. - W moim wieku nabieram chyba
zwyczaju
traktowania wszystkich jak... dzieci.
- A ile pan ma lat?
Umiechnšł się.
- Dużo... coraz więcej.
- W każdym razie - powiedziałem - nie musi mnie pan przepraszać. Sytuacja
będzie
niezwykła, jeli sšsiednie kraje nie poprš której ze stron w czasie
rewolucji.
- Oczywiœcie - zgodził się. - W rzeczywistoci, wszystkie maczajš w tym
palce,
angażujšc się po stronie rewolucjonistów. Po udanej rewolucji zacznš się
rzezie, każdy będzie
walczył z każdym dla różnych celów. Pozostałe księstwa czekajš na okazję
do wkroczenia i
zyskania czego dla siebie. Ale ma pan rację. W grę zawsze wchodzi
międzynarodowa
polityka i to nigdy nie jest proste.
- Co zaognia tę sytuację?
- William - Padma spojrzał mi w oczy i po raz pierwszy poznałem siłę
spojrzenia jego
piwnych oczu. Jego twarz zachowała spokój, jakby cała siła wyrazu skupiła
się w tych
oczach.
- William? - powtórzyłem.
- William z Cety.
- Racja - stwierdziłem, przypominajšc sobie. - Jest włacicielem całego
tego œwiata,
nieprawdaż?
- Okrelenie właciciel nie jest cisłe- powiedział Padma. - Ma nad
nim kontrolę,
podobnie jak nad wieloma innymi wiatami. Pod wieloma względami jest
współczesnym
przykładem księcia-kupca, ale nie ma władzy nad wszystkim, nawet tutaj na
Cecie. Na
przykład, naharscy ranczerzy zawsze mocno trzymajš się razem prowadzšc z
nim interesy.
Jego wysiłki, żeby ich rozbić i przejšć bezporednie rzšdy w Naharze,
spełzły na niczym. Ma
pewnš władzę, ale tylko dzięki swoim machinacjom.
- Więc to on stoi za rewolucjš?
- Tak.
Stało się dla mnie jasne, że to włanie zaangażowanie Williama
sprowadziło Padmę
do tego cichego zakštka planety. Ontogenetykę, która dotyczyła, przede
wszystkim,
oddziaływań międzyludzkich - zarówno jednostek, jak i społeczeństw -
Exotikowie traktowali
bardzo poważnie i bacznie obserwowali intrygi Williama jako jednego z
ludzi majšcych
wpływ na bieg wydarzeń.
- Cóż, w każdym razie, nie dotyczy to nas - stwierdziłem - o ile nie ma
wpływu na
kontrakt Graemów.
- Niezupełnie - odparł. - William, jak większoć utalentowanych
jednostek, zna
korzyć z zabicia dwóch albo nawet pięćdziesięciu ptaków jednym
kamieniem. Bezpoœrednio
lub poœrednio zatrudnia wielu najemników. Jeœli tutejsze wydarzenia
pogorszš reputację
Dorsaj i rynkowš wartoć jej żołnierzy, przyniesie mu to korzyci.
- Rozumiem... - zaczšłem i w tym momencie kadłub aerobusu zadwięczał
nagle,
jakby od ostrego uderzenia.
- Na podłogę! - krzyknšłem, odcišgajšc Padmę od okna, obok którego
siedział.
Exotikowie majš pewnš dobrš cechę - wierzš, że inni znajš się na swojej
robocie.
Natychmiast i bez protestu posłuchał mnie. Czekalimy... ale dwięk nie
powtórzył się.
- Co to było? - zapytał po chwili, nie ruszajšc się jednak z miejsca.
- Kula. Prawdopodobnie z ciężkiej ręcznej broni odpowiedziałem. -
Strzelano do nas.
Proszę zostać na miejscu.
Wstałem i pochylony, trzymajšc się blisko rodka pojazdu, ruszyłem do
kabiny
pilotów. Kiedy wszedłem, Amanda i Michael spojrzeli na mnie. Ich twarze
były czujne.
- Kto to mógł być? - zapytałem Michaela.
Potrzšsnšł głowš.
- Nie wiem - odpowiedział. - Tutaj, w Naharze, to mogło być cokolwiek lub
ktokolwiek. Rewolucjoniœci albo, po prostu, ktoœ, kto nie lubi Dorsajów;
lub ktoœ, kto nie lubi
Exotików... albo nawet kto, kto nie lubi mnie. A wreszcie, mógł to być
jakiœ pijany,
nafaszerowany narkotykami lub macho.
- ...który ma wojskowš broń.
- Właœnie - potwierdził Michael. - Ale w Naharze wszyscy sš uzbrojeni i
większoć,
legalnie lub nie, ma wojskowš broń.
Skinšł głowš w stronę przedniej szyby.
- Tak czy inaczej, jesteœmy prawie u celu - oznajmił.
Wyjrzałem. Połšczona ze sobš grupa budynków, stanowišca siedzibę rzšdu,
Gebel
Nahar, cišgnęła się od wierzchołka do polowy małej góry, tuż pod nami. W
tropikalnym
słońcu wyglšdała jak hotel, zbudowany na tarasach, schodzšcych w dół
stromego zbocza.
Jedyna różnica polegała na tym, że każdy taras kończył się murem;
najniżej położone
stanowiły wały obronne z rozmieszczonymi na nich ciężkimi działami. Gebel
Nahar, z pełnš
obsadš garnizonu, mogła stawić czoło wojskom lšdowym i panować nad
okolicš aż po
horyzont, przynajmniej po tej stronie góry.
- Czy druga strona też jest taka? - zapytałem.
- To urwisko, ze stanowiskami ciężkiej broni wyciętymi w skale i
prowadzšcymi do
nich tunelami - wyjanił Michael. - Ranczerzy nie żałowali kosztów,
budujšc tę twierdzę.
Taka jest mentalnoć Galisyjczyków. Może którego dnia oni i ich rodziny
będš musieli się
tutaj schronić.
Kilka minut póniej znalelimy się na betonowej nawierzchni lšdowiska.
Nasza
trójka wróciła do głównej kabiny aerobusu, dołšczajšc do Padmy. Michael
wyprowadził nas z
pojazdu. Na zewnštrz panowała niezwykła cisza.
- Nie wiem, co się stało... - powiedział Michael, kiedy wyszliœmy. Nasza
dorsajska
trójka cofnęła się instynktownie, przygotowana na powrót do aerobusu i
odlot, jeli to okaże
się konieczne.
Gdzie spoza ustawionych w rzędzie pojazdów naziemnych i powietrznych
ktoœ
krzyknšł. Obejrzelimy się. Rozległ się odgłos biegnšcych stóp, a chwilę
póniej pojawił się
żołnierz z promiennikiem, ubrany w zielono-czerwony mundur naharskiej
armii, z
naszywkami członka orkiestry, i zatrzymał się przed nami, dyszšc.
- Sir... - wysapał w miejscowym dialekcie archaicznego hiszpańskiego. -
Odeszli...
Czekalimy, aż odzyska oddech; po sekundzie spróbował znowu.
- Zdezerterowali, sir! - powiedział do Michaela, starajšc się utrzymać
postawę na
bacznoć. - Odeszli... wszystkie pułki, wszyscy!
- Kiedy? - zapytał Michael.
- Dwie godziny temu. Wszystko było zaplanowane. Musiało być.
Jednoczeœnie, z
każdego oddziału wystšpił jeden człowiek i powiedział, że nadszedł czas,
by zdezerterować i
pokazać ricones, po czyjej stronie stoi armia. Wymaszerowali z flagami,
karabinami,
wszystkim. Popatrzcie!
Odwrócił się i pokazał rękš. Spojrzelimy. Parking znajdował się na
pištym lub
szóstym poziomie liczšc od wierzchołka Gebel Nahar. Roztaczał się stšd
widok na równiny,
na wiele mil, podobnie jak z innych poziomów. Wytężywszy wzrok
zobaczyliœmy na samym
horyzoncie - w takiej odległoci, że nie było już widać żadnych
szczegółów - drobne,
sporadyczne błyski odbitego wiatła słonecznego.
- Rozbili tam obóz; czekajš na armię, która, według nich, ma nadejć z
okolicznych
księstw, żeby ich wesprzeć i przeprowadzić rewolucję.
- Wszyscy odeszli? - Żołnierz spojrzał na Michaela.
- Wszyscy oprócz nas - członków pańskiej orkiestry, sir. Jesteœmy teraz
jedynš strażš
przybocznš Księcia.
- Gdzie sš dwaj dorsajscy dowódcy?
- W swoich biurach, sir.
- Muszę do nich natychmiast ić - owiadczył nam Michael. - Bond, zaczeka
pan w
swojej kwaterze, czy pójdzie pan z nami?
- Pójdę - zdecydował Padma.
Nasza pištka przeszła przez parking, między stłoczonymi pojazdami,
kierujšc się w
stronę labiryntu korytarzy. W końcu dotarliœmy nimi do szeregu
pomieszczeń, których
zewnętrzne ciany były całe ze szkła. Przez jednš z nich wyjrzelimy na
równinę, gdzie
obozowały odległe i prawie niewidoczne pułki naharskie. ZnaleŸliœmy Iana
i Kensiego w
jednym z wewnętrznych gabinetów. Rozmawiali stojšc przed masywnym
biurkiem, które z
powodzeniem mogło służyć jako stół konferencyjny dla pół tuzina osób.
Kiedy weszlimy, odwrócili się... i po raz kolejny uległem złudzeniu,
którego zwykle
dowiadczałem, spotykajšc tych dwóch. Wrażenie było wystarczajšco silne,
kiedy zbliżałem
się do jednego z nich, jednak gdy bliŸniacy stali razem, tak jak teraz,
efekt wzmagał się.
Zawsze kładłem to na karb tego, że pomimo swojej postury - a obaj sš
wyżsi ode mnie
o głowę - sš zbudowani tak proporcjonalnie, że prawdziwe wymiary nie
rzucały się w oczy,
dopóki nie porównało się ich do czego. Z pewnej odległoci łatwo dojć
do wniosku, że sš
nieco powyżej przeciętnego wzrostu. I wtedy - dokonawszy niewłaœciwej
oceny -
podchodzicie do nich wy lub kto, czyj wzrost dobrze znacie, a zbliżajšc
się do nich, wymiar
zmienia się w oczach. Jeœli to jesteœcie wy, wyraŸnie uœwiadamiacie sobie
tę zmianę, a jeœli
jest to ktoœ inny, wydaje się wam, że kurczycie się razem z tš osobš.
Poczuć się nagle
mniejszym w obecnoci innego człowieka to dziwne uczucie, jeli jest to
całkowicie
subiektywne zjawisko.
W tym wypadku miernikiem okazała się Amanda, która podbiegła do dwóch
braci od
razu, kiedy weszlimy do pokoju. Jej dom rodzinny, Fal Morgan, leży w
sšsiedztwie domu
Graemów, Foralie. Cała trójka dorastała razem. Jak już wspomniałem,
Amanda nie jest małš
kobietš, ale kiedy znalazła się przy nich i zaczęła ciskać Kensiego,
wyglšdała na drobnš i
kruchš; i nagle - jak zawsze - pokój wydał się mniejszy wokół obu
Graemów.
Poszedłem za Amanda i podałem rękę łanowi.
- Corunna! - zawołał. Był jednym z niewielu, którzy nadal mówili do mnie
po imieniu.
Duża ręka cisnęła mojš. Patrzył na mnie - tak różny, a zarazem tak
podobny do swojego
brata bliniaka. Prawdę mówišc, fizycznie byli identyczni, a mimo to
istniała między nimi
ogromna różnica, niewidoczna na pierwszy rzut oka. Ian był pozbawiony
wewnętrznego
œwiatła; wszystkie jasne strony charakteru znalazły się u jego brata, tak
że Kensie
promieniował ciepłem dwa razy mocniej niż przeciętny człowiek. Ciemnoć i
œwiatło. Noc i
dzień. Brat i brat.
A jednak była między nimi bliskoć, podobieństwo, jakiego nie spotkałem
nigdy u
dwóch innych istot ludzkich.
- Musisz zaraz wracać, czy zostaniesz, żeby zabrać Amandę z powrotem? -
zapytał
mnie Ian.
- Mogę zostać - odpowiedziałem. - Czas mojego urlopu na Dorsaj nie został
œciœle
okrelony. Przydam się tutaj?
- Tak - powiedział Ian. - Powinnimy porozmawiać. Jeszcze minutę...
Przywitał się z Amandš i polecił Michaelowi, by sprawdził, czy Ksišżę nas
przyjmie.
Michael wyszedł z żołnierzem, który podbiegł do nas na parkingu.
Wyglšdało na to, że
obecnie Michael, członkowie jego orkiestry oraz kilku służšcych i sam
Ksišżę stanowili
wszystkich mieszkańców Gebel Nahar, nie liczšc osób w tym pokoju. Wały
obronne
zaprojektowano tak, że mogła ich, w razie koniecznoci, bronić garstka
ludzi; ale my
mieliœmy tylko czterdziestu muzyków orkiestry pułkowej Michaela i do tego
najwyraŸniej
wyszkolonych tylko w maszerowaniu.
Zostawilimy Kensiego z Amandš i Padmš. Ian zaprowadził mnie do
sšsiedniego
gabinetu, wskazał mi rękš fotel i sam też usiadł.
- Nie znam warunków twojego obecnego kontraktu... - zaczšł.
- Nie ma problemu. Mam przydział do sił powietrznych wynajętych przez
Williama z
Cety. Jestem dowódcš Czerwonej Eskadry pod komendš Hendrika Galta.
Pomijajšc fakt, że
Galt, jak każdy Dorsaj, zrozumiałby mnie w takiej sytuacji, jego oddziały
i tak nic teraz nie
robiš. To dlatego jestem na urlopie, podobnie jak połowa jego starszych
oficerów. Nie jestem
oficerem Williama. Pozostaję pod rozkazami Galta.
- To dobrze - powiedział Ian. Odwrócił głowę i spojrzał ponad wysokim
oparciem
fotela, na którym siedział, na równinę, gdzie widać było małe błyski
œwiatła. Ręce miał oparte
o poręcze fotela, a potężne dłonie zwisały z nich swobodnie. Jak zawsze,
w Ianie wyczuwało
się wyranš samotnoć, a zarazem nieugiętoć. W chwilach fizycznego
zagrożenia większoć
nie-Dorsajów odczuwa spokój, majšc obok siebie Dorsaja, jak gdyby
sšdzili, że każdy z nas
będzie wiedział, co robić. Może to zabrzmi dziwacznie, ale muszę
powiedzieć, że w taki sam
sposób, w jaki nie-Dorsajowie reagowali na Dorsajów, większoć Dorsajów,
których znałem,
reagowała na obecnoć Iana.
Ale nie wszyscy. Z pewnociš nie Kensie. Ani, jeli się nad tym
zastanowić, żaden z
Graemów. Każdy z Graemów był... nie tyle odludkiem, co człowiekiem
niezależnym. Nawet
Kensie. Była to cecha charakterystyczna dla całej rodziny. Tylko że Ian
miał jš spotęgowanš.
- Rozmieszczenie się tam zajmie im dwa dni - powiedział, pokazujšc głowš
na niemal
niewidoczne obozowisko na równinie. - Potem ruszš na nas albo zacznš
walczyć między
sobš. To oznacza, że możemy spodziewać się ataku za dwa dni.
- Chyba że...? - zapytałem. Spojrzał na mnie. - Zawsze jest jakieœ „chyba
że” -
powiedziałem.
- Chyba że Amanda znajdzie dla nas honorowe wyjœcie z sytuacji -
stwierdził. - Jak na
razie nie ma żadnego. Naszš jedynš nadziejš jest to, że znajdzie w
kontrakcie lub w obecnym
położeniu co, co my przeoczylimy. Napijesz się czego?
- Dzięki.
Wstał, podszedł do barku, do połowy napełnił dwie szklaneczki
ciemnobršzowym
płynem i przyniósł je. Usiadł, podajšc mi jednš. Pocišgnšłem łyk jej
szczypišcej zawartoœci.
- Dorsajska whisky - stwierdziłem. - Jesteœ tutaj dobrze zaopatrzony.
Skinšł głowš. Wypiliœmy.
- Czy jest co, co, według ciebie, Amanda mogłaby wykorzystać? -
zapytałem.
- Nie - odparł. - Pozostaje tylko nadzieja. To kwestia honoru.
- Dlaczego potrzebowalicie aż Rozjemcy z macierzystej planety? -
zapytałem.
- William. Znasz go oczywiœcie. Co wiesz o tutejszej sytuacji?
Powtórzyłem mu to, czego dowiedziałem się od Michaela i Padmy.
- Tylko tyle? - spytał.
- Nie miałem czasu, by uzyskać więcej informacji. Poproszono mnie, żebym
przywiózł tutaj Amandę jak najszybciej, więc w czasie podróży miałem
pełne ręce roboty.
Także ona była zajęta studiowaniem dostępnych danych. Nie rozmawialiœmy
wiele.
- William... - zaczšł, odstawiajšc szklaneczkę na mały stolik obok
fotela. - Cóż, to
moja wina, a nie Kensiego, że wplštalimy się w to. Ja jestem strategiem,
a on taktykiem,
zgodnie z kontraktem. Ogólny obraz to moje dzieło, ale nie spojrzałem
doć daleko.
- Jeli sš rzeczy, które rzšd naharski ukrył przed tobš w trakcie
omawiania kontraktu,
masz prawo od razu się wycofać.
- Racja, kontrakt można zakwestionować - zgodził się Ian. Umiechnšł się.
Wiem, że
sš osoby, które uważajš, że on nigdy się nie uœmiecha; to nonsens, ale
jego uœmiech jest taki
jak on sam. - To nie przez informacje, które ukryli przed nami,
znalelimy się w pułapce; to
sprawa honoru. Nie naszego osobistego... ale reputacji i czci wszystkich
Dorsajów. Doszło do
tego, że cokolwiek zrobimy - czy zostaniemy i polegniemy, czy odejdziemy
i przeżyjemy -
zszargamy reputację naszej planety.
Zmarszczyłem czoło.
- Jak to możliwe? Jak moglicie dać się tak złapać?
- Po częœci - Ian podniósł szklaneczkę, napił się i odstawił jš -
dlatego, że, jak
zapewne wiesz, William jest sam niezwykle zdolnym strategiem. A po częœci
dlatego, iż nie
zorientowałem się, podobnie jak Kensie, że zawieramy raczej trójstronnš
niż dwustronnš
umowę.
- Nie rozumiem.
- Sytuacja w Naharze - wyjanił - jest niepewna. Mam na myœli ranczerów,
pierwszych osadników. Próbowali tutaj stworzyć kraj, który może istnieć
tylko w niemal
pionierskich warunkach i przy niewielkim zaludnieniu. Księstwa otaczajšce
ich pastwiska
powstały jakie pięćdziesišt cetańskich lat temu. Następnie sšsiednie
kraje rozbudowały się i
uprzemysłowiły. W stosunkach międzynarodowych półfeudalny ideał otwartych
równin i
wielkich indywidualnych posiadłoci okazał się niepraktyczny. Oczywicie,
pierwsi osadnicy,
gallegos z północnej Hiszpanii, zdawali sobie z tego sprawę od samego
poczštku - dlatego
zbudowali to miejsce, w którym się znajdujemy.
Umiech powrócił na jego twarz.
- Ale tak było wtedy, kiedy próbowali opónić to, co nieuniknione -
powiedział. -
Niedawno najwyraniej postanowili dojć do porozumienia.
- Wejć w układ z bardziej nowoczesnymi sšsiadami, czy tak? - wtršciłem.
- W istocie, ułożyć się z resztš Cety - odparł. A reszta Cety to w
obecnych czasach
William.
- A zatem, jeli mieli umowę z Williamem, o której wam nie powiedzieli -
stwierdziłem - macie wszelkie podstawy, prawne i moralne, żeby unieważnić
kontrakt. Nie
widzę problemu.
- Ich umowa z Williamem nie jest pisemna ani nawet ustna - odpowiedział
Ian. -
Ranczerzy dali mu do zrozumienia, że może mieć władzę w Naharze - jak
mówiłem, było
oczywiste, że i tak w końcu jš utracš, jeœli nie na jego rzecz, to na
rzecz kogoœ innego - jeœli
spełni ich warunki.
- A co chcieli otrzymać w zamian?
- Gwarancję, że zachowajš swój styl życia i miniaturowš kulturę, którš
tutaj stworzyli.
Spojrzał na mnie spod ciemnych brwi.
- Rozumiem - rzekłem. - Jak, według nich, William miał to zrobić?
- Nie wiedzieli, ale nie martwili się tym. To delikatna sprawa. Oni tylko
dali
Williamowi do zrozumienia, że jeli otrzymajš to, czego chcš, przestanš
zwalczać jego próby
przejęcia Naharu pod bezporedniš kontrolę. Jemu pozostawili rozwišzanie
kwestii, jak
spełnić ich oczekiwania. To dlatego nie możemy powołać się na inny
kontrakt jako pretekst
do zerwania umowy.
Napiłem się ze szklaneczki.
- To podobne do Williama. O ile go znam - powiedziałem - on nawet
ucieszyłby się,
mogšc utrzymać ten kraj w pięćdziesięcioletnim zacofaniu. Ale z tego, co
wczeniej mówiłe,
wydawało mi się, że próbował jednoczenie uzyskać co od Dorsajów. Co mu
przyjdzie z
tego, że będziecie musieli zapłacić karę za zerwanie kontraktu? Wy,
Graemowie, nie
zbankrutujecie z tego powodu, nieprawdaż? A jeli nawet będziecie musieli
wzišć pożyczkę z
dorsajskiego funduszu rezerwowego, będzie to dla niego drobna strata.
Poza tym, nie
wyjaniłe jeszcze, o co chodzi z tš pułapkš, nie dotyczšcš kontraktu,
lecz honoru Dorsajów.
Ian skinšł głowš.
- William zajšł się obiema rzeczami - powiedział. Jego plan polegał na
tym, żeby
Naharowie wynajęli Dorsajów do przeszkolenia ich armii. Następnie agenci
mieli wywołać
rewoltę w tej armii. I wtedy on wkroczyłby z własnymi oficerami nie-
Dorsajami, żeby przejšć
kontrolę nad sytuacjš i zaprowadzić porzšdek w Naharze.
- Rozumiem - powiedziałem.
- Następnie przystšpiłby do mediacji - mówił dalej Ian. - Rewolucjoniœci
uzyskaliby
ograniczonš reprezentację w parlamencie - pod jego kontrolš, oczywiœcie a
ranczerzy
zrezygnowaliby z wyłšcznej władzy, ale tylko z niej. Zachowaliby w
posiadaniu swoje
rancza, jako zarzšdcy Williama, który wspierałby ich całym swoim
bogactwem i siłš
przeciwko próbom przejęcia władzy przez prawdziwych rewolucjonistów; a na
koniec
William ujarzmiłby ich, podobnie jak to robił z resztš tego œwiata i
sporymi obszarami innych
œwiatów.
- A zatem - powiedziałem w zamyœleniu - zamiarem Williama jest wykazanie,
że jego
żołnierze mogš dokonać rzeczy, których nie potrafiš zrobić Dorsajowie?
- Właœnie - potwierdził Ian. - Żšdamy swojej zapłaty tylko dlatego, że
niewielu jest
żołnierzy takich jak my. Jeli się oczekuje rezultatów - militarnego
zwycięstwa przy
minimalnych kosztach oraz stratach w ludziach i œrodkach - trzeba wynajšć
Dorsajów. Tak
jest obecnie. Ale jeli okaże się, że inni potrafiš wykonać to samo
zadanie równie dobrze lub
lepiej, nasza cena pójdzie w dół, a Dorsajowie zacznš głodować.
- Minęłoby parę lat, zanim tak by się stało. Do tego czasu zdołalibyœmy
to naprawić.
- Sprawy zaszły dużo dalej. William nie jest pierwszym, który marzy o
wynajęciu
wszystkich Dorsajów i wykorzystaniu ich jako prywatnej armii, żeby
opanować inne œwiaty.
Nigdy nie zastanawialimy się nad tym, czy pozwolić, by wszyscy nasi
żołnierze znaleli się
w jednym obozie. Ale jeœli Williamowi uda się obniżyć cenę, która pozwala
Dorsajom na
zachowanie wolnoci i niezależnoci, może zaoferować nam lepszy żołd-
ostatniš deskę
ratunku i nie będziemy mieli innego wyjcia, jak przyjšć go.
- Więc nie macie wyboru - stwierdziłem. - Musicie zerwać kontrakt,
niezależnie od
kosztów.
- Obawiam się, że nie - odpowiedział. - Wyglšda na to, że nie możemy
sobie pozwolić
na zapłacenie tych kosztów. Jak powiedziałem, tak Ÿle i tak niedobrze
jesteœmy w potrzasku,
o ile Amanda nie znajdzie jakiegoœ wyjœcia...
W tym momencie otworzyły się drzwi do gabinetu, w którym siedzieliœmy, i
pojawiła
się w nich Amanda.
- Zdaje się, że włanie przybyli miejscowi dostojnicy, podajšcy się za
gubernatorów...
- Jej ton był wesoły, ale rysy twarzy wiadczyły o napięciu. - Powinnam
teraz pójć i
porozmawiać z nimi. Idziesz, Ian?
- Kensie ci wystarczy - odparł Ian. - Nauczylimy ich, że nie jestemy na
każde
skinienie. Przekonasz się, że to tylko kolejny krok w tańcu... niczego z
nimi nie osišgniesz.
- W porzšdku. - Odchodzšc zapytała jeszcze: - Czy Padma może ić z nami?
- Narad się z Kensiem. Ja uważam, że akurat teraz lepiej nie drażnić
gubernatorów,
zabierajšc go ze sobš.
- Dobrze - powiedziała. - Kensie też tak sšdzi, ale stwierdził, że
powinnam zapytać
ciebie.
Wyszła.
- Na pewno nie chcesz tam być? - zapytałem.
- Nie ma takiej potrzeby. - Wstał. - Chcę ci co pokazać. Ważne jest,
żeby dokładnie
poznał tutejszš sytuację. Jeli Kensie i ja zostaniemy stšd wyrzuceni,
Amanda będzie miała
tylko ciebie do pomocy - o ile naprawdę możesz tu zostać.
- Już mówiłem, że mogę.
- Œwietnie. Chodmy więc. Chciałem, żeby poznał Księcia Naharu, ale
czekałem na
wiadomoć od Michaela, czy Ksišżę przyjmuje. Jednak nie będziemy dłużej
zwlekać.
Pójdziemy zobaczyć, jak się miewa starszy pan.
- Czy on, mam na myli Księcia, nie będzie na spotkaniu Amandy z
gubernatorami?
Ian wyprowadził mnie z pokoju.
- Nie, jeli jest poważna sprawa do omówienia. Formalnie Ksišżę ma władzę
nad
wszystkim i wszystkimi, z wyjštkiem gubernatorów. Oni go wybierajš i w
rzeczywistoœci
sprawujš tu władzę.
Opucilimy rzšd biur i ponownie ruszylimy korytarzami Gebel Nahar.
Dwukrotnie
wsiadaliœmy do wind i raz przejechaliœmy spory odcinek ruchomym
chodnikiem; na jego
końcu Ian otworzył jakie drzwi i weszlimy do kancelarii mieszczšcej się
na wprost
budynków koszar.
Żołnierz siedzšcy za biurkiem poderwał się natychmiast na nasz widok... a
może tylko
na widok Iana.
- Sir! - odezwał się po hiszpańsku.
- Rozkazałem panu de Sandoval, żeby dowiedział się, czy Ksišżę przyjmie
kapitana El
Mana i mnie - powiedział Ian tym samym językiem. - Wiesz, gdzie jest
teraz kapelmistrz?
- Nie, sir. Nie wrócił jeszcze. Sir... nie zawsze łatwo jest skontaktować
się z
Księciem...
- Wiem o tym - odparł Ian. - Spocznij. Więc pan de Sandoval wkrótce
wróci?
- Tak, sir. W każdej chwili. Może panowie zaczekajš w gabinecie
kapelmistrza?
- Tak - powiedział Ian.
Ordynans odwrócił się i podniósł rękę w zdecydowanie niewojskowym geœcie,
wskazujšc nam drogę obok swojego biurka do dużego pokoju, bardzo
czystego, ale
zagraconego szafkami na akta i instrumentami muzycznymi wiszšcymi na
wszystkich
œcianach.
Większoci z nich nigdy nie widziałem, chociaż należały do instrumentów
strunowych
lub dętych. Był wród nich jeden, który wyglšdał jak szkocka kobza. Miał
tylko jednš basowš
piszczałkę o długoci około siedemdziesięciu centymetrów i drugš mniejszš
o połowę. Inny
przypominał róg z klawiszami, ale w dużej częœci opleciony czerwonym
sznurkiem
kończšcym się ozdobnymi chwastami. Ruszyłem wzdłuż cian, przyglšdajšc
się
instrumentom, podczas gdy Ian usiadł na krzele i patrzył na mnie.
Wróciłem do
niekompletnej kobzy.
- Potrafisz na tym grać? - zapytałem Iana.
- Nie jestem kobziarzem - odpowiedział. - Oczywicie, potrafię trochę się
tym
posługiwać, ale nigdy nie grałem na niczym innym oprócz prawdziwej
szkockiej kobzy.
Lepiej poproœ Michaela, jeœli chcesz demonstracji. On chyba gra na
wszystkim... i to dobrze.
Odwróciłem się od œciany i usiadłem.
- Co o tym myœlisz? - zapytał Ian. Rozglšdałem się po gabinecie.
Zerknšłem na niego i zauważyłem zaciekawione spojrzenie.
- To... dziwne - powiedziałem.
Pokój rzeczywicie był dziwny, z powodów, które prawdopodobnie nie
zwróciłyby
uwagi nie-Dorsaja. Nie ma dwóch ludzi, którzy tak samo urzšdziliby biuro.
Ale tak jak
Dorsajowie rozpoznajš się po subtelnych cechach, tak istniejš drobne
znaki w gabinecie
każdego żołnierza pochodzšcego z tej planety. Na pierwszy rzut oka
potrafiłbym powiedzieć,
podobnie jak Ian lub ktokolwiek z nas, czy oficer, w którego gabinecie
się znajdujemy, jest
Dorsajem czy nie. Chodziło nie tyle o rzeczy w pokoju, co o ich
rozmieszczenie. Ta
spostrzegawczoć nie jest niczym szczególnym dla urodzonych na Dorsaj.
Prawie każdy
oficer-weteran jest w stanie stwierdzić, czy właciciel gabinetu to także
doœwiadczony
żołnierz, Dorsaj lub nie. Ale w tym wypadku łatwiej byłoby udzielić
odpowiedzi, niż
wymienić powody, dla których jest ona taka, a nie inna.
Tak więc, gabinet Michaela de Sandovala bez wštpienia był miejscem pracy
Dorsaja.
Jednoczenie różnił się osobliwie od innych dorsajskich pomieszczeń tego
typu, co nas od
razu uderzyło. Różnica była zasadnicza, w porównaniu z pokojem Dorsaja,
który wiesza na
œcianach broń, lub takiego osobnika, który utrzymuje na biurku idealny
porzšdek i woli nie
mieć broni na widoku.
- Wystawił te instrumenty na pokaz, jakby były narzędziami walki -
skomentowałem.
Ian skinšł głowš. Nie musiał komentować tego wniosku. Gdyby Michael
postanowił
zawiesić na jednej ze cian transparent mówišcy, że nie zamierza brać do
ršk żadnej broni, nie
mógłby wyraniej odkryć się przed łanem i przede mnš.
- Zdaje się, że to jego problem - zauważyłem. Ciekawe, co się wydarzyło?
- To, oczywiœcie, jego sprawa - stwierdził Ian.
- Tak - zgodziłem się.
Ale odkrycie zabolało mnie... ponieważ nagle uwiadomiłem sobie, co
wyczułem w
Michaelu od pierwszego spotkania z nim tutaj, na Cecie. Ból, głęboki,
nieustajšcy ból; a
znajšc kogo od dzieciństwa, nie można nie być poruszonym przez tego
rodzaju uczucie.
Ordynans wsadził głowę do pokoju.
- Sir - powiedział - idzie kapelmistrz. Będzie tutaj za minutę.
- Dziękuję - odparł Ian.
Chwilę póniej wszedł Michael.
- Przykro mi, że to tak długo trwało... - zaczšł.
- Wszystko w porzšdku - przerwał mu Ian. - Ksišżę kazał ci czekać, zanim
cię przyjšł,
prawda?
- Tak, sir.
- Cóż, czy teraz przyjmie mnie i kapitana El Mana?
- Tak, sir. Jesteœcie obaj mile widziani.
- Dobrze.
Ian wstał i ja również. Wyszliœmy, odprowadzani przez Michaela do drzwi
gabinetu.
- Amanda Morgan jest w tej chwili na spotkaniu z gubernatorami -
poinformował go
Ian na odchodnym. - Może będzie chciała z tobš póniej porozmawiać. Bšd
pod rękš.
- Zostanę tutaj - odpowiedział Michael. - Sir... chciałbym przeprosić za
to, że mój
ordynans usprawiedliwiał mojš nieobecnoć, kiedy przyszlicie...-
spojrzał na ordynansa,
który wyglšdał na zakłopotanego. - Moi ludzie mieli przykazane, żeby...
- Wszystko w porzšdku, Michaelu - uspokoił go Ian. - Byłby wyjštkiem
wœród
Dorsajów, gdyby nie próbowali cię chronić.
- A jednak... - nie poddawał się Michael.
- A jednak - powiedział Ian. - Wiem, że sš tylko muzykami. Może akurat
teraz sš
żołnierzami liniowymi... jedynymi, jakich mamy do obrony tego miejsca...
ale nie oczekuję
cudów.
- Cóż - ustšpił Michael. - Dziękuję, komendancie.
- Nie ma za co.
Wyszlimy. I znowu Ian poprowadził mnie przez labirynt korytarzy i wind.
- Ilu członków jego orkiestry zdecydowało się nie opuszczać go, kiedy
pułki odeszły?
- zapytałem, gdy szliœmy.
- Wszyscy - odparł Ian.
- I nikt więcej nie został?
Ian spojrzał na mnie z błyskiem humoru w oku.
- Musisz pamiętać - powiedział - że Michael jest przecież absolwentem
Akademii.
Przeszlimy ostatni krótki odcinek szerokim korytarzem i znalelimy się
przed
masywnymi podwójnymi drzwiami. Ian dotknšł dzwonka po prawej stronie i
powiedział po
hiszpańsku do komunikatora: - Komendant Ian Graeme i kapitan El Man z
pozwoleniem na
wizytę u Księcia.
Przez chwilę nic się nie działo, a potem jedna częć drzwi otworzyła się,
ukazujšc
kolejnego z muzyków Michaela.
- Proszę wejć, panowie - zaprosił nas.
- Dziękuję - odpowiedział Ian. - Gdzie jest majordomus Księcia?
- Odszedł, sir. Podobnie jak większoć służšcych.
- Rozumiem.
Pomieszczenie, do którego nas wprowadzono, było dużym holem zapełnionym
ogromnymi i wspaniale utrzymanymi meblami, ale pozbawionym okien. Muzyk
poprowadził
nas przez dwa kolejne podobne pomieszczenia, również bez okien, aż
dotarliœmy do trzeciego
pokoju, tym razem z oknami na całej długoœci jednej ze œcian i tym samym,
niezmiennym
widokiem na równiny w dole. Pod oknem, podpierajšc się laskš ze srebrnš
główkš, stał chudy
jak patyk stary mężczyzna, ubrany na czarno.
Żołnierz zniknšł z pokoju. Ian podprowadził mnie do starca.
- Ksišżę - powiedział, w dalszym cišgu po hiszpańsku - czy mogę
przedstawić panu
kapitana Corunnę El Mana? Kapitanie, ma pan zaszczyt poznać Księcia
Naharu, Maciasa
Fransisco Ramona Manuela Valentina y Compostela y Abente.
- Witam, kapitanie El Man - powiedział Ksišżę. Mówił poprawniejszym i
bardziej
archaicznym hiszpańskim niż inni Naharowie, których spotkałem do tej
pory, a jego słaby
głos musiał być niegdy wspaniałym basem. - Usišdziemy teraz, jeœli
pozwolicie. W moim
wieku stanie jest męczšce.
Spoczęlimy w... bardziej podobnych do tronów ciężkich, zbyt miękkich
fotelach z
masywnymi, wyciełanymi poręczami.
- Kapitan El Man - zaczšł Ian - był akurat na urlopie na Dorsaj. Zgodził
się przywieć
tutaj Amandę Morgan, żeby omówiła obecnš sytuację z gubernatorami.
Właœnie teraz z nimi
rozmawia.
- Chyba wczeniej nie spotkałem Amandy Morgan... Ksišżę zawahał się
- Jest jednym z naszych ekspertów od takich spraw jak obecna.
- Chciałbym jš poznać.
- Ona również pragnie spotkać się z panem.
- Może dzisiaj wieczorem? Chciałbym zaprosić was wszystkich na kolację,
ale
przypuszczam, że większoć z moich służšcych odeszła.
- Włanie się o tym dowiedziałem - powiedział Ian.
- Niech sobie idš - owiadczył Ksišżę. - Ani im, ani pułkom, które
zdezerterowały, nie
pozwolę do mnie wrócić.
- Jeli Ksišżę wybaczy - wtršcił Ian - nie znamy jeszcze powodów
odejcia. Może
usprawiedliwiona byłaby pewna wyrozumiałoć.
- Nie potrafię domylić się żadnego. - Ksišżę miał osłabiony z powodu
wieku głos, ale
trzymał się prosto jak trzcina, a spojrzenie ciemnych oczu było władcze.
- Ale jeli pan sšdzi,
że istnieje jaka przyczyna, mogę na razie wstrzymać się z osšdem.
- Będziemy wdzięczni - powiedział Ian.
- Jest pan bardzo wyrozumiały. - Ksišżę spojrzał na mnie. W jego tonie
zabrzmiała
nieoczekiwana nuta. Kapitanie, czy komendant panu powiedział? Tamci
dezerterzy - pokazał
palcem w kierunku okna i równin za nim - podpuszczeni przez ludzi
nazywajšcych siebie
rewolucjonistami zagrozili, że opanujš Gebel Nahar. Jeli omielš się
przyjć tutaj, ja i kilku
wiernych sług stawimy opór. Aż do œmierci!
- Gubernatorzy... - zaczšł Ian.
- Gubernatorzy nie majš nic do powiedzenia w tej sprawie! - Ksišżę
zwrócił się do
niego gwałtownie. - Oni, a raczej ich ojcowie i dziadkowie, wybrali
mojego ojca na Księcia.
Odziedziczyłem ten tytuł i ani oni, ani nikt we wszechœwiecie nie ma
władzy, żeby mi go
odebrać. Dopóki żyję, będę Księciem; przestanę nim być, dopiero kiedy
zabierze mnie
œmierć. Zostanę i będę walczył - nawet sam - jak długo zdołam. Ale nigdy
się nie poddam!
Nigdy nie pójdę na kompromis!
Mówił jeszcze przez kilka minut, ale chociaż słowa się zmieniały, ich
sens pozostawał
taki sam. Nie ulegnie nikomu, kto będzie chciał zmienić system rzšdów w
Naharze. Gdyby
był słabo poinformowany albo nieœwiadomy konsekwencji tego, co mówi,
łatwiej byłoby
pucić jego słowa mimo uszu. Ale najwyraniej słabe było tylko jego
chude, stare ciało,
umysł natomiast jasny i w pełni wiadomy sytuacji. Głosił po prostu z
niewzruszonš
determinacjš, że nigdy nie podda się, na przekór rozsšdkowi i wszelkim
przeciwnoœciom.
Po chwili uspokoił się. Przeprosił za wybuch, ale nie za swojš postawę;
po kilku
minutach uprzejmej konwersacji na temat historii Gebel Nahar pozwolił nam
odejć.
- Znasz więc częć naszego problemu - odezwał się do mnie Ian, kiedy
znowu
znalelimy się sami, wracajšc do jego biura.
Kawałek drogi przeszliœmy w milczeniu.
- Częć tego problemu - powiedziałem - zdaje się zasadzać w różnicy
między naszym
pojęciem honoru a ich.
- I kompletnym jego brakiem u Williama - dodał Ian. - Masz rację. Dla nas
honor jest
kwestiš obowišzku jednostki wobec samej siebie i wobec społecznoœci... i
wreszcie całej
ludzkiej rasy. Dla Naharów honor to obowišzek tylko wobec własnej duszy.
Rozemiałem się mimo woli.
- Przepraszam - powiedziałem, kiedy spojrzał na mnie. - Tak celnie to
ujšłeœ. Czy
czytałe kiedy dzieło Calderonao burmistrzu Zalamei?
- Nie sšdzę. Calderon?
- Pedro Calderon de la Barca, siedemnastowieczny poeta hiszpański.
Napisał poemat
pod tytułem „El Alcalde de Zalamea”.
Wyrecytowałem mu strofę, którš nasunšł mi na myœl.
„Al Rey la hacienda y la vida
Se ha de dar; pero el honor
Es patrimonio del alma
Y el alma soló es de Dios.”
- „Mienie i życie zawdzięczamy Królowi - mruknšł Ian - ale honor jest
majštkiem
duszy, a dusza należy jedynie do Boga”. Rozumiem, co masz na myœli.
Zaczšłem co mówić, ale doszedłem do wniosku, że to za duży wysiłek.
Czułem, że
Ian zerka na mnie, kiedy szliœmy.
- Kiedy jadłeœ ostatnio? - zapytał.
- Nie pamiętam - odparłem. - Ale nie jestem teraz głodny.
- Więc potrzebujesz snu - stwierdził Ian. - Nie jestem tym zaskoczony,
zważywszy na
drogę, jakš pokonałe tutaj z Dorsaj. Kiedy wrócimy do biura, wezwę
jednego z ludzi
Michaela, żeby zaprowadził cię do twojej kwatery. Lepiej połóż się spać.
Wytłumaczę cię
przed Księciem, jeli będzie chciał nas widzieć dzisiaj wieczorem.
- Tak. Dobrze - powiedziałem. - Dziękuję.
Kiedy już przyznałem się do zmęczenia, z trudnociš przychodziło mi nawet
myœlenie.
Ci, którzy nigdy nie prowadzili nawigacji między gwiazdami, łatwo
zapominajš o
konsekwencjach faktu, że niebezpieczeństwo wzrasta szybko wraz z
odległociš pokonywanš
jednym przejœciem fazowym - poza pewnš bezpiecznš granicš lat œwietlnych.
Przekroczylimy limity bezpieczeństwa podczas wszystkich szeciu przejć
fazowych w
drodze na Cetę.
Nie chodzi akurat o niebezpieczeństwo znalezienia się w miejscu tak
odległym od
miejsca przeznaczenia, że nie można rozpoznać żadnych gwiazdozbiorów
pomagajšcych w
nawigacji. Chodzi o fakt, że nawet jeli wyjdzie się w znanej częci
kosmosu, duży błšd
wymaga ogromnej iloœci nowych obliczeń, w celu ustalenia pozycji. Ważne
jest, by znaleć
się w takim punkcie, gdzie błšd podczas następnego przejœcia fazowego nie
nałoży się na
poprzednie, co grozi zgubieniem się.
Przez trzy dni robiłem sobie tylko krótkie drzemki w okresach między
obliczeniami.
Byłem otępiały ze zmęczenia, któremu opierałem się aż do tego momentu,
dzięki adrenalinie
wydzielajšcej się w krytycznych sytuacjach.
Kiedy muzyk wezwany przez Iana zaprowadził mnie w końcu do mojej kwatery,
stwierdziłem, że nie pragnę niczego innego, jak tylko pać na ogromne
łoże w sypialni.
Instynkt nakazał mi jednak najpierw rozejrzeć się. Mój apartament składał
się z trzech pokoi i
łazienki. Miał cianę ze szkła wychodzšcš na równiny. Pewnš różnicę
stanowiły umieszczone
w niej drzwi, które zaprowadziły mnie na mały balkon biegnšcy na całej
długoci piętra.
Wysokie roliny w wazonach dzieliły go na półprywatne częci należšce do
poszczególnych
apartamentów i służyły jako parawany.
Sprawdziłem balkon i mieszkanie, zamknšłem na klucz drzwi do holu i na
balkon, po
czym zasnšłem.
Było już ciemno, kiedy się nagle obudziłem. Błyskawicznie usiadłem na
skraju łóżka,
zanim jeszcze przekonałem się, że obudził mnie dwięk dzwonka do drzwi
mojego
apartamentu.
Wycišgnšłem rękę i nacisnšłem klawisz komunikatora.
- Tak? - zapytałem. - Kto tam?
- Michael de Sandoval - odezwał się głos. - Czy mogę wejć?
Dotknšłem przycisku otwierajšcego drzwi. Uchyliły się, wpuszczajšc z
korytarza do
mrocznego pomieszczenia wšskš smugę œwiatła, widocznš z sypialni. Wstałem
i ruszyłem do
salonu. Michael wszedł, a drzwi same zamknęły się za nim.
Gordon R. Dickson Zaginiony Dorsaj! Lost Dorsai Przełożyła: Anna Reszka Wydanie oryginalne: 1980 wydanie polskie: 1993 ZAGINIONY DORSAJ Jestem Corunna El Man. W końcu przyprowadziłem mały statek kurierski do portu kosmicznego w Nahar City na Cecie, dużym globie okršżajšcym Tau Ceti. Dokonałem tego w szeœciu przejœciach fazowych, przywożšc z Dorsaj do twierdzy Gebel Nahar naszš Amandę Morgan, którš nazywajš również Amandš Drugš. Wprawdzie jestem zbyt wysoki rangš, żeby pełnić rolę kuriera, ale w tym czasie byłem akurat na urlopie w domu. Statki kurierskie należšce do Kantonów na Dorsaj sš za drogie, żeby nimi ryzykować, ale sytuacja wymagała natychmiastowej obecnoœci w Nahar eksperta od kontraktów. Poproszono mnie, żebym zajšł się tym problemem, więc rozwišzałem go, przekraczajšc liczbę przejć fazowych, ale dotarłem tutaj. Wyglšdało na to, że ryzyko, które podejmowałem, nie zaniepokoiło Amandy. Nic dziwnego, zważywszy, że jest Dorsajkš. Podczas całej podróży nie rozmawiała jednak ze mnš za wiele; i to włanie wydało mi się doć niezwykłe. Wszystko zmieniło się dla mnie po Baunpore. Kiedy Pomocni Freilandczycy w końcu, po długim oblężeniu zdobyli miasto, podczas masakry, która potem nastšpiła, z zemsty pocięli mi twarz i zabili Else, tylko dlatego, że była mojš żonš. Został po niej jedynie rozżarzony gaz, który rozproszył się w kosmosie. Ponieważ nie było grobu, nic, do czego można by wracać, żadnego miejsca, które by jš przypominało, zrezygnowałem z operacji plastycznej i postanowiłem nosić blizny jako pamištkę po niej. Nigdy nie żałowałem tej decyzji, ale prawdš jest, że blizny zmieniły stosunek ludzi do mnie. Dla niektórych stałem się niemal niewidzialny, a prawie wszyscy pozbywali się naturalnego odruchu, by ukrywać swoje troski i sekrety. Było niemal tak, jakby czuli, że przekroczyłem pewien punkt i nie potrafię już osšdzać
ich smutków i obaw. Nie, po namyle, dochodzę do wniosku, że to co więcej. Jakbym był wypalonš wiecš w ciemnym pokoju ich jani- nie dajšcym wiatła, ale bezpiecznym towarzyszem, którego obecnoć upewniała ich, że nikt jeszcze nie naruszył ich prywatnoœci. Bardzo wštpię, czy Amanda i ci, których poznałem podczas podróży do Gebel Nahar, rozmawialiby ze mnš tak swobodnie, gdybym spotkał ich w czasach, kiedy żyła Else. Mielimy szczęcie po przybyciu na miejsce. Gebel Nahar jest raczej górskš fortecš niż pałacem lub siedzibš rzšdu; z powodów militarnych Nahar City ma port kosmiczny, w którym mogš lšdować statki nadprzestrzenne. Wysiedliœmy ze statku, spodziewajšc się, że kto nas powita, kiedy wejdziemy do terminalu. Nikt jednak nie pojawił się. Księstwo Nahar leży w tropikalnej strefie klimatycznej na Cecie; główna sala terminalu była mała, ale wysoka i przewiewna. Podłogę i sufit wyłożono płytkami w jasnych kolorach, a wszędzie wokół rosły roliny. Na wszystkich cianach wisiały jasne, ogromne malowidła w ciężkich ramach. Stalimy porodku tego wszystkiego, a tłumy pieszych mijały nas. Nikt się nam nie przyglšdał, chociaż ani ja ze swoimi bliznami, ani Amanda - wyraŸnie podobna do pierwszej Amandy znanej z dorsajskich podręczników do historii - nie należelimy do osób, których się nie zauważa. Poszedłem do informacji, ale okazało się, że nie ma dla nas żadnej wiadomoœci. Po powrocie musiałem szukać Amandy, która gdzie zniknęła. - El Man... - odezwała się nagle za mnš. - Spójrz! Odwróciłem się, zaalarmowany jej tonem. Zobaczyłem jednoczenie jš i obraz, któremu się przyglšdała. Wisiał wysoko na jednej ze cian; stała tuż pod nim, patrzšc w górę. I jš, i obraz owietlały promienie słoneczne wpadajšce przez przezroczystš frontowš œcianę terminalu. Cała była w naturalnych kolorach - podobnie jak kiedyœ Else wysoka, szczupła, w jasnoniebieskim żakiecie i krótkiej, kremowej spódniczce, z jasnoblond włosami i tym nieprawdopodobnie młodzieńczym wyglšdem, który cechował również jej imienniczkę. Na zasadzie kontrastu, malowidło było pełne jaskrawych barw, złotych liœci, alizarynowych szkarłatów i ludzkich postaci uchwyconych w przesadzonych, melodramatycznych pozach. „Leto de muerte, głosił napis na dużej mosiężnej tablicy umieszczonej pod spodem.
„Łoże mierci bohatera, tak można by przetłumaczyć tytuł z archaicznego języka hiszpańskiego, którym mówili Naharowie. Obraz przedstawiał wielkie, złocone łoże ustawione na otwartej równinie poród ladów bitwy. Wszędzie wokół leżały ciała i stali obandażowani oficerowie w szamerowanych złotem mundurach. Pozostali przy życiu otaczali umarłego bohatera, który, potężnie umięniony, choć wycieńczony i pokryty ranami, leżał obnażony do pasa na grubym stosie aksamitnych płaszczy, wysadzanej klejnotami broni, wspaniale tkanych gobelinów i złotych utensyliów, tworzšcych łoże. Zmarły spoczywał na plecach, z podbródkiem wysuniętym w niebo i twarzš wymizerowanš agoniš. Żylastš rękš mocno przyciskał do nagiej piersi rękojeć wyjštkowo dużego, zdobionego miecza z ostrzem poplamionym krwiš. Ranni oficerowie stojšcy wokół i patrzšcy na ciało zmarłego byli przedstawieni w dramatycznych pozach. Na pierwszym planie, na ziemi obok łoża, jaki umierajšcy, zwykły żołnierz w podartym mundurze wycišgał rękę w hołdzie dla zmarłego. Amanda spojrzała na mnie, kiedy do niej podszedłem. Nic nie powiedziała. Nie musiała. Aby żyć, my na Dorsaj od dwustu lat eksportujemy jedyny towar, jaki mamy życia wielu pokoleń, które zostały powięcone w walkach prowadzonych na rzecz innych. Żyjemy z prawdziwej wojny, a dla tych, którzy to robiš, podobny obraz jest wręcz nieprzyzwoity. - Więc tak o nas mylš - odezwała się Amanda. Spojrzałem na boki, a potem na niš. Oprócz wyglšdu odziedziczyła po pierwszej Amandzie niezwykłš młodzieńczoć. Nawet ja, który wiedziałem, że jest tylko szeć lat młodsza ode mnie - a miałem wtedy trzydzieci parę od czasu do czasu o tym zapominałem i byłem wstrzšnięty faktem, że ona myli raczej jak moje pokolenie, niż jak podlotek, na którego wyglšda. - Każda kultura ma swoje własne legendy - stwierdziłem. - A to jest kultura hiszpańska, przynajmniej jeœli chodzi o dziedzictwo. - O ile wiem, obecnie mniej niż dziesięć procent naharskiej populacji jest pochodzenia hiszpańskiego - odparła. - Poza tym, to jest karykatura Hiszpanów. Miała rację. Nahar skolonizowali imigranci - gallegos z północnej Hiszpanii, którzy marzyli o wielkich ranczach na rozległym terytorium. Zamiast tego, Nahar - otoczony przez bardziej uprzemysłowionych i zamożnych sšsiadów stał się małym, przeludnionym krajem,
który zachował zniekształconš wersję języka hiszpańskiego oraz mieszankę na pół zapomnianych hiszpańskich obyczajów i postaw. Po pierwszej fali imigrantów, następni osadnicy nie byli pochodzenia hiszpańskiego, ale przejmowali tutejsze zwyczaje i język. Pierwsi ranczerzy ogromnie się wzbogacili, bo chociaż Ceta była rzadko zaludnionš planetš, brakowało na niej żywnoci. Póniejsi przybysze powiększyli liczbę mieszkańców miast Naharu i pozostali biedni... bardzo biedni. - Mam nadzieję, że ludzie, z którymi będę rozmawiać, majš więcej niż dziesięć procent zdrowego rozsšdku powiedziała Amanda. - Ten obraz skłania mnie do zastanowienia, czy nad rozsšdek nie przedkładajš mrzonek. Jeœli tak jest w Gebel Nahar... Nie dokończyła zdania, potrzšsnęła głowš i - najwyraniej usuwajšc obraz z pamięci - umiechnęła się do mnie. Umiech rozjanił jej twarz, w znacznie szerszym znaczeniu tego zwrotu. W jej przypadku było to coœ innego - wewnętrzne wiatło, głębsze i silniejsze, niż zwykle oznaczajš te słowa. Spotkałem jš dopiero trzy dni temu, a Else była wszystkim, czego kiedykolwiek pragnšłem i będę pragnšł; teraz jednak zrozumiałem, co ludzie na Dorsaj mieli na myli, mówišc, że odziedziczyła zdolnoć pierwszej Amandy do rzšdzenia innymi, a jednoczenie wzbudzania w nich miłoci. - Żadnej wiadomoœci dla nas? - zapytała. - Żadnej - zaczšłem. I obejrzałem się, ponieważ kštem oka zauważyłem, że kto się zbliża. Ona również się odwróciła. Naszš uwagę przycišgnšł mężczyzna idšcy w naszš stronę dużymi krokami - Dorsaj. Był wielki. Nie taki jak bliŸniacy Graeme, Ian i Kensie, dowódcy w Gebel Nahar, na naharskim kontrakcie; niewiele niższy, za to wyraŸnie większy ode mnie. Dorsajowie różniš się jednak od siebie budowš i wzrostem. Poznaliœmy go - i, oczywiœcie, on nas - po mnóstwie drobiazgów, zbyt subtelnych, by je zdefiniować. Miał na sobie mundur kapelmistrza armii naharskiej, z naszywkami oficera sztabowego na kołnierzu; był blondynem o szczupłej twarzy i liczył sobie nie więcej niż dwadziecia parę lat. Rozpoznałem go. Był trzecim synem sšsiada z mojego kantonu High Island na Dorsaj. Nazywał się Michael de Sandoval i mało co było słychać o nim przez szeć lat. - Sir... madam - powiedział, zatrzymujšc się przed nami. - Przykro mi, że państwo czekalicie. Miałem kłopoty z transportem.
- Michael - przywitałem go. - Znasz Amandę Morgan? - Nie. - Odwrócił się do niej. - To zaszczyt poznać paniš, madam. Przypuszczam, że jest pani znudzona, słyszšc, jak wszyscy mówiš, iż rozpoznajš paniš dzięki zdjęciom pani prababki? - Nigdy - odparła Amanda wesoło i podała mu rękę. - Zna pan Corunnę El Mana? - Ród El Man to nasi sšsiedzi z High Island - wyjanił Michael. Umiechnšł się do mnie trochę smutno. - Pamiętam kapitana z czasów, kiedy miałem szeć lat, a on przyjechał na swój pierwszy urlop. Może pójdziemy? Już zaniosłem wasz bagaż do aerobusu. - Aerobusu? - zapytałem, kiedy ruszyliœmy za nim do jednego z przeszklonych wyjć z terminalu. - Aerobus orkiestry Trzeciego Regimentu. Tylko to udało mi się zdobyć. Wyszliœmy na mały parking zatłoczony pojazdami powietrznymi i naziemnymi. Michael de Sandoval poprowadził nas do przysadzistego kadłubopłata, który wyglšdał, jakby mógł pomiecić trzydziestu pasażerów. W rodku znajdowała się tylko jedna osoba. Exotik w ciemnoniebieskiej szacie, z białymi włosami i dziwnie młodš twarzš. Mógł mieć od trzydziestu do osiemdziesięciu lat. Siedział w częœci klubowej w przodzie aerobusu, tuż przed œciankš oddzielajšcš kabinę sterowniczš w dziobie pojazdu. Podniósł głowę, kiedy weszliœmy. - Padma, bond na Cecie - dokonał prezentacji Michael. - Sir, czy mogę panu przedstawić Amandę Morgan, specjalistkę od kontraktów, i Corunnę El Mana, starszego kapitana. Oboje sš z Dorsaj. Kapitan El Man włanie przywiózł Rozjemcę statkiem kurierskim. - Oczywiœcie, wiem o ich przyjeŸdzie - odpowiedział Padma. Nie podał ręki żadnemu z nas ani nie wstał. Podobnie jak wielu Exotików, których znałem, nie musiał tego robić. Jak tamci, miał w sobie wyczuwalne od razu ciepło i spokój, a wszelkie jego zachowanie wydawało się naturalne i oczekiwane. Usiedlimy razem. Michael zniknšł w kabinie pilotów i chwilę póniej aerobus z lekkš wibracjš uniósł się z parkingu. - To zaszczyt poznać pana, bond - powiedziała Amanda. - Ale jeszcze większym zaszczytem jest, że wyszedł pan nam na spotkanie. Czemu zawdzięczamy tę uprzejmoć? Padma umiechnšł się lekko. - Obawiam się, że nie przyjechałem tu, żeby was przywitać - odparł. - Chociaż Kensie
Graeme opowiadał mi o pani - spojrzał na mnie - a słyszałem również o Corunnie El Manie. - Czy jest co, o czym wy, Exotikowie, nie słyszelicie?- zapytałem. - Wiele rzeczy - potrzšsnšł głowš łagodnie, ale z powagš. - Jaki więc inny powód sprowadził pana do portu kosmicznego? - spytała Amanda. Spojrzał na niš w zamyœleniu. - Coœ, co nie ma nic wspólnego z waszym przyjazdem - odpowiedział. - Tak się składa, że musiałem przeprowadzić pewnš rozmowę telefonicznš, a telefony w Gebel Nahar nie sš tak prywatne, jak bym sobie tego życzył. Kiedy usłyszałem, że Michael jedzie po was, zabrałem się z nim, żeby zadzwonić z terminalu. - Więc to nie była rozmowa w imieniu Księcia Naharu? - zapytałem. - Gdyby nawet była... lub gdyby dotyczyła kogokolwiek innego oprócz mnie samego - umiechnšł się - i tak nie zdradziłbym zaufania, przyznajšc się do tego. Domylam się, że słyszelicie o El Conde, tytularnym władcy Naharu? - Poczytałam trochę na temat Kolonii i Gebel Nahar, kiedy okazało się, że będę musiała tutaj przylecieć - odpowiedziała Amanda. Zorientowałem się, że chce, abym zostawił jš z nim sam na sam. Widać to było po sposobie, w jaki siedziała, i pochyleniu głowy. Exotikowie sš spostrzegawczy, ale wštpiłem, czy Padma zauważył te dyskretne znaki. - Proszę mi wybaczyć - odezwałem się. - Pójdę porozmawiać z Michaelem. Wstałem i poszedłem do kabiny pilotów, zamykajšc za sobš drzwi. Michael siedział rozluniony, z jednš rękš na dršżku sterowniczym. Zajšłem fotel drugiego pilota. - Co słychać w domu, sir? - zapytał, nie odwracajšc wzroku od nieba przed nami. - Byłem tam tylko raz, odkšd wyjechałeœ - odpowiedziałem. - Ale nie zmieniło się wiele. Mój ojciec umarł zeszłego roku. - Przykro mi to słyszeć. - Twój ojciec i matka majš się dobrze, słyszałem również, że u twoich braci, wœród gwiazd, wszystko w porzšdku - powiedziałem. - Ale, oczywiœcie, wiesz o tym. - Nie - odparł, nadal wpatrujšc się w niebo. - Od dawna nie miałem od nich wiadomoœci. Zapadła cisza. - Jak się tutaj znalazłeœ? - zapytałem. Było to niemal rytualne pytanie wœród Dorsajów przebywajšcych z dala od domu. - Słyszałem o Naharze. Pomylałem, że dobrze by było go zobaczyć. - Czy wiesz, że w rzeczywistoci jego hiszpańskoć jest fałszywa? - Nie fałszywa - zaoponował. - Niezupełnie. Miał oczywicie rację.
- Tak - przyznałem. - Chyba nie powinienem był używać słowa fałszywy. Tutejsza sytuacja wynika z naturalnych przyczyn, jak to zwykle bywa. Spojrzał wprost na mnie. Nauczyłem się odczytywać takie spojrzenia, odkšd umarła Else. W tym momencie był bardzo bliski powiedzenia mi więcej, niż kiedykolwiek powiedział komu innemu. Ale ta chwila minęła. Wyjrzał przez przedniš szybę. - Zna pan tutejszš sytuację? - zapytał. - Nie. To zajęcie Amandy - odparłem. - Jestem tylko pilotem podczas tej podróży. Może mnie wprowadzisz? - Już pan pewnie trochę wie - powiedział - a resztę opowiedzš panu Ian albo Kensie Graeme. Ale, tak czy inaczej... Ksišżę to marionetka. Jego ojciec otrzymał tytuł od pierwszych naharskich imigrantów, którzy sš teraz bogatymi ranczerami. Marzyli o zapoczštkowaniu tutaj swojej własnej dziedzicznej arystokracji, ale to nigdy się naprawdę nie udało. Mimo to, na papierze, Ksišżę jest dziedzicznym władcš Naharu i, teoretycznie, armia podlega jemu jako najwyższemu dowódcy. Trzon armii zawsze jednak stanowiła naharska biedota - biedacy z miast i campesinos, a oni nienawidzš bogatych pierwszych imigrantów. Obecnie wisi w powietrzu rewolucja i armia nie wie, w którš stronę się zwrócić. - Rozumiem - powiedziałem. - Zanosi się więc na gwałtownš zmianę rzšdu, a my podpisujemy kontrakt z rzšdem, który jutro może stracić władzę. Amanda ma problem. - To problem nas wszystkich - stwierdził Michael. Jedyny powód, dla którego armia nie opowiedziała się za rewolucjonistami, jest taki, że poszczególne jej częœci nie współdziałajš ze sobš zbyt dobrze. Ponieważ przychodzi pan z zewnštrz, zapewne pańskš uwagę zwróci przede wszystkim miesznoć tutejszych postaw, ale, tak naprawdę, jest to wszystko, co majš miejscowi biedacy, oprócz samej egzystencji - te flagi, mundury, muzyka, pojedynki z powodu niewłaciwego spojrzenia, ideał mierci za swój regiment lub gotowoć do zwady z innym pułkiem. - Ależ trudno to nazwać sprawnš armiš - powiedziałem. - Włanie. To dlatego Ian i Kensie znaleli się tutajna kontrakcie, żeby przekształcić naharskš armię w prawdziwš siłę obronnš. Księstwa wokół Naharu ostrzš sobie zęby na tutejsze farmy. W normalnej sytuacji Graemowie już poczyniliby postępy - zna pan reputację
Iana jeli chodzi o szkolenie oddziałów. Okazało się jednak, że zwykli żołnierze uważajš Graemów za narzędzie ranczerów, rewolucjonici nawołujš, żeby ich wyrzucić, a pułki nie współpracujš z nimi. Nie sšdzę, żeby w obecnych warunkach mieli szansę dokonania czegoœ pożytecznego w armii; a sytuacja z dnia na dzień staje się coraz bardziej niebezpieczna - dla nich, a także dla pana i dla Amandy. Według mnie, Ian i Kensie zrobiliby najlepiej, zrywajšc kontrakt i wynoszšc się stšd. - Gdyby pogodzenie się ze stratami i wyjazd stanowiły jedyne wyjœcie, obecnoć kogo takiego jak Amanda nie byłaby tutaj potrzebna - owiadczyłem. - Tu musi chodzić o co więcej, jeli w ogóle angażuje się Dorsajów. Nic nie powiedział. - A co z tobš? - zapytałem. - Jakie masz tutaj stanowisko? Jeste też Dorsajem. - Czyżby? - powiedział cicho do okna. Na naszej rodzinnej planecie mamy okreœlenie na osoby pokroju Michaela. Nazywamy ich zagubionymi Dorsajami. Nazwy tej nie używa się w stosunku do tych, którzy nie powięcili się karierze wojskowej. Zarezerwowana jest dla Dorsajów, którzy wybrali swojš drogę życiowš, jakakolwiek była, a potem - nagle i bez wyjaœnienia - porzucili jš. Jeli chodzi o Michaela, wiedziałem, że ukończył Akademię z honorami, ale po promocji nagle wycofał się i opucił planetę, nie wyjaniajšc niczego, nawet rodzinie. - Jestem kapelmistrzem Trzeciego Naharskiego Pułku - oznajmił teraz. - Mój pułk lubi mnie. Miejscowi nie zaliczajš mnie, na ogół, do reszty kadry - umiechnšł się z lekkim smutkiem - tyle że nie wyzywajš mnie na pojedynki. - Rozumiem - powiedziałem. - Tak. - Spojrzał na mnie. - I ponieważ armia nadal podlega Księciu jako swojemu najwyższemu dowódcy, prawie wszystko jest sparaliżowane. To dlatego miałem kłopoty ze znalezieniem rodka transportu, żeby was odebrać. - Rozumiem - powtórzyłem. Miałem włanie zamiar wypytać go o więcej, kiedy drzwi kabiny otworzyły się i weszła Amanda. - No i co, Corunna - powiedziała - może dasz mi szansę porozmawiania z Michaelem? Umiechnęła się do niego. Odpowiedział jej umiechem. Nie sšdzę, żeby zrobiła na nim wielkie wrażenie - to, co się kryło w jego wnętrzu, stanowiło barierę dla podobnych rzeczy. Ale sama jej obecnoć, nasuwajšca myl o domu rodzinnym, była dla niego po prostu miła.
- Proszę bardzo - zgodziłem się. - Pójdę zamienić parę słów z bondem. - Warto z nim porozmawiać - rzuciła za mnš Amanda. Wyszedłem, zamknšłem za sobš drzwi i dołšczyłem do Padmy w częœci klubowej pojazdu. Wyglšdał przez okno, patrzšc na równiny leżšce między miastem a niewielkš górš, od której Gebel Nahar wzięła swojš nazwę. Miasto leżało na małym wzniesieniu na zachód od tej góry, otoczone przedmieciami i terenami uprawnymi. Za górš podobna do fortu rezydencja, jakš była Gebel Nahar, znajdowała się po jej wschodniej stronie - zaczynały się rozległe pastwiska dla stad bydła. Nasz aerobus należał do pojazdów przystosowanych do latania na wysokoci wierzchołków drzew, chociaż, oczywicie, w razie koniecznoci mógł wznieć się do granic atmosfery. Teraz jednak znajdowalimy się trzy tysišce metrów nad ziemiš. Kiedy wyszedłem z kabiny pilotów, Padma oderwał wzrok od widoku i spojrzał na mnie. - Wasza Amanda jest zdumiewajšca jak na kogo tak młodego - odezwał się, kiedy usiadłem naprzeciwko niego. - Powiedziała coœ podobnego o panu - odparłem. Ale jeli chodzi o niš, nie jest tak młoda, na jakš wyglšda. - Wiem - umiechnšł się Padma. - Mówiłem z punktu widzenia mojego wieku. Nawet pan wydaje mi się młody. Rozemiałem się. Moja młodoć już dawno minęła, parę lat przed Baunpore. Ale prawdš jest, że nie byłem nawet w œrednim wieku. - Michael powiedział mi, że w Naharze zanosi się na rewolucję - poinformowałem go. - Tak. - Spochmurniał. - Czy nie to włanie sprowadziło kogo takiego, jak pan, do Gebel Nahar? W jego oczach nagle pojawiło się rozbawienie. - Sšdziłem, że to Amanda jest od zadawania pytań powiedział. - Jest pan zaskoczony, że pytam? - odparłem. - Dla bonda to miejsce jest położone na uboczu. - To prawda. - Kiwnšł głowš. - Ale powody, które mnie tu sprowadzajš, sš sprawš Exotików. Co oznacza, że nie mogę o nich z panem dyskutować. - Ale wie pan o szykujšcej się tutaj rewolucji? - O, tak. - Siedział zupełnie rozluniony, z rękami złożonymi na kolanach, jasnobršzowymi na tle niebieskiej szaty. Jego twarz była spokojna i nieprzenikniona. - To należy do naturalnego biegu rzeczy na tym œwiecie. - Akurat na tym œwiecie? Umiechnšł się w odpowiedzi.
- Oczywiœcie - powiedział łagodnie - nasza ontogenetyka zajmuje się wzajemnym oddziaływaniem wszelkich znanych sił, naturalnych i ludzkich, na wszystkich zamieszkanych œwiatach. Ale sytuacja tutaj, w Naharze, a w szczególnoœci w Gebel Nahar, jest głównie rezultatem lokalnych, cetańskich czynników. - Polityka wewnštrzplanetarna. - Tak - potwierdził. - Nahar jest otoczony przez pięć innych księstw, z których żadne nie ma takich pastwisk dla bydła. Wszystkie chciałyby przejšć kontrolę nad Koloniš lub jej częciš. - Które z nich popierajš rewolucjonistów? Przez chwilę wyglšdał bez słowa przez okno. Zarozumialstwem z mojej strony było wyobrażanie sobie, że mój dziwny wyglšd, który skłaniał ludzi do zwierzeń, podziała również na Exotika. Przez moment jednak miałem znajome przeczucie, że zaraz się przede mnš otworzy. - Przepraszam - odezwał się w końcu. - W moim wieku nabieram chyba zwyczaju traktowania wszystkich jak... dzieci. - A ile pan ma lat? Umiechnšł się. - Dużo... coraz więcej. - W każdym razie - powiedziałem - nie musi mnie pan przepraszać. Sytuacja będzie niezwykła, jeli sšsiednie kraje nie poprš której ze stron w czasie rewolucji. - Oczywiœcie - zgodził się. - W rzeczywistoci, wszystkie maczajš w tym palce, angażujšc się po stronie rewolucjonistów. Po udanej rewolucji zacznš się rzezie, każdy będzie walczył z każdym dla różnych celów. Pozostałe księstwa czekajš na okazję do wkroczenia i zyskania czego dla siebie. Ale ma pan rację. W grę zawsze wchodzi międzynarodowa polityka i to nigdy nie jest proste. - Co zaognia tę sytuację? - William - Padma spojrzał mi w oczy i po raz pierwszy poznałem siłę spojrzenia jego piwnych oczu. Jego twarz zachowała spokój, jakby cała siła wyrazu skupiła się w tych oczach. - William? - powtórzyłem. - William z Cety. - Racja - stwierdziłem, przypominajšc sobie. - Jest włacicielem całego tego œwiata, nieprawdaż? - Okrelenie właciciel nie jest cisłe- powiedział Padma. - Ma nad nim kontrolę,
podobnie jak nad wieloma innymi wiatami. Pod wieloma względami jest współczesnym przykładem księcia-kupca, ale nie ma władzy nad wszystkim, nawet tutaj na Cecie. Na przykład, naharscy ranczerzy zawsze mocno trzymajš się razem prowadzšc z nim interesy. Jego wysiłki, żeby ich rozbić i przejšć bezporednie rzšdy w Naharze, spełzły na niczym. Ma pewnš władzę, ale tylko dzięki swoim machinacjom. - Więc to on stoi za rewolucjš? - Tak. Stało się dla mnie jasne, że to włanie zaangażowanie Williama sprowadziło Padmę do tego cichego zakštka planety. Ontogenetykę, która dotyczyła, przede wszystkim, oddziaływań międzyludzkich - zarówno jednostek, jak i społeczeństw - Exotikowie traktowali bardzo poważnie i bacznie obserwowali intrygi Williama jako jednego z ludzi majšcych wpływ na bieg wydarzeń. - Cóż, w każdym razie, nie dotyczy to nas - stwierdziłem - o ile nie ma wpływu na kontrakt Graemów. - Niezupełnie - odparł. - William, jak większoć utalentowanych jednostek, zna korzyć z zabicia dwóch albo nawet pięćdziesięciu ptaków jednym kamieniem. Bezpoœrednio lub poœrednio zatrudnia wielu najemników. Jeœli tutejsze wydarzenia pogorszš reputację Dorsaj i rynkowš wartoć jej żołnierzy, przyniesie mu to korzyci. - Rozumiem... - zaczšłem i w tym momencie kadłub aerobusu zadwięczał nagle, jakby od ostrego uderzenia. - Na podłogę! - krzyknšłem, odcišgajšc Padmę od okna, obok którego siedział. Exotikowie majš pewnš dobrš cechę - wierzš, że inni znajš się na swojej robocie. Natychmiast i bez protestu posłuchał mnie. Czekalimy... ale dwięk nie powtórzył się. - Co to było? - zapytał po chwili, nie ruszajšc się jednak z miejsca. - Kula. Prawdopodobnie z ciężkiej ręcznej broni odpowiedziałem. - Strzelano do nas. Proszę zostać na miejscu. Wstałem i pochylony, trzymajšc się blisko rodka pojazdu, ruszyłem do kabiny pilotów. Kiedy wszedłem, Amanda i Michael spojrzeli na mnie. Ich twarze były czujne. - Kto to mógł być? - zapytałem Michaela. Potrzšsnšł głowš. - Nie wiem - odpowiedział. - Tutaj, w Naharze, to mogło być cokolwiek lub ktokolwiek. Rewolucjoniœci albo, po prostu, ktoœ, kto nie lubi Dorsajów; lub ktoœ, kto nie lubi Exotików... albo nawet kto, kto nie lubi mnie. A wreszcie, mógł to być jakiœ pijany,
nafaszerowany narkotykami lub macho. - ...który ma wojskowš broń. - Właœnie - potwierdził Michael. - Ale w Naharze wszyscy sš uzbrojeni i większoć, legalnie lub nie, ma wojskowš broń. Skinšł głowš w stronę przedniej szyby. - Tak czy inaczej, jesteœmy prawie u celu - oznajmił. Wyjrzałem. Połšczona ze sobš grupa budynków, stanowišca siedzibę rzšdu, Gebel Nahar, cišgnęła się od wierzchołka do polowy małej góry, tuż pod nami. W tropikalnym słońcu wyglšdała jak hotel, zbudowany na tarasach, schodzšcych w dół stromego zbocza. Jedyna różnica polegała na tym, że każdy taras kończył się murem; najniżej położone stanowiły wały obronne z rozmieszczonymi na nich ciężkimi działami. Gebel Nahar, z pełnš obsadš garnizonu, mogła stawić czoło wojskom lšdowym i panować nad okolicš aż po horyzont, przynajmniej po tej stronie góry. - Czy druga strona też jest taka? - zapytałem. - To urwisko, ze stanowiskami ciężkiej broni wyciętymi w skale i prowadzšcymi do nich tunelami - wyjanił Michael. - Ranczerzy nie żałowali kosztów, budujšc tę twierdzę. Taka jest mentalnoć Galisyjczyków. Może którego dnia oni i ich rodziny będš musieli się tutaj schronić. Kilka minut póniej znalelimy się na betonowej nawierzchni lšdowiska. Nasza trójka wróciła do głównej kabiny aerobusu, dołšczajšc do Padmy. Michael wyprowadził nas z pojazdu. Na zewnštrz panowała niezwykła cisza. - Nie wiem, co się stało... - powiedział Michael, kiedy wyszliœmy. Nasza dorsajska trójka cofnęła się instynktownie, przygotowana na powrót do aerobusu i odlot, jeli to okaże się konieczne. Gdzie spoza ustawionych w rzędzie pojazdów naziemnych i powietrznych ktoœ krzyknšł. Obejrzelimy się. Rozległ się odgłos biegnšcych stóp, a chwilę póniej pojawił się żołnierz z promiennikiem, ubrany w zielono-czerwony mundur naharskiej armii, z naszywkami członka orkiestry, i zatrzymał się przed nami, dyszšc. - Sir... - wysapał w miejscowym dialekcie archaicznego hiszpańskiego. - Odeszli... Czekalimy, aż odzyska oddech; po sekundzie spróbował znowu. - Zdezerterowali, sir! - powiedział do Michaela, starajšc się utrzymać postawę na bacznoć. - Odeszli... wszystkie pułki, wszyscy! - Kiedy? - zapytał Michael. - Dwie godziny temu. Wszystko było zaplanowane. Musiało być. Jednoczeœnie, z
każdego oddziału wystšpił jeden człowiek i powiedział, że nadszedł czas, by zdezerterować i pokazać ricones, po czyjej stronie stoi armia. Wymaszerowali z flagami, karabinami, wszystkim. Popatrzcie! Odwrócił się i pokazał rękš. Spojrzelimy. Parking znajdował się na pištym lub szóstym poziomie liczšc od wierzchołka Gebel Nahar. Roztaczał się stšd widok na równiny, na wiele mil, podobnie jak z innych poziomów. Wytężywszy wzrok zobaczyliœmy na samym horyzoncie - w takiej odległoci, że nie było już widać żadnych szczegółów - drobne, sporadyczne błyski odbitego wiatła słonecznego. - Rozbili tam obóz; czekajš na armię, która, według nich, ma nadejć z okolicznych księstw, żeby ich wesprzeć i przeprowadzić rewolucję. - Wszyscy odeszli? - Żołnierz spojrzał na Michaela. - Wszyscy oprócz nas - członków pańskiej orkiestry, sir. Jesteœmy teraz jedynš strażš przybocznš Księcia. - Gdzie sš dwaj dorsajscy dowódcy? - W swoich biurach, sir. - Muszę do nich natychmiast ić - owiadczył nam Michael. - Bond, zaczeka pan w swojej kwaterze, czy pójdzie pan z nami? - Pójdę - zdecydował Padma. Nasza pištka przeszła przez parking, między stłoczonymi pojazdami, kierujšc się w stronę labiryntu korytarzy. W końcu dotarliœmy nimi do szeregu pomieszczeń, których zewnętrzne ciany były całe ze szkła. Przez jednš z nich wyjrzelimy na równinę, gdzie obozowały odległe i prawie niewidoczne pułki naharskie. ZnaleŸliœmy Iana i Kensiego w jednym z wewnętrznych gabinetów. Rozmawiali stojšc przed masywnym biurkiem, które z powodzeniem mogło służyć jako stół konferencyjny dla pół tuzina osób. Kiedy weszlimy, odwrócili się... i po raz kolejny uległem złudzeniu, którego zwykle dowiadczałem, spotykajšc tych dwóch. Wrażenie było wystarczajšco silne, kiedy zbliżałem się do jednego z nich, jednak gdy bliŸniacy stali razem, tak jak teraz, efekt wzmagał się. Zawsze kładłem to na karb tego, że pomimo swojej postury - a obaj sš wyżsi ode mnie o głowę - sš zbudowani tak proporcjonalnie, że prawdziwe wymiary nie rzucały się w oczy, dopóki nie porównało się ich do czego. Z pewnej odległoci łatwo dojć do wniosku, że sš nieco powyżej przeciętnego wzrostu. I wtedy - dokonawszy niewłaœciwej oceny - podchodzicie do nich wy lub kto, czyj wzrost dobrze znacie, a zbliżajšc się do nich, wymiar
zmienia się w oczach. Jeœli to jesteœcie wy, wyraŸnie uœwiadamiacie sobie tę zmianę, a jeœli jest to ktoœ inny, wydaje się wam, że kurczycie się razem z tš osobš. Poczuć się nagle mniejszym w obecnoci innego człowieka to dziwne uczucie, jeli jest to całkowicie subiektywne zjawisko. W tym wypadku miernikiem okazała się Amanda, która podbiegła do dwóch braci od razu, kiedy weszlimy do pokoju. Jej dom rodzinny, Fal Morgan, leży w sšsiedztwie domu Graemów, Foralie. Cała trójka dorastała razem. Jak już wspomniałem, Amanda nie jest małš kobietš, ale kiedy znalazła się przy nich i zaczęła ciskać Kensiego, wyglšdała na drobnš i kruchš; i nagle - jak zawsze - pokój wydał się mniejszy wokół obu Graemów. Poszedłem za Amanda i podałem rękę łanowi. - Corunna! - zawołał. Był jednym z niewielu, którzy nadal mówili do mnie po imieniu. Duża ręka cisnęła mojš. Patrzył na mnie - tak różny, a zarazem tak podobny do swojego brata bliniaka. Prawdę mówišc, fizycznie byli identyczni, a mimo to istniała między nimi ogromna różnica, niewidoczna na pierwszy rzut oka. Ian był pozbawiony wewnętrznego œwiatła; wszystkie jasne strony charakteru znalazły się u jego brata, tak że Kensie promieniował ciepłem dwa razy mocniej niż przeciętny człowiek. Ciemnoć i œwiatło. Noc i dzień. Brat i brat. A jednak była między nimi bliskoć, podobieństwo, jakiego nie spotkałem nigdy u dwóch innych istot ludzkich. - Musisz zaraz wracać, czy zostaniesz, żeby zabrać Amandę z powrotem? - zapytał mnie Ian. - Mogę zostać - odpowiedziałem. - Czas mojego urlopu na Dorsaj nie został œciœle okrelony. Przydam się tutaj? - Tak - powiedział Ian. - Powinnimy porozmawiać. Jeszcze minutę... Przywitał się z Amandš i polecił Michaelowi, by sprawdził, czy Ksišżę nas przyjmie. Michael wyszedł z żołnierzem, który podbiegł do nas na parkingu. Wyglšdało na to, że obecnie Michael, członkowie jego orkiestry oraz kilku służšcych i sam Ksišżę stanowili wszystkich mieszkańców Gebel Nahar, nie liczšc osób w tym pokoju. Wały obronne zaprojektowano tak, że mogła ich, w razie koniecznoci, bronić garstka ludzi; ale my mieliœmy tylko czterdziestu muzyków orkiestry pułkowej Michaela i do tego najwyraŸniej wyszkolonych tylko w maszerowaniu.
Zostawilimy Kensiego z Amandš i Padmš. Ian zaprowadził mnie do sšsiedniego gabinetu, wskazał mi rękš fotel i sam też usiadł. - Nie znam warunków twojego obecnego kontraktu... - zaczšł. - Nie ma problemu. Mam przydział do sił powietrznych wynajętych przez Williama z Cety. Jestem dowódcš Czerwonej Eskadry pod komendš Hendrika Galta. Pomijajšc fakt, że Galt, jak każdy Dorsaj, zrozumiałby mnie w takiej sytuacji, jego oddziały i tak nic teraz nie robiš. To dlatego jestem na urlopie, podobnie jak połowa jego starszych oficerów. Nie jestem oficerem Williama. Pozostaję pod rozkazami Galta. - To dobrze - powiedział Ian. Odwrócił głowę i spojrzał ponad wysokim oparciem fotela, na którym siedział, na równinę, gdzie widać było małe błyski œwiatła. Ręce miał oparte o poręcze fotela, a potężne dłonie zwisały z nich swobodnie. Jak zawsze, w Ianie wyczuwało się wyranš samotnoć, a zarazem nieugiętoć. W chwilach fizycznego zagrożenia większoć nie-Dorsajów odczuwa spokój, majšc obok siebie Dorsaja, jak gdyby sšdzili, że każdy z nas będzie wiedział, co robić. Może to zabrzmi dziwacznie, ale muszę powiedzieć, że w taki sam sposób, w jaki nie-Dorsajowie reagowali na Dorsajów, większoć Dorsajów, których znałem, reagowała na obecnoć Iana. Ale nie wszyscy. Z pewnociš nie Kensie. Ani, jeli się nad tym zastanowić, żaden z Graemów. Każdy z Graemów był... nie tyle odludkiem, co człowiekiem niezależnym. Nawet Kensie. Była to cecha charakterystyczna dla całej rodziny. Tylko że Ian miał jš spotęgowanš. - Rozmieszczenie się tam zajmie im dwa dni - powiedział, pokazujšc głowš na niemal niewidoczne obozowisko na równinie. - Potem ruszš na nas albo zacznš walczyć między sobš. To oznacza, że możemy spodziewać się ataku za dwa dni. - Chyba że...? - zapytałem. Spojrzał na mnie. - Zawsze jest jakieœ „chyba że” - powiedziałem. - Chyba że Amanda znajdzie dla nas honorowe wyjœcie z sytuacji - stwierdził. - Jak na razie nie ma żadnego. Naszš jedynš nadziejš jest to, że znajdzie w kontrakcie lub w obecnym położeniu co, co my przeoczylimy. Napijesz się czego? - Dzięki. Wstał, podszedł do barku, do połowy napełnił dwie szklaneczki ciemnobršzowym płynem i przyniósł je. Usiadł, podajšc mi jednš. Pocišgnšłem łyk jej szczypišcej zawartoœci. - Dorsajska whisky - stwierdziłem. - Jesteœ tutaj dobrze zaopatrzony. Skinšł głowš. Wypiliœmy.
- Czy jest co, co, według ciebie, Amanda mogłaby wykorzystać? - zapytałem. - Nie - odparł. - Pozostaje tylko nadzieja. To kwestia honoru. - Dlaczego potrzebowalicie aż Rozjemcy z macierzystej planety? - zapytałem. - William. Znasz go oczywiœcie. Co wiesz o tutejszej sytuacji? Powtórzyłem mu to, czego dowiedziałem się od Michaela i Padmy. - Tylko tyle? - spytał. - Nie miałem czasu, by uzyskać więcej informacji. Poproszono mnie, żebym przywiózł tutaj Amandę jak najszybciej, więc w czasie podróży miałem pełne ręce roboty. Także ona była zajęta studiowaniem dostępnych danych. Nie rozmawialiœmy wiele. - William... - zaczšł, odstawiajšc szklaneczkę na mały stolik obok fotela. - Cóż, to moja wina, a nie Kensiego, że wplštalimy się w to. Ja jestem strategiem, a on taktykiem, zgodnie z kontraktem. Ogólny obraz to moje dzieło, ale nie spojrzałem doć daleko. - Jeli sš rzeczy, które rzšd naharski ukrył przed tobš w trakcie omawiania kontraktu, masz prawo od razu się wycofać. - Racja, kontrakt można zakwestionować - zgodził się Ian. Umiechnšł się. Wiem, że sš osoby, które uważajš, że on nigdy się nie uœmiecha; to nonsens, ale jego uœmiech jest taki jak on sam. - To nie przez informacje, które ukryli przed nami, znalelimy się w pułapce; to sprawa honoru. Nie naszego osobistego... ale reputacji i czci wszystkich Dorsajów. Doszło do tego, że cokolwiek zrobimy - czy zostaniemy i polegniemy, czy odejdziemy i przeżyjemy - zszargamy reputację naszej planety. Zmarszczyłem czoło. - Jak to możliwe? Jak moglicie dać się tak złapać? - Po częœci - Ian podniósł szklaneczkę, napił się i odstawił jš - dlatego, że, jak zapewne wiesz, William jest sam niezwykle zdolnym strategiem. A po częœci dlatego, iż nie zorientowałem się, podobnie jak Kensie, że zawieramy raczej trójstronnš niż dwustronnš umowę. - Nie rozumiem. - Sytuacja w Naharze - wyjanił - jest niepewna. Mam na myœli ranczerów, pierwszych osadników. Próbowali tutaj stworzyć kraj, który może istnieć tylko w niemal pionierskich warunkach i przy niewielkim zaludnieniu. Księstwa otaczajšce ich pastwiska powstały jakie pięćdziesišt cetańskich lat temu. Następnie sšsiednie kraje rozbudowały się i uprzemysłowiły. W stosunkach międzynarodowych półfeudalny ideał otwartych równin i wielkich indywidualnych posiadłoci okazał się niepraktyczny. Oczywicie, pierwsi osadnicy,
gallegos z północnej Hiszpanii, zdawali sobie z tego sprawę od samego poczštku - dlatego zbudowali to miejsce, w którym się znajdujemy. Umiech powrócił na jego twarz. - Ale tak było wtedy, kiedy próbowali opónić to, co nieuniknione - powiedział. - Niedawno najwyraniej postanowili dojć do porozumienia. - Wejć w układ z bardziej nowoczesnymi sšsiadami, czy tak? - wtršciłem. - W istocie, ułożyć się z resztš Cety - odparł. A reszta Cety to w obecnych czasach William. - A zatem, jeli mieli umowę z Williamem, o której wam nie powiedzieli - stwierdziłem - macie wszelkie podstawy, prawne i moralne, żeby unieważnić kontrakt. Nie widzę problemu. - Ich umowa z Williamem nie jest pisemna ani nawet ustna - odpowiedział Ian. - Ranczerzy dali mu do zrozumienia, że może mieć władzę w Naharze - jak mówiłem, było oczywiste, że i tak w końcu jš utracš, jeœli nie na jego rzecz, to na rzecz kogoœ innego - jeœli spełni ich warunki. - A co chcieli otrzymać w zamian? - Gwarancję, że zachowajš swój styl życia i miniaturowš kulturę, którš tutaj stworzyli. Spojrzał na mnie spod ciemnych brwi. - Rozumiem - rzekłem. - Jak, według nich, William miał to zrobić? - Nie wiedzieli, ale nie martwili się tym. To delikatna sprawa. Oni tylko dali Williamowi do zrozumienia, że jeli otrzymajš to, czego chcš, przestanš zwalczać jego próby przejęcia Naharu pod bezporedniš kontrolę. Jemu pozostawili rozwišzanie kwestii, jak spełnić ich oczekiwania. To dlatego nie możemy powołać się na inny kontrakt jako pretekst do zerwania umowy. Napiłem się ze szklaneczki. - To podobne do Williama. O ile go znam - powiedziałem - on nawet ucieszyłby się, mogšc utrzymać ten kraj w pięćdziesięcioletnim zacofaniu. Ale z tego, co wczeniej mówiłe, wydawało mi się, że próbował jednoczenie uzyskać co od Dorsajów. Co mu przyjdzie z tego, że będziecie musieli zapłacić karę za zerwanie kontraktu? Wy, Graemowie, nie zbankrutujecie z tego powodu, nieprawdaż? A jeli nawet będziecie musieli wzišć pożyczkę z dorsajskiego funduszu rezerwowego, będzie to dla niego drobna strata. Poza tym, nie wyjaniłe jeszcze, o co chodzi z tš pułapkš, nie dotyczšcš kontraktu, lecz honoru Dorsajów. Ian skinšł głowš. - William zajšł się obiema rzeczami - powiedział. Jego plan polegał na tym, żeby
Naharowie wynajęli Dorsajów do przeszkolenia ich armii. Następnie agenci mieli wywołać rewoltę w tej armii. I wtedy on wkroczyłby z własnymi oficerami nie- Dorsajami, żeby przejšć kontrolę nad sytuacjš i zaprowadzić porzšdek w Naharze. - Rozumiem - powiedziałem. - Następnie przystšpiłby do mediacji - mówił dalej Ian. - Rewolucjoniœci uzyskaliby ograniczonš reprezentację w parlamencie - pod jego kontrolš, oczywiœcie a ranczerzy zrezygnowaliby z wyłšcznej władzy, ale tylko z niej. Zachowaliby w posiadaniu swoje rancza, jako zarzšdcy Williama, który wspierałby ich całym swoim bogactwem i siłš przeciwko próbom przejęcia władzy przez prawdziwych rewolucjonistów; a na koniec William ujarzmiłby ich, podobnie jak to robił z resztš tego œwiata i sporymi obszarami innych œwiatów. - A zatem - powiedziałem w zamyœleniu - zamiarem Williama jest wykazanie, że jego żołnierze mogš dokonać rzeczy, których nie potrafiš zrobić Dorsajowie? - Właœnie - potwierdził Ian. - Żšdamy swojej zapłaty tylko dlatego, że niewielu jest żołnierzy takich jak my. Jeli się oczekuje rezultatów - militarnego zwycięstwa przy minimalnych kosztach oraz stratach w ludziach i œrodkach - trzeba wynajšć Dorsajów. Tak jest obecnie. Ale jeli okaże się, że inni potrafiš wykonać to samo zadanie równie dobrze lub lepiej, nasza cena pójdzie w dół, a Dorsajowie zacznš głodować. - Minęłoby parę lat, zanim tak by się stało. Do tego czasu zdołalibyœmy to naprawić. - Sprawy zaszły dużo dalej. William nie jest pierwszym, który marzy o wynajęciu wszystkich Dorsajów i wykorzystaniu ich jako prywatnej armii, żeby opanować inne œwiaty. Nigdy nie zastanawialimy się nad tym, czy pozwolić, by wszyscy nasi żołnierze znaleli się w jednym obozie. Ale jeœli Williamowi uda się obniżyć cenę, która pozwala Dorsajom na zachowanie wolnoci i niezależnoci, może zaoferować nam lepszy żołd- ostatniš deskę ratunku i nie będziemy mieli innego wyjcia, jak przyjšć go. - Więc nie macie wyboru - stwierdziłem. - Musicie zerwać kontrakt, niezależnie od kosztów. - Obawiam się, że nie - odpowiedział. - Wyglšda na to, że nie możemy sobie pozwolić na zapłacenie tych kosztów. Jak powiedziałem, tak Ÿle i tak niedobrze jesteœmy w potrzasku, o ile Amanda nie znajdzie jakiegoœ wyjœcia... W tym momencie otworzyły się drzwi do gabinetu, w którym siedzieliœmy, i pojawiła
się w nich Amanda. - Zdaje się, że włanie przybyli miejscowi dostojnicy, podajšcy się za gubernatorów... - Jej ton był wesoły, ale rysy twarzy wiadczyły o napięciu. - Powinnam teraz pójć i porozmawiać z nimi. Idziesz, Ian? - Kensie ci wystarczy - odparł Ian. - Nauczylimy ich, że nie jestemy na każde skinienie. Przekonasz się, że to tylko kolejny krok w tańcu... niczego z nimi nie osišgniesz. - W porzšdku. - Odchodzšc zapytała jeszcze: - Czy Padma może ić z nami? - Narad się z Kensiem. Ja uważam, że akurat teraz lepiej nie drażnić gubernatorów, zabierajšc go ze sobš. - Dobrze - powiedziała. - Kensie też tak sšdzi, ale stwierdził, że powinnam zapytać ciebie. Wyszła. - Na pewno nie chcesz tam być? - zapytałem. - Nie ma takiej potrzeby. - Wstał. - Chcę ci co pokazać. Ważne jest, żeby dokładnie poznał tutejszš sytuację. Jeli Kensie i ja zostaniemy stšd wyrzuceni, Amanda będzie miała tylko ciebie do pomocy - o ile naprawdę możesz tu zostać. - Już mówiłem, że mogę. - Œwietnie. Chodmy więc. Chciałem, żeby poznał Księcia Naharu, ale czekałem na wiadomoć od Michaela, czy Ksišżę przyjmuje. Jednak nie będziemy dłużej zwlekać. Pójdziemy zobaczyć, jak się miewa starszy pan. - Czy on, mam na myli Księcia, nie będzie na spotkaniu Amandy z gubernatorami? Ian wyprowadził mnie z pokoju. - Nie, jeli jest poważna sprawa do omówienia. Formalnie Ksišżę ma władzę nad wszystkim i wszystkimi, z wyjštkiem gubernatorów. Oni go wybierajš i w rzeczywistoœci sprawujš tu władzę. Opucilimy rzšd biur i ponownie ruszylimy korytarzami Gebel Nahar. Dwukrotnie wsiadaliœmy do wind i raz przejechaliœmy spory odcinek ruchomym chodnikiem; na jego końcu Ian otworzył jakie drzwi i weszlimy do kancelarii mieszczšcej się na wprost budynków koszar. Żołnierz siedzšcy za biurkiem poderwał się natychmiast na nasz widok... a może tylko na widok Iana. - Sir! - odezwał się po hiszpańsku. - Rozkazałem panu de Sandoval, żeby dowiedział się, czy Ksišżę przyjmie kapitana El Mana i mnie - powiedział Ian tym samym językiem. - Wiesz, gdzie jest teraz kapelmistrz?
- Nie, sir. Nie wrócił jeszcze. Sir... nie zawsze łatwo jest skontaktować się z Księciem... - Wiem o tym - odparł Ian. - Spocznij. Więc pan de Sandoval wkrótce wróci? - Tak, sir. W każdej chwili. Może panowie zaczekajš w gabinecie kapelmistrza? - Tak - powiedział Ian. Ordynans odwrócił się i podniósł rękę w zdecydowanie niewojskowym geœcie, wskazujšc nam drogę obok swojego biurka do dużego pokoju, bardzo czystego, ale zagraconego szafkami na akta i instrumentami muzycznymi wiszšcymi na wszystkich œcianach. Większoci z nich nigdy nie widziałem, chociaż należały do instrumentów strunowych lub dętych. Był wród nich jeden, który wyglšdał jak szkocka kobza. Miał tylko jednš basowš piszczałkę o długoci około siedemdziesięciu centymetrów i drugš mniejszš o połowę. Inny przypominał róg z klawiszami, ale w dużej częœci opleciony czerwonym sznurkiem kończšcym się ozdobnymi chwastami. Ruszyłem wzdłuż cian, przyglšdajšc się instrumentom, podczas gdy Ian usiadł na krzele i patrzył na mnie. Wróciłem do niekompletnej kobzy. - Potrafisz na tym grać? - zapytałem Iana. - Nie jestem kobziarzem - odpowiedział. - Oczywicie, potrafię trochę się tym posługiwać, ale nigdy nie grałem na niczym innym oprócz prawdziwej szkockiej kobzy. Lepiej poproœ Michaela, jeœli chcesz demonstracji. On chyba gra na wszystkim... i to dobrze. Odwróciłem się od œciany i usiadłem. - Co o tym myœlisz? - zapytał Ian. Rozglšdałem się po gabinecie. Zerknšłem na niego i zauważyłem zaciekawione spojrzenie. - To... dziwne - powiedziałem. Pokój rzeczywicie był dziwny, z powodów, które prawdopodobnie nie zwróciłyby uwagi nie-Dorsaja. Nie ma dwóch ludzi, którzy tak samo urzšdziliby biuro. Ale tak jak Dorsajowie rozpoznajš się po subtelnych cechach, tak istniejš drobne znaki w gabinecie każdego żołnierza pochodzšcego z tej planety. Na pierwszy rzut oka potrafiłbym powiedzieć, podobnie jak Ian lub ktokolwiek z nas, czy oficer, w którego gabinecie się znajdujemy, jest Dorsajem czy nie. Chodziło nie tyle o rzeczy w pokoju, co o ich rozmieszczenie. Ta spostrzegawczoć nie jest niczym szczególnym dla urodzonych na Dorsaj. Prawie każdy oficer-weteran jest w stanie stwierdzić, czy właciciel gabinetu to także doœwiadczony
żołnierz, Dorsaj lub nie. Ale w tym wypadku łatwiej byłoby udzielić odpowiedzi, niż wymienić powody, dla których jest ona taka, a nie inna. Tak więc, gabinet Michaela de Sandovala bez wštpienia był miejscem pracy Dorsaja. Jednoczenie różnił się osobliwie od innych dorsajskich pomieszczeń tego typu, co nas od razu uderzyło. Różnica była zasadnicza, w porównaniu z pokojem Dorsaja, który wiesza na œcianach broń, lub takiego osobnika, który utrzymuje na biurku idealny porzšdek i woli nie mieć broni na widoku. - Wystawił te instrumenty na pokaz, jakby były narzędziami walki - skomentowałem. Ian skinšł głowš. Nie musiał komentować tego wniosku. Gdyby Michael postanowił zawiesić na jednej ze cian transparent mówišcy, że nie zamierza brać do ršk żadnej broni, nie mógłby wyraniej odkryć się przed łanem i przede mnš. - Zdaje się, że to jego problem - zauważyłem. Ciekawe, co się wydarzyło? - To, oczywiœcie, jego sprawa - stwierdził Ian. - Tak - zgodziłem się. Ale odkrycie zabolało mnie... ponieważ nagle uwiadomiłem sobie, co wyczułem w Michaelu od pierwszego spotkania z nim tutaj, na Cecie. Ból, głęboki, nieustajšcy ból; a znajšc kogo od dzieciństwa, nie można nie być poruszonym przez tego rodzaju uczucie. Ordynans wsadził głowę do pokoju. - Sir - powiedział - idzie kapelmistrz. Będzie tutaj za minutę. - Dziękuję - odparł Ian. Chwilę póniej wszedł Michael. - Przykro mi, że to tak długo trwało... - zaczšł. - Wszystko w porzšdku - przerwał mu Ian. - Ksišżę kazał ci czekać, zanim cię przyjšł, prawda? - Tak, sir. - Cóż, czy teraz przyjmie mnie i kapitana El Mana? - Tak, sir. Jesteœcie obaj mile widziani. - Dobrze. Ian wstał i ja również. Wyszliœmy, odprowadzani przez Michaela do drzwi gabinetu. - Amanda Morgan jest w tej chwili na spotkaniu z gubernatorami - poinformował go Ian na odchodnym. - Może będzie chciała z tobš póniej porozmawiać. Bšd pod rękš. - Zostanę tutaj - odpowiedział Michael. - Sir... chciałbym przeprosić za to, że mój ordynans usprawiedliwiał mojš nieobecnoć, kiedy przyszlicie...- spojrzał na ordynansa, który wyglšdał na zakłopotanego. - Moi ludzie mieli przykazane, żeby... - Wszystko w porzšdku, Michaelu - uspokoił go Ian. - Byłby wyjštkiem wœród Dorsajów, gdyby nie próbowali cię chronić.
- A jednak... - nie poddawał się Michael. - A jednak - powiedział Ian. - Wiem, że sš tylko muzykami. Może akurat teraz sš żołnierzami liniowymi... jedynymi, jakich mamy do obrony tego miejsca... ale nie oczekuję cudów. - Cóż - ustšpił Michael. - Dziękuję, komendancie. - Nie ma za co. Wyszlimy. I znowu Ian poprowadził mnie przez labirynt korytarzy i wind. - Ilu członków jego orkiestry zdecydowało się nie opuszczać go, kiedy pułki odeszły? - zapytałem, gdy szliœmy. - Wszyscy - odparł Ian. - I nikt więcej nie został? Ian spojrzał na mnie z błyskiem humoru w oku. - Musisz pamiętać - powiedział - że Michael jest przecież absolwentem Akademii. Przeszlimy ostatni krótki odcinek szerokim korytarzem i znalelimy się przed masywnymi podwójnymi drzwiami. Ian dotknšł dzwonka po prawej stronie i powiedział po hiszpańsku do komunikatora: - Komendant Ian Graeme i kapitan El Man z pozwoleniem na wizytę u Księcia. Przez chwilę nic się nie działo, a potem jedna częć drzwi otworzyła się, ukazujšc kolejnego z muzyków Michaela. - Proszę wejć, panowie - zaprosił nas. - Dziękuję - odpowiedział Ian. - Gdzie jest majordomus Księcia? - Odszedł, sir. Podobnie jak większoć służšcych. - Rozumiem. Pomieszczenie, do którego nas wprowadzono, było dużym holem zapełnionym ogromnymi i wspaniale utrzymanymi meblami, ale pozbawionym okien. Muzyk poprowadził nas przez dwa kolejne podobne pomieszczenia, również bez okien, aż dotarliœmy do trzeciego pokoju, tym razem z oknami na całej długoœci jednej ze œcian i tym samym, niezmiennym widokiem na równiny w dole. Pod oknem, podpierajšc się laskš ze srebrnš główkš, stał chudy jak patyk stary mężczyzna, ubrany na czarno. Żołnierz zniknšł z pokoju. Ian podprowadził mnie do starca. - Ksišżę - powiedział, w dalszym cišgu po hiszpańsku - czy mogę przedstawić panu kapitana Corunnę El Mana? Kapitanie, ma pan zaszczyt poznać Księcia Naharu, Maciasa Fransisco Ramona Manuela Valentina y Compostela y Abente. - Witam, kapitanie El Man - powiedział Ksišżę. Mówił poprawniejszym i bardziej archaicznym hiszpańskim niż inni Naharowie, których spotkałem do tej pory, a jego słaby głos musiał być niegdy wspaniałym basem. - Usišdziemy teraz, jeœli pozwolicie. W moim wieku stanie jest męczšce.
Spoczęlimy w... bardziej podobnych do tronów ciężkich, zbyt miękkich fotelach z masywnymi, wyciełanymi poręczami. - Kapitan El Man - zaczšł Ian - był akurat na urlopie na Dorsaj. Zgodził się przywieć tutaj Amandę Morgan, żeby omówiła obecnš sytuację z gubernatorami. Właœnie teraz z nimi rozmawia. - Chyba wczeniej nie spotkałem Amandy Morgan... Ksišżę zawahał się - Jest jednym z naszych ekspertów od takich spraw jak obecna. - Chciałbym jš poznać. - Ona również pragnie spotkać się z panem. - Może dzisiaj wieczorem? Chciałbym zaprosić was wszystkich na kolację, ale przypuszczam, że większoć z moich służšcych odeszła. - Włanie się o tym dowiedziałem - powiedział Ian. - Niech sobie idš - owiadczył Ksišżę. - Ani im, ani pułkom, które zdezerterowały, nie pozwolę do mnie wrócić. - Jeli Ksišżę wybaczy - wtršcił Ian - nie znamy jeszcze powodów odejcia. Może usprawiedliwiona byłaby pewna wyrozumiałoć. - Nie potrafię domylić się żadnego. - Ksišżę miał osłabiony z powodu wieku głos, ale trzymał się prosto jak trzcina, a spojrzenie ciemnych oczu było władcze. - Ale jeli pan sšdzi, że istnieje jaka przyczyna, mogę na razie wstrzymać się z osšdem. - Będziemy wdzięczni - powiedział Ian. - Jest pan bardzo wyrozumiały. - Ksišżę spojrzał na mnie. W jego tonie zabrzmiała nieoczekiwana nuta. Kapitanie, czy komendant panu powiedział? Tamci dezerterzy - pokazał palcem w kierunku okna i równin za nim - podpuszczeni przez ludzi nazywajšcych siebie rewolucjonistami zagrozili, że opanujš Gebel Nahar. Jeli omielš się przyjć tutaj, ja i kilku wiernych sług stawimy opór. Aż do œmierci! - Gubernatorzy... - zaczšł Ian. - Gubernatorzy nie majš nic do powiedzenia w tej sprawie! - Ksišżę zwrócił się do niego gwałtownie. - Oni, a raczej ich ojcowie i dziadkowie, wybrali mojego ojca na Księcia. Odziedziczyłem ten tytuł i ani oni, ani nikt we wszechœwiecie nie ma władzy, żeby mi go odebrać. Dopóki żyję, będę Księciem; przestanę nim być, dopiero kiedy zabierze mnie œmierć. Zostanę i będę walczył - nawet sam - jak długo zdołam. Ale nigdy się nie poddam! Nigdy nie pójdę na kompromis! Mówił jeszcze przez kilka minut, ale chociaż słowa się zmieniały, ich sens pozostawał taki sam. Nie ulegnie nikomu, kto będzie chciał zmienić system rzšdów w Naharze. Gdyby
był słabo poinformowany albo nieœwiadomy konsekwencji tego, co mówi, łatwiej byłoby pucić jego słowa mimo uszu. Ale najwyraniej słabe było tylko jego chude, stare ciało, umysł natomiast jasny i w pełni wiadomy sytuacji. Głosił po prostu z niewzruszonš determinacjš, że nigdy nie podda się, na przekór rozsšdkowi i wszelkim przeciwnoœciom. Po chwili uspokoił się. Przeprosił za wybuch, ale nie za swojš postawę; po kilku minutach uprzejmej konwersacji na temat historii Gebel Nahar pozwolił nam odejć. - Znasz więc częć naszego problemu - odezwał się do mnie Ian, kiedy znowu znalelimy się sami, wracajšc do jego biura. Kawałek drogi przeszliœmy w milczeniu. - Częć tego problemu - powiedziałem - zdaje się zasadzać w różnicy między naszym pojęciem honoru a ich. - I kompletnym jego brakiem u Williama - dodał Ian. - Masz rację. Dla nas honor jest kwestiš obowišzku jednostki wobec samej siebie i wobec społecznoœci... i wreszcie całej ludzkiej rasy. Dla Naharów honor to obowišzek tylko wobec własnej duszy. Rozemiałem się mimo woli. - Przepraszam - powiedziałem, kiedy spojrzał na mnie. - Tak celnie to ujšłeœ. Czy czytałe kiedy dzieło Calderonao burmistrzu Zalamei? - Nie sšdzę. Calderon? - Pedro Calderon de la Barca, siedemnastowieczny poeta hiszpański. Napisał poemat pod tytułem „El Alcalde de Zalamea”. Wyrecytowałem mu strofę, którš nasunšł mi na myœl. „Al Rey la hacienda y la vida Se ha de dar; pero el honor Es patrimonio del alma Y el alma soló es de Dios.” - „Mienie i życie zawdzięczamy Królowi - mruknšł Ian - ale honor jest majštkiem duszy, a dusza należy jedynie do Boga”. Rozumiem, co masz na myœli. Zaczšłem co mówić, ale doszedłem do wniosku, że to za duży wysiłek. Czułem, że Ian zerka na mnie, kiedy szliœmy. - Kiedy jadłeœ ostatnio? - zapytał. - Nie pamiętam - odparłem. - Ale nie jestem teraz głodny. - Więc potrzebujesz snu - stwierdził Ian. - Nie jestem tym zaskoczony, zważywszy na drogę, jakš pokonałe tutaj z Dorsaj. Kiedy wrócimy do biura, wezwę jednego z ludzi Michaela, żeby zaprowadził cię do twojej kwatery. Lepiej połóż się spać. Wytłumaczę cię przed Księciem, jeli będzie chciał nas widzieć dzisiaj wieczorem. - Tak. Dobrze - powiedziałem. - Dziękuję.
Kiedy już przyznałem się do zmęczenia, z trudnociš przychodziło mi nawet myœlenie. Ci, którzy nigdy nie prowadzili nawigacji między gwiazdami, łatwo zapominajš o konsekwencjach faktu, że niebezpieczeństwo wzrasta szybko wraz z odległociš pokonywanš jednym przejœciem fazowym - poza pewnš bezpiecznš granicš lat œwietlnych. Przekroczylimy limity bezpieczeństwa podczas wszystkich szeciu przejć fazowych w drodze na Cetę. Nie chodzi akurat o niebezpieczeństwo znalezienia się w miejscu tak odległym od miejsca przeznaczenia, że nie można rozpoznać żadnych gwiazdozbiorów pomagajšcych w nawigacji. Chodzi o fakt, że nawet jeli wyjdzie się w znanej częci kosmosu, duży błšd wymaga ogromnej iloœci nowych obliczeń, w celu ustalenia pozycji. Ważne jest, by znaleć się w takim punkcie, gdzie błšd podczas następnego przejœcia fazowego nie nałoży się na poprzednie, co grozi zgubieniem się. Przez trzy dni robiłem sobie tylko krótkie drzemki w okresach między obliczeniami. Byłem otępiały ze zmęczenia, któremu opierałem się aż do tego momentu, dzięki adrenalinie wydzielajšcej się w krytycznych sytuacjach. Kiedy muzyk wezwany przez Iana zaprowadził mnie w końcu do mojej kwatery, stwierdziłem, że nie pragnę niczego innego, jak tylko pać na ogromne łoże w sypialni. Instynkt nakazał mi jednak najpierw rozejrzeć się. Mój apartament składał się z trzech pokoi i łazienki. Miał cianę ze szkła wychodzšcš na równiny. Pewnš różnicę stanowiły umieszczone w niej drzwi, które zaprowadziły mnie na mały balkon biegnšcy na całej długoci piętra. Wysokie roliny w wazonach dzieliły go na półprywatne częci należšce do poszczególnych apartamentów i służyły jako parawany. Sprawdziłem balkon i mieszkanie, zamknšłem na klucz drzwi do holu i na balkon, po czym zasnšłem. Było już ciemno, kiedy się nagle obudziłem. Błyskawicznie usiadłem na skraju łóżka, zanim jeszcze przekonałem się, że obudził mnie dwięk dzwonka do drzwi mojego apartamentu. Wycišgnšłem rękę i nacisnšłem klawisz komunikatora. - Tak? - zapytałem. - Kto tam? - Michael de Sandoval - odezwał się głos. - Czy mogę wejć? Dotknšłem przycisku otwierajšcego drzwi. Uchyliły się, wpuszczajšc z korytarza do mrocznego pomieszczenia wšskš smugę œwiatła, widocznš z sypialni. Wstałem i ruszyłem do salonu. Michael wszedł, a drzwi same zamknęły się za nim.