uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 860 341
  • Obserwuję816
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 101 795

Dickson Gordon R. - Taktyka bledu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Dickson Gordon R. - Taktyka bledu.pdf

uzavrano EBooki D Dickson_Gordon_R
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 485 stron)

Gordon R. Dickson Taktyka błędu Przełożyła Anna Reszka

Rozdział I Młody podpułkownik był pijany i najwyraźniej zdecydowany przysporzyć sobie kłopotów. Wieczorem pierwszego dnia lotu z Denver na Kultis wszedł kulejąc do sali jadalnej statku kosmicznego, by się rozejrzeć. Był wysokim, szczupłym oficerem, zbyt młodym jak na rangę, którą piastował w Korpusie Ekspedycyjnym Ziemskiego Sojuszu Zachodniego. Na pierwszy rzut oka jego twarz o wyrazistych rysach wydawała się pogodna i niewinna. Marynarkę zielonego munduru, którą młody człowiek miał na sobie, ozdabiał błyszczący szereg służbowych odznaczeń. Przez kilka sekund rozglądał się po sali, steward tymczasem bezskutecznie usiłował skierować go do pobliskiego stolika, nakrytego dla jednej osoby. Młody oficer, ignorując stewarda, odwrócił się i ruszył prosto w stronę stołu Dowa deCastriesa. Kiedy zbliżył się, blady, złośliwy człowieczek zwany Pater Tenem, który zawsze znajdował się w pobliżu

deCastriesa, zsunął się z krzesła i podszedł do stewarda, w dalszym ciągu patrzącego bezmyślnie, z konsternacją za podpułkownikiem. Gdy Pater Ten zjawił się tuż obok, steward zmarszczył brwi, ale pochylił się, by porozmawiać. Obydwaj mężczyźni mówili coś przez chwilę przyciszonymi głosami, rzucając spojrzenia na podpułkownika, a później szybko wyszli z sali. Podpułkownik dotarł do stołu, przysunął wolne krzesełko od sąsiedniego stolika i nie czekając na zaproszenie rozsiadł się naprzeciwko pięknej, młodej, ciemnowłosej dziewczyny znajdującej się z lewej strony deCastriesa. - Przywilej pierwszej nocy, mówiono mi o tym - odezwał się przyjaźnie do wszystkich obecnych przy stoliku. - Można przy obiedzie siąść tam, gdzie kto ma ochotę, i przywitać się ze współpasażerami. Miło mi państwa poznać. Przez chwilę nikt się nie odzywał. DeCastries uśmiechnął się tylko. Cień uśmiechu ledwo rysował się na jego przystojnej twarzy obramowanej czarnymi włosami, przyprószonymi na skroniach siwizną. Minister spraw zagranicznych, od pięciu lat, Ziemskiej Koalicji Wschodniej znany był ze swego powo- dzenia u kobiet; jego ciemne oczy skupione były na ciemno-

włosej dziewczynie od momentu, kiedy zaprosił ją wraz z ojcem - najemnym żołnierzem, i Exotikiem Outbondem, który stanowił trzecią osobę w tym towarzystwie, do swego stolika. W uśmiechu tym nie pojawiła się wyraźna groźba; a jednak dziewczyna widząc go zmarszczyła lekko brwi i położyła dłoń na ramieniu ojca, który pochylił się do przodu, by coś powiedzieć. - Pułkowniku... - Najemnik miał na kieszeni naszywkę pułkownika z Dorsaj, pozostającego na służbie u Exotików z Bakhalli. Jego mocno ogorzała twarz ze sztywnym wąsem mogłaby wyglądać śmiesznie, gdyby nie była tak pozbawiona wyrazu, jak karabinowa kolba. Przerwał, czując rękę na ramieniu, i odwrócił się, by spojrzeć na córkę; cała uwaga dziewczyny skupiła się jednak na intruzie. - Pułkowniku - odezwała się z kolei i jej młody głos wydawał się zirytowany i zaniepokojony w porównaniu z bezbarwnym tonem ojca - czy pan nie przesadza? - Nie - odrzekł podpułkownik, patrząc na nią. Zaparło jej dech i poczuła się nagle schwytana, niczym ptak w dłoni olbrzyma, przez dziwną moc spojrzenia szarych oczu, cał- kowicie sprzeczną z nieszkodliwym wyglądem mężczyzny w

momencie wejścia do sali. Oczy te uczyniły ją chwilowo bezbronną i dziewczyna niespodziewanie uświadomiła sobie, że znalazła się w samym centrum zainteresowania młodego człowieka, obnażona jego taksującym wzrokiem. - ...nie uważam tak - usłyszała, jak mówi. Odchyliła się do tyłu, wzruszając opalonymi ramionami nad zieloną wie- czorową suknią, i zdołała odwrócić od niego wzrok. Kątem oka widziała, jak podpułkownik przygląda się siedzącym przy stole, od odzianego w niebieski strój Exotika Outbonda w najdalszym końcu, przez ojca, nią samą, aż po ciemnego, lekko uśmiechającego się deCastriesa. - Znam pana, oczywiście, panie ministrze - mówił dalej do deCastriesa. - Chcąc pana spotkać wybrałem ten właśnie lot na Kultis. Jestem Cletus Grahame, do zeszłego miesiąca szef Wydziału Taktyki Akademii Wojskowej Sojuszu Zachodniego. Poprosiłem o przeniesienie na Kultis, do Bakhalli na Kultis. Spojrzał na Exotika. - Płatnik powiedział, że nazywa się pan Mondar i jest pan Outbondem, przedstawicielem Kultis w Enklawie St. Louis - rzekł. - Bakhalla jest zatem pańskim rodzinnym miastem.

- Bakhalla jest obecnie stolicą kolonii o tej samej nazwie - odezwał się Exotik - a nie zwyczajnym miastem, pułkowniku. Wie pan, Cletusie, z pewnością wszyscy jesteśmy zadowoleni z poznania pana. Czy sądzi pan jednak, że to rozsądne, by oficer sił zbrojnych Sojuszu zadawał się z ludźmi Koalicji? - Czemu nie, na pokładzie statku kosmicznego? - zau- ważył Cletus Grahame uśmiechając się niefrasobliwie. - Pan przestaje z ministrem, a to właśnie Koalicja dostarcza Neulandii broni i sprzętu. Poza tym, jak powiedziałem, jest to pierwsza noc podróży. Mondar potrząsnął głową. - Bakhalla i Koalicja nie są w stanie wojny - odparł.- Fakt, że Koalicja udziela pewnej pomocy Kolonii Neulandzkiej, nie ma tu nic do rzeczy. - Sojusz i Koalicja nie są w stanie wojny - podjął Cletus - a to, że stanowią one podporę przeciwnych stron w wojnie podjazdowej między wami a Neulandią, również nie ma nic do rzeczy. - Nie ujmowałbym tego tak - zaczai Mondar. Przerwano mu jednak. Szum rozmów prowadzonych na sali ustąpił miejsca nagłej ciszy. Jeszcze w czasie rozmowy wrócili steward i Pater Ten, a za nimi postępował imponująco wielki

mężczyzna w mundurze z naszywkami pierwszego oficera statku. Zbliżywszy się do stołu, ciężko położył dużą rękę na ramieniu Cletusa. - Pułkowniku - powiedział głośno pierwszy - to jest szwajcarski statek pod neutralną banderą. Przewozimy zarówno obywateli Koalicji, jak i Sojuszu, ale nie tolerujemy na pokładzie incydentów politycznych. Ten stół należy do ministra spraw zagranicznych Koalicji Dowa deCastriesa. Pańskie miejsce znajduje się po przeciwnej stronie sali... Cletus od początku nie zwracał na niego żadnej uwagi. Popatrzył natomiast na dziewczynę - na nią jedną - uśmie- chnął się i uniósł brwi, jak gdyby zdając się na nią. Nie uczynił żadnego ruchu, aby wstać od stołu. Dziewczyna spojrzała na Cletusa, ale on nadal się nie ruszał. Przez długą chwilę znosiła jego spojrzenie; w końcu nie wytrzymała. Zwróciła się do deCastriesa. - Dow... - powiedziała przerywając oficerowi, który zaczął powtarzać swoje słowa. Słaby uśmiech deCastriesa poszerzył się lekko. On również uniósł brwi, ale jego twarz miała inny wyraz niż twarz Cletusa. Pozwolił, by dziewczyna patrzyła na niego

błagalnie przez dłuższą chwilę, a potem zwrócił się do oficera: - W porządku - powiedział, a jego głęboki, melodyjny głos natychmiast uciszył głos mówiącego. - Pułkownik wykorzystuje tylko przywilej pierwszej nocy, aby usiąść tam, gdzie ma ochotę. Twarz pierwszego poczerwieniała. Ręka wolno zsunęła się z ramienia Cletusa. Nieoczekiwanie jego postać przestała wydawać się wielka i imponująca, a stała się niezgrabna i rzucająca w oczy. - Tak, panie ministrze - rzekł sztywno. - Rozumiem. Przepraszam, że przeszkodziłem państwu... Rzucił pełne nienawiści spojrzenie na Pater Tena, co nie wpłynęło na małego człowieczka bardziej, niż na blask idący od rozżarzonej do białości sztaby żelaza wpływa cień chmury deszczowej; i starannie unikając wzroku pozostałych pasaże- rów odwrócił się i wyszedł z sali. Steward ulotnił się już przy pierwszych słowach deCastriesa. Pater Ten, patrząc wilkiem na Cletusa, wrócił na swoje miejsce, które zwolnił wcześniej. - Jeśli chodzi o Enklawę Exotików w St. Louis - powie- dział Cletus do Mondara, nie wyglądając na zakłopotanego tym, co się właśnie wydarzyło - to potraktowano mnie tam

bardzo dobrze, wypożyczając z biblioteki materiały do badań. - Ach tak? - Twarz Mondara wyrażała uprzejme zainte- resowanie. - Jest pan pisarzem, pułkowniku? - Naukowcem - odparł Cletus. Jego szare oczy spoczęły teraz na Mondarze. - Piszę obecnie czwarty tom z dwudzies-totomowej pracy, którą zacząłem trzy lata temu - poświęconej rozważaniom strategicznym i taktyce. Ale mniejsza o to teraz. Czy mogę poznać pozostałych państwa? Mondar skinął głową. - Nazywam się Mondar, jak pan już wie. Pułkowniku Eachanie Khanie - powiedział zwracając się do Dorsaja po swojej prawej stronie - czy mogę przedstawić panu podpułkownika Cletusa Grahame z armii Sojuszu? - Jestem zaszczycony, pułkowniku - rzekł Eachan Khan urywanym, staromodnym akcentem brytyjskim. - Również jestem zaszczycony spotkaniem pana - odparł Cletus. - Córka pułkownika Khana, Melissa Khan - przed- stawiał dalej Mondar. - Jak się masz! - Cletus uśmiechnął się do dziewczyny

ponownie. - Miło mi poznać - odpowiedziała zimno. - Naszego gospodarza, ministra Dowa deCastriesa, już pan zna - powiedział Mondar. - Panie ministrze, pułkownik Cletus Grahame. - Obawiam się, że już za późno, by zaprosić pana na kolację, pułkowniku - odezwał się deCastries głębokim głosem. - Wszyscy już jedliśmy. - Skinął na stewarda. - Możemy zaproponować panu wino. - I wreszcie dżentelmen po prawej stronie ministra - powiedział Mondar - pan Pater Ten. Pan Ten ma wspaniałą pamięć, pułkowniku. Przekona się pan, że posiada on encyk- lopedyczną wiedzę na prawie każdy temat. - Cieszę się, że pana poznałem, panie Ten - rzekł Cletus. - Pewnie powinienem do następnych badań wypożyczyć zamiast materiałów z biblioteki pana. - Niech pan nie robi sobie kłopotu! - stwierdził nieocze- kiwanie Pater Ten. Miał wysoki, skrzypiący, ale zadziwiająco donośny głos. - Przeglądałem pańskie pierwsze trzy tomy, to szalone teorie poparte zwietrzałymi poglądami z historii sztuki militarnej. Z pewnością groziło panu wyrzucenie z

Akademii, gdyby pan w porę nie poprosił o przeniesienie. Tak czy inaczej pozbyto się pana. Zresztą kto by to czytał? Nigdy nie skończy pan czwartego tomu. - A nie mówiłem panu - rzucił Mondar w ciszy, która nastała po tym gwałtownym potoku słów. Cletus przyglądał się małemu człowieczkowi ze słabym uśmiechem, najzupełniej podobnym do poprzedniego uśmiechu deCastriesa. - Pan Ten posiadł encyklopedyczną wiedzę. - Rozumiem, co pan ma na myśli - odrzekł Cletus. - Ale wiedza a wnioski to dwie różne rzeczy. Właśnie dlatego, pomimo wątpliwości pana Tena, skończę pozostałe szesnaście tomów. W rzeczywistości po to teraz lecę na Kultis, by móc je napisać. - Słusznie, niech pan zamieni tamtejszą klęskę w zwycię- stwo - zaskrzypiał Pater Ten. - Niech pan wygra wojnę z Neulandią w ciągu sześciu tygodni i zostanie bohaterem Sojuszu. - Tak, nie jest to taki zły pomysł - powiedział Cletus, a steward postawił przed nim zręcznie czysty kieliszek do wina i napełnił go kanarkowożółtym płynem z butelki znajdującej się na stole. - Tyle że zwycięzcą w ostatecznym rezultacie nie

będzie ani Sojusz, ani Koalicja. - To mocne stwierdzenie, pułkowniku - rzekł deCastries. - Poza tym pachnące zdradą, nieprawdaż? Te słowa o Sojuszu wypowiedziane przez oficera Sojuszu? - Tak pan sądzi? - powiedział Cletus i uśmiechnął się. - Czy ktoś tutaj zamierza napisać na mnie donos? - Możliwe. - W głębokim głosie deCastriesa zabrzmiała nagle lodowata nuta. - A tymczasem interesująco jest słuchać pana. Co skłania pana do tego, by sądzić, że ani Sojusz, ani Koalicja nie zdobędą najsilniejszej pozycji wśród kolonii na Kultis? - Prawa historycznego rozwoju - odparł Cletus. - Prawa - odezwała się gniewnie Melissa Khan. Napięcie, które wyczuwała w tej spokojnej rozmowie, stało się nie do zniesienia. - Dlaczego wielu się wydaje - spojrzała przez moment prawie gorzko na swojego ojca - że istnieje jakiś daleki od praktyki zbiór zasad lub teorii czy też przepisów, według których powinien żyć każdy? To dzięki żywym ludziom coś się dzieje! W dzisiejszych czasach należy być praktycznym, w przeciwnym bowiem razie można stać się martwym.

- Melissa - powiedział deCastries, uśmiechając się do dziewczyny - szanuje praktycznych ludzi. Obawiam się, że muszę się z nią zgodzić. Liczy się praktyka. - W przeciwieństwie do teorii, pułkowniku - kpiąco rzucił Pater Ten - w przeciwieństwie do książkowych teorii. Proszę poczekać, aż znajdzie się pan wśród doświadczonych oficerów liniowych w dżungli Neulandii czy Bakhalli, w prawdziwej bitwie, i odkryje, czym w istocie jest wojna! Proszę poczekać, aż usłyszy pan nad głową pierwszy trzask broni energetycznej i stwierdzi pan... - Ten człowiek odznaczony jest sojuszniczym Medalem Honoru, panie Ten. - Nagłe, monotonne, urywane słowa Eachana Khana przecięły jak nożem tyradę małego człowieczka. W powstałej ciszy Eachan brązowym palcem wskazał na czerwono-biało-złote odznaczenie w prawym końcu szeregu baretek zdobiących marynarkę Cletusa.

Rozdział II Przez chwilę przy stole zalegała cisza. - Pułkowniku, co jest z pańską nogą? - zapytał Eachan. Cletus wykrzywił się w wymuszonym uśmiechu. - W okolicy kolana mam częściową protezę - powiedział. - Dosko- nale wykonaną, ale to widać, kiedy chodzę. - Spojrzał na Pater Tena. - Istotnie, pan Ten jest bliski prawdy, jeśli chodzi o moje militarne doświadczenia. W czynnej służbie byłem tylko trzy miesiące podczas ostatniej na Ziemi wojny podjazdowej między Sojuszem a Koalicją, siedem lat temu, zaraz po tym, gdy zostałem oficerem. - Zakończył pan jednak te trzy miesiące Medalem Hono- ru - zauważyła Melissa. Wyraz twarzy, z jakim patrzyła na niego, zmienił się całkowicie. Zwróciła się do Pater Tena. - Przypuszczam, że jest to jedna z niewielu rzeczy, o których nic pan nie wie, prawda? Pater Ten spojrzał na nią nienawistnie. - Czy tak, Pater? - zapytał półgłosem deCastries. - Niejaki porucznik Grahame został siedem lat temu

odznaczony przez Sojusz - wydusił Pater Ten. - Jego dywizja dokonała desantu na pewną wyspę na Pacyfiku, obsadzoną przez nasze załogi. Żołnierze zostali rozgromieni i niemal wybici, ale porucznikowi Grahame udało się utworzyć oddział partyzancki, który skutecznie trzymał w szachu naszych ludzi, stacjonujących w silnie ufortyfikowanych punktach, aż do chwili, kiedy to miesiąc później przybyły posiłki sojusznicze! Dzień przed nadejściem pomocy porucznik wpadł na minę. Umieszczono go później w Akademii, ponieważ po tym wydarzeniu nie był fizycznie zdolny do służby polowej. Przy stole zapadła kolejna, tym razem krótsza chwila ciszy. - Zatem - odezwał się deCastries dziwnie zamyślonym tonem, obracając w palcach wypełniony do połowy kieliszek wina, który stał przed nim na stole - wygląda na to, że naukowiec był bohaterem, pułkowniku. - Nie, na Boga, nie - zaprotestował Cletus. - Porucznik był nierozważnym żołnierzem, i tyle. Gdybym wtedy rozumiał wszystko tak dobrze jak teraz, nigdy nie wpadłbym na tę minę.

- Ale jest pan tutaj, skierowany znowu tam, gdzie toczy się walka! - zawołała Melissa. - To prawda - przyznał Cletus - jednak, jak stwierdziłem, jestem teraz mądrzejszym człowiekiem. Nie chcę więcej żadnych medali. - Czego więc pan chce, Cletusie? - zapytał Mondar z drugiego końca stołu. Outbond od paru minut wpatrywał się w Cletusa z niezwykłym jak na Exotika natężeniem. - Chce jeszcze napisać szesnaście pozostałych tomów - zadrwił Pater Ten. - Prawdę mówiąc, pan Ten ma rację - rzekł Cletus spokojnie do Mondara. - Jeśli czegoś naprawdę chcę, to dokończyć swoją pracę o taktyce. Doszedłem jednak do wniosku, że muszę najpierw stworzyć warunki, w których będzie ją można zastosować. - Niech pan wygra wojnę z Neulandią w ciągu sześć- dziesięciu dni - odezwał się Pater Ten. - Już o tym mówiłem. - Sądzę, że mógłbym to uczynić w jeszcze krótszym czasie - rzekł Cletus i spokojnie przyglądał się gwałtownym zmianom wyrazu twarzy obecnych przy stole osób, z wyjąt- kiem Mondara i Pater Tena.

- Musi pan być pewien siebie jako ekspert wojskowy, pułkowniku - powiedział deCastries. Podobnie jak Mondar zaczął przyglądać się Cletusowi z coraz większym zaintereso- waniem. - Ale ja nie jestem ekspertem - odrzekł Cletus. - Jestem naukowcem. A to różnica. Ekspert to człowiek, który bardzo dużo wie o swojej dziedzinie. Naukowiec to ktoś, kto wie wszystko, co można o niej wiedzieć. - To nadal tylko teorie - zauważyła Melissa. Spoglądała na Cletusa z zaintrygowaniem. - Tak - Cletus zwrócił się do dziewczyny - dobry teoretyk ma jednak przewagę nad praktykiem. Melissa potrząsnęła głową, ale nic nie odpowiedziała, odchylając się na oparcie krzesła i patrząc na swego rozmówcę z dolną wargą przygryzioną zębami. - Obawiam się, że znowu będę musiał zgodzić się z Melissa - odezwał się deCastries. Przez moment oczy miał przysłonięte powiekami, jak gdyby spoglądał w głąb siebie, a nie na obecnych. - Widziałem zbyt wielu zdeptanych ludzi, wyposażonych jedynie w teorie, kiedy wreszcie odważyli się zmierzyć z realnym światem.

- Ludzie są realni - powiedział Cletus. - Podobnie broń... A strategie? Konsekwencje polityczne? Nie są bardziej realne niż teorie. I rozsądny teoretyk, nawykły do zajmowania się rzeczami nierealnymi, potrafi lepiej nimi manipulować niż człowiek przyzwyczajony do posługiwania się jedynie realnymi narzędziami, które są w istocie produktami końcowymi... Czy znają się państwo na szermierce? DeCastries pokręcił głową. - Tak - rzekł Eachan. - Zatem, być może, słyszał pan o pewnej taktyce w szer- mierce, której użyję tu jako przykładu tego, co nazywam taktyką błędu. Mowa jest o tym w tomie, który teraz piszę - zwrócił się Cletus do Eachana Khana. - Taktyka ta polega na przeprowadzeniu serii ataków, z których każdy spotyka się z ripostą, tak że powstaje pewien wzór zetknięć i rozłączeń szpady atakującego ze szpadą przeciwnika. Głównym celem nie jest jednakże zadanie celnego ciosu podczas któregoś z tych wstępnych ataków, lecz stopniowe, przy każdym odparowaniu, wytrącanie ostrza szpady przeciwnika z właś- ciwego kierunku, tak aby ten nawet tego nie zauważył. Wtedy, w czasie końcowego ataku, kiedy szpada przeciwnika

całkowicie wytrącona jest ze swego pierwotnego położenia, atakujący szermierz zadaje celne pchnięcie zupełnie nie chronionemu przeciwnikowi. - Do tego potrzebny jest piekielnie dobry szermierz - zauważył bezbarwnie Eachan. - W tym sęk, oczywiście - zgodził się Cletus. - Tak - odezwał się wolno deCastries i poczekał, aż Cletus na niego spojrzy. - Wygląda na to, że taktyka ta dobra jest jedynie na sali szermierczej, gdzie wszystko odbywa się zgodnie z ustalonymi regułami. - Och, ale można ją zastosować w każdej prawie sytuacji - rzekł Cletus. Na stole stały puste jeszcze filiżanki do kawy. Cletus wyciągnął rękę, wziął trzy z nich i ustawił w rzędzie do góry dnem między sobą a deCastriesem. Następnie sięgnął do stojącej na stole cukiernicy, wziął w rękę kostkę cukru i położył ją obok środkowej filiżanki. Przykrył nią kostkę cukru, a potem zaczai poruszać wszystkimi filiżankami, szybko zmieniając ich położenie. Wreszcie przestał. - Zna pan tę starą grę - zwrócił się do deCastriesa. - Pod którą z tych filiżanek znajduje się teraz, pana zdaniem,

kostka cukru? DeCastries spojrzał na filiżanki, ale nie uczynił żadnego ruchu w ich kierunku. - Pod żadną z nich - stwierdził. - Czy mimo to, tak dla ilustracji, mógłby pan podnieść którąś z nich? - zapytał Cletus. DeCastries uśmiechnął się. - Dlaczego nie? - powiedział. Wyciągnął rękę i podniósł środkową filiżankę. Z jego twarzy na moment zniknął uśmiech, a potem powrócił na nią znowu. Na białym obrusie widniała biała kostka cukru. - Przynajmniej jest pan uczciwym graczem - rzekł deCastries. Cletus wziął środkową filiżankę, którą deCastries odstawił na bok, i przykrył nią ponownie kostkę cukru. Znów szybko pozamieniał miejscami odwrócone filiżanki. - Spróbuje pan jeszcze raz? - zapytał deCastriesa. - Jeśli pan sobie życzy. - Tym razem deCastries wybrał i podniósł filiżankę po prawej stronie stojącego przed nim szeregu. Znowu ukazała się kostka cukru. - Jeszcze raz? - spytał Cletus. Ponownie przykrył kostkę i pomieszał filiżanki. DeCastries podniósł teraz filiżankę znajdującą się w środku i odstawił ją z pewnym przymusem,

kiedy znów ujrzał kostkę cukru. - Co to ma znaczyć? - powiedział, a uśmiech z jego twarzy zniknął tym razem ostatecznie. - O co w tym wszystkim chodzi? - Wygląda na to, że nie może pan przegrać, panie ministrze, kiedy ja kontroluje grę - odparł Cletus. DeCastries przyglądał mu się przenikliwie przez parę sekund, następnie przykrył kostkę filiżanką i odchylił się do tyłu na krześle, rzucając spojrzenie na Pater Tena. - Tym razem ty poprzestawiaj filiżanki, Pater - powie- dział. Uśmiechając się złośliwie do Cletusa, Pater Ten wstał i zmienił położenie filiżanek, jednak tak wolno, że każdy przy stole z łatwością mógł śledzić drogę filiżanki, którą przed chwilą odstawił deCastries. Na koniec ta właśnie filiżanka znalazła się ponownie w środku. DeCastries spojrzał na Cletusa i sięgnął po filiżankę z prawej strony tej, która, jak się zdawało, przykrywała kostkę. Jego ręka zawahała się, wisiała przez chwilę nad filiżanką i cofnęła się. Uśmiech powrócił na twarz deCastriesa. - Rozumie się - powiedział patrząc na Cletusa - nie wiem,

jak pan to robi, ale wiem, że gdybym podniósł tę filiżankę, znalazłbym pod nią kostkę cukru. - Jego ręka powędrowała w stronę filiżanki znajdującej się w przeciwnym końcu szeregu. - A gdybym wybrał tę, prawdopodobnie znalazłbym ją tutaj? Cletus nie odezwał się. Uśmiechnął się jedynie w odpowiedzi. DeCastries pokiwał głową. Powróciła mu zwykła swoboda zachowania. - W rzeczywistości - zauważył - jedyną filiżanką, co do której mogę być pewien, że nie ma pod nią kostki cukru, jest ta, która, jak wszyscy wiemy, musi przykrywać kostkę cukru - ta pośrodku. Czy mam rację? Cletus nadal tylko się uśmiechał. - Mam rację - stwierdził deCastries. Wyciągnął rękę i przez chwilę trzymał ją nad środkową filiżanką, zaglądając Cletusowi w oczy, aż wreszcie ją cofnął. - O to właśnie chodziło panu w tym pokazie z filiżankami i kostką cukru, nieprawdaż, pułkowniku? Pańskim celem było nie tylko to, abym ocenił całą sytuację w taki sposób, w jaki to zrobiłem, ale również to, abym stracił pewność siebie po tym, jak pomyliłem się trzy razy z rzędu, co w końcu zmusiłoby mnie do podniesienia środkowej filiżanki i stwierdzenia, że

naprawdę jest pusta. Pańskim prawdziwym celem było podważenie mojego zaufania do własnego osądu, zgodnie z tą pańską taktyką błędu, czyż nie tak? Sięgnął i postukał paznokciem w środkową filiżankę, tak że wydała stłumiony dźwięk małego dzwoneczka. - Nie mam jednak zamiaru jej podnosić - mówił dalej, patrząc na Cletusa. - Otóż, znalazłszy to wyjaśnienie, zrobiłem krok naprzód i odkryłem pański cel, którym było zmuszenie mnie do tego, abym to uczynił. Chciał pan zrobić na mnie wrażenie. Cóż, jestem pod wrażeniem, ale tylko niewielkim. I na dowód tego, jak niewielkim, może byśmy pozostawili tę filiżankę na swoim miejscu, nie odwracając jej? Co pan na to powie? - Powiem, że pańskie rozumowanie jest doskonałe, panie ministrze. - Cletus wyciągnął rękę i zgarnął pozostałe dwie, stojące do góry dnem filiżanki, zakrywając na chwilę dłonią wierzch każdej z nich, zanim je odwrócił, aby zaprezentować sufitowi sali jadalnej ich puste wnętrza. - Cóż więcej mogę jeszcze powiedzieć? - Dziękuję, pułkowniku - odparł miękko deCastries. Odchylił się do tyłu na swoim krześle, a jego oczy zamieniły

się w szparki. Dosięgną! prawą ręką do kieliszka od wina i zaczął go znowu obracać między kciukiem a palcem wskazującym precyzyjnymi ćwierćobrotami, jak gdyby de- likatnie wkręcał go w biały obrus. - Wspomniał pan wcześniej coś o wybraniu tego lotu na Kultis tylko dlatego, iż wiedział pan, że tu będę. Niech mi pan nie wmawia, że zadał pan sobie tyle trudu tylko po to, by mi pokazać tę taktyczną grę. - Tylko częściowo - odparł Cletus. Napięcie przy stole nagle wzrosło, chociaż głosy Cletusa i deCastriesa nadal pozostały miłe i odprężone. - Chciałem pana poznać, panie ministrze, ponieważ będę pana potrzebował, aby ukończyć swoją pracę na temat taktyki. - Czyżby? - zdziwił się deCastries. - Jakiej pomocy pan ode mnie oczekuje? - Kolejne okazje powinny nadarzyć się nam obu same, panie ministrze - Cletus odsunął krzesło i wstał - teraz, kiedy już mnie pan poznał i wie, do czego zmierzam. Ponieważ osiągnąłem tak wiele, prawdopodobnie nadszedł już czas, abym przeprosił państwa za to, że przeszkodziłem w kolacji, i poszedł... - Chwileczkę, pułkowniku... - warknął deCastries.

Przerwał mu cichy dźwięk tłukącego się szkła. Kieliszek Melissy leżał przed nią rozbity, a ona niepewnie próbowała wstać, przyciskając dłoń do czoła.