DAVID & LEIGH EDDINGS
PIEŚŃ REGINY
Przełożyła: Agnieszka Barbara Ciepłowska
Wydanie polskie: 2003
Angeli oraz Pat -
za wszystkie rady dotyczące polityki i religii,
jakich mi udzieliły,
zanim wróciły do Irlandii
3
Preludium
ANDANTE
Les Greenleaf oraz mój ojciec, Ben Austin, służyli w Wietnamie w tej samej jedno-
stce. Dwadzieścia pięć lat później nadal potrafili całymi popołudniami roztrząsać wo-
jenne przygody. Obaj wyrośli w Everett, miasteczku położonym sześćdziesiąt kilome-
trów na północ od Seattle. Obaj pracowali w tym samym zakładzie stolarki budowla-
nej.
Poza tym wszystko ich dzieliło. Mój ojciec w zakładzie był traczem, Les — szefem.
Les Greenleaf był katolikiem, republikaninem i członkiem Narodowego Stowarzyszenia
Pracodawców; mój tata — metodystą, demokratą i działaczem związków zawodowych.
Les Greenleaf lokował pieniądze i grał na giełdzie, tata żył od wypłaty do wypłaty.
Znajdowali się po przeciwnych stronach grubego i wysokiego muru.
Tymczasemwojennebraterstwozdołałopokonaćwszelkieprzeszkody.Najwyraźniej
człowiek mocno się przywiązuje do kumpla, który pod obstrzałem osłania mu rufę.
¬ ¬ ¬
Wróćmy do lat sześćdziesiątych. W tamtym czasie każdy młody człowiek unikał
powołania do służby wojskowej oraz wyjazdu na wojnę w Wietnamie. Dzieciaki z boga-
tych domów mogły się postarać o odroczenie ze względu na studia, jeśli były wystarcza-
jąco inteligentne, żeby się dostać do college’u, ale dzieciaki z klasy pracującej nie miały
tak luksusowego wyjścia.
Les i mój tata ukończyli szkołę średnią w 1967. Tata od razu ożenił się ze śliczną
Pauline Baker, swoją szkolną miłością, i zaczął pracę w zakładach Greenleafa.
Natomiast Les Greenleaf zapisał się na uniwersytet w Waszyngtonie, został duszą
towarzystwa i specjalistą od imprezowania.Wyrzucono go pod koniec drugiego roku.
Mój tata któregoś razu po sprzeczce z mamą, chcąc jej udowodnić, że jest czło-
wiekiem niezależnym, wstąpił do armii. Pewnie by tego nie zrobił, gdyby był trzeźwy.
Szczęśliwie zostało mu tyle przytomności umysłu, że zaciągnął się tylko na dwa lata, za-
miast zwyczajowych sześciu.
4
Jak się potem okazało, Les Greenleaf trafił do wojska tego samego dnia, więc roz-
poczęli służbę razem.
Podczas tamtej drobnej, a brzemiennej w skutki sprzeczki moja mama była od nie-
dawna w ciąży, co w pewnym stopniu tłumaczyło, dlaczego okazała się wyjątkowo mało
tolerancyjna.
Tak czy inaczej Ben i Les poszli na wojnę, a moja mama została w domu, obrażona
na cały świat.
Miałem jakieś półtora roku, gdy wrócili. Byłem między gośćmi zaproszonymi na
ślub pana Lestera Greenleafa i panny Ingi Wurzberger. Jako jedyny przespałem calutką
ceremonię. Inga, bardzo typowa Niemka, chyba z Bawarii, pilnie studiowała na uniwer-
sytecie, gdy Les skupiał się na oblewaniu kolejnych egzaminów. Ślub miał miejsce w ko-
ściele katolickim, gdzie mój tata nie czuł się zbyt swobodnie, ale przyjaźń, jak zwykle,
zwyciężyła wszelkie przeszkody.
Inga i moja mama szybko znalazły wspólny język, więc kiedy byłem jeszcze berbe-
ciem, zaczęliśmy często odwiedzać Greenleafów w ich fantastycznym domu wybudo-
wanym w szykownej dzielnicy Everett. Ponieważ w tamtych czasach byłem absolutnie
rozkoszny, zawsze podczas tych wizyt stanowiłem centrum uwagi i nie przeczę, dosyć
mi się to podobało.
Ten dobry czas skończył się raptownie w roku 1977, gdy Inga napęczniała, a następ-
nie wydała owoc — bliźniaczki Reginę i Renatę, które bezapelacyjnie przejęły pałeczkę
w dziedzinie wzbudzania zachwytów. Szczerze mnie zasmuciła taka odmiana losu.
Regina i Renata były identyczne. Tak identyczne, że nawet Inga nie potrafiła ich od-
różnić. Kiedy zaczęły mówić, z początku wcale nie używały angielskiego. Podobno rze-
czą całkowicie naturalną jest tworzenie przez bliźnięta własnego języka, ale dzieci go
zapominają przed pójściem do przedszkola. Regina i Renata porozumiewały się tak
w najlepsze jeszcze w szkole średniej.
Istniała w tamtym czasie pewna zwariowana teoria mówiąca, że bliźnięta nie po-
winny być jednakowo ubierane, bo wyrosną na psychicznie skrzywione. Inga pogod-
nie ignorowała owe poglądy i podtrzymywała dawne zwyczaje, codziennie rano ubie-
rając dziewczynki w identyczne sukienki. Jedyną różnicę stanowiły wstążki: czerwona
we włosach Reginy, niebieska — Renaty. Co rano Inga uważnie sprawdzała imiona wy-
grawerowane na złotych bransoletkach dziewczynek, by się upewnić, że nie pomyliła
córek. Moim zdaniem właśnie te wstążki do włosów nasunęły dziewczynkom na myśl
coś, co rodzina Greenleafów nazywała „grą w zgadywanie bliźniaczek”. Zamieniały się
kokardami trzy, cztery razy dziennie, a gdy tylko nauczyły się odpinać klamerki branso-
letek z imionami, nikt już nie wiedział, która jest która.
Dziewczynki wykorzystywały tę„grę w zgadywanie bliźniaczek”do rozmaitych psi-
kusów, ale teraz, kiedy wracam myślą do tamtych czasów, zastanawiam się, czy przypad-
5
kiem nie chciały nam w ten sposób powiedzieć czegoś ważnego. Śliczne blondyneczki
nie miały poczucia indywidualnej tożsamości. Chyba nigdy nie słyszałem, żeby któraś
z nich powiedziała„ja”. Regina i Renata zawsze mówiły„my”. Nawet każda z nich reago-
wała na oba imiona.
Greenleafów to irytowało, mnie natomiast nie przeszkadzało wcale. Rozwiązałem
„problem identyfikacji”, nazywając je Twinkie Twins*. Z początku trochę się na mnie za
to boczyły, ale niedługo okazało się, że przydomek najwyraźniej wpasował się w ich po-
jęcie o sobie, bo przestały w ogóle używać swych imion i zaczęły się zwracać do siebie
Twinkie albo Twink, nawet gdy używały własnego języka.
W jakiś szczególny sposób włączyło mnie to w ich prywatność. Nasze rodziny
utrzymywały bliskie kontakty od zawsze, a ponieważ byłem od dziewczynek siedem
lat starszy, traktowały mnie jak starszego brata. Wiązałem im buciki, wycierałem nosy,
naprawiałem trójkołowe rowerki. Zawsze kiedy coś popsuły, zapewniały się wzajem-
nie: „Markie naprawi”. Od czasu do czasu któraś z nich przez pomyłkę zwracała się do
mnie w języku bliźniaczym, a potem wydawały się zawiedzione, że nie rozumiałem ani
słowa.
Jako oficjalny zastępca starszego brata, przez znaczną część dzieciństwa oraz
wczesny okres dojrzewania wiele czasu spędzałem w towarzystwie Twinkie Twins.
Nauczyłem się ignorować ich nieszczególnie grzeczny nawyk: szeptały sobie wzajemnie
do ucha, chichocząc i rzucając na mnie chytre spojrzenia. Zanim przeszedłem do gim-
nazjum, zanim nastąpił w moim życiu ten przełomowy moment, który dla większości
nastolatków jest porównywalny z doświadczeniem natury religijnej — byłem w znacz-
nym stopniu uodporniony na ich wybryki.
¬ ¬ ¬
W maju, drugiego roku nauki w drugiej w moim życiu szkole, skończyłem szesna-
ście lat i zdobyłem prawo jazdy. Ojciec stanowczo oznajmił, że rodzinny samochód nie
będzie dla mnie dostępny, ale też obiecał sprawdzić w siedzibie związku, czy znajdzie
się jakaś praca na lato dla młodego człowieka. Nie miałem dużej nadziei, lecz tego dnia
wrócił do domu ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy.
— Znalazłem ci pracę w tartaku, Mark — oznajmił.
— Poważnie? — ucieszyłem się.
— Poważnie. Już od poniedziałku, jak tylko skończy się rok szkolny, możesz iść do
roboty.
— Co będę robił?
— Ciągnął łańcuch.
— Nie rozumiem.
*Tyle co: jasne, lśniące bliźniaczki (wszystkie przypisy tłumaczki).
6
— I niech tak lepiej zostanie.
A dlaczego, zrozumiałem, kiedy wstąpiłem do związku zawodowego i zacząłem
pracować. Dowiedziałem się także, dlaczego zawsze były wolne miejsca przy zielonym
łańcuchu. W tartaku przerabiano pnie na deski. Najpierw ogromne sosny przez sześć
do ośmiu tygodni leżakowały w stawie, wchłaniając słoną wodę, przez co stawały się
bardzo, ale to bardzo ciężkie i tak nasiąknięte, że w czasie cięcia piłą bryzgały deszczem
kropel na wszystkie strony jak zepsuty prysznic. Potem ociekające wodą deski wyjeż-
dżały z tartaku na szerokiej taśmie rolek, nazywanej zielonym łańcuchem. Były chro-
powate, najeżone drzazgami i ciężkie jak ołów.„Ciągnięcie łańcucha” oznaczało podno-
szenie tych surowych dech z taśmy i układanie ich w sagi. Jest to zdecydowanie mało
przyjemne zajęcie. W nowocześniejszych tartakach instaluje się maszyny, które sortują,
przeciągają i układają drewno, ale tartak, w którym pracowałem tamtego lata, nie zmie-
nił się specjalnie od lat dwudziestych, więc trzeba było wszystko robić jak za dawnych
czasów. Nie bardzo mi się podobała ta robota, lecz naprawdę chciałem mieć własny sa-
mochód, więc jakoś wytrwałem.
Do tamtej pory byłem — w najlepszym wypadku — uczniem dość przeciętnym,
ale po lecie osiemdziesiątego szóstego moje zwyczaje uległy zmianie. Można by nawet
napisać na ten temat jakąś rozprawę psychologiczną, choćby pod tytułem „Siła moty-
wacyjna zielonego łańcucha”. Ja powiem tylko, że od jesieni stałem się znacznie pilniej-
szym uczniem.
Ciągnięcie łańcucha rzeczywiście pozwoliło mi zarobić na własny samochód, a było
to bardzo ważne dla szesnastolatka o gorącej głowie, jako że w jego otoczeniu naczelna
zasada głosiła:„Jeśli nie masz swoich czterech kółek — jesteś nikim”. Twinkie Twins nie
były pod szczególnym wrażeniem mojego porysowanego czarnego dodge’a rocznik 74,
ale przecież nie kupiłem go po to, żeby robić wrażenie akurat na nich. Chodziły dopiero
do trzeciej klasy i z założenia niewarte były mojej uwagi. Nadal miały jasne włosy, były
pulchne, pucołowate i chichotały z byle powodu.
¬ ¬ ¬
W cudownie słonecznym okresie mojego dorastania czas pędził jak szalony. Zanim
się obejrzałem, nadszedł dzień promocji. Złowieszcza perspektywa ciągnięcia łańcu-
cha znowu stanęła mi przed oczami, ale w tym punkcie mojego życia wkroczył do
akcji stary dobry Les Greenleaf. Na pewno odbyła się niejedna zakulisowa rozmowa,
skoro zaraz po tym, jak ukończyłem szkołę, okazało się „przypadkiem”, że właśnie jest
wolne miejsce w fabryce drzwi. Tata zaprowadził mnie tam uzbrojonego w reaktywo-
waną kartę związku zawodowego.W poniedziałek, zaraz po zakończeniu roku szkolne-
go, rozpocząłem pracę w zakładach Greenleafa. Zostałem robotnikiem. Nawet chodzi-
łem na zebrania związkowe.
7
Myślę, że zwrotnym punktem mojego pierwszego roku w fabryce produkują-
cej drzwi był dzień, kiedy wszystkie dzieciaki w Everett poszły do szkoły — a ja nie.
Rozkoszowałem się tym prawie cały tydzień. Potem stopniowo zaczęło do mnie docie-
rać, że brakuje mi szkoły. Że strach przed zielonym łańcuchem, którego nabawiłem się
w czasie wakacji po drugiej klasie, przeobraził mnie na następne dwa lata w pojętnego
i pilnego ucznia. I że teraz, skończywszy szkołę, nie miałem pojęcia, co ze sobą zrobić.
Fabryka drzwi zajmowała mi tylko czterdzieści godzin tygodniowo, a tata bezustannie
okupował telewizor ustawiony na kanały sportowe. Tymczasem ja zawsze byłem głę-
boko przekonany, że świat się nie skończy, jeśli Seahawks z Seattle nie zdołają zwyciężyć
w rozgrywkach pucharowych. Żeby zapełnić puste godziny, zacząłem czytać i do lata
1990 przebrnąłem przez znaczną część niemałego księgozbioru biblioteki publicznej.
Dla zabicia czasu zacząłem tej jesieni uczęszczać na jakiś kurs wieczorowy organi-
zowany w miejscowym college’u i ukończyłem go jako najlepszy. Trochę się zdziwiłem,
że to takie łatwe.
W czasie semestru zimowego zapisałem się na inny kurs, który okazał się jeszcze ła-
twiejszy.
Tej samej zimy dłuższy czas chodziłem z jedną dziewczyną z college’u, w semestrze
wiosennym też byliśmy razem. Latem jednak zerwaliśmy, a ja zacząłem traktować kursy
jako swego rodzaju hobby. Nie stawiałem sobie żadnego konkretnego celu akademic-
kiego, można by powiedzieć, że specjalizowałem się we wszystkim.
„1001 specjalizacji” — niezły temat kursu, prawda?
Tak to trwało dwa lata, w czasie których zgromadziłem dość imponujący zasób
wszelkich wiadomości. Tata nie komentował moich poszukiwań w świecie nauki, ale
doglądał postępów.
Ponownie zapachniało intrygą w końcu listopada 1992. Na Święto Dziękczynienia
zostaliśmy zaproszeni do Greenleafów, a kiedy już za dużo zjedliśmy, mój tata i szef
wdali się w dyskusję, jak rozumiem, świetnie zaaranżowaną, dotyczącą aktualnego pro-
blemu fabryki drzwi. Pracowały tylko cztery piły, trzeba było redukować zamówienia,
bo każda piła mogła ciąć określoną, niewystarczającą ilość drzewa w czasie ośmiu go-
dzin. Oznaczało to, że szef musiał płacić za nadgodziny, co z początku bardzo się po-
dobało traczom, ale kiedy przeszło w zwyczaj, wzbudziło pomruki niezadowolenia na
temat dziesięcio- albo nawet dwunastogodzinnego dnia pracy. Rozwiązanie było naj-
prostsze pod słońcem. Nazywa się ono pracą na zmiany. Potrzebny był jeden robotnik
pracujący od czwartej po południu do wpół do pierwszej w nocy. Pięciu pracowników
przy czterech piłach wystarczyło, żeby szef nie musiał kupować nowej piły ani płacić
nadgodzin.
Zgadnijcie, kto został wybrany na tę nocną zmianę. I kto miał mnóstwo wolnego
czasu akurat wówczas, gdy w Community College w Everett odbywały się normalne
zajęcia. I kto został zmuszony do podjęcia nauki w zwykłym trybie. I kto jako jedyny
obecny przy rozmowie u Greenleafów nie miał pojęcia, do czego to wszystko zmierza.
8
Zgadliście.
Moim zdaniem największy ubaw miały z tego Twinkie Twins. Były już w pierwszej
klasie gimnazjum, ale znowu zaczęło się szeptanie w mowie bliźniąt, obrzucanie mnie
bystrym spojrzeniem, głupawe uśmieszki i chichoty.
Podczas semestru zimowego dziewięćdziesiąt dwa i wiosennego dziewięćdziesiąt
trzy wzorowo odgrywałem rolę studenta, i tak spełniłem warunki wymagane do ubie-
gania się o dyplom. Cztery lata zajęło mi osiągnięcie celu, do którego przeciętny student
dociera w dwa, ale w końcu zdobyłem BA* i BSc* w pełnej chwale. Skończyłem w za-
sadzie profil humanistyczny, ale wsparty mnóstwem „kursów o wszystkim i o niczym”,
które zupełnie do niego nie pasowały.
Przeszedłem przez ceremonię płaszcza i kapelusza, podczas której wśród publicz-
ności obecni byli zarówno Austinowie, jak i Greenleafowie, a po uroczystości wrócili-
śmy do rezydencji Greenleafów na kolejną sesję z serii „pokierujmy Markiem we wła-
ściwy sposób”, podczas których zwykle byłem w mniejszości liczonej sześć do jednego.
Natarcie rozpoczęła Inga Greenleaf.
— Czyś ty się w ogóle zastanawiał, co robisz, Mark? — zapytała, wymachując odpi-
sem moich osiągnięć. — Oceny masz bardzo dobre, ale połowa kursów, na jakie uczęsz-
czałeś, nie jest nawet luźno związana z profilem humanistycznym.
— Kiedy na nie chodziłem, nie wiedziałem jeszcze, czym to się skończy — wyja-
śniłem. — Szedłem, gdzie się dało. Dopiero mniej więcej po roku zdecydowałem się na
profil humanistyczny.
— Zostały ci dość istotne luki. Dowiadywałam się na uniwersytecie stanowym, bę-
dziesz musiał latem nadrobić zaległości. Les rozmawiał z kilkoma bankami, twoje oceny
pozwalają ci na zaciągnięcie pożyczki studenckiej.
Zerknąłem na tatę. Dyskutowaliśmy na ten temat już od jakiegoś czasu. Lekko po-
kręcił głową.
— Nic z tego, Ingo — odezwałem się głosem bez wyrazu. — O pożyczce studenc-
kiej nie ma mowy. Wcześniej czy później będę musiał spłacać z pensji hipotekę i pew-
nie jeszcze raty za samochód... mój dodge ma już swoje lata. Nie mogę do tego dorzu-
cić jeszcze pożyczki studenckiej. Nie będę odsyłał trzech czwartych wypłaty do banku
na spłatę kredytów. Poszukam sobie pracy na pół etatu, ale nie będę brał pożyczki, nie
ma mowy.
— O rety! — wykrzyknęła jedna z bliźniaczek, klaszcząc w dłonie. — Zostanie
z nami!
— Cicho, Twink! — uciszyła ją matka. Chyba nawet nie zauważyła, że użyła wymy-
ślonego przeze mnie słowa.
Szef szacował nas wzrokiem spod przeciwległej ściany.
— Jak się tak zastanowić, Mark, to już masz pracę na pół etatu.
*Bachelor of Arts, Bachelor of Science — tytuły zdobywane w college’u
9
— A to ona nie jest na cały? — zdziwiłem się teatralnie.
— Jasne że tak — odparł z diabelskim uśmiechem. — Ale jak się człowiek postara,
może być bardziej wydajny. Jeśli będziesz chciał, na pewno opędzisz robotę w cztery czy
pięć godzin. Gdybyś z czymś nie zdążył, nadrobisz w sobotę.
— A jeśli naprawdę poważnie myślisz o zdobyciu wykształcenia, możesz mieszkać
z nami i dojeżdżać na uniwersytet — dodała mama. — Nie stać nas, żeby cię posłać na
Harvard, ale jesteśmy w stanie zapewnić ci wyżywienie i dach nad głową. Nie będziesz
musiał wynajmować pokoju ani kupować jedzenia.
— Nasz starszy braciszek jednak nas opuści — westchnęła z udawanym smutkiem
jedna z bliźniaczek.
— Wszystko, co dobre, szybko się kończy — odparowałem.
— Kto nam będzie zawiązywał buciki? — spytała druga.
— Kto nam pomoże włożyć rękawiczki?
— Dacie sobie radę — pocieszyłem je. — Bądźcie dzielne i prawe, a wszystko się
ułoży.
Jednocześnie pokazały mi języki.
— Będziesz bardzo zajęty, Mark — odezwał się Les. — Nie zostanie ci wiele wol-
nego czasu. Nie powtórz mojego błędu. Imprezowałem tak skutecznie, że na drugim
roku zostałem relegowany ze studiów.
— Nie przepadam za imprezami, szefie. Nie podnieca mnie słuchanie podpitych fa-
cetów, którzy się licytują, kto pierwszy zrobi to z Rose Bowl. Naprawdę chciałbym po-
studiować. A jeśli się nie uda, no to po sprawie.
¬ ¬ ¬
Latem nadrobiłem wszelkie zaległości i pewnego pogodnego wrześniowego ranka
wyruszyłem zapisać się na University of Washington. Przebrnąwszy przez wszystkie
biurokratyczne nonsensy, jakiś czas błądziłem po wydeptanych ścieżkach prowadzą-
cych do świątyni wiedzy, a dodam, że były to ścieżki długie, ponieważ kampus miał co
najmniej trzy kilometry w każdą stronę. Wreszcie znalazłem Padelford Hall, siedzibę
anglistyki. Zlokalizowałem interesujące mnie sale wykładowe i wróciłem do Everett, do
pracy.
Wziąłem się do roboty pełną parą, jak sugerował szef; szybko wyszło na jaw, że za-
łatwiam ją w niecałe pięć godzin. Od razu poczułem się lepiej.
Semestr zaczynał się w następny poniedziałek, pierwszy wykład, literatura ame-
rykańska, zaplanowano na ósmą trzydzieści. Gdy do sali wszedł wykładowca, zapadła
dziwna, pełna zdumienia cisza.
— To Conrad! — usłyszałem zduszony szept za plecami.
10
— Witam państwa — zaczął siwowłosy profesor o szeleszczącym głosie. — Wasz
wykładowca przeszedł niedawno operację wszczepienia bajpasów, wobec czego w tym
semestrze będę go zastępował. Zapewne nie wszyscy mnie znają. Jestem Ralph Conrad.
— Rozejrzał się po sali. — Zrobimy teraz chwilę przerwy, żeby co bardziej nieśmiali
mogli się wycofać na z góry upatrzone pozycje.
Interesujący sposób rozpoczynania wykładu. Myślałem, że to żart, więc się roze-
śmiałem.
— Czy powiedziałem coś zabawnego? — zapytał mnie, unosząc brew.
— Trochę mnie pan przestraszył — odparłem. — Przepraszam.
— Nic się nie stało, młody człowieku — odrzekł łaskawie. — Śmiech to zdrowie.
Śmiej się, póki możesz.
Rozejrzałem się dookoła. Co najmniej połowa studentów zbierała podręczniki
i chyłkiem umykała w stronę wyjścia.
Profesor Conrad objął wzrokiem tych, którzy zostali.
— Dzielne zuchy — mruknął, po czym spojrzał na mnie. — Nadal tu jesteś, młody
człowieku? — zdziwił się niegłośno.
Jego pewność siebie zaczęła mnie irytować.
— Przyszedłem tu, żeby się uczyć — odparłem. — Nie po to, żeby mieć z kim cho-
dzić na imprezy, i nie po to, żeby podrywać dziewczyny. Jestem gotów podjąć wyzwa-
nie, a kiedy opadnie kurz, pozostanę na polu walki.
Nie mogłem powiedzieć nic głupszego. Szybko się przekonałem, że staruszek był
nie do zdarcia. Jeździł na mnie jak na łysej kobyle, to prawda, ale przetrwałem wszyst-
ko.Był zagorzałym zwolennikiem starej teorii dowodzącej bezdyskusyjnej wyższości ta-
lentu nad innymi przymiotami. Gardził określeniem „postmodernistyczny”, a kompu-
tery uważał za diabelski wynalazek.
Miewał też chwile słabości — gdy rzewnie wspominał „stare dobre czasy”, kiedy to
anglistyka mieściła się w uświęconym, choć mocno zrujnowanym Parrington Hall, a on
uczęszczał na wykłady legendarnych profesorów, takich jak Ebey, Sophus Winther czy
E.E. Bostetter.
Twardo trzymałem się swojego postanowienia o podjęciu wyzwania; zdawało mi
się nawet, że dzięki tej postawie zyskałem odrobinę niechętnego szacunku ze strony po-
strachu wydziału. Nie posunąłbym się aż do tego, by stwierdzić, że byłem na tym kursie
prymusem, ale udało mi się z profesora Conrada wydusić notę A.
Na początku semestru zimowego zaskoczyła mnie wiadomość, że dostałem przy-
dział do nowego opiekuna naukowego — i to na jego żądanie.
Zgadujecie, kto był tym opiekunem?
— Panie Austin, udało się panu rozbudzić we mnie ciekawość — wyjaśnił profe-
sor Conrad, gdy spytałem go, po co zadawał sobie ten trud. — Studenci, którzy pracują
w okresie nauki, wybierają zwykle kierunek studiów odpowiadający ich karierze zawo-
dowej. Co panu kazało zgłębiać anglistykę?
11
Wzruszyłem ramionami.
— Lubię czytać, a jeśli mogę dzięki temu zarabiać na życie, to tym lepiej.
— Co pan planuje? Zostać nauczycielem?
— Prawdopodobnie. Chyba że się zawezmę i napiszę największą powieść amery-
kańską.
— Czytałem pańskie prace, panie Austin — rzekł oschle. — Aby osiągnąć taki cel,
musiałby pan przejść bardzo długą drogę.
— To nic w porównaniu z ciągnięciem łańcucha.
— Nie rozumiem.
Wyjaśniłem mu.Wydawał się poruszony.
— Naprawdę ktoś jeszcze robi coś takiego?
— To się nazywa „zarabiać na chleb”. Jestem tutaj, bo nie chcę ciągnąć łańcucha
nigdy więcej, szefie.
Chyba nikt nigdy nie nazwał go „szefem”, bo nie bardzo wiedział, jak ma to przy-
jąć.
Zanim skończył się semestr zimowy, życie pracującego studenta zmieniło się dla
mnie w rutynę. Sporadycznie brakowało mi snu, ale zwykle mogłem sobie pofolgować
w weekendy.
Potem był semestr wiosenny i wakacje.Przez całe lato pracowałem,żeby zebrać tro-
chę kasy.W ciągu roku akademickiego parę razy było krucho z gotówką.
Twinkie Twins znalazły się w ostatniej klasie, bezsprzecznie rozkwitły.Włosy miały
chyba jeszcze jaśniejsze, pewnie za sprawą chemii, a oczy intensywnie niebieskie. Były
także w posiadaniu kilku innych atrybutów, które przyciągały uwagę męskiej części
szkoły.
Spoglądając wstecz, jestem niekiedy zaskoczony, że nigdy nie miałem kosmatych
myśli na temat bliźniaczek. Naprawdę były fantastyczne — wysokie, blond, świetnie
zbudowane, a w dodatku potrafiły patrzeć dziwnie wyzywająco. Pewnie dlatego się
nimi nie interesowałem, że były dla mnie istotą mnogą. Zawsze myślałem o nich „one”,
nigdy „ona”.
Jak słyszałem, chłopcy z ich szkoły nie mieli tego problemu, toteż bliźniaczki były
rozchwytywane. Skarżono się jedynie na to, że nie sposób ich rozdzielić.
Na drugim roku studiów wreszcie zmierzyłem się z „Moby Dickiem”. Pierwsze
zdanie: „Imię moje: Izmael”, a potem kultowe „po tom tylko zbiegł, by wam dać świa-
dectwo”* poruszają w moim sercu najczulsze struny. Kapitan Ahab mnie przerażał.
Obsesyjna potrzeba mszczenia się na białym wielorybie plasowała go w jednym rzędzie
z Hamletem i Otellem.
„Moby Dick” był czytany od deski do deski przez pokolenia studentów lepszych niż
ja i szczerze mówiąc, nie miałem ochoty na odgrzewane danie w ramach pracy wień-
*Tłumaczył Bronisław Zieliński.
12
czącej fakultet. Naszym promotorem był, rzecz jasna, profesor Conrad, a ja miałem
dziwną pewność, że każdą próbę przedstawienia wcześniejszych opracowań książki
w nowej szacie poczyta sobie za osobistą obrazę.
Wtedy natknąłem się na interesującą informację. Okazało się, że Melville, w czasie
gdy pisał „Billy’ego Budda”, stale wypożyczał z Biblioteki Publicznej Nowego Jorku „Raj
odzyskany” Miltona. Zacząłem dostrzegać pomiędzy tymi dwiema pozycjami zastana-
wiające podobieństwa.
Profesor Conrad uznał tę ideę za dość interesującą.
— Taki temat nie da panu doktoratu z filozofii, panie Austin — stwierdził — ale na
MA* powinno od biedy wystarczyć.
— Mam pisać pracę, szefie? — spytałem.
— Koniecznie, panie mądraliński — oznajmił bez osłonek.
— Mądraliński?
— Chyba najwyższy czas, żeby pan wracał do Everett, robota czeka — zirytował się
w końcu.
Tego wieczoru, obrabiając kolejne drzwi w zakładach Greenleafa, rozważałem kwe-
stię pisania pracy naukowej. Był to krok tak czy inaczej nieunikniony. Ukończenie an-
glistyki bez tytułu odsuwało mnie na nie więcej niż dwa kroki od zielonego łańcucha.
Z tytułem magistra pewnie dostałbym pracę nauczyciela w miejscowym college’u. Była
to przyjemność dyskusyjna, bo jakoś nigdy mnie nie ciągnęło do uczenia, ale zawsze
coś.
Chodziłem w tamtym czasie z jedną dziewczyną; kiedy jej powiedziałem, że zamie-
rzam zostać na studiach, uszła z niej cała para. Chyba miała nadzieję szybko stanąć na
ślubnym kobiercu, co jedynie stanowiło dowód, że nie rozumiała twardych reguł rzą-
dzących światem. Jej ojciec był biznesmenem w Seattle, mój — robotnikiem w Everett.
Nie chciałbym się wydać zwolennikiem marksizmu, ale stary Karol co do jednego miał
rację: rzeczywiście istnieją realne różnice pomiędzy klasami. Dzieciak z bogatej rodziny
nie musi traktować wykształcenia zbyt poważnie, bo ma wiele innych możliwości do
wyboru. A dzieciak z klasy pracującej ma jedną szansę na zdobycie wykształcenia i nie
może pozwolić, żeby mu w tym cokolwiek przeszkodziło, wliczając dziewczyny oraz
ślub. Narodziny pierwszego dziecka prawie zawsze oznaczają, że człowiek do końca
życia będzie ciągnął łańcuch. Rzeczywistość potrafi być wyjątkowo paskudna.
¬ ¬ ¬
Sprawia mi to ogromny ból, więc opowiem krótko. Wiosną 1995 bliźniaczki zo-
stały zaproszone na kolejne „przyjęcie piwne”. Tym razem zorganizowane na plaży nie-
daleko Mukilteo, na południe od Everett. Nie mam pewności, kto akurat wtedy dostar-
*Master of Arts — jeden z tytułów zdobywanych na uniwersytecie.
13
czył beczki z piwem, ale to nie jest ważne. Dzieciaki jak zwykle rozpaliły ognisko, z cza-
sem miały coraz bardziej zaczerwienione oczy i robiły coraz więcej hałasu. Było ich tam
czterdzieścioro, może pięćdziesięcioro, świętowali nadchodzący koniec roku, zbliżające
się rozdanie dyplomów. Około północy atmosfera zaczęła gęstnieć. Doszło do paru rę-
koczynów, coraz więcej par znikało w ciemnościach. Mniej więcej wtedy Regina i Re-
nata zdecydowały, że czas wracać do domu. Opuściły przyjęcie po angielsku, wsiadły
do swojego nowego pontiaka — dyplomowego prezentu od rodziców — i ruszyły do
Everett.
Regina, dominująca w tym tandemie, prawdopodobnie usiadła za kierownicą.
Renata także miała prawo jazdy, ale właściwie nigdy nie prowadziła. Pojechały skrótem
wijącym się przez Forest Park.W pobliżu ogrodu zoologicznego złapały gumę.
Według policji przypuszczalna kolejność zdarzeń była następująca: Regina wysia-
dła z samochodu i poszła do zoo, żeby stamtąd zadzwonić po pomoc. Renata czekała
w pontiaku, aż po jakimś czasie poszła szukać siostry.
Następnego ranka odnaleziono bliźniaczki w pobliżu ogrodu. Jedna była martwa.
Zgwałcona i zadźgana jakimś ostrym narzędziem. Druga siedziała obok ciała, z wyra-
zem kompletnego ogłupienia na twarzy. Na pytania policji odpowiadała w języku, któ-
rego nikt nie rozumiał.
¬ ¬ ¬
Wszelkie czynniki oficjalne — gliniarze z różnych wydziałów, śledczy, koroner
i tak dalej — przesłuchiwały państwa Greenleafów intensywnie, jednak dowiedziały
się niewiele. Rodzice dziewcząt byli zdruzgotani, ale nie mogli w niczym pomóc. Nigdy
nie umieli przetłumaczyć prywatnego języka córek. Nie potrafili ich nawet rozróżnić.
Wobec tego, gdy gliniarze odkryli, że to Regina była osobowością dominującą, przyjęli,
iż ona została zamordowana, a Renata oszalała.
Tyle że nikt nie potrafił tego udowodnić. Okazało się, że odciski stóp, rutynowo
pobierane od wszystkich noworodków, zaginęły gdzieś w archiwach szpitala w Everett,
a identyczne bliźnięta mają identyczne DNA. Logicznie wnioskując, należało dojść do
wniosku, iż to najprawdopodobniej Regina straciła życie, ale też logika nie wystarczała
do wypełnienia dokumentów.
Greenleafowie mało nie zemdleli, kiedy zobaczyli, że ich córka została w oficjalnych
raportach odnotowana jako „niezidentyfikowana biała kobieta”.
Ta, która przeżyła, nadal odpowiadała na wszystkie pytania w języku bliźniaczek,
więc w końcu rodzice, nie mając innego wyjścia, umieścili ją w pewnym sanatorium,
prywatnym zakładzie dla psychicznie chorych. Oczywiście musieli w tym celu wypeł-
nić papiery — arbitralnie określili córkę jako Renatę, choć przecież nie wiedzieli tego
na pewno.
14
Sprawa morderstwa pozostała nierozwiązana.
Moi rodzice i ja byliśmy, oczywiście, na pogrzebie, ale niestety nie odczuliśmy żad-
nej„ulgi”, o jakiej opowiadają pracownicy pomocy socjalnej, bo nie mieliśmy pewności,
którą z dziewcząt pochowaliśmy.
Tamtego lata nie widywaliśmy szefa na terenie fabryki zbyt często. Zanim stracił
obie córki, zwykle bywał na placu składowym kilka razy dziennie. Po pogrzebie więk-
szość czasu spędzał w biurze.
¬ ¬ ¬
W sierpniu tego samego roku spotkała mnie jeszcze bardziej osobista tragedia.
W piątkowy wieczór moi rodzice wybrali się do Greenleafów, a wracając, natrafili na to,
co gliny nazywają „niebezpiecznym pościgiem”. Jakiś miejscowy pijak, któremu po ko-
lejnym aresztowaniu za „prowadzenie pojazdu w stanie upojenia alkoholowego” ode-
brano prawo jazdy, nawalił się w którymś podmiejskim barze jak stara brama. Patrol
drogowy dostrzegł brykę, którą woziło od krawężnika do krawężnika po całej szero-
kości Colby Avenue, jednej z głównych ulic Everett. Kiedy moczymorda usłyszał sy-
renę i zobaczył pulsujące czerwone światło za tylnym zderzakiem, najwyraźniej przy-
pomniał sobie ostrzeżenie sędziego odbierającego mu prawo jazdy. Perspektywa dwu-
dziestu lat w kiciu musiała go przerazić jak diabli,bo wcisnął gaz do dechy.Gliniarze ru-
szyli za nim, jakżeby inaczej. Ochlapus wypadł na skrzyżowanie na czerwonym świetle
i staranował moich staruszków. Miał wtedy na liczniku jakieś sto osiemdziesiąt. Zginęli
w tym zderzeniu wszyscy troje.
Wyłączyłem się z życia na jakiś tydzień, więc Les Greenleaf zajął się przygotowa-
niami do pogrzebu, wszystkimi formalnościami i załatwianiem spraw z towarzystwami
ubezpieczeniowymi.
Zdążyłem się już zapisać na semestr jesienny,ale zadzwoniłem do profesora Conrada
i poprosiłem o przeniesienie pracy naukowej na semestr zimowy. Tata był na tyle zapo-
biegliwy, że ubezpieczył hipotekę, więc nasz skromny domek na północy Everett, nieob-
ciążony żadnymi balastami finansowymi, należał teraz do mnie, w dodatku dzięki po-
lisom ubezpieczeniowym na życie obojga rodziców otrzymałem sporą sumę w gotów-
ce. Les Greenleaf zasugerował mi kilka inwestycji, tak więc znienacka zostałem kapita-
listą. Nie przypuszczam, żeby Bili Gates musiał się obawiać konkurencji z mojej strony,
ale przynajmniej mogłem studiować, nie zarabiając równocześnie na życie.
Wolałbym jednak zupełnie inne warunki.
Mimo wszystko nadal pracowałem w fabryce drzwi. Nie dla pieniędzy, lecz żeby
mieć co robić. Nie chciałem siedzieć w domu, pogrążony w smutku. Zauważyłem, że fa-
ceci w podobnej sytuacji zwykle zaglądają do kieliszka. Po tym, co zdarzyło się w sierp-
niu, zdecydowanie nie przepadałem za pijakami ani nie śpieszyłem się, żeby dołączyć
do grona wiecznie ubzdryngolonych.
15
Tej jesieni często jeździłem do Seattle. Za każdym razem, kiedy się tam zjawiałem,
robiłem maleńki kroczek naprzód w swojej pracy na temat teorii dotyczącej Melville’a
i Miltona. Im bardziej się zagłębiałem w „Raj odzyskany”, tym mocniejsze zyskiwałem
przekonanie, że był on w dużym stopniu pierwowzorem „Billy’ego Budda”.
Chyba pod koniec października do państwa Greenleafów — i do mnie — dotarła
dla odmiany dobra wiadomość. Renata (uznaliśmy już wtedy za niemal całkowity pew-
nik, że w prywatnym sanatorium przebywa właśnie Renata) wreszcie się przebudziła.
Przestała używać wyłącznie mowy bliźniaczek, zaczęła odpowiadać na pytania po an-
gielsku.
Częste spotkania z doktorem Fallonem, szefem personelu w tym prywatnym zakła-
dzie,zaowocowały między innymi informacją,że istnienie osobistego języka bliźniaków
jest zjawiskiem powszechnym. Tak powszechnym, że nawet zyskało naukową nazwę:
kryptolalia. Doktor Fallon uświadomił nam, że występuje ono u rodzeństwa z nieomal
każdej ciąży mnogiej. Sekretna mowa bliźniaków nie jest szczególnie skomplikowa-
na, ale na przykład pięcioraczki potrafią już wymyślić język naprawdę złożony, którego
słownik i reguły gramatyczne mogłyby mieć objętość kilku tomów.
Pierwsze zdanie wypowiedziane przez Renatę w ogólnie zrozumiałym języku zdra-
dziło od razu, że nie doszła jeszcze do siebie. Jeżeli pacjent odzyskuje przytomność i py-
ta: „Kim jestem?”, zwykle wzbudza natychmiastową czujność psychiatrów.
Prywatne sanatorium, gdzie była leczona, znajdowało się w Lake Stevens.W pewne
deszczowe niedzielne popołudnie pojechałem tam w odwiedziny, razem z Ingą i Le-
sem.
Budynek kliniki, ukryty pomiędzy drzewami, stał nad brzegiem jeziora, na obsza-
rze wielkości jakichś dwu hektarów. W wysokim ogrodzeniu była tylko jedna brama
pilnowana przez strażnika. Klinika nie budziła wątpliwości, jakiego rodzaju jest insty-
tucją, lecz sprawiała miłe wrażenie. Typowe miejsce, gdzie bogacze mogli ukryć krew-
nych, którzy sprawiali kłopoty.
Doktor Wallace Fallon, lekko łysiejący mężczyzna po pięćdziesiątce, miał biuro
zdolne onieśmielić każdego. Poprosił nas, żebyśmy nie wywierali na Renatę żadnego
nacisku.
— Czasami wystarczy, by pacjent zobaczył znajomą twarz lub usłyszał jakieś zapa-
dłe w pamięć słowa. Dlatego właśnie poprosiłem państwa o przyjazd. Musimy jednak
być wyjątkowo ostrożni. Mam absolutną pewność, że amnezja Renaty stanowi ucieczkę
przed śmiercią siostry. Pacjentka nie jest jeszcze gotowa stawić czoła tym zdarzeniom.
— Ale odzyska pamięć? — spytała Inga.
— Nie sposób teraz niczego stwierdzić z całkowitą pewnością. Mam nadzieję, że
państwa wizyta pomoże Renacie zacząć odzyskiwać pamięć... a przynajmniej okruchy
pamięci.Jestem przekonany,że nie będzie wiedziała,co się przydarzyło siostrze.Te fakty
zostały całkowicie wymazane z jej wspomnień. Proponuję, żeby państwo nie przeciągali
wizyty. Rozmowa powinna być lekka i dotyczyć tematów ogólnych. Podałem pacjentce
nieznaczną dawkę środków uspokajających, będę ją uważnie obserwował. Jeżeli zacznie
się denerwować, trzeba będzie zakończyć odwiedziny.
— A może hipnoza by ją wyciągnęła z amnezji? — spytałem.
— Prawdopodobnie, ale nie jest to zasadniczy cel w tej chwili. Utrata pamięci jest
azylem, którego Renata bardzo teraz potrzebuje. Trudno powiedzieć, jak długo po-
trwa taka sytuacja. Znane są przypadki amnezji, gdy nie udaje się przywrócić choremu
pamięci w ogóle. Taka osoba często żyje jak każdy z nas, tyle że nie ma wspomnień.
Niekiedy pacjent odzyskuje pamięć selektywną. Jedne fakty pamięta, innych sobie nie
przypomina. Trudno prognozować, jak będzie w przypadku Renaty.
— Chodźmy do niej — przerwała Inga raptownie.
Doktor Fallon kiwnął głową i wyprowadził nas ze swojego biura. Ruszyliśmy kory-
tarzem.
Pokój Renaty był dość duży i komfortowo urządzony. Wszystko, co ją otaczało, zo-
stało stworzone w jednym celu: miało wywoływać poczucie spokoju i bezpieczeństwa.
Miękki dywan w soczystych barwach, tradycyjne umeblowanie, zasłony w kolorze błę-
kitnym. Pokój hotelowy tej klasy kosztowałby zapewne jakieś sto dolarów za noc.
Renata siedziała w wygodnym fotelu bujanym przy oknie i niewidzącym wzrokiem
patrzyła na deszcz marszczący powierzchnię jeziora.
— Renato — odezwał się doktor Fallon łagodnie — przyszli twoi rodzice, przypro-
wadzili przyjaciela.
Uśmiechnęła się mglisto.
— Bardzo się cieszę — odparła niewyraźnie.
Pojęcie doktora Fallona o „niewielkiej dawce” środków uspokajających najwyraź-
niej znacznie różniło się od mojego. Moim zdaniem Renata została naszpikowana uspo-
kajaczami po uszy. Bez większego zainteresowania spojrzała na rodziców. Nie dała żad-
nego znaku, że ich rozpoznaje.
A potem przeniosła wzrok na mnie.
— Markie! — pisnęła radośnie. Zerwała się z fotela, podbiegła do mnie chwiej-
nym krokiem, rzuciła się w moje objęcia, płacząc i śmiejąc się jednocześnie. — Gdzieś
ty się podziewał? — pytała, przywarłszy do mnie rozpaczliwie. — Bez ciebie czułam się
okropnie samotna.
Trzymałem ją, taką zapłakaną, i patrzyłem na jej rodziców oraz doktora Fallona cał-
kowicie zbity z tropu. Sądząc z wyrazu ich twarzy, mieli nie większe pojęcie o tym, co
się dzieje, niż ja.
Ruch Pierwszy
ADAGIO
18
Rozdział 1
— Co się właściwie dzieje? — spytał Les Greenleaf, gdy Renata po zastrzyku uspo-
kajającym zapadła w drzemkę, a my wróciliśmy do biura Fallona. — Powiedział pan, że
nic nie pamięta.
— Najwyraźniej amnezja nie jest tak całkowita, jak sądziliśmy — odparł Fallon,
uśmiechając się od ucha do ucha. — Możliwe, że byliśmy właśnie świadkami definityw-
nego przełomu.
— Dlaczego rozpoznała Marka, a nie nas? — Inga zdawała się urażona.
— Nie mam pojęcia — przyznał Fallon — jednak sam fakt, że w ogóle kogoś roz-
poznała, ma ogromne znaczenie. Dowodzi, że przeszłość nie jest dla niej absolutnie nie-
dostępna.
— Wobec tego odzyska pamięć? — spytała Inga.
— Na pewno przynajmniej częściowo. Jeszcze za wcześnie na dokładniejszą ocenę.
— Fallon przeniósł wzrok na mnie. — Czy będzie pan mógł zostać tutaj kilka dni?
Trudno powiedzieć dlaczego, ale najwyraźniej jest pan kluczem do pamięci Renaty,
więc chciałbym pana mieć pod ręką.
— Nie ma sprawy — zgodziłem się. — Muszę wpaść tylko na chwilę do domu, szef
mnie na pewno podrzuci. Spakuję trochę ubrań na zmianę i zaraz wracam.
— Doskonale. Chcę, żeby pan był przy Renacie, kiedy się obudzi. Pojawiła się mię-
dzy wami nić porozumienia, nie wolno jej zerwać.
Prosto z sanatorium Les z Ingą zawieźli mnie do domu.Wrzuciłem do walizki kilka
koszul i sweter, złapałem parę książek — i poprowadziłem swojego starego dodge’a
z powrotem do Lake Stevens. Nie mieściło mi się w głowie, że Renata rozpoznała tylko
mnie, wytrącało mnie to z równowagi. Przylgnęła do mnie w jakiejś dziwnej desperacji,
trochę jak rozbitek czepiający się tratwy ratunkowej.
— Moim zdaniem nie należy wtajemniczać w te plany rodziców dziewczyny, ale
chciałbym, żeby pan zamieszkał w pokoju Renaty — oznajmił Fallon, gdy z powro-
tem stawiłem się na miejscu. — Powinna zobaczyć pana od razu po przebudzeniu. Nie
wolno nam ryzykować zerwania więzi. Wszystkie pokoje są wyposażone w kamery,
więc będę was widział i słyszał. Proszę na nic nie nalegać, nie wspominać, dlaczego się
tu znalazła. Po prostu niech pan tam będzie.
19
¬ ¬ ¬
Po zastrzyku doktora Fallona, Twink została wyłączona aż do następnego rana,
przez co zyskałem czas, żeby przemyśleć swoją rolę w tej sytuacji. Nie dałem sobie jesz-
cze rady ze smutkiem po śmierci rodziców, ale teraz miałem odsunąć na bok własne
problemy i skoncentrować się, tu i teraz, na Twink. Skoro mnie potrzebowała, to pewne
jak słońce na niebie, że jej nie opuszczę.
Przysunąłem fotel bujany do łóżka, podciągnąłem koc wysoko pod brodę i zasną-
łem.
Kiedy się zbudziłem następnego dnia rano, Renata ciągle jeszcze mocno spała, ale
trzymała mnie za rękę. Albo się przebudziła ze snu spowodowanego środkami uspo-
kajającymi i bezwiednie chwyciła cokolwiek, do czego sięgnęła dłonią, albo zrobiła to
przez sen. A może chciała wziąć za rękę właśnie mnie. Trudno powiedzieć.
Około siódmej przyniesiono śniadanie. Dotknąłem ramienia Twinkie.
— Hej, leniuchu! Pora wstawać! Słońce już wysoko.
Obudziła się,jak pragnę Boga,uśmiechnięta! Wariactwo! Nikt się nie uśmiecha o tej
godzinie!
— Przytul mnie — poprosiła.
— Jak tylko wstaniesz.
— Padalec! — rzuciła mi w odwecie, ale twarz jej promieniała.
¬ ¬ ¬
Ten pierwszy dzień był trochę dziwny. Twinkie nie spuszczała mnie z oka, ale też
cały czas miała nieobecny wyraz twarzy. Próbowałem czytać, tylko że strasznie trudno
się skoncentrować, kiedy człowiek czuje na sobie czyjeś spojrzenie.
Poza tym często i spontanicznie się do siebie przytulaliśmy.
Późnym popołudniem zajrzałem do doktora Fallona, który podpowiedział mi, bym
uprzedził Twinkie, że nie będę stałym wyposażeniem jej apartamentu.
— Powie jej pan, że musi niedługo wrócić do pracy. Trzeba jej uświadomić, że bę-
dzie pan ją często odwiedzał, ale też musi pan zarabiać na życie.
— To nie do końca prawda, panie doktorze. Mam w zapasie trochę gotówki.
— O tym proszę nie wspominać. Nie chcemy, żeby się uzależniła od pańskiej obec-
ności. Moim zdaniem najlepszym sposobem będzie stopniowe odzwyczajanie jej od
pana towarzystwa. Proszę zostać tu jeszcze kilka dni, a potem znaleźć jakiś powód, żeby
popołudniami wracać do Everett. Będziemy improwizowali, w zależności od jej reakcji.
Wcześniej czy później musi stanąć na własnych nogach.
— To pan jest specem, doktorze. Na pewno nie zrobię nic, co mogłoby ją skrzyw-
dzić.
20
— Ona pana jeszcze zaskoczy.
¬ ¬ ¬
Po powrocie do pokoju Twinkie przeszedłem kolejną sesję uścisków.Wydawało mi
się to dziwaczne. W przeszłości nie było między mną a bliźniaczkami szczególnie bli-
skich kontaktów fizycznych, teraz miałem wrażenie, że gdziekolwiek się obrócę, czekają
na mnie jej rozłożone ramiona.
— Renata — odezwałem się wreszcie — zdajesz sobie sprawę, że tak naprawdę nie
jesteśmy sami? — Wskazałem kamerę.
— Przecież to nic z tych rzeczy. — Zlekceważyła sprawę. — Jest przytulanie i przy-
tulanie. Te sprawy nas nie dotyczą. Aha, i wolałabym, żebyś nie nazywał mnie Renatą.
Nie podoba mi się to imię.
— Tak?
— Jestem Twinkie, pamiętasz? Tylko nieznajomi nazywają mnie Renatą.
Przypomniało mi się, że jestem Twinkie, dokładnie w tej samej chwili, kiedy cię zoba-
czyłam. Z dużą ulgą uświadomiłam sobie, kim jestem naprawdę. Od tego całego „rena-
towania” niedobrze mi się robi.
— Wiesz, mała, nie wybieramy sobie imion sami. Robią to za nas rodzice.
— Fatalna sprawa. Ja się nazywam Twinkie i jestem tak śliczna i milutka, że nikt mi
niczego nie odmówi.
— Tylko się nie zagalopuj — przestrzegłem ją.
— Według ciebie nie jestem śliczna i milutka? — zatrzepotała rzęsami jak przymi-
lające się dziecko.
Roześmiałem się. Nie zdołałem się powstrzymać.
— Wygrałam! — zapiała z zachwytu. A potem rzuciła uwodzicielskie spojrzenie na
kamerę. — Pana też zakasowałam, prawda, doktoreńku? — spytała kpiąco, najwyraźniej
zwracając się do doktora Fallona, który prawie na pewno nas obserwował.
— Dlaczego „doktoreńku”? — zdziwiłem się.
— Wszyscy grzeczni i sympatyczni wariaci wymyślają przezwiska dla otaczających
nas ludzi i przedmiotów. Od dawna prowadzę imponujące konwersacje z mopeńkiem
i szczotunią. Nie są to szczególnie interesujący partnerzy, ale przecież człowiek musi
czasem z kimś pogadać, no nie?
— Coś ci się chyba pokręciło.
— Jasne. Dlatego jestem w wariatkowie. Tu jest oddział dla czubków. Szajbusów
i stukniętych trzymają w innym skrzydle. Nie powinniśmy z nimi rozmawiać, bo to
kruche istotki, załamują się, gdy człowiek obrzuci je twardym spojrzeniem. Jak tu tra-
fiłam, też nie byłam zbyt mocna, ale teraz, kiedy nareszcie wiem, kim jestem naprawdę,
wszystko jest już w porządku.
21
Mądra dziewczyna. I godna podziwu. Miałem nadzieję, że doktor Fallon patrzy.
Byłem pewien, że jej zdystansowanie się wobec prawdziwego imienia ma jakieś szcze-
gólne znaczenie. Renata i Regina stały się nieważne. Może imię Twinkie miało być jej
paszportem, biletem powrotnym do świata ludzi, którzy uważali siebie za normalnych.
¬ ¬ ¬
Posiedziałem w sanatorium jeszcze kilka dni, a potem zacząłem wychodzić z kli-
niki. W zasadzie nie znikałem na długo. Jak tylko kończyłem pracę, wracałem do Lake
Stevens.
Odkąd Renata zmieniła imię na Twink, tempo jej powrotu do zdrowia zadziwiało
nawet doktora Fallona. Najwyraźniej przemiana w Twink była czymś w rodzaju wyjścia
awaryjnego. Twinkie zostawiła za sobą Reginę razem z Renatą i z każdym mijającym
dniem zdawała się odzyskiwać równowagę.
¬ ¬ ¬
Doktor Fallon zdecydował, że pacjentka radzi sobie na tyle dobrze, iż można ją pu-
ścić do domu na krótki urlop w okresie Bożego Narodzenia.
Święta przebiegły w minorowym nastroju. Rok 1995 nie był szczególnie łaskawy
dla nikogo spośród nas. Ciotka Twink, Mary, siostra jej taty, jako jedyna okazywała ra-
dość przez cały ten długi świąteczny weekend. Zawsze uwielbiała bliźniaczki i teraz od-
mówiła traktowania Twink jak towaru z usterką — a tak właśnie traktowali córkę Les
oraz Inga. Mary gładko omijała białe plamy w pamięci Twink i rozmawiała z nią cał-
kiem normalnie. Bardzo się do siebie zbliżyły w czasie tego długiego weekendu. Dzięki
temu nabrałem odwagi, żeby poruszyć temat, który od jakiegoś czasu bardzo mnie nie-
pokoił.
Dokładnie w dzień Bożego Narodzenia wziąłem się w garść i zawiadomiłem Twink,
że nasze zwyczaje ulegną zmianie.
— Będę mieszkał w domu — powiedziałem jej — ale kończę pracę w fabryce i za-
czynam chodzić na wykłady. Nauka zabierze mi sporo czasu, więc będę cię odwiedzał
trochę rzadziej.
— Dam sobie radę — zapewniła,a potem spojrzała na mnie naiwnie szeroko otwar-
tymi oczami.— Nie znasz pewnie najświeższych wieści.Bell,niesamowicie mądry facet,
dokonał fantastycznego wynalazku. Nazwał go telefonem. Super, prawda? Przez taki te-
lefon możemy pogadać, nawet jeśli nie ruszysz się z domu.
Mary znienacka wybuchnęła śmiechem.
— Dobrze już, wygrałaś. — Czułem się trochę głupio. — Czy będziesz miała coś
przeciwko, jeśli czasem zadzwonię, zamiast przyjeżdżać?
22
— Dopóki będę wiedziała, że ci na mnie zależy, dam sobie radę. Jestem już dużą
dziewczynką, zauważyłeś może?
— Chyba powinniście to omówić z doktorem Fallonem — podsunęła zaniepoko-
jona Inga.
— Ingo, nic mi nie będzie — zapewniła ją Renata.
Z niewyjaśnionego powodu Twink nie potrafiła zwracać się do rodziców „mamo”
i „tato”, nazywała ich po imieniu. Postanowiłem zawiadomić o tym doktora Fallona.
¬ ¬ ¬
Po świętach wróciłem na uniwersytet i zostałem słuchaczem Podyplomowego
Studium Języka Angielskiego. Wtedy właśnie przekonałem się, jak głęboko w trzewia
ziemi sięga główny budynek biblioteki.Więcej go było pod powierzchnią niż na wierz-
chu. Podyplomowe Studium Języka Angielskiego zasadzało się na nauce „Jak odnaleźć
w bibliotece to, co ci potrzebne”.
Nadal jeździłem do Everett, mimo że dwie godziny drogi w jedną stronę uszczu-
plało nieco mój czas na naukę. Prowadziłem długie rozmowy z Twink. Wytworzył się
swoisty harmonogram naszych spotkań. Zjawiałem się u niej w weekendy, a w tygo-
dniu codziennie dzwoniłem. Doktor Fallon nie był z tego powodu specjalnie uszczęśli-
wiony, ale lekarze od świrów niekiedy tracą kontakt z rzeczywistością — to pewnie ry-
zyko zawodowe.
Czasami Twink miewała przebłyski wspomnień, w których nie potrafiła doszu-
kać się sensu. Zwolnienia ze szpitala wydłużały się i następowały coraz częściej. Doktor
Fallon nie powiedział nikomu głośno, co myśli, ale moim zdaniem doszedł do przeko-
nania, że Twinkie nie odzyska pamięci.
Inga Greenleaf z charakterystyczną dla Niemki skutecznością usunęła z domu
wszystko, co choćby w najmniejszym stopniu wiązało się z Reginą.
¬ ¬ ¬
Gdy rozpoczął się semestr jesienny 1996 roku, profesor Conrad zdecydował, że
nadszedł czas, bym stanął po drugiej stronie katedry, więc nakłonił mnie do zrobienia
z siebie ofiary akademickiej odmiany niewolnictwa. Nie zbierałem bawełny. Uczyłem
angielskiego dzieciaki na pierwszym roku college’u. Kurs nazywał się „Zasady tworze-
nia tekstów” i bezlitośnie odsłaniał nieomal całkowity brak tej umiejętności u młodzie-
ży. Bardzo szybko zyskałem absolutną pewność, że jeśli jeszcze raz przeczytam: „Moim
zdaniem uważam, że...” — to dołączę do Twinkie w domu wariatów.
Wytrzymałem z „Zasadami tworzenia tekstów” dwa semestry, a z nadejściem wio-
sny 1997 wziąłem się za bary z moimi tezami i udowodniłem — przynajmniej dla wła-
23
snej satysfakcji — że „Billy Budd” był mocno wzorowany na „Raju odzyskanym”, na
co wskazywał sam Billy oraz pan Claggart, walczący ze sobą o duszę kapitana Vere.
Ponieważ Billy musiał wygrać, drobna przypowieść Melville’a nie jest tak tragiczna,
jak się zwykło uważać. Moje teorie narobiły trochę szumu na wydziale i wystarczyły,
by moja kandydatura do tytułu została przyjęta, a potem poparta odpowiednim doku-
mentem uwiarygodnionym właściwymi pieczęciami oraz podpisami.
Twink, dowiedziawszy się, że zdobyłem tytuł naukowy, znalazła sobie nową zaba-
wę: traktowała mnie z bałwochwalczą czcią. Szybko mi się znudziła ta rozrywka, ale
Twinkie miała z tego niezły ubaw, więc diabła tam!
¬ ¬ ¬
Latem w dziewięćdziesiątym siódmym wziąłem sobie wolne. Mógłbym pochodzić
na kilka kursów podczas semestru letniego, ale potrzebowałem odpoczynku, a w do-
datku Renata zmieniła status w prywatnym wariatkowie doktora Fallona na pacjenta
dochodzącego, więc chciałem być pod ręką, gdyby jej się zaczęło pogarszać. Oczywiście
Fallon nie zamierzał jej tak znowu całkowicie puszczać luzem. Twink musiała w każde
piątkowe popołudnie stawiać się u niego na godzinne spotkanie, które psychiatrzy wolą
nazywać konsultacją — sto pięćdziesiąt doków za każdą wizytę. Twink nie była z tego
powodu specjalnie uszczęśliwiona, ale skoro stanowiło to jeden z warunków jej zwol-
nienia, choć niechętnie, poddała się rygorom.
Przypuszczam, że postanowiła się zapisać na uniwersytet w jakimś stopniu z po-
wodu moich powiązań z tą instytucją. Zdenerwowała tą decyzją rodziców, ale miała już
ułożony cały plan.
— Chyba uda mi się zamieszkać z ciocią Mary — wyłuszczyła ojcu. — W końcu to
nasza krewna. Narzucanie się krewnym jest jednym z niezbywalnych ludzkich praw,
dobrze mówię?
Szef nie wyglądał na przekonanego. Jak wspomniałem, był katolikiem, a jego siostra
rozwiodła się z mężem brutalem. W dodatku często wygłaszała komentarze na temat
„tego Polaka w Rzymie”, czym bardzo go raniła.
— Może i tak — odparł wymijająco. — Najpierw zapytajmy o zdanie doktora
Fallona.
Trudno było nie zauważyć, że stary dobry Les próbował na kogoś innego przerzu-
cić ciężar odpowiedzialności za podjęcie decyzji. Ja też miałem wątpliwości co do sensu
tego pomysłu, więc zabrałem się z szefem do kliniki.
— Interesujący projekt — ocenił doktor Fallon. — Pańska córka jest zamknięta
w sobie, więc studenckie towarzystwo może jej pomóc. Jedynym problemem, jaki do-
strzegam, jest stres związany z regularnym uczęszczaniem na wykłady, pisaniem prac
oraz testów. Nie mam pewności, czy jest już na to gotowa.
24
— Mogłaby ze dwa semestry być wolnym słuchaczem — zaproponowałem.
— Jak to? — Les wydawał się zdziwiony.
— Wygląda to tak samo jak na studiach — wyjaśniłem. — Uczeń college’u przycho-
dzi na zajęcia i słucha wykładów. Twink nie musiałaby pisać prac, zaliczać sprawdzia-
nów ani zdawać testów, ponieważ nie musiałaby zdobywać promocji. To by chyba wy-
eliminowało stres, doktorze?
— Zapomniałem o takiej możliwości — przyznał Fallon.
— Mało kto z niej korzysta — zauważyłem.— Rzadko się spotyka kogoś,kto chodzi
do szkoły dla przyjemności, ale Twink jest w wyjątkowej sytuacji. Sprawdzę, jak trzeba
się do tego przygotować.
— Takie wyjście rzuca na sprawę zupełnie nowe światło — ocenił Fallon. — Renata
zyska szansę wzbogacenia swoich doświadczeń towarzyskich bez niepotrzebnego stre-
su. Kim jest z zawodu pańska siostra, panie Greenleaf?
— Gliniarzem.
— Policjantką? Naprawdę?
— Nie biega po ulicy z pałką i spluwą — wyjaśnił Les. — Jest dyspozytorką w ko-
misariacie północnego okręgu Seattle. Pracuje zwykle na nocną zmianę, więc za dnia
głównie sypia, ale poza tym jest całkiem normalna.
— A jak się odnosi do Renaty?
— Lubią się. Tak to w każdym razie wyglądało, kiedy się spotykały w czasie przepu-
stek. Mary zawsze uwielbiała bliźniaczki.
— Proszę z nią porozmawiać. Naświetlić jej sytuację i wyjaśnić, że to rodzaj ekspe-
rymentu. Jeśli Renata sobie poradzi — doskonale. Jeśli będzie żyła w zbyt dużym napię-
ciu, rozważymy cały projekt ponownie. Renata ufa panu Austinowi, więc najprawdopo-
dobniej da mu znać, jeśli sytuacja ją przerośnie. A pan Austin będzie miał na nią oko
i przekaże nam, jak się sprawy mają.
— Nadal nie jestem przekonany — wahał się Les. — Nie byli przecież tak zżyci,
zanim... — przerwał, najwyraźniej nie chcąc wracać do tragicznej śmierci Reginy.
— Szefie — włączyłem się do rozmowy — między Renatą a mną jest chyba coś ta-
kiego jak między panem a moim tatą. Twinkie Twins od najmłodszych lat były prze-
konane, że „Markie wszystko naprawi”. Może właśnie dlatego Renata rozpoznała mnie,
chociaż nie skojarzyła nikogo innego. Jestem „złota rączka”, a Renata wie, że coś tu
trzeba naprawić.
— Rzeczywistość jest nieco bardziej złożona — zauważył doktor Fallon — ale taka
teoria dość dokładnie wyjaśnia fakt, że Renata rozpoznała pana Austina. Korzystajmy
z tego. Moim zdaniem powinniśmy spróbować, panowie. Możemy kontrolować otocze-
nie Renaty, zapewnić jej bezpieczeństwo, odsunąć od niej stres, a ona dzięki temu roz-
25
szerzy kontakty towarzyskie i może się otworzy. Będziemy ją wprowadzać w nową sy-
tuację stopniowo, obserwując, jak sobie radzi. Proszę jedynie, by nie opuszczała piątko-
wych spotkań. Zdecydowanie chcę mieć z nią bliski kontakt.
¬ ¬ ¬
Mary Greenleaf poznałem jeszcze przed narodzinami dziewczynek, ponieważ była
częstym gościem w domu swojego brata w Everett, gdy ja znajdowałem się tam w cen-
trum uwagi. Zawsze się lubiliśmy, a kiedy na świat przyszły bliźniaczki, ona jedna oka-
zała się na tyle miła, że nie zapomniała o mnie kompletnie, choć dla wszystkich innych
najwyraźniej przestałem istnieć.
Była dziesięć lat młodsza od brata, mieszkała w Seattle, w dzielnicy Wallingford, ja-
kieś pięć kilometrów od uniwersyteckiego kampusu. Pewnie dlatego Twink postano-
wiła zamiast do szkoły w Everett chodzić na wykłady do college’u uniwersyteckiego.
Mary wyszła za mąż młodo i niewiele czasu zajęło jej odkrycie, że popełniła strasz-
liwą pomyłkę.Wybranek uwielbiał bić żonę po pijanemu.
W tamtych latach poznała większość policjantów Seattle, ponieważ systematycznie
wsadzali jej męża do aresztu za stosowanie przemocy w rodzinie.
Następnie niedobrana para przebrnęła przez serię spotkań w poradni rodzinnej,
które im nic nie dały, potem sąd nakazał mężowi Mary trzymać się od niej z daleka, ale
i to nic nie zmieniło, gdyż ten prawdziwy mężczyzna uważał taki wyrok sądu za po-
gwałcenie jego prawa do lania żony, kiedy mu na to przyjdzie ochota.
Wreszcie Mary wystąpiła o rozwód, co rozzłościło księdza z jej parafii, a męża do-
prowadziło do furii. Pokręcił się trochę po różnych zapyziałych knajpach, aż w końcu
znalazł jakiegoś durnia, który zgodził się sprzedać mu spluwę. Wtedy otworzył sezon
myśliwski na żony, które nie lubią być maltretowane.
Na szczęście był kiepskim strzelcem, a spluwa nadawała się wyłącznie na złom i za-
blokowała się po trzecim strzale. Mimo wszystko zdołał trafić Mary w ramię, więc kiedy
zjawiły się gliny, zyskał szybki transport do stanowego więzienia obciążony zarzutem
usiłowania morderstwa.
Mary w zasadzie nie miała nic przeciwko temu.
Wiedziała jednak, że jej facet kiedyś w końcu wyjdzie z więzienia i chyba głów-
nie dlatego wybrała karierę zawodową w szeregach stróżów prawa. Gliniarz musi nosić
broń, a Mary była w zasadzie pewna, że wcześniej czy później będzie jej potrzebowa-
ła. Kobieta bardziej tchórzliwa zapewne zmieniłaby nazwisko i przeprowadziła się do
Minneapolis albo Bostonu, ale Mary nie brakowało odwagi.
Z początku większość wolnego czasu spędzała na strzelnicy, udoskonalając osobi-
stą wersję pojedynku na broń palną. Kościół nie uznał rozwodu, więc Mary liczyła się
DAVID & LEIGH EDDINGS PIEŚŃ REGINY Przełożyła: Agnieszka Barbara Ciepłowska Wydanie polskie: 2003
Angeli oraz Pat - za wszystkie rady dotyczące polityki i religii, jakich mi udzieliły, zanim wróciły do Irlandii
3 Preludium ANDANTE Les Greenleaf oraz mój ojciec, Ben Austin, służyli w Wietnamie w tej samej jedno- stce. Dwadzieścia pięć lat później nadal potrafili całymi popołudniami roztrząsać wo- jenne przygody. Obaj wyrośli w Everett, miasteczku położonym sześćdziesiąt kilome- trów na północ od Seattle. Obaj pracowali w tym samym zakładzie stolarki budowla- nej. Poza tym wszystko ich dzieliło. Mój ojciec w zakładzie był traczem, Les — szefem. Les Greenleaf był katolikiem, republikaninem i członkiem Narodowego Stowarzyszenia Pracodawców; mój tata — metodystą, demokratą i działaczem związków zawodowych. Les Greenleaf lokował pieniądze i grał na giełdzie, tata żył od wypłaty do wypłaty. Znajdowali się po przeciwnych stronach grubego i wysokiego muru. Tymczasemwojennebraterstwozdołałopokonaćwszelkieprzeszkody.Najwyraźniej człowiek mocno się przywiązuje do kumpla, który pod obstrzałem osłania mu rufę. ¬ ¬ ¬ Wróćmy do lat sześćdziesiątych. W tamtym czasie każdy młody człowiek unikał powołania do służby wojskowej oraz wyjazdu na wojnę w Wietnamie. Dzieciaki z boga- tych domów mogły się postarać o odroczenie ze względu na studia, jeśli były wystarcza- jąco inteligentne, żeby się dostać do college’u, ale dzieciaki z klasy pracującej nie miały tak luksusowego wyjścia. Les i mój tata ukończyli szkołę średnią w 1967. Tata od razu ożenił się ze śliczną Pauline Baker, swoją szkolną miłością, i zaczął pracę w zakładach Greenleafa. Natomiast Les Greenleaf zapisał się na uniwersytet w Waszyngtonie, został duszą towarzystwa i specjalistą od imprezowania.Wyrzucono go pod koniec drugiego roku. Mój tata któregoś razu po sprzeczce z mamą, chcąc jej udowodnić, że jest czło- wiekiem niezależnym, wstąpił do armii. Pewnie by tego nie zrobił, gdyby był trzeźwy. Szczęśliwie zostało mu tyle przytomności umysłu, że zaciągnął się tylko na dwa lata, za- miast zwyczajowych sześciu.
4 Jak się potem okazało, Les Greenleaf trafił do wojska tego samego dnia, więc roz- poczęli służbę razem. Podczas tamtej drobnej, a brzemiennej w skutki sprzeczki moja mama była od nie- dawna w ciąży, co w pewnym stopniu tłumaczyło, dlaczego okazała się wyjątkowo mało tolerancyjna. Tak czy inaczej Ben i Les poszli na wojnę, a moja mama została w domu, obrażona na cały świat. Miałem jakieś półtora roku, gdy wrócili. Byłem między gośćmi zaproszonymi na ślub pana Lestera Greenleafa i panny Ingi Wurzberger. Jako jedyny przespałem calutką ceremonię. Inga, bardzo typowa Niemka, chyba z Bawarii, pilnie studiowała na uniwer- sytecie, gdy Les skupiał się na oblewaniu kolejnych egzaminów. Ślub miał miejsce w ko- ściele katolickim, gdzie mój tata nie czuł się zbyt swobodnie, ale przyjaźń, jak zwykle, zwyciężyła wszelkie przeszkody. Inga i moja mama szybko znalazły wspólny język, więc kiedy byłem jeszcze berbe- ciem, zaczęliśmy często odwiedzać Greenleafów w ich fantastycznym domu wybudo- wanym w szykownej dzielnicy Everett. Ponieważ w tamtych czasach byłem absolutnie rozkoszny, zawsze podczas tych wizyt stanowiłem centrum uwagi i nie przeczę, dosyć mi się to podobało. Ten dobry czas skończył się raptownie w roku 1977, gdy Inga napęczniała, a następ- nie wydała owoc — bliźniaczki Reginę i Renatę, które bezapelacyjnie przejęły pałeczkę w dziedzinie wzbudzania zachwytów. Szczerze mnie zasmuciła taka odmiana losu. Regina i Renata były identyczne. Tak identyczne, że nawet Inga nie potrafiła ich od- różnić. Kiedy zaczęły mówić, z początku wcale nie używały angielskiego. Podobno rze- czą całkowicie naturalną jest tworzenie przez bliźnięta własnego języka, ale dzieci go zapominają przed pójściem do przedszkola. Regina i Renata porozumiewały się tak w najlepsze jeszcze w szkole średniej. Istniała w tamtym czasie pewna zwariowana teoria mówiąca, że bliźnięta nie po- winny być jednakowo ubierane, bo wyrosną na psychicznie skrzywione. Inga pogod- nie ignorowała owe poglądy i podtrzymywała dawne zwyczaje, codziennie rano ubie- rając dziewczynki w identyczne sukienki. Jedyną różnicę stanowiły wstążki: czerwona we włosach Reginy, niebieska — Renaty. Co rano Inga uważnie sprawdzała imiona wy- grawerowane na złotych bransoletkach dziewczynek, by się upewnić, że nie pomyliła córek. Moim zdaniem właśnie te wstążki do włosów nasunęły dziewczynkom na myśl coś, co rodzina Greenleafów nazywała „grą w zgadywanie bliźniaczek”. Zamieniały się kokardami trzy, cztery razy dziennie, a gdy tylko nauczyły się odpinać klamerki branso- letek z imionami, nikt już nie wiedział, która jest która. Dziewczynki wykorzystywały tę„grę w zgadywanie bliźniaczek”do rozmaitych psi- kusów, ale teraz, kiedy wracam myślą do tamtych czasów, zastanawiam się, czy przypad-
5 kiem nie chciały nam w ten sposób powiedzieć czegoś ważnego. Śliczne blondyneczki nie miały poczucia indywidualnej tożsamości. Chyba nigdy nie słyszałem, żeby któraś z nich powiedziała„ja”. Regina i Renata zawsze mówiły„my”. Nawet każda z nich reago- wała na oba imiona. Greenleafów to irytowało, mnie natomiast nie przeszkadzało wcale. Rozwiązałem „problem identyfikacji”, nazywając je Twinkie Twins*. Z początku trochę się na mnie za to boczyły, ale niedługo okazało się, że przydomek najwyraźniej wpasował się w ich po- jęcie o sobie, bo przestały w ogóle używać swych imion i zaczęły się zwracać do siebie Twinkie albo Twink, nawet gdy używały własnego języka. W jakiś szczególny sposób włączyło mnie to w ich prywatność. Nasze rodziny utrzymywały bliskie kontakty od zawsze, a ponieważ byłem od dziewczynek siedem lat starszy, traktowały mnie jak starszego brata. Wiązałem im buciki, wycierałem nosy, naprawiałem trójkołowe rowerki. Zawsze kiedy coś popsuły, zapewniały się wzajem- nie: „Markie naprawi”. Od czasu do czasu któraś z nich przez pomyłkę zwracała się do mnie w języku bliźniaczym, a potem wydawały się zawiedzione, że nie rozumiałem ani słowa. Jako oficjalny zastępca starszego brata, przez znaczną część dzieciństwa oraz wczesny okres dojrzewania wiele czasu spędzałem w towarzystwie Twinkie Twins. Nauczyłem się ignorować ich nieszczególnie grzeczny nawyk: szeptały sobie wzajemnie do ucha, chichocząc i rzucając na mnie chytre spojrzenia. Zanim przeszedłem do gim- nazjum, zanim nastąpił w moim życiu ten przełomowy moment, który dla większości nastolatków jest porównywalny z doświadczeniem natury religijnej — byłem w znacz- nym stopniu uodporniony na ich wybryki. ¬ ¬ ¬ W maju, drugiego roku nauki w drugiej w moim życiu szkole, skończyłem szesna- ście lat i zdobyłem prawo jazdy. Ojciec stanowczo oznajmił, że rodzinny samochód nie będzie dla mnie dostępny, ale też obiecał sprawdzić w siedzibie związku, czy znajdzie się jakaś praca na lato dla młodego człowieka. Nie miałem dużej nadziei, lecz tego dnia wrócił do domu ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy. — Znalazłem ci pracę w tartaku, Mark — oznajmił. — Poważnie? — ucieszyłem się. — Poważnie. Już od poniedziałku, jak tylko skończy się rok szkolny, możesz iść do roboty. — Co będę robił? — Ciągnął łańcuch. — Nie rozumiem. *Tyle co: jasne, lśniące bliźniaczki (wszystkie przypisy tłumaczki).
6 — I niech tak lepiej zostanie. A dlaczego, zrozumiałem, kiedy wstąpiłem do związku zawodowego i zacząłem pracować. Dowiedziałem się także, dlaczego zawsze były wolne miejsca przy zielonym łańcuchu. W tartaku przerabiano pnie na deski. Najpierw ogromne sosny przez sześć do ośmiu tygodni leżakowały w stawie, wchłaniając słoną wodę, przez co stawały się bardzo, ale to bardzo ciężkie i tak nasiąknięte, że w czasie cięcia piłą bryzgały deszczem kropel na wszystkie strony jak zepsuty prysznic. Potem ociekające wodą deski wyjeż- dżały z tartaku na szerokiej taśmie rolek, nazywanej zielonym łańcuchem. Były chro- powate, najeżone drzazgami i ciężkie jak ołów.„Ciągnięcie łańcucha” oznaczało podno- szenie tych surowych dech z taśmy i układanie ich w sagi. Jest to zdecydowanie mało przyjemne zajęcie. W nowocześniejszych tartakach instaluje się maszyny, które sortują, przeciągają i układają drewno, ale tartak, w którym pracowałem tamtego lata, nie zmie- nił się specjalnie od lat dwudziestych, więc trzeba było wszystko robić jak za dawnych czasów. Nie bardzo mi się podobała ta robota, lecz naprawdę chciałem mieć własny sa- mochód, więc jakoś wytrwałem. Do tamtej pory byłem — w najlepszym wypadku — uczniem dość przeciętnym, ale po lecie osiemdziesiątego szóstego moje zwyczaje uległy zmianie. Można by nawet napisać na ten temat jakąś rozprawę psychologiczną, choćby pod tytułem „Siła moty- wacyjna zielonego łańcucha”. Ja powiem tylko, że od jesieni stałem się znacznie pilniej- szym uczniem. Ciągnięcie łańcucha rzeczywiście pozwoliło mi zarobić na własny samochód, a było to bardzo ważne dla szesnastolatka o gorącej głowie, jako że w jego otoczeniu naczelna zasada głosiła:„Jeśli nie masz swoich czterech kółek — jesteś nikim”. Twinkie Twins nie były pod szczególnym wrażeniem mojego porysowanego czarnego dodge’a rocznik 74, ale przecież nie kupiłem go po to, żeby robić wrażenie akurat na nich. Chodziły dopiero do trzeciej klasy i z założenia niewarte były mojej uwagi. Nadal miały jasne włosy, były pulchne, pucołowate i chichotały z byle powodu. ¬ ¬ ¬ W cudownie słonecznym okresie mojego dorastania czas pędził jak szalony. Zanim się obejrzałem, nadszedł dzień promocji. Złowieszcza perspektywa ciągnięcia łańcu- cha znowu stanęła mi przed oczami, ale w tym punkcie mojego życia wkroczył do akcji stary dobry Les Greenleaf. Na pewno odbyła się niejedna zakulisowa rozmowa, skoro zaraz po tym, jak ukończyłem szkołę, okazało się „przypadkiem”, że właśnie jest wolne miejsce w fabryce drzwi. Tata zaprowadził mnie tam uzbrojonego w reaktywo- waną kartę związku zawodowego.W poniedziałek, zaraz po zakończeniu roku szkolne- go, rozpocząłem pracę w zakładach Greenleafa. Zostałem robotnikiem. Nawet chodzi- łem na zebrania związkowe.
7 Myślę, że zwrotnym punktem mojego pierwszego roku w fabryce produkują- cej drzwi był dzień, kiedy wszystkie dzieciaki w Everett poszły do szkoły — a ja nie. Rozkoszowałem się tym prawie cały tydzień. Potem stopniowo zaczęło do mnie docie- rać, że brakuje mi szkoły. Że strach przed zielonym łańcuchem, którego nabawiłem się w czasie wakacji po drugiej klasie, przeobraził mnie na następne dwa lata w pojętnego i pilnego ucznia. I że teraz, skończywszy szkołę, nie miałem pojęcia, co ze sobą zrobić. Fabryka drzwi zajmowała mi tylko czterdzieści godzin tygodniowo, a tata bezustannie okupował telewizor ustawiony na kanały sportowe. Tymczasem ja zawsze byłem głę- boko przekonany, że świat się nie skończy, jeśli Seahawks z Seattle nie zdołają zwyciężyć w rozgrywkach pucharowych. Żeby zapełnić puste godziny, zacząłem czytać i do lata 1990 przebrnąłem przez znaczną część niemałego księgozbioru biblioteki publicznej. Dla zabicia czasu zacząłem tej jesieni uczęszczać na jakiś kurs wieczorowy organi- zowany w miejscowym college’u i ukończyłem go jako najlepszy. Trochę się zdziwiłem, że to takie łatwe. W czasie semestru zimowego zapisałem się na inny kurs, który okazał się jeszcze ła- twiejszy. Tej samej zimy dłuższy czas chodziłem z jedną dziewczyną z college’u, w semestrze wiosennym też byliśmy razem. Latem jednak zerwaliśmy, a ja zacząłem traktować kursy jako swego rodzaju hobby. Nie stawiałem sobie żadnego konkretnego celu akademic- kiego, można by powiedzieć, że specjalizowałem się we wszystkim. „1001 specjalizacji” — niezły temat kursu, prawda? Tak to trwało dwa lata, w czasie których zgromadziłem dość imponujący zasób wszelkich wiadomości. Tata nie komentował moich poszukiwań w świecie nauki, ale doglądał postępów. Ponownie zapachniało intrygą w końcu listopada 1992. Na Święto Dziękczynienia zostaliśmy zaproszeni do Greenleafów, a kiedy już za dużo zjedliśmy, mój tata i szef wdali się w dyskusję, jak rozumiem, świetnie zaaranżowaną, dotyczącą aktualnego pro- blemu fabryki drzwi. Pracowały tylko cztery piły, trzeba było redukować zamówienia, bo każda piła mogła ciąć określoną, niewystarczającą ilość drzewa w czasie ośmiu go- dzin. Oznaczało to, że szef musiał płacić za nadgodziny, co z początku bardzo się po- dobało traczom, ale kiedy przeszło w zwyczaj, wzbudziło pomruki niezadowolenia na temat dziesięcio- albo nawet dwunastogodzinnego dnia pracy. Rozwiązanie było naj- prostsze pod słońcem. Nazywa się ono pracą na zmiany. Potrzebny był jeden robotnik pracujący od czwartej po południu do wpół do pierwszej w nocy. Pięciu pracowników przy czterech piłach wystarczyło, żeby szef nie musiał kupować nowej piły ani płacić nadgodzin. Zgadnijcie, kto został wybrany na tę nocną zmianę. I kto miał mnóstwo wolnego czasu akurat wówczas, gdy w Community College w Everett odbywały się normalne zajęcia. I kto został zmuszony do podjęcia nauki w zwykłym trybie. I kto jako jedyny obecny przy rozmowie u Greenleafów nie miał pojęcia, do czego to wszystko zmierza.
8 Zgadliście. Moim zdaniem największy ubaw miały z tego Twinkie Twins. Były już w pierwszej klasie gimnazjum, ale znowu zaczęło się szeptanie w mowie bliźniąt, obrzucanie mnie bystrym spojrzeniem, głupawe uśmieszki i chichoty. Podczas semestru zimowego dziewięćdziesiąt dwa i wiosennego dziewięćdziesiąt trzy wzorowo odgrywałem rolę studenta, i tak spełniłem warunki wymagane do ubie- gania się o dyplom. Cztery lata zajęło mi osiągnięcie celu, do którego przeciętny student dociera w dwa, ale w końcu zdobyłem BA* i BSc* w pełnej chwale. Skończyłem w za- sadzie profil humanistyczny, ale wsparty mnóstwem „kursów o wszystkim i o niczym”, które zupełnie do niego nie pasowały. Przeszedłem przez ceremonię płaszcza i kapelusza, podczas której wśród publicz- ności obecni byli zarówno Austinowie, jak i Greenleafowie, a po uroczystości wrócili- śmy do rezydencji Greenleafów na kolejną sesję z serii „pokierujmy Markiem we wła- ściwy sposób”, podczas których zwykle byłem w mniejszości liczonej sześć do jednego. Natarcie rozpoczęła Inga Greenleaf. — Czyś ty się w ogóle zastanawiał, co robisz, Mark? — zapytała, wymachując odpi- sem moich osiągnięć. — Oceny masz bardzo dobre, ale połowa kursów, na jakie uczęsz- czałeś, nie jest nawet luźno związana z profilem humanistycznym. — Kiedy na nie chodziłem, nie wiedziałem jeszcze, czym to się skończy — wyja- śniłem. — Szedłem, gdzie się dało. Dopiero mniej więcej po roku zdecydowałem się na profil humanistyczny. — Zostały ci dość istotne luki. Dowiadywałam się na uniwersytecie stanowym, bę- dziesz musiał latem nadrobić zaległości. Les rozmawiał z kilkoma bankami, twoje oceny pozwalają ci na zaciągnięcie pożyczki studenckiej. Zerknąłem na tatę. Dyskutowaliśmy na ten temat już od jakiegoś czasu. Lekko po- kręcił głową. — Nic z tego, Ingo — odezwałem się głosem bez wyrazu. — O pożyczce studenc- kiej nie ma mowy. Wcześniej czy później będę musiał spłacać z pensji hipotekę i pew- nie jeszcze raty za samochód... mój dodge ma już swoje lata. Nie mogę do tego dorzu- cić jeszcze pożyczki studenckiej. Nie będę odsyłał trzech czwartych wypłaty do banku na spłatę kredytów. Poszukam sobie pracy na pół etatu, ale nie będę brał pożyczki, nie ma mowy. — O rety! — wykrzyknęła jedna z bliźniaczek, klaszcząc w dłonie. — Zostanie z nami! — Cicho, Twink! — uciszyła ją matka. Chyba nawet nie zauważyła, że użyła wymy- ślonego przeze mnie słowa. Szef szacował nas wzrokiem spod przeciwległej ściany. — Jak się tak zastanowić, Mark, to już masz pracę na pół etatu. *Bachelor of Arts, Bachelor of Science — tytuły zdobywane w college’u
9 — A to ona nie jest na cały? — zdziwiłem się teatralnie. — Jasne że tak — odparł z diabelskim uśmiechem. — Ale jak się człowiek postara, może być bardziej wydajny. Jeśli będziesz chciał, na pewno opędzisz robotę w cztery czy pięć godzin. Gdybyś z czymś nie zdążył, nadrobisz w sobotę. — A jeśli naprawdę poważnie myślisz o zdobyciu wykształcenia, możesz mieszkać z nami i dojeżdżać na uniwersytet — dodała mama. — Nie stać nas, żeby cię posłać na Harvard, ale jesteśmy w stanie zapewnić ci wyżywienie i dach nad głową. Nie będziesz musiał wynajmować pokoju ani kupować jedzenia. — Nasz starszy braciszek jednak nas opuści — westchnęła z udawanym smutkiem jedna z bliźniaczek. — Wszystko, co dobre, szybko się kończy — odparowałem. — Kto nam będzie zawiązywał buciki? — spytała druga. — Kto nam pomoże włożyć rękawiczki? — Dacie sobie radę — pocieszyłem je. — Bądźcie dzielne i prawe, a wszystko się ułoży. Jednocześnie pokazały mi języki. — Będziesz bardzo zajęty, Mark — odezwał się Les. — Nie zostanie ci wiele wol- nego czasu. Nie powtórz mojego błędu. Imprezowałem tak skutecznie, że na drugim roku zostałem relegowany ze studiów. — Nie przepadam za imprezami, szefie. Nie podnieca mnie słuchanie podpitych fa- cetów, którzy się licytują, kto pierwszy zrobi to z Rose Bowl. Naprawdę chciałbym po- studiować. A jeśli się nie uda, no to po sprawie. ¬ ¬ ¬ Latem nadrobiłem wszelkie zaległości i pewnego pogodnego wrześniowego ranka wyruszyłem zapisać się na University of Washington. Przebrnąwszy przez wszystkie biurokratyczne nonsensy, jakiś czas błądziłem po wydeptanych ścieżkach prowadzą- cych do świątyni wiedzy, a dodam, że były to ścieżki długie, ponieważ kampus miał co najmniej trzy kilometry w każdą stronę. Wreszcie znalazłem Padelford Hall, siedzibę anglistyki. Zlokalizowałem interesujące mnie sale wykładowe i wróciłem do Everett, do pracy. Wziąłem się do roboty pełną parą, jak sugerował szef; szybko wyszło na jaw, że za- łatwiam ją w niecałe pięć godzin. Od razu poczułem się lepiej. Semestr zaczynał się w następny poniedziałek, pierwszy wykład, literatura ame- rykańska, zaplanowano na ósmą trzydzieści. Gdy do sali wszedł wykładowca, zapadła dziwna, pełna zdumienia cisza. — To Conrad! — usłyszałem zduszony szept za plecami.
10 — Witam państwa — zaczął siwowłosy profesor o szeleszczącym głosie. — Wasz wykładowca przeszedł niedawno operację wszczepienia bajpasów, wobec czego w tym semestrze będę go zastępował. Zapewne nie wszyscy mnie znają. Jestem Ralph Conrad. — Rozejrzał się po sali. — Zrobimy teraz chwilę przerwy, żeby co bardziej nieśmiali mogli się wycofać na z góry upatrzone pozycje. Interesujący sposób rozpoczynania wykładu. Myślałem, że to żart, więc się roze- śmiałem. — Czy powiedziałem coś zabawnego? — zapytał mnie, unosząc brew. — Trochę mnie pan przestraszył — odparłem. — Przepraszam. — Nic się nie stało, młody człowieku — odrzekł łaskawie. — Śmiech to zdrowie. Śmiej się, póki możesz. Rozejrzałem się dookoła. Co najmniej połowa studentów zbierała podręczniki i chyłkiem umykała w stronę wyjścia. Profesor Conrad objął wzrokiem tych, którzy zostali. — Dzielne zuchy — mruknął, po czym spojrzał na mnie. — Nadal tu jesteś, młody człowieku? — zdziwił się niegłośno. Jego pewność siebie zaczęła mnie irytować. — Przyszedłem tu, żeby się uczyć — odparłem. — Nie po to, żeby mieć z kim cho- dzić na imprezy, i nie po to, żeby podrywać dziewczyny. Jestem gotów podjąć wyzwa- nie, a kiedy opadnie kurz, pozostanę na polu walki. Nie mogłem powiedzieć nic głupszego. Szybko się przekonałem, że staruszek był nie do zdarcia. Jeździł na mnie jak na łysej kobyle, to prawda, ale przetrwałem wszyst- ko.Był zagorzałym zwolennikiem starej teorii dowodzącej bezdyskusyjnej wyższości ta- lentu nad innymi przymiotami. Gardził określeniem „postmodernistyczny”, a kompu- tery uważał za diabelski wynalazek. Miewał też chwile słabości — gdy rzewnie wspominał „stare dobre czasy”, kiedy to anglistyka mieściła się w uświęconym, choć mocno zrujnowanym Parrington Hall, a on uczęszczał na wykłady legendarnych profesorów, takich jak Ebey, Sophus Winther czy E.E. Bostetter. Twardo trzymałem się swojego postanowienia o podjęciu wyzwania; zdawało mi się nawet, że dzięki tej postawie zyskałem odrobinę niechętnego szacunku ze strony po- strachu wydziału. Nie posunąłbym się aż do tego, by stwierdzić, że byłem na tym kursie prymusem, ale udało mi się z profesora Conrada wydusić notę A. Na początku semestru zimowego zaskoczyła mnie wiadomość, że dostałem przy- dział do nowego opiekuna naukowego — i to na jego żądanie. Zgadujecie, kto był tym opiekunem? — Panie Austin, udało się panu rozbudzić we mnie ciekawość — wyjaśnił profe- sor Conrad, gdy spytałem go, po co zadawał sobie ten trud. — Studenci, którzy pracują w okresie nauki, wybierają zwykle kierunek studiów odpowiadający ich karierze zawo- dowej. Co panu kazało zgłębiać anglistykę?
11 Wzruszyłem ramionami. — Lubię czytać, a jeśli mogę dzięki temu zarabiać na życie, to tym lepiej. — Co pan planuje? Zostać nauczycielem? — Prawdopodobnie. Chyba że się zawezmę i napiszę największą powieść amery- kańską. — Czytałem pańskie prace, panie Austin — rzekł oschle. — Aby osiągnąć taki cel, musiałby pan przejść bardzo długą drogę. — To nic w porównaniu z ciągnięciem łańcucha. — Nie rozumiem. Wyjaśniłem mu.Wydawał się poruszony. — Naprawdę ktoś jeszcze robi coś takiego? — To się nazywa „zarabiać na chleb”. Jestem tutaj, bo nie chcę ciągnąć łańcucha nigdy więcej, szefie. Chyba nikt nigdy nie nazwał go „szefem”, bo nie bardzo wiedział, jak ma to przy- jąć. Zanim skończył się semestr zimowy, życie pracującego studenta zmieniło się dla mnie w rutynę. Sporadycznie brakowało mi snu, ale zwykle mogłem sobie pofolgować w weekendy. Potem był semestr wiosenny i wakacje.Przez całe lato pracowałem,żeby zebrać tro- chę kasy.W ciągu roku akademickiego parę razy było krucho z gotówką. Twinkie Twins znalazły się w ostatniej klasie, bezsprzecznie rozkwitły.Włosy miały chyba jeszcze jaśniejsze, pewnie za sprawą chemii, a oczy intensywnie niebieskie. Były także w posiadaniu kilku innych atrybutów, które przyciągały uwagę męskiej części szkoły. Spoglądając wstecz, jestem niekiedy zaskoczony, że nigdy nie miałem kosmatych myśli na temat bliźniaczek. Naprawdę były fantastyczne — wysokie, blond, świetnie zbudowane, a w dodatku potrafiły patrzeć dziwnie wyzywająco. Pewnie dlatego się nimi nie interesowałem, że były dla mnie istotą mnogą. Zawsze myślałem o nich „one”, nigdy „ona”. Jak słyszałem, chłopcy z ich szkoły nie mieli tego problemu, toteż bliźniaczki były rozchwytywane. Skarżono się jedynie na to, że nie sposób ich rozdzielić. Na drugim roku studiów wreszcie zmierzyłem się z „Moby Dickiem”. Pierwsze zdanie: „Imię moje: Izmael”, a potem kultowe „po tom tylko zbiegł, by wam dać świa- dectwo”* poruszają w moim sercu najczulsze struny. Kapitan Ahab mnie przerażał. Obsesyjna potrzeba mszczenia się na białym wielorybie plasowała go w jednym rzędzie z Hamletem i Otellem. „Moby Dick” był czytany od deski do deski przez pokolenia studentów lepszych niż ja i szczerze mówiąc, nie miałem ochoty na odgrzewane danie w ramach pracy wień- *Tłumaczył Bronisław Zieliński.
12 czącej fakultet. Naszym promotorem był, rzecz jasna, profesor Conrad, a ja miałem dziwną pewność, że każdą próbę przedstawienia wcześniejszych opracowań książki w nowej szacie poczyta sobie za osobistą obrazę. Wtedy natknąłem się na interesującą informację. Okazało się, że Melville, w czasie gdy pisał „Billy’ego Budda”, stale wypożyczał z Biblioteki Publicznej Nowego Jorku „Raj odzyskany” Miltona. Zacząłem dostrzegać pomiędzy tymi dwiema pozycjami zastana- wiające podobieństwa. Profesor Conrad uznał tę ideę za dość interesującą. — Taki temat nie da panu doktoratu z filozofii, panie Austin — stwierdził — ale na MA* powinno od biedy wystarczyć. — Mam pisać pracę, szefie? — spytałem. — Koniecznie, panie mądraliński — oznajmił bez osłonek. — Mądraliński? — Chyba najwyższy czas, żeby pan wracał do Everett, robota czeka — zirytował się w końcu. Tego wieczoru, obrabiając kolejne drzwi w zakładach Greenleafa, rozważałem kwe- stię pisania pracy naukowej. Był to krok tak czy inaczej nieunikniony. Ukończenie an- glistyki bez tytułu odsuwało mnie na nie więcej niż dwa kroki od zielonego łańcucha. Z tytułem magistra pewnie dostałbym pracę nauczyciela w miejscowym college’u. Była to przyjemność dyskusyjna, bo jakoś nigdy mnie nie ciągnęło do uczenia, ale zawsze coś. Chodziłem w tamtym czasie z jedną dziewczyną; kiedy jej powiedziałem, że zamie- rzam zostać na studiach, uszła z niej cała para. Chyba miała nadzieję szybko stanąć na ślubnym kobiercu, co jedynie stanowiło dowód, że nie rozumiała twardych reguł rzą- dzących światem. Jej ojciec był biznesmenem w Seattle, mój — robotnikiem w Everett. Nie chciałbym się wydać zwolennikiem marksizmu, ale stary Karol co do jednego miał rację: rzeczywiście istnieją realne różnice pomiędzy klasami. Dzieciak z bogatej rodziny nie musi traktować wykształcenia zbyt poważnie, bo ma wiele innych możliwości do wyboru. A dzieciak z klasy pracującej ma jedną szansę na zdobycie wykształcenia i nie może pozwolić, żeby mu w tym cokolwiek przeszkodziło, wliczając dziewczyny oraz ślub. Narodziny pierwszego dziecka prawie zawsze oznaczają, że człowiek do końca życia będzie ciągnął łańcuch. Rzeczywistość potrafi być wyjątkowo paskudna. ¬ ¬ ¬ Sprawia mi to ogromny ból, więc opowiem krótko. Wiosną 1995 bliźniaczki zo- stały zaproszone na kolejne „przyjęcie piwne”. Tym razem zorganizowane na plaży nie- daleko Mukilteo, na południe od Everett. Nie mam pewności, kto akurat wtedy dostar- *Master of Arts — jeden z tytułów zdobywanych na uniwersytecie.
13 czył beczki z piwem, ale to nie jest ważne. Dzieciaki jak zwykle rozpaliły ognisko, z cza- sem miały coraz bardziej zaczerwienione oczy i robiły coraz więcej hałasu. Było ich tam czterdzieścioro, może pięćdziesięcioro, świętowali nadchodzący koniec roku, zbliżające się rozdanie dyplomów. Około północy atmosfera zaczęła gęstnieć. Doszło do paru rę- koczynów, coraz więcej par znikało w ciemnościach. Mniej więcej wtedy Regina i Re- nata zdecydowały, że czas wracać do domu. Opuściły przyjęcie po angielsku, wsiadły do swojego nowego pontiaka — dyplomowego prezentu od rodziców — i ruszyły do Everett. Regina, dominująca w tym tandemie, prawdopodobnie usiadła za kierownicą. Renata także miała prawo jazdy, ale właściwie nigdy nie prowadziła. Pojechały skrótem wijącym się przez Forest Park.W pobliżu ogrodu zoologicznego złapały gumę. Według policji przypuszczalna kolejność zdarzeń była następująca: Regina wysia- dła z samochodu i poszła do zoo, żeby stamtąd zadzwonić po pomoc. Renata czekała w pontiaku, aż po jakimś czasie poszła szukać siostry. Następnego ranka odnaleziono bliźniaczki w pobliżu ogrodu. Jedna była martwa. Zgwałcona i zadźgana jakimś ostrym narzędziem. Druga siedziała obok ciała, z wyra- zem kompletnego ogłupienia na twarzy. Na pytania policji odpowiadała w języku, któ- rego nikt nie rozumiał. ¬ ¬ ¬ Wszelkie czynniki oficjalne — gliniarze z różnych wydziałów, śledczy, koroner i tak dalej — przesłuchiwały państwa Greenleafów intensywnie, jednak dowiedziały się niewiele. Rodzice dziewcząt byli zdruzgotani, ale nie mogli w niczym pomóc. Nigdy nie umieli przetłumaczyć prywatnego języka córek. Nie potrafili ich nawet rozróżnić. Wobec tego, gdy gliniarze odkryli, że to Regina była osobowością dominującą, przyjęli, iż ona została zamordowana, a Renata oszalała. Tyle że nikt nie potrafił tego udowodnić. Okazało się, że odciski stóp, rutynowo pobierane od wszystkich noworodków, zaginęły gdzieś w archiwach szpitala w Everett, a identyczne bliźnięta mają identyczne DNA. Logicznie wnioskując, należało dojść do wniosku, iż to najprawdopodobniej Regina straciła życie, ale też logika nie wystarczała do wypełnienia dokumentów. Greenleafowie mało nie zemdleli, kiedy zobaczyli, że ich córka została w oficjalnych raportach odnotowana jako „niezidentyfikowana biała kobieta”. Ta, która przeżyła, nadal odpowiadała na wszystkie pytania w języku bliźniaczek, więc w końcu rodzice, nie mając innego wyjścia, umieścili ją w pewnym sanatorium, prywatnym zakładzie dla psychicznie chorych. Oczywiście musieli w tym celu wypeł- nić papiery — arbitralnie określili córkę jako Renatę, choć przecież nie wiedzieli tego na pewno.
14 Sprawa morderstwa pozostała nierozwiązana. Moi rodzice i ja byliśmy, oczywiście, na pogrzebie, ale niestety nie odczuliśmy żad- nej„ulgi”, o jakiej opowiadają pracownicy pomocy socjalnej, bo nie mieliśmy pewności, którą z dziewcząt pochowaliśmy. Tamtego lata nie widywaliśmy szefa na terenie fabryki zbyt często. Zanim stracił obie córki, zwykle bywał na placu składowym kilka razy dziennie. Po pogrzebie więk- szość czasu spędzał w biurze. ¬ ¬ ¬ W sierpniu tego samego roku spotkała mnie jeszcze bardziej osobista tragedia. W piątkowy wieczór moi rodzice wybrali się do Greenleafów, a wracając, natrafili na to, co gliny nazywają „niebezpiecznym pościgiem”. Jakiś miejscowy pijak, któremu po ko- lejnym aresztowaniu za „prowadzenie pojazdu w stanie upojenia alkoholowego” ode- brano prawo jazdy, nawalił się w którymś podmiejskim barze jak stara brama. Patrol drogowy dostrzegł brykę, którą woziło od krawężnika do krawężnika po całej szero- kości Colby Avenue, jednej z głównych ulic Everett. Kiedy moczymorda usłyszał sy- renę i zobaczył pulsujące czerwone światło za tylnym zderzakiem, najwyraźniej przy- pomniał sobie ostrzeżenie sędziego odbierającego mu prawo jazdy. Perspektywa dwu- dziestu lat w kiciu musiała go przerazić jak diabli,bo wcisnął gaz do dechy.Gliniarze ru- szyli za nim, jakżeby inaczej. Ochlapus wypadł na skrzyżowanie na czerwonym świetle i staranował moich staruszków. Miał wtedy na liczniku jakieś sto osiemdziesiąt. Zginęli w tym zderzeniu wszyscy troje. Wyłączyłem się z życia na jakiś tydzień, więc Les Greenleaf zajął się przygotowa- niami do pogrzebu, wszystkimi formalnościami i załatwianiem spraw z towarzystwami ubezpieczeniowymi. Zdążyłem się już zapisać na semestr jesienny,ale zadzwoniłem do profesora Conrada i poprosiłem o przeniesienie pracy naukowej na semestr zimowy. Tata był na tyle zapo- biegliwy, że ubezpieczył hipotekę, więc nasz skromny domek na północy Everett, nieob- ciążony żadnymi balastami finansowymi, należał teraz do mnie, w dodatku dzięki po- lisom ubezpieczeniowym na życie obojga rodziców otrzymałem sporą sumę w gotów- ce. Les Greenleaf zasugerował mi kilka inwestycji, tak więc znienacka zostałem kapita- listą. Nie przypuszczam, żeby Bili Gates musiał się obawiać konkurencji z mojej strony, ale przynajmniej mogłem studiować, nie zarabiając równocześnie na życie. Wolałbym jednak zupełnie inne warunki. Mimo wszystko nadal pracowałem w fabryce drzwi. Nie dla pieniędzy, lecz żeby mieć co robić. Nie chciałem siedzieć w domu, pogrążony w smutku. Zauważyłem, że fa- ceci w podobnej sytuacji zwykle zaglądają do kieliszka. Po tym, co zdarzyło się w sierp- niu, zdecydowanie nie przepadałem za pijakami ani nie śpieszyłem się, żeby dołączyć do grona wiecznie ubzdryngolonych.
15 Tej jesieni często jeździłem do Seattle. Za każdym razem, kiedy się tam zjawiałem, robiłem maleńki kroczek naprzód w swojej pracy na temat teorii dotyczącej Melville’a i Miltona. Im bardziej się zagłębiałem w „Raj odzyskany”, tym mocniejsze zyskiwałem przekonanie, że był on w dużym stopniu pierwowzorem „Billy’ego Budda”. Chyba pod koniec października do państwa Greenleafów — i do mnie — dotarła dla odmiany dobra wiadomość. Renata (uznaliśmy już wtedy za niemal całkowity pew- nik, że w prywatnym sanatorium przebywa właśnie Renata) wreszcie się przebudziła. Przestała używać wyłącznie mowy bliźniaczek, zaczęła odpowiadać na pytania po an- gielsku. Częste spotkania z doktorem Fallonem, szefem personelu w tym prywatnym zakła- dzie,zaowocowały między innymi informacją,że istnienie osobistego języka bliźniaków jest zjawiskiem powszechnym. Tak powszechnym, że nawet zyskało naukową nazwę: kryptolalia. Doktor Fallon uświadomił nam, że występuje ono u rodzeństwa z nieomal każdej ciąży mnogiej. Sekretna mowa bliźniaków nie jest szczególnie skomplikowa- na, ale na przykład pięcioraczki potrafią już wymyślić język naprawdę złożony, którego słownik i reguły gramatyczne mogłyby mieć objętość kilku tomów. Pierwsze zdanie wypowiedziane przez Renatę w ogólnie zrozumiałym języku zdra- dziło od razu, że nie doszła jeszcze do siebie. Jeżeli pacjent odzyskuje przytomność i py- ta: „Kim jestem?”, zwykle wzbudza natychmiastową czujność psychiatrów. Prywatne sanatorium, gdzie była leczona, znajdowało się w Lake Stevens.W pewne deszczowe niedzielne popołudnie pojechałem tam w odwiedziny, razem z Ingą i Le- sem. Budynek kliniki, ukryty pomiędzy drzewami, stał nad brzegiem jeziora, na obsza- rze wielkości jakichś dwu hektarów. W wysokim ogrodzeniu była tylko jedna brama pilnowana przez strażnika. Klinika nie budziła wątpliwości, jakiego rodzaju jest insty- tucją, lecz sprawiała miłe wrażenie. Typowe miejsce, gdzie bogacze mogli ukryć krew- nych, którzy sprawiali kłopoty. Doktor Wallace Fallon, lekko łysiejący mężczyzna po pięćdziesiątce, miał biuro zdolne onieśmielić każdego. Poprosił nas, żebyśmy nie wywierali na Renatę żadnego nacisku. — Czasami wystarczy, by pacjent zobaczył znajomą twarz lub usłyszał jakieś zapa- dłe w pamięć słowa. Dlatego właśnie poprosiłem państwa o przyjazd. Musimy jednak być wyjątkowo ostrożni. Mam absolutną pewność, że amnezja Renaty stanowi ucieczkę przed śmiercią siostry. Pacjentka nie jest jeszcze gotowa stawić czoła tym zdarzeniom. — Ale odzyska pamięć? — spytała Inga. — Nie sposób teraz niczego stwierdzić z całkowitą pewnością. Mam nadzieję, że państwa wizyta pomoże Renacie zacząć odzyskiwać pamięć... a przynajmniej okruchy pamięci.Jestem przekonany,że nie będzie wiedziała,co się przydarzyło siostrze.Te fakty
zostały całkowicie wymazane z jej wspomnień. Proponuję, żeby państwo nie przeciągali wizyty. Rozmowa powinna być lekka i dotyczyć tematów ogólnych. Podałem pacjentce nieznaczną dawkę środków uspokajających, będę ją uważnie obserwował. Jeżeli zacznie się denerwować, trzeba będzie zakończyć odwiedziny. — A może hipnoza by ją wyciągnęła z amnezji? — spytałem. — Prawdopodobnie, ale nie jest to zasadniczy cel w tej chwili. Utrata pamięci jest azylem, którego Renata bardzo teraz potrzebuje. Trudno powiedzieć, jak długo po- trwa taka sytuacja. Znane są przypadki amnezji, gdy nie udaje się przywrócić choremu pamięci w ogóle. Taka osoba często żyje jak każdy z nas, tyle że nie ma wspomnień. Niekiedy pacjent odzyskuje pamięć selektywną. Jedne fakty pamięta, innych sobie nie przypomina. Trudno prognozować, jak będzie w przypadku Renaty. — Chodźmy do niej — przerwała Inga raptownie. Doktor Fallon kiwnął głową i wyprowadził nas ze swojego biura. Ruszyliśmy kory- tarzem. Pokój Renaty był dość duży i komfortowo urządzony. Wszystko, co ją otaczało, zo- stało stworzone w jednym celu: miało wywoływać poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Miękki dywan w soczystych barwach, tradycyjne umeblowanie, zasłony w kolorze błę- kitnym. Pokój hotelowy tej klasy kosztowałby zapewne jakieś sto dolarów za noc. Renata siedziała w wygodnym fotelu bujanym przy oknie i niewidzącym wzrokiem patrzyła na deszcz marszczący powierzchnię jeziora. — Renato — odezwał się doktor Fallon łagodnie — przyszli twoi rodzice, przypro- wadzili przyjaciela. Uśmiechnęła się mglisto. — Bardzo się cieszę — odparła niewyraźnie. Pojęcie doktora Fallona o „niewielkiej dawce” środków uspokajających najwyraź- niej znacznie różniło się od mojego. Moim zdaniem Renata została naszpikowana uspo- kajaczami po uszy. Bez większego zainteresowania spojrzała na rodziców. Nie dała żad- nego znaku, że ich rozpoznaje. A potem przeniosła wzrok na mnie. — Markie! — pisnęła radośnie. Zerwała się z fotela, podbiegła do mnie chwiej- nym krokiem, rzuciła się w moje objęcia, płacząc i śmiejąc się jednocześnie. — Gdzieś ty się podziewał? — pytała, przywarłszy do mnie rozpaczliwie. — Bez ciebie czułam się okropnie samotna. Trzymałem ją, taką zapłakaną, i patrzyłem na jej rodziców oraz doktora Fallona cał- kowicie zbity z tropu. Sądząc z wyrazu ich twarzy, mieli nie większe pojęcie o tym, co się dzieje, niż ja.
Ruch Pierwszy ADAGIO
18 Rozdział 1 — Co się właściwie dzieje? — spytał Les Greenleaf, gdy Renata po zastrzyku uspo- kajającym zapadła w drzemkę, a my wróciliśmy do biura Fallona. — Powiedział pan, że nic nie pamięta. — Najwyraźniej amnezja nie jest tak całkowita, jak sądziliśmy — odparł Fallon, uśmiechając się od ucha do ucha. — Możliwe, że byliśmy właśnie świadkami definityw- nego przełomu. — Dlaczego rozpoznała Marka, a nie nas? — Inga zdawała się urażona. — Nie mam pojęcia — przyznał Fallon — jednak sam fakt, że w ogóle kogoś roz- poznała, ma ogromne znaczenie. Dowodzi, że przeszłość nie jest dla niej absolutnie nie- dostępna. — Wobec tego odzyska pamięć? — spytała Inga. — Na pewno przynajmniej częściowo. Jeszcze za wcześnie na dokładniejszą ocenę. — Fallon przeniósł wzrok na mnie. — Czy będzie pan mógł zostać tutaj kilka dni? Trudno powiedzieć dlaczego, ale najwyraźniej jest pan kluczem do pamięci Renaty, więc chciałbym pana mieć pod ręką. — Nie ma sprawy — zgodziłem się. — Muszę wpaść tylko na chwilę do domu, szef mnie na pewno podrzuci. Spakuję trochę ubrań na zmianę i zaraz wracam. — Doskonale. Chcę, żeby pan był przy Renacie, kiedy się obudzi. Pojawiła się mię- dzy wami nić porozumienia, nie wolno jej zerwać. Prosto z sanatorium Les z Ingą zawieźli mnie do domu.Wrzuciłem do walizki kilka koszul i sweter, złapałem parę książek — i poprowadziłem swojego starego dodge’a z powrotem do Lake Stevens. Nie mieściło mi się w głowie, że Renata rozpoznała tylko mnie, wytrącało mnie to z równowagi. Przylgnęła do mnie w jakiejś dziwnej desperacji, trochę jak rozbitek czepiający się tratwy ratunkowej. — Moim zdaniem nie należy wtajemniczać w te plany rodziców dziewczyny, ale chciałbym, żeby pan zamieszkał w pokoju Renaty — oznajmił Fallon, gdy z powro- tem stawiłem się na miejscu. — Powinna zobaczyć pana od razu po przebudzeniu. Nie wolno nam ryzykować zerwania więzi. Wszystkie pokoje są wyposażone w kamery, więc będę was widział i słyszał. Proszę na nic nie nalegać, nie wspominać, dlaczego się tu znalazła. Po prostu niech pan tam będzie.
19 ¬ ¬ ¬ Po zastrzyku doktora Fallona, Twink została wyłączona aż do następnego rana, przez co zyskałem czas, żeby przemyśleć swoją rolę w tej sytuacji. Nie dałem sobie jesz- cze rady ze smutkiem po śmierci rodziców, ale teraz miałem odsunąć na bok własne problemy i skoncentrować się, tu i teraz, na Twink. Skoro mnie potrzebowała, to pewne jak słońce na niebie, że jej nie opuszczę. Przysunąłem fotel bujany do łóżka, podciągnąłem koc wysoko pod brodę i zasną- łem. Kiedy się zbudziłem następnego dnia rano, Renata ciągle jeszcze mocno spała, ale trzymała mnie za rękę. Albo się przebudziła ze snu spowodowanego środkami uspo- kajającymi i bezwiednie chwyciła cokolwiek, do czego sięgnęła dłonią, albo zrobiła to przez sen. A może chciała wziąć za rękę właśnie mnie. Trudno powiedzieć. Około siódmej przyniesiono śniadanie. Dotknąłem ramienia Twinkie. — Hej, leniuchu! Pora wstawać! Słońce już wysoko. Obudziła się,jak pragnę Boga,uśmiechnięta! Wariactwo! Nikt się nie uśmiecha o tej godzinie! — Przytul mnie — poprosiła. — Jak tylko wstaniesz. — Padalec! — rzuciła mi w odwecie, ale twarz jej promieniała. ¬ ¬ ¬ Ten pierwszy dzień był trochę dziwny. Twinkie nie spuszczała mnie z oka, ale też cały czas miała nieobecny wyraz twarzy. Próbowałem czytać, tylko że strasznie trudno się skoncentrować, kiedy człowiek czuje na sobie czyjeś spojrzenie. Poza tym często i spontanicznie się do siebie przytulaliśmy. Późnym popołudniem zajrzałem do doktora Fallona, który podpowiedział mi, bym uprzedził Twinkie, że nie będę stałym wyposażeniem jej apartamentu. — Powie jej pan, że musi niedługo wrócić do pracy. Trzeba jej uświadomić, że bę- dzie pan ją często odwiedzał, ale też musi pan zarabiać na życie. — To nie do końca prawda, panie doktorze. Mam w zapasie trochę gotówki. — O tym proszę nie wspominać. Nie chcemy, żeby się uzależniła od pańskiej obec- ności. Moim zdaniem najlepszym sposobem będzie stopniowe odzwyczajanie jej od pana towarzystwa. Proszę zostać tu jeszcze kilka dni, a potem znaleźć jakiś powód, żeby popołudniami wracać do Everett. Będziemy improwizowali, w zależności od jej reakcji. Wcześniej czy później musi stanąć na własnych nogach. — To pan jest specem, doktorze. Na pewno nie zrobię nic, co mogłoby ją skrzyw- dzić.
20 — Ona pana jeszcze zaskoczy. ¬ ¬ ¬ Po powrocie do pokoju Twinkie przeszedłem kolejną sesję uścisków.Wydawało mi się to dziwaczne. W przeszłości nie było między mną a bliźniaczkami szczególnie bli- skich kontaktów fizycznych, teraz miałem wrażenie, że gdziekolwiek się obrócę, czekają na mnie jej rozłożone ramiona. — Renata — odezwałem się wreszcie — zdajesz sobie sprawę, że tak naprawdę nie jesteśmy sami? — Wskazałem kamerę. — Przecież to nic z tych rzeczy. — Zlekceważyła sprawę. — Jest przytulanie i przy- tulanie. Te sprawy nas nie dotyczą. Aha, i wolałabym, żebyś nie nazywał mnie Renatą. Nie podoba mi się to imię. — Tak? — Jestem Twinkie, pamiętasz? Tylko nieznajomi nazywają mnie Renatą. Przypomniało mi się, że jestem Twinkie, dokładnie w tej samej chwili, kiedy cię zoba- czyłam. Z dużą ulgą uświadomiłam sobie, kim jestem naprawdę. Od tego całego „rena- towania” niedobrze mi się robi. — Wiesz, mała, nie wybieramy sobie imion sami. Robią to za nas rodzice. — Fatalna sprawa. Ja się nazywam Twinkie i jestem tak śliczna i milutka, że nikt mi niczego nie odmówi. — Tylko się nie zagalopuj — przestrzegłem ją. — Według ciebie nie jestem śliczna i milutka? — zatrzepotała rzęsami jak przymi- lające się dziecko. Roześmiałem się. Nie zdołałem się powstrzymać. — Wygrałam! — zapiała z zachwytu. A potem rzuciła uwodzicielskie spojrzenie na kamerę. — Pana też zakasowałam, prawda, doktoreńku? — spytała kpiąco, najwyraźniej zwracając się do doktora Fallona, który prawie na pewno nas obserwował. — Dlaczego „doktoreńku”? — zdziwiłem się. — Wszyscy grzeczni i sympatyczni wariaci wymyślają przezwiska dla otaczających nas ludzi i przedmiotów. Od dawna prowadzę imponujące konwersacje z mopeńkiem i szczotunią. Nie są to szczególnie interesujący partnerzy, ale przecież człowiek musi czasem z kimś pogadać, no nie? — Coś ci się chyba pokręciło. — Jasne. Dlatego jestem w wariatkowie. Tu jest oddział dla czubków. Szajbusów i stukniętych trzymają w innym skrzydle. Nie powinniśmy z nimi rozmawiać, bo to kruche istotki, załamują się, gdy człowiek obrzuci je twardym spojrzeniem. Jak tu tra- fiłam, też nie byłam zbyt mocna, ale teraz, kiedy nareszcie wiem, kim jestem naprawdę, wszystko jest już w porządku.
21 Mądra dziewczyna. I godna podziwu. Miałem nadzieję, że doktor Fallon patrzy. Byłem pewien, że jej zdystansowanie się wobec prawdziwego imienia ma jakieś szcze- gólne znaczenie. Renata i Regina stały się nieważne. Może imię Twinkie miało być jej paszportem, biletem powrotnym do świata ludzi, którzy uważali siebie za normalnych. ¬ ¬ ¬ Posiedziałem w sanatorium jeszcze kilka dni, a potem zacząłem wychodzić z kli- niki. W zasadzie nie znikałem na długo. Jak tylko kończyłem pracę, wracałem do Lake Stevens. Odkąd Renata zmieniła imię na Twink, tempo jej powrotu do zdrowia zadziwiało nawet doktora Fallona. Najwyraźniej przemiana w Twink była czymś w rodzaju wyjścia awaryjnego. Twinkie zostawiła za sobą Reginę razem z Renatą i z każdym mijającym dniem zdawała się odzyskiwać równowagę. ¬ ¬ ¬ Doktor Fallon zdecydował, że pacjentka radzi sobie na tyle dobrze, iż można ją pu- ścić do domu na krótki urlop w okresie Bożego Narodzenia. Święta przebiegły w minorowym nastroju. Rok 1995 nie był szczególnie łaskawy dla nikogo spośród nas. Ciotka Twink, Mary, siostra jej taty, jako jedyna okazywała ra- dość przez cały ten długi świąteczny weekend. Zawsze uwielbiała bliźniaczki i teraz od- mówiła traktowania Twink jak towaru z usterką — a tak właśnie traktowali córkę Les oraz Inga. Mary gładko omijała białe plamy w pamięci Twink i rozmawiała z nią cał- kiem normalnie. Bardzo się do siebie zbliżyły w czasie tego długiego weekendu. Dzięki temu nabrałem odwagi, żeby poruszyć temat, który od jakiegoś czasu bardzo mnie nie- pokoił. Dokładnie w dzień Bożego Narodzenia wziąłem się w garść i zawiadomiłem Twink, że nasze zwyczaje ulegną zmianie. — Będę mieszkał w domu — powiedziałem jej — ale kończę pracę w fabryce i za- czynam chodzić na wykłady. Nauka zabierze mi sporo czasu, więc będę cię odwiedzał trochę rzadziej. — Dam sobie radę — zapewniła,a potem spojrzała na mnie naiwnie szeroko otwar- tymi oczami.— Nie znasz pewnie najświeższych wieści.Bell,niesamowicie mądry facet, dokonał fantastycznego wynalazku. Nazwał go telefonem. Super, prawda? Przez taki te- lefon możemy pogadać, nawet jeśli nie ruszysz się z domu. Mary znienacka wybuchnęła śmiechem. — Dobrze już, wygrałaś. — Czułem się trochę głupio. — Czy będziesz miała coś przeciwko, jeśli czasem zadzwonię, zamiast przyjeżdżać?
22 — Dopóki będę wiedziała, że ci na mnie zależy, dam sobie radę. Jestem już dużą dziewczynką, zauważyłeś może? — Chyba powinniście to omówić z doktorem Fallonem — podsunęła zaniepoko- jona Inga. — Ingo, nic mi nie będzie — zapewniła ją Renata. Z niewyjaśnionego powodu Twink nie potrafiła zwracać się do rodziców „mamo” i „tato”, nazywała ich po imieniu. Postanowiłem zawiadomić o tym doktora Fallona. ¬ ¬ ¬ Po świętach wróciłem na uniwersytet i zostałem słuchaczem Podyplomowego Studium Języka Angielskiego. Wtedy właśnie przekonałem się, jak głęboko w trzewia ziemi sięga główny budynek biblioteki.Więcej go było pod powierzchnią niż na wierz- chu. Podyplomowe Studium Języka Angielskiego zasadzało się na nauce „Jak odnaleźć w bibliotece to, co ci potrzebne”. Nadal jeździłem do Everett, mimo że dwie godziny drogi w jedną stronę uszczu- plało nieco mój czas na naukę. Prowadziłem długie rozmowy z Twink. Wytworzył się swoisty harmonogram naszych spotkań. Zjawiałem się u niej w weekendy, a w tygo- dniu codziennie dzwoniłem. Doktor Fallon nie był z tego powodu specjalnie uszczęśli- wiony, ale lekarze od świrów niekiedy tracą kontakt z rzeczywistością — to pewnie ry- zyko zawodowe. Czasami Twink miewała przebłyski wspomnień, w których nie potrafiła doszu- kać się sensu. Zwolnienia ze szpitala wydłużały się i następowały coraz częściej. Doktor Fallon nie powiedział nikomu głośno, co myśli, ale moim zdaniem doszedł do przeko- nania, że Twinkie nie odzyska pamięci. Inga Greenleaf z charakterystyczną dla Niemki skutecznością usunęła z domu wszystko, co choćby w najmniejszym stopniu wiązało się z Reginą. ¬ ¬ ¬ Gdy rozpoczął się semestr jesienny 1996 roku, profesor Conrad zdecydował, że nadszedł czas, bym stanął po drugiej stronie katedry, więc nakłonił mnie do zrobienia z siebie ofiary akademickiej odmiany niewolnictwa. Nie zbierałem bawełny. Uczyłem angielskiego dzieciaki na pierwszym roku college’u. Kurs nazywał się „Zasady tworze- nia tekstów” i bezlitośnie odsłaniał nieomal całkowity brak tej umiejętności u młodzie- ży. Bardzo szybko zyskałem absolutną pewność, że jeśli jeszcze raz przeczytam: „Moim zdaniem uważam, że...” — to dołączę do Twinkie w domu wariatów. Wytrzymałem z „Zasadami tworzenia tekstów” dwa semestry, a z nadejściem wio- sny 1997 wziąłem się za bary z moimi tezami i udowodniłem — przynajmniej dla wła-
23 snej satysfakcji — że „Billy Budd” był mocno wzorowany na „Raju odzyskanym”, na co wskazywał sam Billy oraz pan Claggart, walczący ze sobą o duszę kapitana Vere. Ponieważ Billy musiał wygrać, drobna przypowieść Melville’a nie jest tak tragiczna, jak się zwykło uważać. Moje teorie narobiły trochę szumu na wydziale i wystarczyły, by moja kandydatura do tytułu została przyjęta, a potem poparta odpowiednim doku- mentem uwiarygodnionym właściwymi pieczęciami oraz podpisami. Twink, dowiedziawszy się, że zdobyłem tytuł naukowy, znalazła sobie nową zaba- wę: traktowała mnie z bałwochwalczą czcią. Szybko mi się znudziła ta rozrywka, ale Twinkie miała z tego niezły ubaw, więc diabła tam! ¬ ¬ ¬ Latem w dziewięćdziesiątym siódmym wziąłem sobie wolne. Mógłbym pochodzić na kilka kursów podczas semestru letniego, ale potrzebowałem odpoczynku, a w do- datku Renata zmieniła status w prywatnym wariatkowie doktora Fallona na pacjenta dochodzącego, więc chciałem być pod ręką, gdyby jej się zaczęło pogarszać. Oczywiście Fallon nie zamierzał jej tak znowu całkowicie puszczać luzem. Twink musiała w każde piątkowe popołudnie stawiać się u niego na godzinne spotkanie, które psychiatrzy wolą nazywać konsultacją — sto pięćdziesiąt doków za każdą wizytę. Twink nie była z tego powodu specjalnie uszczęśliwiona, ale skoro stanowiło to jeden z warunków jej zwol- nienia, choć niechętnie, poddała się rygorom. Przypuszczam, że postanowiła się zapisać na uniwersytet w jakimś stopniu z po- wodu moich powiązań z tą instytucją. Zdenerwowała tą decyzją rodziców, ale miała już ułożony cały plan. — Chyba uda mi się zamieszkać z ciocią Mary — wyłuszczyła ojcu. — W końcu to nasza krewna. Narzucanie się krewnym jest jednym z niezbywalnych ludzkich praw, dobrze mówię? Szef nie wyglądał na przekonanego. Jak wspomniałem, był katolikiem, a jego siostra rozwiodła się z mężem brutalem. W dodatku często wygłaszała komentarze na temat „tego Polaka w Rzymie”, czym bardzo go raniła. — Może i tak — odparł wymijająco. — Najpierw zapytajmy o zdanie doktora Fallona. Trudno było nie zauważyć, że stary dobry Les próbował na kogoś innego przerzu- cić ciężar odpowiedzialności za podjęcie decyzji. Ja też miałem wątpliwości co do sensu tego pomysłu, więc zabrałem się z szefem do kliniki. — Interesujący projekt — ocenił doktor Fallon. — Pańska córka jest zamknięta w sobie, więc studenckie towarzystwo może jej pomóc. Jedynym problemem, jaki do- strzegam, jest stres związany z regularnym uczęszczaniem na wykłady, pisaniem prac oraz testów. Nie mam pewności, czy jest już na to gotowa.
24 — Mogłaby ze dwa semestry być wolnym słuchaczem — zaproponowałem. — Jak to? — Les wydawał się zdziwiony. — Wygląda to tak samo jak na studiach — wyjaśniłem. — Uczeń college’u przycho- dzi na zajęcia i słucha wykładów. Twink nie musiałaby pisać prac, zaliczać sprawdzia- nów ani zdawać testów, ponieważ nie musiałaby zdobywać promocji. To by chyba wy- eliminowało stres, doktorze? — Zapomniałem o takiej możliwości — przyznał Fallon. — Mało kto z niej korzysta — zauważyłem.— Rzadko się spotyka kogoś,kto chodzi do szkoły dla przyjemności, ale Twink jest w wyjątkowej sytuacji. Sprawdzę, jak trzeba się do tego przygotować. — Takie wyjście rzuca na sprawę zupełnie nowe światło — ocenił Fallon. — Renata zyska szansę wzbogacenia swoich doświadczeń towarzyskich bez niepotrzebnego stre- su. Kim jest z zawodu pańska siostra, panie Greenleaf? — Gliniarzem. — Policjantką? Naprawdę? — Nie biega po ulicy z pałką i spluwą — wyjaśnił Les. — Jest dyspozytorką w ko- misariacie północnego okręgu Seattle. Pracuje zwykle na nocną zmianę, więc za dnia głównie sypia, ale poza tym jest całkiem normalna. — A jak się odnosi do Renaty? — Lubią się. Tak to w każdym razie wyglądało, kiedy się spotykały w czasie przepu- stek. Mary zawsze uwielbiała bliźniaczki. — Proszę z nią porozmawiać. Naświetlić jej sytuację i wyjaśnić, że to rodzaj ekspe- rymentu. Jeśli Renata sobie poradzi — doskonale. Jeśli będzie żyła w zbyt dużym napię- ciu, rozważymy cały projekt ponownie. Renata ufa panu Austinowi, więc najprawdopo- dobniej da mu znać, jeśli sytuacja ją przerośnie. A pan Austin będzie miał na nią oko i przekaże nam, jak się sprawy mają. — Nadal nie jestem przekonany — wahał się Les. — Nie byli przecież tak zżyci, zanim... — przerwał, najwyraźniej nie chcąc wracać do tragicznej śmierci Reginy. — Szefie — włączyłem się do rozmowy — między Renatą a mną jest chyba coś ta- kiego jak między panem a moim tatą. Twinkie Twins od najmłodszych lat były prze- konane, że „Markie wszystko naprawi”. Może właśnie dlatego Renata rozpoznała mnie, chociaż nie skojarzyła nikogo innego. Jestem „złota rączka”, a Renata wie, że coś tu trzeba naprawić. — Rzeczywistość jest nieco bardziej złożona — zauważył doktor Fallon — ale taka teoria dość dokładnie wyjaśnia fakt, że Renata rozpoznała pana Austina. Korzystajmy z tego. Moim zdaniem powinniśmy spróbować, panowie. Możemy kontrolować otocze- nie Renaty, zapewnić jej bezpieczeństwo, odsunąć od niej stres, a ona dzięki temu roz-
25 szerzy kontakty towarzyskie i może się otworzy. Będziemy ją wprowadzać w nową sy- tuację stopniowo, obserwując, jak sobie radzi. Proszę jedynie, by nie opuszczała piątko- wych spotkań. Zdecydowanie chcę mieć z nią bliski kontakt. ¬ ¬ ¬ Mary Greenleaf poznałem jeszcze przed narodzinami dziewczynek, ponieważ była częstym gościem w domu swojego brata w Everett, gdy ja znajdowałem się tam w cen- trum uwagi. Zawsze się lubiliśmy, a kiedy na świat przyszły bliźniaczki, ona jedna oka- zała się na tyle miła, że nie zapomniała o mnie kompletnie, choć dla wszystkich innych najwyraźniej przestałem istnieć. Była dziesięć lat młodsza od brata, mieszkała w Seattle, w dzielnicy Wallingford, ja- kieś pięć kilometrów od uniwersyteckiego kampusu. Pewnie dlatego Twink postano- wiła zamiast do szkoły w Everett chodzić na wykłady do college’u uniwersyteckiego. Mary wyszła za mąż młodo i niewiele czasu zajęło jej odkrycie, że popełniła strasz- liwą pomyłkę.Wybranek uwielbiał bić żonę po pijanemu. W tamtych latach poznała większość policjantów Seattle, ponieważ systematycznie wsadzali jej męża do aresztu za stosowanie przemocy w rodzinie. Następnie niedobrana para przebrnęła przez serię spotkań w poradni rodzinnej, które im nic nie dały, potem sąd nakazał mężowi Mary trzymać się od niej z daleka, ale i to nic nie zmieniło, gdyż ten prawdziwy mężczyzna uważał taki wyrok sądu za po- gwałcenie jego prawa do lania żony, kiedy mu na to przyjdzie ochota. Wreszcie Mary wystąpiła o rozwód, co rozzłościło księdza z jej parafii, a męża do- prowadziło do furii. Pokręcił się trochę po różnych zapyziałych knajpach, aż w końcu znalazł jakiegoś durnia, który zgodził się sprzedać mu spluwę. Wtedy otworzył sezon myśliwski na żony, które nie lubią być maltretowane. Na szczęście był kiepskim strzelcem, a spluwa nadawała się wyłącznie na złom i za- blokowała się po trzecim strzale. Mimo wszystko zdołał trafić Mary w ramię, więc kiedy zjawiły się gliny, zyskał szybki transport do stanowego więzienia obciążony zarzutem usiłowania morderstwa. Mary w zasadzie nie miała nic przeciwko temu. Wiedziała jednak, że jej facet kiedyś w końcu wyjdzie z więzienia i chyba głów- nie dlatego wybrała karierę zawodową w szeregach stróżów prawa. Gliniarz musi nosić broń, a Mary była w zasadzie pewna, że wcześniej czy później będzie jej potrzebowa- ła. Kobieta bardziej tchórzliwa zapewne zmieniłaby nazwisko i przeprowadziła się do Minneapolis albo Bostonu, ale Mary nie brakowało odwagi. Z początku większość wolnego czasu spędzała na strzelnicy, udoskonalając osobi- stą wersję pojedynku na broń palną. Kościół nie uznał rozwodu, więc Mary liczyła się