uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 757 909
  • Obserwuję766
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 978

Edmund Niziurski - Księga urwisów

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Edmund Niziurski - Księga urwisów.pdf

uzavrano EBooki E Edmund Niziurski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 954 osób, 321 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 389 stron)

Uuk Quality Books Edmund Niziurski Księga urwisów Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia” Warszawa, 1988 Wydanie piętnaste

Spis treści: CZĘŚĆ I REDAKTORZY I PIŁKARZE ROZDZIAŁ I ROZDZIAŁ II ROZDZIAŁ III ROZDZIAŁ IV ROZDZIAŁ V ROZDZIAŁ VI ROZDZIAŁ VII ROZDZIAŁ VIII CZĘŚĆ II WYPRAWA RUDNIOKA I STOPY ROZDZIAŁ IX ROZDZIAŁ X ROZDZIAŁ XI ROZDZIAŁ XII ROZDZIAŁ XIII ROZDZIAŁ XIV ROZDZIAŁ XV CZĘŚĆ III SERCE KLASY ROZDZIAŁ XVI ROZDZIAŁ XVII ROZDZIAŁ XVIII ROZDZIAŁ XIX ROZDZIAŁ XX ROZDZIAŁ XXI ROZDZIAŁ XXII ROZDZIAŁ XXIII CZĘŚĆ IV AKCJA „S” ROZDZIAŁ XXIV ROZDZIAŁ XXV ROZDZIAŁ XXVI ROZDZIAŁ XXVII ROZDZIAŁ XXVIII ROZDZIAŁ XXIX ROZDZIAŁ XXX ROZDZIAŁ XXXI ROZDZIAŁ XXXII ROZDZIAŁ XXXIII EPILOG

CZĘŚĆ I REDAKTORZY I PIŁKARZE

ROZDZIAŁ I Dlaczego w wilczkowskiej szkole jest najciekawiej? • Olimpiada trwa • Pan Gondera Pozwolicie, że zanim przystąpię do rzeczy, oprowadzę was trochę po szkole w Wilczkowie i wtajemniczę w niektóre jej sprawy. Szkołę w Wilczkowie widać z daleka. Jej czerwone mury sterczą wysoko ponad strzechami chałup. Dzieci z okolicznych wsi: Miedzianego Pola, Przytulisk, Sosnówki, a nawet Piekutowa, zazdroszczą takiej szkoły wilczkowiakom — że duża, murowana, piętrowa... ale prawdę mówiąc, to nie mają czego. Nad wejściem do szkoły obok tabliczki: „Szkoła Podstawowa w Wilczkowie” wisi bowiem druga, z napisem: „Prezydium Gminnej Rady Narodowej”, a pod nią jeszcze jedna: „Agencja Pocztowo-Telegraficzna w Wilczkowie”. To znaczy, że szkoła ma sublokatorów. Dopiero niedawno zaczęto zwozić cegłę na budowę siedziby Gminnej Rady Narodowej i poczty, która ma stanąć po drugiej stronie szosy. Na razie jednak, jak powiedziałem, szkoła ma sublokatorów i w całym dużym budynku zajmuje tylko trzy izby — dwie na górze, jedną na dole — no i lekcje muszą się odbywać na dwie zmiany: przed południem klasy starsze, po południu — młodsze. Z tego powodu trwają wieczne zatargi między klasą czwartą a pierwszą, piątą a drugą, szóstą a trzecią. Jedni zwalają na drugich, że zaśmiecili salę, poprzestawiali ławki, porysowali pulpity, wypisali całą kredę. I nigdy nie można dojść, po czyjej stronie jest wina. Tylko siódmacy nie mają tych zmartwień. Ich klasa znajduje się o sto metrów od właściwego budynku szkolnego, w starej chałupie dzierżawionej od Osucha, który po wojnie przeniósł się do nowej. Trochę tu ciemno i ciasno, ale za to nikt nie przeszkadza. W specjalnej sytuacji są szóstacy. Ich klasa mieści się na dole, naprzeciw drzwi do urzędu gminnego, i muszą ją odstępować chłopom, ilekroć przyjdzie im ochota urządzić sobie zebranie. A ci dorośli to już największe chyba papruchy! Takie przynajmniej przekonanie panuje wśród dyżurnych klasowych. Naniosą zawsze błota, piachu, słomy, pozostawią po sobie kupy popiołu, wypalone zapałki, pudełka od papierosów. Czasem męczysz się nad zadaniem, maczasz pióro w kałamarzu — a tu wyciągasz ogryzek papierosa i gotowy kleks na całą stronę. Kiedyś dyżurna

Jadzia Pocieszkówna znalazła między ławkami powrósło i starą podeszwę, a Franek Miksa wyłowił nawet flaszkę od wódki i przy akompaniamencie śmiechu chłopaków ze swojej paczki wysączył z niej jeszcze parę kropel, mlaskając przy tym naumyślnie głośno i gładząc się z lubością po brzuchu. Co prawda Batura podejrzewał, że Miksa wcale tej flaszki nie znalazł, tylko przyniósł sam z domu. Po takim łajdaku jak Miksa wszystkiego można się spodziewać. On i jego paczka nawet bardzo są zadowoleni z tych zebrań. Po każdym zebraniu myszkują po klasie szukając niedopałków papierosów. Wypalają je później razem ze Stefkiem Golą, pasąc krowy na Wilczej Górze. Czasem trafi się im nawet drewniana lub szklana lufka. Raz znaleźli prawie całe pudełko „mocnych”, zostawione przez jakiegoś roztargnionego chłopa. A wszystko dlatego, że sprzątanie klasy kuleje. Niby należy do woźnego, który sprząta urząd gminny, to znaczy do pana Kropy, ale ten czuje się wyłącznie funkcjonariuszem gminnym, a szkołę traktuje z góry. Kiedy kierownik szkoły beszta go, że nie sprząta klasy po zebraniach gromadzkich, Kropa fuka groźnie: — Panie Zajączkowski, pan do mnie nic nie ma, ja jestem pod panem Kupściem. Niby uznaje, że jest obowiązany sprzątać i klasy, ale uważa, że wystarczy, jak raz na tydzień szczotką po podłodze przejedzie. Kierownik Zajączkowski stale się o to kłóci z sekretarzem Prezydium GRN, Kupściem. Również komitet redakcyjny pisze o tych nieporządkach w gazetce szkolnej, która wisi na korytarzu. Raz nawet ukazały się tam karykatury sekretarza Kupścia i woźnego Kropy wyrysowane przez Jońca z szóstej, który jest najlepszym rysownikiem, a obok wierszyk: Brudno w klasach, brudno w sieni, Za to butelka w kieszeni. Pan Kropa wódkę żłopie, Dziwimy się panu Kropie. Kropa ciężko odchorował tę zniewagę, bo gdzie się obrócił, tam zaraz czyjś głos piszczał mu nad uchem złośliwie: „Dziwimy się panu Kropie”. Ale co z tego, że mu trochę krwi napsuli, kiedy nic nie pomogło! Za to stosunki z władzą uległy dalszemu naprężeniu i wolność prasy w Wilczkowie zawisła od tego dnia na włosku. Gdyby nie to, że był właśnie okres dyskusji konstytucyjnej i nie

wypadało sekretarzowi Kupściowi jawnie gwałcić swobód obywatelskich, na pewno rozprawiłby się wtedy z gazetką i jej redaktorami. Sekretarz Kupść jest człowiekiem nerwowym. Co jakiś czas wybiega na przykład na korytarz z krzykiem: „Matko Boska Piekutowska, zwariować można z tymi ludźmi!” Za nim pęta się nieszczęśliwy interesant z czapką w ręce. Sekretarz Kupść udaje, że go nie widzi, ociera sobie łysinę chusteczką i każe któremuś chłopcu biec po zimne piwo do sklepu. Jeśli interesant jest starym wygą, to bez słowa pozwala wykrzyczeć się Kupściowi i czeka spokojnie. Wykrzyczawszy się bowiem i wyjęczawszy pan Kupść wraca po pewnym czasie za biurko i popijając wielkimi łykami piwo załatwia, co trzeba. Wszystko to można doskonale zaobserwować z klasy szóstej, bo drzwi do tej klasy i do Prezydium znajdują się naprzeciwko siebie. Na drugim zaś końcu korytarza jest poczta. Też ciekawa instytucja. Normalnie pan kierownik Wcisło załatwia interesantów przez małe okienko z półką, mieszczące się w drzwiach. Przez to okienko niewiele widać. Ale są sposoby, by dostać się do środka. Wszystko zależy od tego, w jakim humorze jest pan Wcisło. Jeśli okna są zamknięte, a zza drzwi dochodzi tylko skrzypienie krzesła i ponure stękanie, lepiej do wewnątrz nie zaglądać. Pan Wcisło jest zły. Kiedy natomiast pan Wcisło otworzy okno, drobi wróblom chleb na parapecie i gwiżdże, to znak, że można próbować. Raz Stachurka trafił na taki dobry humor u pana Wcisły, że pozwolił mu zatelefonować. Stachurka chwalił się później cały tydzień przed chłopcami, że telefonował, budząc powszechną zazdrość i podziw. Dopiero Gola z siódmej go zgasił. — Ty telefonowałeś? — uśmiechnął się szyderczo. — A można wiedzieć do kogo? Stachurka zaczerwienił się. — Ja... tak sobie w świat. Gola zaczął się śmiać. A potem już nikt nie zazdrościł Stachurce, tylko wszyscy się z niego śmiali. I nikt nie chciał Stachurce wierzyć. A on przecież naprawdę telefonował. Zdjął słuchawkę, zakręcił korbą i powiedział trochę nie swoim głosem „halo”. Po chwili usłyszał w słuchawce chrobot i cieniutki głos jak pisk myszy. Spłoszył się wtedy i ze strachu czy przejęcia położył słuchawkę. Pan Wcisło zaśmiał się i powiedział, że to odezwała się panienka z centrali i że należało jej powiedzieć numer. Ba, ale jaki? Potem Stachurka nie mógł sobie darować, że nie wytrzymał nerwowo i stchórzył. Trzeba było tej panience z telefonów powiedzieć przynajmniej

„dzień dobry” albo „przepraszam”. Najlepsza okazja przeniknięcia do wnętrza poczty nadarza się, kiedy panu Wciśle zabraknie papierosów. Otwiera wtedy okienko i kiwa, żeby ktoś skoczył do sklepu po „paliwo” dla niego. Amatorów zawsze jest aż nadto. Pan Wcisło śmieje się i rzuca pieniądze. Kto złapie, ten biegnie. Raz udało się Wiktorowi Stopie. Za przyniesienie pudełka „lotników” pan Wcisło pozwolił mu ostemplować sześć listów i pokazał, jak się zmienia datę na stemplu. Na końcu Wiktor ostemplował sobie różnymi historycznymi datami rękę i chodził tak przez tydzień, budząc zrozumiałą sensację wśród pędraków z młodszych klas, którym kazał zgadywać, co jaka data oznacza. Pan Wcisło pozwala również na inne rzeczy. Zależy, na co się trafi. Można sprzedawać znaczki, które odrywa się z wielkich jak stół, dziurkowanych w kratkę plastrów, ważyć listy na maleńkiej, delikatnej wadze albo paczki na dużej wadze dziesiętnej. Na paczkę nalepia się numer, a czasem jeszcze inne nalepki z czerwonymi napisami: „Expres”, „Uwaga, nie rzucać!”, „Ostrożnie!” Jak poprosić pana Wcisłę, to czasem da parę takich nalepek. Miksa zdobył raz trzy nalepki z napisem „Ostrożnie — szkło!” i przylepił z tyłu Zośce Filusównie, która jest strasznie dumna i niedotykalskie ziółko. Zośka paradowała z tą nalepką przez dwie godziny i nie mogła się domyślić, dlaczego chodzą za nią i śmieją się. Od tego czasu wszyscy przezywają Zośkę „Szkło”. Dawniej można było także wejść w porozumienie z listonoszem, panem Pędzikiem. Trzeba było tylko pozyskać dla niego paru prenumeratorów gazet, bo pan Pędzik to straszny chytrus na tych prenumeratorów, i jak się namówiło ciotkę czy sąsiadkę na „Gromadę” albo „Przyjaciółkę”, to serce pana Pędzika topniało jak lód w słońcu. Wtedy, gdy się go poprosiło, dawał do roznoszenia dwa, trzy listy. Pukało się do drzwi adresata. — Kto tam? — pyta gospodyni. — Listonosz! — chrypi gruby głos. Gospodyni wygląda i wpada w złość. — Idź... idź, gałganie — grozi. — Zabawę sobie znalazłeś? — i ścierką w ciebie celuje. A ty wtedy wyciągasz zza pazuchy list i podajesz z triumfalnym uśmiechem. — Proszę bardzo! Zdumiona gospodyni ogląda list, a zobaczywszy, że jest najprawdziwszy pod słońcem, ma bardzo niemądrą minę i mruczy coś, zmieszana, pod nosem; niektóre nawet przepraszają.

Ale od maja pan Pędzik obraził się na chłopców i nikomu listu nie daje. A wszystko przez Stefka Golę. Dał mu raz pan Pędzik do zaniesienia list do sklepowej, Zosi Kwapisz, a on odkleił kopertę, przeczytał list i wszystko, co tam było, rozpowiedział. A w tym liście pisał do Kwapiszówny jej narzeczony z Nowej Huty, więc później poszły po wsi śmiechy i plotki, i miejscowi kawalerzy strasznie jej dokuczali. Pan Pędzik miał z tego powodu dużo nieprzyjemności i powiedział chłopcom: — Jesteście smarkacze i nie dorośliście jeszcze do tego, żeby być listonoszami. A poza tym, widać, jesteście ostatnimi analfabetami i konstytucji ludowej nie znacie. Najgorzej dotknął chłopców tymi analfabetami. Jak to, oni konstytucji nie znają? Co ma konstytucja do listu Zosi Kwapisz? Dopiero Batura, który wszystko musi najlepiej wiedzieć, powiedział: — Czego się dziwicie, czytaliście przecież, co mówi artykuł siedemdziesiąty czwarty. Zajrzeli i wszyscy zrozumieli. No, no! Patrzcie, jaki ten listonosz Pędzik mądry! Odtąd i tak już wielki szacunek chłopców dla pana Pędzika wzrósł w dwójnasób. Jednak stosunki były zerwane. Chyba już nie do naprawienia. Szkoda! Ale i tak pozostało jeszcze dla chłopców dużo atrakcji w wilczkowskiej szkole. Tu zatrzymują się samochody z Kielc, tutaj o trzy kroki znajduje się gminna spółdzielnia i punkt skupu, tutaj zajeżdżają artyści „Artosu”, tutaj schodzą się chłopi i górnicy z całej gminy, tutaj zawsze najwięcej ruchu, hałasu, nowych twarzy... Tu jest serce gminy. Jeśli ma się trochę sprytu i fantazji, można się urządzić nie najgorzej, a chłopcom z Wilczkowa fantazji ani sprytu nie brak. Sami więc widzicie, że mimo wszystkich niedogodności wynikających z ciasnoty i zbyt bliskiego sąsiedztwa z władzami gminnymi, włączając w to pana Kropę, w szkole w Wilczkowie jest najciekawiej. I bardzo wątpię, czy chłopcy i dziewczynki z Wilczkowa zamieniliby się z kimś na szkołę. W każdym razie za chłopców z szóstej mogę ręczyć, że nie. Zresztą jeżeli o nich chodzi, to na razie mają szczególnie lekkie życie. I to jakie! Teraz na przykład żyją pod znakiem niedawnej olimpiady. Na przerwach odchodzą tu zapasy w różnych konkurencjach — biegi i skoki, rzuty kulą i dyskiem; jednym słowem — lekkoatletyka. Niekiedy, co gorsza, zapaśnictwo lub boks, który w miejscowych warunkach przeradza się nagminnie w tak zwane „puszczanie farby”. Póki była pogoda i zawody odbywały się na podwórzu, to jeszcze pół biedy. Obrywał tylko ten, kto chciał oberwać, zresztą zbyt wybujałym wybrykom kładł szybki kres woźny Kropa. Ale teraz

rozdeszczyło się i życie sportowe przeniosło się do hali, to znaczy do klasy, i zawładnęło nią bezapelacyjnie. Trzeba się mocno pilnować, bo można „zafasować” sierpowego albo dostać w głowę papierową kulą, albo na plecach wyląduje ci zawodnik, który w tej chwili przesadza ławkę w skoku wzwyż. Niebezpieczne są nawet konferencje zespołu redakcyjnego, które zbyt często przeradzają się w rękoczyny. Tylko w ostatniej ławce pod oknem i w ostatniej ławce pod piecem są rezerwaty. Tam nie wolno ćwiczyć i bić. W pierwszym rezerwacie siedzi wiecznie zaspany Jasio Skórka. Jasio okupuje swój rezerwat kiełbasą, której dostarcza codziennie zawodnikom. Jest zresztą mało wymagający. Byle nie bito go w głowę, może spać nawet przy największym hałasie. Drugim rezerwatem jest ławka, gdzie przechowuje się i czyta gazety sportowe. Z trudem zdobywane — cieszą się wielką popularnością i są otoczone ogólną opieką. Niestety z powodu trudności finansowych korzystanie ze świeżej prasy jest niemożliwe. „Przegląd Sportowy” dociera do Wilczkowa po trzech dniach od ukazania się w druku, a do rąk sportowców z szóstej dostaje się dopiero po tygodniu, zwykle w dość sfatygowanym stanie. Otrzymują go gratisowo od pana Wcisły, czasem jeszcze od kogoś, kto przyjeżdża z Kielc. Ale poza tymi rezerwatami, jak powiedzieliśmy, jest olimpiada. Sterroryzowane dziewczynki siedzą cicho w kącie. Niestety nie wprowadzono jeszcze konkurencji kobiecych i pozostaje im tylko kibicowanie, przeciwko czemu się buntują, ale nic nie mogą poradzić. Samorząd klasowy? Pusty śmiech! Ten nawet palcem nie kiwnął od czasu wyborów. Zresztą, co to były za wybory! Pana Gonderę wywołano zaraz na wieś, a potem to już każdy robił, co chciał — od razu bałagan, wrzaski, śmiechy... teraz nawet już nie wiadomo, to znaczy nie wszyscy pamiętają, kto jest przewodniczącym rady klasowej, kto sekretarzem, kto skarbnikiem i kogo właściwie wybrano do sekcji. A protokół z zebrania zginął. Tylko, o ironio losu, sekcja porządkowa jakoś tam funkcjonuje dzięki dziewczynkom, urządzono nawet kącik czystości w rogu klasy — z miednicą, wodą i czystymi ręcznikami. No i komitet redakcyjny gazetki. Ten ma jeszcze z zeszłego roku niezłe tradycje, ale nie wiadomo, co dalej będzie, bo redakcja została opanowana przez łobuzów i jeśli znany sportowiec, Gola z siódmej, dostanie obiecaną piłkę, praca komitetu może ulec poważnym zaburzeniom. Cóż na to ciało nauczycielskie? Owszem, pan kierownik Zajączkowski od czasu do czasu wpada do klasy, grzmi, rozstawia bractwo po kątach i grozi: „Czekajcie, niech tylko będę miał

trochę więcej czasu, już ja się za was wezmę!” Ale na razie jest początek roku szkolnego i nikt nie ma czasu. Szósta o tym wie i używa sobie, ile wlezie. Wychowawca? W tym właśnie rzecz, że szósta nie ma jeszcze wychowawcy, chociaż mija już drugi tydzień, jak się wakacje skończyły. No, cóż... w ubiegłym roku, kiedy jeszcze była piątą, nie wyrobiła sobie zbyt dobrej opinii. Poprzedni jej wychowawca, pan Stelmach, nie miał lekkiego życia. Pod koniec roku szkolnego zaczął uskarżać się na wątrobę, a cale wakacje leczył podobno nerwy w Ustroniu Morskim. Wprawdzie pan Stelmach ma opinię przesadnie uczulonego na punkcie zdrowia i higieny, faktem jest jednak, że w tym roku wolał objąć dwa trudne wychowawstwa w klasach piątej i siódmej, byle tylko nie mieć do czynienia z szóstą. Z pozostałych nauczycieli też żaden się jakoś nie kwapił. Zresztą każdy z nich ma już swoją klasę. Kierownik Zajączkowski liczył jeszcze na to, że uda mu się powierzyć wychowawstwo nowej sile, którą mu obiecano w Wydziale Oświaty w Kielcach, ale upływały dni, a nowy nauczyciel nie zjawiał się. W tej sytuacji pozostawało tylko jedno wyjście: pan Gondera. Pan Gondera jest najaktywniejszą postacią Wilczkowa — człowiekiem do wszystkiego. Strach pomyśleć, co by się stało z Wilczkowem, gdyby nie pan Gondera. No, a co by bez niego robił pan kierownik Zajączkowski, tego już zupełnie nie można sobie wyobrazić. Szczupły ów młodzieniec jest duszą wszystkich akcji, komitetów i organizacji, podporą uroczystości, obchodów i akademii na terenie gminy. To on fabrykuje dekoracje, okolicznościowe referaty i przemówienia, to on zagaja, dyskutuje i reasumuje. To on wreszcie jeździ do Wydziału Oświaty, organizuje podręczniki i pomoce naukowe, wykłóca się w gminie o naftę, o stłuczone szyby, o węgiel, o sprzątanie. To on wywalczył niedawno pięć słojów na preparaty. W jednym z nich zoolodzy z szóstej umieścili już w spirytusie zdybanego na wycieczce zaskrońca. Ale plany pana Gondery są o wiele szersze: obiecuje jeszcze aparaty do doświadczeń chemicznych, nowe mapy i globus. I na pewno je zdobędzie. Bo pan Gondera jest typem człowieka energicznego, specem od wszelkich załatwiań i od łamania biurokratycznych oporów. Jak się do czegoś weźmie, to nie ustąpi, póki nie wydusi. Tak, bo pan Gondera nigdy nie prosi — on wydusza. Nigdy nie uzyskuje — on zdobywa. Nie załatwia — lecz wyciska i wykłóca. Taki już jest energiczny. Gdy się go widzi później, zasapanego i umęczonego, jak odgarnia wiecznie opadające mu na czoło włosy i uśmiecha się, człowiek gotów uwierzyć, że świat składa się z tępych

biurokratów, między którymi uwija się żwawy pan Gondera. Przy tym wszystkim odznacza się on naprawdę wszechstronnymi uzdolnieniami: gra na trąbce i harmonii, kieruje chórem, śpiewa, tańczy, prowadzi LZS w Sosnówce, gra w siatkę, boksuje się i skacze o tyczce, potrafi w razie potrzeby zreperować zarówno dach szkolny, jak i zegarek pana Stelmacha. Oprócz tego, w wolnych chwilach, jest jeszcze oczywiście nauczycielem. Zważywszy tak wszechstronną aktywność pana Gondery, nietrudno zrozumieć, jak cennym nabytkiem jest on w gronie nauczycielskim Wilczkowa. Dlatego pan kierownik znosi z anielską cierpliwością wszystkie złe humory pana Gondery, jego okresowe bunty i nieprzystojne okrzyki w rodzaju: „Nie jestem wielbłądem jucznym!” — z ojcowską mądrością pozwala mu się wykrzyczeć do woli, a potem spokojnie dokłada mu nowy ciężarek. Oczywiście pan Gondera z początku nie chciał nawet słyszeć o wychowawstwie klasy szóstej. Krzyczał, że potrząśnie jukami i rzuci wszystko do diabła, groził nawet panu Zajączkowskiemu, że ucieknie. I tym razem pan Zajączkowski z ojcowską cierpliwością pozwolił mu się namachać rękami, wykrzyczeć i wybiegać po klasie, a kiedy młody człowiek zmęczywszy się umilkł nareszcie, położył mu rękę na ramieniu i powiedział spokojnie: — Kolego, zapominacie, że jesteście zetempowcem. I nazajutrz Gondera przyszedł do szóstej klasy jako zastępca wychowawcy. Banda Miksy przyjęła go z dość ponurymi minami. Ale rychło okazało się, że niepotrzebnie się martwili. Pora im sprzyjała. Szły uroczystości dożynek, kampania wyborcza, akcja skupu... Gondera nie miał czasu. Wpadał zziajany na lekcje, potem znów gdzieś przepadał. I wszystko pozostało jak dawniej, tylko do dziennika w odpowiednim miejscu wpisano: „p.o. wychowawcy Zenon Gondera”. Również jako nauczyciel zoologii, gimnastyki, rysunków i śpiewu cieszy się Gondera ogromną popularnością wśród urwisów z szóstej. Paczka Miksy jest mu niewymownie wdzięczna, że spóźnia się na lekcje i że już dwa razy darował im nawet okrągłą godzinę, umożliwiając niezakłócony niczym trening olimpijski. Nie, nawet najwięksi hultaje nie mogą narzekać na Gonderę. Istnieje jednak jakaś milcząca umowa, że przy Gonderze nie wolno brykać. Kiedy wchodzi Gondera, nawet największe gałgany, z Miksą na czele, uciszają się. Wstydzą się przy

nim? Boją się? Czy może nie chcą psuć wzajemnych stosunków i zbudzić jego czujności? A może po prostu... W każdym razie w nielicznych chwilach, kiedy stawał się wychowawcą, Gondera był zdziwiony potulnością tej „trudnej” klasy. — No, jakże tam panu idzie? — zapytał go raz w niedzielę Stelmach, gdy się spotkali przy bufecie w sklepie. — Stają na głowach? — Wie pan, to dziwne, ale oni mi się wydają dość spokojni — odpowiedział Gondera. — Co? — Stelmach odstawił szklankę. — No tak, kolega widuje ich, że tak powiem, z okna pociągu pośpiesznego, w przelocie — uśmiechnął się słono. — Ale kiedyś kolega ich pozna. Radzę się mieć na baczności! Zresztą to spryciarze... spryciarze — mruczał krzywiąc się przy wodzie mineralnej, którą dla niego specjalnie sklep trzymał (dzięki interwencji Gondery). Zresztą i w te dni, kiedy pan Gondera miał lekcje, nikt się nie skarżył. Żadne lekcje nie są tak przyjemne, jak z panem Gonderą. Lekcje? W szkole od dawna nie mówi się na to lekcje... to jest zupełnie co innego. Siódmacy uświadomili już szóstą, jak to wygląda. Pierwsze godziny z Gonderą, jakie mieli w tym roku szkolnym, potwierdziły to całkowicie. Gondera, zamiast jak inni nauczyciele wejść dostojnie z dziennikiem do klasy, wpada zadyszany nie dalej niż na próg i woła: — No, jazda tam! Wychodzić!... Wychodzić... na podwórze! Zbiórka! Klasie nie trzeba nigdy dwa razy powtarzać. Po minucie maszerują już parami drogą, wrzeszcząc na całe gardło: Zaśpiewaj piosnkę nam, wesoły, dzielny wichrze, wesoły wichrze, wesoły wichrze... I cała szkoła od razu wie, że to Gondera zabrał którąś klasę na wycieczkę. Tak to się nazywa. Nigdy nie wiadomo, czy to są „ćwiczenia fizyczne”, zoologia, śpiew czy rysunki. Pan Gondera łączy to wszystko w jakiś jemu tylko właściwy, cudowny sposób. Idą albo na łąkę, albo pod las, albo pod Górę. Tutaj dopiero zaczyna się. Więc na przykład Gondera dzieli klasę na małe grupki po troje dzieci w każdej. — Wy poszukacie stawonoga, wy mięczaka, wy stawonoga, wy mięczaka!... Zobaczymy,

kto wróci pierwszy i kto przyniesie najładniejszy okaz! Klasa rozbiega się dokoła. Szukając po zaroślach, łapią przeróżne pająki i milknące z oszołomienia świerszcze. Drapią się na Wilczą Górę, gdzie pod mokrymi głazami trafiają się ślimaki, brodzą po mokradłach i rowach... Zadyszani znoszą z różnych stron zdobyte okazy. Potem porównują, czyj większy i ładniejszy. Czasami trafi się jakaś osobliwość i nie wiadomo, co to za dziwo. Gondera objaśnia, pokazuje przez szkło powiększające, opowiada o życiu i zwyczajach upolowanych zwierząt, a potem każe je rysować, A kiedy przyjdą do domu i zajrzą do książki, okazuje się, że to są akurat te zwierzęta, o których mają się uczyć. I tak czas upływa nie wiadomo kiedy. Nagle Gondera wyjmuje z przerażeniem zegarek, patrzy, która godzina, i pośpiesznie zarządza powrót. Wszyscy żałują, że już trzeba wracać. Zziajani, umęczeni, zabłoceni, ale zadowoleni, wracają ze śpiewem do szkoły. W każdym razie jak dotąd, na przestrzeni dwu lat, odkąd Gondera jest w Wilczkowie, wszyscy są zachwyceni tą zoologią. Gondera mniej. Dręczą go jakieś skrupuły. Zdaje się, że niezupełnie wierzy w te wycieczki. Faktem jest, że co jakiś czas na gwałt zaczyna pytać na wyrywki z książki, zadaje do domu całe rozdziały i wpada w rozpacz, bo zdaje mu się, że nic nie umieją. Klasa markotnieje i przycisza się wtedy, stula uszy i... wybacza to panu Gonderze. Trudno, ostatecznie jest przecież także i nauczycielem. Nie można zaprzeczyć.

ROZDZIAŁ II Redaktorskie kłopoty • Tajemnica Wiktora Stopy • Gola Pewnego ranka wrześniowego na podwórzu szkolnym pod płotem, gdzie stały stare ławki, które w zimie miano porąbać na opał, obradował komitet redakcyjny klasy szóstej. Chodziło o nowy numer „Głosu Wilczkowa” — gazetki szkolnej, która wisi w korytarzu. „Głos Wilczkowa” to nie byle jaka gazetka. Przestała być właściwie szkolną, a stała się gminną. Redagują ją co prawda komitety klasowe, ale czytają wszyscy chłopi, którzy zachodzą do gminy albo na pocztę. Pomyślcie, co za odpowiedzialność! Pierwszy numer „Głosu Wilczkowa” po wakacjach zrobiła klasa siódma, teraz kolej na szóstaków. Tym z siódmej było łatwo — mieli całe dwa miesiące czasu. Ale spróbujcie zrobić numer w ciągu tygodnia, kiedy się nie ma nawet głupiej maszyny do pisania i wszystko trzeba wykaligrafować wyraźnym, dużym pismem, bo przecież bazgrołów nie można puścić! Powiecie, że redaktorzy prawdziwego dziennika muszą codziennie majstrować całą gazetę i nie narzekają. Tak, ale oni nic innego nie mają na głowie, nie muszą odrabiać lekcji ani paść krów. Zresztą Karlik Rudniok, którego stryjek jest redaktorem w Katowicach, mówił, że oni korzystają ze ściągawek, które dla nich specjalnie przygotowują agencje prasowe. No, a redaktorzy z Wilczkowa wszystko, od A do Z, sami muszą napisać. Dlatego miny redaktorów komitetu redakcyjnego klasy szóstej są takie poważne. Numer wydany przez siódmaków był bardzo staranny, uroczysty i uczony, chociaż — jak go ocenił Batura — oderwany od życia. — My im pokażemy numer bojowy! — powiedział. Ale jak dotąd wcale się na to nie zanosiło. A przecież gorszego od siódmaków w żaden sposób nie można było wydać. Honor nie pozwalał. Tymczasem w teczce redaktora znajdowała się tylko karykatura pijaka Jasia Liczydło, który zeszłej niedzieli upił się, przewrócił i leżał pod figurą. Nie było ani zamówionego artykułu o współzawodnictwie w nauce, ani artykułu o wyborach do sejmu, ani artykułu o dzieciach koreańskich, ani artykułu Wiktora o dostawach zboża, mięsa i mleka. Miksa, który miał pisać artykuł o współzawodnictwie, stawił się z twarzą obwiązaną chustką matczyną i coś tam zaczął bulgotać, że go ząb bolał i nie mógł. Stachurka, autor od

„wyborów”, młócił całe popołudnie i wieczór. Zosia Szkło, zamiast pisać artykuł o dzieciach koreańskich, pojechała z matką odwiedzić brata w szkole mechanicznej w Starachowicach. Może więc chociaż Wiktor? — Wiktor nie zrobi świństwa i napisze — uspokajał podenerwowanych redaktorów Batura wypluwając łuskę słonecznika. — Tak, ale dlaczego jeszcze go nie ma? — pytają. Właśnie, dlaczego? Ano, zobaczymy. * * * Cała kuchnia pełna była pierza. Białe tumany piórek podnosiły się z kąta za szafą, jakby rozpruto tam pierzynę lub skubano sto gęsi naraz. Puch fruwał aż pod sufit, osiadał na pelargoniach w oknie, na zapasce matki na wieszaku, na czarnym kapeluszu Osucha. Nawet drzemiący pod piecem Kusy, czarne kocisko z uciętym ogonem, zakrztusił się tym pierzem i zły, sztywnym krokiem, wyniósł się na podwórko. A wszystko dlatego, że siedzący w kącie na ławie i drący pierze obywatel Wiktor Stopa jest już u kresu cierpliwości, ma dość pierza, Osucha i w ogóle takiego życia. Na Wielkanoc był ślub Helki, starszej siostry Wiktora, z Felkiem Osuchem i zaraz potem wdowa Stopina z trzynastoletnim synem Wiktorem i drugą córką Zośką przeprowadziły się do Osuchów. Po trochu wieczorami przenosili graty jak złodzieje, żeby ludzie nie widzieli. Potem którejś nocy przyjechał końmi Osuch i zabrał resztę. Wiktorowi od początku nie podobała się u Osucha ta jego twarz zasuszona, te wąsy obwisłe, ta ręka koścista, wychudła, podobna do szkieletu, jaki znajduje się w zakrystii kościoła w Piekutowie i którym tamtejszy kościelny straszy chłopców. Najgorsze, że Osuch lubi tą ręką głaskać Wiktora po twarzy. Bo Osuch jest dobry. Tak przynajmniej powtarza matka Wiktora i nic nie da na niego powiedzieć. Pewnie, matka i tak całe życie harowała od rana do nocy, to dla niej różnicy nie ma. Zadowolona, że jest co dzieciom do gęby włożyć, że ma dach nad głową, no i że jest prawie gospodynią. Nikt jej przecież do garnka nie zagląda. Młody Osuch, ten, co się ożenił z siostrą Wiktora, pracuje w kopalni na drugiej zmianie i prawie cały dzień go nie widać. Do gospodarki się nie wtrąca. Przychodzi z pracy koło dziesiątej wieczór, kiedy już śpią; rano wstaje późno, potem idzie na wieś, do Helki, do gminy albo do

spółdzielni, tam przy piwie rajcuje, z tym i z owym pogada, a na drugą — do roboty, tak że go Wiktor prawie nie widuje. Zresztą lubią się obaj. Felek daje mu się przejechać na rowerze, ile tylko razy Wiktor zapragnie. Poza tym poklepuje Wiktora przyjaźnie po ramieniu i nazywa żartobliwie „szwagrem”, choć Wiktor wolałby, żeby tego nie robił, bo koledzy już to podchwycili i nowe przezwisko gotowe. O starym Osuchu też nie można powiedzieć, że jest zły, ale niech go licho porwie z taką dobrocią. To prawda, że o biciu to w ogóle nie ma mowy, nie krzyknie nawet ani nie zaklnie tak jak ojciec Wiktora, kiedy jeszcze żył. Osuch za bardzo jest na to pobożny. Jak mu co nie po myśli, wzdycha tylko religijnie. Wiktora nawet wyraźnie polubił. Buty mu obstalował eleganckie — oficerki z błyszczącymi cholewami. Jedzenia nie skąpi. W święto, kiedy na obiad jest kura, daje mu nie dojedzoną nogę, której nie może dokładnie ogryźć z powodu braku zębów — masz, Wiciu, pojedz sobie. Nie przyjdzie mu nawet na myśl, że Wiktor brzydzi się dojadać po nim mięsa, choćby to nawet była kurza noga. Mimo to można by z nim było całkiem wytrzymać, gdyby nie to, że stale dla Wiktora nową robotę wyszukuje, jakby się bał, żeby się chłopcu na nowym mieszkaniu nie nudziło. Nie ze złośliwości, tylko on już taki jest, że nie lubi, jak kto próżnuje. Sam też się kręci cały dzień po gospodarstwie, budzi Wiktora o piątej rano, a kiedy o dziewiątej wieczorem Wiktor idzie spać, wciąż jeszcze słyszy jego człapanie po domu. Wiktorowi się wydaje, że on wcale nie sypia. Przez cały dzień słyszy nad uchem jego dobrotliwy, trochę zachrypły głos: „Chodź, kochany Wiciu, sieczki urżniemy” albo: „Słyszysz, Wiciu, w kopalni już grają diabłu na południe... konie trzeba napoić”, albo: „Matka twoja męczy się przy kopaniu, musimy jej pomóc”, albo: „Chodźmy, Wiciu, gnój wyrzucimy, bo tyle już tego, że krowy ogonem o powałę biją”, albo: „Len teraz będziemy międlić”, albo: „Do sklepu pójdziemy po naftę” — a wszystko w liczbie mnogiej — myślałby kto, że on razem z Wiktorem będzie wszystko robił. Guzik. A jak się Wiktor wykręca, matka zaraz na niego wsiada, że niewdzięcznik... że leń... Helka to ma dobrze, pracuje w gminie i w domu nic nie chce pomagać. Przyjdzie z pracy, nastawia radio na cały regulator i siedzi jak królowa. Osuch rzuca na nią złe spojrzenia, ale nic nie mówi, bo Felek nie pozwala. Tym gorzej dla Wiktora. Cała robota na niego się wali. Najgorsze to, że dla Osucha nauka

nie jest pracą. Takich rzeczy, jak odrabianie lekcji, nie uznaje. Uważa, że wystarczy tyle nauki, co w szkole. No, a teraz jeszcze wymyślił z tym pierzem. Kiedy na początku września ochłodziło się, zaczął się skarżyć, że nowożeńcy zabrali mu pierzynę i że marznie pod derką. Wieczorami ostentacyjnie obnażał i wystawiał do ognia przeraźliwie chude, starcze łydki, stękał i jęczał, poruszał żałośnie palcami u nóg, twierdząc, że mu coraz bardziej drętwieją. Potem mimochodem wspominał, że pierze to by się znalazło, ale nikogo do darcia nająć nie można, bo „ludzie się rozpuścili”. Mówiąc to gładził sobie w zamyśleniu nie goloną brodę i spoglądał znacząco na Wiktora, ale chłopak udawał, że nie domyśla się, o co mu chodzi. Wreszcie Osuch widząc, że na dobrowolne zgłoszenie nie ma co liczyć, raz wieczorem, kiedy matka prała, zapytał otwarcie, czy by Wiktor rano, zanim pójdzie do szkoły, nie podarł sobie trochę tego pierza — praca przecież lekka, nie męcząca. Wiktor spojrzał na matkę, żeby go wzięła w obronę, ale matka nie odezwała się ani słowem, tylko zaczęła trzeć bieliznę jeszcze mocniej niż zwykle, wobec czego Osuch powlókł się do komory i kaszląc wyciągnął stamtąd worek pierza tak ogromny, jakby złożyło się nań upierzenie kilku stad kilku gęsich pokoleń, i postawił go przed chłopcem: — No to drzyj! Co było robić? Wiktor udał, że coś tam skubie, ale krew się w nim gotowała. Wszystko znosił, ale darcia pierza nie zniesie! Przez to pierze został ośmieszony chyba na całe życie. Na szczęście nikt w klasie nie wie jeszcze o tym haniebnym zajęciu. Wie o nim tylko jeden Stefek Gola, prawie dorosły siódmoklasista i sportowiec, zamieszkały po sąsiedzku za płotem. Ale o niego Wiktor się nie boi. Gola nie piśnie ani słowa, gdyż wiąże go z Wiktorem specjalna tajna umowa sporządzona w dwu jednobrzmiących egzemplarzach i przechowywana pieczołowicie w zalutowanych pudełkach od pasty. Początkowo, w pierwszym okresie przyjaźni, nosili je uwiązane na szyi jak amulety, co jednak okazało się niewygodne i kłopotliwe i dlatego później zakopali je pod płotem. Co chwila Wiktor zerka na zegar na ścianie. Postanowił, że dzisiaj drze tylko do siódmej, a później — niech się dzieje, co chce — musi dokończyć odrabiania lekcji, bo pan Sądej ma go na oku. Ale stary zegar Osucha ma to do siebie, że im się nań częściej patrzy, tym wolniej idzie. No, nareszcie! Stary zegar zasapał, zakrztusił się, zawahał i z wysiłkiem, tak jakby po każdym uderzeniu stanąć miał już na wieki, wybił siódmą. Wiktor cisnął worek z pierzem pod ławkę, otrzepał się z grubsza i pobiegł szybko po schodach do izdebki na strychu, gdzie sypiał.

Tutaj wykonał najpierw pośpiesznie parę tajemniczych czynności. Wlazł na kolanach pod łóżko i zajrzał do stojącej tam czarnej skrzynki, sprawdził wtyczki i druty wiodące od niej gdzieś za okno, a następnie nacisnął trzykrotnie niepozorną płytkę na ramie okiennej. Potem wyciągnął z szuflady zeszyty i książki, jeszcze nowe, ale już z pozałamywanymi rogami, zajrzał do dzienniczka i sprawdził, co jest zadane na dzisiaj. O, choinka, niedobrze! Z rachunków dwa zadania, zupełnie o tym zapomniał — ze zdenerwowania przygryzł paznokieć. No, głupstwo — odpisze się od Karlika Rudnioka na lekcji. Co tam jeszcze? Przyroda i historia — gwizdać, przeczyta na przerwie i coś będzie dukał. Tylko to wypracowanie z polskiego. Ma dopiero siedem linijek, a prosta przyzwoitość wymaga, by je dociągnąć przynajmniej do jednej stronicy. Wiktor wydostał szybko zeszyt, otworzył kałamarz i zabrał się do pisania. Nagle pióro zawisło mu w powietrzu. Rany boskie, a artykuł do gazetki?! Przyrzekł Baturze, że na pewno napisze na dzisiaj. No, tym razem wyleją Wiktora z komitetu redakcyjnego, jak amen w pacierzu. Batura już dawno ostrzy sobie na niego zęby. Batura chciałby wszystkimi rządzić. Nie może znieść, że Karlik i Wiktor mają swoje tajemnice i że kolegują ze Stefkiem Golą z siódmej, który jest już prawie dorosły i będzie miał wkrótce prawdziwą piłkę nożną. Chociaż właściwie, czy Gola nie zalewa z tą piłką? Wiktor zamyślił się gryząc koniec obsadki. * * * Nad staroświeckim łóżkiem, gdzie pod olbrzymią pierzyną chrapało wielkie, wyrośnięte chłopaczysko o długim, wychudłym obliczu i potężnym nosie, trzykrotnie zadźwięczał wmontowany w ścianę dzwonek. Obok tego instrumentu widniały przypięte pluskiewkami, wycięte z gazet zdjęcia Chychły w pozycji zasadniczej i Antkiewicza wachlowanego ręcznikiem przez trenera Stamma. Z sufitu zaś zamiast lampy zwisał na sznurze ciężki, wypchany worek. Na dźwięk dzwonka chłopak zabulgotał rozespany, przetarł oczy i wyskoczył z łóżka. Najpierw podbiegł do lusterka wiszącego na ścianie, wydął policzki i pomacał miejsce pod nosem. Wczoraj idąc za radą Felka Osucha, zgolił sobie niewyraźne pierwociny wąsów pod nosem, żeby szybciej rosły. Niestety wąsy nic nie urosły, za to nos wydaje się jeszcze dłuższy i jakiś napęczniały. Wszystko dlatego, że Stefek Gola ma katar. Nabawił się go dwa dni temu, ćwicząc aż do siódmych potów rzut kulą, to jest pięciokilowym odważnikiem, który buchnął ojcu ze sklepu. (Dlatego w sklepie Gminnej Spółdzielni w Wilczkowie chronicznie brakuje pięciokilowych odważników).

Rozczarowany, całą swoją złość wyładował na worku treningowym, boksując go zajadle przez dobre kilka minut aż do zmęczenia. Potem pomacał sobie muskuły na ręce, westchnął i zaczął się pomału ubierać. Przed wyjściem do szkoły wyjął z kieszeni zmięty list od cioci Geni z Częstochowy i jeszcze raz przebiegł oczami jego treść, choć ją już znał na pamięć. W dniu Twych imienin i urodzin — pisała ciotka — życzę Ci, żebyś nareszcie nabrał rozumu i zamiast myśleć o głupstwach, zabrał się do nauki. Jesteś już mężczyzną piętnastoletnim (podkreślone dwa razy) — czas, żebyś się opamiętał i nie zadręczał Twojej biednej matki, która Cię za bardzo rozpieszcza. Przesyłam Ci piłkę, o którą prosiłeś, chociaż wcale na nią nie zasłużyłeś. Ustatkuj się nareszcie, stary wałkoniu, inaczej będzie to już ostatni prezent od Twojej starej ciotki, która i tak ma nieczyste sumienie, że wysyła Ci tak niebezpieczny podarunek. Gola wzruszył ramionami. Wyraźnie chyba napisane. „Przesyłam Ci piłkę”, a piłki do tej pory nie ma. Co się z nią mogło stać? Stefkowi przychodziły do głowy najczarniejsze przypuszczenia. Może na poczcie świsnęli albo ci z LZS złakomili się... Zawsze narzekają na niedostatek sprzętu. A może listonosz Pędzik naumyślnie przetrzymał? Od czasu jak była ta heca z listem do panny Kwapiszówny, listonosz Pędzik patrzy na Stefka jak na zbrodniarza. Wszystko możliwe. Taka piłka to łakomy kąsek. W każdym razie faktem jest, że Stefek od trzech dni zagląda na pocztę, a piłki jak nie ma, tak nie ma. Najgorsze, że chłopcy zaczynają już wątpić... Niektórzy wprost uważają, że z tą piłką to była zwykła przechwałka. A ten chytry szczeniak z szóstej, Batura, szydził wczoraj z Goli przy wszystkich. „Bujasz, Gola, z tym listem, ciotka ci pisała, ale kijkiem po piasku; jak masz naprawdę, to pokaż!” Ba, gdyby Stefek mógł pokazać! Ale niestety list w żaden sposób nie nadaje się do opublikowania z uwagi na wyżej cytowany styl ciotki, ubliżający godności piętnastoletniego mężczyzny. — Stara belferka — mruczy Stefek — zawsze musi wlepić paternoster. * * * Stopina, matka Wiktora, nakarmiła i oporządziła Osuchowe świnie, wydoiła krowy i z

garnkiem mleka weszła do kuchni ugotować śniadanie. Na widok latającego pierza pokiwała smutno głową i westchnęła ciężko. Potem zabrała się do rozpalania ognia pod blachą. Brzęk fajerek i garnków zakłócił tok myśli Wiktora. Do licha z takim pisaniem na głodno! Warto by zejść na dół na śniadanie... Ale co to? Z kuchni dochodzą jakieś gniewne głosy. To matka. Krzyczy, pomstuje głośno i zrzędzi. O co jej chodzi? Wiktor zbiegł szybko po schodach i nagle zatrzymał się na ostatnim stopniu. O, choina, niedobrze! Przygryzł paznokieć. Przez otwarte na oścież drzwi od kuchni buchają kłęby burego, gryzącego dymu. Matka klęczy przy drzwiczkach do pieca i dmucha, ale im więcej dmucha — tym więcej dymu. Ze śniadania nici — to jasne. Trzeba skombinować przynajmniej suchy prowiant. Wiktor wsuwa się ostrożnie do kuchni. Matka przygląda mu się podejrzliwie. — Ty znów masz nieczyste sumienie — gdera. Wiktor czerwieni się. Czyżby matka domyślała się?... Nie, skąd, nie mogła się jeszcze o niczym dowiedzieć. Ale w każdym razie bezpieczniej dać nogę. Wiktor więc porywa kawałek chleba ze stołu i buty suszące się na kominie i już go nie ma. Swoją drogą, jaka ta matka domyślna! Gola mówi, że każda matka ma w sobie coś z jasnowidza. Wiktor rzeczywiście ma nieczyste sumienie. Wczoraj bawili się z Karlikiem Rudniokiem w kominiarzy. Wleźli na dach i wpuszczali do komina starą miotłę na sznurze obciążonym kamieniem. Za trzecim razem miotła zaczepiła o coś; szarpnęli, sznur wyszedł, a miotła została. W izdebce na górze Wiktor nakłada pośpiesznie buty, naciąga czapkę, ściąga rzemykiem zeszyty i książki. Za chwilę jest już na drodze.

ROZDZIAŁ III Gorszące zajścia w komitecie redakcyjnym • Lekcja zoologii • Zemsta Wiktora • Dymisja • Pomysł Rudnioka • Piłka Przed furtką szkolną zatrzymał się, poprawił czapkę, zdjął jakieś uparte pierze z rękawa. Z bijącym niespokojnie sercem i bardzo nieczystym sumieniem, ale z obojętną, godną miną wkroczył na podwórze. Na jego widok komitet redakcyjny zerwał się na nogi. — No jak, napisałeś? Pokaż! — otoczyli go wyrywając mu zeszyty. — Nie szarpcie! — wyrwał się. — Nie mam artykułu. — Jak to? — zapytał siniejąc z gniewu Batura. — Nie mam, i już — mruknął Wiktor. — Nie miałem czasu — dodał po chwili. — No, wiesz, to jest świństwo! — krzyknął Batura. Wiktor wzruszył ramionami. — Nie każdy ma tyle czasu, co ty! — mruknął przez zaciśnięte zęby. Coraz więcej dzieci otaczało redaktorów przysłuchując się kłótni. Jedna z dziewczynek, mała i szczupła blondynka z żywymi, czarnymi oczkami i cieniutkimi warkoczami, szeptała coś do ucha koleżankom ze złośliwym uśmieszkiem. — Pewnie, że nie miał czasu — zachichotała — przez całe rano pierze darł. — Co?! — wesołe błyski pojawiły się w oczach dzieci. — Nie słuchajcie, kłamie podła! — krzyknął Wiktor oblewając się rumieńcem. — Kłamie? Kłamie? No, to popatrzcie! — dziewczynka podbiegła do Wiktora i strąciła mu czapkę z głowy. — Jeszcze ma pełno puchu we włosach i na ubraniu. O, proszę — zdjęła mu z pleców piórko. Wiktor odepchnął ją gwałtownie. — Darł, darł Osuchowi na pierzynę! — krzyczała. — Szwagier, a to cię przycisnęło — pisnął z boku Miksa, a cała klasa ryknęła śmiechem. — Słuchajcie, słuchajcie... taka heca. Szwagier pierze darł! Otoczyli go i próbowali wyskubywać mu puch z włosów i z ubrania. Wiktor bronił się zajadle, tłukąc ich na oślep pięściami.

Batura, przygryzłszy wargi z wściekłością, zaczął zbierać do papierowej teczki materiały redakcyjne, jakby go już nie obchodził dalszy ciąg sprzeczki. Tak, Batura nigdy nie bierze udziału w bójkach. On jest wyższy ponad to wszystko. Tymczasem na podwórze wpadł zadyszany, tęgi, pucołowaty chłopak o krótko ostrzyżonych „na jeża” włosach koloru pszenicy. — Karlik! Karlik przyszedł! — rozległy się ostrzegawcze głosy. — Co jest! Kogo biją? — krzyknął Karlik rozepchnąwszy łokciami tłum gapiów. — Hura, Wiktor, nie daj się! — to mówiąc puścił młynka pompką. — Te... te... nie bądź taki silny! — oburzano się. — Połóż to żelazo! Karlik rzucił pompkę i ściągnął marynarkę. — Kryza, popilnuj! — zwrócił się do małego, piegowatego chłopca o okrągłej głowie przykrytej czapą nadmiernej wielkości. Niebawem po ziemi tarzało się już kłębowisko około dziesięciu nóg i tyluż rąk. Malcy z drugiej i czwartej bojaźliwie rozstępowali się robiąc miejsce tłukącym się redaktorom. Nie biorący udziału w bójce dopingowali walczących: — Miksa... Miksa, bierz szwagra za kołnierz! — Karlik, nelsona mu! — Za nogę... za goleń go! — Wi-ktor! Wi-ktor! Wtem zabrzęczał dzwonek. Chłopcy z niższych klas prysnęli jak zmyci, tylko na szóstakach jego dźwięk nie zrobił najmniejszego wrażenia. Nie ma się co śpieszyć. Gondera pewnie znów się spóźni... Kropili się więc dalej, tylko w jednym miejscu przez zaciśnięty krąg przedzierał się rozpaczliwie jakiś skurczony malec trzymając się za nos. Widocznie zaplątał się między walczących i oberwał niechcący. Zapasy przerwał dopiero czyjś ostrzegawczy okrzyk: — Uwaga, Kropa w polu widzenia! Chłopcy zamarli na moment. W oknie na piętrze pojawiła się zarośnięta, wąsata twarz i koniec miotły. A potem gruba pięść pogroziła im zamaszyście. Po chwili w drzwiach ukazał się Kropa trzymając mokrą, skręconą ścierkę. Chłopcy zerwali się z ziemi i unikając zręcznie ciosów szmaty zaczęli przedzierać się do klasy.

Życie byłoby zupełnie znośne, gdyby nie Kropa. Ten uwziął się na chłopców. Niczego nie daruje. Wszystko widzi. Ma paskudny zwyczaj pojawiania się wtedy, kiedy jest najmniej pożądany. Wybije się niechcący szybę — oglądasz się pełen nadziei, że nikt nie widział, a on od razu wyrasta za tobą jak cień i miotłą cię po grzbiecie... jakby specjalnie czatował. Celujesz w kolegę mokrą ścierką od kredy i akurat wtedy otwierają się drzwi i ścierka ląduje na miotle Kropy. Udajesz ból zęba i zwalniasz się z arytmetyki (nie odrobiłeś okropnego zadania o dwu rurach i napełniającym się basenie), wolną godzinę beztrosko spędzasz pod miedzą, gryząc orzechy, których masz całą kieszeń, i nagle widzisz gruby cień przed sobą. Oczywiście Kropa. Akurat musiał tędy przechodzić. O wielu takich wstydliwych sprawach wie Kropa. Wie, kto i kiedy wyrżnął serce na ławce, kto buchnął kredę i kto co powiedział. Strach pomyśleć, co by było, gdyby ciało pedagogiczne chciało tego wszystkiego wysłuchiwać i dawać temu wiarę! Szczęściem obie te potęgi szkolne żyją w dość naprężonych stosunkach. * * * Myliłby się jednak, kto by sądził, że brutalna interwencja funkcjonariusza gminnego mogła pozbawić klasę efektownego zakończenia nieporozumień redakcyjnych. Ledwie Wiktor przekroczył próg klasy, od razu rozległo się: — Szwagier, szwagier, gęsiskubek! Pierze darł! — Co oni właściwie chcą od ciebie? — zapytał Karlik. Wiktor zacisnął zęby z upokorzenia i gniewu. Zobaczywszy uśmiechniętą złośliwie twarz Miksy w drugim końcu klasy, rzucił się do niego. Miksa skoczył na ławkę i wymknął się Wiktorowi, nie przestając przedrzeźniać. Wiktor wdrapał się za nim i zaczęli się gonić po trzeszczących ławkach. Przerażone dziewczynki zebrały się w kącie. Wtem Miksa pośliznął się i runął między rzędy, tłukąc sobie boleśnie o kant ławki kolano. Próbował podnieść się, ale aż syknął z bólu. Wiktor, zaślepiony wściekłością, rzucił się na niego i zaczął go tłuc bez opamiętania. Na pomoc Miksie skoczył Joniec i reszta paczki. Zanosiło się znów na ogólną bijatykę. Nagle otworzyły się drzwi i na progu stanął Gondera. — No, jazda! Zbiórka na... — zaczął i urwał. Zobaczył bowiem, że z ławek zeskakują

zasapani chłopcy, pośpiesznie przygładzając potargane czupryny. Wszyscy z bardzo niewyraźnymi minami. Między rzędami, opierając się na ławkach, stał Miksa przeraźliwie pobladły i jakiś krótszy niż zwykle. — Co się stało? — Nic, psze pana... my tylko tak... — Miksa usiłował uśmiechnąć się ustami wykrzywionymi z bólu. — Stopa, co to było? — pytał Gondera postąpiwszy krok naprzód. — E... nic — Wiktor odwrócił oczy zasłaniając rozerwaną kieszeń marynarki. — Ćwiczyliśmy trochę — wyjaśnił pośpiesznie Karlik. — My zaraz poprawimy ławki. Jednocześnie stojący za ich plecami dawali pięściami surowe znaki dziewczynkom, żeby która nie ważyła się naskarżyć. Gondera przyglądał się klasie badawczo. Spuścili głowy. Miał taki wzrok, jakby wszystko wiedział. — Kolego — kiwnął na Miksę — wyjdź no tutaj i przespaceruj się przed ławkami. Chłopcy przygryźli wargi. Teraz koniec. Gondera pozna! I już nie będzie nikogo w Wilczkowie, kto by wierzył w chłopców z szóstej! Ostatnia przyjaźń stracona! Miksa spojrzał na nich boleśnie. Zacisnął zęby i, o dziwo, wyszedł zupełnie normalnym krokiem. Tylko wąskie szparki jego kocich oczu zacisnęły się jeszcze bardziej, żeby nie wypuścić łez, które z bólu zakręciły mu się w oczach. Gondera zawahał się... Chciał jeszcze o coś zapytać, ale nagle spojrzał na zegarek i rzekł szybko, jakimś złamanym głosem: — No, pośpieszcie się, wychodzimy... — A co bierzemy, proszę pana? — To, co zwykle: „Zoologię” i bloki. Przez całą drogę był zamyślony. Tego dnia nie śpiewali piosenek. Wszystkim było smutno. Coś stanęło między nimi a Gonderą. Wiedzieli, że Gondera wie, i to im nie dawało spokoju. Wiktor cały czas poświęcił obmyślaniu zemsty. Ile razy spojrzał na cienkie warkoczyki Jadźki idącej o trzy pary przed nim, tyle razy przygryzał wargi aż do krwi i zaciskał pięści tak mocno, że paznokcie wbijały mu się boleśnie w ciało. Do niej miał największą pretensję. Nie do

Miksy, tylko właśnie do niej. Przez nią wszystko! Żmija wstrętna! Gorzko pożałuje. Wiktor jej jeszcze pokaże. I swoją siostrę Zośkę też spierze, żeby do niej nie przychodziła ta plotkarka i nie szpiegowała. I tak Wiktor ma ciężkie życie. Z tych rozmyślań wyrwał go mocny uścisk czyjejś ręki. To podszedł do niego Karlik. — Już wiem, z czego się oni śmieli — szepnął. — Nie przejmuj się, to pestka wobec tego, co mam ci do powiedzenia — ściszył głos. — Ale nie zdradzisz nikomu? Wiktor spojrzał na niego ciekawie. — No? — Na kopalni jest szpieg. — Co ty? — Tak, mam dowody. Chwilę szli w milczeniu. — No co, nie rozmyślisz się teraz? — szepnął Karlik. — Ja? — oburzył się Wiktor. — Jestem gotów choćby dziś! — Buty gumowe masz? — No... nie. — To źle. Buty najważniejsze. Ojciec mówi, że tam jest strasznie mokro. — Na bosaka nie można? — Zmarzłbyś na kość. — Co robić?... Chyba Osuchowi świsnę. — Nie, daj spokój — zmarszczył brwi Karlik. — Pożycz od kogoś. — Kiedy wyruszamy? — Jak ojciec wyjedzie. Ma niedługo wyjechać. Ale już teraz trzeba się przygotować. Aha, jeszcze jedno. Weź trochę żarcia. Nie wiadomo, jak długo to potrwa. Może ze dwa dni. — A lampy? — Karbidówki ciężko będzie ukryć. Lepiej wziąć kieszonkowe latarki elektryczne z zapasowymi bateryjkami, a na dole może uda się podwędzić jakiemu górnikowi karbidówkę. — A z Bobulą załatwiłeś? Rudniok skrzywił się. — Bobula jest służbistą. Powiedział, że mój ojciec specjalnie zabronił wpuszczać mnie do kopalni, i on jako strażnik... i tak dalej — rozumiesz? Jednym słowem, nic z tego. Muszę coś