uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 863 563
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 659

Edmund Niziurski - Siódme wtajemniczenie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :874.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Edmund Niziurski - Siódme wtajemniczenie.pdf

uzavrano EBooki E Edmund Niziurski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 257 stron)

EDMUND NIZIURSKI SIÓDME WTAJEMNICZENIE Wydawnictwo ´SL ˛ASK Katowice, 1972 Wydanie II (I masowe)

SPIS TRE´SCI SPIS TRE´SCI. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 2 ROZDZIAŁ I . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 3 ROZDZIAŁ II . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 17 ROZDZIAŁ III . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 36 ROZDZIAŁ IV . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 45 ROZDZIAŁ V . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 61 ROZDZIAŁ VI . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 73 ROZDZIAŁ VII . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 90 ROZDZIAŁ VIII . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 102 ROZDZIAŁ IX . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 113 ROZDZIAŁ X . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 125 ROZDZIAŁ XI . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 141 ROZDZIAŁ XII . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 152 ROZDZIAŁ XIII . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 163 ROZDZIAŁ XIV . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 175 ROZDZIAŁ XV. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 182 ROZDZIAŁ XVI . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 199 ROZDZIAŁ XVII . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 212 ROZDZIAŁ XVIII. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 231 ROZDZIAŁ XIX . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 243

ROZDZIAŁ I Próba lotu kosmicznego • Dlaczego nie mogłem orbitowa´c? • Z po- wrotem w klasie • Jak opanowałem poło˙zenie i odniosłem sukces taktyczny • Fatalny po´slizg • Kulawy Lolo • Los fuksa, czyli moja sytuacja w Gnypowicach Wielkich A wi˛ec jednak oderwałem si˛e i lec˛e. Przykre uczucie przeci ˛a˙zenia ust˛epowało powoli, wci ˛a˙z jednak szumiało mi w uszach i wzrok miałem jakby zamglony. Z trudem rozpoznawałem zarysy instrumentów pokładowych i cie´n k o m a n - d o r a w fotelu. — Jak si˛e czujesz, Gusiu? — usłyszałem zachrypły głos. J e g o głos. — Bol ˛a mnie uszy — odparłem. — Nie masz jeszcze dostatecznej zaprawy — powiedział komandor — nie wiem, czy powinienem był ci˛e zabra´c... Chyba skrócimy ten lot. — O, nie! — przestraszyłem si˛e — le´cmy jak najdłu˙zej. Nic mi nie b˛edzie — zapewniłem gor ˛aco, — chyba, ˙ze... — obejrzałem si˛e niespokojnie — czy kto´s jest jeszcze na pokładzie? — Nie ma nikogo. Załoga jest dwuosobowa. ˙Załujesz, ˙ze nie zabrałe´s kole- gów? — Sk ˛ad˙ze! Mam dosy´c ich wygłupów i wrzasków! — Nie bój si˛e. Tam b˛edzie zupełnie cicho. Ju˙z jest cicho. — A jednak chyba ich wci ˛a˙z jeszcze słysz˛e... — Nonsens. To s ˛a szumy techniczne. — S ˛adzi pan, ˙ze tym razem nam si˛e uda, komandorze? — Na pewno. Mimo to odczuwałem niepokój. — A je´sli który´s z nich tu si˛e zakradł? — zapytałem po chwili. — Wykluczone. — Ale mogli mi co´s podło˙zy´c. — Jeste´s przewra˙zliwiony. Przesta´n o tym my´sle´c i przygl ˛adaj si˛e lepiej. Wyjrzałem przez okno kabiny. Z boku wida´c było obł ˛a kraw˛ed´z Ziemi. Nad ni ˛a w ˛aski pas atmosfery. Błyszczał kolorami słonecznego widma. Na do- 3

le był czerwony, wy˙zej pomara´nczowy i ˙zółty... zielonkawy, niebieski potem fioletowy... wysoko ju˙z była tylko czer´n. Przera˙zaj ˛aca czer´n kosmiczna. — Czy nie wspaniałe? — zapytał komandor. — Za mało zielono´sci. I ta okropna czer´n! — odpowiedziałem. — Zielono´sci miałe´s dosy´c na ziemi... — To prawda, tylko.. — Chyba nie obleciał ci˛e strach? — Nie — odparłem bez przekonania — tylko troch˛e mi jako´s dziwnie. Czy nie ma tu insektów? — poruszyłem si˛e niespokojnie. — Sk ˛ad takie podejrzenia?! — Bo... bo co´s mnie chyba szczypie. — Nie ple´c głupstw! ˙Zadnego kosmonauty jeszcze nigdy nic nie szczypało w rakiecie. — Wiem, prosz˛e pana, ale mnie co´s szczypie — zacz ˛ałem wierci´c si˛e niespo- kojnie — a teraz łaskocze. — Łaskocze? — zdziwił si˛e komandor. — Naprawd˛e trudno wytrzyma´c... — Opanuj si˛e, to nerwowe. — Wie pan... ja... ja chyba wyjd˛e. — Chcesz orbitowa´c ju˙z teraz? — Je´sli pan pozwoli... Mo˙ze na zewn ˛atrz nie b˛edzie mnie szczypa´c. Pan si˛e zgadza? — No, je´sli chcesz koniecznie... Chciałem si˛e podnie´s´c z fotela, ale bezskutecznie. — No... dlaczego nie wstajesz? — zapytał komandor. — Nie mog˛e — j˛ekn ˛ałem. — Jak to nie mo˙zesz? — Bo co´s mnie trzyma. — Mo˙ze zapomniałe´s odpi ˛a´c pasy? — Mam odpi˛ete. — Wi˛ec? — Mówi˛e panu, ˙ze co´s mnie trzyma!... — Zawsze z tob ˛a s ˛a jakie´s kłopoty... — zdenerwował si˛e komandor. — No, ruszaj si˛e! — Komandorze! — wykrztusiłem przera˙zony — ja... ja chyba nie jestem w stanie niewa˙zko´sci. — Co ty wygadujesz?! Wstawaj! — komandor obrócił do mnie twarz, a ja struchlałem nagle. To nie była twarz komandora, to była twarz Kowbojki, naszej pani od matematyki! 4

Stała nad moj ˛a ławk ˛a tak blisko, ˙ze widziałem brodawk˛e na jej nosie i me- szek na twarzy. Musiała co´s mówi´c do mnie z gniewem, bo jej usta poruszały si˛e gwałtownie, aczkolwiek nic jeszcze nie mogłem zrozumie´c, czego ode mnie chce. Spojrzałem ze zło´sci ˛a po klasie. Wszyscy patrzyli na mnie rozbawieni. A wi˛ec — koniec lotu. Znów mi si˛e nie udało. Do stu kosmonautów bosych, czy˙zby ucieczka z tego miejsca nie była w ogóle mo˙zliwa?! Odk ˛ad tylko zjawi- łem si˛e w tej klasie próbowałem nawiewa´c uparcie i systematycznie, lecz nawet najwi˛eksze nat˛e˙zenie wyobra´zni nie pomagało. Zawsze zdarzyło si˛e co´s niezapla- nowanego i musiałem wraca´c... Szum w uszach ustawał pomału. Zacz ˛ałem odbiera´c pierwsze wra˙zenia słu- chowe. Jak zwykle po powrocie na t˛e nie˙zyczliw ˛a planet˛e nie były zach˛ecaj ˛ace. — Cykorz! Co si˛e z tob ˛a dzieje?! Znów nie uwa˙zasz? Po´spiesznie przetykałem sobie uszy. — Czy nie rozumiesz, co si˛e do ciebie mówi?! Wsta´n! Poruszyłem si˛e na ławce i próbowałem d´zwign ˛a´c, ale bezskutecznie. Nawet si˛e nie zdziwiłem. — Nie mog˛e wsta´c — powiedziałem zrezygnowany i raczej beztrosko. — Jak to nie mo˙zesz?! Dlaczego? — denerwowała si˛e Kowbojka. Postanowiłem do ko´nca zachowa´c godno´s´c, spokój i form˛e. — Obawiam si˛e, ˙ze jestem przyklejony — o´swiadczyłem rzeczowo. Przez klas˛e przebiegł dreszcz ´smiechu. Kowbojka posiniała. — Kpisz sobie, Cykorz! — Przykro mi — rzekłem — ˙ze pani profesorka tak my´sli. Ale ja chyba jestem przyklejony i boj˛e si˛e, ˙ze jak wstan˛e na sił˛e, to rozedr˛e spodnie. Pani profesorka zobaczy. Mój spokojny, staranny sposób wysławiania si˛e w najbardziej drastycznych sytuacjach zawsze wprawiał Kowbojk˛e w zakłopotanie i zamykał jej usta. Teraz te˙z zaprzestała dalszych wyładowa´n gogicznych i pochyliła si˛e nad moj ˛a ław- k ˛a, a stwierdziwszy, i˙z spodnie moje istotnie utworzyły jedno´s´c techniczn ˛a z po- wierzchni ˛a deski, próbowała mnie oderwa´c, ale bez rezultatu. — Rzeczywi´scie, przykleiłe´s si˛e — zasapała zdumiona. Siedziałem spokojnie z r˛ekami na pulpicie. Zastanawiałem si˛e jak oni mogli to zrobi´c i czekałem z godno´sci ˛a na dalszy rozwój wypadków. Kowbojka przez chwil˛e wci ˛a˙z jeszcze sapała nabieraj ˛ac zapewne siły do dal- szych wyładowa´n gogicznych. Brodawka na policzku poruszała jej si˛e niebez- piecznie. — Kto przykleił Cykorza?! — zapytała wreszcie gro´znie. — Pani profesorko — odezwał si˛e z ostatniej ławki Bezczelny Pacholec pod- rzucaj ˛ac spiczastymi ramionami — dlaczego kto´s miałby przy klei´c Cykorza?! — Stale co´s mu robicie. 5

— Ale przykleja´c?! — oburzał si˛e piskliwie Bezczelny Pacholec — to do nas niepodobne! Pani profesorka nas zna! Zreszt ˛a który klej tak mocno trzyma? Chyba stolarski? A kto z nas ma stolarski? — Klej cementowy mo˙ze trzyma´c — zauwa˙zył mały Rymarski zwany Szpro- tem. — Zale˙zy co? — ziewn ˛ał Du˙zy Ma´nkut. — Na tym kleju pisze, ˙ze drzewo te˙z. — Ale spodnie? Przez kilka minut trwała o˙zywiona dyskusja na temat klejów i ich wła´sciwo- ´sci, wreszcie Kowbojka zorientowała si˛e, ˙ze s ˛a to dyskusje sztuczne i ˙ze padła ofiar ˛a podst˛epu maj ˛acego za cel przegadanie lekcji. — Dosy´c! Pytam, kto przykleił Cykorza? — zastukała lini ˛a w stół nauczyciel- ski. — Pani profesorko, Cykorz na pewno sam wylał ten klej, a potem usiadł. — Nie opowiadaj! Ostatecznie nie jest przecie˙z idiot ˛a. — Ale miał klej cementowy! — piszczał Szprot-Rymarski. — Pani wie, jaki jest Cykorz — podrzucał ramionami Bezczelny Pacholec. — To jest kosmak, prosz˛e pani. — Kosmonauta pieszy! — Nawet mógł nie zauwa˙zy´c, kiedy rozlał! — Bo my mieli´smy przynie´s´c dzisiaj klej na zaj˛ecia techniczne. — A on si˛e stale zamy´sla. Kowbojka zmarszczyła brwi i znów wytoczyła si˛e przed moj ˛a ławk˛e. — Cykorz, czy przyniosłe´s klej? — Oczywi´scie, prosz˛e pani — odrzekłem swobodnie. — Zobacz, czy ci si˛e wylał. Pełen najgorszych przeczu´c, aczkolwiek wci ˛a˙z jeszcze z kamienn ˛a twarz ˛a si˛e- gn ˛ałem pod pulpit. Istotnie, kleju tam nie było. Zajrzałem pod ławk˛e. Słoik le˙zał na podłodze otwarty i ociekaj ˛acy klejem. Kowbojka westchn˛eła ci˛e˙zko, a mnie jak zwykle ogarn˛eło zdziwienie: jak oni to zrobili? Kiedy? Dlaczego nie zauwa- ˙zyłem? Byłem w´sciekły. Tyle razy obiecywałem sobie, ˙ze nie si ˛ad˛e ju˙z wi˛ecej na ławce, zanim wcze´sniej nie spojrz˛e. Co prawda, wpadłem ostatni do klasy, kiedy Kowbojka była ju˙z przy swoim stole i bardzo si˛e spieszyłem, ale przecie˙z powi- nienem rzuci´c okiem... Niewybaczalne przeoczenie... — Odklejcie go — powiedziała zm˛eczona Kowbojka. — Jak go odklei´c? — zakłopotał si˛e Szprot-Rymarski. — Chyba tylko na mokro. Trzeba go zwil˙zy´c — orzekł Szcze˙zuja-Spec, obej- rzawszy mnie fachowo. Wzdrygn ˛ałem si˛e odruchowo. Nie tyle przed perspektyw ˛a zwil˙zania, ile z po- wodu szczypni˛ecia w okolicy łopatki. Było to uszczypni˛ecie zupełnie podobne do 6

tego, jakiego doznałem w podró˙zy kosmicznej. A wi˛ec nie uległem wtedy złu- dzeniu... i w gr˛e wchodziły rzeczywi´scie insekty. Niestety nie mogłem zastana- wia´c si˛e dłu˙zej nad tym fenomenem, poniewa˙z nagle uszczypn˛eło mnie co´s po raz wtóry, tym razem tak dotkliwie, ˙ze podskoczyłem gwałtownie. Rozległo si˛e gło- ´sne trzeszczenie, jakby rozdzieranych szmat, a ja ze zdumieniem stwierdziłem, ˙ze stoj˛e wyprostowany. Spojrzałem przera˙zony na ławk˛e, czy nie został tam kawałek moich spodni. Nie, nic nie było wida´c. Wci ˛a˙z jeszcze nie dowierzaj ˛ac pomaca- łem si˛e dla pewno´sci po siedzeniu i odetchn ˛ałem z ulg ˛a. Było całe, aczkolwiek sztywne od zaschłego kleju i, je´sli si˛e tak mo˙zna wyrazi´c, zacementowane. Tymczasem insekty kontynuowały swój metodyczny atak wzdłu˙z linii kr˛ego- słupa i nowe ukłucia dosi˛egły mnie w okolicy lewej łopatki i kr˛egów szyjnych. Co gorsza, poczułem niezno´sne sw˛edzenie we wszystkich uprzednio poszkodo- wanych miejscach. Przykro mi wyzna´c, ale w tym momencie przestałem panowa´c nad odruchami i zacz ˛ałem drapa´c si˛e nerwowo po całym ciele wykonuj ˛ac raczej zdumiewaj ˛ace skr˛ety i wygibasy tułowia. Nowa fala rechotu i r˙zenia przebiegła przez klas˛e. — Spokój! — krzykn˛eła Kowbojka — Cykorz, czy ty oszalałe´s?! Co to za podrygi?! — Taniec derwisza, pani profesorko — pisn ˛ał Bezczelny Pacholec i mena˙zeria zaryczała znowu. Przera˙zone oczy Kowbojki wpatrywały si˛e we mnie ze zgroz ˛a. — Przepraszam, pani profesorko, uszczypn˛eło mnie — wyja´sniłem. — Co ci˛e uszczypn˛eło? — przestraszyła si˛e Kowbojka. — Nie wiem, chyba mnie co´s oblazło. Jakie´s insekty. — To mrówki, pani profesorko — wrzasn ˛ał Szprot-Rymarski. — Cykorz miał przynie´s´c mrówki na biologi˛e i pewnie mu si˛e rozsypały! — Cykorz, czy to prawda? — zaniepokoiła si˛e Kowbojka. — Ale˙z sk ˛ad, prosz ˛a pani — oburzyłem si˛e — ja miałem przynie´s´c much˛e ´scierwnic˛e. Tak ˛a du˙z ˛a, zielon ˛a, pani wie. — Co takiego?! — Kowbojka spojrzała na mnie ze wstr˛etem. — Much˛e ´scierwnic˛e... Nie˙zyw ˛a — dodałem po chwili — to znaczy trupa muchy. Niech pani si˛e nie boi. — Jeste´s pewien? — Mam j ˛a w pudełku od zapałek. Zaraz pani poka˙z˛e. ˙Zeby uspokoi´c Kowbojk˛e po´spiesznie si˛egn ˛ałem do kieszeni, wyci ˛agn ˛ałem pudełko, i otworzyłem, ale zamiast muchy w pudełku ukazało si˛e chyba ze dwa- dzie´scia mrówek. Niektóre od razu wybiegły i pocwałowały mi pod r˛ekaw. Stało si˛e to tak nagle i niespodziewanie, ˙ze na moment zapomniałem o obowi ˛azku sa- mokontroli i przera˙zony upu´sciłem pudełko wprost na nog˛e Kowbojki. Biedaczka wydała gło´sny okrzyk i odskoczyła, ale było ju˙z za pó´zno. Mrówki nerwowo po- cz˛eły biega´c po jej nodze. 7

Mimo tak niepomy´slnego rozwoju wypadków starałem si˛e zachowa´c spokój. Wiedziałem, ˙ze tylko spokój mo˙ze mnie uratowa´c. — Przepraszam, pani profesorko — powiedziałem — tego nie mogłem prze- widzie´c. — To ju˙z przechodzi wszelkie granice! — roztrz˛esiona Kowbojka zbierała mrówki z nogi. — Jak mogłe´s trzyma´c mrówki w kieszeni! — Podrzucili mi, prosz˛e pani. Słowo daj˛e, ˙ze miałem tylko much˛e. — Słuchaj, Cykorz! Albo to s ˛a bezczelne kawały i umy´slnie udajesz imbecyla, albo, co gorsza, jeste´s nim naprawd˛e. — Nie jestem imbecylem i nie udaj˛e, pani profesorko — powiedziałem dobit- nie staraj ˛ac si˛e patrze´c jej prosto w oczy. — Oni mi podrzucili. — Jak mogli ci podrzuci´c?... Nie, to s ˛a jakie´s wykr˛ety — Kowbojka patrzyła na mnie z politowaniem pomieszanym ze wstr˛etem. — Czy byłe´s ju˙z z matk ˛a u lekarza? — Jeszcze nie. — Tu musi wkroczy´c lekarz! Z tob ˛a jest naprawd˛e niedobrze, mój drogi... Przez miesi ˛ac robiłam co mogłam, ale ju˙z nie widz˛e sposobu... Jeste´s niedost˛ep- ny dla normalnych zabiegów wychowawczych — Kowbojka z wyra´zn ˛a gorycz ˛a zacz˛eła si˛e wyładowywa´c gogicznie. Słuchałem j ˛a pi ˛ate przez dziesi ˛ate. To niewa˙zne co gl˛edzi. Wa˙zne jest co inne- go. Tych dwudziestu Blokerów, z którymi stan˛e oko w oko, gdy tylko ona wyjdzie z klasy. Na razie si˛e tylko rozkr˛ecaj ˛a, ale pełn ˛a form˛e osi ˛agn ˛a dopiero potem. Ju˙z ich zacz˛eło ponosi´c. Nabrali smaku, dranie. Powybiegali z ławek i kł˛ebili si˛e nie- bezpiecznie. Wyczuwałem u nich gro´zne podniecenie. Szprot-Rymarski hu´stał si˛e nerwowo na r˛ekach mi˛edzy rz˛edami ławek. Bezczelny Pacholec ju˙z był przy ta- blicy i niebezpiecznie wymachiwał ´scierk ˛a. Du˙zy Ma´nkut dreptał niecierpliwie w miejscu jak bokser przed nast˛epnym starciem. Nieradek ˙zuł pestki i u´smiechał si˛e zło´sliwie. Ju˙z im wyszła zagrywka i humor si˛e im poprawił. Teraz pójd ˛a na całego. Ju˙z maj ˛a zapewniony ubaw przez reszt˛e dnia i nie wypuszcz ˛a mnie z uba- wu. I znów ogarn˛eło mnie pragnienie morderstwa. Rzuci´c si˛e na pierwszego z brzegu i pra´c do ostatniego tchu. Albo ja ich zatłuk˛e, albo oni mnie! Niech si˛e to wreszcie sko´nczy i rozstrzygnie krwawo. Ale nie... nic z tego. U´smiechn ˛ałem si˛e gorzko. Miałem ju˙z do´swiadczenie. Ani ja nikogo nie zatłuk˛e, ani oni mnie nie zatłuk ˛a. Bo wcale nie chc ˛a tego. Oni chc ˛a tylko ubawu stałego, powszednie- go. I zanim bym kogo´s stukn ˛ał, ju˙z by Du˙zy Ma´nkut doskoczył. On zna chwyt. Chwytem by mnie obezwładnił. I wtedy wszyscy dopadliby do mnie i zanie´sli jak ciel˛e do dyrektorki, co stałoby si˛e ju˙z ostateczn ˛a kl˛esk ˛a. Bo tam u dyrektorki b˛edzie mdło. Słodkawy zapach pudru, wody kolo´nskiej i gogicznego potu. Palec gogiczny zawieszony ruchomo w powietrzu i w˛edruj ˛acy zygzakiem nade mn ˛a. Trzyna´scie par zm˛eczonych oczu wpatrywa´c si˛e b˛edzie we mnie z odraz ˛a: „Ra- 8

ny boskie, znowu ten Cykorz!” I te usta poruszaj ˛ace si˛e bezgło´snie jak za ´scian ˛a ze szkła. I znowu b˛ed˛e si˛e zastanawiał, dlaczego nic nie słysz˛e i oni mnie nie słysz ˛a, a˙z zrozumiem wreszcie, ˙ze to jest m˛eka pró˙zni. Bo w kancelariach, poko- jach gogicznych i gabinetach dyrektorskich panuje pró˙znia kosmiczna. Wszyscy na zwykłych ubraniach maj ˛a jeszcze specjalne skafandry, plastikowe, przejrzyste, niewidoczne, ale dokładnie izoluj ˛ace, tak, ˙ze chocia˙z ja b˛ed˛e mówił i oni b˛ed ˛a mó- wi´c, nic nie przeniknie do nas, a wszystko co usłysz˛e b˛edzie brz˛eczeniem muchy, niezno´snym brz˛eczeniem bezradnej muchy na szybie. Dlatego szybko rozlu´zniłem zaci´sni˛ete pi˛e´sci i stwierdziłem z zadowoleniem, ˙ze ju˙z mnie nie ponosi i zaczynam panowa´c nad sytuacj ˛a. I byłem dumny z siebie, ˙ze zachowałem zimn ˛a krew i nie straciłem głowy. Do stu kosmonautów bosych, nie jest wida´c ze mn ˛a najgorzej, skoro potrafi˛e jeszcze rozwa˙za´c w tak pieskim poło˙zeniu. Nie łami˛e si˛e, nie mazgaj˛e, nie ciskam na o´slep, lecz jestem w stanie podej´s´c do problemu rzeczowo i praktycznie. Mi˛edzy Bogiem a prawd ˛a, có˙z to znowu za problem?! Klasa post˛epuje nor- malnie i ja te˙z powinienem post ˛api´c normalnie. Nic na sił˛e. Wszystko to przecie˙z przewidziałem i wiedziałem co musz˛e zrobi´c. Miałem przygotowany plan. Tak, grunt to ustosunkowa´c si˛e normalnie. Wi˛ec gdy tylko Kowbojka rozładowała si˛e gogicznie i wyszła, ustosunkowa- łem si˛e normalnie do klasy i porwawszy teczk˛e błyskawicznym sprintem uciekłem na korytarz. Z przyjemno´sci ˛a spostrzegłem, ˙ze ko´nczyny dolne mam nadzwyczaj sprawne, a refleks — bez zarzutu. Ta sprawno´s´c ko´nczyn dolnych sprawiła mi mił ˛a niespo- dziank˛e. Tak, nie jest ze mn ˛a najgorzej, a nawet coraz lepiej. Miesi˛eczny trening dawał rezultaty. Osi ˛agn ˛ałem szczyt formy. Za sob ˛a usłyszałem wrzaski: „Łapa´c fuksa!” Blokerzy dopiero teraz oprzy- tomnieli i wypadli z klasy. Obejrzałem si˛e. Miałem co najmniej pi˛etna´scie metrów przewagi nad ´scigaj ˛ac ˛a mnie tłuszcz ˛a. Wi˛ec wszystko zgodnie z planem. Nast˛epn ˛a lekcj ˛a miały by´c zaj˛ecia techniczne. Odbywały si˛e one w nowo zbu- dowanym pawilonie po drugiej stronie błotnistego podwórza. Pomy´slałem wi˛ec, ˙ze bezpiecznie i praktycznie byłoby, zmyliwszy tropy, od razu prysn ˛a´c do tego˙z pawilonu. Spojrzałem na plansze wystawy tysi ˛aclecia ustawione wzdłu˙z ´scian ko- rytarza i wiedziałem ju˙z co zrobi˛e. Pobiegłem jeszcze kilka metrów głównym ko- rytarzem, a potem skr˛eciłem w boczny, sk ˛ad biegły schody na dół do piwnic i do szatni. Tu˙z koło schodów stała plansza ilustruj ˛aca rozwój hodowli w naszym kra- ju. Widniały na niej cyfry a nad nimi u´smiechni˛ete ´swinki okr ˛agłe i ró˙zowe, coraz wi˛eksze, ustawione jedna za drug ˛a w równy szereg. Schowałem si˛e po´spiesznie za te ´swinki, wyci ˛agn ˛ałem z kieszeni dwie kr ˛agłe ziemniaczane bulwy, odczeka- łem chwil˛e i gdy usłyszałem nadbiegaj ˛acych Blokerów, rzuciłem je na schody. Stoczyły si˛e gło´sno odbijaj ˛ac o stopnie z dudnieniem na´sladuj ˛acym do złudzenia tupot. 9

— To on! — krzykn˛eli Blokerzy. — Zbiegł na dół — usłyszałem głos Bezczelnego Pacholca. — Tak, do szatni! — zasapał Du˙zy Ma´nkut. — Za nim! — wrzasn ˛ał Nieradek. Podniecony tabun Blokerów przecwałował obok mnie i pognał po schodach do suteren. Odetchn ˛ałem i u´smiechn ˛ałem si˛e zwyci˛esko. Nie´zle to rozegrałem. Nabrało si˛e troch˛e wprawy. Umiem ju˙z nie tylko błyskawicznie znika´c Blokerom z oczu, lecz tak˙ze wystawia´c ich do wiatru i robi´c z nich balona. Sko´nczyły si˛e czasy, gdy byłem tylko ´sciganym, zaszczutym zaj ˛acem. Wyskoczyłem zza planszy i dałem nura przez główne drzwi na dwór. Teraz szybko do pawilonu! Prowadziły tam dwie drogi. Jedna przez błotniste, rozpa- prane wskutek robót budowlanych podwórze, druga, wygodniejsza, z której teraz wszyscy korzystali, wiodła przez boisko. Niestety jeden rzut oka wystarczył mi, by stwierdzi´c, ˙ze ta druga droga odpada. Boisko zaj˛ete było przez chłopaków z siódmej A. Nale˙zeli oni wszyscy do bractwa Matusów, a ja wolałem omija´c ich z daleka, bo ile razy wlazłem im pod r˛ek˛e, zawsze dawali mi wycisk. Rzecz w tym, ˙ze ja chodziłem do szóstej B i uwa˙zali mnie za Blokera, a mi˛edzy Ma- tusami i Blokerami panował stan nieustannej wojny. Takie tu panowały stosunki w tych przekl˛etych Gnypowicach Wielkich. Maj ˛ac wi˛ec do wyboru wycisk, albo błoto, bez wahania wybrałem to drugie. Omijaj ˛ac kału˙ze po niedawnym deszczu i staraj ˛ac si˛e st ˛apa´c po miejscach naj- bardziej twardych i wygórowanych, brn ˛ałem z determinacj ˛a przez zdradzieckie bajora. Byłem ju˙z w połowie drogi, kiedy zauwa˙zyli mnie, dranie. Podbiegli do ogro- dzenia z metalowej siatki i zacz˛eli rzuca´c szydercze uwagi: — Patrzcie, idzie Bloker! — Fajnie skacze, nie? — Jak kangur. — To jaki´s nowy gatunek Blokera. Bloker kangurowaty błotny. — Nie poznajecie? To ten niedotarty fuks, Cykorz! — Cykorz! Cykorz! Chod´z no tu, pobawimy si˛e.. — No, nie bój si˛e, nie ugryziemy ci˛e przecie˙z! Przy´spieszyłem nerwowo kroku. Ze zdenerwowania ´zle wymierzyłem kolejny skok, wpadłem w najwi˛eksz ˛a kału˙z˛e i r ˛abn ˛ałem jak długi twarz ˛a prosto w błoto. Matusy zar˙zeli ubawieni, a ja le˙załem w tym błocie i nawet nie chciało mi si˛e podnie´s´c. Przeciwnie, zapragn ˛ałem pogr ˛a˙zy´c si˛e w nim jeszcze gł˛ebiej, schowa´c po czubek głowy. Je´sli ju˙z jestem upokorzony, niech moje upokorzenie si˛egnie dna. Niech tu zostan˛e na zawsze w tym błocie. Niech umr˛e! Cały mój poprzedni fason diabli wzi˛eli. A my´slałem, ˙ze jestem uodporniony na wszystko! ´Smiechu warte. 10

Niestety, nie było mi dane sko´nczy´c w błocie. Nagle bowiem ´smiech Matu- sów umilkł. Usłyszałem chrz˛est kroków na ˙zwirze, a potem chlupot błota. „Ju˙z id ˛a — pomy´slałem — teraz mnie wyko´ncz ˛a ostatecznie”. Ci˛e˙zkie kroki po błocie przybli˙zały si˛e. Kto´s dotkn ˛ał mojego ramienia. Znieruchomiałem. S ˛a takie gatun- ki robaków, które sztywniej ˛a, gdy kto´s ich dotknie. Ja te˙z tak ze-sztywniałem. — Przesta´n si˛e zgrywa´c, wstawaj! — usłyszałem ´sciszony głos. Ostro˙znie odemkn ˛ałem oko i spojrzałem zezem na Matusów. Stali uczepieni siatki ogrodzenia i gapili si˛e we mnie ciekawie jak małpy w klatce. Odwróciłem głow˛e i spojrzałem w gór˛e. Nade mn ˛a stał Kulawy Lolo z mocno zdegustowan ˛a min ˛a. — Słyszysz? Wstawaj! — szarpn ˛ał mnie. Na widok poczciwej g˛eby Lola odzyskałem od razu ochot˛e do ˙zycia, ale nie ´spieszyłem si˛e ze wstaniem. Chciałem troch˛e podra˙zni´c si˛e z Lolem. Lolo pokr˛ecił głow ˛a, westchn ˛ał, uj ˛ał mnie pod ramiona i sił ˛a postawił na zie- mi. Musiałem wygl ˛ada´c niesamowicie, bo Matusy spojrzeli po sobie, a potem który´s z nich zachichotał. — Zamknij si˛e, Kwiczoł! — uciszył go Kulawy Lolo — a ty, Cykorz, nie urz ˛a- dzaj przedstawie´n, bo zostaniesz fuksem na zawsze! Czas, ˙zeby´s si˛e zdecydował i przyst ˛apił do nas. — Nigdy do was nie przyst ˛api˛e — zacharczałem i zgrzytn ˛ałem z˛ebami ponie- wa˙z usta miałem pełne piasku. — Nigdy! — powtórzyłem, krztusz ˛ac si˛e z w´scie- kło´sci. — Uwa˙zaj, strzykasz błotem — powiedział spokojnie Lolo. — Rozmawiałem w twojej sprawie z Ernestem. Mo˙zesz by´c jeszcze dzi´s przyj˛ety... — Niech Ernest si˛e wypcha! Wypchajcie si˛e wszyscy! — krzykn ˛ałem i ´slizga- j ˛ac si˛e po kału˙zach dopadłem do pawilonu. Przed samymi drzwiami obejrzałem si˛e ciekawie. Kulawy Lolo biegł za mn ˛a wymachuj ˛ac moimi pantoflami. Widocz- nie zostały w błocie. Nawet nie zauwa˙zyłem. Przenikn ˛ałem do umywalni, zatrzasn ˛ałem za sob ˛a drzwi, podparłem je z dru- giej strony plecami i dysz ˛ac ci˛e˙zko czekałem na Lola. Nie wpuszcz˛e go od razu. B˛ed˛e si˛e z nim droczył i przekomarzał, dopiero potem pozwol˛e mu łaskawie wej´s´c i zgodz˛e si˛e przyj ˛a´c pantofle. Ale Kulawy Lolo jako´s nie nadchodził. Zrobiło mi si˛e sm˛etnie. Czy˙zby mu tak mało zale˙zało na mnie? Powinien szarpa´c drzwi! Prosi´c, ˙zebym go wpu´scił! Przemawia´c mi do rozs ˛adku! Zło´sci´c si˛e i błaga´c na przemian. Jednym słowem powinien udowodni´c, ˙ze mu na mnie zale˙zy. To by mi cho´c troch˛e ul˙zyło... Upływały sekundy. „Ju˙z chyba nie przyjdzie” — pomy´slałem i zacz ˛ał we mnie wzbiera´c piek ˛acy ˙zal do Lola, gdy wtem drzwi na drugim ko´ncu umywalni, te od strony klas i szatni gimnastycznej, rozwarły si˛e gwałtownie i wjechała przez nie cała sterta ubra´n, a za ni ˛a zasapany Lolo. 11

Rzucił ładunek na ław˛e, odgarn ˛ał jasn ˛a czupryn˛e ze spoconego czoła i powie- dział: — ´Sci ˛agaj te mokre łachy. Przebierzesz si˛e. Spojrzałem zaskoczony na kurtki, spodnie i pantofle przyd´zwigane przez Lola. — Sk ˛ad to masz?! — To rzeczy Matusów. Wybierz sobie co ci b˛edzie najlepiej pasowa´c. — Zabrałe´s to wszystko Matusom? Pozwolili? Lolo wzruszył ramionami. — Sami si˛e napraszali — u´smiechn ˛ał si˛e szelmowsko. — Mógłbym ci przy- nie´s´c dwadzie´scia kurtek, tyle˙z par spodni i pantofli. To poczciwe chłopaki, zwłaszcza jak si˛e ich pogłaszcze po szcz˛ece. — Lolo odruchowo potarł sobie pi˛e´s´c. I wtedy popełniłem rzecz kompromituj ˛ac ˛a, wobec której moje wywalenie si˛e do błota było zgoła niczym. Oto bowiem poczułem nagle, ˙ze oczy mi wilgotniej ˛a i nie panuj ˛ac nad sob ˛a przywarłem ubłocon ˛a g˛eb ˛a do szerokiej piersi Lola. — Oszalałe´s?! Przesta´n si˛e wygłupia´c! Jeszcze kto zobaczy. — Przera˙zony Lolo oderwał si˛e ode mnie i spojrzał trwo˙zliwie na drzwi. — Nie b ˛ad´z˙ze bab ˛a! ´Sci ˛agaj łachy, póki nikogo nie ma. No, gazem bo nie zd ˛a˙zysz! Opanowałem si˛e zawstydzony i rozebrałem po´spiesznie. — Umyj si˛e — zakomenderował Lolo. Poło˙zył moje pantofle na oknie do sło´nca, ˙zeby przeschły i rozwiesił mokre rzeczy na wieszakach, a potem zacz ˛ał przegl ˛ada´c przyniesione ubrania. — To chyba nada si˛e w sam raz! Obróciłem si˛e z namydlon ˛a twarz ˛a. Lolo pokazał mi granatowe farmerki i sweter. — Czyje to? — zapytałem. — Zeflika. On jest tego wzrostu co ty. — A Zeflik w czym b˛edzie chodził? — On ma dres. Wytarłem si˛e i wzi ˛ałem do przebierania. Lolo przygl ˛adał mi si˛e zatroskany. — Słuchaj, stary, wracaj ˛ac do naszej rozmowy... — Och, daj spokój — przerwałem mu — bo gotów jestem pomy´sle´c, ˙ze to wszystko zrobiłe´s, ˙zeby... — ˙Zeby co? — ˙Zeby mnie przekona´c, ˙ze jeste´scie lepsi od Blokerów... — Głupi jeste´s — zamruczał Lolo — wcale mi nie zale˙zy, ˙zeby´s przyst ˛apił do nas. Mo˙zesz przyst ˛api´c do Blokerów, tak nawet ci b˛edzie wygodniej, chodzisz z nimi do jednej klasy. Spojrzałem na niego zaskoczony. — Wi˛ec dlaczego?... 12

— Och, dlaczego, dlaczego — zdenerwował si˛e — a cho´cby po prostu dla tego: — uchylił klap˛e marynarki i pokazał mi ukryty tam krzy˙z harcerski. Wytrzeszczyłem oczy. — Jeste´s harcerzem?! — A bo co? — No, bo przecie˙z nale˙zysz do Matusów. — To całkiem inna historia — wzruszył ramionami — potem wszystko zro- zumiesz... — Ale przecie˙z u was nie ma dru˙zyny. — Nie ma, ale była. — Dlaczego nie ma? — Nie wiesz? Rozwi ˛azali. — Jak to rozwi ˛azali?! — No, przez te Mamry. — Jakie mamry? — Jezioro Mamry — westchn ˛ał. — Tak, była u nas dru˙zyna, co prawda nie nadzwyczajna... no bo rozumiesz, jak u nas jest... Bractwo spod ciemnej gwiaz- dy, rozpuszczone i do tego te paczki, Matusy i Blokerzy, no ale była. A˙z do tej draki na Mamrach. Naprawd˛e nie słyszałe´s? Pisali nawet o tym w gazetach. — Nie. — Byli´smy tam na obozie, nad tym jeziorem w zeszłym roku w sierpniu. Dra- nie buchn˛eli jacht, tak ˛a mał ˛a jolk˛e, wiesz, napchała ich si˛e cała banda i wypłyn˛eli na szerokie wody. Zerwała si˛e wichura, jolka si˛e wywróciła, jeden facet uton ˛ał. Brat Szprota-Rymarskiego, Dorsz-Rymarski, tak go nazywali. A syn Kowbojki dostał masztem po kr˛egosłupie, dot ˛ad si˛e jeszcze leczy... — Co´s ty?! — słuchałem przera˙zony. — Tak, bracie, dlatego Kowbojka w tym roku taka ci˛eta. Reszt˛e łebków wyło- wili szcz˛e´sliwie, ale ledwie ˙zywych. Po tej hecy nasz dru˙zynowy poszedł siedzie´c. Nikt nie chciał przyj´s´c na jego miejsce... no i... — Nie ma dru˙zyny — doko´nczyłem wstrz ˛a´sni˛ety. Lolo westchn ˛ał i ogl ˛adał sobie paznokcie. — No, to rzeczywi´scie beznadziejna sprawa — zauwa˙zyłem ponuro. — A gdyby była dru˙zyna — Lolo spojrzał na mnie k ˛atem oka — to by´s si˛e zapisał? — No chyba — odrzekłem bez wahania. — No to zapisz si˛e... — Do kogo, kiedy nie ma? — uniosłem brwi do góry. — Zapisz si˛e na razie do Blokerów — odparł spokojnie Lolo. — Co´s ty, do tych drani?! — No to do Matusów. Najwa˙zniejsze, ˙zeby´s przyst ˛apił. Wszystko jedno do kogo. Inaczej si˛e wyko´nczysz. Tu w pojedynk˛e nie dasz rady... 13

— I co ja tam b˛ed˛e robił?! Sam mówisz, ˙ze to ciemne typy. — Nie bój si˛e, dasz sobie rad˛e. — Lolo machn ˛ał lekcewa˙z ˛aco r˛ek ˛a. Spojrzałem na niego podejrzliwie. — Dlaczego mnie tak namawiasz? Lolo u´smiechn ˛ał si˛e tajemniczo. — Nie mam teraz czasu tłumaczy´c ci wszystkiego. Wieczorem porozmawia- my. A teraz rób, jak mówi˛e! No, czas na mnie. Zaraz b˛edzie dzwonek — klepn ˛ał mnie szerok ˛a łap ˛a w plecy, zabrał z ławy reszt˛e ubra´n i wyszedł. Po chwili wsadził jeszcze głow˛e w drzwi. — I nie stój boso na betonie. Zazi˛ebisz si˛e. Rzeczywi´scie, zamy´slony nad tym co mi powiedział Lolo, zapomniałem do- ko´nczy´c ubierania si˛e. Po´spiesznie naci ˛agn ˛ałem pantofle Zeflika na nogi i pobie- głem do sali zaj˛e´c technicznych. Tu jeszcze nikogo nie było. Otworzyłem teczk˛e i sprawdziłem, czy mam ma- teriały potrzebne do robót. Było wszystko, ł ˛acznie z gumow ˛a podeszw ˛a od starego trampka, z której miałem wykona´c opony do modelu autobusu „Jelcz”. Mimo to westchn ˛ałem ci˛e˙zko. Nad modelem tym m˛eczyłem si˛e ju˙z od paru tygodni i mało miałem nadziei, ˙ze go pomy´slnie wyko´ncz˛e. Jako´s Bozia posk ˛apiła mi talentów technicznych. Przygn˛ebiony schowałem materiały do szuflady stolika i pogr ˛a˙zyłem si˛e w po- nurej zadumie nad n˛edz ˛a mojej sytuacji w Gnypowicach Wielkich... Nagle za oknem rozległ si˛e szyderczy ´smiech. Obejrzałem si˛e nerwowo. Przez otwarte okno zagl ˛adał do sali łeb Emanuela. Emanuel, to ko´n na emeryturze i ostatnio dostarczał nam nadprogramowej rozrywki. Zapuszczał si˛e a˙z pod mury szkoły i zagl ˛adał do klas w najbardziej nieoczekiwanych momentach, na przykład podczas do´swiadcze´n chemicznych i r˙zał, budz ˛ac popłoch w´sród gogów. Lecz dzisiaj nawet widok konia nie poprawił mi humoru. Pomy´slałem od ra- zu, ˙ze Emanuel niestety jest koniem rze´znym. Zi˛e´c wo´znego Nocunia trudnił si˛e skupem starych koni i dostarczaniem ich do zakładów mi˛esnych. Emanuelowi na razie si˛e upiekło, poniewa˙z uznano, ˙ze mo˙ze jeszcze przynie´s´c dodatkowy zysk przed´smiertny pracuj ˛ac przy wywózce ziemi z wykopów pod nowy pawilon. Lecz budowa ju˙z si˛e zako´nczyła, a tym samym przes ˛adzony został dalszy los Emanu- ela. Zapatrzyłem si˛e sm˛etnie w okno. Beznadziejny widok. Ani jednego drzewa, nie licz ˛ac tych paru anemicznych lipek, które zasadzili´smy niedawno przy szkole z okazji „dni lasu”. Naprzeciw szkoły zrujnowany budynek stajni z czasów, gdy jeszcze szkapy ci ˛agn˛eły wózki w kopalni. Dalej — czarne hałdy, mi˛edzy nimi jałowe, poro´sni˛ete traw ˛a nieu˙zytki. W dole błyska metalicznie tafla dzikiego sta- wu na miejscu dawnego zapadliska. Za ni ˛a rysuje si˛e wyra´znie na wpół zawalony wskutek szkód górniczych dwupi˛etrowy budynek ze sczerniałej cegły. Na ´scianie szczytowej mo˙zna odcyfrowa´c jeszcze pokraczny biały napis „PERSIL”, podobno 14

resztka poniemieckiej reklamy proszku do prania. Na lewo odsłaniaj ˛a si˛e dachy starych domów Gnypowic. Nowych bloków nie wida´c z tego miejsca. Zasłaniaj ˛a je pot˛e˙zne mury nowych zakładów koksochemii, uwie´nczone czterema kominami. S ˛a jeszcze niewysokie, wygl ˛adaj ˛a jak poszczerbione baszty, ale z ka˙zdym dniem rosn ˛a... Popatrzyłem na nie z dum ˛a. To dzieło mojego ojca. Lecz zaraz westchn ˛ałem ci˛e˙zko. To przez te kominy wła´snie miałem takie pokr˛econe ˙zycie. Gdzie tylko trzeba je było budowa´c, tam wysyłali mojego ojca. To przez nie musiałem si˛e tu- ła´c jak cygan po całym kraju i nigdzie nie mogłem zagrza´c dłu˙zej miejsca. Wci ˛a˙z trzeba było zmienia´c szkoł˛e. Tu dwa lata, tam rok, przyje˙zd˙za´c i odje˙zd˙za´c po- ´srodku roku szkolnego. Z nikim nie mogłem si˛e zaprzyja´zni´c na dłu˙zej, do ni- czego przywi ˛aza´c i ci ˛agle by´c tym nowym w klasie i znów wszystko znosi´c od pocz ˛atku. Wiadomo, ci˛e˙zki los fuksa. Zanim zostanie przyj˛ety do klasowego bractwa podlega ró˙znym zabiegom higienicznym. Pół biedy gdy poddadz ˛a go tylko kwa- rantannie. Pa prostu przez jaki´s czas b˛edzie si˛e czuł samotny i zakorkowany jak butelka na oceanie. Gorzej, gdy wdepnie w bardziej aktywn ˛a ferajn˛e. Wtedy z miejsca dobior ˛a si˛e do niego. B˛edzie robiony w konia, szlifowany i pucowa- ny. Co prawda ja osobi´scie miałem ju˙z dobr ˛a zapraw˛e i my´slałem, ˙ze tu, w Gny- powicach, przejd˛e to wszystko łatwo i bezbole´snie, ale gdzie tam! Nigdy jeszcze nie dostałem si˛e w takie opały. Okazało si˛e, ˙ze docieranie fuksów nale˙zało do ˙zelaznych pozycji w zabawach tutejszego bractwa. Nie omijali ˙zadnej okazji do zabiegu i stosownie do miejsca lub okoliczno´sci byłem uje˙zd˙zany, szlifowany, pucowany albo zgoła mydlony, nie mówi ˛ac ju˙z o pospolitych kawałach, którymi dr˛eczono mnie w klasie... Z tych rozmy´sla´n wyrwał mnie dzwonek. Drgn ˛ałem. Za chwil˛e z wrzaskiem zwal ˛a si˛e tu Blokerzy. Nie mog ˛a mnie tu zasta´c. Z pewno´sci ˛a padłbym natych- miast ofiar ˛a szlifu. Czmychn ˛ałem wi˛ec z sali i ukryłem si˛e w ła´zni. Postanowi- łem poczeka´c, a˙z nauczyciel zaj˛e´c technicznych, pan Anielak, zwany pospolicie Partaczem, pojawi si˛e na horyzoncie... Przez szpar˛e w drzwiach obserwowałem i nasłuchiwałem czujnie. Wkrótce przez korytarz przebiegli Blokerzy. Jak zwykle cał ˛a gromad ˛a. ˙Zeby tylko pan Anielak nie spó´znił si˛e na lekcj˛e! Je´sli si˛e spó´zni, Blokerzy z nudów rozpełzn ˛a si˛e po całym pawilonie i nie omin ˛a te˙z ła´zni, a wtedy mydlenie i pucowanie mnie nie ominie. Ła´znia specjalnie nadawała si˛e do tego. Na szcz˛e´scie Partacz bywał raczej punktualny. Teraz te˙z nie upłyn˛eła minuta, gdy usłyszałem znajome pokasływanie i na korytarzu pojawiła si˛e przygarbiona posta´c w kaloszach i wielkim czarnym szalu okr˛econym na szyi. Nale˙zało sprytnie wykorzysta´c moment kiedy technik b˛edzie zdejmował kalosze i przenikn ˛a´c do klasy. 15

Niestety, spó´zniłem si˛e o ułamek sekundy. Partacz zauwa˙zył mnie i przygwo´z- dził do podłogi surowym spojrzeniem. — Cykorz! A to co znowu?! Jeszcze nie w klasie?! Ile razy powtarzam, ˙ze uczniowie punktualnie z dzwonkiem powinni by´c ju˙z przy warsztatach! A ty wci ˛a˙z w ostatniej chwili... — Tak jest prosz˛e pana — wykrztusiłem. — Mo˙ze znów nie przygotowałe´s materiału, albo co´s ci zgin˛eło? — Nie... tym razem mam wszystko... Naprawd˛e. Tylko po´slizn ˛ałem si˛e na tym błocie na podwórzu i musiałem si˛e umy´c... — A kto widział tak p˛edzi´c przez podwórze?! Przechodzi si˛e przez boisko. A wy zawsze si˛e spieszycie i wtedy na przełaj przez błoto! Oczywi´scie mogłem wyja´sni´c, ˙ze jestem fuksem i na boisku mnie bij ˛a, ale wstyd mi si˛e było przyzna´c, zreszt ˛a nie znosz˛e, ˙zeby si˛e kto´s litował nade mn ˛a. Ju˙z wołałem wymy´sli´c jakie´s kłamstwo. — Ja... ja si˛e ´spieszyłem, prosz˛e pana, bo na przerwie bior˛e zastrzyki. W˛a- trobowe, prosz˛e pana... — Czemu kłamiesz? — zirytował si˛e Partacz. — Mam zaj˛ete drogi oddecho- we, byłem cały czas w gabinecie lekarskim z moim gardłem i wiem, ˙ze nie brałe´s ˙zadnych zastrzyków. Zmieszałem si˛e. A to wpadka! — Ty si˛e staczasz, Cykorz! — technik pogroził mi palcem — stwierdzam ˙ze staczasz si˛e coraz bardziej! — Wiem o tym, prosz˛e pana i sam ubolewam nad tym smutnym faktem. Przy- kro mi... Pan Anielak uniósł brwi do góry, a ja wykorzystałem szybko ten moment jego zdumienia i wpadłem do klasy jak bomba. ˙Zeby zniech˛eci´c Blokerów do ewentu- alnego zamachu na moj ˛a szlachetn ˛a osob˛e, krzykn ˛ałem ostrzegawczo: — Uwaga! Partacz idzie! Blokerzy spiesznie pop˛edzili do warsztatów.

ROZDZIAŁ II Dlaczego Partacz wzdrygał si˛e wewn˛etrznie przed nasz ˛a klas ˛a? • He- ca z pantoflem i kaloszem, czyli nowa piekielna intryga obrzydłych Blokerów • Odrzucam prób˛e pojednania i deklaruj˛e si˛e jako wolny strzelec • Wielka Kołomyja Elementarna. Upłyn˛eła jednak dłu˙zsza chwila, zanim Partacz wszedł do sali zaj˛e´c. Wiedzia- łem, ˙ze ilekro´c biedak ma przekroczy´c próg naszej klasy, wzdryga si˛e wewn˛etrz- nie na my´sl, co go tym razem czeka, wzdycha ci˛e˙zko i prze˙zywa moment gogicz- nej rozterki. Wszyscy mówili, ˙ze gdyby nie ów chroniczny nie˙zyt dróg oddecho- wych, Partacz dawno odszedłby do pracy w przemy´sle. Ale podobno odstraszaj ˛a go przeci ˛agi fabryczne. Dlatego, chocia˙z si˛e wzdryga wewn˛etrznie, jest zmuszony pracowa´c w szkole. Tym razem jego rozterki duchowe trwały wyj ˛atkowo długo, a westchnienie było tak pot˛e˙zne, ˙ze dało si˛e słysze´c przez drzwi. Wszystko to wskazywało, ˙ze tego dnia Partacz był w gorszej ni˙z zwykle formie. Przełamał si˛e jednak i w ko´ncu wszedł. W r˛eku trzymał kalosze. Od pewnego czasu zawsze wkraczał do klasy z kaloszami w r˛eku, do´swiadczenie nauczyło go, ˙ze nie nale˙zy kaloszy zostawia´c w korytarzu i w ogóle nigdzie poza klas ˛a. Miały one bowiem t˛e nieprzyjemn ˛a wła´sciwo´s´c, ˙ze znikały, a mówi ˛ac ´sci´slej zmieniały miejsce pobytu. Kiedy na przykład zostawiał je przy drzwiach, było niemal pewne, ˙ze odnajdzie je w ubikacji, a kiedy kładł je chytrze w k ˛acie pod umywalk ˛a, odnajdywały si˛e naj- niespodziewaniej pod kaloryferem, albo na szafie, albo zgoła w szufladzie jego własnego stołu. Co najdziwniejsze, Partacz przez długi czas nie orientował si˛e na czym po- lega istota zjawiska, składaj ˛ac wszystko na karb swojego roztargnienia i post˛e- puj ˛acego zaniku pami˛eci. Wreszcie pewnego razu Kowbojka poszła si˛e wyk ˛apa´c w nauczycielskiej łazience i prze˙zyła nieprzyjemny szok. Oto bowiem spostrzegła w wannie dwie czarne ryby, które po bli˙zszym zbadaniu okazały si˛e kaloszami pa- na Anielaka. Partacz i tym razem gotów był uwierzy´c, ˙ze sam je wło˙zył do wanny, ale Kowbojka odrzuciła stanowczo t˛e sugesti˛e i orzekła, ˙ze ma si˛e tu do czynie- nia z jeszcze jednym objawem zło´sliwo´sci uczniów. Zarz ˛adziła z miejsca surowe ´sledztwo, które jednak nie dało ˙zadnych wyników. Sprawa została nast˛epnie poru- 17

szona na specjalnej godzinie wychowawczej. Ale ani apele do sumienia młodzie- ˙zy, ani gro´zby Kowbojki nie zdołały zlikwidowa´c przykrego zjawiska, zapisanego w kronice szkolnej jako „fenomen kaloszy”. Kalosze znikały nadal a sprawcy mi- mo zasadzek, jakie urz ˛adzał na nich wo´zny pozostali nie wykryci. W rezultacie pan Anielak zgorzkniał do reszty i uznał, ˙ze jedyne co mu pozostaje, to zabiera´c kalosze z sob ˛a do klasy, by mie´c je stale na oku. Pozornie nic nie zapowiadało nowych zło´sliwo´sci. Na widok wchodz ˛acego Partacza wszyscy zastygli nieruchomo, ka˙zdy przy swoim warsztacie. Wszyscy za wyj ˛atkiem małego Rymarskiego, który chodził na czworakach po sali i zagl ˛adał zdenerwowany pod stoły. Partacz ulokował kalosze na widocznym miejscu pod tablic ˛a, uwolnił szyj˛e od szala, nast˛epnie przeczy´scił gruntownie drogi oddechowe, wreszcie stan ˛ał za stołem i zmierzył podejrzliwym wzrokiem klas˛e. Wzorowa postawa młodzie˙zy napełniła go nadziej ˛a, ˙ze mo˙ze tym razem lekcja przejdzie normalnie. Ju˙z miał odetchn ˛a´c zasadniczo, gdy wtem wzrok jego spocz ˛ał na Rymarskim. — Rymarski, na miejsce! — zakomenderował spokojnie. Rymarski niech˛etnie pocz ˛ał pełzn ˛a´c na czworakach do swojego warsztatu, wci ˛a˙z zagl ˛adaj ˛ac pod stoły. Partacz przygl ˛adał mu si˛e ze zdumieniem. — Rymarski, có˙z to?! Bawisz si˛e w czworonoga? Wsta´n! Rymarski wstał i zacz ˛ał dla odmiany skaka´c na jednej nodze. — Co ty wyrabiasz?! — podniósł głos pan Anielak. — A bo mój pantofel, prosz˛e pana — zasapał ze zło´sci ˛a Rymarski rozgl ˛adaj ˛ac si˛e po podłodze. — Pantofel? — Taka biała tenisówka, prawie nowa. — Pewnie znów bili´scie si˛e pantoflami. — E, nie... tylko musieli mi zabra´c. — Jak to zabra´c? ´Sci ˛agn˛eli ci z nogi? — No nie... tylko mi spadła. Bo ona wci ˛a˙z mi spada, bo ja jestem lewicowy. — Co ty bredzisz?! — To znaczy, mam lew ˛a nog˛e wi˛eksz ˛a. To u nas rodzinne, prosz˛e pana. Wszy- scy mamy lew ˛a stop˛e wi˛eksz ˛a. O jeden numer. Pan Mi ˛a˙zszyniec od biologii, to nawet nas badał i powiedział, ˙ze jeste´smy mutantami i ˙ze to bardzo rzadki wypa- dek... — Rzeczywi´scie, do´s´c dziwne — chrz ˛akn ˛ał pan Anielak patrz ˛ac podejrzliwie na nogi Rymarskiego. — Bardzo dziwne — potwierdził z niejak ˛a dum ˛a Rymarski. — Pan Mi ˛a˙zszy- niec powiedział, ˙ze nas zabierze na zjazd biologów do Warszawy i b˛edzie poka- zywał, i ˙ze Akademia Nauk zwróci nam wszystkie koszty. Za darmo pojedziemy, prosz˛e pana! — To przyjemne... — b ˛akn ˛ał Partacz. 18

— Nie takie znowu — Rymarski poci ˛agn ˛ał nosem. — Pan nawet nie wie, ile to nas kosztuje. Z pocz ˛atku to ojciec musiał zawsze kupowa´c ka˙zdemu po dwie pary, to znaczy dla siebie, dla mojego brata i dla mnie. Jedn ˛a mniejsz ˛a a drug ˛a wi˛eksz ˛a... Na przykład dla siebie kupował siódmy i ósmy numer. Siódemk˛e na praw ˛a nog˛e, a ósemk˛e na lew ˛a. Najgorsze, ˙ze w pracy nie chcieli uwzgl˛edni´c. ˙Zadnego dodatku z tytułu tej lewicowo´sci, chocia˙z ojciec podania składał i do Zwi ˛azku pisał i nawet do „Trybuny”. Pan rozumie ile te buty nas kosztowały... — Rozumiem, mo˙ze jednak... — pan Anielak poruszył si˛e niespokojnie. Ale Rymarski nie zwa˙zaj ˛ac na niego ci ˛agn ˛ał dalej. — Dopiero jak doro´sli´smy, znaczy si˛e ja i brat, to troch˛e si˛e ojcu ul˙zyło, bo teraz kupuje tylko pi˛e´c par na nas trzech. Cały kłopot, ˙ze musz ˛a by´c w tym samym fasonie. No i potem dobieramy... znaczy si˛e, robimy tak... — Pó´zniej doko´nczysz, Rymarski — przerwał mu pan Anielak, ˙załuj ˛ac ˙ze w ogóle wszczynał t˛e rozmow˛e. — Ja zaraz zako´ncz˛e, prosz˛e pana... Wi˛ec robimy tak — ja bior˛e praw ˛a szóst- k˛e i lew ˛a siódemk˛e, a t˛e praw ˛a siódemk˛e co zostaje to znów bierze ojciec i do tego lew ˛a ósemk˛e, pan rozumie, wi˛ec zostaje prawa ósemka i t˛e praw ˛a ósemk˛e to bierze brat, bo on ma najwi˛eksze nogi i do tego lew ˛a dziewi ˛atk˛e... — Rymarski... — Tak jest prosz˛e pana... Rzecz w tym, ˙ze zostawała nam zawsze lewa szóst- ka i prawa dziewi ˛atka, cały stos si˛e układał... — Tak, tak... to uci ˛a˙zliwe — zasapał zniecierpliwiony Partacz — ale wracaj- my do lekcji... — Co tam uci ˛a˙zliwe, prosz˛e pana, ale ˙zal... ˙Zal było patrze´c, ˙ze tyle nowe- go obuwia si˛e marnuje. — Rymarski dopiero teraz rozgadał si˛e na dobre. — Na szcz˛e´scie, ojciec wpadł na pomysł. Poszedł do zwi ˛azku inwalidów i tam skontak- towali go z dwoma jednonogimi. Z numerem szóstym i z numerem dziewi ˛atym. I ojciec opylił cały zapas za pół ceny i z rabatem... W tym momencie pan Anielak poczuł, ˙ze boli go głowa. — Rymarski przesta´n! — j˛ekn ˛ał słabo. — Ale Rymarski nawet go nie dosły- szał. — Wi˛ec teraz, prosz˛e pana — pytlował dalej — to chodzimy kupowa´c nowe buty zawsze z inwalidami, pan rozumie, ˙zeby, uzgodni´c fason, bo ka˙zdy ma swój gust, no nie? — Dosy´c! — krzykn ˛ał Partacz. — O co chodzi, prosz ˛a pana? — wytrzeszczył oczy Rymarski — pan uwa˙za, ˙ze nie powinni´smy... — Powinni´scie! Powinni´scie! — sapał pan Anielak — to wszystko bardzo pomysłowe! Ale przesta´n! — Dlaczego? — zamrugał oczami Rymarski. 19

— Nie udawaj imbecyla — krzyczał pan Anielak — my´slisz, ˙ze ja nie wiem. Ty mnie umy´slnie zagadujesz! Byle lekcja przeszła! — Ale co znowu, prosz˛e pana! Ja tylko tłumacz˛e, dlaczego gubi˛e te tenisówki. — Tłumaczysz?! — zatrz ˛asł si˛e pan Anielak — przecie˙z nic nie wytłumaczy- łe´s! Nie ma w tym ˙zadnej logiki. — Jak to nie? Pan Anielak miał wielk ˛a ochot˛e powiedzie´c krótko i dosadnie co my´sli o logi- ce Rymarskiego, ale przypomniał sobie, ˙ze jednak jest pedagogiem, opanował si˛e wi˛ec i rzekł sil ˛ac si˛e na spokój. — Słuchaj, Rymarski, przecie˙z je´sli stosujecie teraz ten sposób i kupujecie obuwie do spółki z tym inwalid ˛a, to powiniene´s mie´c tenisówki dopasowane do rozmiarów twojej stopy i nie powinny ci spada´c... — No tak, ale zapomniałem powiedzie´c, ˙ze przy tenisówkach to wysiada pro- sz˛e pana... — Wysiada?! — Bo inwalidzi nie chc ˛a chodzi´c w tenisówkach. Nie odpowiadaj ˛a im. A ojcu ˙zal kupowa´c dwie pary, wi˛ec musz˛e nosi´c na obu nogach siódemki i dlatego mi spada, prosz˛e pana. — Wi˛ec po jakie licho pytlowałe´s o tym wszystkim?! — Pytlowałem? Ja tylko wyja´sniałem... — Rymarski zrobił min˛e niewini ˛at- ka. — Smaruj na miejsce i ani słowa wi˛ecej — wycedził z tłumion ˛a pasj ˛a technik. Rymarski wzruszył ramionami i zacz ˛ał skaka´c na lewej nodze unosz ˛ac do góry praw ˛a, t˛e pozbawion ˛a obuwia. Z dziurawej skarpetki wygl ˛adały mu dwa brudne palce. Partacz spojrzał na nie ze wstr˛etem. — A swoj ˛a drog ˛a — nie mógł si˛e powstrzyma´c od krytycznej uwagi — mógł- by´s dba´c wi˛ecej o czysto´s´c. — Co prosz˛e? — obrócił si˛e Rymarski. — Masz brudn ˛a nog˛e! — krzykn ˛ał pan Anielak. Rymarski spojrzał zdziwiony na swoj ˛a nog˛e i poruszył brudnymi palcami. — Troch˛e si˛e pobrudziły, to fakt — przyznał uczciwie. — Jak ci nie wstyd! Ale Rymarskiemu nie było wstyd. — To nie moja wina, prosz˛e pana. Słowo daj˛e, ˙ze jak wychodziłem z domu była czysta. Tylko miałem nieszcz˛e´sliwy wypadek. Ja to panu zaraz wszystko wytłumacz˛e... — Nie potrzeba! — zamachał r˛ekami pan Anielak, przera˙zony, ˙ze zanosi si˛e na nowe gadulstwo. — Ja musz˛e, bo pan mnie podejrzewa — mrukn ˛ał Rymarski — wi˛ec to było tak... 20

— Dosy´c! Ty mnie wp˛edzisz do grobu. — Wi˛ec nie jest pan ciekawy!? — Nie. — I ju˙z mnie pan nie podejrzewa i nie twierdzi, ˙ze jestem brudny z natury? — Rymarski wbił ci˛e˙zki wzrok w Partacza. Partacz zawahał si˛e. W pierwszej chwili dla ´swi˛etego spokoju gotów był nawet skapitulowa´c, ale uznał to wida´c za niegodne honoru goga, bo wykrztusił m˛e˙znie: — W dalszym ci ˛agu podejrzewam i twierdz˛e. — No to w takim razie ja musz˛e wytłumaczy´c — o´swiadczył pos˛epnie Ry- marski — mam chyba demokratyczne prawo... Panu Anielakowi opadły r˛ece. — Bo to było tak — zacz ˛ał Rymarski — biegłem do szkoły na przełaj przez hałdy i wtedy... To w ogóle szcz˛e´scie, ˙ze dzisiaj przyszedłem do szkoły... — Zale˙zy dla kogo — rzekł zgry´zliwie Partacz. — Co prosz˛e? — Nic — zasapał Partacz. — Chciałem tylko zaznaczy´c, ˙ze byłoby szcz˛e- ´sciem dla szkoły, gdyby´s raz nie przyszedł. — Pan chyba ˙zartuje — Rymarski spojrzał na niego zaskoczony. — A ja mia- łem naprawd˛e okropny wypadek. Wpadłem w sidło. — Siadaj! — Słowo daj˛e! W sidło Inocynta Ankohlika. Pan wie, ˙ze Inocynt Ankohlik zastawia sidła. Bo on kradnie górnikom goł˛ebie i z tego ˙zyje. No i wła´snie jak wpadłem, złapało mi nog˛e i musiałem zdj ˛a´c but ˙zeby si˛e uwolni´c i wtedy si˛e pobrudziłem i... — Wpisz˛e ci˛e do dziennika — zagrzmiał Partacz. Rymarski wybałuszył oczy. — Za co?! — Za umy´slne gadulstwo. — Ja przecie˙z chciałem tylko wytłumaczy´c si˛e z nogi. — Milcz łotrze! Ty mnie wp˛edzasz do grobu. — Ale˙z co znowu! — Siadaj, mówi˛e! — A moja tenisówka? — Poszukasz po lekcji. — Noga mi zmarznie. — Jeszcze słowo, a wylecisz za drzwi — sykn ˛ał Partacz zapisuj ˛ac Rymarskie- go do dziennika — ja to wszystko opowiem na sesji! Rymarski westchn ˛ał ci˛e˙zko i z min ˛a skrzywdzonej niewinno´sci poku´stykał na miejsce. Pan Anielak zakasłał, rozpi ˛ał sobie kołnierzyk i rozlu´znił krawat. Jeszcze nie zacz˛eła si˛e lekcja, a ju˙z czuł si˛e piekielnie zm˛eczony. Przez chwil˛e sapał ci˛e˙zko 21

za stołem, wreszcie zwlókł si˛e z krzesła i zacz ˛ał obchodzi´c warsztaty sprawdzaj ˛ac post˛epy w pracach modelarskich. Zauwa˙zyłem, ˙ze powłóczył nogami i garbił si˛e bardziej ni˙z zwykle. Czekałem niespokojnie a˙z podejdzie do mnie. Pracuj ˛acy obok Domejko raz po raz rzucał szydercze spojrzenia na mój model. Istotnie, był to ˙załosny widok. Wehikuł, który konstruowałem w pocie czoła, miał by´c według planu wspaniałym autobusem jelczem, lecz przypominał raczej trumn˛e na krzywych kółkach i w do- datku po kraksie. Jako´s zupełnie mi nie szło. Inna rzecz, ˙ze jako nowy dostawałem zawsze najgorsze materiały i narz˛edzia. — To smutne, Cykorz — usłyszałem nad sob ˛a zatroskany głos Partacza. Stał przy mnie i przygl ˛adał si˛e z najwy˙zszym niesmakiem mojej pracy. — I pomy´sle´c, ˙ze twój ojciec jest znanym in˙zynierem — dodał nie bez gory- czy. Wzruszyłem bezradnie ramionami. — Nie wszystko mo˙zna odziedziczy´c po ojcu — mrukn ˛ałem. — Pan Mi ˛a˙z- szyniec na biologii mówił, ˙ze dziedziczenie jest spraw ˛a bardzo skomplikowan ˛a. Mam za to inne zalety — próbowałem si˛e u´smiechn ˛a´c, ˙zeby zachowa´c fason wo- bec klasy. — Co wi˛ecej, widz˛e, kpisz sobie — nastroszył si˛e pan Anielak. — Nie kpi˛e, prosz˛e pana. Ja naprawd˛e tak my´sl˛e — spojrzałem w oczy Parta- czowi. Partacz przygl ˛adał mi si˛e nieufnie. — Wi˛ec zgoda — powiedział wreszcie — mo˙ze nie masz talentu, ale mógłby´s si˛e chocia˙z stara´c. To przecie˙z skandal, ˙zeby tak partaczy´c! Do czego to podob- ne?! — wzi ˛ał w dwa palce mój model i demonstrował z widocznym obrzydzeniem klasie. Przez sal˛e przetoczyła si˛e fala ´smiechu. Przygryzłem wargi. Nienawidziłem w tym momencie pana Anielaka. Musiał co´s zauwa˙zy´c w mej twarzy, bo uciszył chłopców i powiedział ju˙z łagodniej: — We´z˙ze si˛e jako´s w gar´s´c chłopcze. Co si˛e z tob ˛a dzieje?! Inni maluj ˛a ju˙z swoje modele, a ty nie masz nawet wyklepanej karoserii. — Nie mam dobrego młotka, prosz˛e pana — mrukn ˛ałem — gdybym miał... mały młotek... mój jest za du˙zy i za ci˛e˙zki. — Pacholec, po˙zyczysz mu swój młoteczek — powiedział do dryblasa Par- tacz. — No i te straszne zadziory — zwrócił si˛e ponownie do mnie. — To przecie˙z zwyczajne niechlujstwo. To trzeba jako´s spiłowa´c. — Tak jest, prosz˛e pana. — A co b˛edzie z ogumieniem? Przyniosłe´s jak ˛a´s gum˛e? Zawahałem si˛e. Wprawdzie mieli´smy wykona´c ogumienie z tak zwanych od- padów u˙zytkowych, nie wiedziałem jednak czy podeszwa starego trampka, któr ˛a dysponowałem, mie´sci si˛e w tym poj˛eciu. 22

— Mam gum˛e z obuwia sportowego, prosz˛e pana — odparłem wreszcie — ale nie wiem, czy si˛e nada. — Zaraz zobaczymy. Poka˙z — powiedział pan Anielak. Si˛egn ˛ałem do szuflady w stole i wyci ˛agn ˛ałem moj ˛a paczuszk˛e. Odwin ˛ałem papier i... osłupiałem. Zamiast starej podeszwy z opakowania wyłoniła si˛e biała, prawie nowa tenisówka. — Czy nie szkoda? — zdumiał si˛e Partacz — taka nowa tenisówka? — Tenisówka?! — rozległ si˛e podniecony głos Rymarskiego. — Niech pan poka˙ze! Podskakuj ˛ac na jednej nodze dopadł zdenerwowany do mojego stołu. — Co´s podobnego! — wykrzykn ˛ał z oburzeniem — to przecie˙z moja! Ty draniu, zw˛edziłe´s j ˛a! — wyrwał mi łapczywie pantofel. Byłem oszołomiony, ˙ze nie mogłem wydoby´c ani słowa. Po prostu mnie za- tkało. — Naprawd˛e twoja? — zapytał Rymarskiego z niedowierzaniem pan Anielak. — No niech pan porówna i zobaczy! — sapał Rymarski ´sci ˛agaj ˛ac nerwowo drugi pantofel z nogi. Partacz porównał obie tenisówki i wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Ja zreszt ˛a te˙z. Istotnie, nie ulegało ˙zadnej w ˛atpliwo´sci, ˙ze obie nale˙z ˛a do tej samej pary. — Czy´s ty oszalał, Cykorz?! Chciałe´s zrobi´c ogumienie z pantofla Rymar- skiego? Nie... to ju˙z przechodzi wszelkie poj˛ecie! — pan Anielak patrzył na mnie osłupiały. — Ja... ja... nie... prosz˛e pana... — usiłowałem co´s wykrztusi´c, ale na dobr ˛a spraw˛e sam nie wiedziałem co. Byłem zbyt ogłupiały. Dopiero gdy ochło- n ˛ałem po chwili przyszło mi na my´sl, ˙ze to musi by´c nowy kawał Blokerów. Nim jednak zdołałem podzieli´c si˛e tym przypuszczeniem z panem Anielakiem, do sali wpadł wo´zny Nocu´n. — Prosz˛e pana! — zasapał — niech pan idzie do kancelarii! Telefon z inspek- toratu do pana. Partacz chciał jeszcze co´s powiedzie´c do mnie, ale machn ˛ał tylko nerwowo r˛ek ˛a i podbiegł po´spiesznie do wieszaka. Zdj ˛ał szal, okr˛ecił sobie szyj˛e i rzucił si˛e do drzwi. — A kalosze? — przypomniał wo´zny Nocu´n, zapewnie nie tyle z troski o Par- tacza, ile o ´swi˛ete posadzki. — Prawda, moje kalosze! Partacz zawrócił i podbiegł do tablicy. Ale ku jego zdumieniu, kaloszy pod tablic ˛a nie było. — Znikn˛eły! — wybełkotał. — A gdzie je pan poło˙zył? — zapytał wo´zny. 23

— No tu, pod tablic ˛a. Miałem je przecie˙z na oku i co´s si˛e z nimi stało. Zawsze mi si˛e to zdarza w tej piekielnej klasie — dyszał zdenerwowany rozgl ˛adaj ˛ac si˛e bezradnie po sali. — Gdzie s ˛a kalosze pana technika! — krzykn ˛ał ostro wo´zny. — Pewnie znów schowali´scie, łotry! — Co te˙z pan gada, panie wo´zny? — oburzył si˛e Pacholec. — Zawsze na nas! Mo˙ze pan technik poło˙zył gdzie indziej! — rozległy si˛e obra˙zone głosy. — Tutaj kładłem. Chocia˙z... sam ju˙z nie wiem... — denerwował si˛e nie- szcz˛esny Partacz — zupełnie trac˛e głow˛e w tej klasie. — Chłopaki! — krzykn ˛ał Nieradek zrywaj ˛ac si˛e z miejsca — no co tak ster- czycie jak muły! Szuka´c natychmiast kaloszy pana technika... — Niech si˛e pan uspokoi — u´smiechn ˛ał si˛e do Partacza — nie mogły zgin ˛a´c. U nas nic nie ginie. Na pewno zaraz si˛e znajd ˛a. ˙Zywo, chłopaki! Rusza´c si˛e! Nie widzicie, ˙ze panu technikowi si˛e ´spieszy do telefonu? Blokerzy jakby na to czekali. Ze straszliwym rumorem porzucili warsztaty i rozbiegli si˛e po sali. Odetchn ˛ałem. Sprawa pantofli Rymarskiego na razie ze- szła z tapety. Wszyscy, ł ˛acznie z Rymarskim szukali teraz kaloszy, kotłuj ˛ac si˛e bezładnie po k ˛atach. Postanowiłem wykorzysta´c t˛e okoliczno´s´c. Na warsztacie Pacholca został zgrabny mały młoteczek. Gdybym poprosił drania, na pewno by mi nie po˙zyczył. Tak... trzeba korzysta´c z okazji. Dopadłem do warsztatu Pachol- ca, porwałem upragnione narz˛edzie i po´spiesznie zacz ˛ałem wyklepywa´c karose- ri˛e mojego ˙załosnego modelu. Ohydne wybrzuszenia znikały powoli. No prosz˛e, co znaczy dobry młotek. Zupełnie inaczej si˛e pracuje. Tylko te zadziory. Trzeba je koniecznie spiłowa´c. Ale gdzie pilnik? Miałem go przecie˙z na warsztacie. Na pewno Domejko znów zabrał. Rozejrzałem si˛e po sali. Oczywi´scie. Biegał z mo- im pilnikiem. Ruszyłem w jego stron˛e, ale nie sposób było si˛e docisn ˛a´c. Łobuzy robili dla draki sztuczne zamieszanie i zacz˛eli si˛e bawi´c w dom wariatów. Zderzali si˛e, przewracali, kł˛ebili jak w´sciekłe barany... Partacz z wo´znym stali po´srodku tego szata´nskiego młyna zupełnie ogłupiali. Krzyczeli co´s, ale w powszechnym wrzasku nie mo˙zna ich było zupełnie zrozumie´c. Wreszcie Nieradek postanowił przerwa´c widowisko. Porwał kawał miedzianej blachy i pocz ˛ał wali´c w ni ˛a dwukilowym młotem. Na ten sygnał bractwo posłusz- nie zastygło na miejscach. — Spokój, zakute łby! — krzykn ˛ał Nieradek — ile razy powtarzam, ˙ze ka˙zd ˛a akcj˛e trzeba przeprowadza´c systematycznie. Domejko pod stół! — zakomendero- wał — Pacek za szaf˛e! Pacholec na szaf˛e! Ty, Pulpet zbadasz półki! Rymarski — okolice grzejnika! Makucha spenetruje filodendron! Reszta pod stoły! Chłopaki posłusznie rzucili si˛e we wskazane miejsca. Po´spieszyłem za Do- mejk ˛a, który wła´snie na czworakach wpełzał pod stół nauczycielski. Oczywi´scie z moim pilnikiem w r˛eku. 24