Eliot Pattison
Mantra czaszki
(Prze o y : Norbert Radomski)
Dla Matta, Kate i Connora
PODZI KOWANIA
Ksi ka ta nie mog aby powsta bez pomocy Natashy Kern i Michaela Denneny’ego. Wyrazy
wdzi!czno"ci nale si! tak e Christinie Prestii, Edowi Stacklerowi, Lesley Payne i Laurze Conner.
ROZDZIA$ 1
Nazywali to schodzeniem na czworaki. Wysoki, chudy jak szkielet mnich balansowa
na kraw!dzi stupi! dziesi!ciometrowego urwiska, za ca podpor! maj c tylko przenikliwy
himalajski wiatr. Shan Tao Yun zmru y oczy, by lepiej widzie chwiej c si! posta . Serce
podesz o mu do gard a. To Trinle szykowa si! do skoku - Trinle, jego przyjaciel, który
jeszcze tego ranka szeptem pob ogos awi mu stopy, by nie rozdeptywa y owadów na swej
drodze.
Rzuciwszy taczki, Shan pu"ci si! biegiem.
Gdy Trinle przechyli si! poza skraj urwiska, podmuch wznosz cego si! powietrza
zdar mu z szyi khat!, namiastk! szala obrz!dowego, któr w tajemnicy nosi pod ubraniem.
Shan p!dzi zygzakiem, omijaj c wymachuj cych m otami i kilofami m! czyzn, dopóki nie
potkn si! na wirze. Gdzie" z ty u rozleg si! gwizdek i, tu po nim, gniewny okrzyk. Wiatr
igra z brudnym strz!pem bia ego jedwabiu, ko ysz c nim chwil! nad g ow Trinlego, a
wreszcie z wolna uniós go ku niebu. Wi!2niowie zwrócili oczy ku p yn cej w górze khacie,
nie z zaskoczeniem, ale z nabo n czci . Wiedzieli, e ka de zdarzenie jest znacz ce,
najwi!ksze za" znaczenie kryj w sobie cz!sto takie w a"nie subtelne, nieoczekiwane
dzia ania samej natury.
Stra nik krzykn ponownie, ale nikt nie powróci do pracy. By a to a o"nie pi!kna
chwila: bia y szal ta5cz cy na kobaltowym niebie, dwie setki wyn!dznia ych twarzy
zwróconych w gór! w nadziei objawienia, niepomnych kar, jakie bez w tpienia czekaj
wi!2niów za zmarnowanie cho by minuty. By a to jedna z tych chwil, jakich Shan nauczy si!
oczekiwa w Tybecie.
Ale Trinle, balansuj c na skraju urwiska, jeszcze raz zwróci w dó spokojne,
wyczekuj ce spojrzenie. Shan widywa ju wi!2niów schodz cych na czworaki: wszystkich z
tym samym radosnym wyczekiwaniem na twarzach. To zawsze odbywa o si! w a"nie tak,
niespodziewanie, jak gdyby nagle podszepn im to nies yszalny dla innych g os.
Samobójstwo by o ci! kim grzechem, nieuchronnie poci gaj cym za sob odrodzenie w
ni szej formie ycia. A jednak ycie na czterech ko5czynach mog o si! wyda kusz ce wobec
ycia na dwóch w chi5skim obozie pracy przymusowej.
Gramol c si! w najwy szym po"piechu, Shan schwyci Trinlego za rami!, gdy ten ju ,
ju pochyla si! nad przepa"ci . W tej samej chwili zrozumia jednak, e 2le zinterpretowa
jego zachowanie. Mnich po prostu przygl da si! czemu". Dwa metry ni ej, na skalnym
wyst!pie, na którym z trudem mie"ci o si! gniazdo jaskó ek, le a ma y, l"ni cy przedmiot.
Z ota zapalniczka.
W"ród wi!2niów przemkn szmer podniecenia. Wiatr zagna khat! z powrotem nad
gra5 i teraz opada a gwa townie na stok pi!tna"cie metrów od terenu robót.
Stra nicy wbiegli ju mi!dzy nich, chwytaj c w"ród przekle5stw za pa ki. Gdy Trinle
odsun si! od urwiska, przygl daj c si! sp ywaj cemu w dó skrawkowi jedwabiu, Shan
wróci do swych wywróconych taczek. Przy stercie rozsypanego gruzu sta sier ant Feng.
Oci! a y, siwy, ale zawsze czujny, notowa co" do raportu. Budowa dróg by a prac w s u bie
socjalizmu. Zaniedbuj c obowi zki, pope nia o si! jeszcze jeden grzech przeciwko ludowi.
Ale gdy wlók si! niemrawo na spotkanie z gniewem Fenga, w górze rozleg si!
okrzyk. Dwaj z wi!2niów poszli po khat!. Dotarli do kamiennego usypiska, gdzie
wyl dowa a, ale teraz cofali si! na kl!czkach, zawodz c zapami!tale. Ich mantra uderzy a
stoj cych w dole niczym podmuch wiatru. Jeden po drugim, s ysz c j , opadali na kolana,
w czaj c si! w "piew, a ogarn on stopniowo ca brygad!, od wzgórza po zaparkowany
ni ej, przy mo"cie, rz d ci! arówek. Sta tylko Shan i czterech innych, jedyni Chi5czycy
w"ród wi!2niów.
Feng rykn w"ciekle i ruszy p!dem, dm c w gwizdek.
pomrukiem, gdy obok nich pojawi a si! para wyglansowanych na b ysk oficerek. Shan
przysiad na pi!tach, odchylaj c si! w ty , i ujrza nad sob Changa. Twarz porucznika
gwa townie si! zmieni a. D o5 pow!drowa a do pistoletu u pasa. Ze zd awionym okrzykiem
zgrozy oficer cofn si! za plecy Fenga.
Tym razem 404. Ludowa Brygada Budowlana wyprzedzi a s!py. W obramowaniu
odgarni!tych g azów spoczywa y zw oki m! czyzny. Pierwsze rzuci y si! Shanowi w oczy
buty trupa, kosztowny zachodni model z najprawdziwszej skóry. Z trójk tnego wyci!cia
czerwonego swetra wyziera a "nie nobia a koszula.
- Amerykanin - szepn Jilin g osem pe nym czci, nie dla zmar ego, ale dla jego
ubrania.
M! czyzna mia na sobie nowe niebieskie d insy - nie marny chi5ski drelich, do
którego u ulicznych handlarzy kupowa o si! podrobione zachodnie naszywki, ale oryginalny
ameryka5ski produkt. Do swetra przypi!ty by emaliowany znaczek: dwie skrzy owane flagi,
ameryka5ska i chi5ska. D onie trupa spoczywa y na brzuchu - zmar y wygl da jak go"
hotelowy drzemi cy w oczekiwaniu na podwieczorek.
Porucznik Chang szybko doszed do siebie.
- Dalej, do diab a! - warkn , wypychaj c Fenga do przodu. - Chc! zobaczy twarz.
- B!dzie "ledztwo - wypali bez namys u Shan. - Nie mo ecie tak po prostu...
Chang kopn go, niezbyt mocno, jak cz owiek nawyk y radzi sobie z niesfornymi
psami. Kl!cz cy obok Jilin uchyli si!, odruchowo os aniaj c g ow! r!koma. Zniecierpliwiony
porucznik zbli y si! do trupa i uj go za kostki. Rzuciwszy Fengowi poirytowane spojrzenie,
wyszarpn cia o spod okrywaj cych je jeszcze od amków ska . Nagle krew odp yn! a mu z
twarzy. Odwróci si! i wykrzywi , ogarni!ty fal md o"ci.
Trup nie mia g owy.
- Ba wochwalstwo to zamach na socjalistyczny porz dek! - szczeka przez tub! m ody
oficer, gdy wi!2niowie wracali pod eskort do zdezelowanych szarych ci! arówek, dawno ju
wycofanych z armii. - Ka da modlitwa to cios wymierzony w lud!
Zerwijcie okowy feudalizmu, doko5czy w my"lach Shan. Albo: szacunek dla
przesz o"ci to wstecznictwo.
- Smok si! po ywi ! - krzykn który" z wi!2niów.
Gwizdek nakaza cisz!.
- Nie wyrobili"cie normy - ci gn wysokim, monotonnym g osem oficer polityczny.
Z ty u, za nim, Shan dostrzeg czerwony samochód terenowy, jakiego nie widzia tu nigdy
przedtem. Na drzwiczkach widnia napis: MINISTERSTWO GEOLOGII. - Przynie"li"cie
wstyd narodowi. Pu kownik Tan dowie si! o waszym zaniedbaniu. - Wzmocniony przez tub!
g os oficera odbija si! echem od zbocza. Co, zastanawia si! Shan, ma tu do roboty
Ministerstwo Geologii? - Zezwolenia na wizyty zostaj zawieszone. Przez dwa tygodnie nie
dostaniecie gor cej herbaty. Zerwijcie okowy feudalizmu. Zrozumcie wol! ludu.
- Ja pierdol! - us ysza za plecami nieznajomy g os. - Znów kawa lao gai. - Mówi cy z
rozp!du wpad na Shana, gdy zatrzymali si! przed bud ci! arówki, czekaj c na swoj kolej.
Shan odwróci si!. By to nowy w brygadzie, m ody Tybeta5czyk o drobnych,
wyrazistych rysach khampy, cz onka pasterskich klanów zamieszkuj cych ci gn cy si! na
wschodzie wysoki p askowy Kham.
Na widok Shana twarz m! czyzny stwardnia a.
- Wiesz, co to kawa lao gai, wasza wielmo no" ? - prychn . Nieliczne z!by, które mu
pozosta y, by y prze arte próchnic . - By ka dobrego tybeta5skiego b ota i pó czarki szczyn.
Khampa usiad naprzeciw niego, przygl daj c mu si! badawczo. Shan podniós
ko nierz bluzy - wystrz!piony brezent pokrywaj cy ty ci! arówki kiepsko os ania ich od
wiatru - i odwzajemni spojrzenie, nie mrugn wszy okiem. Sztuka prze ycia, wiedzia to ju ,
sprowadza si! do panowania nad strachem. Mo e "ciska ci o dek. Mo e pali ci serce, a
poczujesz, e twoja dusza obraca si! w popió . Ale nigdy, przenigdy nie daj tego po sobie
pozna .
Shan sta si! koneserem strachu. Nauczy si! smakowa mnogo" jego form i
fizycznych dozna5. Istnia a olbrzymia ró nica mi!dzy, na przyk ad, strachem, jaki budzi
odg os kroków oprawcy, a strachem, jaki odczuwa o si! na widok lawiny schodz cej na
pracuj c tu obok ekip!. A aden z nich nie móg nawet równa si! z l!kiem, który nie dawa
mu spa po nocach, wci na nowo ka c mu si! przedziera przez mg ! wyczerpania i bólu;
z l!kiem, e zapomni twarz ojca. Podczas pierwszych dni, otumaniony zastrzykami i terapi
polityczn , u"wiadomi sobie, jak cenny mo e by strach. Czasami jedynie on by realny.
Khampa mia na karku g !bokie blizny, "lady ci! . Jego usta, gdy si! znów odezwa ,
wykrzywi y si! z zimn pogard .
- Pu kownik Tan, powiedzieli - burkn , szukaj c potwierdzenia u pozosta ych
wi!2niów. - Nikt mi nie mówi , e to okr!g Tana. To ten od Buntu Kciuków, nie? Najwi!kszy
sukinsyn w armii sukinsynów.
Przez chwil! zdawa o si!, e nikt go nie us ysza , nagle jednak unios a si! plandeka i
na golenie khampy spad a pa ka stra nika. Twarz m odego wi!2nia wykrzywi grymas bólu.
Zatuszowa go pogardliwym "miechem. Wykona d oni szybki, nieznaczny gest w stron!
Shana, jak gdyby na"laduj c pchni!cie no em. Z wystudiowan oboj!tno"ci Shan zamkn
oczy.
Kiedy zasznurowano plandek! i ci! arówka ruszy a ze stekiem, ciemno" wype ni
cichy pomruk, nieuchwytny, niemal niedos yszalny d2wi!k przypominaj cy szmer odleg ego
potoku. Podczas pó godzinnej jazdy do obozu stra nicy siedzieli w kabinach ci! arówek i
wi!2niowie zostawali sami. Zm!czenie grupy by o niemal namacalne - znu enie pos!pn
szar chmur k ad o si! na ich drog! powrotn . Ale to nie mog o zwolni tych ludzi z ich
"lubów.
Po trzech latach Shan potrafi ju rozró ni male, ich ró a5ce, po wydawanym
d2wi!ku. M! czyzna na lewo od niego przesuwa palcami sznur guzików. S siad z prawej
zadowala si! mal wykonan z paznokci. By a to popularna metoda: zapuszcza o si!
paznokcie, po czym obcina o je i nawleka o na wyci gni!t z koca ni , dopóki nie zebra o si!
wymagane sto osiem sztuk. Niektóre ró a5ce, po prostu sup y zawi zane na takiej nici,
bezg o"nie przesuwa y si! pod zgrubia ymi od odcisków palcami. By y i male sporz dzone z
cennych pestek melona, których nale a o strzec jak oka w g owie, gdy niektórzy z wi!2niów,
szczególnie nowo przybyli, ponad rytua y buddyjskie stawiali rytua y walki o przetrwanie. Ci
zjedliby takie ró a5ce.
Przy ka dej pestce lub paznokciu, w!2le czy guziku mnich recytowa prastar mantr!,
OM MANI PADME HUM, “Cze" klejnotowi w kwiecie lotosu”, inwokacj! do Bodhisattwy
Wspó czucia. =aden z nich nie spocz by na pryczy, nie odmówiwszy przynajmniej
przepisowych stu ró a5ców dziennie.
Monotonny "piew dzia a jak balsam na sko atan dusz! Shana. Mnisi z ich mantrami
zmienili jego ycie. Dzi!ki nim zdo a zostawi za sob ból przesz o"ci, przesta ogl da si!
wstecz. Przynajmniej przez wi!kszo" czasu.
znaczy a poszarpana blizna na lewej skroni, gdzie przed trzydziestu laty ugodzi a go motyka
czerwonogwardzisty. Choje Rinpocze by niegdy" kenpo, opatem, gompy Nambe, jednego z
tysi!cy klasztorów unicestwionych przez chi5skie w adze. Teraz by kenpo 404. Ludowej
Brygady Budowlanej.
Gdy Choje, jak inni, nie zwa aj c na wstrz sy ci! arówki, przesuwa paciorki, Trinle
po o y mu na kolanach jaki" niewielki, owini!ty w szmat! przedmiot. Stary lama opu"ci
ró aniec i powoli otworzy zawini tko. W "rodku znajdowa si! kamie5, naznaczony rdzaw
plam . Choje uj go z szacunkiem i obejrza uwa nie ze wszystkich stron, jak gdyby kry on
jak " tajemn prawd!. Z wolna, gdy dotar o do niego znaczenie tego znaku, jego oczy
wype ni bezbrze ny smutek. Kamie5 by zbryzgany krwi . Uniós wzrok i jeszcze raz
spojrza w oczy Shana. Z powag skin g ow , jak gdyby na potwierdzenie ogarniaj cych go
przeczu . Cz owiek w ameryka5skich d insach straci ycie tam, na ich szosie. Buddy"ci
odmówi dalszych prac na tej górze.
Gdy ci! arówki zatrzyma y si! na terenie obozu, ró a5ce znikn! y. Rozleg y si!
gwizdki i odwi zano plandeki. W szarym "wietle gasn cego dnia wi!2niowie powlekli si!,
milcz c, do przysadzistych, zbitych z desek bud, w których mieszkali, i czym pr!dzej
wynurzyli si! z nich z blaszanymi kubkami s u cymi zarazem za umywalk!, talerz i czark!
na herbat!. Jeden za drugim wchodzili do mieszcz cej sto ówk! szopy, gdzie ich kubki
nape niano papk z j!czmienia, i stoj c potem w mroku, powracali z wolna do ycia, gdy
ciep y pokarm rozgrzewa im wn!trzno"ci. W milczeniu kiwali do siebie g owami,
wymieniaj c zm!czone u"miechy. Gdyby ktokolwiek si! odezwa , zosta by wys any na noc
do stajni.
Wrócili do baraków. Trinle zatrzyma nowego wi!2nia, który szed na prze aj przez
izb!.
- Nie t!dy - powiedzia , wskazuj c prostok t nakre"lony kred na pod odze.
=ylasty khampa, najwyra2niej obznajomiony z niewidzialnymi o tarzami wi!ziennych
baraków, wzruszy ramionami i obszed prostok t, kieruj c si! ku pustej pryczy w k cie.
- Przy drzwiach - o"wiadczy spokojnie Trinle. Zawsze odzywa si! tym samym
nabo nym tonem, jak gdyby przepojony czci dla ka dej prze ywanej chwili. - Twoja prycza
b!dzie przy drzwiach - powtórzy , gotów sam przenie" jego rzeczy na nowe miejsce.
Khampa zdawa si! nie s ysze .
- Na tchnienie Buddy! - wykrzykn , przygl daj c si! d oniom mnicha. - Gdzie s
twoje kciuki?! Trinle spojrza z ukosa na swoje r!ce.
- Nie mam poj!cia. - W jego g osie zabrzmia o zaciekawienie, jak gdyby nigdy dot d
nie zastanawia si! nad t kwesti .
- Bajdaki. Oni ci to zrobili, no nie? =eby" nie móg odmawia ró a5ca?
- Jako" sobie radz!. Twoja prycza jest przy drzwiach - powtórzy Trinle.
- Dwie s wolne - warkn khampa. Nie mia w sobie nic z mnicha. Rozpar si! na
s omianym sienniku, jak gdyby wyzywaj c Trinlego, by sam go st d usun . Najbardziej
zawzi!ci bojownicy ruchu oporu, jacy kiedykolwiek przeciwstawili si! Armii Ludowo-
Wyzwole5czej, pochodzili w a"nie z Kham. Wci jeszcze w odleg ych górach aresztowano
ich za sporadyczne akty sabota u. Poza w asnym terenem khampowie z po udniowych
klanów, które opiera y si! armii jeszcze d ugo po ujarzmieniu pozosta ej cz!"ci Tybetu, w
dalszym ci gu nie mieli prawa do niczego, co mog oby pos u y za bro5, nawet no a o ostrzu
d u szym ni dwana"cie centymetrów.
M! czyzna zdj jeden ze swych rozlatuj cych si! butów i z namaszczeniem wyj z
kieszeni skrawek papieru. By a to wyrwana przez wiatr kartka z bloczka którego" ze
stra ników. Z demonstracyjnym u"miechem podniós j w gór!, po czym wepchn do buta
dla lepszej izolacji. =ycie w Czterysta Czwartej mierzy o si! najdrobniejszymi zwyci!stwami.
Przewijaj c szmaty, które s u y y mu za skarpetki, nowy przygl da si! swym
towarzyszom z celi. Shan widzia to ju niejeden raz. Ka dy nowy wi!zie5 zaczyna od
ustalenia, kto przewodzi mnichom, a kto jest s abeuszem, który nie b!dzie sprawia k opotów.
Kto si! podda , a kto mo e by informatorem. To pierwsze by o atwe. Jego wzrok niemal
natychmiast spocz na Choje, który siedzia w pozycji lotosu na pod odze obok jednej ze
stoj cych po"rodku prycz, wci wpatruj c si! w trzymany w d oni kamie5. Nikt w ich
baraku, nikt w ca ej brygadzie lao gai nie emanowa takim spokojem.
Jeden z m odych mnichów wydoby z kieszeni p!k li"ci zielska, które zacz! o si!
w a"nie pojawia na górskich zboczach. Trinle przeliczy je i rozdzieli po jednym mi!dzy
wszystkich wi!2niów. Mnisi przyj!li li"cie z powag , szepcz c dzi!kczynn mantr! za tego,
komu tym razem przypad o w udziale ryzykowa kar! za zbieranie zielska.
Trinle znów zwróci si! w stron! khampy, który u swój li" .
- Przykro mi - powiedzia . - Tutaj "pi Shan Tao Yun.
Khampa rozejrza si! wko o i wbi wzrok w Shana, siedz cego na pod odze obok
Choje.
- Ry ojad? - burkn . - =aden khampa nie b!dzie ust!powa pieprzonemu ry ojadowi.
- Parskn "miechem i potoczy wzrokiem dooko a. Nikt mu nie zawtórowa .
Cisza jak gdyby podsyci a tylko jego zacietrzewienie.
- Zabrali nasz ziemi!. Zabrali nasze klasztory. Naszych rodziców. Nasze dzieci -
wyrzuca z siebie, wpatruj c si! w mnichów z rosn cym zniecierpliwieniem.
Wi!2niowie spogl dali po sobie nieswojo. Nienawi" w jego g osie wydawa a si!
z ym duchem, który znalaz sobie drog! do ich baraku.
- A to by dopiero pocz tek, tylko przygotowanie do prawdziwej walki. Teraz
zabieraj nam dusze. Wciskaj swoich ludzi do naszych miast, w nasze doliny, w nasze góry.
Nawet do naszych wi!zie5. =eby nas zatru . =eby"my stali si! tacy jak oni. Nasze dusze gin .
Nasze twarze si! rozp ywaj . Stajemy si! niczym. - Odwróci si! gwa townie ku pryczom po
drugiej stronie baraku. - Tak w a"nie by o w moim ostatnim obozie. Zapomnieli wszystkich
mantr. Którego" dnia obudzili si! z pustk w g owach. Nie umieli ju si! modli .
- Nigdy nie zdo aj wydrze modlitw z naszych serc - odpar Trinle, zerkaj c
niespokojnie na Shana.
- Gówno tam! Oni wydzieraj nam serca! Nikt ju nie idzie dalej, nikt nie staje si!
budd . Mo na tylko stoczy si! w dó , do coraz ni szych form ycia. W ostatnim obozie by
stary mnich. Nafaszerowali go polityk . Pewnego dnia obudzi si! i stwierdzi , e odrodzi si!
jako kozio . Widzia em go. Kozio wlaz do kolejki po arcie, dok adnie tam, gdzie zawsze
stawa ten kap an. Widzia em to na w asne oczy. Tak by o. Kozio . Stra nicy zak uli go
bagnetami. Upiekli go na ro nie, na naszych oczach. Na drugi dzie5 przynie"li kube gówna z
latryny. Powiedzieli nam: Patrzcie, czym jest teraz.
- Nie potrzebujesz Chi5czyków, eby zgubi drog! - odezwa si! nagle Choje. - Sama
twoja nienawi" wystarczy. - Jego g os by cichy i agodny, jak szmer piasku padaj cego na
kamie5.
Khampa przycich , ale dziki blask pozosta w jego oczach.
- Nie zamierzam obudzi si! jako durny kozio . Wcze"niej kogo" zabij! - warkn ,
znów zerkaj c w"ciekle na Shana.
- Shan Tao Yun - stwierdzi spokojnie Trinle - zosta zredukowany. Jutro wróci na
swoj prycz!.
- Zredukowany? - parskn drwi co khampa.
- To rodzaj kary - odpar Trinle. - Nikt ci nie wyja"ni , jakie panuj tu zasady?
- Wypchn!li mnie po prostu z ci! arówki i wcisn!li opat! do r!ki.
Trinle skin na siedz cego najbli ej mnicha, m odego m! czyzn! z bielmem na oku,
który natychmiast od o y ró aniec i przysun si! do stóp khampy.
- Je"li z amiesz któr " z regu ustalonych przez nadzorc! - wyja"ni - przysy a ci
czyst koszul!. Stajesz przed nim. Je eli masz szcz!"cie, zostajesz zredukowany. Pozbawiony
wszystkiego, co zapewnia wygod!, poza ubraniem na grzbiecie. Pierwsz noc sp!dzasz na
dworze, na "rodku placu apelowego. Je eli jest zima, tej nocy opuszczasz swoje cia o.
W ci gu trzech lat Shan widzia ich sze"ciu, wynoszonych niczym pos gi buddów,
zastyg ych w pozycji lotosu, z martwymi d o5mi wci zaci"ni!tymi na lichych ró a5cach.
- Je"li nie odbywa si! to zim , nast!pnej nocy mo esz schroni si! w baraku.
Kolejnego dnia zwracaj ci buty. Potem p aszcz. Potem kubek. Dalej koc, siennik, a na ko5cu
prycz!.
- Mówisz, e tak jest, kiedy ma si! szcz!"cie. A je"li si! nie ma?
M ody mnich zadr a lekko.
- Wtedy nadzorca wysy a ci! do pu kownika Tana.
- S awetny pu kownik Tan - mrukn khampa. Nagle podniós wzrok. - A po co czysta
koszula?
- Nadzorca nie znosi brudu. - Kap an obejrza si! na Trinlego, jak gdyby nie wiedz c,
co jeszcze powiedzie . - Czasami ci, których wzywa, s odsy ani gdzie indziej.
Khampa parskn , gdy dotar o do niego ukryte znaczenie tych s ów. Wsta i ostro nie
obszed Shana dooko a.
- To szpieg. Czuj! to.
Trinle westchn . Pozbiera jego rzeczy i przeniós je na pust prycz! przy drzwiach.
- Tu spa dawniej pewien starszy cz owiek z Shigatse. To w a"nie Shan go wydosta .
- Rozumiem, e zszed na czworaki.
- Nie. Zosta zwolniony. Nazywa si! Lokesh. By poborc podatkowym w rz dzie
dalajlamy. Przesiedzia trzydzie"ci pi! lat, a tu nagle wywo uj go i otwieraj bram!.
- Powiedzia e", e to ten ry ojad go wydosta .
- Napisa kilka mocnych s ów na transparencie - odezwa si! Choje, powoli sk aniaj c
g ow!.
Khampa spojrza na Shana z rozdziawion g!b .
- Jeste" jakim" czarownikiem czy co? - W jego oczach wci jeszcze kry si! jad. - Dla
mnie te odprawisz swoje czary, szamanie?
Shan nie podniós g owy. Przygl da si! d oniom Choje. Ju nied ugo rozpocznie si!
wieczorna liturgia.
Trinle odwróci si! ze smutnym u"miechem.
- Jak na czarownika - westchn - nasz Shan nie2le radzi sobie z taczkami.
Khampa mrukn co" pod nosem i cisn buty na wskazan mu prycz!. Ust!powa ze
wzgl!du na mnichów, nie na Shana. Dla pewno"ci odwróci si! w jego stron!.
- Pierdol! ci! - wycedzi przez z!by.
Gdy nikt nie zareagowa , w jego oczach pojawi si! z y b ysk. Podszed do pryczy
Shana, rozwi za sznurek, którym mia "ci gni!te spodnie, i odda mocz na jej go e deski.
Nikt si! nie odezwa .
Choje podniós si! wolno i zacz wyciera prycz! w asnym kocem.
Blask triumfu znikn z twarzy khampy. Zakl pod nosem. Odepchn Choje na bok i,
podci gn wszy koszul!, doko5czy dzie a.
Przed dwoma laty by mi!dzy nimi inny khampa, drobny pasterz w "rednim wieku, wi!ziony za to, e
nie zarejestrowa si! w adnej ze spó dzielni rolniczych. Odk d patrol zgarn ca jego rodzin!, prze y
samotnie niemal pi!tna"cie lat, a wreszcie, kiedy zdech mu pies, zszed do miasta w dolinie. Przypomina
zamkni!te w klatce zwierz!, jak nied2wied2 za kratami nieustannie chodzi po baraku w t! i z powrotem. Gdy
patrzy na Shana, jego twarz zaciska a si! w furii jak pi!" .
Ale ten ma y khampa kocha Choje jak ojca. Gdy jeden z oficerów, zwany Kijem z
powodu swego upodobania do tego przedmiotu, uderzy raz Choje za wywrócenie taczek z
adunkiem, khampa rzuci mu si! na plecy, ok adaj c go pi!"ciami i obrzucaj c stekiem
wyzwisk. Kij roze"mia si! tylko, jak gdyby nigdy nic. Tydzie5 pó2niej, wypuszczony ze
stajni, okulawiony po jakim" urazie kolana, khampa zacz wszywa po wewn!trzej stronie
swej bluzy kieszenie z kawa ków koca. Trinle i inni t umaczyli mu, e nawet gdyby
zgromadzi w nich do" jedzenia na w!drówk! przez góry, my"l o ucieczce by aby
szale5stwem.
Pewnego ranka, gdy kieszenie by y gotowe, ma y khampa poprosi Choje o specjalne
b ogos awie5stwo. W górach, na placu budowy, nape ni kieszenie kamieniami. Pracowa jak
zwykle, "piewaj c star pie"5 pastersk , póki Kij nie zbli y si! do skraju urwiska. A wtedy,
bez "ladu wahania, rzuci si! na oficera ca ym swym powi!kszonym ci! arem, "cisn go
kurczowo r!kami i nogami, po czym wraz z nim zwali si! w przepa" .
Rozleg si! nocny dzwonek. Samotna, go a arówka, która o"wietla a cel!, zgas a.
Odt d zabronione by y wszelkie rozmowy. Z wolna, niczym chór "wierszczy
obwieszczaj cych nadej"cie nocy, barak wype ni cichutki grzechot ró a5ców.
Jeden z m odych mnichów przysun si! ukradkiem pod drzwi, by trzyma stra . Z
kryjówki pod obluzowan desk Trinle wyj dwie "wieczki i zapaliwszy je, umie"ci po
jednej z obu stron zakre"lonego kred prostok ta. Trzeci "wieczk! postawi przed Choje.
Nik y p omyk nie o"wietla nawet twarzy kenpo. W kr!gu "wiat a pojawi y si! jego d onie,
gdy rozpocz wieczorn nauk!. By to wi!zienny obrz dek, bez s ów ani muzyki, jeden z
wielu, jakie zrodzi y si! przez czterdzie"ci lat, odk d chi5skie wi!zienia zape nia zacz! y
gromady buddyjskich mnichów.
Obrz!d rozpoczyna o z o enie darów przed niewidzialnym o tarzem. Zwrócone na
zewn trz d onie Choje, z palcami wskazuj cymi podwini!tymi pod kciuki, z czy y si!. By to
symbol argham, wody do obmycia twarzy. Wiele mudr, symbolicznych uk adów d oni
s u cych ogniskowaniu wewn!trznych si , wci jeszcze by o obcych dla Shana, ale Trinle
nauczy go gestów ofiarnych. Skrajne dwa palce bezcielesnych d oni Choje cofn! y si! do
wewn trz i d onie zwróci y si! w dó . Padyam, woda do obmycia stóp. Powoli, z wdzi!kiem,
Choje p ynnie zmienia uk ady r k, ofiarowuj c kadzid o, pachnid a i pokarm. Wreszcie
z czy d onie, zwini!te w pi!"ci, z kciukami stercz cymi w gór! jak knoty z czarki mas a.
Aloke, lampy.
Na zewn trz cisz! rozdar przeci g y, bolesny j!k. To w s siednim baraku kona ,
trawiony chorob , jeden z mnichów.
D onie Choje wysun! y si! ku niewidocznemu kr!gowi wiernych, pytaj c, co
przynie"li, by uczci wewn!trzne bóstwo opieku5cze. Z ciemno"ci wy oni a si! para
pozbawionych kciuków r k. Ich palce wskazuj ce styka y si! czubkami, pozosta e by y
zgi!te. Wokó rozleg si! cichy szmer aprobaty. By y to dwie ryby, symbol powodzenia.
Nast!pne d onie wsuwa y si! kolejno w kr g "wiat a, ka da po przerwie potrzebnej na ciche
odmówienie modlitwy towarzysz cej poprzedniej ofierze. Muszla, drogocenne naczynie na
wod! "wi!con , w!z y nie ko5cz cego si! ycia, kwiat lotosu. Gdy przysz a kolej na Shana,
zawaha si!, po czym uniós w gór! lewy palec wskazuj cy, nakrywaj c go p asko praw
d oni . Bia y parasol. Jeszcze jeden symbol powodzenia.
Cel! wype ni cichy, specyficzny d2wi!k, niby szelest piór, który sta si! sta ym
elementem nocy Shana: szmer mantr szeptanych bezg o"nie przez tuzin ust. D onie Choje
znów ukaza y si! w kr!gu "wiat a, zaczynaj c kazanie. Gest, od którego rozpocz! y, nie
pojawia si! w"ród nich zbyt cz!sto: uniesiona prawa d o5, wn!trzem zwrócona ku patrz cym.
Mudra oddalania l!ku. W baraku zaleg a nieprzyjemna cisza. Jeden z m odych mnichów
g o"no po kn powietrze, jak gdyby nagle dotar a do niego donios o" tego, co si! dzieje.
Potem d onie znów si! przesun! y, splot y, "rodkowe palce zwróci y si! w gór!. Diament
m dro"ci, symbol oczyszczenia umys u i jasno"ci celu. To by o ca e kazanie. D onie nie
poruszy y si! wi!cej. Unosi y si! w mroku, zastyg e w tym ge"cie, jakby wykute z jasnego
granitu, podczas gdy wi!2niowie kontemplowali je. Przes anie nie mog oby by wyra one
dobitniej, nawet gdyby Choje wykrzycza je z górskiego szczytu. Ból si! nie liczy, mówi y
d onie. Ska y, p!cherze, po amane ko"ci - to wszystko nie ma znaczenia. Pami!tajcie o swoim
celu. Czcijcie swe wewn!trzne bóstwo opieku5cze.
To niejasno"ci umys u brakowa o Shanowi. Choje jak nikt przed nim nauczy go
koncentracji. Podczas d ugich zimowych dni, kiedy nadzorca nie wysy a ich do pracy - nie z
troski o ich ycie, ale o ycie stra ników - Choje pomóg mu dokona niezwyk ego odkrycia.
Inspektor, którym Shan by przez ca e ycie, nim trafi do gu agu, musia mie niespokojn
dusz!. Wybitny "ledczy niczemu nie móg dawa wiary. Wszystko by o podejrzane,
wszystko, co prowadzi o go od zarzutów do faktów, od faktów do motywów, od motywów do
skutków, i znów do kolejnej tajemnicy - p ynne. Nie mog o by spokoju, gdy spokój rodzi
si! tylko z wiary. Nie, to nie jasno"ci umys u mu brakowa o. W chwilach takich jak ta, gdy
mroczne przeczucia ogarnia y jego dusz!, gdy dawne ycie ci gn! o go w dó jak cz owieka
zapl tanego w lin! kotwiczn , w takich chwilach brak mu by o po prostu wewn!trznego
bóstwa opieku5czego.
Co" le a o na pod odze poni ej r k Choje. Zakrwawiony kamie5. Z zaskoczeniem
u"wiadomi sobie, e obaj z Choje my"l o tym samym. Kenpo przypomina swym mnichom
o ich obowi zku. Shan poczu , e ma sucho w ustach. Chcia protestowa , b aga ich, by nie
nara ali si! na ryzyko z powodu jakiego" martwego cudzoziemca, ale mudra uciszy a go jak
zakl!cie.
Zacisn powieki, lecz wci nie móg si! skupi na przes aniu Choje. Ilekro
próbowa si! skoncentrowa , przed oczyma stawa mu inny obraz. Z ota zapalniczka
zawieszona sto pi! dziesi t metrów ponad dnem doliny. I martwy Amerykanin daj cy mu
jakie" znaki w koszmarnej wizji.
Nagle od drzwi dobieg cichy gwizd. Zdmuchni!to "wiece. Chwil! pó2niej arówka
pod sufitem rozb ys a na nowo. Stra nik z trzaskiem otworzy drzwi i wkroczy na "rodek
baraku, trzymaj c w ramionach trzonek od kilofa. Za nim wszed porucznik Chang. Z
drwi cym namaszczeniem wyci gn przed siebie sztuk! odzie y, tak by nikt nie móg mie
w tpliwo"ci, co to takiego. Czysta koszula. Parskaj c "miechem, po kolei d2gn ni jak
szpad w stron! kilku wi!2niów, a nagle rzuci ni w le cego na pod odze Shana.
- Jutro rano - warkn na odchodnym.
Ostry, zimny wiatr ch osta twarz Shana, gdy nast!pnego ranka sier ant Feng
wyprowadza go poza druty. Wiatry by y bezlitosne dla Czterysta Czwartej, przycupni!tej u
podnó a najbardziej na pó noc wysuni!tej grani Smoczych Szponów - pot! nej "ciany
skalnej, która niemal pionowo wznosi a si! nad obozem. Pr dy wst!puj ce zrywa y nieraz
dachy z baraków. Pr dy zst!puj ce zasypywa y ich wirem.
- Zredukowany - mrukn sier ant Feng, zamykaj c za nimi bram!. - Jeszcze si! nie
zdarzy o, eby zredukowanemu przys ano koszul!. - By to niski, zwalisty m! czyzna z
pot! nym brzuchem i równie pot! nymi barami, o skórze jak u wi!2niów wyprawionej na
rzemie5 przez lata wartowania w s o5cu, wichurze i "niegu. - Wszyscy czekaj . Robi
zak ady - doda z ochryp ym skrzekiem, który Shan uzna za "miech. Próbowa zmusi si!,
eby nie s ucha , nie my"le o stajni, nie pami!ta o dzikiej furii Zhonga.
Tym razem nadzorca by opanowany. Ale z owró bny u"miech, z jakim wolno okr y
Shana, przerazi wi!2nia bardziej ni spodziewany wybuch. Shan odruchowo z apa si! za
prawe rami!, które cz!sto w obecno"ci Zhonga chwyta kurcz. Kiedy" pod czyli mu tam
przewody z akumulatora.
- Gdyby raczy poradzi si! mnie - w monotonnym g osie Zhonga zna by o nosowe tony
charakterystyczne dla prowincji Fujian - przestrzeg bym go. A tak przekona si! na w asnej skórze, co z ciebie za
zió ko. - Podniós z biurka jaki" papier i przebieg go wzrokiem, kr!c c g ow z niedowierzaniem. - Paso yt -
wycedzi , po czym przystan , by w spiesznych gryzmo ach przela jak " my"l na papier. - To nie potrwa d ugo -
powiedzia , wyczekuj co unosz c wzrok. - Jeden fa szywy krok i b!dziesz t uk ska y go ymi r!koma. A do
"mierci.
- Ze wszystkich si staram si! zas u y na zaufanie, jakim obdarzy mnie naród -
odpar Shan, nie mrugn wszy okiem.
Jego s owa najwyra2niej sprawi y Zhongowi przyjemno" . Na jego twarzy pojawi si!
przewrotny b ysk.
- Tan po re ci! ywcem.
Sier ant Feng by w dziwnie radosnym nastroju. Wyprawa do Lhadrung, starej osady
targowej b!d cej siedzib w adz okr!gu, by a rzadkim "wi!tem dla stra ników Czterysta
Czwartej. Dowcipkowa na temat starych kobiet i kóz w pop ochu umykaj cych z drogi przed
ich terenówk . Obra jab ko i podzieli si! nim z kierowc , ignoruj c wci"ni!tego pomi!dzy
nich Shana. Ze z o"liwym u"miechem bawi si!, przek adaj c z kieszeni do kieszeni kluczyki
od jego kajdanek.
- Podobno sam przewodnicz cy ci! tu wpakowa - powiedzia w ko5cu, gdy w zasi!gu
wzroku ukaza y si! p askie, niskie zabudowania miasta.
Shan nie odpowiedzia . Pochylony do przodu, mozolnie podwija r!kawy. Kto"
wygrzeba dla niego par! za du ych, znoszonych spodni i wy"wiechtan wojskow kurtk!.
Kazali mu przebra si! w nie na "rodku biura. Wszyscy przerwali prac!, eby si! temu
przygl da .
- No bo dlaczego niby wsadzili ci! razem z nimi?
Shan wyprostowa si!.
- Nie jestem tu jedynym Chi5czykiem.
Feng parskn , jak gdyby ubawiony.
- Pewnie. Wzorowi obywatele, co do jednego. Taki na przyk ad Jilin zamordowa
dziesi! kobiet. Bezpieka pocz!stowa aby go kul w eb, gdyby jego wuj nie by sekretarzem
partii. Ten z szóstki z kolei ukrad z platformy wiertniczej na "rodku oceanu urz dzenia
zabezpieczaj ce. =eby opchn na czarnym rynku. Przyszed sztorm i pi! dziesi!ciu ludzi
straci o ycie. Wyrok "mierci to dla niego za ma o. Szczególne przypadki. Od ciebie
zaczynaj c.
- Ka dy wi!zie5 jest szczególnym przypadkiem.
Feng znowu parskn .
- Takich jak ty, Shan, oni trzymaj po prostu dla wprawy.
Sier ant wepchn do ust dwa kawa ki jab ka. Momo gyakpa, gruba klucha, tak go
nazywano za plecami, zarówno z powodu wydatnego brzucha, jak i apczywo"ci, z jak
poch ania jedzenie.
Shan odwróci g ow!. Popatrzy na rozleg e po acie wrzosowisk i wzgórz faluj cych
jak morze a po o"nie one górskie szczyty w dali. Otwarta przestrze5 mami a z udzeniem
ucieczki. Odwieczne marzenie tych, którzy nie mieli dok d uciec.
W"ród wrzosów przemyka y jaskó ki. W Czterysta Czwartej nie by o ptaków. Nie
wszyscy wi!2niowie przejmowali si! nakazem poszanowania ycia. Walczyli o ka dy
okruszek, ka de ziarenko, niemal o ka dego owada. Shan pami!ta , jak przed rokiem
wybuch a bójka o kuropatw! zagnan na teren obozu przez wiatr. Ptak uciek w ko5cu,
zostawiaj c dwóm wi!2niom p!ki piór w gar"ci. Zjedli wi!c pióra.
Zarz d okr!gu Lhadrung mie"ci si! w czteropi!trowym gmachu o krusz cej si!
fasadzie ze sztucznego marmuru. Brudne okna w ob a cych z farby ramach stukota y na
wietrze. Feng, popychaj c Shana, wprowadzi go po schodach na najwy sze pi!tro, gdzie
drobna, siwow osa kobieta skierowa a ich do poczekalni z jednym du ym oknem i drzwiami
na obu ko5cach. Przyjrza a si! uwa nie Shanowi, przekrzywiaj c g ow! jak zaciekawiony
ptak, po czym rzuci a co" ostro do Fenga, który skuli si!, z ponur min zdj mu kajdanki i
pos usznie wycofa si! na korytarz.
- To troch! potrwa - o"wiadczy a, wskazuj c g ow drzwi na ko5cu pomieszczenia. -
Przynios! wam herbat!.
Shan patrzy na ni os upia y, zdaj c sobie spraw!, e powinien wyja"ni pomy k!.
Min! y trzy lata, odk d ostatni raz pi herbat!. Prawdziw zielon herbat!. Otworzy usta, ale
nie wydoby si! z nich aden d2wi!k. Kobieta u"miechn! a si! i znikn! a za bli szymi
drzwiami.
Nagle zosta sam. Na krótko, cho ca kowicie, ow adn! a nim samotno" . Uwi!ziony
z odziej niespodzianie znalaz si! sam jeden w pe nej skarbów grocie. To w a"nie samotno"
by a jego prawdziw zbrodni w ci gu wszystkich peki5skich lat, zbrodni o któr nigdy
nikomu nie przysz o do g owy go oskar a . Pi!tna"cie lat sp!dzonych w rozjazdach, z dala od
ony, osobny apartament w kwaterach dla ma e5stw, d ugie samotne spacery po parkach,
cela medytacyjna w jego sekretnej "wi tyni, a nawet nieregularne godziny pracy, wszystko to
pozwala o mu cieszy si! samotno"ci na skal! nie znan miliardowi jego rodaków. Nie mia
poj!cia o swoim na ogu, dopóki przed trzema laty Urz d Bezpiecze5stwa Publicznego nie
pozbawi go brutalnie tego bogactwa. To nie utrata wolno"ci bola a go najbardziej, lecz brak
odosobnienia.
Na jednym z zebra5 tamzing w Czterysta Czwartej przyzna si! do swego na ogu. Gdyby nie zerwa
socjalistycznych wi!zi, powiedziano mu, z pewno"ci kto" by go w por! powstrzyma . Nie chodzi o tu o
przyjació . Dobry socjalista ma niewielu przyjació , ale licznych obserwatorów. Po tym zebraniu zaszy si! w
baraku i nie poszed na posi ek, byle tylko poby sam. Nadzorca Zhong znalaz go tam i odes a do stajni, gdzie
z amano mu jak " drobn kostk! w stopie. Kazano mu wróci do pracy, zanim ko" si! zros a.
Rozejrza si! po pomieszczeniu. W jednym rogu sta a wielka, si!gaj ca a do sufitu
ro"lina. Uschni!ta. By tam te ma y politurowany stolik, nakryty koronkow serwetk .
Serwetka zaskoczy a go. D u sz chwil! wpatrywa si! w ni ze "ci"ni!tym sercem, a
wreszcie oderwa wzrok i podszed do okna.
Z ostatniego pi!tra mia widok na wi!ksz cz!" pó nocnego odcinka doliny,
zamkni!tej od wschodu przez Smocze Szpony: dwa pot! ne, bli2niacze szczyty rozchodz ce
si! szeroko na wschód, pó noc i po udnie ostro zarysowanymi grzbietami. Smok spocz tam,
przybieraj c niewidzialn posta , mawiali ludzie, i tylko jego apy zmieni y si! w kamie5 na
znak, e wci czuwa nad dolin . Co takiego wykrzykn kto", gdy znaleziono zw oki
Amerykanina? Smok si! po ywi .
Szuka punktów orientacyjnych, sk ada je razem, a wreszcie w"ród omiatanych
wiatrem po aci wiru i kar owatej ro"linno"ci znalaz odleg e o par! kilometrów niskie dachy
Nefrytowego Hród a, g ównej bazy wojskowej okr!gu. Tu nad nimi, u stóp Szponu
Pó nocnego, wznosi o si! niskie wzgórze oddzielaj ce Nefrytowe Hród o od otoczonych
drutem kolczastym terenów Czterysta Czwartej.
Niemal nie my"l c o tym, co robi, "ledzi wzrokiem bieg dróg, owoc swej pracy
ostatnich trzech lat. By y ich dwa rodzaje. Pierwsze powstawa y zawsze drogi elazne. To
Czterysta Czwarta k ad a podk ad pod szeroki pas t ucznia, który czy Nefrytowe Hród o z
ukryt za wzgórzami na zachodzie Lhas . Nazwa “drogi elazne” nie oznacza a linii
kolejowych. Tych Tybet nie mia wcale. By y to drogi dla czo gów, transporterów i dzia
polowych, elaza Armii Ludowo-Wyzwole5czej.
W ska nitka br zu, któr przebieg wzrokiem od skrzy owania na pó noc od miasta i
dalej w stron! Szponów, nie by a jedn z tych dróg. By a o wiele gorsza. Szosa, nad któr
Czterysta Czwarta pracowa a teraz, by a przeznaczona dla kolonistów, którzy mieli zasiedli
wysoko po o one doliny za górami. Broni ostateczn Pekinu zawsze byli ludzie. Jak niegdy"
w le cej na zachodzie prowincji Kinjiang, ojczy2nie milionów muzu manów kulturowo
zwi zanych z narodami Azji
Spojrza na siwow os kobiet!, która natychmiast odwróci a si!, by rozsun zas ony.
I bez "wiat a Shan wiedzia , co zobaczy na "cianach. Bywa w dziesi tkach takich biur
w ca ych Chinach. B!dzie tam portret zrehabilitowanego Mao, obrazki z ycia wojskowego,
zdj!cia ulubionej jednostki, "wiadectwo nominacji i przynajmniej jeden slogan partyjny.
- Siadajcie - odezwa si! pu kownik, wskazuj c stoj ce przed biurkiem metalowe
krzes o.
Shan nie usiad . Rozgl da si! po "cianach. By o tu zdj!cie Mao, a jak e, nie po
rehabilitacji co prawda, lecz wcze"niejsze, z lat sze" dziesi tych, ukazuj ce charakterys-
tyczny pieprzyk na podbródku. By a te nominacja i fotografia kilku u"miechni!tych oficerów
w mundurach. Nad nimi wisia o zdj!cie przedstawiaj ce owini!t w chi5sk flag! rakiet!
przenosz c g owice j drowe. Przez chwil! nie móg dostrzec sloganu, w ko5cu jednak
wypatrzy wyblak y plakat za plecami Tana. “Lud - g osi napis - potrzebuje prawdy”.
Tan otworzy cienk , brudn tekturow teczk! i wbi w Shana lodowate spojrzenie.
- Pa5stwo powierzy o mi w okr!gu Lhadrung reedukacj! dziewi!ciuset osiemnastu
wi!2niów - mówi agodnym, pewnym g osem cz owieka przyzwyczajonego, e zawsze wie
wi!cej ni jego s uchacze. - Pi! brygad ci! kich robót lao gai i dwa obozy rolnicze.
By o co", czego Shan nie zauwa y wcze"niej: delikatne zmarszczki poni ej krótko
obci!tych, siwiej cych w osów, "lad zm!czenia wokó ust.
- Dziewi!ciuset siedemnastu ma akta - ci gn dalej Tan. - Wiemy, gdzie si! urodzili,
jakie jest ich pochodzenie klasowe, wiemy, gdzie po raz pierwszy z o ono na nich donos,
znamy ich ka de wypowiedziane przeciwko pa5stwu s owo. Ale na temat dziewi! set
osiemnastego jest tylko krótka notatka z Pekinu. Jedna jedyna strona. To wy, wi!2niu Shan. -
Opar na teczce splecione d onie. - Jeste"cie tu na specjalne zaproszenie jednego z cz onków
Politbiura. Ministra gospodarki, Qina. Starego Qina z 8. Armii. Jedynego yj cego z ludzi,
których mianowa jeszcze sam Mao. Wyrok bezterminowy. Przest!pcza dzia alno" spiskowa.
Nic wi!cej. Dzia alno" spiskowa. - Zaci gn si! papierosem, nie odrywaj c wzroku od
Shana. - Co to by o?
Shan sta ze z czonymi d o5mi i oczyma wbitymi w pod og!. Stajnia to wcale nie
by o najgorsze, co mog o go spotka . =eby go tam zamkn , Zhong nie potrzebowa
pozwolenia od Tana. By y wi!zienia, których lokatorzy opuszczali cel! tylko raz, po "mierci.
A dla tych, których pogl dy by y szczególnie zara2liwe, lekarze bezpieki prowadzili tajne
medyczne instytuty badawcze.
- Planowali"cie zamach? Sprzeniewierzyli"cie fundusze pa5stwowe? Uwiedli"cie
ministrowi on!? Ukradli"cie mu kapust!? Dlaczego Qin nie zdradzi nam tej informacji?
- Je"li to ma by jaki" tamzing - odezwa si! g uchym g osem Shan - powinni by
"wiadkowie. S regu y.
Tan nie drgn nawet, ale momentalnie uniós wzrok, przeszywaj c go spojrzeniem.
- Nie zajmuj! si! prowadzeniem tego rodzaju zebra5 - powiedzia cierpko. Przez
chwil! przygl da si! Shanowi w milczeniu. - Tego samego dnia, kiedy przybyli"cie, Zhong
przekaza mi wasze akta. Przypuszczam, e go przerazi y. On was obserwuje - wskaza na
drug teczk!, grub na cal - za o y w asne akta. Przysy a mi raporty na wasz temat. Nie
prosi em go o to, sam zacz to robi . Wyniki tamzing. Efektywno" pracy. Po co zadaje sobie
ten trud, zapyta em go. Jeste"cie widmem. Nale ycie do Qina.
Shan niemo wpatrywa si! w teczki, t! zawieraj c jedn jedyn po ó k kartk! i t!
wypakowan gniewnymi notatkami rozgoryczonego wi!ziennego nadzorcy. Jego ycie
przedtem. Jego ycie potem.
Tan poci gn spory yk ze swej czarki.
- Ale potem poprosili"cie o pozwolenie uczczenia urodzin przewodnicz cego -
otworzy drug teczk! i przebieg wzrokiem le c na wierzchu notatk!. - Genialnie. -
Odchyli si! w ty , obserwuj c p yn c pod sufit wst!g! dymu. - Czy wiecie, e dwadzie"cia
cztery godziny od wywieszenia waszego transparentu po rynku zacz! y ju kr y ulotki?
Nast!pnego dnia na moim biurku pojawi a si! anonimowa petycja, której kopie
rozprowadzano na ulicach. Nie mieli"my wyboru. Postawili"cie nas w sytuacji bez wyj"cia.
Shan westchn i podniós wzrok. Zagadka si! rozwi za a. Tan uzna , e kara, jak
otrzyma za rol! odegran w zwolnieniu Lokesha, nie by a wystarczaj ca.
- Ten cz owiek sp!dzi w wi!zieniu trzydzie"ci pi! lat. - G os Shana zabrzmia
niewiele g o"niej od szeptu. - W "wi!ta - powiedzia , nie wiedz c, dlaczego czuje potrzeb!
wyt umaczenia si! - przyje d a a jego ona i siada a na zewn trz. - Postanowi zwraca si! do
Mao. - Nie puszczali jej bli ej ni na pi!tna"cie metrów - mówi do portretu. - Zbyt daleko,
eby rozmawia , wi!c tylko machali do siebie. Ca ymi godzinami.
Twarz Tana wykrzywi lekki u"miech, cienki jak ostrze brzytwy.
- Macie jaja, towarzyszu wi!2niu. - Pu kownik drwi sobie z niego. Wi!zie5 nie
zas ugiwa na szlachetne miano towarzysza. - To by o bardzo sprytne. Gdyby"cie napisali list,
naruszyliby"cie dyscyplin!. Gdyby"cie próbowali powiedzie to na g os, uciszono by was
biciem. Gdyby"cie z o yli petycj!, trafi aby do pieca. - G !boko zaci gn si! papierosem. -
Tak czy inaczej, sprawili"cie, e nadzorca Zhong wyszed na g upca. Znienawidzi was za to
na zawsze. Prosi , eby usun was z brygady. Nazwa was burzycielem socjalistycznego
porz dku. Stwierdzi , e nie r!czy za wasze bezpiecze5stwo. Stra nicy s w"ciekli.
Specjalnemu go"ciowi Qina mo e przydarzy si! wypadek. Powiedzia em: nie. =adnego
przeniesienia. =adnego wypadku.
Shan po raz pierwszy spojrza w oczy Tana. Lhadrung by okr!giem wi!ziennym, a w
wi!zieniu nadzorcy zawsze stawiaj na swoim.
- To by jego problem, nie mój. Tego starego nale a o zwolni . Da em mu kartki z
podwójnym przydzia em. - Wypu"ci dym przez usta. Dostrzeg szy spojrzenie Shana,
wzruszy ramionami. - Jako rekompensat! za niedopatrzenie. - Zamkn teczk!. - Ale
zaciekawi mnie nasz tajemniczy go" . Taki polityczny. Taki niewidzialny. Zacz em si!
zastanawia , jak nast!pn bomb! mo ecie spu"ci nam na g ow!. - Jeszcze raz zaci gn si!
papierosem. - Próbowa em sam dowiedzie si! czego" w Pekinie. Nie wiedz nic wi!cej,
powiedzieli z pocz tku. Do Qina nie ma dost!pu. Le y w szpitalu. Nic nie wiadomo na temat
jego wi!2nia.
Shan zesztywnia i znów przeniós wzrok na "cian!. Przewodnicz cy zdawa si!
odwzajemnia jego spojrzenie.
- Ale to by spokojny tydzie5. - ci gn pu kownik. - Moja ciekawo" zosta a
pobudzona. Nalega em. Okaza o si!, e notatk! w waszych aktach sporz dzi a centrala
Urz!du Bezpiecze5stwa Publicznego. Nie oddzia w Xinjiang, gdzie was aresztowano. Nie
Lhasa, gdzie przekazano wasz spraw!. Na przesz o dziewi!ciuset wi!2niów tylko jeden ma
akta pochodz ce z centrali urz!du w Pekinie. Chyba nigdy nie zorientowali"my si! do ko5ca,
jak bardzo jeste"cie wyj tkowi.
Shan znów spojrza mu prosto w oczy.
- Jest takie ameryka5skie przys owie - powiedzia wolno. - Ka dy ma swoje pi!
minut.
Tan znieruchomia . Przez chwil! przygl da si! Shanowi z ukosa, jakby chcia si!
upewni , czy si! nie przes ysza . Z wolna na jego twarz ponownie wyp yn w ski jak ostrze
no a u"miech.
Shan us ysza za sob szmer lekkich kroków.
- Pani Ko - odezwa si! Tan, wci z lodowatym u"miechem na ustach - prosz! dola
naszemu go"ciowi herbaty.
Pu kownik by zbyt stary, aby móg liczy na awans, uzna Shan. Nawet na tak
wysokim stanowisku posada w Tybecie w gruncie rzeczy oznacza a zes anie.
- Dowiedzia em si! wi!cej o tym tajemniczym towarzyszu Shanie - ci gn Tan,
przechodz c na trzeci osob!. - Wzorowy pracownik Ministerstwa Gospodarki. Wielokrotne
pochwa y od przewodnicz cego za szczególny wk ad w krzewienie sprawiedliwo"ci.
Proponowano mu cz onkostwo w partii, nagrod! niezwyk dla kogo" b!d cego mniej wi!cej
w po owie kariery. A on zrobi co" jeszcze bardziej niezwyk ego. Odrzuci propozycj!.
Bardzo skomplikowany cz owiek.
Shan usiad .
- =yjemy w skomplikowanym "wiecie - powiedzia . Spostrzeg nagle, e jego d onie
bezwiednie utworzy y mudr!. Diament m dro"ci.
- Zw aszcza je"li we2mie si! pod uwag!, e jego ona jest wielce cenionym cz onkiem
partii, wysokim urz!dnikiem w Chengdu. By a ona, chcia em powiedzie .
Shan, zaskoczony, uniós wzrok.
- Nie wiedzieli"cie? - zapyta Tan, u"miechaj c si! z satysfakcj . - Rozwiod a si! z
wami dwa lata temu.
pyta . Wbi wzrok w swoj czark!.
- Ustalili"cie jego to samo" ? - zapyta w ko5cu.
- Mia na sobie kaszmirowy sweter - odpar Tan. - I prawie dwie"cie dolarów
ameryka5skich w kieszeni koszuli. Do tego wizytówk! ameryka5skiej firmy produkuj cej
sprz!t medyczny. To musia by nielegalny przybysz z Zachodu.
- Mia ciemn karnacj!. Czarne ow osienie. Równie dobrze móg by Azjat . Nawet
Chi5czykiem.
- Chi5czyk o takiej pozycji? Zauwa ono by, e znikn . I jeszcze ta ameryka5ska
wizytówka - skwitowa triumfalnie Tan. - Jedynymi obcokrajowcami, którzy maj prawo
przebywa w Lhadrung, s specjali"ci nadzoruj cy nasz zagraniczn inwestycj!. Za bardzo
rzucaj si! w oczy, by nie spostrze ono ich braku. Za dwa tygodnie zaczn si! tu zje d a
ameryka5skie wycieczki. Ale na razie nie powinno by nikogo. - Ostatni raz zaci gn si!
papierosem, po czym zdusi go. - Ciesz! si!, e jeste"cie zainteresowani t spraw .
Shan przeniós wzrok na slogan za plecami Tana. “Lud potrzebuje prawdy”. Mo na to
by o odczyta na wiele ró nych sposobów.
- Spraw ? - zapyta .
- B!dzie potrzebne dochodzenie. Oficjalny raport. Jestem odpowiedzialny mi!dzy
innymi za wymiar sprawiedliwo"ci w tym okr!gu.
Shan nie by pewien, czy to stwierdzenie zawiera o gro2b!.
- To nie moja brygada dokona a tego odkrycia - powiedzia z wahaniem. - Je eli
prokurator potrzebuje zezna5, powinien porozmawia ze stra nikami. Oni widzieli tyle samo
co my. Ja tylko uprz tn em par! kamieni. - Przesun si! na skraj krzes a. Czy to mo liwe,
eby wezwano go tu przez pomy k!?
- Prokurator jest na miesi!cznym urlopie w Dalian, nad morzem.
- Tryby sprawiedliwo"ci zwyk y obraca si! wolno.
- Nie tym razem. Nie, kiedy spodziewamy si! grupy ameryka5skich turystów, a dzie5
wcze"niej ma przyby inspekcja z Ministerstwa Sprawiedliwo"ci. Pierwsza od pi!ciu lat.
Otwarta sprawa o zabójstwo mog aby wywrze niew a"ciwe wra enie.
Shan poczu , jak o dek zaciska mu si! w supe .
- Prokurator na pewno ma zast!pców.
- Nie ma nikogo innego. - Tan odchyli si! w ty , wpatruj c si! w niego z uwag . - Ale
wy, towarzyszu Shan, byli"cie kiedy" naczelnym inspektorem Ministerstwa Gospodarki.
Nie by o pomy ki. Shan wsta i podszed do okna. Wyda o mu si!, e wysi ek ten
pozbawi go wszystkich si . Czu , jak mi!kn mu kolana.
- To by o dawno temu - powiedzia w ko5cu. - W innym yciu.
- To wy rozpracowali"cie dwie najwi!ksze afery korupcyjne, o jakich kiedykolwiek
s yszano w Pekinie. W swoim czasie wys ali"cie dziesi tki urz!dników partyjnych do obozów
pracy. Albo jeszcze gorzej. S ludzie, którzy w dalszym ci gu wymawiaj wasze imi! z
szacunkiem. S i tacy, którzy czuj przed nim l!k. Kto" z waszego dawnego ministerstwa
powiedzia mi, e to jasne, dlaczego jeste"cie w wi!zieniu. Bo byli"cie ostatnim uczciwym
cz owiekiem w Pekinie. Niektórzy twierdz , e wyjechali"cie na Zachód i e wci tam
jeste"cie.
Shan patrzy niewidz cym wzrokiem w okno. Zacz! a, mu dr e r!ka.
- Inni mówi , e wyjechali"cie, ale bezpieka "ci gn! a was z powrotem, bo zbyt wiele
wiedzieli"cie.
- Nigdy nie by em prokuratorem - odezwa si! do szyby. G os mu si! ama . -
Zbiera em tylko dowody.
- Jeste"my zbyt daleko od Pekinu, eby rozwa a takie subtelno"ci. Ja by em
in ynierem - powiedzia Tan do jego pleców. - Dowodzi em baz rakietow . Kto" uzna , e
mam kwalifikacje do zarz dzania okr!giem.
- Nie rozumiem - wychrypia Shan, opieraj c si! o okno. Zastanawia si!, czy
kiedykolwiek jeszcze znajdzie w sobie si !. - To by o dawno temu. Nie jestem ju tym samym
cz owiekiem.
- Ca e ycie pracowali"cie jako inspektor. Trzy lata to nie a tak wiele.
- Mo na by kogo" sprowadzi .
- Nie. To mog oby zosta uznane za... - pu kownik zawaha si!, szukaj c w a"ciwego
s owa - ...brak samodzielno"ci.
- Ale w moich aktach - protestowa Shan - wykazano, e jestem... - G os uwi z mu w
gardle. Przycisn d onie do szyby. Móg by j rozbi i rzuci si! w dó . Je"li twoja dusza jest
w doskona ej równowadze, mawia Choje, po prostu przep yniesz do innego "wiata.
- =e jeste"cie czym? Cierniem w boku Zhonga? To mog! wam przyzna . - Otworzy
grub teczk! i przewertowa papiery. - Moim zdaniem sami wykazali"cie, e jeste"cie
przebiegli. Metodyczni. Odpowiedzialni, na swój sposób. I zdo ali"cie utrzyma si! przy
yciu. Dla kogo" takiego jak wy prze ycie jest niebywa ym osi gni!ciem.
Shan nie musia pyta , co Tan ma na my"li. Dobrze to wiedzia . Wbi wzrok w swoje
stwardnia e, pokryte odciskami d onie.
- Przestrzegano mnie przed recydyw - powiedzia . - Jestem robotnikiem drogowym.
Musz! zmieni swój sposób my"lenia. Swoj prac przyczyniam si! do pomy"lno"ci narodu. -
Shan uciek si! do ostatniej deski ratunku s abych: gdy masz w tpliwo"ci, recytuj has a.
- Gdyby nikt z nas nie mia przesz o"ci, oficerowie polityczni nie mieliby zaj!cia -
stwierdzi Tan. - Prawdziwym grzechem jest dopiero nieumiej!tno" stawienia jej czo a.
Chc!, eby"cie stawili czo o w asnej przesz o"ci. Niech inspektor powróci do ycia. Na krótk
chwil!. Ja nie znam s ów, jakich oczekuj w ministerstwie. Nie mówi! ich j!zykiem. Nikt
tutaj tego nie potrafi. Potrzebuj! raportu, który pozwoli szybko zamkn spraw!. Nie mam
pod r!k prokuratora. Nie zamierzam rozprawia o tym przez telefon z cz owiekiem
siedz cym dwa tysi ce mil st d. Rzecz trzeba uj w sposób zrozumia y dla Ministerstwa
Sprawiedliwo"ci. W sposób, który nie sk oni ich do bli szego przygl dania si! sprawie.
Zak adam, e wci jeszcze znacie ten peki5ski styl.
Shan opad na krzes o.
- To niemo liwe.
- Nie prosz! o wiele. - W g osie Tana brzmia a fa szywa agodno" . - Nie o pe ne dochodzenie. Tylko
raport daj cy podstaw! dla aktu zgonu. Opis przypuszczalnego wypadku, który sta si! przyczyn tej
niefortunnej "mierci. To mo e by dla was szansa na rehabilitacj!. - Wskaza na teczk! Zhonga. - Mogliby"cie
skorzysta z pomocy przyjaciela.
- To musia by meteoryt - wymamrota Shan.
- Znakomicie! To w a"nie to, o co mi chodzi. Z takim nastawieniem mo emy za atwi
si! z tym w dzie5 lub dwa. Pomy"limy o odpowiedniej nagrodzie. Powiedzmy dodatkowe
racje ywno"ci. Lekkie obowi zki. Mo e przydzia do pracy w warsztacie.
- Nie zrobi! tego - odezwa si! cicho Shan. - To znaczy nie mog!.
Na twarzy Tana pojawi o si! rozbawienie.
- Na jakiej podstawie odmawiacie, towarzyszu wi!2niu?
Shan milcza . Odmawiam, bo nie mog! k ama dla ciebie, chcia mu powiedzie .
Odmawiam, bo moja dusza zosta a stargana na strz!py przez tobie podobnych. Bo gdy
ostatnim razem próbowa em dotrze do prawdy dla kogo" takiego jak ty, w nagrod! za mój
trud zosta em zes any do gu agu.
- By mo e wprowadzi a was w b d moja go"cinno" . Jestem pu kownikiem Armii
Ludowo-Wyzwole5czej. Cz onkiem partii siedemnastego szczebla. Ten okr!g podlega mnie.
To ja odpowiadam tu za kszta cenie mas, karmienie g odnych, prace budowlane, usuwanie
nieczysto"ci, strze enie wi!2niów, nadzorowanie dzia alno"ci kulturalnej, kursowanie
autobusów publicznych, magazynowanie ywno"ci. Oraz t!pienie szkodników. Wszelkiego
rodzaju. Rozumiecie mnie?
- Nie mog!.
Eliot Pattison Mantra czaszki (Prze o y : Norbert Radomski)
Dla Matta, Kate i Connora PODZI KOWANIA Ksi ka ta nie mog aby powsta bez pomocy Natashy Kern i Michaela Denneny’ego. Wyrazy wdzi!czno"ci nale si! tak e Christinie Prestii, Edowi Stacklerowi, Lesley Payne i Laurze Conner.
ROZDZIA$ 1 Nazywali to schodzeniem na czworaki. Wysoki, chudy jak szkielet mnich balansowa na kraw!dzi stupi! dziesi!ciometrowego urwiska, za ca podpor! maj c tylko przenikliwy himalajski wiatr. Shan Tao Yun zmru y oczy, by lepiej widzie chwiej c si! posta . Serce podesz o mu do gard a. To Trinle szykowa si! do skoku - Trinle, jego przyjaciel, który jeszcze tego ranka szeptem pob ogos awi mu stopy, by nie rozdeptywa y owadów na swej drodze. Rzuciwszy taczki, Shan pu"ci si! biegiem. Gdy Trinle przechyli si! poza skraj urwiska, podmuch wznosz cego si! powietrza zdar mu z szyi khat!, namiastk! szala obrz!dowego, któr w tajemnicy nosi pod ubraniem. Shan p!dzi zygzakiem, omijaj c wymachuj cych m otami i kilofami m! czyzn, dopóki nie potkn si! na wirze. Gdzie" z ty u rozleg si! gwizdek i, tu po nim, gniewny okrzyk. Wiatr igra z brudnym strz!pem bia ego jedwabiu, ko ysz c nim chwil! nad g ow Trinlego, a wreszcie z wolna uniós go ku niebu. Wi!2niowie zwrócili oczy ku p yn cej w górze khacie, nie z zaskoczeniem, ale z nabo n czci . Wiedzieli, e ka de zdarzenie jest znacz ce, najwi!ksze za" znaczenie kryj w sobie cz!sto takie w a"nie subtelne, nieoczekiwane dzia ania samej natury. Stra nik krzykn ponownie, ale nikt nie powróci do pracy. By a to a o"nie pi!kna chwila: bia y szal ta5cz cy na kobaltowym niebie, dwie setki wyn!dznia ych twarzy zwróconych w gór! w nadziei objawienia, niepomnych kar, jakie bez w tpienia czekaj wi!2niów za zmarnowanie cho by minuty. By a to jedna z tych chwil, jakich Shan nauczy si! oczekiwa w Tybecie. Ale Trinle, balansuj c na skraju urwiska, jeszcze raz zwróci w dó spokojne, wyczekuj ce spojrzenie. Shan widywa ju wi!2niów schodz cych na czworaki: wszystkich z tym samym radosnym wyczekiwaniem na twarzach. To zawsze odbywa o si! w a"nie tak, niespodziewanie, jak gdyby nagle podszepn im to nies yszalny dla innych g os. Samobójstwo by o ci! kim grzechem, nieuchronnie poci gaj cym za sob odrodzenie w ni szej formie ycia. A jednak ycie na czterech ko5czynach mog o si! wyda kusz ce wobec ycia na dwóch w chi5skim obozie pracy przymusowej. Gramol c si! w najwy szym po"piechu, Shan schwyci Trinlego za rami!, gdy ten ju , ju pochyla si! nad przepa"ci . W tej samej chwili zrozumia jednak, e 2le zinterpretowa
jego zachowanie. Mnich po prostu przygl da si! czemu". Dwa metry ni ej, na skalnym wyst!pie, na którym z trudem mie"ci o si! gniazdo jaskó ek, le a ma y, l"ni cy przedmiot. Z ota zapalniczka. W"ród wi!2niów przemkn szmer podniecenia. Wiatr zagna khat! z powrotem nad gra5 i teraz opada a gwa townie na stok pi!tna"cie metrów od terenu robót. Stra nicy wbiegli ju mi!dzy nich, chwytaj c w"ród przekle5stw za pa ki. Gdy Trinle odsun si! od urwiska, przygl daj c si! sp ywaj cemu w dó skrawkowi jedwabiu, Shan wróci do swych wywróconych taczek. Przy stercie rozsypanego gruzu sta sier ant Feng. Oci! a y, siwy, ale zawsze czujny, notowa co" do raportu. Budowa dróg by a prac w s u bie socjalizmu. Zaniedbuj c obowi zki, pope nia o si! jeszcze jeden grzech przeciwko ludowi. Ale gdy wlók si! niemrawo na spotkanie z gniewem Fenga, w górze rozleg si! okrzyk. Dwaj z wi!2niów poszli po khat!. Dotarli do kamiennego usypiska, gdzie wyl dowa a, ale teraz cofali si! na kl!czkach, zawodz c zapami!tale. Ich mantra uderzy a stoj cych w dole niczym podmuch wiatru. Jeden po drugim, s ysz c j , opadali na kolana, w czaj c si! w "piew, a ogarn on stopniowo ca brygad!, od wzgórza po zaparkowany ni ej, przy mo"cie, rz d ci! arówek. Sta tylko Shan i czterech innych, jedyni Chi5czycy w"ród wi!2niów. Feng rykn w"ciekle i ruszy p!dem, dm c w gwizdek.
pomrukiem, gdy obok nich pojawi a si! para wyglansowanych na b ysk oficerek. Shan przysiad na pi!tach, odchylaj c si! w ty , i ujrza nad sob Changa. Twarz porucznika gwa townie si! zmieni a. D o5 pow!drowa a do pistoletu u pasa. Ze zd awionym okrzykiem zgrozy oficer cofn si! za plecy Fenga. Tym razem 404. Ludowa Brygada Budowlana wyprzedzi a s!py. W obramowaniu odgarni!tych g azów spoczywa y zw oki m! czyzny. Pierwsze rzuci y si! Shanowi w oczy buty trupa, kosztowny zachodni model z najprawdziwszej skóry. Z trójk tnego wyci!cia czerwonego swetra wyziera a "nie nobia a koszula. - Amerykanin - szepn Jilin g osem pe nym czci, nie dla zmar ego, ale dla jego ubrania. M! czyzna mia na sobie nowe niebieskie d insy - nie marny chi5ski drelich, do którego u ulicznych handlarzy kupowa o si! podrobione zachodnie naszywki, ale oryginalny ameryka5ski produkt. Do swetra przypi!ty by emaliowany znaczek: dwie skrzy owane flagi, ameryka5ska i chi5ska. D onie trupa spoczywa y na brzuchu - zmar y wygl da jak go" hotelowy drzemi cy w oczekiwaniu na podwieczorek. Porucznik Chang szybko doszed do siebie. - Dalej, do diab a! - warkn , wypychaj c Fenga do przodu. - Chc! zobaczy twarz. - B!dzie "ledztwo - wypali bez namys u Shan. - Nie mo ecie tak po prostu... Chang kopn go, niezbyt mocno, jak cz owiek nawyk y radzi sobie z niesfornymi psami. Kl!cz cy obok Jilin uchyli si!, odruchowo os aniaj c g ow! r!koma. Zniecierpliwiony porucznik zbli y si! do trupa i uj go za kostki. Rzuciwszy Fengowi poirytowane spojrzenie, wyszarpn cia o spod okrywaj cych je jeszcze od amków ska . Nagle krew odp yn! a mu z twarzy. Odwróci si! i wykrzywi , ogarni!ty fal md o"ci. Trup nie mia g owy. - Ba wochwalstwo to zamach na socjalistyczny porz dek! - szczeka przez tub! m ody oficer, gdy wi!2niowie wracali pod eskort do zdezelowanych szarych ci! arówek, dawno ju wycofanych z armii. - Ka da modlitwa to cios wymierzony w lud! Zerwijcie okowy feudalizmu, doko5czy w my"lach Shan. Albo: szacunek dla przesz o"ci to wstecznictwo. - Smok si! po ywi ! - krzykn który" z wi!2niów. Gwizdek nakaza cisz!. - Nie wyrobili"cie normy - ci gn wysokim, monotonnym g osem oficer polityczny.
Z ty u, za nim, Shan dostrzeg czerwony samochód terenowy, jakiego nie widzia tu nigdy przedtem. Na drzwiczkach widnia napis: MINISTERSTWO GEOLOGII. - Przynie"li"cie wstyd narodowi. Pu kownik Tan dowie si! o waszym zaniedbaniu. - Wzmocniony przez tub! g os oficera odbija si! echem od zbocza. Co, zastanawia si! Shan, ma tu do roboty Ministerstwo Geologii? - Zezwolenia na wizyty zostaj zawieszone. Przez dwa tygodnie nie dostaniecie gor cej herbaty. Zerwijcie okowy feudalizmu. Zrozumcie wol! ludu. - Ja pierdol! - us ysza za plecami nieznajomy g os. - Znów kawa lao gai. - Mówi cy z rozp!du wpad na Shana, gdy zatrzymali si! przed bud ci! arówki, czekaj c na swoj kolej. Shan odwróci si!. By to nowy w brygadzie, m ody Tybeta5czyk o drobnych, wyrazistych rysach khampy, cz onka pasterskich klanów zamieszkuj cych ci gn cy si! na wschodzie wysoki p askowy Kham. Na widok Shana twarz m! czyzny stwardnia a. - Wiesz, co to kawa lao gai, wasza wielmo no" ? - prychn . Nieliczne z!by, które mu pozosta y, by y prze arte próchnic . - By ka dobrego tybeta5skiego b ota i pó czarki szczyn. Khampa usiad naprzeciw niego, przygl daj c mu si! badawczo. Shan podniós ko nierz bluzy - wystrz!piony brezent pokrywaj cy ty ci! arówki kiepsko os ania ich od wiatru - i odwzajemni spojrzenie, nie mrugn wszy okiem. Sztuka prze ycia, wiedzia to ju , sprowadza si! do panowania nad strachem. Mo e "ciska ci o dek. Mo e pali ci serce, a poczujesz, e twoja dusza obraca si! w popió . Ale nigdy, przenigdy nie daj tego po sobie pozna . Shan sta si! koneserem strachu. Nauczy si! smakowa mnogo" jego form i fizycznych dozna5. Istnia a olbrzymia ró nica mi!dzy, na przyk ad, strachem, jaki budzi odg os kroków oprawcy, a strachem, jaki odczuwa o si! na widok lawiny schodz cej na pracuj c tu obok ekip!. A aden z nich nie móg nawet równa si! z l!kiem, który nie dawa mu spa po nocach, wci na nowo ka c mu si! przedziera przez mg ! wyczerpania i bólu; z l!kiem, e zapomni twarz ojca. Podczas pierwszych dni, otumaniony zastrzykami i terapi polityczn , u"wiadomi sobie, jak cenny mo e by strach. Czasami jedynie on by realny. Khampa mia na karku g !bokie blizny, "lady ci! . Jego usta, gdy si! znów odezwa , wykrzywi y si! z zimn pogard . - Pu kownik Tan, powiedzieli - burkn , szukaj c potwierdzenia u pozosta ych wi!2niów. - Nikt mi nie mówi , e to okr!g Tana. To ten od Buntu Kciuków, nie? Najwi!kszy sukinsyn w armii sukinsynów. Przez chwil! zdawa o si!, e nikt go nie us ysza , nagle jednak unios a si! plandeka i na golenie khampy spad a pa ka stra nika. Twarz m odego wi!2nia wykrzywi grymas bólu.
Zatuszowa go pogardliwym "miechem. Wykona d oni szybki, nieznaczny gest w stron! Shana, jak gdyby na"laduj c pchni!cie no em. Z wystudiowan oboj!tno"ci Shan zamkn oczy. Kiedy zasznurowano plandek! i ci! arówka ruszy a ze stekiem, ciemno" wype ni cichy pomruk, nieuchwytny, niemal niedos yszalny d2wi!k przypominaj cy szmer odleg ego potoku. Podczas pó godzinnej jazdy do obozu stra nicy siedzieli w kabinach ci! arówek i wi!2niowie zostawali sami. Zm!czenie grupy by o niemal namacalne - znu enie pos!pn szar chmur k ad o si! na ich drog! powrotn . Ale to nie mog o zwolni tych ludzi z ich "lubów. Po trzech latach Shan potrafi ju rozró ni male, ich ró a5ce, po wydawanym d2wi!ku. M! czyzna na lewo od niego przesuwa palcami sznur guzików. S siad z prawej zadowala si! mal wykonan z paznokci. By a to popularna metoda: zapuszcza o si! paznokcie, po czym obcina o je i nawleka o na wyci gni!t z koca ni , dopóki nie zebra o si! wymagane sto osiem sztuk. Niektóre ró a5ce, po prostu sup y zawi zane na takiej nici, bezg o"nie przesuwa y si! pod zgrubia ymi od odcisków palcami. By y i male sporz dzone z cennych pestek melona, których nale a o strzec jak oka w g owie, gdy niektórzy z wi!2niów, szczególnie nowo przybyli, ponad rytua y buddyjskie stawiali rytua y walki o przetrwanie. Ci zjedliby takie ró a5ce. Przy ka dej pestce lub paznokciu, w!2le czy guziku mnich recytowa prastar mantr!, OM MANI PADME HUM, “Cze" klejnotowi w kwiecie lotosu”, inwokacj! do Bodhisattwy Wspó czucia. =aden z nich nie spocz by na pryczy, nie odmówiwszy przynajmniej przepisowych stu ró a5ców dziennie. Monotonny "piew dzia a jak balsam na sko atan dusz! Shana. Mnisi z ich mantrami zmienili jego ycie. Dzi!ki nim zdo a zostawi za sob ból przesz o"ci, przesta ogl da si! wstecz. Przynajmniej przez wi!kszo" czasu.
znaczy a poszarpana blizna na lewej skroni, gdzie przed trzydziestu laty ugodzi a go motyka czerwonogwardzisty. Choje Rinpocze by niegdy" kenpo, opatem, gompy Nambe, jednego z tysi!cy klasztorów unicestwionych przez chi5skie w adze. Teraz by kenpo 404. Ludowej Brygady Budowlanej. Gdy Choje, jak inni, nie zwa aj c na wstrz sy ci! arówki, przesuwa paciorki, Trinle po o y mu na kolanach jaki" niewielki, owini!ty w szmat! przedmiot. Stary lama opu"ci ró aniec i powoli otworzy zawini tko. W "rodku znajdowa si! kamie5, naznaczony rdzaw plam . Choje uj go z szacunkiem i obejrza uwa nie ze wszystkich stron, jak gdyby kry on jak " tajemn prawd!. Z wolna, gdy dotar o do niego znaczenie tego znaku, jego oczy wype ni bezbrze ny smutek. Kamie5 by zbryzgany krwi . Uniós wzrok i jeszcze raz spojrza w oczy Shana. Z powag skin g ow , jak gdyby na potwierdzenie ogarniaj cych go przeczu . Cz owiek w ameryka5skich d insach straci ycie tam, na ich szosie. Buddy"ci odmówi dalszych prac na tej górze. Gdy ci! arówki zatrzyma y si! na terenie obozu, ró a5ce znikn! y. Rozleg y si! gwizdki i odwi zano plandeki. W szarym "wietle gasn cego dnia wi!2niowie powlekli si!, milcz c, do przysadzistych, zbitych z desek bud, w których mieszkali, i czym pr!dzej wynurzyli si! z nich z blaszanymi kubkami s u cymi zarazem za umywalk!, talerz i czark! na herbat!. Jeden za drugim wchodzili do mieszcz cej sto ówk! szopy, gdzie ich kubki nape niano papk z j!czmienia, i stoj c potem w mroku, powracali z wolna do ycia, gdy ciep y pokarm rozgrzewa im wn!trzno"ci. W milczeniu kiwali do siebie g owami, wymieniaj c zm!czone u"miechy. Gdyby ktokolwiek si! odezwa , zosta by wys any na noc do stajni. Wrócili do baraków. Trinle zatrzyma nowego wi!2nia, który szed na prze aj przez izb!. - Nie t!dy - powiedzia , wskazuj c prostok t nakre"lony kred na pod odze. =ylasty khampa, najwyra2niej obznajomiony z niewidzialnymi o tarzami wi!ziennych baraków, wzruszy ramionami i obszed prostok t, kieruj c si! ku pustej pryczy w k cie. - Przy drzwiach - o"wiadczy spokojnie Trinle. Zawsze odzywa si! tym samym nabo nym tonem, jak gdyby przepojony czci dla ka dej prze ywanej chwili. - Twoja prycza b!dzie przy drzwiach - powtórzy , gotów sam przenie" jego rzeczy na nowe miejsce. Khampa zdawa si! nie s ysze . - Na tchnienie Buddy! - wykrzykn , przygl daj c si! d oniom mnicha. - Gdzie s twoje kciuki?! Trinle spojrza z ukosa na swoje r!ce.
- Nie mam poj!cia. - W jego g osie zabrzmia o zaciekawienie, jak gdyby nigdy dot d nie zastanawia si! nad t kwesti . - Bajdaki. Oni ci to zrobili, no nie? =eby" nie móg odmawia ró a5ca? - Jako" sobie radz!. Twoja prycza jest przy drzwiach - powtórzy Trinle. - Dwie s wolne - warkn khampa. Nie mia w sobie nic z mnicha. Rozpar si! na s omianym sienniku, jak gdyby wyzywaj c Trinlego, by sam go st d usun . Najbardziej zawzi!ci bojownicy ruchu oporu, jacy kiedykolwiek przeciwstawili si! Armii Ludowo- Wyzwole5czej, pochodzili w a"nie z Kham. Wci jeszcze w odleg ych górach aresztowano ich za sporadyczne akty sabota u. Poza w asnym terenem khampowie z po udniowych klanów, które opiera y si! armii jeszcze d ugo po ujarzmieniu pozosta ej cz!"ci Tybetu, w dalszym ci gu nie mieli prawa do niczego, co mog oby pos u y za bro5, nawet no a o ostrzu d u szym ni dwana"cie centymetrów. M! czyzna zdj jeden ze swych rozlatuj cych si! butów i z namaszczeniem wyj z kieszeni skrawek papieru. By a to wyrwana przez wiatr kartka z bloczka którego" ze stra ników. Z demonstracyjnym u"miechem podniós j w gór!, po czym wepchn do buta dla lepszej izolacji. =ycie w Czterysta Czwartej mierzy o si! najdrobniejszymi zwyci!stwami. Przewijaj c szmaty, które s u y y mu za skarpetki, nowy przygl da si! swym towarzyszom z celi. Shan widzia to ju niejeden raz. Ka dy nowy wi!zie5 zaczyna od ustalenia, kto przewodzi mnichom, a kto jest s abeuszem, który nie b!dzie sprawia k opotów. Kto si! podda , a kto mo e by informatorem. To pierwsze by o atwe. Jego wzrok niemal natychmiast spocz na Choje, który siedzia w pozycji lotosu na pod odze obok jednej ze stoj cych po"rodku prycz, wci wpatruj c si! w trzymany w d oni kamie5. Nikt w ich baraku, nikt w ca ej brygadzie lao gai nie emanowa takim spokojem. Jeden z m odych mnichów wydoby z kieszeni p!k li"ci zielska, które zacz! o si! w a"nie pojawia na górskich zboczach. Trinle przeliczy je i rozdzieli po jednym mi!dzy wszystkich wi!2niów. Mnisi przyj!li li"cie z powag , szepcz c dzi!kczynn mantr! za tego, komu tym razem przypad o w udziale ryzykowa kar! za zbieranie zielska. Trinle znów zwróci si! w stron! khampy, który u swój li" . - Przykro mi - powiedzia . - Tutaj "pi Shan Tao Yun. Khampa rozejrza si! wko o i wbi wzrok w Shana, siedz cego na pod odze obok Choje. - Ry ojad? - burkn . - =aden khampa nie b!dzie ust!powa pieprzonemu ry ojadowi. - Parskn "miechem i potoczy wzrokiem dooko a. Nikt mu nie zawtórowa . Cisza jak gdyby podsyci a tylko jego zacietrzewienie.
- Zabrali nasz ziemi!. Zabrali nasze klasztory. Naszych rodziców. Nasze dzieci - wyrzuca z siebie, wpatruj c si! w mnichów z rosn cym zniecierpliwieniem. Wi!2niowie spogl dali po sobie nieswojo. Nienawi" w jego g osie wydawa a si! z ym duchem, który znalaz sobie drog! do ich baraku. - A to by dopiero pocz tek, tylko przygotowanie do prawdziwej walki. Teraz zabieraj nam dusze. Wciskaj swoich ludzi do naszych miast, w nasze doliny, w nasze góry. Nawet do naszych wi!zie5. =eby nas zatru . =eby"my stali si! tacy jak oni. Nasze dusze gin . Nasze twarze si! rozp ywaj . Stajemy si! niczym. - Odwróci si! gwa townie ku pryczom po drugiej stronie baraku. - Tak w a"nie by o w moim ostatnim obozie. Zapomnieli wszystkich mantr. Którego" dnia obudzili si! z pustk w g owach. Nie umieli ju si! modli . - Nigdy nie zdo aj wydrze modlitw z naszych serc - odpar Trinle, zerkaj c niespokojnie na Shana. - Gówno tam! Oni wydzieraj nam serca! Nikt ju nie idzie dalej, nikt nie staje si! budd . Mo na tylko stoczy si! w dó , do coraz ni szych form ycia. W ostatnim obozie by stary mnich. Nafaszerowali go polityk . Pewnego dnia obudzi si! i stwierdzi , e odrodzi si! jako kozio . Widzia em go. Kozio wlaz do kolejki po arcie, dok adnie tam, gdzie zawsze stawa ten kap an. Widzia em to na w asne oczy. Tak by o. Kozio . Stra nicy zak uli go bagnetami. Upiekli go na ro nie, na naszych oczach. Na drugi dzie5 przynie"li kube gówna z latryny. Powiedzieli nam: Patrzcie, czym jest teraz. - Nie potrzebujesz Chi5czyków, eby zgubi drog! - odezwa si! nagle Choje. - Sama twoja nienawi" wystarczy. - Jego g os by cichy i agodny, jak szmer piasku padaj cego na kamie5. Khampa przycich , ale dziki blask pozosta w jego oczach. - Nie zamierzam obudzi si! jako durny kozio . Wcze"niej kogo" zabij! - warkn , znów zerkaj c w"ciekle na Shana. - Shan Tao Yun - stwierdzi spokojnie Trinle - zosta zredukowany. Jutro wróci na swoj prycz!. - Zredukowany? - parskn drwi co khampa. - To rodzaj kary - odpar Trinle. - Nikt ci nie wyja"ni , jakie panuj tu zasady? - Wypchn!li mnie po prostu z ci! arówki i wcisn!li opat! do r!ki. Trinle skin na siedz cego najbli ej mnicha, m odego m! czyzn! z bielmem na oku, który natychmiast od o y ró aniec i przysun si! do stóp khampy. - Je"li z amiesz któr " z regu ustalonych przez nadzorc! - wyja"ni - przysy a ci czyst koszul!. Stajesz przed nim. Je eli masz szcz!"cie, zostajesz zredukowany. Pozbawiony
wszystkiego, co zapewnia wygod!, poza ubraniem na grzbiecie. Pierwsz noc sp!dzasz na dworze, na "rodku placu apelowego. Je eli jest zima, tej nocy opuszczasz swoje cia o. W ci gu trzech lat Shan widzia ich sze"ciu, wynoszonych niczym pos gi buddów, zastyg ych w pozycji lotosu, z martwymi d o5mi wci zaci"ni!tymi na lichych ró a5cach. - Je"li nie odbywa si! to zim , nast!pnej nocy mo esz schroni si! w baraku. Kolejnego dnia zwracaj ci buty. Potem p aszcz. Potem kubek. Dalej koc, siennik, a na ko5cu prycz!. - Mówisz, e tak jest, kiedy ma si! szcz!"cie. A je"li si! nie ma? M ody mnich zadr a lekko. - Wtedy nadzorca wysy a ci! do pu kownika Tana. - S awetny pu kownik Tan - mrukn khampa. Nagle podniós wzrok. - A po co czysta koszula? - Nadzorca nie znosi brudu. - Kap an obejrza si! na Trinlego, jak gdyby nie wiedz c, co jeszcze powiedzie . - Czasami ci, których wzywa, s odsy ani gdzie indziej. Khampa parskn , gdy dotar o do niego ukryte znaczenie tych s ów. Wsta i ostro nie obszed Shana dooko a. - To szpieg. Czuj! to. Trinle westchn . Pozbiera jego rzeczy i przeniós je na pust prycz! przy drzwiach. - Tu spa dawniej pewien starszy cz owiek z Shigatse. To w a"nie Shan go wydosta . - Rozumiem, e zszed na czworaki. - Nie. Zosta zwolniony. Nazywa si! Lokesh. By poborc podatkowym w rz dzie dalajlamy. Przesiedzia trzydzie"ci pi! lat, a tu nagle wywo uj go i otwieraj bram!. - Powiedzia e", e to ten ry ojad go wydosta . - Napisa kilka mocnych s ów na transparencie - odezwa si! Choje, powoli sk aniaj c g ow!. Khampa spojrza na Shana z rozdziawion g!b . - Jeste" jakim" czarownikiem czy co? - W jego oczach wci jeszcze kry si! jad. - Dla mnie te odprawisz swoje czary, szamanie? Shan nie podniós g owy. Przygl da si! d oniom Choje. Ju nied ugo rozpocznie si! wieczorna liturgia. Trinle odwróci si! ze smutnym u"miechem. - Jak na czarownika - westchn - nasz Shan nie2le radzi sobie z taczkami. Khampa mrukn co" pod nosem i cisn buty na wskazan mu prycz!. Ust!powa ze wzgl!du na mnichów, nie na Shana. Dla pewno"ci odwróci si! w jego stron!.
- Pierdol! ci! - wycedzi przez z!by. Gdy nikt nie zareagowa , w jego oczach pojawi si! z y b ysk. Podszed do pryczy Shana, rozwi za sznurek, którym mia "ci gni!te spodnie, i odda mocz na jej go e deski. Nikt si! nie odezwa . Choje podniós si! wolno i zacz wyciera prycz! w asnym kocem. Blask triumfu znikn z twarzy khampy. Zakl pod nosem. Odepchn Choje na bok i, podci gn wszy koszul!, doko5czy dzie a. Przed dwoma laty by mi!dzy nimi inny khampa, drobny pasterz w "rednim wieku, wi!ziony za to, e nie zarejestrowa si! w adnej ze spó dzielni rolniczych. Odk d patrol zgarn ca jego rodzin!, prze y samotnie niemal pi!tna"cie lat, a wreszcie, kiedy zdech mu pies, zszed do miasta w dolinie. Przypomina zamkni!te w klatce zwierz!, jak nied2wied2 za kratami nieustannie chodzi po baraku w t! i z powrotem. Gdy patrzy na Shana, jego twarz zaciska a si! w furii jak pi!" . Ale ten ma y khampa kocha Choje jak ojca. Gdy jeden z oficerów, zwany Kijem z powodu swego upodobania do tego przedmiotu, uderzy raz Choje za wywrócenie taczek z adunkiem, khampa rzuci mu si! na plecy, ok adaj c go pi!"ciami i obrzucaj c stekiem wyzwisk. Kij roze"mia si! tylko, jak gdyby nigdy nic. Tydzie5 pó2niej, wypuszczony ze stajni, okulawiony po jakim" urazie kolana, khampa zacz wszywa po wewn!trzej stronie swej bluzy kieszenie z kawa ków koca. Trinle i inni t umaczyli mu, e nawet gdyby zgromadzi w nich do" jedzenia na w!drówk! przez góry, my"l o ucieczce by aby szale5stwem. Pewnego ranka, gdy kieszenie by y gotowe, ma y khampa poprosi Choje o specjalne b ogos awie5stwo. W górach, na placu budowy, nape ni kieszenie kamieniami. Pracowa jak zwykle, "piewaj c star pie"5 pastersk , póki Kij nie zbli y si! do skraju urwiska. A wtedy, bez "ladu wahania, rzuci si! na oficera ca ym swym powi!kszonym ci! arem, "cisn go kurczowo r!kami i nogami, po czym wraz z nim zwali si! w przepa" . Rozleg si! nocny dzwonek. Samotna, go a arówka, która o"wietla a cel!, zgas a. Odt d zabronione by y wszelkie rozmowy. Z wolna, niczym chór "wierszczy obwieszczaj cych nadej"cie nocy, barak wype ni cichutki grzechot ró a5ców. Jeden z m odych mnichów przysun si! ukradkiem pod drzwi, by trzyma stra . Z kryjówki pod obluzowan desk Trinle wyj dwie "wieczki i zapaliwszy je, umie"ci po jednej z obu stron zakre"lonego kred prostok ta. Trzeci "wieczk! postawi przed Choje. Nik y p omyk nie o"wietla nawet twarzy kenpo. W kr!gu "wiat a pojawi y si! jego d onie, gdy rozpocz wieczorn nauk!. By to wi!zienny obrz dek, bez s ów ani muzyki, jeden z wielu, jakie zrodzi y si! przez czterdzie"ci lat, odk d chi5skie wi!zienia zape nia zacz! y
gromady buddyjskich mnichów. Obrz!d rozpoczyna o z o enie darów przed niewidzialnym o tarzem. Zwrócone na zewn trz d onie Choje, z palcami wskazuj cymi podwini!tymi pod kciuki, z czy y si!. By to symbol argham, wody do obmycia twarzy. Wiele mudr, symbolicznych uk adów d oni s u cych ogniskowaniu wewn!trznych si , wci jeszcze by o obcych dla Shana, ale Trinle nauczy go gestów ofiarnych. Skrajne dwa palce bezcielesnych d oni Choje cofn! y si! do wewn trz i d onie zwróci y si! w dó . Padyam, woda do obmycia stóp. Powoli, z wdzi!kiem, Choje p ynnie zmienia uk ady r k, ofiarowuj c kadzid o, pachnid a i pokarm. Wreszcie z czy d onie, zwini!te w pi!"ci, z kciukami stercz cymi w gór! jak knoty z czarki mas a. Aloke, lampy. Na zewn trz cisz! rozdar przeci g y, bolesny j!k. To w s siednim baraku kona , trawiony chorob , jeden z mnichów. D onie Choje wysun! y si! ku niewidocznemu kr!gowi wiernych, pytaj c, co przynie"li, by uczci wewn!trzne bóstwo opieku5cze. Z ciemno"ci wy oni a si! para pozbawionych kciuków r k. Ich palce wskazuj ce styka y si! czubkami, pozosta e by y zgi!te. Wokó rozleg si! cichy szmer aprobaty. By y to dwie ryby, symbol powodzenia. Nast!pne d onie wsuwa y si! kolejno w kr g "wiat a, ka da po przerwie potrzebnej na ciche odmówienie modlitwy towarzysz cej poprzedniej ofierze. Muszla, drogocenne naczynie na wod! "wi!con , w!z y nie ko5cz cego si! ycia, kwiat lotosu. Gdy przysz a kolej na Shana, zawaha si!, po czym uniós w gór! lewy palec wskazuj cy, nakrywaj c go p asko praw d oni . Bia y parasol. Jeszcze jeden symbol powodzenia. Cel! wype ni cichy, specyficzny d2wi!k, niby szelest piór, który sta si! sta ym elementem nocy Shana: szmer mantr szeptanych bezg o"nie przez tuzin ust. D onie Choje znów ukaza y si! w kr!gu "wiat a, zaczynaj c kazanie. Gest, od którego rozpocz! y, nie pojawia si! w"ród nich zbyt cz!sto: uniesiona prawa d o5, wn!trzem zwrócona ku patrz cym. Mudra oddalania l!ku. W baraku zaleg a nieprzyjemna cisza. Jeden z m odych mnichów g o"no po kn powietrze, jak gdyby nagle dotar a do niego donios o" tego, co si! dzieje. Potem d onie znów si! przesun! y, splot y, "rodkowe palce zwróci y si! w gór!. Diament m dro"ci, symbol oczyszczenia umys u i jasno"ci celu. To by o ca e kazanie. D onie nie poruszy y si! wi!cej. Unosi y si! w mroku, zastyg e w tym ge"cie, jakby wykute z jasnego granitu, podczas gdy wi!2niowie kontemplowali je. Przes anie nie mog oby by wyra one dobitniej, nawet gdyby Choje wykrzycza je z górskiego szczytu. Ból si! nie liczy, mówi y d onie. Ska y, p!cherze, po amane ko"ci - to wszystko nie ma znaczenia. Pami!tajcie o swoim celu. Czcijcie swe wewn!trzne bóstwo opieku5cze.
To niejasno"ci umys u brakowa o Shanowi. Choje jak nikt przed nim nauczy go koncentracji. Podczas d ugich zimowych dni, kiedy nadzorca nie wysy a ich do pracy - nie z troski o ich ycie, ale o ycie stra ników - Choje pomóg mu dokona niezwyk ego odkrycia. Inspektor, którym Shan by przez ca e ycie, nim trafi do gu agu, musia mie niespokojn dusz!. Wybitny "ledczy niczemu nie móg dawa wiary. Wszystko by o podejrzane, wszystko, co prowadzi o go od zarzutów do faktów, od faktów do motywów, od motywów do skutków, i znów do kolejnej tajemnicy - p ynne. Nie mog o by spokoju, gdy spokój rodzi si! tylko z wiary. Nie, to nie jasno"ci umys u mu brakowa o. W chwilach takich jak ta, gdy mroczne przeczucia ogarnia y jego dusz!, gdy dawne ycie ci gn! o go w dó jak cz owieka zapl tanego w lin! kotwiczn , w takich chwilach brak mu by o po prostu wewn!trznego bóstwa opieku5czego. Co" le a o na pod odze poni ej r k Choje. Zakrwawiony kamie5. Z zaskoczeniem u"wiadomi sobie, e obaj z Choje my"l o tym samym. Kenpo przypomina swym mnichom o ich obowi zku. Shan poczu , e ma sucho w ustach. Chcia protestowa , b aga ich, by nie nara ali si! na ryzyko z powodu jakiego" martwego cudzoziemca, ale mudra uciszy a go jak zakl!cie. Zacisn powieki, lecz wci nie móg si! skupi na przes aniu Choje. Ilekro próbowa si! skoncentrowa , przed oczyma stawa mu inny obraz. Z ota zapalniczka zawieszona sto pi! dziesi t metrów ponad dnem doliny. I martwy Amerykanin daj cy mu jakie" znaki w koszmarnej wizji. Nagle od drzwi dobieg cichy gwizd. Zdmuchni!to "wiece. Chwil! pó2niej arówka pod sufitem rozb ys a na nowo. Stra nik z trzaskiem otworzy drzwi i wkroczy na "rodek baraku, trzymaj c w ramionach trzonek od kilofa. Za nim wszed porucznik Chang. Z drwi cym namaszczeniem wyci gn przed siebie sztuk! odzie y, tak by nikt nie móg mie w tpliwo"ci, co to takiego. Czysta koszula. Parskaj c "miechem, po kolei d2gn ni jak szpad w stron! kilku wi!2niów, a nagle rzuci ni w le cego na pod odze Shana. - Jutro rano - warkn na odchodnym. Ostry, zimny wiatr ch osta twarz Shana, gdy nast!pnego ranka sier ant Feng wyprowadza go poza druty. Wiatry by y bezlitosne dla Czterysta Czwartej, przycupni!tej u podnó a najbardziej na pó noc wysuni!tej grani Smoczych Szponów - pot! nej "ciany skalnej, która niemal pionowo wznosi a si! nad obozem. Pr dy wst!puj ce zrywa y nieraz dachy z baraków. Pr dy zst!puj ce zasypywa y ich wirem. - Zredukowany - mrukn sier ant Feng, zamykaj c za nimi bram!. - Jeszcze si! nie
zdarzy o, eby zredukowanemu przys ano koszul!. - By to niski, zwalisty m! czyzna z pot! nym brzuchem i równie pot! nymi barami, o skórze jak u wi!2niów wyprawionej na rzemie5 przez lata wartowania w s o5cu, wichurze i "niegu. - Wszyscy czekaj . Robi zak ady - doda z ochryp ym skrzekiem, który Shan uzna za "miech. Próbowa zmusi si!, eby nie s ucha , nie my"le o stajni, nie pami!ta o dzikiej furii Zhonga. Tym razem nadzorca by opanowany. Ale z owró bny u"miech, z jakim wolno okr y Shana, przerazi wi!2nia bardziej ni spodziewany wybuch. Shan odruchowo z apa si! za prawe rami!, które cz!sto w obecno"ci Zhonga chwyta kurcz. Kiedy" pod czyli mu tam przewody z akumulatora. - Gdyby raczy poradzi si! mnie - w monotonnym g osie Zhonga zna by o nosowe tony charakterystyczne dla prowincji Fujian - przestrzeg bym go. A tak przekona si! na w asnej skórze, co z ciebie za zió ko. - Podniós z biurka jaki" papier i przebieg go wzrokiem, kr!c c g ow z niedowierzaniem. - Paso yt - wycedzi , po czym przystan , by w spiesznych gryzmo ach przela jak " my"l na papier. - To nie potrwa d ugo - powiedzia , wyczekuj co unosz c wzrok. - Jeden fa szywy krok i b!dziesz t uk ska y go ymi r!koma. A do "mierci. - Ze wszystkich si staram si! zas u y na zaufanie, jakim obdarzy mnie naród - odpar Shan, nie mrugn wszy okiem. Jego s owa najwyra2niej sprawi y Zhongowi przyjemno" . Na jego twarzy pojawi si! przewrotny b ysk. - Tan po re ci! ywcem. Sier ant Feng by w dziwnie radosnym nastroju. Wyprawa do Lhadrung, starej osady targowej b!d cej siedzib w adz okr!gu, by a rzadkim "wi!tem dla stra ników Czterysta Czwartej. Dowcipkowa na temat starych kobiet i kóz w pop ochu umykaj cych z drogi przed ich terenówk . Obra jab ko i podzieli si! nim z kierowc , ignoruj c wci"ni!tego pomi!dzy nich Shana. Ze z o"liwym u"miechem bawi si!, przek adaj c z kieszeni do kieszeni kluczyki od jego kajdanek. - Podobno sam przewodnicz cy ci! tu wpakowa - powiedzia w ko5cu, gdy w zasi!gu wzroku ukaza y si! p askie, niskie zabudowania miasta. Shan nie odpowiedzia . Pochylony do przodu, mozolnie podwija r!kawy. Kto" wygrzeba dla niego par! za du ych, znoszonych spodni i wy"wiechtan wojskow kurtk!. Kazali mu przebra si! w nie na "rodku biura. Wszyscy przerwali prac!, eby si! temu przygl da . - No bo dlaczego niby wsadzili ci! razem z nimi?
Shan wyprostowa si!. - Nie jestem tu jedynym Chi5czykiem. Feng parskn , jak gdyby ubawiony. - Pewnie. Wzorowi obywatele, co do jednego. Taki na przyk ad Jilin zamordowa dziesi! kobiet. Bezpieka pocz!stowa aby go kul w eb, gdyby jego wuj nie by sekretarzem partii. Ten z szóstki z kolei ukrad z platformy wiertniczej na "rodku oceanu urz dzenia zabezpieczaj ce. =eby opchn na czarnym rynku. Przyszed sztorm i pi! dziesi!ciu ludzi straci o ycie. Wyrok "mierci to dla niego za ma o. Szczególne przypadki. Od ciebie zaczynaj c. - Ka dy wi!zie5 jest szczególnym przypadkiem. Feng znowu parskn . - Takich jak ty, Shan, oni trzymaj po prostu dla wprawy. Sier ant wepchn do ust dwa kawa ki jab ka. Momo gyakpa, gruba klucha, tak go nazywano za plecami, zarówno z powodu wydatnego brzucha, jak i apczywo"ci, z jak poch ania jedzenie. Shan odwróci g ow!. Popatrzy na rozleg e po acie wrzosowisk i wzgórz faluj cych jak morze a po o"nie one górskie szczyty w dali. Otwarta przestrze5 mami a z udzeniem ucieczki. Odwieczne marzenie tych, którzy nie mieli dok d uciec. W"ród wrzosów przemyka y jaskó ki. W Czterysta Czwartej nie by o ptaków. Nie wszyscy wi!2niowie przejmowali si! nakazem poszanowania ycia. Walczyli o ka dy okruszek, ka de ziarenko, niemal o ka dego owada. Shan pami!ta , jak przed rokiem wybuch a bójka o kuropatw! zagnan na teren obozu przez wiatr. Ptak uciek w ko5cu, zostawiaj c dwóm wi!2niom p!ki piór w gar"ci. Zjedli wi!c pióra. Zarz d okr!gu Lhadrung mie"ci si! w czteropi!trowym gmachu o krusz cej si! fasadzie ze sztucznego marmuru. Brudne okna w ob a cych z farby ramach stukota y na wietrze. Feng, popychaj c Shana, wprowadzi go po schodach na najwy sze pi!tro, gdzie drobna, siwow osa kobieta skierowa a ich do poczekalni z jednym du ym oknem i drzwiami na obu ko5cach. Przyjrza a si! uwa nie Shanowi, przekrzywiaj c g ow! jak zaciekawiony ptak, po czym rzuci a co" ostro do Fenga, który skuli si!, z ponur min zdj mu kajdanki i pos usznie wycofa si! na korytarz. - To troch! potrwa - o"wiadczy a, wskazuj c g ow drzwi na ko5cu pomieszczenia. - Przynios! wam herbat!. Shan patrzy na ni os upia y, zdaj c sobie spraw!, e powinien wyja"ni pomy k!. Min! y trzy lata, odk d ostatni raz pi herbat!. Prawdziw zielon herbat!. Otworzy usta, ale
nie wydoby si! z nich aden d2wi!k. Kobieta u"miechn! a si! i znikn! a za bli szymi drzwiami. Nagle zosta sam. Na krótko, cho ca kowicie, ow adn! a nim samotno" . Uwi!ziony z odziej niespodzianie znalaz si! sam jeden w pe nej skarbów grocie. To w a"nie samotno" by a jego prawdziw zbrodni w ci gu wszystkich peki5skich lat, zbrodni o któr nigdy nikomu nie przysz o do g owy go oskar a . Pi!tna"cie lat sp!dzonych w rozjazdach, z dala od ony, osobny apartament w kwaterach dla ma e5stw, d ugie samotne spacery po parkach, cela medytacyjna w jego sekretnej "wi tyni, a nawet nieregularne godziny pracy, wszystko to pozwala o mu cieszy si! samotno"ci na skal! nie znan miliardowi jego rodaków. Nie mia poj!cia o swoim na ogu, dopóki przed trzema laty Urz d Bezpiecze5stwa Publicznego nie pozbawi go brutalnie tego bogactwa. To nie utrata wolno"ci bola a go najbardziej, lecz brak odosobnienia. Na jednym z zebra5 tamzing w Czterysta Czwartej przyzna si! do swego na ogu. Gdyby nie zerwa socjalistycznych wi!zi, powiedziano mu, z pewno"ci kto" by go w por! powstrzyma . Nie chodzi o tu o przyjació . Dobry socjalista ma niewielu przyjació , ale licznych obserwatorów. Po tym zebraniu zaszy si! w baraku i nie poszed na posi ek, byle tylko poby sam. Nadzorca Zhong znalaz go tam i odes a do stajni, gdzie z amano mu jak " drobn kostk! w stopie. Kazano mu wróci do pracy, zanim ko" si! zros a. Rozejrza si! po pomieszczeniu. W jednym rogu sta a wielka, si!gaj ca a do sufitu ro"lina. Uschni!ta. By tam te ma y politurowany stolik, nakryty koronkow serwetk . Serwetka zaskoczy a go. D u sz chwil! wpatrywa si! w ni ze "ci"ni!tym sercem, a wreszcie oderwa wzrok i podszed do okna. Z ostatniego pi!tra mia widok na wi!ksz cz!" pó nocnego odcinka doliny, zamkni!tej od wschodu przez Smocze Szpony: dwa pot! ne, bli2niacze szczyty rozchodz ce si! szeroko na wschód, pó noc i po udnie ostro zarysowanymi grzbietami. Smok spocz tam, przybieraj c niewidzialn posta , mawiali ludzie, i tylko jego apy zmieni y si! w kamie5 na znak, e wci czuwa nad dolin . Co takiego wykrzykn kto", gdy znaleziono zw oki Amerykanina? Smok si! po ywi . Szuka punktów orientacyjnych, sk ada je razem, a wreszcie w"ród omiatanych wiatrem po aci wiru i kar owatej ro"linno"ci znalaz odleg e o par! kilometrów niskie dachy Nefrytowego Hród a, g ównej bazy wojskowej okr!gu. Tu nad nimi, u stóp Szponu Pó nocnego, wznosi o si! niskie wzgórze oddzielaj ce Nefrytowe Hród o od otoczonych drutem kolczastym terenów Czterysta Czwartej. Niemal nie my"l c o tym, co robi, "ledzi wzrokiem bieg dróg, owoc swej pracy ostatnich trzech lat. By y ich dwa rodzaje. Pierwsze powstawa y zawsze drogi elazne. To
Czterysta Czwarta k ad a podk ad pod szeroki pas t ucznia, który czy Nefrytowe Hród o z ukryt za wzgórzami na zachodzie Lhas . Nazwa “drogi elazne” nie oznacza a linii kolejowych. Tych Tybet nie mia wcale. By y to drogi dla czo gów, transporterów i dzia polowych, elaza Armii Ludowo-Wyzwole5czej. W ska nitka br zu, któr przebieg wzrokiem od skrzy owania na pó noc od miasta i dalej w stron! Szponów, nie by a jedn z tych dróg. By a o wiele gorsza. Szosa, nad któr Czterysta Czwarta pracowa a teraz, by a przeznaczona dla kolonistów, którzy mieli zasiedli wysoko po o one doliny za górami. Broni ostateczn Pekinu zawsze byli ludzie. Jak niegdy" w le cej na zachodzie prowincji Kinjiang, ojczy2nie milionów muzu manów kulturowo zwi zanych z narodami Azji
Spojrza na siwow os kobiet!, która natychmiast odwróci a si!, by rozsun zas ony. I bez "wiat a Shan wiedzia , co zobaczy na "cianach. Bywa w dziesi tkach takich biur w ca ych Chinach. B!dzie tam portret zrehabilitowanego Mao, obrazki z ycia wojskowego, zdj!cia ulubionej jednostki, "wiadectwo nominacji i przynajmniej jeden slogan partyjny. - Siadajcie - odezwa si! pu kownik, wskazuj c stoj ce przed biurkiem metalowe krzes o. Shan nie usiad . Rozgl da si! po "cianach. By o tu zdj!cie Mao, a jak e, nie po rehabilitacji co prawda, lecz wcze"niejsze, z lat sze" dziesi tych, ukazuj ce charakterys- tyczny pieprzyk na podbródku. By a te nominacja i fotografia kilku u"miechni!tych oficerów w mundurach. Nad nimi wisia o zdj!cie przedstawiaj ce owini!t w chi5sk flag! rakiet! przenosz c g owice j drowe. Przez chwil! nie móg dostrzec sloganu, w ko5cu jednak wypatrzy wyblak y plakat za plecami Tana. “Lud - g osi napis - potrzebuje prawdy”. Tan otworzy cienk , brudn tekturow teczk! i wbi w Shana lodowate spojrzenie. - Pa5stwo powierzy o mi w okr!gu Lhadrung reedukacj! dziewi!ciuset osiemnastu wi!2niów - mówi agodnym, pewnym g osem cz owieka przyzwyczajonego, e zawsze wie wi!cej ni jego s uchacze. - Pi! brygad ci! kich robót lao gai i dwa obozy rolnicze. By o co", czego Shan nie zauwa y wcze"niej: delikatne zmarszczki poni ej krótko obci!tych, siwiej cych w osów, "lad zm!czenia wokó ust. - Dziewi!ciuset siedemnastu ma akta - ci gn dalej Tan. - Wiemy, gdzie si! urodzili, jakie jest ich pochodzenie klasowe, wiemy, gdzie po raz pierwszy z o ono na nich donos, znamy ich ka de wypowiedziane przeciwko pa5stwu s owo. Ale na temat dziewi! set osiemnastego jest tylko krótka notatka z Pekinu. Jedna jedyna strona. To wy, wi!2niu Shan. - Opar na teczce splecione d onie. - Jeste"cie tu na specjalne zaproszenie jednego z cz onków Politbiura. Ministra gospodarki, Qina. Starego Qina z 8. Armii. Jedynego yj cego z ludzi, których mianowa jeszcze sam Mao. Wyrok bezterminowy. Przest!pcza dzia alno" spiskowa. Nic wi!cej. Dzia alno" spiskowa. - Zaci gn si! papierosem, nie odrywaj c wzroku od Shana. - Co to by o? Shan sta ze z czonymi d o5mi i oczyma wbitymi w pod og!. Stajnia to wcale nie by o najgorsze, co mog o go spotka . =eby go tam zamkn , Zhong nie potrzebowa pozwolenia od Tana. By y wi!zienia, których lokatorzy opuszczali cel! tylko raz, po "mierci. A dla tych, których pogl dy by y szczególnie zara2liwe, lekarze bezpieki prowadzili tajne medyczne instytuty badawcze. - Planowali"cie zamach? Sprzeniewierzyli"cie fundusze pa5stwowe? Uwiedli"cie ministrowi on!? Ukradli"cie mu kapust!? Dlaczego Qin nie zdradzi nam tej informacji?
- Je"li to ma by jaki" tamzing - odezwa si! g uchym g osem Shan - powinni by "wiadkowie. S regu y. Tan nie drgn nawet, ale momentalnie uniós wzrok, przeszywaj c go spojrzeniem. - Nie zajmuj! si! prowadzeniem tego rodzaju zebra5 - powiedzia cierpko. Przez chwil! przygl da si! Shanowi w milczeniu. - Tego samego dnia, kiedy przybyli"cie, Zhong przekaza mi wasze akta. Przypuszczam, e go przerazi y. On was obserwuje - wskaza na drug teczk!, grub na cal - za o y w asne akta. Przysy a mi raporty na wasz temat. Nie prosi em go o to, sam zacz to robi . Wyniki tamzing. Efektywno" pracy. Po co zadaje sobie ten trud, zapyta em go. Jeste"cie widmem. Nale ycie do Qina. Shan niemo wpatrywa si! w teczki, t! zawieraj c jedn jedyn po ó k kartk! i t! wypakowan gniewnymi notatkami rozgoryczonego wi!ziennego nadzorcy. Jego ycie przedtem. Jego ycie potem. Tan poci gn spory yk ze swej czarki. - Ale potem poprosili"cie o pozwolenie uczczenia urodzin przewodnicz cego - otworzy drug teczk! i przebieg wzrokiem le c na wierzchu notatk!. - Genialnie. - Odchyli si! w ty , obserwuj c p yn c pod sufit wst!g! dymu. - Czy wiecie, e dwadzie"cia cztery godziny od wywieszenia waszego transparentu po rynku zacz! y ju kr y ulotki? Nast!pnego dnia na moim biurku pojawi a si! anonimowa petycja, której kopie rozprowadzano na ulicach. Nie mieli"my wyboru. Postawili"cie nas w sytuacji bez wyj"cia. Shan westchn i podniós wzrok. Zagadka si! rozwi za a. Tan uzna , e kara, jak otrzyma za rol! odegran w zwolnieniu Lokesha, nie by a wystarczaj ca. - Ten cz owiek sp!dzi w wi!zieniu trzydzie"ci pi! lat. - G os Shana zabrzmia niewiele g o"niej od szeptu. - W "wi!ta - powiedzia , nie wiedz c, dlaczego czuje potrzeb! wyt umaczenia si! - przyje d a a jego ona i siada a na zewn trz. - Postanowi zwraca si! do Mao. - Nie puszczali jej bli ej ni na pi!tna"cie metrów - mówi do portretu. - Zbyt daleko, eby rozmawia , wi!c tylko machali do siebie. Ca ymi godzinami. Twarz Tana wykrzywi lekki u"miech, cienki jak ostrze brzytwy. - Macie jaja, towarzyszu wi!2niu. - Pu kownik drwi sobie z niego. Wi!zie5 nie zas ugiwa na szlachetne miano towarzysza. - To by o bardzo sprytne. Gdyby"cie napisali list, naruszyliby"cie dyscyplin!. Gdyby"cie próbowali powiedzie to na g os, uciszono by was biciem. Gdyby"cie z o yli petycj!, trafi aby do pieca. - G !boko zaci gn si! papierosem. - Tak czy inaczej, sprawili"cie, e nadzorca Zhong wyszed na g upca. Znienawidzi was za to na zawsze. Prosi , eby usun was z brygady. Nazwa was burzycielem socjalistycznego porz dku. Stwierdzi , e nie r!czy za wasze bezpiecze5stwo. Stra nicy s w"ciekli.
Specjalnemu go"ciowi Qina mo e przydarzy si! wypadek. Powiedzia em: nie. =adnego przeniesienia. =adnego wypadku. Shan po raz pierwszy spojrza w oczy Tana. Lhadrung by okr!giem wi!ziennym, a w wi!zieniu nadzorcy zawsze stawiaj na swoim. - To by jego problem, nie mój. Tego starego nale a o zwolni . Da em mu kartki z podwójnym przydzia em. - Wypu"ci dym przez usta. Dostrzeg szy spojrzenie Shana, wzruszy ramionami. - Jako rekompensat! za niedopatrzenie. - Zamkn teczk!. - Ale zaciekawi mnie nasz tajemniczy go" . Taki polityczny. Taki niewidzialny. Zacz em si! zastanawia , jak nast!pn bomb! mo ecie spu"ci nam na g ow!. - Jeszcze raz zaci gn si! papierosem. - Próbowa em sam dowiedzie si! czego" w Pekinie. Nie wiedz nic wi!cej, powiedzieli z pocz tku. Do Qina nie ma dost!pu. Le y w szpitalu. Nic nie wiadomo na temat jego wi!2nia. Shan zesztywnia i znów przeniós wzrok na "cian!. Przewodnicz cy zdawa si! odwzajemnia jego spojrzenie. - Ale to by spokojny tydzie5. - ci gn pu kownik. - Moja ciekawo" zosta a pobudzona. Nalega em. Okaza o si!, e notatk! w waszych aktach sporz dzi a centrala Urz!du Bezpiecze5stwa Publicznego. Nie oddzia w Xinjiang, gdzie was aresztowano. Nie Lhasa, gdzie przekazano wasz spraw!. Na przesz o dziewi!ciuset wi!2niów tylko jeden ma akta pochodz ce z centrali urz!du w Pekinie. Chyba nigdy nie zorientowali"my si! do ko5ca, jak bardzo jeste"cie wyj tkowi. Shan znów spojrza mu prosto w oczy. - Jest takie ameryka5skie przys owie - powiedzia wolno. - Ka dy ma swoje pi! minut. Tan znieruchomia . Przez chwil! przygl da si! Shanowi z ukosa, jakby chcia si! upewni , czy si! nie przes ysza . Z wolna na jego twarz ponownie wyp yn w ski jak ostrze no a u"miech. Shan us ysza za sob szmer lekkich kroków. - Pani Ko - odezwa si! Tan, wci z lodowatym u"miechem na ustach - prosz! dola naszemu go"ciowi herbaty. Pu kownik by zbyt stary, aby móg liczy na awans, uzna Shan. Nawet na tak wysokim stanowisku posada w Tybecie w gruncie rzeczy oznacza a zes anie. - Dowiedzia em si! wi!cej o tym tajemniczym towarzyszu Shanie - ci gn Tan, przechodz c na trzeci osob!. - Wzorowy pracownik Ministerstwa Gospodarki. Wielokrotne pochwa y od przewodnicz cego za szczególny wk ad w krzewienie sprawiedliwo"ci.
Proponowano mu cz onkostwo w partii, nagrod! niezwyk dla kogo" b!d cego mniej wi!cej w po owie kariery. A on zrobi co" jeszcze bardziej niezwyk ego. Odrzuci propozycj!. Bardzo skomplikowany cz owiek. Shan usiad . - =yjemy w skomplikowanym "wiecie - powiedzia . Spostrzeg nagle, e jego d onie bezwiednie utworzy y mudr!. Diament m dro"ci. - Zw aszcza je"li we2mie si! pod uwag!, e jego ona jest wielce cenionym cz onkiem partii, wysokim urz!dnikiem w Chengdu. By a ona, chcia em powiedzie . Shan, zaskoczony, uniós wzrok. - Nie wiedzieli"cie? - zapyta Tan, u"miechaj c si! z satysfakcj . - Rozwiod a si! z wami dwa lata temu.
pyta . Wbi wzrok w swoj czark!. - Ustalili"cie jego to samo" ? - zapyta w ko5cu. - Mia na sobie kaszmirowy sweter - odpar Tan. - I prawie dwie"cie dolarów ameryka5skich w kieszeni koszuli. Do tego wizytówk! ameryka5skiej firmy produkuj cej sprz!t medyczny. To musia by nielegalny przybysz z Zachodu. - Mia ciemn karnacj!. Czarne ow osienie. Równie dobrze móg by Azjat . Nawet Chi5czykiem. - Chi5czyk o takiej pozycji? Zauwa ono by, e znikn . I jeszcze ta ameryka5ska wizytówka - skwitowa triumfalnie Tan. - Jedynymi obcokrajowcami, którzy maj prawo przebywa w Lhadrung, s specjali"ci nadzoruj cy nasz zagraniczn inwestycj!. Za bardzo rzucaj si! w oczy, by nie spostrze ono ich braku. Za dwa tygodnie zaczn si! tu zje d a ameryka5skie wycieczki. Ale na razie nie powinno by nikogo. - Ostatni raz zaci gn si! papierosem, po czym zdusi go. - Ciesz! si!, e jeste"cie zainteresowani t spraw . Shan przeniós wzrok na slogan za plecami Tana. “Lud potrzebuje prawdy”. Mo na to by o odczyta na wiele ró nych sposobów. - Spraw ? - zapyta . - B!dzie potrzebne dochodzenie. Oficjalny raport. Jestem odpowiedzialny mi!dzy innymi za wymiar sprawiedliwo"ci w tym okr!gu. Shan nie by pewien, czy to stwierdzenie zawiera o gro2b!. - To nie moja brygada dokona a tego odkrycia - powiedzia z wahaniem. - Je eli prokurator potrzebuje zezna5, powinien porozmawia ze stra nikami. Oni widzieli tyle samo co my. Ja tylko uprz tn em par! kamieni. - Przesun si! na skraj krzes a. Czy to mo liwe, eby wezwano go tu przez pomy k!? - Prokurator jest na miesi!cznym urlopie w Dalian, nad morzem. - Tryby sprawiedliwo"ci zwyk y obraca si! wolno. - Nie tym razem. Nie, kiedy spodziewamy si! grupy ameryka5skich turystów, a dzie5 wcze"niej ma przyby inspekcja z Ministerstwa Sprawiedliwo"ci. Pierwsza od pi!ciu lat. Otwarta sprawa o zabójstwo mog aby wywrze niew a"ciwe wra enie. Shan poczu , jak o dek zaciska mu si! w supe . - Prokurator na pewno ma zast!pców. - Nie ma nikogo innego. - Tan odchyli si! w ty , wpatruj c si! w niego z uwag . - Ale wy, towarzyszu Shan, byli"cie kiedy" naczelnym inspektorem Ministerstwa Gospodarki. Nie by o pomy ki. Shan wsta i podszed do okna. Wyda o mu si!, e wysi ek ten pozbawi go wszystkich si . Czu , jak mi!kn mu kolana.
- To by o dawno temu - powiedzia w ko5cu. - W innym yciu. - To wy rozpracowali"cie dwie najwi!ksze afery korupcyjne, o jakich kiedykolwiek s yszano w Pekinie. W swoim czasie wys ali"cie dziesi tki urz!dników partyjnych do obozów pracy. Albo jeszcze gorzej. S ludzie, którzy w dalszym ci gu wymawiaj wasze imi! z szacunkiem. S i tacy, którzy czuj przed nim l!k. Kto" z waszego dawnego ministerstwa powiedzia mi, e to jasne, dlaczego jeste"cie w wi!zieniu. Bo byli"cie ostatnim uczciwym cz owiekiem w Pekinie. Niektórzy twierdz , e wyjechali"cie na Zachód i e wci tam jeste"cie. Shan patrzy niewidz cym wzrokiem w okno. Zacz! a, mu dr e r!ka. - Inni mówi , e wyjechali"cie, ale bezpieka "ci gn! a was z powrotem, bo zbyt wiele wiedzieli"cie. - Nigdy nie by em prokuratorem - odezwa si! do szyby. G os mu si! ama . - Zbiera em tylko dowody. - Jeste"my zbyt daleko od Pekinu, eby rozwa a takie subtelno"ci. Ja by em in ynierem - powiedzia Tan do jego pleców. - Dowodzi em baz rakietow . Kto" uzna , e mam kwalifikacje do zarz dzania okr!giem. - Nie rozumiem - wychrypia Shan, opieraj c si! o okno. Zastanawia si!, czy kiedykolwiek jeszcze znajdzie w sobie si !. - To by o dawno temu. Nie jestem ju tym samym cz owiekiem. - Ca e ycie pracowali"cie jako inspektor. Trzy lata to nie a tak wiele. - Mo na by kogo" sprowadzi . - Nie. To mog oby zosta uznane za... - pu kownik zawaha si!, szukaj c w a"ciwego s owa - ...brak samodzielno"ci. - Ale w moich aktach - protestowa Shan - wykazano, e jestem... - G os uwi z mu w gardle. Przycisn d onie do szyby. Móg by j rozbi i rzuci si! w dó . Je"li twoja dusza jest w doskona ej równowadze, mawia Choje, po prostu przep yniesz do innego "wiata. - =e jeste"cie czym? Cierniem w boku Zhonga? To mog! wam przyzna . - Otworzy grub teczk! i przewertowa papiery. - Moim zdaniem sami wykazali"cie, e jeste"cie przebiegli. Metodyczni. Odpowiedzialni, na swój sposób. I zdo ali"cie utrzyma si! przy yciu. Dla kogo" takiego jak wy prze ycie jest niebywa ym osi gni!ciem. Shan nie musia pyta , co Tan ma na my"li. Dobrze to wiedzia . Wbi wzrok w swoje stwardnia e, pokryte odciskami d onie. - Przestrzegano mnie przed recydyw - powiedzia . - Jestem robotnikiem drogowym. Musz! zmieni swój sposób my"lenia. Swoj prac przyczyniam si! do pomy"lno"ci narodu. -
Shan uciek si! do ostatniej deski ratunku s abych: gdy masz w tpliwo"ci, recytuj has a. - Gdyby nikt z nas nie mia przesz o"ci, oficerowie polityczni nie mieliby zaj!cia - stwierdzi Tan. - Prawdziwym grzechem jest dopiero nieumiej!tno" stawienia jej czo a. Chc!, eby"cie stawili czo o w asnej przesz o"ci. Niech inspektor powróci do ycia. Na krótk chwil!. Ja nie znam s ów, jakich oczekuj w ministerstwie. Nie mówi! ich j!zykiem. Nikt tutaj tego nie potrafi. Potrzebuj! raportu, który pozwoli szybko zamkn spraw!. Nie mam pod r!k prokuratora. Nie zamierzam rozprawia o tym przez telefon z cz owiekiem siedz cym dwa tysi ce mil st d. Rzecz trzeba uj w sposób zrozumia y dla Ministerstwa Sprawiedliwo"ci. W sposób, który nie sk oni ich do bli szego przygl dania si! sprawie. Zak adam, e wci jeszcze znacie ten peki5ski styl. Shan opad na krzes o. - To niemo liwe. - Nie prosz! o wiele. - W g osie Tana brzmia a fa szywa agodno" . - Nie o pe ne dochodzenie. Tylko raport daj cy podstaw! dla aktu zgonu. Opis przypuszczalnego wypadku, który sta si! przyczyn tej niefortunnej "mierci. To mo e by dla was szansa na rehabilitacj!. - Wskaza na teczk! Zhonga. - Mogliby"cie skorzysta z pomocy przyjaciela. - To musia by meteoryt - wymamrota Shan. - Znakomicie! To w a"nie to, o co mi chodzi. Z takim nastawieniem mo emy za atwi si! z tym w dzie5 lub dwa. Pomy"limy o odpowiedniej nagrodzie. Powiedzmy dodatkowe racje ywno"ci. Lekkie obowi zki. Mo e przydzia do pracy w warsztacie. - Nie zrobi! tego - odezwa si! cicho Shan. - To znaczy nie mog!. Na twarzy Tana pojawi o si! rozbawienie. - Na jakiej podstawie odmawiacie, towarzyszu wi!2niu? Shan milcza . Odmawiam, bo nie mog! k ama dla ciebie, chcia mu powiedzie . Odmawiam, bo moja dusza zosta a stargana na strz!py przez tobie podobnych. Bo gdy ostatnim razem próbowa em dotrze do prawdy dla kogo" takiego jak ty, w nagrod! za mój trud zosta em zes any do gu agu. - By mo e wprowadzi a was w b d moja go"cinno" . Jestem pu kownikiem Armii Ludowo-Wyzwole5czej. Cz onkiem partii siedemnastego szczebla. Ten okr!g podlega mnie. To ja odpowiadam tu za kszta cenie mas, karmienie g odnych, prace budowlane, usuwanie nieczysto"ci, strze enie wi!2niów, nadzorowanie dzia alno"ci kulturalnej, kursowanie autobusów publicznych, magazynowanie ywno"ci. Oraz t!pienie szkodników. Wszelkiego rodzaju. Rozumiecie mnie? - Nie mog!.