uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 860 341
  • Obserwuję815
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 101 795

Eliot Pattison - Woda omywa kamień

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Eliot Pattison - Woda omywa kamień.pdf

uzavrano EBooki E Eliot Pattison
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 581 stron)

PATTISON ELIOT Inspektor Shan 02: Woda omywa kamien

ELIOT PATTISON Przełożył Norbert Radomski DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 2003 Tytuł oryginału Water Touching Stone Copyright © 2001 by Eliot Pattison All rights reserved Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2003 Redaktor Grzegorz Dziamski Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Lucyna Talejko-Kwiatkowska Fotografia na okładce Piotr Chojnacki Wydanie I ISBN 83-7301-327-X Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74 e-mail: rebis@rebis.com.pl www.rebis.com.pl Fotoskład: Z.P.A*api«,Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel. 87-93-888 Barbarze

Podziękowania Inspirację i wiedzę na temat życia na ziemiach włączonych w obszar dzisiejszych Chin zawdzięczam licznym Tybetańczykom, Kazachom, Ujgurom i Chińczykom, którzy przez ostatnie dwadzieścia lat ukradkiem dzielili się ze mną swymi doświadczeniami. Z powodów, które, jak sądzę, są oczywiste, muszą oni pozostać anonimowi. Za wierne wsparcie i mądre rady w poruszaniu się wśród zawiłości spraw wydawniczych wdzięczny jestem Natashy Kern, Michaelowi Denneny'emu i Kate Parkin. Szczególne podziękowania należą się także Christinie Prestii, dr Scottowi Pattisonowi i Edowi Stacklerowi. Na końcu książki zamieszczony jest słowniczek często używanych terminów obcojęzycznych.

Rozdział pierwszy Wszystko w Tybecie zaczyna się od wiatru. To wiatr wzbija flagi modlitewne ku niebu, wiatr niesie ziemi ciepło, chłód i życiodajną wodę, wiatr wprawia w ruch nawet same góry, przetaczając zwały chmur przez ich szczyty. Siedząc na wysokim występie skalnym, Shan Tao Yun wspominał, co niegdyś powiedział mu pewien lama: że być może właśnie w Tybecie ludzka dusza po raz pierwszy zyskała samoświadomość, gdyż wiatr nigdy nie przestaje napierać na jego mieszkańców, a właśnie przeciwstawiając się naporowi świata, dusza określa siebie samą. Po niemal czterech latach spędzonych w Tybecie Shan był skłonny w to uwierzyć. Mogło się wydawać, że właśnie tu, w tej najwyższej ze wszystkich krain, planeta, sapiąc i jęcząc, rozpoczęła swój ruch, tu wdrażała się do swych obrotów, tu też najtrudniej było ludziom utrzymać się na ziemi. Istnieje technika medytacji, której Shan nauczył się od lamów, nazywana przeczesywaniem wiatru. Rozciągnij swą świadomość na powietrze i unoś się wraz z nim, przyjmując z uwagą każde doznanie, jakie przynosi, i chłonąc płynące z niego nauki. On i jego towarzysze mieli przed sobą jeszcze wiele godzin, nim zapadną ciemności, nim znów będzie można bezpiecznie podróżować, siedział więc ze skrzyżowanymi nogami na swej wysokiej grzędzie i ćwiczył się w tej sztuce.

Więdnące wrzosy, rejestrował. Jastrząb krążący wysoko nad doliną. Słodka, drażniąca woń jałowca, zabarwiona chłodem śniegu. Odległy świergot wiewiórek ziemnych na kamienistych zboczach. I nagle, na północy, w rosnącym obłoku kurzu, samotny, desperacko poganiający konia jeździec. Osłoniwszy dłonią oczy, Shan przyglądał się mu, gdy powietrze przeciął krótki, ostrzegawczy okrzyk. Odwróciwszy się, ujrzał Jowę, swego tybetańskiego przewodnika, wskazującego na

13 starego człowieka w brązowym kapeluszu z szerokim rondem, który szedł ku krawędzi występu, ze wzrokiem zwróconym w głąb doliny. –Lokesh! – krzyknął Shan i zerwawszy się, chwycił przyjaciela za ramię. Wydawało się jednak, że Lokesh w ogóle tego nie zauważył. Mrugając powiekami i kręcąc głową, wpatrywał się w przybliżającego się jeźdźca. –Czy on jest prawdziwy? – zapytał niepewnie, jak gdyby nie dowierzał własnym zmysłom. Poprzedniego dnia dostrzegł na szczycie jednego ze wzgórz olbrzymiego żółwia, symbol powodzenia. Nalegał, aby złożyli mu ofiarę, po czym przepraszał, bo żółw na powrót obrócił się w głaz, nim do niego dotarli. –Należy do tego świata – potwierdził Shan, wpatrując się w dal spod zmrużonych powiek. –On się czegoś boi – odezwał się z tyłu Jowa. – Wciąż ogląda się za siebie. Shan odwrócił się. Żylasty Tybetańczyk wydobył z bagaży ich wysłużoną lornetkę i obserwował odległą postać przez szkła. –Zajeździ konia na śmierć, jeśli będzie tak pędził. – Jowa spojrzał na towarzyszy i pokręcił głową. – Ktoś go ściga – oświadczył zaniepokojony, podając lornetkę Shanowi. Shan zauważył, że jeździec jest ubrany w ciemną chubę, gruby kożuch z owczej skóry noszony przez dropków, koczowników przemierzających rozległy płaskowyż północno-zachodniego Tybetu. Gęsty tuman kurzu za jego koniem przesłaniał wszelki ślad pogoni. Shan omiótł wzrokiem horyzont. Z trzech stron na tle czystego kobaltowego nieba rysowały się okryte śniegiem szczyty wielokilometrowych łańcuchów górskich wznoszących się nad poszarpanymi trawiastymi wzgórzami wyznaczającymi przeciwległy kraniec doliny. Ani długa równina w dole, brązowa od zeschłych, jesiennych traw, ani wąska ziemna droga, którą przebyli o świcie, nie zdradzały żadnych oznak życia – nie dostrzegł nic poza samotnym jeźdźcem. Shan widział teraz wyraźnie jego ręce, smagające cuglami szyję konia. Zerknął w dół, gdzie ukryta za potężną skałą, trzydzieści metrów od drogi, stała ich zdezelowana stara ciężarówka 14 Jiefang, po czym oddał lornetkę i odszedł w cień nawisu skalnego, gdzie schronili się po nocnej podróży. Trzy metry dalej, gdzie cień był najgęstszy, opadł na kolana. Przy popiołach małego ogniska, nad którym prażyli mąkę jęczmienną na ich jedyny gorący posiłek tego dnia, w maleńkim kopczyku kamieni tkwiła samotna laseczka kadzidła. Na ziemi leżał złożony w kostkę filcowy koc z sierści jaka, na kocu zaś, z nogami skrzyżowanymi w pozycji lotosu, siedział pogrążony w milczeniu mężczyzna w bordowej szacie. Siwiejące włosy miał obcięte przy samej skórze, a jego szczupłą twarz wielu ludzi nazwałoby starą, jednak Shan nigdy nie uważał Genduna za starca, tak jak nigdy nie uważał za stare gór. Oczy lamy były zamknięte. Był to stan, który uchodził u niego za sen. Gendun nie zgadzał się wypoczywać nocami, podczas jazdy ich starą ciężarówką, ani nie kładł

się za dnia, jak jego trzej towarzysze podróży, jedynie odpływał w ten sposób, gdy tylko Lokesh dopilnował, żeby coś zjadł. –Rinpocze – szepnął Shan, używając tytułu nadawanego czcigodnym duchowym mistrzom. – Być może będziemy musieli odejść. Jest problem. Gendun nie dał po sobie poznać, że go usłyszał. Shan zerknął na Jowę, który znów wpatrywał się przez lornetkę w przestrzeń za jeźdźcem, i ponownie odwrócił się do Genduna. Dopiero teraz spostrzegł, że lama ułożył dłonie w jedną z mudr, symbolicznych gestów służących zogniskowaniu medytacji na buddzie, któremu ona jest poświęcona. Przyjrzał się uważnie. Nadgarstki były skrzyżowane, otwarte dłonie zwrócone ku górze, z małymi palcami splecionymi na kształt ogniw łańcucha. Wpatrywał się w nie z zaskoczeniem. Była to niezwykła mudra i widział ją u Genduna po raz pierwszy. Poskromiciel Ducha, nazywano ją. Przebiegł go dreszcz. Westchnął, po czym wstał z lekkim skinieniem głowy i wrócił do Jowy. Młody Tybetańczyk przepatrywał stok nad nimi, jak gdyby szukając drogi na szczyt. Obaj wiedzieli, że najpewniej tylko z jednego powodu jeździec jest tak przerażony. Shan jeszcze raz zerknął na ciężarówkę. Ich jedyną nadzieją było, że nie zostanie dostrzeżona. Byłby to marny koniec, gdyby zostali powstrzymani tu, na tym górskim pustkowiu, tak blisko celu podróży. Nie tylko

15 ze względu na cierpienia, jakich doznaliby z rąk pracowników Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, ale i dlatego, że zawiedliby Genduna oraz innych lamów, którzy ich wysłali. Lokesh westchnął. –Myślałem, że będziemy mieli więcej czasu – powiedział, dotykając różańca, który zwisał mu u paska. – Tę kobietę – dodał w zamyśleniu – trzeba przecież przeprowadzić. Przeprowadzić. Słowo to na nowo uświadomiło Shanowi, jak bardzo różnią się od siebie nawzajem, jak odmiennie każdy z nich postrzega osobliwe zadanie, które im powierzono. Gendun był wśród lamów, którzy wezwali Shana z jego celi medytacyjnej w górskiej pustelni, siedzących na poduszkach wokół dwuipółmetrowej mandali, ukończonej akurat tamtego popołudnia. Czterech mnichów przez sześć miesięcy pracowało nad misternym kołem życia, wypełnionym setkami postaci precyzyjnie oddanych w barwnym piasku. W naczyniu z żarem tliły się wonne gałązki jałowca, a dziesiątki lampek maślanych oświetlały salę. Z pomieszczenia w dole dobiegał głuchy łoskot, niczym odległy grzmot, odgłos wielkiego młyna modlitewnego, którego obrócenie wymagało sił dwóch krzepkich mnichów. Przez kwadrans kontemplowali mandalę w pełnym czci milczeniu. Wreszcie Gendun, najstarszy lama i główny nauczyciel Shana, przerwał ciszę. –Jesteś potrzebny na północy – oświadczył Shanowi. – Zabito kobietę nazwiskiem Lau. Nauczycielkę. I zaginął lama. – Nic więcej. Lamowie unikali kontaktu z rzeczywistością. Wiedzieli, że fakty należy przyjmować ostrożnie. Gendun przekazał im istotę wydarzeń; lamowie wszystko ponad to uznaliby za zwykłą plotką. Ważne było to, że ów lama i martwa kobieta o chińskim nazwisku mieli dla nich wielkie znaczenie, rolą Shana zaś było odkrycie pozostałych prawd związanych z zabójstwem i przedstawienie ich w formie stosownej dla świata lamów. Nie wiedział, jak daleko leży cel ich podróży, a kiedy przybył, jak mu polecono, do ukrytej bramy wiodącej do zewnętrznego świata, przypuszczał, że chodzi o najbliższą pustelni osadę na północnym skraju doliny Lhadrung. Nie miał też pojęcia, że będzie mu towarzyszył Gendun. Nawet kiedy lama pojawił się przy

16 bramie, Shan sądził, że przyszedł po prostu życzyć mu powodzenia lub udzielić dodatkowych wyjaśnień. Pomyślał nawet, że zapasy na drogę, które lama przyniósł w płóciennym worku, są przeznaczone dla niego. Ale potem jego wzrok padł na stopy Genduna. Zamiast sandałów, które zwykle nosił pod szatą, lama włożył solidne, sznurowane buty robocze. Szli aż do świtu, kiedy to przy starym moście linowym, przerzuconym ponad wąwozem oddzielającym pustelnię od reszty świata, spotkali Lokesha. Lokesh i Shan uściskali się jak starzy przyjaciele, gdyż istotnie się zaprzyjaźnili podczas lat spędzonych wspólnie w obozie pracy w Lhadrung, po czym już we trzech ruszyli w dalszą drogę. Kiedy godzinę później przystanęła jakaś ciężarówka, żeby ich podwieźć, Shan wziął to za zwykły zbieg okoliczności, czystą uprzejmość kierowcy. Ale kierowcą był Jowa, a Gendun, obejrzawszy pojazd szeroko otwartymi oczyma, gdyż po raz pierwszy w życiu znalazł się tak blisko nowoczesnej maszyny, pobłogosławił najpierw ciężarówkę, potem Jowę, i wspiął się na platformę. Jowa obrzucił Shana niechętnym wzrokiem, uruchomił silnik i ruszył naprzód. Nie zatrzymywał się przez dwanaście godzin. To było przed sześcioma dniami. Shan, zdezorientowany, każdego dnia na próżno oczekiwał wyjaśnień od Genduna. Ale Lokesh zdawał się nie mieć najmniejszych wątpliwości co do celu ich wyprawy. Dla niego ich zadaniem było przeprowadzić zmarłą kobietę przez bardo, co oznaczało, że muszą zwrócić się do jej duszy, by przywrócić jej równowagę i przygotować ją do ponownych narodzin. Według niego zmarła musiała przywyknąć do swej śmierci tak samo jak żyjący muszą po doniosłej zmianie przywyknąć do życia. Nie do śmierci, mówiąc ściśle, gdyż dla Lokesha i Genduna śmierć była jedynie odwrotną stroną życia. Ale śmierć nie poprzedzona odpowiednimi przygotowaniami, nagła i gwałtowna, mogła utrudnić odnalezienie nowego wcielenia. Kiedy jeden z mnichów w obozie pracy zginął niespodziewanie zabity przez spadające głazy, Lokesh czuwał dziesięć dni, by pomóc nie przygotowanej duszy przejść przez okres, w którym miała odkryć, że ponowne narodziny są koniecznością. Shan jeszcze raz spojrzał w dół, na dolinę. Jeździec wciąż gnał

17 na złamanie karku, pochylony nisko, jakby wypatrywał czegoś na ziemi. Z ponurą frustracją Shan uniósł wzrok ku swym towarzyszom. –Może to jeden z twoich przyjaciół – powiedział do Jowy. Jowa również był niegdyś mnichem. Ale Urząd do spraw Wyznań nie przedłużył mu na to zezwolenia i natura mnicha obrosła w nim twardą skorupą. Nie obchodziło go przeprowadzenie duszy zmarłej. Takie rzeczy jak zamordowanie nauczycielki i zaginięcie lamy ciągle spotykały Tybetańczyków z rąk Chińczyków. Wystarczała mu wiedza, że wysłano ich do walki z wrogiem. Shan przyglądał się teraz, jak Jowa machinalnie pociera głęboką bliznę biegnącą od lewego oka aż do żuchwy. Podczas lat spędzonych w Tybecie poznał wielu takich jak on. Znał już tę twardość spojrzenia i sposób, w jaki odwracali głowy, spotykając Chińczyka na ulicy. Widział blizny po ranach zadanych przez oddziały bezpieki, pałkarzy, którzy z upodobaniem rozpędzali demonstrantów biczami z drutu kolczastego. W obozie pracy przymusowej, z którego Shan wyszedł przed czterema miesiącami, było pełno ludzi pokroju Jowy. Jednak nim jeszcze pierwszy dzień ich podróży dobiegł końca, Shan uświadomił sobie, że nie jest to cała prawda o Jowie. Gdy były mnich ukradkiem wymieniał hasła z jeźdźcami odprowadzającymi ich z szosy prowadzącej do Lhasy, Shan domyślił się, że Jowa jest purbą, jednym z członków tybetańskiego ruchu oporu, których nazywano tak od ceremonialnego sztyletu stosowanego w buddyjskich obrzędach. Zastąpił śluby zakonne innymi ślubami, zobowiązaniem, że resztę swego obecnego wcielenia poświęci walce o ocalenie Tybetu. –Nie, to nikt z naszych – odparł szorstko Jowa. – To coś innego – dodał enigmatycznie. – Jeśli to żołnierze, pójdę do ciężarówki – rzucił pospiesznie, zniżając głos. – Odciągnę ich na południe. Gendun i Lokesh nie mogliby uciekać wystarczająco szybko. Po prostu wdrapcie się wyżej i ukryjcie. –Nie – odparł Shan, obserwując jeźdźca. – Zostajemy razem. Lokesh usiadł przy krawędzi występu i przeciągnął się, jak gdyby bliskość zagrożenia w jakiś sposób działała na niego

18 odprężająco. Odplątał z paska malę, swój różaniec, a jego palce zaczęły odruchowo przesuwać paciorki. –Wy dwaj macie siłę – powiedział. – Gendun potrzebuje was obu. Ja zostanę przy ciężarówce. Powiem żołnierzom, że jestem przemytnikiem, i oddam się w ich ręce. –Nie – powtórzył Shan. – Zostajemy razem. – Tak jak nie mógł się obejść bez Jowy, z jego znajomością twardych realiów świata posterunków bezpieki i patroli wojskowych, tak nie mógłby obejść się bez Lokesha i jego znajomości innego świata, duchowego, w którym żyli lamowie. Wiedział bowiem, że o ile musieli przemierzyć świat Jowy, by dostać się na miejsce zabójstwa, o tyle gdy już się tam znajdą, odpowiedzi, po które go wysłano, szukać będzie musiał właśnie w świecie lamów. Lokesh sam zostałby lamą, lecz dawno temu, przed inwazją Chin, gdy był jeszcze nowicjuszem, odwołano go z klasztoru, by służył w rządzie dalajlamy. Shan przyglądał się, jak Jowa ściąga z ramienia płócienną torbę, zdejmuje kamizelkę z grubej wełny i zaciska dłoń na głowicy krótkiego noża, który nosił u pasa. Jowa nie wspominał nigdy o swej klasztornej przeszłości, ale przy ognisku opowiadał czasem z dumą o swoich przodkach, wywodzących się z Khampów, koczowników ze wschodniego Tybetu, od stuleci cieszących się sławą nieustraszonych wojowników. Jowa nie obserwował już jeźdźca. Wpatrywał się w chmurę kurzu poza nim. Żołnierze mogli mieć karabiny maszynowe, ale – jak tysiące Tybetańczyków przed nim – Jowa rzuciłby się na nich uzbrojony jedynie w swój nóż, gdyby tego właśnie było trzeba, aby pozostać wiernym sobie. –Ale zaraz… – odezwał się nagle Shan. – Dlaczego on trzyma się drogi? Jowa zbliżył się i powoli skinął głową. –Masz rację – odparł zaintrygowany. – Koczownik uciekający przed pościgiem przede wszystkim unikałby wytyczonych dróg. – Szerokim ruchem ręki ogarnął pustkowie ciągnące się za wyboistym ziemnym traktem. Znajdowali się na dzikim, omiatanym wiatrami płaskowyżu Czangtang, rozległym i jałowym, obejmującym setki mil środkowego i zachodniego Tybetu: na ziemi, która od wieków stanowiła schronienie dropków.

19 Lokesh przekrzywił głowę i spojrzał na południe, w stronę przeciwległego krańca doliny. –On przed nikim nie ucieka. On sam kogoś ściga – oświadczył. Patrzyli, jak jeździec w pełnym pędzie znika za skałą, która skrywała ich ciężarówkę, wyłania się ponownie, po czym gwałtownie wstrzymuje konia. Dropka powoli zawrócił wierzchowca, uważnie wpatrując się w ziemię. –Myślałem, że zatarłeś ślady opon – mruknął Shan do Jowy. –Zatarłem. Dla chińskich oczu. Jeździec zsiadł i prowadząc konia, ruszył ku skale. Parę chwil później stał już przy opuszczonej ciężarówce. Przywiązawszy konia do zderzaka, ostrożnie okrążył pojazd, po czym chwyciwszy za jeden z metalowych pałąków służących do mocowania plandeki, wspiął się na skraj odkrytej platformy. Wszedł głębiej, zaglądając pod pokrywy stojących tam beczek, wreszcie zeskoczył i zaczął przepatrywać stok powyżej skały. Większość zbocza pokryta była rumoszem skalnym, luźnymi odłamkami oderwanymi od skalnej półki w górze. Przez rumowisko wiła się samotna kozia ścieżka, po której wspięli się o świcie, opuściwszy ciężarówkę. –Czasami żołnierze mają tybetańskich zwiadowców – przypomniał Shanowi Jowa. Położył mu dłoń na ramieniu i popchnął go w głęboki cień skalnego nawisu. Dropka szybkim krokiem ruszył pod górę. Shan zmagał się z pokusą, żeby pochwycić Genduna, siłą postawić go na nogi i zniknąć wraz z nim po drugiej stronie grzbietu. Pozostali mogli wybronić się sami, mieli dokumenty. Ale oni dwaj nie mogli liczyć na żadne wykręty. Gendun, który żył ukryty przed światem do tego stopnia, że Shan był pierwszym Chińczykiem, jakiego kiedykolwiek spotkał, oficjalnie w ogóle nie istniał. Co do Shana natomiast, jego życiorys był znany władzom aż za dobrze. Niegdyś inspektor rządowy, następnie zesłany do obozu pracy w Tybecie, odzyskał wolność tylko nieoficjalnie. Gdyby schwytano go poza Lhadrung, zostałby uznany za uciekiniera. Jowa popchnął Shana w najgłębszy cień, obok Genduna, i stanął przed nimi, czekając, znów z dłonią na nożu. Mężczyzna dotarł na półkę skalną, gdzie się ukrywali, zrobił

20 kilka kroków w przeciwnym kierunku, po czym zawrócił i ruszył prosto w ich stronę. Zbliżywszy się do skały, przystanął na skraju cienia i osłonił oczy, usiłując dojrzeć coś w mroku. –Jesteście tam?! – zawołał głośno, z wyczuwalnym strachem. Był drobnej postury, pod chubą miał spłowiała czerwoną koszulę, na głowie zaś brudną filcową czapkę, spod której wystawały gęste czarne włosy. Przekrzywił głowę i zmrużył oczy, jakby wciąż niepewny, co kryje się w głębi. Miejsca takie jak to służyły nieraz za legowiska drapieżnikom oraz demonom czającym się wśród gór. Obejrzał się ku północy, wypatrując czegoś na drodze, którą przybył, po czym złożywszy dłonie w błagalnym geście, wszedł w ciemność. –Modlimy się za was! – zawołał tym samym zalęknionym głosem, po czym przystanął z westchnieniem ulgi, gdy Lokesh wyszedł mu naprzeciw. Jego usta ułożyły się w grymas, który Shan w pierwszej chwili wziął za uśmiech, potem jednak spostrzegł, że mężczyzna tłumi szloch. – Za waszą bezpieczną podróż. Lokesh był najbardziej uczuciowym Tybetańczykiem, jakiego Shanowi zdarzyło się spotkać. Swoje emocje nosił jak wierzchnią odzież, nie próbując ich ukrywać. Jeden z lamów w ich obozowym baraku powiedział kiedyś, że Lokesh nosi w sobie żar, który od czasu do czasu, podsycony przez falę emocji lub nagłe olśnienie, wybucha nieoczekiwanie płomieniem. Kiedy żar płonął, z jego ust wymykały się strzępy dźwięków: chrapliwe westchnienia, jęki, czasem wręcz skowyt. Tym razem wydał przeciągły, piskliwy jęk, jak gdyby dostrzegł w tym człowieku coś, co go przeraziło. Pomachał dłonią przed twarzą, jakby czemuś zaprzeczając. Jowa stanął obok starca. –Czego chcesz? – zapytał głośno, nie starając się nawet ukryć podejrzliwości. Nikt nie miał prawa wiedzieć o ich podróży. Mężczyzna spojrzał na purbę niepewnym wzrokiem. Zrobił następny krok w ich stronę, w tej samej chwili jednak Lokesh usunął się w bok i dropka niespodziewanie znalazł się twarzą w twarz z Shanem, który stał przed Gendunem, zasłaniając go przed wzrokiem przybysza.

21 –Chińczyk! – jęknął z przerażeniem. –Czego chcesz? – powtórzył Jowa. Wyszedł na światło, rozglądając się nieufnie po dolinie. Idąc w ślady Shana i Lokesha, pasterz wycofał się z cienia. Okrążył Shana, przyglądając mu się ze wszystkich stron, po czym znów spojrzał na Jowę. –Sprowadziliście nam na pomoc Chińczyka? – zapytał z wyrzutem. Lokesh położył dłoń na ramieniu przyjaciela. –Shan Tao Yun był w obozie – oświadczył promiennie, jak gdyby było to największe dokonanie Shana. Gniew w oczach mężczyzny przygasł. Pozostała w nich tylko rozpacz. –Mówili, że ktoś ma przyjść. – Jego głos był cichy jak szept. – Żeby nas ratować. –To właśnie robi nasz Shan – odparł żywo Lokesh. – Ratuje ludzi. Przybysz wzruszył ramionami, nie próbując ukryć rozczarowania. Spojrzał w głąb doliny, prawą dłonią ściskając sznur plastikowych paciorków wiszących u czerwonej szarfy, którą był opasany. –Dawniej, kiedy przychodziły kłopoty – powiedział nieobecnym głosem, jakby nie mówił już do nich – wiedzieliśmy, jak znaleźć kapłana. – Upatrzył sobie olśniewająco białą chmurę tuż nad horyzontem i postanowił mówić do niej. – Mieliśmy kiedyś prawdziwego kapłana – zwrócił do chmury – ale Chińczycy go zabrali. Jego twarz przybrała wyraz, jaki Shan widywał już nieraz, odkąd przybył do Tybetu: pełen niedowierzania głęboki smutek z powodu tego, co najeźdźcy zrobili z ich światem, bezradność, do której dumny, niezależny tybetański duch nie umiał przywyknąć. Na powrót skierował wzrok w głąb doliny. Shan też przeniósł tam spojrzenie. Ktoś wyłaniał się z obłoku kurzu: jeździec na idącym chwiejnym, nierównym krokiem koniu. Zwierzę posuwało się ostatkiem sił, ledwie żywe ze zmęczenia. –Kiedy byłem chłopcem – powiedział nowym, naglącym to nem dropka, odwracając się do Lokesha – mieliśmy szamana, który 22 potrafił zabrać siły życiowe jednego człowieka i przekazać innemu. Czasami starzy ludzie robili to, żeby ratować chore dziecko. – Spojrzał żałośnie na zbliżającego się jeźdźca. – Oddałbym życie, oddałbym chętnie, byle go ocalić. Potrafisz to zrobić? – Podszedł bliżej, wpatrując się w twarz Lokesha. – Masz oczy kapłana. –Po co przyszedłeś? – powtórzył pytanie Jowa, ale jego głos stracił już poprzednią surowość. Mężczyzna sięgnął pod koszulę i wydobył spleciony z sierści jaka sznur, na którym wisiało srebrne gau, jedno z owych niewielkich puzderek, do których wkładano teksty modlitw, by nosić je tuż przy sercu. Zaciskając gau w obu dłoniach, zwrócił wzrok ku dolinie, tym razem nie na jeźdźca, lecz na odległe pasma okrytych białymi czapami gór.

–Mojego ojca zabrali do więzienia. Umarł tam. Matkę wywieźli do miasta, ale nie dali jej żadnych kartek na żywność. Umarła z głodu. – Mówił powoli, a jego oczy stopniowo przesuwały się ze szczytów ku ziemi u jego stóp. – Powiedzieli, że lekarze nie będą zajmować się naszymi dziećmi, jeżeli nie przywieziemy ich do kliniki. Więc zawiozłem moją córkę z gorączką, ale tam powiedzieli, że lekarstwa są w pierwszej kolejności dla chińskich dzieci, i ona umarła. Potem znaleźliśmy chłopca. On nie miał nikogo i my nie mieliśmy nikogo, więc nazwaliśmy go naszym synem. – Po policzku spłynęła mu łza. – Chcieliśmy tylko żyć w spokoju z naszym synem – powiedział głosem niemal niesłyszalnym w podmuchach wiatru. – Ale nasz stary kapłan powtarzał zawsze, że to grzech chcieć czegoś zbyt mocno. – Znowu spojrzał na drugiego jeźdźca. Na jego twarzy malował się bezbrzeżny smutek. – Oni mówią, że przychodzicie ratować dzieci. Słysząc to, Shan poczuł, że ciarki przechodzą mu po plecach. Spojrzał na Lokesha. Starzec wydawał się jeszcze bardziej wstrząśnięty słowami mężczyzny. Jego twarz była biała jak papier. –Jedziemy w sprawie pewnej kobiety. Nazywała się Lau -odparł cicho Shan. –Nie – oświadczył dropka z niepokojącą pewnością w głosie. – Tu chodzi o dzieci. Żeby uchronić je wszystkie od śmierci.

23 W dole, na drodze, sto metrów od skały, drugi koń zachwiał się i stanął. Jeździec, otulony grubym filcowym kocem, obwisł w siodle, po czym powoli osunął się na ziemię. Dźwięk, który wydał pasterz, nie był ani jękiem, ani zwykłym okrzykiem przerażenia. Wyrażał pierwotny, zwierzęcy ból. Shan zerwał się do biegu. Pędził najkrótszą drogą ku leżącemu jeźdźcowi, najpierw do ścieżki, tam, gdzie dochodziła do występu, na którym stali, potem w dół zbocza, skacząc i potykając się o rozrzucone odłamki skał. Dwa razy padł boleśnie na kolana wśród kamieni, aż w końcu wylądował na czworakach w szorstkiej trawie porastającej dolinę. Wstając, obejrzał się przez ramię. Nikt nie poszedł w jego ślady. Wyczerpany koń stał, dygocząc. Chrapami, obrzeżonymi krwawą pianą, niemal dotykał ziemi tuż obok wzgórka okrytego czarnym kocem z sierści jaka. Gdy Shan ostrożnie uniósł skraj spilśnionej tkaniny, ujrzał dziesiątki warkoczy, każdy z wplecionym na końcu paciorkiem. Było to tradycyjne uczesanie pobożnych kobiet: sto osiem warkoczy, sto osiem koralików – tyle, ile paciorków liczy mala, buddyjski różaniec. Kobieta oddychała płytko. Jej twarz była umazana pyłem i łzami. Jej wzrok, podobnie jak wzrok jej wierzchowca, był tak zmącony wyczerpaniem, że zdawała się w ogóle nie dostrzegać Shana. Pod kocem, który służył jej za wierzchnie okrycie, widać było drugi, owinięty wokół podłużnego pakunku leżącego na jej kolanach. Obejrzał się za siebie. Pozostali nadchodzili powoli ścieżką, Jowa z dropką, Lokesh, trzydzieści kroków za nimi, i Gendunem, prowadząc ich za ręce niczym ślepców. Shan odchylił drugi koc i zamarł ze zgrozy. To był chłopiec, o twarzy tak posiniaczonej i opuchniętej, że jedno oko było zupełnie zamknięte. Powoli rozwinął koc i jęknął głucho. Koszula i spodnie były mokre od krwi, która wsiąkała w gruby filc. Podniósł chłopca, by uwolnić kobietę od jego ciężaru, ale okrywający małego koc zahaczył o cugle. Próbował je odgarnąć, lecz stwierdził, że kobieta okręciła je sobie wokół przedramienia, powyżej nadgarstka, gdyż jej dłoń była bezużyteczna. Nadgarstek miał paskudny, fioletowy kolor, a dłoń zwisała pod nienaturalnym kątem.

24 Shan wyplątał dziecko z koca i ułożył na zeschłej trawie. Usta małego wykrzywiły się, nie wydał jednak żadnego dźwięku. Nie mógł mieć więcej niż dziesięć lat. Na jego barkach widniały ślady zadanych przez koszulę cięć. Był przytomny i choć z pewnością odczuwał silny ból, leżał cicho, bez ruchu, zdrowym okiem obserwując, jak Shan bada jego rany. W jego wzroku nie było śladu strachu, gniewu czy bólu. Widniał w nim tylko smutek – i niedowierzanie, jak to, które malowało się na twarzy pasterza. Chłopiec bronił się przed tym, kto go poranił. Jego dłonie pokrywały głębokie cięcia, powstałe najpewniej, gdy próbował chwycić ostrze, którym zadawano mu ciosy. Koszulę miał rozdartą pod szyją, guziki poodrywane. Nagle Shan zacisnął zęby, mocno, aż do bólu. Chłopiec został dźgnięty między żebra. Z długiej, otwartej rany sączyła się ciemna krew. Jego spodnie także ucierpiały w czasie walki. Pod lewym kolanem widniało długie rozdarcie. Brakowało mu jednego buta. Spojrzał znów w samotne, nieruchome oko wpatrujące się w niego ze zmaltretowanej twarzy, ale nie znalazł słów, które mógłby wypowiedzieć. Przeniósł wzrok na swoje dłonie. Były pokryte krwią chłopca. Przez chwilę czuł się tak bezradny, że tylko patrzył tępo, jak krew kapie mu z palców na źdźbła zbrązowiałej trawy. Obok niego stanął Lokesh. Przyniósł jeden z zaciąganych sznurkiem worków, które zawierały ich zapasy na drogę. Wydobywszy zeń plastikową butelkę z wodą, stary Tybetańczyk przyłożył ją do warg chłopca, podejmując cichy, melodyjny za- śpiew o nie znanych Shanowi słowach. Zanim odwołano go z jego gompy, jego klasztoru, do służby dalajlamie, Lokesh zamierzał poświęcić się medycynie. Szkolił się wtedy u lamy uzdrowiciela, a potem, podczas długich lat spędzonych w obozie pracy, kontynuował studia, pielęgnując więźniów i ucząc się od starych uzdrowicieli, wtrącanych niekiedy za druty za to, że zachęcali obywateli do trwania przy dawnych zwyczajach. Nucąc, starzec kiwał głową w stronę kobiety, i stopniowo słowa pieśni zdawały się przywracać ją do świadomości. Gdy wreszcie rozejrzała się przytomniej i z bolesnym uśmiechem odwzajemniła jego spojrzenie, Lokesh nachylił się do Shana.

25 –Ma złamany nadgarstek – powiedział cichym głosem mnicha. – Trzeba jej dać herbaty. Podczas gdy Lokesh zajmował się chłopcem, Jowa posadził Genduna na trawie obok ciężarówki, po czym wyciągnął z niej okopcony garnek i zawinięte w płótno okruchy suszonego ja-czego łajna na opał. Kiedy garnek stał już na ogniu, lizany przez niskie, niebieskie płomienie, Lokesh wyczekująco uniósł wzrok. Jowa kiwnął na Shana, by pomógł mu się uporać z większym kocem. Odwinęli go z kobiety i przydepnąwszy z jednej strony, unieśli drugą za rogi, tak że powstał rodzaj wiatrochronu. Aby postawić diagnozę, Lokesh potrzebował nieruchomego powietrza. Gdy tylko koc znalazł się w górze, przerwał uzdrawiającą mantrę i ujął lewą dłoń chłopca. Ułożył trzy środkowe palce swej długiej, kościstej ręki wzdłuż nadgarstka i zamknął oczy, nasłuchując ponad minutę, po czym opuścił dłoń i powtórzył całą procedurę z prawą ręką, usiłując wyczuć charakterystyczne cechy tętna – podział na dwanaście typów pulsu stanowił podstawę tybetańskiej diagnostyki. Na zakończenie ścisnął palcami płatek ucha chłopca, jeszcze raz zamknął oczy i powoli pokiwał głową. Chłopiec tylko się temu przyglądał, bez mrugnięcia okiem, bez słowa, nawet najmniejszym dźwiękiem nie zdradzając bólu, który z pewnością dręczył jego ciało. Dropka uklęknął cicho obok niego, wciąż ściskając gau w dłoniach, ze łzami spływającymi po szorstkich, ogorzałych policzkach. Lokesh skończył badanie i siedział, wpatrując się w chłopca żałosnym wzrokiem. Potem, jakby po namyśle, powolnym, sztywnym ruchem odsunął rozdartą nogawkę spodni małego, by obejrzeć skórę. Ostrze, który najwyraźniej rozcięło tkaninę, nie sięgnęło ciała. –Nie możemy zostać na otwartym terenie – ostrzegł Jowa, zerkając nerwowo na drogę. –Wszyscy mogliśmy zginąć – odezwał się głucho dropka. – To była chodząca śmierć. –Widziałeś to? – zapytał Shan. –Prowadziłem owce na dół, z pastwiska. Ona rozbijała obóz. Kiedy przyszedłem do obozu, usłyszałem szczekanie psów. Dochodziło z dołu, z półki skalnej. Poszedłem tam z pochodnią.

26 Jeden z psów leżał martwy, jego mózg był rozbryzgany na skale. Potem znalazłem ich dwoje. Myślałem, że oni też nie żyją. Kobieta otworzyła oczy, gdy Jowa stanął przed nią z kubkiem herbaty. Uniosła prawą dłoń i skrzywiła się z bólu. Jowa przytrzymał jej kubek, żeby mogła się napić. –Tujaychay – dziękowała ochryple. Ujęła kubek zdrową ręką i wychyliła. –Chłopak poszedł na dół po wodę, do źródła przy drodze -odezwała się znowu. Jej głos brzmiał teraz silniej niż głos męża. – Długo nie wracał. Słyszałam, jak owce schodzą z góry. Musiałam zacząć szykować posiłek. Wtedy odezwały się psy, szczekały jak na wilka. – Jowa zaczął układać jej ramię na temblaku z kawałka worka. – Pobiegłam. Już z góry, z półki skalnej, widziałam, jak to stworzenie rzuca się na Altę. Stało na tylnych łapach. Miało skórę pantery. Pobiegłam szybciej. Potknęłam się i uderzyłam się w głowę. Biegłam dalej. Gdy dotarłam na miejsce, stworzenie odwróciło się. Przednie łapy miało zakończone ludzkimi dłońmi, a w jednej trzymało nóż, jak człowiek, jednak rzuciło go i chwyciło błyszczący kij, podobny do ludzkiego ramienia. Uniosło go w obu łapach i uderzyło mnie, kiedy podniosłam rękę. Upadłam, a ręka bolała mnie, jakby była w ogniu. Przyczołgałam się do chłopca i nakryłam go swoim ciałem. To stworzenie ruszyło na nas, wymachując kijem, ale błyskawica wezwała je z powrotem. –Błyskawica? –Na północy. Tylko jedna. Wiadomość. Tak właśnie demony porozumiewają się ze sobą – wyjaśniła kobieta wylęknionym głosem. – Stworzenie spojrzało na błyskawicę i zaczęło uciekać. Potem pamiętam tylko ciemność. Kiedy się obudziłam, zdawało mi się, że oboje umarliśmy i trafiliśmy do jednego z mrocznych piekieł, ale mój mąż powiedział, że po prostu zapadła noc. –Widziałaś twarz tego stworzenia? – zapytał Shan. Kobieta wpatrywała się nieruchomym wzrokiem w chłopca, którego nazwała Altą. Pokręciła głową. –Ono nie miało twarzy. Na te słowa z ust Lokesha wyrwał się cichy jęk. Shan odwrócił się. Stary Tybetańczyk trzymał chłopca za przegub dłoni,

27 ale jego oczy spoglądały żałośnie na drogę, jak gdyby się spodziewał, że demon bez twarzy w każdej chwili może pojawić się znowu. Shan pochylił się nad chłopcem. –Alta, czy ono mówiło do ciebie? – zapytał. – Czy wiesz, kto to był? Kim był ten człowiek? To musiał być człowiek. Chłopiec patrzył przed siebie. Jego oko wyglądało jak twardy czarny kamyk. Nie dał po sobie poznać, że usłyszał Shana. –Ukazało się pod postacią pantery – powiedziała kobieta. – Jeśli zechce – dodała z udręką – może przybrać kształt człowieka. –Starzy ludzie mawiali, że istnieje demon zwany Hariti -odezwał się nieobecnym głosem pasterz – pożeraczka dzieci. Czasem – dodał cicho, jak gdyby opuszczały go resztki sił – po prostu robi się głodna. Gdy raz zacznie zabijać, nie może się już powstrzymać. – Hariti, jak Shan wiedział, była prastarym tybetańskim demonem, dla którego mnisi zostawiali niegdyś odrobinę swych codziennych racji pożywienia, by uśmierzyć jej głód dzieci. Jego wzrok spoczął na Lokeshu, który znów wpatrywał się w chłopca. Starzec położył na chwilę dłoń na głowie Alty, po czym sięgnął do swego worka i wydobył z niego skórzaną sakiewkę, w której mieściło się kilka małych torebek. Otworzył trzy, z każdej nasypał sobie na dłoń po szczypcie proszku i wrzucił tę mieszankę do parującego garnka. –To na ból – wyjaśnił. – On bardzo cierpi. –Co możemy zrobić? – zapytała kobieta. Lokesh spojrzał ze smutkiem na Shana, po czym wolno zwrócił się znowu w jej stronę. –Trzeba wypowiedzieć pewne słowa – odparł łamiącym się głosem. Na dwoje dropków podziałało to jak fizyczny cios. Kobieta jęknęła i zgięła się wpół, trzymając się za brzuch. Pasterz opuścił twarz w dłonie. Trzeba wypowiedzieć pewne słowa. Lokesh miał na myśli obrzędy przejścia duszy. Chłopiec wpatrywał się w Shana zdziwionym, gasnącym okiem. Nagle kobieta krzyknęła z przestrachem. Shan uniósł wzrok i spostrzegł, że jej oczy utkwione są w jakimś punkcie za jego plecami. 28 Stał tam Gendun, z uśmiechem Buddy na twarzy. Pasterz wydał okrzyk zaskoczenia i opadłszy na kolana, dotknął czołem trawy u stóp lamy. Shan uświadomił sobie, że ani dropka, ani jego żona do tej pory nie zauważyli Genduna. Mogło im się wydawać, że jest zjawą albo że zmaterializował się wśród nich na wezwanie Lokesha. Lama położył dłoń na głowie pasterza i odmówił modlitwę do Bodhisattwy Współczucia, potem powtórzył to samo z kobietą, której oczy, choć nadal pełne bólu, stały się spokojniejsze. „Mieliśmy kiedyś prawdziwego kapłana”, powiedział pasterz, „ale Chińczycy go zabrali”. Gendun uklęknął przy chłopcu i ujął go za rękę. Po chwili obok przysiadł Lokesh,

a Gendun położył wolną dłoń na jego głowie w geście błogosławieństwa dla uzdrowiciela. Długo i w milczeniu wpatrywał się w Altę, podczas gdy Shan omywał rany chłopca. –Nie znam modlitw do boga tego chłopca – odezwał się do kobiety cichym, przepraszającym tonem. Kobieta zerknęła niespokojnie na męża. –Uczymy go naszych zwyczajów. Ma malę. – Z wysiłkiem, który sprawił jej widoczny ból, pochyliła się i podciągnęła rękaw chłopca. Skonsternowana patrzyła na jego nagi nadgarstek. – Zniknęła. Demon zabrał jego różaniec. – Spuściła oczy zawstydzona, unikając spojrzenia lamy. – On chciał uczynić ścieżki Buddy swoimi ścieżkami. –Ale wciąż modli się zwrócony na zachód? – zapytał Gendun. Kobieta wbiła wzrok w ziemię, jak gdyby przerażona tą rozmową. Powoli pokręciła głową. –Powiedział, że tamten bóg pozwolił, by jego klan zginął. Zaskoczony Shan spojrzał na Genduna. Chłopiec był muzułmaninem. Ale po czym lama to poznał? Zamiast dotknąć głowy Alty, Gendun łagodnie uniósł jego dłoń i przycisnął jej grzbiet do swego policzka. –Zatem będę się modlić, aby ów bóg, kimkolwiek jest, który mieszka w sercu tego chłopca, dał mu siłę znieść ból, który cierpi teraz i który wycierpiał w przeszłości, i aby wspierał go na drodze, którą musi podążyć.

29 W ciszy rozległo się bliskie krakanie kruka. Odwrócili się wszyscy. Ptak siedział na szczycie skały, przyglądając się im badawczo. Pasterz zrobił krok w jego stronę, jakby zamierzał mu coś powiedzieć, potem jednak zerknął na Genduna i nie wyrzekł słowa. Być może sądził, że lama by tego nie pochwalił. –Musimy jechać dalej – powiedział z wahaniem Jowa. – Na północ. W góry Kunlun. – Rzucił pasterzowi niepewne spojrzenie. –Ci ludzie potrzebują pomocy – zaprotestował Shan. –Jedźcie na północ – odparł dropka, z zapałem kiwając głową. – Słyszeliśmy o zabójstwach. Właśnie dlatego uciekaliśmy w góry. Powiedzieli nam, że tu będziecie, że jedziecie ratować dzieci. Jowa spojrzał na niego zniecierpliwiony. Shan go rozumiał. Jowa wiedział, że dropkowie w tym zapadłym kącie Tybetu wciąż żyją w świecie zabobonów, niewiele różniącym się od tego z czasów sprzed nastania buddyzmu, kiedy krajem rządzili szamani. Chłopcu przydarzyło się coś straszliwego, ale w oczach tych ludzi spadający głaz mógł być rozwścieczonym demonem, a człowiek w natrze bez trudu mógł się stać wilkiem lub panterą. –Jedziemy w sprawie kobiety – sprostował Jowa. Dropka znów skinął głową. –W sprawie Lau – powiedział. – Nasz Alta był jednym z jej uczniów. Lokesh wydał stłumiony okrzyk i odwrócił się do Genduna. –Lau była nauczycielką tego chłopca? – zapytał lama. –On jest z zheli – powiedział mężczyzna, pochylając głowę. – Lau poznała nas ze sobą, kiedy powiedzieliśmy, że chcemy pomóc dzieciom. – Mówiąc, nie odrywał oczu od chłopca. –Z zheli?– zapytał Shan. To słowo nie pochodziło z języka tybetańskiego, którym mówił pasterz. Nie było też chińskie. Ale dropka zdawał się go nie słyszeć. Lokesh westchnął i pomógł chłopcu wypić herbatę, po czym wspólnymi siłami przenieśli go pod skałę, w osłonięte od wiatru, nasłonecznione miejsce. Stary Tybetańczyk pochylił się nad Altą. Jeszcze raz sprawdził jego tętno przy sercu, na ramieniu i na szyi, po czym pokręcił głową i spojrzał na chłopca pełnymi łez oczyma. Siedzieli w milczeniu, bezradnie przyglądając się, jak blask w oku Alty powoli przygasa. Przez krótką, potworną chwilę pojawiło się w nim przerażenie, jak gdyby nagle, teraz dopiero, chłopiec

30 zrozumiał, co go czeka. Z jego ust wyrwał się dźwięk, pojedyncza sylaba, nic więcej. Być może był to początek pytania lub modlitwy, a może po prostu wyraz bólu. Ale po nim nie nastąpiło już nic, jakby ten wysiłek wyczerpał resztkę sił chłopca. Kobieta, płacząc, przycisnęła jego dłoń do swego policzka. Shan uklęknął przy Alcie i nachylił się nad nim, rozpaczliwie szukając słów pocieszenia. Po chwili jednak odsunął się, niezdolny wydać z siebie głosu, obezwładniony swoją bezradnością i okrucieństwem tego, co wyrządzono chłopcu. Dropka pogrążył się w ciężkim, posępnym milczeniu. Raz po raz otwierał i zamykał usta, jak gdyby on także chciał coś powiedzieć, lecz smutek nie pozwalał mu wydusić słowa. Wreszcie, gdy chłopiec spojrzał mu w oczy, dropka odzyskał głos i zaczął opowiadać cicho o wędrówce na wiosenne pastwiska, o zbieraniu kwiatów i szukaniu piskląt na południowych stokach, nic szczególnego, ot, garść przyjemnych wspomnień z pasterskiego życia. Chłopiec słuchał i stopniowo na jego twarz spływał spokój. Jowa, z twarzą ściągniętą bólem, odszedł, by trzymać straż na skałach. Gendun i Lokesh odmawiali modlitwy. Pasterz wciąż szeptał, pochylając się nad chłopcem. A po godzinie, wydawszy długi, cichy jęk, Alta skonał. Przez długą chwilę nikt nie odezwał się słowem. Wreszcie kobieta otarła twarz chłopca i nakryła ją kocem. –Zwyczajem jego ludu – powiedział powoli Shan, nie wiedząc, jak zareagują na to dropkowie – jest grzebanie zmarłych przed zachodem słońca. Mężczyzna skinął głową. Shan poszedł do ciężarówki po łopatę. Kiedy kopał, kobieta nazbierała małych kamieni na oznaczenie grobu. Gdy składali w nim owinięte kocem ciało, Gendun łagodnym tonem recytował buddyjską modlitwę za zmarłych. Po pięciu minutach dropka westchnął ciężko i odszedł, żeby sprowadzić konie. Shan pomógł kobiecie ułożyć z kamieni stosik w głowach małego kopca ziemi. –To kazachskie słowo – wyjaśniła, kiedy skończyli, mając na myśli język jednego z muzułmańskich ludów żyjących po północnej stronie gór Kunlun. – Zheli to lina przeciągnięta między dwoma drzewami albo kołkami, do której wiąże się młode