uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję822
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Elizabeth Lowell - Nie_dotykaj__mnie_

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Elizabeth Lowell - Nie_dotykaj__mnie_.pdf

uzavrano EBooki E Elizabet Llhowel
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 127 stron)

Nie dotykaj mnie Przełożył Lechosław Polak Da Capo Wydawnictwo Da Capo Warszawa 1996

Copyright © 1984 by Ann Maxwell 1 Redaktor Krystyna Borowiecka Wydanie I ISBN 7157- 011-2 Printed in Germany by ELSNERDRUCK - BERLIN Kiedy zadzwonił telefon, Alana poczuła prawie ulgę. Nie spała już, chociaż dopiero zbliżał się świt. Odkąd wróciła z Broken Mountain, sypiała bardzo niewiele i nigdy spokojnie. Odkopując na bok splątane prześcieradła Alana odwróciła się do telefonu. Było zbyt wcześnie, żeby ktokolwiek ze znajomych z Zachodniego Wybrzeża był już na nogach. To znaczyło, że dzwoni prawdopodobnie jej brat z Wyoming, żeby spytać, jak się czuje. Dzwoni, żeby sprawdzić, czy przypomniała sobie, co się wydarzyło na Broken Mountain. - Halo? - powiedziała starając się, by jej głos zabrzmiał spokojnie. - Siostrzyczko? To ty? - Cześć, Bob. Jak się miewa Merry? - Liczy tygodnie do lutego — odparł Bob ze śmiechem. — Jak zgrubieje jeszcze bardziej, wstawimy ją do boksu z klaczami zarodowymi. Alana uśmiechnęła się na myśl o drobnej, jasnowłosej Merry wciśniętej do jednego z ogrzewanych boksów, które Bob urządził dla swoich najcenniejszych klaczy. - Lepiej, żeby Merry nie słyszała, jak mówisz takie rzeczy - ostrzegła Alana. - Do diabła, sama to wymyśliła. - Bob umilkł, a po chwili odezwał się: — Siostrzyczko? 5

ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE Alana zacisnęła dłoń na słuchawce. Słyszała już nieraz ten ton, jakim mały braciszek przymila się do dużej siostry. Czegoś od niej chciał. - Kiedy przyjedziesz do domu? - spytał wprost. Serce Alany zaczęło bić za szybko. Nie wiedziała, jak powiedzieć bratu, że przeraża ją myśl o powrocie na farmę, gdzie Broken Mountain wznosi się stromo spowita w lodowatą ciemność. Przed ostatnią wyprawą na Broken Mountain Alana uwielbiała farmę, góry, ciszę, wzgórza i kłębiące się ponad głową chmury. Uwielbiała wspomnienia o Rafaelu Winterze. Rafę odbijał się w każdym jeziorze, w każdym zapachu lasu, we wschodach i zachodach słońca szybującego nad ziemią niczym ognista kula, w zawodzących harmoniach wiatru, brzmiących echem melodii, które Rafę grał na swojej harmonijce. Alana kochała tę okolicę tym bardziej, że ona i Rafę stanowili jej część - kochankowie zawieszeni między niebem a górami, piękniejszymi od nich, wiecznotrwałymi, spalającymi się w słońcu. Teraz jednak góry te napawały Alanę przerażeniem. Teraz wspomnienia o Rafaelu były niczym kruchy, izolujący pancerz, którym odgrodziła się od rzeczywistości jak barwami świtu, w nadziei, że odpędzi przerażenie i mrok, które wypełzały z otchłani tych sześciu brakujących dni. - Ja nie... - zaczęła. - Rozmawiałem z twoim agentem - przerwał wesoło Bob. -Powiedział, że odmówiłaś jakichkolwiek koncertów i nie chcesz nawet spojrzeć na piosenki, które ci przysyła. - Tak, ale... Bob ciągnął dalej. - Więc mi nie mów, jaka to jesteś zajęta. Jeśli znów piszesz piosenki, to możesz je równie dobrze pisać tutaj. Nawet lepiej. Zawsze najlepsze rzeczy tworzyłaś tutaj. Alana z wysiłkiem rozluźniła uścisk dłoni na słuchawce. Nie miała więcej wymówek, więc nie odezwała się. - Siostrzyczko? Potrzebuję cię tutaj. - Bob, nie sądzę... — zaczęła. Potem głos jej się załamał. - Nie mów nie - poprosił z naciskiem Bob. - Jeszcze nawet nie wiesz, czego od ciebie chcę. A ty nie wiesz, czego ja chcę, pomyślała buntowniczo. Nigdy nawet nie spytałeś, czy ja czegoś chcę. Słowa te nie wyszły z ust Alany, pozostały milczącym woła- niem i chociaż odbijały się echem w jej głowie, uznała, że jest niesprawiedliwa. Tego, co było jej potrzebne, nie mógł dać jej Bob. Potrzebowała ciepła i wsparcia, poczucia bezpieczeństwa i nieugiętej siły mężczyzny, który odgrodziłby ją od otchłani, który chroniłby ją, dopóki nie dowie się, co się wydarzyło, i nie będzie mogła znów sama się chronić. Potrzebowała miłości zamiast przerażenia. Potrzebowała snu, który odpędziłby koszmar. Potrzebowała Rafaela Wintera. Jednak Rafę stanowił tylko sen. Koszmar zaś był prawdziwy. Z głębokim westchnieniem Alana zebrała się w sobie i po- stanowiła żyć w tym nowym świecie tak, jak zawsze żyła. Sama, polegając tylko na sobie. Robiła to wcześniej wiele razy - głębokie westchnienie i postanowienie, że poradzi sobie jak najlepiej z tym, co ma, bez względu na to, jak nieznaczne się to wydawało. Wówczas koszmar spadł na nią jak burza. - Czego chcesz? - spytała cicho Alana. - Wiesz, że zawsze mieliśmy na farmie problemy z forsą — odparł szybko Bob. - Jak to mówią, ziemia Ucha. Więc wpadliśmy z Merry na pomysł z obsługą klientów z klasą, naprawdę z klasą. Wysokogórskie wyprawy na ryby dla ludzi, których stać na wysoką zapłatę. Alana parsknęła lekceważąco. - Wszystko mieliśmy zaplanowane, wszystko przygotowane, wszystko dopięte na ostatni guzik - ciągnął Bob. - Dwoje naszych pierwszych kontrahentów to agenci z bardzo ekskluzywnych biur podróży. Lista ich klientów to istne Kto jest kto. Wszystko układało nam się świetnie, i wtedy... - I wtedy? - popędziła go Alana. 6 7

ELIZABETHLOWELL NIEDOTYKAJMNIE - Merry zaszła w ciążę - odparł Bob. - To znaczy, oboje się cieszymy, próbowaliśmy od dwóch lat, ale... - Ale co? - Doktor Gene mówi, że Merry nie może chodzić z plecakiem. - To jakiś problem? - Jak diabli. Miała nam gotować, umilać czas i ogólnie łagodzić atmosferę. Wiesz, co mam na myśli, siostrzyczko. - Tak. Wiem. To ta sama rola, którą Alana pełniła w rodzinie od czasu, kiedy miała trzynaście lat i umarła jej matka, zostawiając trzech chłopców, załamanego męża i córkę, która musiała bardzo szybko dorosnąć. To wówczas Alana nauczyła się sięgać w głąb siebie po uśmiech, dotyk i pociechę, której potrzebowały osoby z jej otoczenia. Odbudowała rozpadniętą rodzinę najlepiej, jak tylko potrafiła, ponieważ również potrzebowała przystani, śmiechu i ciepła. - To będzie naprawdę bardziej rozrywka niż praca - zachęcał przymilnie Bob. Alana słyszała tę przymilność, ale nie wzruszyła jej, podobnie jak niepokojąca nuta nalegania w jego łagodnym tonie. - Przejażdżki, wędkowanie i górskie wędrówki, tak jak kiedyś. Będziesz zachwycona, siostrzyczko! Jestem przekonany. Prawdziwe wakacje. Alana zdusiła szorstki śmiech, który chwytał ją za gardło. Wakacje, pomyślała, i przeszły ją ciarki. W tych górach, które omal mnie nie zabiły. W górach, które wciąż przychodzą do mnie w koszmarnych snach. O, Boże, to takie wakacje zgotował mi mój mały braciszek! - Siostrzyczko - nie ustępował Bob - nie prosiłbym, gdy bym naprawdę cię nie potrzebował. Nie mam się do kogo zwrócić. Wycieczka jest już zaplanowana, a goście są na miejscu. Proszę... Alanę niespodziewanie nawiedziło żywe wspomnienie Rafe'a. Koniec lata, wąski szlak prowadzący na Broken Mountain, kulawy koń i siodło ważące prawie tyle, co ona sama. Prowadziła konia i ciągnęła siodło, obserwując milczącą gwałtowność kłębiących się burzowych chmur. Miała piętnaście lat i wiedziała, co to znaczy być złapanym na odsłoniętej grani podczas burzy w górach. Piorun uderzył bez ostrzeżenia tak blisko, że poczuła zapach przypalonej skały. Grzmot zabrzmiał, jakby nastąpił koniec świata. Koń zarżał i stanął dęba, wyrywając jej z rąk lejce. Jego przerażenie okazało się silniejsze niż kontuzja. Zwierzę puściło się pędem w dół stoku, zostawiając ją samą. Ona również była przerażona, jej nozdrza wypełniał zapach pioruna, uszy miała ogłuszone grzmotem. Potem usłyszała, jak ktoś woła jej imię. Pochyłym zboczem podjeżdżał do niej Rafę, prowadząc wierzgającego, szarpiącego się konia z siłą i gracją, którą zawsze podziwiała. Podniósł ją i posadził przed sobą na siodle, a potem spiął konia ostrogami i popędził w dół zbocza. Pioruny błyskały wokół góry. Przeczekała burzę w towarzystwie Rafe'a w gąszczu świerków, ubrana w jego kurtkę. Patrzyła na niego oczami kobiety-dziecka, które z każdym oddechem stawało się coraz bardziej kobietą, a coraz mniej dzieckiem. Na Broken Mountain Alana znalazła najpierw strach, potem miłość, na koniec zaś przerażenie. Przemknęło jej przez myśl, że może na Broken Mountain zdoła znaleźć nową równowagę, przeciwieństwa połączone w harmonii, i że to uwolni ją od koszmaru. Możliwość ta zajaśniała w głowie Alany jak blask świtu w nocy, zmieniając wszystko. — Siostrzyczko? Powiedz coś. Alana z przerażeniem usłyszała, że bierze głęboki oddech i mówi spokojnie: - Oczywiście, pomogę ci. Nie słyszała zwycięskiego okrzyku Boba, jego zapewnień, że nie powie żadnemu z gości, iż Alana to ta słynna piosenkarka, Jilly, jego wdzięczności, że wybawiła go z opresji. Nie słyszała 8 9

ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE nic prócz echa własnej, przerażającej decyzji powrotu na Broken Mountain. Bob jak gdyby wyczuł kruchość zgody Alany i zaczął szybko mówić. - Zarezerwowałem ci bilet na popołudniowy lot do Salt Lake. Stamtąd masz zarezerwowany lot małym samolotem handlowym na nasze lotnisko. Masz ołówek? Alana patrzyła otępiała na słuchawkę. Prosty fakt, że Bob pomyślał o szczegółach jej przejazdu, był tak niezwykły, że aż przytłaczający. Rzecz jasna, Bob nie był bezmyślny; bardzo troszczył się o Merry, do tego stopnia, że był prawie nadopiekuńczy. Istnienie Alany jednak zawsze przyjmował jako rzecz oczy- wistą, tak jak traktuje się nieraz rodziców i starsze rodzeństwo. - Siostrzyczko - powtórzył cierpliwie Bob. - Czy masz ołówek? Jeśli nawalę, obedrze mnie ze skóry. - Kto? - spytała Alana, grzebiąc w szufladzie szafki nocnej w poszukiwaniu ołówka. - Kto obedrze cię żywcem ze skóry? Zapadła martwa cisza. Potem Bob roześmiał się gwałtownie. - Ten agent z biura podróży, który ich zorganizował –odparł. - Któż by inny? Gotowa? - Wstrzymaj konie - mruknęła Alana. Znalazła ołówek, złapała jakiś kwit, odwróciła go i zapisała numery lotów oraz godziny. - Ale to dzisiaj! - zaprotestowała. - Powiedziałem ci, że jesteś potrzebna. - Szkoda, że mnie nie uprzedziłeś, braciszku. - O to właśnie chodziło - mruknął Bob. - Co? - Nic. Tylko przyleć na pewno tym samolotem, bo zrobią mi z tyłka tatar. - Bob — zaczęła Alana. - Dzięki, siostrzyczko - przerwał jej pośpiesznie. - Nie będziesz żałować. Jeśli ktokolwiek jest w stanie coś z tym zrobić, to właśnie on. - Hmm? Alana miała wrażenie, jakby przegapiła połowę rozmowy, i to tę ważniejszą. - Jaki on? - Cholera - zaklął pod nosem Bob. - Ten agent? - zgadywała Alana. - Tak, ten agent z biura podróży. Jest niesamowity -powiedział Bob. - Do zobaczenia wieczorem, siostrzyczko. Na razie. Zanim Alana zdążyła odpowiedzieć, w słuchawce zapadła cisza. Wstała i popatrzyła na słuchawkę, którą ściskała w dłoni. Zadała sobie nieme pytanie, dlaczego zgodziła się zrobić coś, co napawa ją lękiem. Była głupia pozwalając, by pełne ciepła wspomnienia o Rafaelu Winterze zwabiły ją z powrotem do zimnego jak lód źródła jej koszmaru. Nie wiedziała nawet, czy Rafę jest w Wyoming. W przeszłości, ze względu na charakter swojej pracy, Rafę jeździł po całym świecie. Czas, który spędzał na farmie Winterów, ograniczał się do kilku tygodni. To jednak wystarczało. Alana nauczyła się kochać Rafe'a i akceptować jego nieobecność. Nauczyła się żyć dla tego dnia, w którym Rafę wróci do domu i ożeni się z nią, a ona nigdy więcej nie będzie płakać za nim w nocy. A potem Rafę zginął. Tak przynajmniej stwierdził Pentagon. Telefon zaczął wydawać piskliwe dźwięki, przypominając Alanie, że zbyt długo trzyma podniesioną słuchawkę. Odłożyła ją i popatrzyła na aparat. Był intensywnie czerwony, jak kwiaty na hiszpańskich kafel- kach w kuchni. Czerwony, jak kwiaty dziko rosnące wysoko na górskich zboczach. Czerwony. Jak krew. - Czy widziałam, jak na Broken Mountain zginął Jack? - szepnęła Alana. - Czy to tego właśnie mój umysł nie chce pamiętać? Wzdragając się odskoczyła od jaskrawoczerwonego telefonu. Potarła ramiona, żeby odpędzić chłód, który nie odstępował jej 10 11

ELIZABETHLOWELL NIE DOTYKAJ MNIE od czasu Broken Mountain. Szybkim krokiem podeszła do szafy. Włożyła dżinsy i starą, bawełnianą bluzkę. Z przyzwyczajenia zapięła ją na wszystkie guziki, chowając delikatny, złoty łańcuszek, który przed wielu laty podarował jej Rafę. Jak zwykle, Alana przesunęła palcami po drobnym symbolu nieskończoności, który stanowił część łańcuszka. Wieczna miłość, miłość bez końca. Weszła powoli do kuchni. Drżącymi rękami wetknęła wtyczkę ekspresu do kawy, usmażyła dwa jajka i posmarowała masłem grzankę. Zmusiła się, żeby zjeść i wypić, posprzątać po sobie, zrobić wszystko, co robią normalni ludzie. Jej wzrok przyciągnęła bezładna sterta papierów na kuchennym blacie. Spojrzała na nie z zakłopotaniem. Powinna przeczytać nuty, które przysłał jej agent. Nowe piosenki. Solowy materiał dla tej jedynej, która pozostała z duetu Jack i Jilly. Powinna zapoznać się z muzyką, ale nie zrobi tego, bo nie potrafi już śpiewać. To najbardziej gorzka strata, najtrudniejszy do zniesienia ból. Przed Broken Mountain potrafiła rozsnuwać wokół siebie piosenki niczym barwy miłości, odganiając szarość samotności i czerń rozpaczy. Miłość do mężczyzny, który w jej przekonaniu zginął, Alana przemieniła w piosenkę. Śpiewanie stanowiło jej największą radość, powód, dla którego żyła po tym, jak powiedziano jej, że Rafę nie żyje. Jack Reeves nie kochał jej, ale zawsze o tym wiedziała. Alana też go nie kochała. Ich małżeństwo było czysto zawodowe. Jack kochał sławę, Jilly zaś kochała śpiewanie. Teraz Jack nie żył, a Jilly mogła śpiewać tylko w swoich snach. W tych snach towarzyszyła jej harmonijka Rafe'a, a nie doskonały tenor Jacka. Na jawie nie miała w sobie muzyki. Problemem nie był lęk przed sceną. Nawet teraz Alana nie bała się stanąć przed ludźmi. Nie bała się też tych pospolitych, kiepskich rymów, które słyszeli na koncertach jej wielbiciele. Jack i Jilly Na górę wchodzili Po wiaderko wódki. Jack spadł i skręcił kark, A Jilly zapomniała. Alana słyszała to już wcześniej, czytała w druku setki razy, słyszała, jak szeptano. Potrafiła się z tym pogodzić. Nie potrafiła jednak pogodzić się z tym, jak otwierała usta i czuła, że gardło zamyka się jej ze straszliwą nieodwołalnością, jak gdyby nie miała w sobie teraz żadnych piosenek i nigdy więcej nie miała ich mieć. Nic prócz krzyków i śmiertelnego milczenia. Rozejrzała się niespokojnie, ledwo poznając otoczenie. Chociaż mieszkała w Oregonie od trzech tygodni, mieszkanie nie wydawało się jej ani wygodne, ani przyjazne. Miejsce to nie było dla niej z pewnością tak rzeczywiste jak koszmar związany z Broken Mountain. Ale właściwie tak było ze wszystkim. Alana gwałtownie podeszła do szklanej ściany wychodzącej na niewielkie patio. Stanęła przy szybie, próbując wytrząsnąć z siebie resztki koszmaru i śmierci, lęku i błędów, a przede wszystkim tego z przeszłości, czego nie mogła w żaden sposób zmienić. Ani nawet zrozumieć. - Kiedyś sobie przypomnę, co się stało - szepnęła. - Prawda? 12

NIE DOTYKAJ MNIE 2 Biorąc nierówny oddech, Alana zmusiła się, żeby spojrzeć na świt, który malował pokój odcieniami purpury i cynobru, złota i przezroczystego różu. Ciepło promieni wrześniowego słońca wyda- wało się cudem po ciągnącej się w nieskończoność nocy. Alana przyłapała się na tym, że wpatruje się w swoje odbicie w szybie, co często robiła od czasu Broken Mountain, szukając jakichś zewnętrznych oznak tej sześciodniowej luki w pamięci. Na zewnątrz nic nie było widać. Wyglądała tak samo jak przed wyprawą w góry z największą pomyłką swego życia - ze swoim scenicznym partnerem, Jackiem Reevesem. Śpiewanie nie było błędem. Małżeństwo z rozsądku owszem. On zawsze nalegał na więcej. Ona zawsze pragnęła mniej. On chciał pojednania. Ona chciała jedynie skończyć z tym małżeństwem, do którego nigdy nie powinno było dojść. Poszli więc razem na Broken Mountain. Tylko jedno z nich wróciło. Na mierzącym metr sześćdziesiąt pięć wzrostu ciele Alany nie pozostały żadne ślady tej ciężkiej, górskiej próby. Zagoiła się jej kostka. Bolała tylko wtedy, kiedy było zimno. Potłuczenia, obicia i zadrapania zniknęły, nie pozostawiając żadnych blizn. Nie musiała już przestrzegać diety, żeby utrzymać szczupłą sylwetkę, pasować do wizerunku, którego wymagała publiczność. Od czasu Broken Mountain straciła apetyt. Niczego jednak nie było widać. 14 Alana pochyliła się i wpatrywała w zamyśleniu w swoje prawie przezroczyste odbicie w przesuwanych szklanych drzwiach. Wszystko wyglądało wciąż tak samo. Długie nogi, wzmocnione dzieciństwem spędzonym na górskich wędrówkach i jeździe konnej w górach Wyoming. Piersi, talia i biodra ani duże, ani małe. Skórę miała złocisto brązową. Nic niezwykłego. Zupełnie nic. Na pewno coś musi być widać na zewnątrz, pomyślała. Nie mogę ot, tak sobie stracić partnera scenicznego i sześciu dni z życia, podawać w wątpliwość swoje zdrowie psychiczne, i żeby nic z tego nie było widać. A jednak nie było. Chociaż oczy Alany wydawały się zbyt ciemne, zbyt duże, zbyt zatroskane, to usta wciąż miała wygięte jakby w tajemniczym, wewnętrznym uśmiechu. Włosy wciąż miała czarne i lśniące, rozdzielone w dwa grube warkocze opadające jej do pasa. Alana przyglądała się swoim warkoczom przez długą chwilę, zdając sobie po raz pierwszy sprawę, że jest w nich coś niepoko- jącego. Nigdy specjalnie nie lubiła nosić długich włosów, ale pogodziła się z tym, tak jak pogodziła się z pseudonimem Jilly, jedno i drugie z konieczności stworzenia dziecinnego wizerunku, który widownia uwielbiała. Wizerunek ten harmonizował z jej głosem, jasnym i niewinnym, tak miękkim i czystym jak górski strumień. Spadająca z góry woda, zimna, wyczekująca czeluść obsadzona skałami, lód i ciemność otaczające ją ze wszystkich stron, chmury kłębiące się nad głową, spadający jak lanca piorun, bezgłośny grzmot. Lęk. Za zimno, znikąd żadnego ciepła, tylko atakujący ją lęk, który odbiera jej siły. Próbuje biec, ale jej stopy ważą tyle co góry i są tak silnie 15

ELIZABETH LOWELL NIEDOTYKAJMNIE zakorzenione w ziemi. Każdy krok trwa wieczność. Staraj się bardziej, ruszaj się szybciej, albo cię złapie. Musi biec! Ale nie może. Jest wyczerpana, krwawi, krzyczy w noc, biegnie, potyka się, przewraca, a potem ktoś ją podnosi wysoko i spada, zatacza się, i krzyczy spadając. Serce Alany łomotało szaleńczo w reakcji na ten przebiegający jej przez myśli fragment koszmaru. - Przestań! - powiedziała sobie stanowczo, widząc odbicie swego przerażenia w zabarwionej świtem szybie i przesuwają- cych się czarnych cieniach. Wzięła kilka głębokich oddechów, opanowując się, mówiąc sobie, że musi przestać traktować swój koszmar tak, jakby był rzeczywisty. Nie był. Ten koszmar był po prostu wytworem jej umysłu, wywołanym tragiczną śmiercią Jacka podczas górskiej burzy i faktem, że była bliska śmierci z zimna i z powodu upadku, w którym została dotkliwie ranna. Tak powiedział doktor Gene, Alana zaś ufała jego poważnemu głosowi i miłemu uśmiechowi, dopóki była w stanie o tym pamiętać. Doktor powiedział, że jej amnezja, choć niezwykła, nie jest patologiczna. To instynkt przetrwania. Kiedy jej umysł uzna, że jest dość silna, by przypomnieć sobie szczegóły śmierci męża i własne cierpienia, jakich doznała schodząc rozpaczliwie z Broken Mountain, wówczas odzyska pamięć. A jeśli nigdy sobie nie przypomni? Tak również będzie w porządku, zapewnił ją doktor. Alana jest młoda. Jest zdrowa. Może ułożyć sobie życie na nowo. Wykrzywiła z goryczą usta, przypominając sobie tę rozmowę. Łatwo było doktorowi Gene mówić. To nie jego umysł zamieniał sześć brakujących dni w nie kończące się koszmary. Nie chodziło o to, że Alana odczuwała stratę po swoim drogim mężu. Ona i Jack byli obcymi sobie ludźmi, których związała przypadkowo idealna harmonia ich głosów. To wystarczyło dla udanej kariery piosenkarskiej. Nie wystarczyło dla udanego małżeństwa. Czasami Alana nie mogła jednak oprzeć się uczuciu, że gdyby robiła coś inaczej, może Jack by się zmienił. Gdyby bardziej się starała albo właśnie mniej. Gdyby była bardziej uległa albo nie tak silna. Gdyby bardziej troszczyła się o Jacka albo mniej się nad nim użalała. Może by się im udało. Mimo że nachodziły ją takie myśli, Alana wiedziała, że to kłamstwo. Mogłaby pokochać Jacka tylko wtedy, gdyby nigdy nie spotkała Rafe'a Wintera, nigdy nie kochała go i nie straciła; Rafe'a, jego śmiechu i namiętności; jego delikatnych, doświadczonych dłoni. Pokochała Rafe'a mając piętnaście lat, zaręczyła się z nim, kiedy miała dziewiętnaście. Zostali kochankami, kiedy miała dwadzieścia lat. Rafael, ciemnowłosy mężczyzna o błyszczących oczach barwy bursztynu, które obserwowały, jak Alana się zmienia, kiedy jej dotykał. Jej palce wydawały się tak smukłe i drobne przy jego męskiej twarzy, pulsujących ścięgnach i mięśniach jego ramion. Jego siła zawsze ją zaskakiwała, tak jak jego zwinność, nigdy jednak nie odczuwała przy nim strachu. Rafę mógł ją obejmować, mógł otaczać jej miękkość swoją siłą, a ona nie czuła lęku, tylko palącą potrzebę bycia jeszcze bliżej, bycia obejmowaną mocniej, dawania mu siebie i brania go w zamian. Z Rafe'em wszystko było piękne. A potem, cztery lata temu, Pentagon poinformował Alanę, że Rafael Winter nie żyje. Nie powiedzieli jej nic więcej. Ani gdzie zginął jej narzeczony. Ani jak. Ani, oczywiście, dlaczego. T ylko suchy fakt jego śmierci. Fakt, który załamał Alanę. Nigdy więcej liryczne piękno harmonijki Rafe'a nie wezwie jej w przepastną noc. Nigdy więcej jej głos nie zleje się z brzmieniem srebrnego instrumentu, który grał tak cudownie w jego dłoniach. Śpiewała z Rafe'em dla przyjemności i nie znała niczego piękniejszego prócz kocha- 16

ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE nia się z nim, gdy ich ciała i umysły łączyły się w pierwotnej harmonii, która przewyższała wszystko, nawet piosenki. Alana poczuła po śmierci Rafe'a pustkę. Nie dbała o nic. Nawet o życie. Kiedy minuty i godziny bez Rafe'a nagromadziły się jedna po drugiej, wciągając ją w ciemność, zwróciła się instynktownie ku karierze muzycznej, znajdując w niej jedyny ratunek, jedyny sposób, by trzymać się miłości, którą utraciła. A śpiewanie to był Jack Reeves, mężczyzna, który śpiewał razem z nią w tych wszystkich małych kawiarniach, na festynach i w zajazdach, mężczyzna, dla którego śpiewanie stanowiło bardziej zawód niż przyjemność. Jack oszacował słabość Alany, jej rozpacz, a potem spokojnie powiedział jej, że nie będzie więcej duetów, jeśli nie wyjdzie za niego za mąż i nie porzuci wspaniałych wyżyn dla wspaniałego życia w mieście. Alana opierała się małżeństwu; nie chciała żadnego mężczyzny prócz tego, który nie żył. Potem godziny bez Rafe'a uzbierały się w setki, tysiąc, tysiąc pięćset... i zgodziła się zostać żoną Jacka, ponieważ musiała coś zrobić, żeby nie oszaleć. Rafę nie żył. Nie zostało jej nic prócz kariery muzycznej, którą Jack zadręczał Alanę jeszcze wówczas, gdy Rafę żył. Porzuciła więc wspaniałe wyżyny i góry Wyoming, w nadziei, że w innej części świata nie będzie słyszeć Rafe'a w każdej letniej ciszy, widzieć go w każdym wschodzie księżyca, czuć jego żaru w gorącym słońcu. Poślubiła Jacka, ale było to małżeństwo tylko z nazwy. Wokół Jacka Reevesa była tylko pustka, którą Alana starała się zapełnić piosenkami. Potem, rok temu, dowiedziała się, że Rafael Winter żyje. Nie powiedział jej o tym sam Rafę. W ogóle do niej nie zadzwonił, nie napisał, w żaden sposób nie skontaktował się z kobietą, którą kiedyś, jak mówił, kochał. Natomiast Jack nie żył, zginął cztery tygodnie temu na łonie dzikiej przyrody, której nie cierpiał. Alana była z Jackiem na Broken Mountain, kiedy zginął. Nie pamiętała tego. Te sześć dni stanowiły pustą kartkę. Za tą ścianą falował i kłębił się lęk, próbując wydostać się na wolność. Alana zamknęła oczy, nie mogąc dłużej patrzeć na swoje ciemne odbicie w szklanych drzwiach. Rafę umarł, a potem ożył. Teraz Jack umarł na zawsze. Jej miłość do Rafe'a była nieśmiertelna. Wydając cichy odgłos, Alana zamknęła oczy, odgradzając się od swojego odbicia. Dosyć tego, powiedziała sobie ostro. Przestań żyć przeszłością. Przestań zadręczać się rzeczami, których nie możesz zmienić. Otworzyła oczy, konfrontując siebie w jeszcze jednym odbiciu, w kolejnym oknie, którego świt nie uczynił jeszcze prze- zroczystym. Wyglądała jak górska kozica, pochwycona w mo- mencie bezruchu poprzedzającym szaleńczą ucieczkę. Długie kończyny i brązowe oczy, bardzo ciemne, bardzo szerokie, dzikie. Czarny warkocz zsunął się z ramienia i uderzył w szybę, kiedy Alana się pochyliła. Przerzuciła do przodu również drugi warkocz. Gest ten stał się u niej automatyczny; kiedy warkocze wisiały jej na plecach, przerzucała je do przodu. W ten sposób, gdyby musiała nagle biec, warkocze nie zostałyby za nią, bliźniacze czarne sznury, idealne, żeby ją złapać, przytrzymać i podnieść ją do góry, schwytaną w pułapkę, nieważką, spadającą, spada... Alana zdusiła krzyk, który łapał ją za gardło, i wycofała się do kuchni. Jej odbicie patrzyło na nią z okna nad kuchennym zlewem. Nie uciekając wzrokiem od własnego odbicia, Alana sięgnęła po omacku do pobliskiej szuflady. Jej palce zacisnęły się na rączce długiego noża do mięsa. Ostrze błysnęło, kiedy wyciągała go z szuflady. Podniosła nóż, tak że jego tępa strona spoczęła na jej szyi, tuż pod brodą. Z opanowaniem, powoli zaczęła ciąć lewy warkocz. Odcięte włosy spadły bez szmeru na podłogę. Bez chwili wahania zrobiła to samo z prawym warkoczem. 18 19

ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE Kiedy skończyła, potrząsnęła głową i rozpuściła włosy. Luźne, naturalne loki, uwięzione dotąd pod ciężarem warkoczy, nagle zostały uwolnione. Pasemka włosów okalały jej twarz, obramowując ją delikatną, lśniącą czernią. Jej piwne oczy błyszczały ciemno, nawiedzone przez sny. Alana uświadomiła sobie nagle, co zrobiła. Spojrzała na długie, czarne warkocze leżące na podłodze, stalowy nóż, który trzymała w dłoni, odbicie w oknie, które nie przypominało już Jilly. Z metalicznym szczękiem nóż upadł na podłogę. Alana wpatrywała się w siebie, zastanawiając się, czy nie zwariowała. Wybiegła z kuchni do sypialni. Z szuflad i wieszaków wy- ciągnęła swoje nieliczne ubrania i na chybił trafił zaczęła się pakować. Większość jej rzeczy znajdowało się w Los Angeles albo na farmie; pozostawiła je tam w przewidywaniu tygodni, które miała spędzić z bratem i Merry. Po ucieczce ze szpitala Alana była zbyt przerażona, żeby wrócić na farmę i spakować się. Po prostu uciekła do Portland, miasta, w którym nigdy nie mieszkała, w nadziei, że zostawi koszmar za sobą. Nie udało się. Pakując się cały czas patrzyła na stojący w sypialni telefon. Chciała zadzwonić do Boba, powiedzieć mu, że zmieniła zdanie, a potem odłożyć słuchawkę, zanim zdąży zaprotestować. Jednak za każdym razem, kiedy sięgała po słuchawkę, myślała o Rafaelu Winterze, marzeniu, które miało zrównoważyć jej koszmar. Wykorzystywała wspomnienia o nim niczym talizman, wyciągający paniczny strach z jej sześciu brakujących dni. Zarówno najprzyjemniejsze, jak i najokropniejsze chwile w życiu Alany miały miejsce na Broken Mountain. Może po prostu zniwelują się wzajemnie i uwolnią ją, by mogła dalej iść przez życie. Obojętna, zrównoważona. Bez wspomnień o mężczyźnie, którego kochała, albo mężu, którego nie kochała. Bez wspomnień o kochanku, który umarł, a potem wrócił, albo mężu, który umarł i nigdy nie wróci. O Rafaelu, który przychodził do niej w snach. O Jacku, który przychodził do niej w koszmarach. Kiedy Alana podniosła wreszcie słuchawkę, zadzwoniła do pobliskiego salonu fryzjerskiego i umówiła się na czesanie. Ta jak najbardziej normalna czynność przywróciła jej spokój. Wchodząc na pokład samolotu Alana poczuła się spokojniejsza. Wieczorem będzie w domu. Jeśli nawet będą ją nachodzić koszmary, to w znajomych kątach domu jej dzieciństwa, a nie w obcych korytarzach wynajętego mieszkania. Trzymając się tej myśli przesiadła się w Salt Lake City do samolotu lecącego do Wyoming. Mechanicznie wzięła gazetę, którą steward jej zaproponował. Kiedy przewracała strony, jej wzrok przyciągnął tytuł w dziale rozrywkowym: Ostatnia piosenka Jacka i Jilly. Chociaż na sam widok tytułu poczuła skurcz w żołądku, to wiedziała, że przeczyta ten artykuł. Przeczytała wszystko, co napisano na temat śmierci Jacka, nawet te najbardziej wstrętne wymysły prasy brukowej. Przeczyta również ten artykuł, bo nie zdoła się powstrzymać. Od śmierci Jacka minął miesiąc. Miesiąc, odkąd pojawiła się luka w pamięci Alany. Wciąż miała nadzieję, że ktoś, gdzieś, mógłby wiedzieć więcej od niej na temat śmierci Jacka, że jakieś słowo lub zdanie w jakimś artykule wyzwoli coś w jej umyśle i te sześć dni wyjdzie na jaw, uwalniając ją od koszmaru. Albo wpędzając ją w jeszcze bardziej przerażający koszmar. Taka możliwość zawsze czaiła się w cieniach kłębiących się w jej umyśle. Doktor Gene sugerował, że mogą istnieć okropności, których Alana sobie nie wyobraża, nawet w swoich koszmarach. Na amnezję można spoglądać różnie. Dar łaskawego Boga. Instynkt przetrwania. Źródło przerażenia. Wszystko razem i żadne z nich. Zawsze jednak tkwił lęk, czatujący w cieniach, wyczekujący nocy. Może doktor Gene miał rację. Może byłoby dla niej lepiej, gdyby sobie nie przypomniała. Alana niecierpliwie odpędziła tę niepożądaną myśl. Nie było 20 21

ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE nic gorszego niż utrata zaufania do własnego umysłu, własnej odwagi, własnego zdrowia psychicznego. Od śmierci matki Alana zawsze była w rodzinie tą silną, tą, która wiedziała, co trzeba zrobić, i robiła to. Potem Rafę zginął, ona zaś poczuła się zdruzgotana. Po śmierci Rafe'a jedyną jej pociechę stanowiła muzyka. Muzyką tkała promienne marzenia o jego śmiechu, cieple j o mi- łości, którą można było wyrazić tylko śpiewem, nie słowami. Mając piosenki, przeżyła nawet śmierć Rafe'a. Potrafiła robić wszystko, co musiała. Udowodniła to w prze- szłości. W jakiś sposób udowodni to znowu. Przeżyje. W jakiś sposób. Alana potrząsnęła gazetą, złożyła ją starannie i zaczęła czytać. Pierwsza część artykułu omawiała świeżo wydany album Jacka i Jiłly. Pozostała część stanowiła tylko przytoczenie faktów związanych ze śmiercią Jacka. Miesiąc temu Jack i Jilly Reevesowie wybrali się z plecakami na wycieczkę górską w Wyoming. Zaskoczyła ich wczesnozimowa burza. Próbowali się z niej wydostać, ale udało się tylko Jilly. Jack spadł i zabił się. Jilly zdołała jakoś, utykając, zejść z góry, pomimo boleśnie skręconej kostki, aż dotarła do rybackiej chaty i przez radio wezwała pomocy. Mimo to omal nie zmarła z powodu przemarznięcia. Do- świadczenie to było tak traumatyczne, że nie pamięta, jak zeszła na dół. Histeryczna amnezja spowodowana nieszczęśliwym wypadkiem męża, stwierdził lekarz. Szeryf Mitchell potwierdził tę diagnozę, ponieważ sekcja zwłok wykazała, że przyczyną śmierci Jacka było złamanie karku doznane podczas upadku. Nieszczęśliwy wypadek. Nic nowego. Nic niespodziewanego. Nic, co mogłoby zapełnić przerażającą lukę sześciu dni, która pozostała w umyśle Alany. Przeczytała jednak artykuł jeszcze raz, szukając klucza do swojej amnezji. Nie znalazła. Nie była ani zdziwiona, ani rozczarowana. Kiedy samolot zaczął podchodzić do lądowania, Alana wy- 22 prostowała się i nerwowo przesunęła palcami po włosach. Głowa wydawała jej się dziwnie lekka, nie zakotwiczona już gęstymi, czarnymi warkoczami. Fryzjer przekształcił pozostałości jej obciętych nożem włosów w łagodnie ufryzowany w loki czepek, który łagodził, choć niezupełnie skrywał, napięte rysy twarzy Alany. Efekt był uderzający - lśniące, ciemne i jedwabiste obramowanie inteligentnej twarzy, umęczonej stratą i koszmarem. Samolot dotknął ziemi z lekkim wstrząsem. Przed Alaną wysiadało kilku rozentuzjazmowanych wędkarzy, którzy prze- krzykiwali się opowieściami z przeszłości i robili zakłady, kto tym razem pierwszy złowi największego pstrąga. Alana wstała z ociąganiem i przeszła wolno wąskim przejściem między fotelami. Kiedy zeszła po metalowych schodkach, jej bagaże były już wyładowane i ustawione za najniższym stopniem. Podniosła lekką walizkę i odwróciła się w stronę niewielkiego budynku, który w promieniu wielu kilometrów stanowił jedyny znak życia. Za jej plecami samolot zaczął się wycofywać. Podjechał na początek pasa startowego, włączył ostro silniki i przyśpieszył, szybko nabierając prędkości, przygotowując się do skoku w mieniące się, górskie niebo. Alana doszła do budynku, kiedy silniki samolotu zaryczały na pełny regulator. Odstawiła torbę i odwróciła się akurat, żeby zobaczyć, jak samolot chowa koła. Wzniósł się stromo, niczym potężny, srebrny ptak ulatujący na wolność. Słuchała, aż odgłos silników stał się cichnącym echem, a samolot płynną, srebrną plamką sunącą pomiędzy majestatycznymi, postrzępionymi pas- mami gór Wind River i Green River. Alana zamknęła na moment oczy. Uniosła głowę w stronę nieba, wystawiając twarz na zaskakujące ciepło wrześniowego słońca Wyoming. Wiatr niósł intensywny zapach ziemi i bylicy. Nie tej karłowatej, kruchej bylicy południowozachodnich pustyń, tylko gęstej, lawendowo szarej wysokogórskiej szałwi, której krzewy sięgały jej do głowy, nawet wyżej - smukłe kształty tkające wzory na tle pustego nieba. 23

ELIZABETH LOWELL Od strony granitowych wzniesień sunął świeży wiatr, niosąc słodycz i obietnicę niebieskozielonych rzek wijących się leniwie między skalistymi brzegami, pachnących ostrokrzewów, wzno- szących się wysoko w świetle letniego księżyca, kojotów nawo- łujących się na graniach, tworzących harmonie starsze niż człowiek. Dom. Alana oddychała głęboko, rozdzierana między zadowoleniem a lękiem. Usłyszała twarde kroki zbliżające się po cementowej płycie. Odwróciła się gwałtownie, z bijącym mocno sercem. Od czasu Broken Mountain odczuwała przerażenie, kiedy cokolwiek zbliżało się nie widziane. W jej stronę szedł jakiś mężczyzna. Słońce świeciło za jego plecami, redukując go do czarnej, niewyraźnej sylwetki. W miarę jak podchodził bliżej, zdawał się gęstnieć, aż stał się trójwymiarowy. Był kilkanaście centymetrów wyższy od Alany. Szedł swobodnym krokiem kogoś, kto spędził na grzbiecie konia tyle czasu, co ona. Miał wyblakłe dżinsy. Na butach miał charakterystyczne otarcia od konnej jazdy. Jego koszula była bladoniebieska, jak niebo. Spod szerokiego ronda jego czarnego, filcowego kapelusza wysuwały się gęste, ciemnobrązowe włosy. Jego oczy miały kolor whisky. Usta rysowały się wyraźną kreską pod jedwabistą wstęgą wąsów. Alana wydała cichy okrzyk i zamknęła oczy. Jej serce łomotało dziko, sprawiając, że ogarniała ją fala słabości. Zaczynała tracić zmysły, miała halucynacje. Burza, zimno, przerażenie, upadek. - Alano - zawołał mężczyzna. Jego głos był łagodny, głęboki, dolatywał do niej jak niema- terialna pieszczota. -Rafael? — Oddychała nierówno, bojąc się otworzyć oczy, rozdzierana między nadzieją a koszmarem. - Och, Rafę, to naprawdę ty? 3 Rafe chwycił Alanę pod ramię, żeby ją podtrzymać. Dopiero wówczas uświadomiła sobie, że się chwieje. Jego ciepło i siła przeszyły ją jak wstrząs elektryczny. Przez moment zwiesiła się na nim. Potem dotarło do niej, że ktoś jej dotyka, obejmuje, i wy- szarpnęła się. Od czasu Broken Mountain wszelki dotyk napawał ją przerażeniem. - To naprawdę ja, Alano - powiedział Rafę przyglądając się jej uważnie. - Rafaelu- Alanie załamał się głos, kiedy owładnęły nią emocje. Wyciągnęła palce, jakby chciała go dotknąć, ale nie zrobiła tego. Z bolesnym wysiłkiem pokonała gmatwaninę uczuć, które podchodziły jej do gardła. Rozdzierały ją sprzeczne pragnienia. Biec do niego. Uciec od jego męskości. Dać mu się objąć. Bronić się, żeby nie objął jej mężczyzna. Kochać go. Nie czuć nic, ponieważ jedyne bezpieczeństwo tkwiło w odrętwieniu. Przypomnieć sobie uczucie bycia kochaną. Zapomnieć, zapo- mnieć wszystko, rozpościerając przed sobą amnezję niczym czarny balsam. - Dlaczego tu jesteś? — spytała urywanym głosem. - Przyjechałem zabrać cię do domu. Z niewiadomego powodu słowa te tylko załamały Alanę. 25

ELIZABETH LOWELL Wydając cichy odgłos zamknęła oczy i starała się odzyskać panowanie nad sobą. Przyjazd tutaj okazał się błędem. Pragnęła snu o miłości, który zrównoważyłby okropność koszmaru. Jednak Rafę był rzeczywisty, nie był snem. Tak samo jak okropność. Alana uczepiła się strzępów samokontroli, zastanawiając się, co takiego stało się podczas tych sześciu brakujących dni, co zostawiło po sobie tę mroczną spuściznę lęku. Zastanawiała się też, czy ten koszmar kiedykolwiek się skończy, uwolni ją, pozwoli jej znów śmiać się i śpiewać, czy też po prostu podda się i pozwoli, żeby czarny balsam amnezji owładnął całym jej umysłem. I całą nią. Rafę obserwował Alanę bacznym wzrokiem. Kiedy odezwał się, jego głos brzmiał obojętnie, kojąco, jak najbardziej zwyczajnie. - Lepiej już jedźmy - powiedział. - Chciałbym zdążyć wrócić na farmę przed ulewą. Pochylił się, żeby wyjąć walizkę Alany z jej odrętwiałych palców. Płynnymi ruchami rysia wyprostował się i ruszył w stronę zaparkowanego sto kilkadziesiąt metrów dalej jeepa. Alana patrzyła na niego, trzymając dłoń na kołnierzyku jedwabnej bluzki w kolorze burgunda. Odetchnęła głęboko, wciąż czując na ramieniu ciepło dłoni Rafe'a, którą ją podtrzymał. Tylko tyle. Podtrzymał. Pomógł. Nie było w tym nic niepokojącego. A może było? Nieruchoma, z szybko bijącym sercem, Alana patrzyła roz- szerzonymi, ciemnymi oczyma, jak Rafę odwraca się w jej stronę. Świecące z ukosa, popołudniowe słońce podświetliło wydatne kości policzkowe i sprawiło, że j ego piwne oczy zalśniły. Kiedy się odwrócił, koszula naciągnęła mu się na barkach, podkreślając jego siłę i grację. Dżinsy przylegały do jego muskularnych nóg jak bladoniebieski cień. Alana zamknęła oczy, ale wciąż widziała Rafe'a. Wdarł się w jej świadomość tak całkowicie, że mogłaby czuć zaskoczenie, gdyby miała w sobie miejsce na nowe uczucia. 26 NIE DOTYKAJ MNIE Dalej pochłaniał ją moment, w którym Rafę odwrócił się w jej stronę, z jaśniejącymi piwnymi oczami, ustami ułożonymi w łagodny, miły uśmiech. To był Rafę. Męski. Całkowicie. Zapomniała, nawet w swoich snach. Rafę był niezdecydowany, tak jakby chciał wrócić do Alany, znów stanąć blisko niej. Po prostu patrzył na nią oczami koloru whisky, które były jednocześnie łagodne i baczne, pochłaniały ją delikatnie, jak piosenka. - Wszystko w porządku, Alano. - Głos Rafe'a był równie łagodny, jak jego uśmiech. - Przyjechałem zabrać cię do domu. Jego słowa zaczęły odbijać się echem w głowie Alany, budząc w niej uczucie, które przeszyło ją niczym lód. Chłód, wiatr i śnieg, lęk i krzyk łapiący ją za gardło. Ból i przerażenie, a potem... „Wszystko w porządku, kwiatuszku. Przyjechałem zabrać cię do domu". Słyszała podobne słowa już wcześniej, i coś jeszcze, inne słowa, niewiarygodne słowa — sen przeplatał się z koszmarem. Alana bezwiednie jęknęła i wyraźnie się zachwiała, rozdarta między strachem a nadzieją, snem i koszmarem. - Co? - zawołała naglącym głosem. Brakowało jej tchu, serce biło jej szybciej. - Co powiedziałeś? Rafę popatrzył na Alanę z nagłym, prawie namacalnym natężeniem. - Powiedziałem, że przyjechałem zabrać cię do domu. Czekał, lecz Alana tylko patrzyła na niego rozszerzonymi, pociemniałymi oczyma. Wyraz jego twarzy zmienił się, znów był łagodny. - Bob groził, że wygarbuje mi skórę, jeśli nie przyjadę, zanim Merry zaśnie. A ponieważ - dodał z uśmiechem Rafę - zasypia między kawą a deserem, więc lepiej się pośpieszmy. Alana patrzyła na Rafe'a oszołomionym, błędnym wzrokiem. - To nie to powiedziałeś przedtem. — Głos Alany był 27

ELIZABETHLOWELL ściśnięty jak ręka chwytająca ją za gardło. Patrzyła pustym, niewidzącym wzrokiem. - Przedtem? - spytał Rafę uważnym, twardym głosem i jego topazowe oczy zapałały nagle jak diamenty. - Przed czym, Alano? Jest ciemno, tak ciemno, wokół niej czarny lód, ścierający ją lodowiec, krzyczy i próbuje biec, lecz nie może biec, bo jest zamarznięta i jest tak zimno. Alana wzdrygnęła się i zachwiała, twarz jej strasznie zbladła, odciągnięta z życia przez bestialski koszmar, który przychodził do niej coraz częściej, podkradał się do niej każdego dnia, kradnąc te skromne resztki rozsądku i spokoju, jakie jej pozostały. Rafę natychmiast podszedł do niej, podtrzymując ją, jego ręce były ciepłe i silne. Mimo że Alana skierowała się w stronę tego ciepła, opanowała ją panika. Wyszarpnęła się ze wszystkich sił. Wówczas zdała sobie sprawę, że nie było to potrzebne. Rafę nie próbował jej objąć. Reagowała na coś, co się nie wydarzyło. - Ja... - Alana patrzyła na Rafe'a przestraszonymi, ciemnymi oczyma. -Ja nie... Ja... Rozłożyła bezradnie ręce, myśląc, w jaki sposób wytłumaczyć Rafe'owi, że ciągnie ją do niego, a jednak przeraża ją dotyk, że przede wszystkim sądzi, że traci zmysły. - Jesteś zmęczona - powiedział uspokajająco Rafę, jak gdyby zachowanie Alany było tak normalne jak zniżające się popołu- dniowe słońce. - To był długi lot. Chodź. Bob i Merry czekają na ciebie jak dzieci na bożonarodzeniowe prezenty. Rafę odwrócił się do walizki, podniósł ją i ruszył w stronę jeepa. Zanim doszedł, z Blazera wysiadł jakiś mężczyzna i podszedł do niego. Kiedy Alana zbliżyła się, rozpoznała doktora Gene'a. Doktor uśmiechnął się i wyciągnął do niej ręce - trudno jej było przemóc lęk przed objęciem nawet przez człowieka, który 28 NIEDOTYKAJMNIE przyjmował ją przy porodzie, który leczył jej wszystkie choroby w dzieciństwie i płakał w bezsilnej rozpaczy przy łożu śmierci jej matki. Doktor Gene należał do rodziny w równym stopniu, co jej ojciec i bracia. Ż wysiłkiem woli, który przyprawił ją o drżenie, Alana poddała się krótkiemu uściskowi doktora Gene'a. Nad jej głową doktor spojrzał pytająco na Rafe'a, który tylko lekko pokręcił głową. - Cieszę się, że cię widzę z powrotem - powiedział doktor Gene. - O, już nie kulejesz. Wyglądasz ślicznie jak zawsze, rybko. - A pan kłamie bardzo kiepsko - odparła Alana. Uśmiechnęła się jednak przelotnie, słysząc swoje pieszczotliwe imię z dzieciństwa. Mimo to wycofała się z objęć doktora. Jej pośpiech był prawie niegrzeczny, ale nie mogła się opanować. To była najgorsza część koszmaru, ta niemożność opanowania. - Jedyne, co kiedykolwiek było we mnie śliczne, to mój głos - powiedziała Alana. - Nie boli? - pytał dalej doktor. - Jak apetyt? - Nie boli - odparła obojętnie, ignorując pytanie o apetyt. - Nawet już nie używam bandaża elastycznego. Alana z lękiem czekała, aż doktor spyta ją o pamięć. Nie chciała rozmawiać o tym przy Rafie. W ogóle nie chciała rozmawiać o swojej pamięci. - Obcięłaś włosy - zauważył doktor. Alana uniosła nerwowo rękę, dotykając krótkich, jedwabistych wici, które były wszystkim, co zostało z jej sięgających do pasa warkoczy. - Tak. - Potem zaś, ponieważ doktor wydawał się czekać na coś więcej, dodała: - Dzisiaj. Obcięłam je dzisiaj. - Dlaczego? - spytał doktor Gene. Głos doktora był tak łagodny, jak bezpośrednie jego pytanie. - Ja... - Alana przerwała. - Ja... chciałam. - Tak, ale dlaczego? Bladoniebieskie oczy doktora obserwowały ją bacznie spod gęstwiny siwych włosów i zmarszczonego czoła. - Te warkocze... niepokoiły mnie — powiedziała Alana. Głos miała spięty, wzrok mglisty, przestraszony. 29

ELIZABETH LOWELL - Niepokoiły? Jak? - spytał doktor. - Ciągle... zaplątywały się we wszystko. - Alana wykonała nagły ruch rękami, jakby broniła się przed czymś. - Ja... Gardło zacisnęło się jej i nie mogła nic więcej powiedzieć. - Alana jest zmęczona - powiedział Rafę cichym, zdecydo- wanym głosem. — Zawiozę ją do domu. Zechce pan nam wybaczyć, doktorze Gene. Rafę i doktor Gene wymienili długie spojrzenie. Potem doktor westchnął. - W porządku - powiedział zrezygnowanym głosem. — Powiedzcie Bobowi, że spróbuję znaleźć trochę wolnego czasu, żeby wybrać się na ryby. - Dobrze. W obozie pod Broken Mountain zawsze znajdzie się dla pana miejsce. - Nawet teraz? - Szczególnie teraz — odparł z ironią Rafę. — Może stosujemy różne środki, ale cel mamy identyczny. Alana popatrzyła na obu mężczyzn. - Cel? - Taka mała wyprawa rybacka w góry - wyjaśnił Rafę. - Nasz poczciwy doktor łowi na robaki. Jeśli o mnie chodzi wolę wymyślać własne przynęty. Doktor Gene uśmiechnął się przelotnie. - Założę się, że złowię więcej pstrągów niż ty, Winter. - Ja łowię tylko jeden gatunek pstrągów. Bardzo szczególny. Alana zastanawiała się nad prądami emocji, które przepływały między obu mężczyznami, a potem stwierdziła, że jest przewrażliwiona. Od czasu Broken Mountain podrywała się na szepty i cienie, podejrzewała spisek i pościg, podczas gdy nie było za nią nic prócz nocy i ciszy. Doktor Gene zwrócił się do Alany. - Gdybyś czegokolwiek potrzebowała, rybko, zjawię się natychmiast. - Dziękuję. - Mówię poważnie - dodał. Wiem - odparła cicho. 30 NIE DOTYKAJ MNIE Ukłonił się, wsiadł do Blazera i odjechał, machając na pożegnanie. Rafę podał Alanie rękę i pomógł wsiąść jej do jeepa. Alana cały czas przyglądała mu się ukradkiem, porównując wspomnienia z rzeczywistością. Rafę był dużo starszy, dużo bardziej opanowany niż w jej wspomnieniach. Kiedy się nie uśmiechał, jego twarz była zacięta, niemal przerażająca swoimi dużymi płaszczyznami i kanciasta. Wciąż jednak poruszał się z tą swobodną energią, która zawsze ją fascynowała. Głos miał wciąż łagodny, a jego ręce były piękne. Był to dziwny sposób na opisanie czegoś tak silnego, zwinnego i gruboskórnego jak męskie dłonie, jednak nie potrafiła wymyślić lepszego słowa. Nie wszystkie męskie dłonie działały na Alanę tak jak te. Czasami widziała czyjeś ręce i przeszywał ją zimny dreszcz przerażenia. - Mamy dzisiaj szczęście - stwierdził Rafę, umiejętnie prowadząc jeepa przez wyboiste pole, które służyło za parking. - Szczęście? - powtórzyła Alana, słysząc w swoim głosie ledwo wyczuwalną nutę paniki i nienawidząc jej. - Nie pada. W ostatnich dniach padało bardzo dużo. Alana próbowała ukryć dreszcz, który przeszył ją na myśl o błyskawicy i grzmocie, górach i śliskim, czarnym śniegu. - Tak - powiedziała półszeptem. - Cieszę się, że nie ma burzy. - Kiedyś uwielbiałaś burze - powiedział cicho Rafę. Alana znieruchomiała, przypominając sobie pewne wrześniowe popołudnie, kiedy burza złapała ich podczas konnej przejażdżki. Dotarli do chat rybackich, przemoczeni i zdyszani. Rafę zdjął z niej mokrą kurtkę, a potem bluzkę. Jego ręce drżały, kiedy jej dotykał. Alana przymknęła oczy, starając się zapomnieć. Myśl o tym, że Rafę dotyka jej w ten sposób, sprawiała, że stawała się bezwolna z pożądania, a zarazem oszalała z przerażenia — sen i, i koszmar przemieszały się i splątały razem. Nie potrafiła tego i wyjaśnić ani zrozumieć. 31

ELIZABETHLOWELL Rafę także pamiętał tę wrześniową burzę, kiedy rozebrał i pieścił Alanę, aż pozostał tylko ogień i ciche ponaglenia ich oddechów, ale odbicia tych wspomnień nie było widać na jego twarzy, nic też na ten temat nie powiedział. - Mieliśmy w zeszłym tygodniu niezły mróz na wysokości ponad półtora tysiąca metrów - kontynuował Rafę. - Liście osiki zmieniły kolor. Teraz wyglądają jak tańczące na wietrze drobiny słonecznego światła. Spojrzał szybko na Alanę, dostrzegając na jej twarzy odbicie wewnętrznego konfliktu. - Wciąż lubisz osiki, prawda? - spytał Rafę. Alana skinęła głową, bojąc się zaufać swemu głosowi. Górskie osiki, z ich białą korą i drżącymi, srebrnymi od spodu liśćmi, były jej ulubionymi drzewami. Jesienią osiki stawały się tak żółte i czyste jak... tańczące na wietrze słoneczne światło. Spoglądając w bok dostrzegła, że Rafę patrzy na nią uważnie. Miał oczy koloru whisky. - Wciąż lubię osiki - odparła Alana. Starała się zachowywać normalne brzmienie głosu, wdzięczna za bezpieczny temat. Teraźniejszość, nie przeszłość. Przeszłość przekraczała granice jej wytrzymałości. O przyszłości nie dało się myśleć. Tylko jeden dzień naraz. Jedna godzina. Minuta. Mogła znieść wszystko, minutę naraz. - Nawet w zimie - dodała Alana głosem niewiele głośniejszym niż szept- kiedy gałęzie są czarne, a pnie wyglądają jak zjawy na śniegu. Rafę przyspieszył na wąskiej, dwupasmowej asfaltowej drodze. Rzucił spojrzenie na wyrastający po lewej stronie wspaniały, granitowy masyw gór Wind River. - Trochę potrwa, zanim w górach zalegnie prawdziwy śnieg - powiedział. - Jednak mróz wykończył owady. Potem znów się ociepliło. Pstrągi muszą być głodne jak diabli. To wróży dobre połowy dla naszych klientów... gości - poprawił się natychmiast, uśmiechając się do siebie. - Nikt nie lubi, jak się go nazywa klientem. 32 NIE DOTYKAJ MNLE — Nasi klienci? — spytała powoli Alana, patrząc na Rafe'a oczami tak brązowymi, że wydawały się prawie czarne. Słońce świeciło ukośnie przez szybę, wzmagając opaleniznę na twarzy Rafe'a, potęgując wrażenie gęstości jego ciemnobrązowych wąsów i zabarwiając jego oczy prawie na złoto. W nagłym przebłysku humoru ukazały się zęby, ale z wyrazu jego twarzy można było wyczytać, że śmieje się sam z siebie. I odpowiedział pytaniem. — Bob o mnie nie wspomniał? — Nie — odparła drżącym głosem. — Byłeś dla mnie zupełną niespodzianką. Wyraz twarzy Rafe'a uległ zmianie. Alanie zdawało się, że dostrzegła na niej ból, ale pojawił się i zniknął tak szybko, że uznała, iż się pomyliła. Znów była przewrażliwiona. Nadpobudliwa. Mimo to chciała dotknąć Rafe'a, zetrzeć z niego ten moment, w którym poczuła, że go zraniła, nie wiedząc nawet jak. Myśl o dotknięciu Rafe'a nie przestraszyła Alany. To co innego niż być dotykaną przez innych. Przez chwilę zastanawiała się, dlaczego, ale nic nie przyszło jej do głowy... nic. Pustka. Jak te sześć brakujących dni. -Zdaje się, że nie pójdzie tak łatwo - mruknął Rafę. Jego głos stanowił dziwną mieszaninę rezygnacji i jakiejś dużo silniejszej emocji, czegoś zbliżonego do gniewu. Zanim Alana zdołała cokolwiek powiedzieć, odezwał się Rafę. - Jesteśmy z Bobem partnerami. - Partnerami w czym? — spytała Alana. - W tej turystycznej farmie. Zabudowania i jeziora leżą na terenach Leniwego W. Na mojej ziemi. Konie i prowiant należą do Boba. On jest farmerem, ja przewodnikiem, a ty kucharką. Jeśli pojawi się doktor Gene - dodał Rafę z krzywym uśmiechem - będzie specem od moczenia robaków. Oszołomiona Alana nie wiedziała, co powiedzieć. Pójdzie na Broken Mountain z Rafe'em Winterem. Sen i koszmar podążą razem, zaleją ją, utopią w lodowatej wodzie... 33

ELIZABETHLOWELL Siedziała bez ruchu starając się zebrać rozbiegane myśli. Słońce i krajobraz rozmazywały się jej przed oczami. Nic dziwnego, że Bob nie wspomniał mi ani słowem o Rafaelu Winterze, pomyślała ze smutkiem Alana. Gdybym wiedziała, że Bob ma partnera, mogłabym zaproponować, żeby to on wyciągnął Boba z tej kabały. Zwłaszcza gdybym widziała, że tym partnerem jest Rafael Winter. Alana potrafiła stawić czoło tylko niedawnej przeszłości, amnezji, wypadkowi i śmierci. Bob powinien widzieć, że ona nie ma siły zmierzyć się z rzeczywistością i z istnieniem w niej Rafe'a. Rok temu Bob powiedział jej, że Rafę żyje. Potem zawiózł na jego farmę jej list. Wrócił z nie otwartym listem, z dopiskiem na kopercie Adresat nie żyje napisanym wyraźnie pismem Rafe'a. Bob widział ból i gniew Alany, a potem jej rozpacz. A mimo to prosił ją, żeby poszła na Broken Mountain z Rafaelem Winterem, stanęła twarzą w twarz, jeszcze raz od początku, z minioną miłością i stratą. I z obecnym koszmarem. Alana wzdrygnęła się i spróbowała przestać myśleć. - Alano - zaczął Rafę. Była pewna, że Rafę zamierza mówić o przeszłości, o tym, jak to był zmarły, ale nie całkiem, o przetrwaniu, ale niezupełnie, o niej i Jacku, i o kopercie z ręcznym dopiskiem „zmarłego", która sprawiła, że Alana rozpadła się na kawałki. Nie miała na to dość sił. Nie na przeszłość. Nie na cokolwiek prócz bieżącej chwili. Na teraz. - Bob i Tomek Sawyer mają ze sobą wiele wspólnego - powiedziała szybko Alana tonem napiętym i zdecydowanym. - Nie przechodź koło nich, kiedy trzeba pomalować płot. Chyba że lubisz malować płoty, rzecz jasna. Rafę zawahał się, wyraźnie nie chcąc rezygnować z tego, co chciał powiedzieć. Jednak napięta, blada twarz Alany i jej niespokojne oczy powstrzymały go. - Tak - odparł powoli Rafę. - Bob potrafi przekonać kamień, żeby przemówił. 34 NIEDOTYKAJMME Alana z ulgą oparła się znów wygodnie na siedzeniu. - Jedyne stworzenie, jakie zrewanżowało się Bobowi, to kura, którą oblał konfiturą, a potem wrzucił między osiem prawie dorosłych ogarów - powiedziała Alana. - Ta kura dziobała go w ręce, dopóki się tak nie zmęczyła, że nie była w stanie podnieść głowy. Śmiech Rafe'a był tak intensywny, jak zalewające ziemię światło zachodzącego słońca. Alana mimowolnie odwróciła się w jego stronę, przyciągnięta jego humorem i siłą, śmiechem, który dźwięczał w jej snach tak całkowicie, jak zapach ostrokrzewu w górach. Więc to w ten sposób Bob nabawił się tych blizn na rękach - powiedział Rafę, dalej uśmiechając się pod wąsem. -Powiedział mi, że to kurzajki. Usta Alany ułożyły się w pełny uśmiech, pierwszy raz od długiego czasu. - Cóż... Można i tak to nazwać. Spojrzała na Rafe'a przez gęste, czarne rzęsy i pochwyciła bursztynowy błysk jego oczu, kiedy odwracał od niej wzrok, by patrzeć na drogę. Jej serce na moment zamarło, a potem zabiło szybciej. Patrzył na nią. Zastanawiała się, czy tak jak ona porównywał przeszłość i teraźniejszość. I czy przypominał sobie wszystko. - W jaki sposób Bob namówił cię do malowania swojego płotu? - spytała szybko Alana, chcąc usłyszeć jego niski, miękki i pewny siebie głos, który lubiła tak samo jak jego śmiech. - Bez trudu. Uwielbiam wędkowanie. Spędzam dużo czasu w górach łowiąc pstrągi. Mógłbym dobrze na tym zarobić. - Ziemia licha - mruknęła Alana. - Lament farmera. - Mnie jest łatwiej niż Bobowi — odparł wzruszając ramio- nami Rafę. - Nie wykupuję udziałów dwóch braci. Alana pomyślała o pozostałych braciach. Sam pracował dla dużej firmy, która miała filie na całym świecie. Dave był programatorem komputerowym w Teksasie. Żaden z braci nie miał najmniejszego zamiaru wracać na farmę inaczej niż w for- 35

ELIZABETH LOWELL mie sporadycznych wizyt. Z czworga dzieci Burdette tylko ona i Bob kochali farmerskie życie. Jack Reeves również nie lubił farmerskiego życia, choć tutaj się urodził. Nie mógł się doczekać, kiedy opuści Wyoming. Łaknął miejskich ulic i oklaskujących tłumów. - Jack nie znosił Wyoming. - Zaskoczona Alana usłyszała słowa odbijające się echem w jeepie i uświadomiła sobie, że powiedziała to na głos. - On nie żyje - dodała. - Wiem. Alana spojrzała na Rafe'a. - Skąd... — zaczęła. Potem zdała sobie sprawę, że to oczywiste, że Rafę wie. Bob musiał mu powiedzieć. Są partnerami. Ale ile Bob mu powiedział? Czy powiedział mu o jej amnezji? A o tych koszmarach, które budziły się w dzień, wyzwalane jednym słowem, zapachem albo barwą światła? Czy wiedział, iż boi się, że traci rozum? Czy Rafę wiedział, że chwyta się wspomnień i snów o nim, jakby były liną ratunkową, zdolną wyciągnąć ją z zasięgu wszelkich okropieństw, które ją osaczały? Jak gdyby wyczuwając zakłopotanie Alany, Rafę dodał cicho: - Ładnie z twojej strony, że chciałaś pomóc Bobowi. To nie może być dla ciebie łatwe, tak niedługo po... śmierci... twojego męża. Przy słowie „męża" usta Rafe'a wykrzywiły się z goryczy, dając Alanie do zrozumienia, że jej małżeństwo to temat, który nie sprawia mu przyjemności. Ale, w końcu, Rafę nigdy nie lubił Jacka. Nawet zanim Rafę „zmarł", Jack nieustannie nalegał na Alanę, żeby się spakować i wyjechać z Wyoming, i zrobić karierę tam, gdzie sztuczne światła przyćmiewały kaskady gwiazd na niebie. - Czy Bob powiedział ci, jak zginął Jack? - spytała Alana spiętym głosem, z dłońmi zaciśniętymi na kolanach. - Nie. Głos Rafe'a był twardy i bardzo pewny. Alana odetchnęła. Najwyraźniej Bob powiedział Rafe'owi 36 NIE DOTYKAJ MNIE tylko minimum: Jack zginął niedawno. Nic o amnezji ani o koszmarach. Była zadowolona, że Bob powiedział Rafe'owi właśnie tyle. To tłumaczyło jej dziwne zachowanie. Jack nie żyje. Od niedawna. Alana jest wdową. A we śnie była przerażonym dzieckiem. Jeep zatrząsł się zjeżdżając z asfaltu na żwirową drogę. Kilometry rozwijały się swobodnie, bezgłośnie, przez ziemię kołyszących się łagodnie bylic i odległej rzeki, która na tle ziemi wydawała się blado-srebrzysta. Nic się nie poruszało, prócz jeepa spłoszonych odgłosem silnika zajęcy. Początku farmy Broken Mountain nie wyznaczał żaden płot ani tablica. Tak jak wielu tutejszych farmerów, dziadek, ojciec i brat Alany zostawiali otwarty teren, gdziekolwiek to było możliwe. W zagrodzie trzymali tylko najlepszy inwentarz rozpłodowy, pozwalając, by stada przemieszczały się swobodnie. Alana szukała w okolicy śladów pasących się na wysokich równinach stad z Broken Mountain. - Czy Bob sprowadził już bydło z gór? - spytała. - Większość. Zostawia je na średnich wzniesieniach do i końca września. Jeśli można, to dłużej. - To dobrze. Im dłużej bydło pozostawało na wysokich i średnich wzniesieniach, tym mniej pieniędzy musiał wydawać Bob na zimową paszę. Każdy rok przypominał grę w ruletkę. Jeśli farmer zostawiał swoje bydło na wyżynach zbyt długo, mogły nadejść i zimowe burze i uwięzić stada, skazując je na pewną głodówkę. Jeśli jednak sprowadzał swoje stada za wcześnie, wydatki na siano, którym miał karmić je przez zimę, mogły doprowadzić go do bankructwa. -Trawa wydaje się gęsta - powiedział Alana. Chciała utrzymać neutralny, hodowlany temat rozmowy, z obawy, że gdyby milczenie potrwało zbyt długo, Rafę mógłby nawiązać do niedawnej przeszłości i śmierci Jacka. Albo, jeszcze i gorzej, do odległej przeszłości. Do swojej śmierci i „zmartwychwstania” 37

ELIZABETH LOWELL - biurokratycznej pomyłki, którą Alana przypłaciła... wszystkim. - Założę się, że Indian Seep jeszcze płynie – powiedziała. -Zbiory siana musiały być dobre. Rafę skinął głową. Ciemne oczy Alany katalogowały każdą cechę terenu -strukturę gleby w wykopach drogi, obecność lub nieobecność wody w parowach, lawendowy połysk żywych narośli na splątanych bylicach, ślady życia zwierząt, wszystkie oznaki, które potrafiły powiedzieć doświadczonemu oku, czy ziemia jest używana czy nadużywana, uprawiana umiejętnie czy marnotrawiona. Kiedy sądziła, że Rafę nie widzi, obserwowała jego profil, blask jego włosów i zmysłową linię ust, męski zarys nosa i szczęki. Rafę był zbyt silny i zbyt twardy, żeby można było o nim powiedzieć, że jest przystojny. Był zniewalający — mężczyzna stworzony do gór, mężczyzna siły i wytrzymałości, tajemnicy i milczenia, i nagłego śmiechu, jak rzeka wijąca się leniwie pod słońcem. - Czy aż tak różnię się od twoich wspomnień? - spytał cicho Rafę. Alana gwałtownie wstrzymała oddech. - Nie - powiedziała. - Czasem jednak nie potrafię odróżnić wspomnień o tobie od snów. Widząc cię znowu, blisko, na wyciągnięcie ręki, żywego. Alana odwróciła wzrok, nie mogąc spojrzeć Rafę'owi w oczy, żałując swojej szczerości i wiedząc jednocześnie, że nie ma wyboru. Było jej tak trudno oddzielić prawdę od koszmaru. Nie miała dość energii, żeby włączyć w to również kłamstwa, Kiedy samochód objechał skarpę niewysokiego pasma wzgórz, Alana wychyliła się do przodu, wpatrując się intensywnie w gęstniejący mrok. Przed nią otworzyła się długa, wąska dolina. Na niskich grzbietach, gdzie ziemia zaczynała wznosić się do nieba, rosły pojedyncze ostrokrzewy. Grzbiety szybko zmieniały się w podgórza, aż w końcu przechodziły w oddalone, oblodzone szczyty. 38 NIE DOTYKAJMNIE Jednak to nie dziki majestat szczytów przyciągał uwagę Alany. Oczy miała skierowane tylko na dolinę. Nie było w niej bydła. Alana opadła na oparcie fotela z głośnym westchnieniem ulgi. - Brawo, braciszku - mruknęła. - Bob jest dobrym farmerem - powiedział cicho Rafę. -W paśmie Broken Mountain nie ma ani centymetra przepasionej ziemi. - Wiem. Bałam się tylko, że... - Alana poruszyła rękami, obrazując niejasne obawy. - Wołowina stoi na rynku tak kiepsko, a ceny paszy są tak wysokie, poza tym Bob musi teraz płacić Samowi i Dave'owi. Bałam się, że zaryzykował wypasając więcej bydła, niż mogą wyżywić tutejsze łąki. Rafę spojrzał na Alanę kątem oka z intensywnością błyskawicy, którą pamiętała ze swoich snów. - Od kiedy to ludzie na Zachodnim Wybrzeżu zwracają uwagę na ceny paszy i wydajność ziemi w Wyoming? - spytał. - Tylko ja. - Alana skrzywiła się. - Miastowi wierzą, że mięso rośnie między styropianem a celofanem, jak grzyby w pęknięciach pni. Rafę znów roześmiał się łagodnie. Alana patrzyła na niego, przyciągana jego śmiechem. Nad jasnym kołnierzem poruszały się gładkie mięśnie jego szyi. Poczuła znów ten moment ciepła, jakie ogarnęło ją przy nim na lotnisku, prężność jego mięśni pod palcami, zanim wyrwała rękę. Był silny. Widać to było w jego ruchach, w jego śmiechu, w wyrazistych, męskich rysach jego twarzy. Był silny, ona zaś nie była. Alana mgliście zdawała sobie sprawę, że ta różnica powinna ją przerażać. A jednak kiedy Rafę roześmiał się, musiała się powstrzymywać, żeby nie przysunąć się do niego i nie zwinąć się przy nim w kłębek, jak gdyby był ogniem płonącym w samym środku mroźnej burzy. Myśl o zbliżeniu się do Rafe'a fascynowała i jednocześnie przerażała Alanę. Fascynację rozumiała; Rafę był jedynym 39

ELIZABETH LOWELL mężczyzną, jakiego kiedykolwiek kochała. Nie miała powodu się go lękać. A jednak bała się. Rafę był mężczyzną, a mężczyźni ją przerażali. Lęk konfundował Alanę. W żadnym momencie swego życia, nawet w trakcie najbardziej zajadłych kłótni z Jackiem, nie bała się. Czy boję się Rafe'a tylko dlatego, że jest silny? — zastanawiała się Alana. Obracała tę myśl w głowie na wszystkie strony, badając ją, tak jak badała wiele rzeczy w ciągu tygodni, które upłynęły od chwili, gdy obudziła się w szpitalu, pozbawiona sześciu dni swego życia i scenicznego partnera. To, co mnie przeraża, nie może być czymś tak prostym jak siła fizyczna, uznała Alana. Jack miał metr dziewięćdziesiąt sześć, bardzo szerokie ramiona, szyję i nogi. Nigdy jednak nie używał swojej siły, nawet nie zdawał się jej zauważać. Robił tylko tyle, ile potrzebne, żeby jako tako przeżyć, ani ciut więcej. Jack urodził się z czystym głosem, tenorem, który przyjmował z tą samą obojętnością co swój wzrost i tężyznę, a nie znosił pracować ze swoim głosem prawie tak bardzo, jak nie znosił pracy fizycznej. To Alana nalegała, żeby ćwiczyć każdą piosenkę setki razy, szukając właściwej kombinacji frazowania i harmonii, która mogłaby uwydatnić poziomy znaczeniowe tekstów. Jack tolerował jej „fanatyzm" z tą samą niefrasobliwą obojętnością, z jaką tolerował paskudne motele i konieczność spędzania w drodze trzystu pięćdziesięciu dwóch nocy w roku. Potem Jack i Jilly zaczęli odnosić sukcesy. Od tej pory Jack ćwiczył nowe piosenki tylko tyle, ile wymagało nauczenie się słów i melodii. Wszystko poza tym było problemem Alany. Rok temu Alana zostawiła Jacka i przyjechała na Farmę Broken Mountain, żeby zastanowić się nad swoim życiem i smutnym pozorem małżeństwa. Kiedy plotka o separacji przeciekła do prasy, sprzedaż płyt i biletów na ich koncerty gwałtownie NIE DOTYKAJ MNIE spadła. Agent zadzwonił do Alany i spokojnie, cynicznie zaproponował, żeby kontynuowała prezentowanie światu szczęśliwie zamężnej fasady. Sława jest przemijająca. Zapomnienie wieczne. Tego samego popołudnia Bob wrócił z wycieczki w góry wygadał się, że widział Rafe'a Wintera. Alana napisała do niego list, który, tak jak jej miłość, został odrzucony w trzech szorstkich słowach: Adresat nie żyje. Płakała tak długo, aż przestała czuć cokolwiek... i wówczas wróciła do Los Angeles, żeby występować jako połową Dosko- nałej Pary. Aż do chwili kiedy sześć tygodni temu powiedziała Jackowi, koniec z udawaniem. Doskonała Para była rolą, z którą nie mogła sobie poradzić. Jack błagał ją, żeby przemyślała to jeszcze raz, żeby wybrała się z nim na wycieczkę w góry, które kocha. A potem zobaczą, co zrobić Tęskniłaś za farmą? - spytał cicho Rafę. Pytanie dotarło do Alany jakby z wielkiego oddalenia, wy- wołując ją z przeszłości stanowiącej innego rodzaju koszmar, który tylko czekał, żeby ją pochłonąć. Uczepiła się tego pytania, rozciągając je skwapliwie wokół siebie. — Tęskniłam za farmą bardziej... bardziej, niż mi się wydawało. I rzeczywiście. To było tak, jakby została oślepiona. Łaknęła fioletowego i srebrnego migotania osik, widziała jednak tylko zakurzone palmy. Szukała pierwotnego błękitu górskich jezior usadzonych wśród rzeźbionych iglic gór starszych niż człowiek, gdzie znajdowała tylko betonowe autostrady i metaliczny blask Samochodów. Wypatrywała ciemnozielonych, cichych dzikich lasów, odkrywała jednak tylko banalne placyki trawy ułożonej pośród gorących, pokrytych stiukiem domów. Alanę ratowało tylko śpiewanie. Praca nad piosenkami, smakowanie ich, czucie, obserwowanie, jak rosną i zmieniają się, jak stają się jej częścią, a ona ich. Jack nigdy tego nie rozumiał. Uwielbiał tylko aplauz i pracował tylko tyle, żeby go zdobyć. Alana kochała śpiewanie 40 41

ELIZABETH LOWELL i pracowała do upadłego, dopóki ona i piosenka nie stawały się jednym. - Skoro tak bardzo tęskniłaś za farmą, to dlaczego po śmierci Jacka wyjechałaś? Alana uświadomiła sobie, że słyszała już wcześniej to pytanie. Rafę zadał je przynajmniej dwukrotnie, a ona nie odpowiedziała, pogrążona we własnych myślach. - Tutaj zginął Jack - szepnęła. - Na Broken Mountain. Spojrzała w prawo, gdzie góry Green River wznosiły ku wieczornemu niebu poorane bliznami, granitowe twarze. Wysoko płynące chmury świeciły srebrzyście ponad szczytami, a nad wszystkim sklepiała się czara barwy ciemnego indygo, zmierzch przemieniający się w noc. - Musisz mieć niewesołe wspomnienia - powiedział cicho Rafę. - Tak, chyba muszę. Alana usłyszała własne słowa, usłyszała ich niejasność, usły- szała brzmiący w swoim głosie lęk. Podniosła wzrok i zobaczyła, że Rafę na nią patrzy. Odwrócił jednak głowę i nie powiedział nic, nie zadał żadnego pytania. Po prostu wiózł ją coraz bliżej śnieżnych i lodowych zwalisk, w których Jack zginął, a ona straciła pamięć. 4 Kiedy Rafę skręcił w drogę prowadzącą do zabudowań farmy Broken Mountain, było już ciemno. Na niebie tkwił jesienny księżyc, ogromny, plaski i upiorny, balansujący na skraju świata. Chmury ścigały się i kotłowały, zasłaniając księżyc i chowając się za niego na przemian. Góry były niewidoczne, jednak Alana wyczuwała ich obecność, wznosiły się przed nią, czarne i masywne. Podnosiły ją na duchu i przerażały tak samo, jak wspomnienia z dzieciństwa i niedawne lęki wprawiały ją w wywołującą zawroty głowy, emocjonalną huśtawkę. Alana wiedziała, że była na farmie zaledwie cztery tygodnie temu. Wiedziała, że pojechała z Jackiem konno w góry. Wiedziała, że Jack nie żyje. Wiedziała - ale nie wiedziała. Alana obudziła się w szpitalu, posiniaczona i podrapana, odmrożona i obolała. I przerażona. Każdy cień, każdy odgłos sprawiał, że serce biło jej jak szalone. Musiała zmusić się do ogromnego wysiłku woli, żeby dać się zbadać doktorowi Gene. Doktor próbował wytłumaczyć niewy- tłumaczalne zwykłymi słowami, mówiąc Alanie, że jej lęk jest normalny, że to reakcja kogoś, kto nigdy nie znał fizycznego zagrożenia, tym bardziej śmierci. W swoim czasie jej umysł i ciało przystosują się do obecności zagrożenia i bliskości śmierci 43

ELIZABETH LOWELL w codziennym życiu. Wtedy znów odzyska wewnętrzny spokój. Tymczasem doktor Gene mógłby przepisać coś, co jej pomoże. Alana odmówiła przyjęcia środków uspokajających. Widziała zbyt wielu muzyków uzależnionych od leków i narkotyków. Metody chemiczne nie stanowiły dla niej żadnego rozwiązania. Jednak możliwość ta była kusząca, szczególnie na początku. Obecność doktora Gene doprowadziła Alanę do roztrzęsienia graniczącego z płaczem. Nawet Bob, jej ukochany brat, widział, jak Alana cofa się przed wszelkim fizycznym kontaktem, wszelkimi ciepłymi gestami, jakie wykonywał. Bob czuł się zraniony i bardzo się o nią martwił, a w jego piwnych oczach odbijał się konflikt uczuć. Potem, trzeciego ranka po przebudzeniu, Alana jakby nigdy nic wyszła ze szpitala, wsiadła do samolotu i poleciała do Portland, miasta, w którym nigdy nie była. Nie czekała, aż szeryf Mitchell wróci z gór z ciałem Jacka. Nie przystanęła, żeby pomyśleć, zastanowić się, wyciągnąć wnioski. Po prostu uciekła od czarnej przepaści w swojej pamięci. Portland było dość duże, by Alana mogła się w nim zgubić, nie dość jednak, by przypomnieć jej Los Angeles i życie z Jackiem. W Portland były góry, ale tylko w oddaleniu. Jednak lęk uciekł razem z Alaną. Chociaż nigdy wcześniej nie bała się latania ani wysokości, to kiedy samolot oderwał się od ziemi, przeżyła potworny moment przerażenia. Ziemia odlatuje, a jej ciało wiruje, pozbawione ciężaru, spada, spada, czerń pędzi jej na spotkanie, a kiedy ją dopadnie, oderwie się od życia jak liść osiki od gałęzi, odlatując bezradnie, wirując nad pustką. - Wszystko w porządku, Alano. Jesteś bezpieczna. Wszystko w porządku. Przyjechałem zabrać cię do domu. Alana zdała sobie niejasno sprawę, że Rafę zaparkował jeepa na skraju drogi. Słyszała, jak uspokaja ją półgłosem, poczuła ciepło jego dłoni na swoich zaciśniętych palcach, łagodny dotyk jego drugiej ręki, którą głaskał ją po włosach. Poczuła wstrząsające 44 NIE DOTYKAJ MNIE jej ciałem dreszcze, ból zębów, które zaciskała, powstrzymując bezsensowny krzyk. Rafę wciąż mówił cicho i spokojnie, powtarzając poszczególne słowa. Alana odwróciła nagle głowę, wciskając policzek w twardą, silną dłoń Rafe'a. Kiedy jednak przyciągnął ją bliżej, wyszarpnęła się i odskoczyła. - Alana przerwała gwałtownie i wzięła głęboki oddech.- Przepraszam. Coś... - Jej dłonie poruszały się drżąco i niepewnie. - Czasami... odkąd Jack... Alana zamknęła oczy. Nie potrafiła sprawić, by Rafę zrozumiał coś, do czego opisania brakowało jej słów. - Widok śmierci jest zawsze trudny do zniesienia – powiedział cicho Rafę. — Tym bardziej, jeśli byłaś wcześniej bezpieczna. Pogłaskał Alanę po włosach, jego dotyk był tak łagodny jak słowa, które wypowiedział, jak jego obecność i ciepło. Po paru chwilach Alana wydała z siebie długie westchnienie, czując, jak macki przerażenia rozluźniają się, odsuwają, a koszmar się wycofuje. Odwróciła głowę i spojrzała na Rafe'a – jej oczy nie były już czarne od lęku. - Dziękuję - powiedziała po prostu. W odpowiedzi Rafę musnął ją tylko lekko po policzku. Rafę uruchomił ponownie silnik i wrócił na wąską, żwirową drogę prowadzącą do rodzinnego domu Burdette'ow. Ziemia pod kołami zaczynała lekko falować, zbierając się do nagłego skoku w niebo. Ich dom stał na ostatnim fragmencie ziemi, który można było nazwać wyżyną. Za budynkami gospodarskimi ziemia wznosiła się bez końca, zamieniając się w szeregi czarnych szczytów, zwieńczonych brylantowymi koronami gwiazd. Z mroku wyłaniały się stopniowo żółte kwadraciki świateł domu, przyćmiewając w końcu jasność gwiazd. Równolegle do drogi ciągnęło się ciemne ogrodzenie, wyznaczające zagrody i pastwiska, na których skubały trawę zarodowe klacze i z ciężką gracją przechadzały się nagrodzone byki. Brukowana droga zawijała przed domem pętlę, po czym zmieniała kierunek, oddalając się w stronę stajni. 45

ELIZABETH LOWELL Kiedy Rafę zatrzymał się przy alejce prowadzącej do wejścia, otworzyły się drzwi frontowe, zalewając podwórze w bezgłośnym powitaniu prostokątem złotego, rzęsistego światła. Przez próg wyskoczyła sfora ruchliwych psów; zaczęły szczekać i ujadać, tańcząc po zroszonej trawie, jakby zamiast niej na ziemi leżały sople lodu, zbyt ostre, żeby mogły na nich stać. Rafę wysiadł z samochodu i rzucając dobroduszne przekleństwa zaczął przeciskać się między psami, rozdzielając im delikatnie kuksańce, dopóki nie minęła pierwsza wylewność powitania. Psy uspokoiły się i obserwowały go bystrymi oczami, trącając go zimnymi nosami w ręce, dopóki przynajmniej raz nie podrapał każdego w jedwabiste ucho. W świetle księżyca futra psów lśniły jak żywe srebro, falując i mieniąc się przy każdym ruchu ich muskularnych ciał. Alana wysiadła z jeepa z uśmiechem na ustach, a w uszach odbijała jej się echem powitalna pieśń psów. Stanęła spokojnie, patrząc, jak psy witają Rafe'a. Chłodny wietrzyk poruszał jej włosami. Jeden z psów, wyczuwając Alanę, podniósł gwałtownie głowę. Zaskomlał i rzucił się z entuzjazmem w jej stronę. Alana pochyliła się odruchowo, żeby przywitać zwierzaka; targała go za uszy i klepała po muskularnym brzuchu, pozwalając, by lizał ją ciepłym, szorstkim jak tarka językiem. - Jesteś śliczna - powiedziała Alana. Suka obwąchała jej rękę, potem kieszeń czarnych spodni, a potem znów rękę. - Czego chcesz? - spytała Alana. - Krakersów, którymi ją rozpieściłaś ostatnim razem -wesoło zawołał Bob. Alana podniosła wzrok. Zdziwiła się. - Krakersy? - powtórzyła. Spojrzała na sukę. Zwierzę przyglądało się jej, przestępując z nogi na nogę, wyraźnie na coś czekając. - Krakersy - powiedział Bob podchodząc do Alany i podając jej jednego. - Pomyślałem, że zapomniałaś... to znaczy, 46 NIE DOTYKAJ MNIE pomyślałem, że nie będziesz miała ze sobą żadnych krakersów, więc ci przyniosłem. - Wamp? - spytała Alana. Wzięła krakersa i popatrzyła, jakby w życiu czegoś takiego nie widziała. Podała go suce. Suka delikatnie wzięła smakołyk do pyska, była dobrze ułożona do polowań na ptaki. - Wampirzyca - wyjaśnił Bob wskazując na stojącą u stóp Alany sukę. - Wiesz, to przez te ostre zęby, które miała jako szczeniak. Wyraz twarzy Alany nie pozostawiał wątpliwości, że nie znała historii imienia suki. Było jednak równie jasne, że Bob opowiadał jej już tę historię. -Do diabła - mruknął pod nosem Bob. Potem objął Alanę i odezwał się tak cicho, że tylko ona mogła usłyszeć. - Przepraszam, siostrzyczko. Trudno mi połapać się w tych wszystkich rzeczach, które zapomniałaś. Na moment zesztywniała, kiedy dotknęły jej ręce brata. Z trudem udało jej się rozluźnić. Wiedziała, że musi pokonać swój irracjonalny lęk przed ludzkim dotykiem. Źródło tego lęku tkwiło wyłącznie w jej koszmarach, wytworze jej umysłu, i nie miało nic wspólnego z tym, co działo się tutaj, teraz, w rzeczywistości. Gdyby się wzdrygnęła, zapewne zraniłaby Boba tak jak w szpitalu. Odwzajemniła uścisk trochę zbyt gwałtownie, obejmując brata zbyt silnie, puszczając go za szybko. Bob spojrzał na nią ze smutkiem, ale nic nie powiedział. Dopóki nie zobaczył jej włosów. -Coś ty, na miłość boską, zrobiła z włosami? - jęknął Bob. -Obcięłam. Alana potrząsnęła głową, tak że blask księżyca przebiegł przez luźne, czarne fale jej włosów niczym upiorne palce. -Dlaczego? - spytał Bob. -Pomyślałam, że to dobry pomysł. -Przecież zawsze miałaś długie włosy. Jego głos zabrzmiał zaskakująco płaczliwie jak na mężczyznę, 47

ELIZABETHLOWELL który miał niemal dwa metry wzrostu i prawie dwadzieścia trzy lata. - Świat się zmienia, braciszku - powiedziała Alana. - Ale nie ty, siostrzyczko - odparł Bob, wierząc święcie w swoje słowa. - Jesteś jak góry. Nigdy się nie zmieniasz. Alana stała nieruchomo, nie wiedząc, co powiedzieć. W tym momencie uświadomiła sobie po raz pierwszy, do jakiego stopnia zastępowała Bobowi matkę, jak bardzo utrwaliła się w jego umyśle jako port, w którym mógł znaleźć schronienie przed każdym sztormem. W jakiś sposób zapewniła mu ciągłość miłości i opieki, której sama po śmierci matki nigdy nie znalazła. I zniknięciu Rafe'a, który umarł, a potem ożył. Wrócił jednak za późno. Tak jak teraz. Za późno, pomyślała Alana. Jak mogę powie- dzieć Bobowi, że nie ma już portów, tylko same sztormy? - Zapominasz o czymś, Bob - powiedział Rafę swobodnym, a jednak w pewien sposób rozkazującym tonem. - O czym? Och, tak. Cholera. Powiedziałem ci, Winter, ja nie. - Siostry są również kobietami - powiedział Rafę, przerywając Bobowi, cokolwiek miał zamiar powiedzieć. - Niektóre siostry to nawet piękne kobiety. Bursztynowe oczy Rafę'a zapłonęły, kiedy przelotnie spojrzał na Alanę, i odbiło się w nich płynące z domu światło. Bob przekrzywił głowę i popatrzył na Alanę jak na kogoś obcego. - To chyba kwestia gustu — stwierdził z udawaną powagą. — Dla mnie wygląda jak sztacheta. Czy w Pordand nie ma co jeść? Rafę w milczeniu przesunął wzrokiem po pełnym gracji łuku szyi Alany, przez kobiece wzniesienie jej piersi, wąską talię i wyraźnie zarysowane biodra do długich, zgrabnych nóg. - Burdette - powiedział Rafę - jesteś ślepy jak toczący się po stoku głaz. Alana oblała się rumieńcem pod pełnym aprobaty spojrzeniem Rafe'a. Jednak na jej twarzy pojawił się również uśmiech. Przywykła do opinii, iż ma piękny głos. Co do reszty, nigdy nie czuła się specjalnie atrakcyjna. 48 NIE DOTYKAJ MNIE Z wyjątkiem chwil, kiedy była z Rafe'em i z uśmiechem spoglądał na nią tak jak w tym momencie. - Chyba ci Rafę powiedział, maleńki braciszku. - Alana była zadowolona, że słowa te wypowiedziała swobodnie, kpiąco. Uśmiechnęła się do Rafe'a. - Założę się, że też jeździsz na białym koniu i wybawiasz panny z opresji. Twarz Rafe'a zmieniła się, spojrzał uważnie na Alanę, jakby czegoś po niej oczekiwał. Spojrzenie trwało tak krótko, że Alana po chwili nie była pewna, czy go sobie nie wyobraziła. - Pudło, siostrzyczko - powiedział z triumfem Bob wyciągając z bagażnika jeepa jej walizkę. - Koń, na którym jeździ Rafę, jest równie kolorowy, jak jego przeszłość. - Alana spojrzała na Boba, a potem na Rafe'a, zastanawiając się, co brat ma na myśli. Co robił Rafę w Ameryce Środkowej przed i po tym, jak został uznany za zmarłego? - Bob, twojemu językowi przydałaby się uzda - stwierdził Rafę. Jego uśmiech był zimny, głos matowy. Bob skrzywił się. - Znów na to wlazłem. Przepraszam. Nie jestem zbyt dobry w zapominaniu. Ani też - spojrzał znów przepraszająco na Alanę - w pamiętaniu. Alana westchnęła. - Nie potrafiłeś dochować sekretów nawet na Boże Narodzenie, prawda? - Ani trochę - przyznał wesoło Bob. - Żadnego. Uchem weszło, ustami wyszło. Rafę wydał odgłos pośredni między oburzeniem a rozbawieniem. - Czasami trudno mi uwierzyć, że jesteś bratem Sama - powiedział sucho. Alana spojrzała szybko na Rafe'a. Coś w jego głosie mówiło jej, że widział Sama niedawno, później niż w czasach, kiedy Sam z daleka wyznawał kult starszego od niego Rafe'a. - Widziałeś Sama? To znaczy, ostatnio? — spytała Alana. 49

ELIZABETHLOWELL Bob chciał odpowiedzieć, ale Rafę uciszył go wzrokiem. - Spotkaliśmy się w Ameryce Środkowej - odparł Rafę - kiedy Sam robił tam jakieś odwierty. Nie widziałem go już dość dawno. Z ust Alany zniknął uśmiech. - Ja też - powiedziała. - To już całe lata. Ostatnim razem, kiedy był w Stanach, miałam koncert na Florydzie. - Brat-widmo - powiedział Bob. - Raz jest, za chwilę znika. Na szczęście rozległ się głos Merry - pomstowała na męża, że przez niego przespała moment przyjazdu Alany. - Kochanie! - Bob rzucił walizkę Alany i podbiegł do schodów. - Uważaj! Za Bobem pobiegły psy, szczekając i ujadając z podniecenia. Alana nie mogła powstrzymać śmiechu, kiedy Bob oderwał drobne stopki Merry od ziemi i poniósł ją nad trawą, klnąc na psy przy każdym kroku. Merry śmiała się również, z twarzą wciśniętą w szyję Boba, piszcząc i odsuwając nogi od długich języków podskakujących psów. Rafę oparł pięści na biodrach i pokręcił z uśmiechem głową. Wyciągnął rękę do Alany. - Witamy na Farmie Turystycznej Broken Mountain - powiedział z grymasem. - Znajdziesz tu spokój i ciszę. Tak napisano pięknym drukiem w broszurze reklamowej. - Trzymam cię za słowo - mruknęła Alana. Z uśmiechem położyła lekko dłoń na dłoni Rafe'a, czując jej żar, gdy objął ją palcami. Dotyk wywołał w niej zarówno przyjemność, jak i przeszywający lęk. Zanim zdążyła zabrać dłoń, Rafę puścił ją i podniósł bagaż. Alana ruszyła szybko przed siebie, by otworzyć drzwi Rafe'owi i Bobowi, który wciąż niósł chichoczącą Merry. Psy zatrzymały się gwałtownie tuż przed progiem, a w ich bursztynowych, pełnych nadziei oczach malowało się nieme błaganie. Alana spojrzała na Boba. - Nie - powiedział stanowczo. - Psom wstęp wzbroniony. - A Wamp? - spytała przymilnie Alana. 50 NIE DOTYKAJ MNIE -Siostrzyczko! — Bob wydawał się zirytowany. — Powiedziałem ci ostatnim razem: nie mam zamiaru ryzykować, że Merry potknie się na... Bob przerwał nagle, za późno sobie przypominając, że Alana nie pamięta swojej ostatniej wizyty na farmie. - Przepraszam — powiedziała sztywno Alana i zamknęła drzwi. - Zapomniałam. - Ja też. Znowu. Do diabła! Bob przesunął palcami po gęstych, czarnych włosach – tego gestu oboje nauczyli się od ojca. -Och, Alano - powiedziała łagodnie Merry, z troską spoglądając na szwagierkę. - Bob nie miał zamiaru cię urazić. - Wiem. Alana zamknęła oczy i rozluźniła zaciśnięte dłonie. -Gdzie zanieść walizkę? - przerwał milczenie Rafę. Jego głos był rzeczowy, jak gdyby nie wyczuwał wirujących wokół Alany subtelnych prądów emocji. Mimo to wiedziała. Z każdą chwilą spędzoną z Rafe'em była coraz bardziej pewna, że wyczuwa wszystko, co jej dotyczy. -Alana śpi w sypialni na górze, we wschodnim skrzydle — powiedziała Merry wiercąc się w ramionach Boba. - Postaw mnie na ziemi, ty wielki łosiu. Przecież mam nogi. -Nie kłopocz się - powiedział Rafę. - Wiem, gdzie jest ten pokój. Nie chodź po schodach więcej, niż musisz. -O nie, ty też! - Merry wywróciła oczami i w geście udawanej rozpaczy pociągnęła się za długie, jasne włosy. -Dlaczego mi się to przytrafiło, Panie? Dlaczego muszę znosić mężczyzn, którzy myślą, że ciąża to egzotyczna odmiana złamania nogi? Rafę uśmiechnął się krzywo, patrząc na szamotanie się tej drobnej kobiety w mocnych ramionach Boba. -Korzystaj z tego, Merry - powiedział Rafę. - Kiedy przyjdzie czas na pieluszki, Bob wymyśli jakąś egzotyczną odmianę złamania ręki. -Oszczerca - mruknął Bob do Merry, pieszczotliwie dotykając nosem jej karku. - Nie wierz w ani jedno słowo. 51