uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Elizabeth Lowell - Pamietne_lato

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Elizabeth Lowell - Pamietne_lato.pdf

uzavrano EBooki E Elizabet Llhowel
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 23 osób, 29 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 178 stron)

1 Prolog Lato1984 Była koszmarna. Ziemista cera, blade usta, zaczerwienione oczy i włosy w strąkach. Zdjęcie kobiety przepełniło czarą goryczy. Co za pechowy dzień! Rano telefon, wzywający go do natychmiastowego powrotu, a teraz ten potwór! Ale Robert Johnstone nie dał po sobie poznać niezadowolenia. Siedział na wprost ojca kobiety ze zdjęcia. Justin Chandler-Smith IV, dla przyjaciół Blue, kochał swoją rodzinę równie mocno, jak nienawidził terrorystów. Jednak tylko ślepiec nie zauwaŜyłby, Ŝe najmłodsza latorośl Chandler-Smitha nie odziedziczyła po ojcu urody. - Kiedy zrobiono to zdjęcie? - zapytał Johnstone obojętnie. Spokojny ton kosztował go wiele wysiłku. Był wściekły, Ŝe musi rzucić wszystko, Ŝeby zająć się tą sprawą. Spojrzał raz jeszcze na fotografię i pomyślał, Ŝe Blue nie wzywałby go, gdyby sprawa nie była powaŜna. - Mniej więcej tydzień temu - powiedział Chandler-Smith. - To fotografia do identyfikatora Baby Lorraine. Johnstone przeniósł wzrok ze zdjęcia na szefa. Poza kolorem oczu - orzechowym - i wydatnym, znamionującym upór podbródkiem, nie dostrzegł podobieństwa między Lorraine i jej niezwykle przystojnym i dystyngowanym ojcem. Chandler-Smith miał większą władzę niŜ dziewięćdziesiąt dziewięć procent wojskowych z Pentagonu. I więcej rozumu. - Kto jeszcze? - zapytał Johnstone, odkładając fotografię. - Kapitan Jon. Trener, niańka, kwoka. - Chandler-Smith podał mu następne zdjęcie. - Godny zaufania. - Opinia czy fakt? - Fakt. Mój człowiek sprawdził jego rodzinę trzy pokolenia wstecz, zanim powierzyłem mu Baby Lorraine. - Wierzę - mruknął Johnstone. Jego nieprzeniknioną twarz rozświetlił nikły uśmieszek. - A to koledzy z druŜyny Baby. - Chandler-Smith zaczął rozkładać zdjęcia na biurku. Stukał palcem w kaŜdą fotografię, wymieniając nazwiska jeźdźców i ich nadzwyczajne umiejętności. Johnstone nie przerywał. Niczym przyczajony drapieŜnik zapamiętywał kaŜdą twarz, imię i nazwisko, kaŜdy fakt, który pomoŜe mu odróŜnić uczestnika olimpiady od terrorysty. - A to personel stajni - ciągnął Chandler-Smith, rozkładając następne fotografie. - Zwróć uwagę na kobiety. - Dlaczego? Mamy informację, Ŝe to któraś z nich? - Nie. Ale jeśli ktoś dotrze do konia Baby, to właśnie za pośrednictwem tych dziewczyn. To zwierzę nie znosi męŜczyzn. Johnstone uniósł czarne brwi.

2 - Niebezpieczny. - Jej ogier? Bardzo. Jeśli Baby nie ma w pobliŜu, Devlin's Waterloo jest niebezpieczny jak granat bez zawleczki. - Dziwię ci się, Ŝe pozwalasz jej na nim jeździć. - Nie mogę jej zabronić. Baby jest równie uparta jak ja. - A ty jesteś z niej dumny jak paw - skwitował Johnstone cierpko. - Przyznaję się do winy - roześmiał się Chandler-Smith. - Baby ma więcej rozumu i odwagi niŜ wszyscy męŜczyźni, z którymi pracowałem. Poza tym jest bardzo ładna, choć na tym małym zdjęciu tego nie widać. Johnstone milczał ostroŜnie. Nie to ładne, co ładne, ale co się komu podoba. Chandler-Smith był najwyraźniej zaślepiony miłością do córki. - Twoim partnerem znowu będzie Kentucky - ciągnął szef. Johnstone skinął głową. - Jest w porządku. - To samo mówi o tobie. - A co z Bonnerem? - To poufne. - Chandler-Smith zawahał się. Ale gdyby nie mógł zaufać czarnowłosemu męŜczyźnie, byłby martwy. - Słyszeliśmy, Ŝe... Johnstone ani drgnął, lecz stał się czujny jak drapieŜnik, który zwietrzył ofiarę. - Zamieniam się w słuch. Oczy Johnstone'a płonęły ogniem; większość ludzi z pewnością poczułaby się nieswojo. Ale nie Chandler-Smith. Nie znosił męŜczyzn pozbawionych cierpliwości, inteligencji i umiejętności koncentracji. - Facet, którego nazywasz Barakuda, grozi, Ŝe mnie zabije – spokojnie powiedział Chandler-Smith. - Grozi ci, odkąd rozpracowałeś jego szkółkę dla terrorystów w East Bumblefuck w Libanie. - Prawdę powiedziawszy, to ty strzelałeś. - śołnierzy jest wielu, strategów tylko kilku. Johnstone był nie tylko Ŝołnierzem, i jego szef doskonale o tym wiedział. Jednak po kilku nieudanych próbach Chandler-Smith nie namawiał go juŜ więcej, Ŝeby zmienił zajęcie. Przez osiem ostatnich lat Johnstone uparcie nie chciał awansować. Mówił, Ŝe nie nadaje się do pracy za biurkiem. Chandler-Smith wiedział, Ŝe któregoś dnia Johnstone się wypali. O ile wcześniej nie zginie. Tak działo się ze wszystkimi pracującymi w terenie. Dopóki jednak ten dzień nie nadejdzie, Johnstone pozostanie najlepszym agentem, jakiego kiedykolwiek miał Chandler-Smith. - W jaki sposób byś mnie sprzątnął, gdybyś był Barakuda? – zapytał Chandler-Smith. - Płacisz mi za to, Ŝebym ci opowiadał bajki? - Tak. WciąŜ ci płacę. Jeszcze mnie nie wykończył. Johnstone uśmiechnął się blado. Lepiej niŜ ktokolwiek wiedział, Ŝe nie sposób

3 uchronić ofiary przed terrorystą, który za cenę jej Ŝycia był gotów oddać własne. Na szczęście takich było niewielu. Najczęściej chcieli zabić i chełpić się tym, a nie zabić i zginąć. - Porwałbym jedną z twoich córek - powiedział Johnstone - a potem zaproponował wymianę na ciebie. I zabiłbym cię. Ją prawdopodobnie teŜ. Chandler-Smith skinął głową. - Tak myślałem. - Pytanie, czy Barakuda teŜ na to wpadnie - odparł Johnstone. - I czy gotów jest zaryzykować? - Tak, jeśli chodzi o pierwsze pytanie. Co do drugiego... - Chandler- -Smith wzruszył ramionami. - Mogę się załoŜyć, Ŝe tak. Sześć dni temu zniknął nam z oczu. - Niedobrze. - Tyle wiem sam. Lorraine i starsze córki są pod kluczem, ale Baby Lorraine jest inna. - Skrzywił się. - Jeśli ją zamknę, nie będzie mogła wziąć udziału w olimpiadzie. Na to nie mogę się zgodzić. - Masz dojście do organizacji Barakudy. Przyduś jego ludzi - Robię to. - Przyduś mocniej. - Bonner nad tym pracuje. Ale zanim coś wydobędzie, zacznie się olimpiada. Nie wycofam Baby z zawodów. Do diabła, nawet nie wiem, czy dałbym radę! Ona jest dorosła. - Skoro jest dorosła, to cię posłucha. Zrozumie, co jej grozi, i sama się wycofa. Chandler-Smith uśmiechnął się krzywo. - Jest sportowcem. Te wyścigi są bardziej niebezpieczne niŜ rodeo. - To daj jej spokój. - Nie rozumiem. Barakuda od lat ostrzy na ciebie zęby. Nie dostał cię z dwóch powodów. Po pierwsze, nie chce zginąć. Po drugie, nigdy nie powtarzasz tych samych posunięć. Jesteś nieprzewidywalny. Skoro się upierasz, Ŝeby oglądać wyścig Baby, nie będzie musiał jej porywać. Weźmie ciebie na celownik. - I tu zaczyna się twoja rola. - Jesteś wyŜszy ode mnie. Kiepska ze mnie tarcza - stwierdził Johnstone rzeczowym tonem. - Nie martw się. Nie mam zamiaru bawić się w Charles'a de Gaulle'a i otaczać się wysokimi ochroniarzami. Znasz się na wykrywaniu zasadzek. - Chcę, Ŝebyś pojechał do Kalifornii, obejrzał tory jeździeckie w Santa Anita i San Diego i wybrał najbezpieczniejsze miejsce, z którego będę mógł obejrzeć start mojej córki. - Pokój hotelowy z telewizorem. W Londynie. - Nie. Nie tym razem. Niech się dzieje, co chce, a ja i tak pojadę na olimpiadę, Ŝeby obejrzeć Baby. - Nawet za cenę Ŝycia?

4 - Jest tego warta - odparł z prostotą Chandler-Smith. - Tyle razy sprawiałem zawód swoim dzieciom. Zwłaszcza Baby. Jestem jej to winien. I sobie. Wybieram się na olimpiadę. Johnstone zbyt dobrze znał szefa, Ŝeby się z nim kłócić. Spojrzał na zegarek. RóŜnica czasu między biurem Chandler-Smitha a Zachodnim WybrzeŜem wynosiła trzy godziny. - Zarezerwuję lot. - Nie trzeba. - Chandler-Smith podał mu grubą brązową kopertę. - Bilety, nowe prawo jazdy, wszystko, czego potrzebujesz. - Kim jestem tym razem? - Nie sprawdziłem. Czy to waŜne? - Nie. Kiedy Kentucky zjawi się w Kalifornii? - JuŜ tam jest. Johnstone skinął głową i ruszył w stronę drzwi. - Robercie? Johnstone obejrzał się i został wynagrodzony rzadkim widokiem szczerego, ciepłego uśmiechu szefa. - Ogól się, dobrze? -poprosił Chandler-Smith. -Nie potrzebujesz szkieł kontaktowych, Ŝeby wyglądać jak libański terrorysta. Na twój widok Baby ucieknie z krzykiem. - Nie ona pierwsza. ROZDZIAŁ 1 Brunatne wzgórza łagodnie wznosiły się ponad szerokimi plaŜami nad Pacyfikiem. Szyby w oknach luksusowych domów na szczytach odbijały popołudniowe słońce. Chłodne, słone powietrze przenikał zapach kalifornijskich traw. Wśród porośniętych eukaliptusami wzgórz i wąwozów kryło się, suche teraz, koryto rzeki. Rozsiane wzdłuŜ niego szmaragdowe trawniki pól golfowych Fairbanks Ranch Country Club kontrastowały Ŝywo z brunatnymi stokami. Sztuczne przeszkody z drewna, kamieni i wody przecinały koryto i wspinały się na wzgórza. Właśnie te przeszkody, a nie spokojne piękno krajobrazu, przyciągnęły uwagę Lorraine Chandler-Smith. Poprzedniego dnia maszerowała wokół Koloseum w Los Angeles wśród sportowców z całego świata, którzy przebyli tysiące kilometrów, aby wziąć udział w Letnich Igrzyskach Olimpijskich. Wczoraj znajdowała się pośród tysięcy uczestników oszałamiającej uroczystości w hollywoodzkim stylu. Była oczarowana i podniecona tradycją starą jak cywilizacja Zachodu. Dziś Raine była sama. Oceniała przeszkody wzniesione, aby zmierzyć biegłość jeźdźców, ich wytrzymałość i zaufanie, jakim darzyli swoje konie. Trwające trzy dni zawody były dla jeźdźców tym, czym pięciobój dla lekkoatletów.

5 Jej oczy i umysł analizowały niebezpieczny tor, Raine oddychała głęboko, wchłaniając nieznane zapachy tutejszej ziemi. Wychowana w Wirginii i w Europie, uznała suchość kalifornijskiego lata za obcą i pociągającą. Natrętna mieszanina czystych woni była stara jak wzgórza, ocean i promienie słoneczne. Jeszcze raz rozejrzała się po okolicy, przeciągnęła się i podrzuciła cięŜki plecak. Woda w butelce zabulgotała przyjaźnie. Ruszyła naprzód, aparat i lornetka podskakiwały na jej piersi. Zrobiła kilka kroków, wzdrygnęła się i doszła do wniosku, Ŝe nadszedł czas, by pozbyć się kamyka z buta. Stanęła na jednej nodze i zdjęła but. Chwiejąc się nieco, wygięła się wdzięcznie, choć sama nigdy nie uznałaby się za osobę pełną wdzięku. W wieku jedenastu lat miała przeszło sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. Była kanciastą dziewczynką, która rozpaczliwie pragnęła czuć się na ziemi równie swobodnie jak na grzbiecie konia. Ale mimo wszelkich starań, by upodobnić się do swoich pięknych starszych sióstr, jej odbicie w lustrze nie zmieniało się. Raine przestała więc patrzeć w lustro. Skupiła się na jedynej rzeczy, w której była dobra, na swojej pasji - pokonywaniu konno znacznie wyŜszych od siebie przeszkód. W wieku dwudziestu siedmiu lat Raine była gibka, choć jednocześnie zaokrąglona. Promieniała łagodną kobiecą siłą, wykazując zarazem zdecy- dowanie jeźdźca, który regularnie bierze udział w międzynarodowych zawodach i zwycięŜa. Nadal jednak uwaŜała się za niezdarę o pospolitej urodzie. Zwykłe brązowawe włosy, zwykłe brązowawe oczy, zwykła śniada twarz, myślała o sobie. Ostatnio co prawda rzadko rozmyślała o swojej powierzchowności. W dzieciństwie spędziła zbyt wiele czasu, zastanawiając się, jak dorównać urodą starszym siostrom. Bez skutku. Niezdarna brązowa kurka nie moŜe konkurować z parą wspaniałych łabędzic. Jedna siostra była wspólniczką w znakomitej firmie prawniczej, Ŝoną senatora, druga występowała na Broadwayu. Dwaj starsi bracia równieŜ odnosili sukcesy, jeden był dyplomatą, a drugi neurochirurgiem. Kiedy Raine miała pięć lat, tak długo błagała i upierała się, aŜ rodzice pozwolili jej chodzić na lekcje konnej jazdy. Odtąd Ŝycie całej rodziny stało się łatwiejsze. Jazda konna okazała się odpowiedzią na pytanie, co zrobić z Baby Lorraine, która, gdy zorientowała się, Ŝe nie jest jedyną Lorraine w rodzinie, uparła się, by ją nazywać Raine. Konie pozwalały Raine być najlepszą. Między nią a zwierzętami istniało doskonałe porozumienie. Konie były jej pasją i miłością. Dzięki nim zapominała, Ŝe jest niezręczna i nieładna. Zatracała się w rytmie biegu. Była szczęśliwa, śmigając ponad przeszkodami na grzbiecie ogromnego rasowego ogiera. Wtedy czuła się sobą, istotą pełną Ŝycia i absolutnie wolną. - Koniec marzeń, czas brać się do roboty - skarciła samą siebie, sznurując but. - Zamiast fruwać nad przeszkodami, skończę w piachu. Tor wygląda na trudniejszy od wszystkich, po których jeździłam na Devem Podniosła do oczu lornetkę i przyjrzała się suchemu łoŜysku rzeki u stóp wzgórz.

6 Po kilku minutach wyjęła z plecaka notatnik i naszkicowała w nim wzgórza i koryto. Zainteresowała ją nawet gleba. Schyliła się i wyrwała garść trawy, aby odsłonić ziemię. Pod warstwą niewiarygodnie mocnych korzeni grunt był twardy i suchy - bryły gliny i małe kamyczki. Raine podniosła kilka otoczaków i zbadała ich twardość, zapach i smak. Sucho, bardzo sucho, ale nie tak twardo, jak się wydawało. Marszcząc czoło, robiła notatki na marginesie rysunku. JeŜeli spadnie deszcz, warunki radykalnie się zmienią. Pod wpływem wody glina stanie się bardzo śliska. Ale na czas olimpiady nie zapowiadano opadów. Patrząc na ziemię, Raine nie miała wątpliwości, Ŝe pozostanie sucha. Jeszcze raz spojrzała na łoŜysko rzeki i schowała notatnik do plecaka. Stała na szczycie wzgórza, w roztargnieniu podrzucała kamyczki i rozmyślała o igrzyskach. Zastanawiała się, jak będą wyglądały te wzgórza zaludnione przez tłumy widzów i zabudowane prowizorycznymi pawilonami. Co jakiś czas wyrzucała kamyczek, aŜ w końcu pozbyła się wszystkich. Dłoń miała suchą. Wycierając rękę o spodnie, modliła się, Ŝeby w czasie trwających trzy dni zawodów nie było zbyt gorąco. Upał pozbawia siły jeźdźców, a jeszcze bardziej konie. - Dobrze, Ŝe przynajmniej nie jest wilgotno - mruknęła. - Wilgoć byłaby zabójcza. Podoba mi się tutaj - dodała po chwili. Zdziwiła się. Ta spieczona kraina, która powinna wydać się jej obca, sprawiała wraŜenie dawno zapomnianego domu. Uśmiechając się do siebie, otarła palce, uniosła aparat i zabrała się do pracy. OstroŜnie nastawiła bardzo długi teleskopowy obiektyw i zrobiła serię zdjęć. Kiedy filmy zostaną wywołane, będzie miała panoramę terenu, który Fairbanks Ranch Country Club dał do dyspozycji organizatorom olimpiady. To nie było najlepsze rozwiązanie. Wolałaby przejść całą trasę, ale to wbrew przepisom. Wszyscy zawodnicy przejdą trasę razem, na dzień przed startem. Za dziesięć dni. Zostało jej dziesięć dni do wydarzenia, które miało być zwieńczeniem jej dotychczasowej pracy. Nie wiedziała, czym się zajmie po olimpiadzie. Czuła tylko, Ŝe będzie robiła coś zupełnie innego niŜ dotychczas. Była gotowa zrezygnować z ekscytującego, ale bardzo wyczerpującego współzawodnictwa. W ciągu ostatnich trzech lat coraz częściej myślała o tym, Ŝeby zająć się hodowlą koni wyścigowych. Devlin's Waterloo był ogierem, który mógłby dać początek jej hodowli. Zdobycie medalu na olimpiadzie przyczyniłoby się do realizacji tego marzenia. Wokół Raine kołysana wiatrem trawa szeptała słowa tęsknoty za upragnionym deszczem. Dziewczyna przymknęła oczy, chłonąc piękno tej dziwnej krainy. Nigdy nie jeździł konno po równie suchej ziemi. Niepokoiła się, Ŝe straci tu instynktowne wyczucie terenu, które miała na Wschodnim WybrzeŜu, w Anglii czy we Francji. Nic na to nie poradzi. AŜ do dnia poprzedzającego wyścig musi zadowolić się poznawaniem toru na odległość.

7 Skrzywiła wargi w ironicznym uśmiechu. Właściwie odpowiadało jej, Ŝe najwaŜniejsze zawody rozegrają się w miejscu, które wolno jej było obserwować z pewnej odległości. Całe lata Ŝyła właśnie w taki sposób, spoglądając na świat z dystansu. Zazwyczaj jej to odpowiadało. Jednak czasami, gdy słyszała szepty zakochanych, gdy widziała ich czułe pieszczoty, tęskniła za czymś nieznanym... Uniosła do oczu lornetkę. Nie miała złudzeń. Wiedziała, Ŝe nie znajdzie odpowiedniego partnera. Wielu męŜczyzn mówiło jej ze złością, Ŝe jest cholernie wybredna. Kilka razy zdarzyło jej się ulec wbrew sobie, poddać nastrojowi chwili. Kończyło się to kiepskim samopoczuciem i niewiarą w siłę własnej kobiecości. Daj sobie z tym spokój, niecierpliwie przywołała siebie do porządku. Jedyny rodzaj jazdy, w jakiej jesteś dobra, to jazda konna. Dokładnie obejrzała teren poniŜej szczytu. Nie zwracała uwagi na złocistą trawę ani na niebieskoczarne cienie tańczące na wietrze. Przyglądała się zagajnikowi eukaliptusów. Uznała, Ŝe smukłe drzewa przypominają jej konie. Są tak samo pełne wdzięku i elegancji pomimo ogromu i utajonej siły. Zastanawiała się, czy zeschłe liście i złuszczona kora pod drzewami okaŜą się śliskie i czy grunt będzie wilgotny. Z miejsca, w którym się znajdowała, nie potrafiła odpowiedzieć na te pytania, a nie wolno jej było przekroczyć wyznaczonej granicy. Do diabła. Raine spojrzała przez lornetkę na gęste cienie i szarozielone listowie szeleszczące na wietrze. Tak blisko, a jednak tak daleko... Tak jak jej Ŝycie. Opuściła lornetkę i ruszyła w przeciwnym kierunku. Ukryty w gąszczu eukaliptusowego zagajnika Cord Elliot nieruchomo czekał, aŜ kobieta z lornetką przestanie lustrować zarośla. Nie poruszył się nawet wtedy, gdy odwróciła się i zniknęła za wzgórzem. Przykucnięty powoli liczył do sześćdziesięciu. Nikt więcej nie pojawił się na szczycie, więc Elliot podniósł się ostroŜne. Nawet kiedy stał, był dobrze ukryty wśród drzew. Nasłuchiwał w skupieniu, jak człowiek, którego Ŝycie zaleŜy od czujności zmysłów. Nie usłyszał nic poza cichym poszumem traw, świstem wiatru i szelestem liści. Po chwili wyszedł z zagajnika. Poruszał się zręcznie i bezszelestnie jak cień. Jego piaskowa wiatrówka i dŜinsy zlewały się z tłem brunatnych traw. Nawet lornetka miała maskujący kolor. Cord wspinał się na szczyt. Posuwał się płytkim jarem, który prowadził w pobliŜe miejsca, gdzie zmierzał. Korzystając z naturalnej osłony, wspinał się zręcznie, dopóki nie znalazł się tuŜ pod szczytem. Wtedy padł na brzuch i wczołgał się na górę. UwaŜał, by czubek głowy nawet na chwilę nie znalazł się ponad falującą trawą. Jego czarne włosy byłyby doskonale widoczne na tle złocistego zbocza. Przyjrzał się przeciwległemu zboczu. Szukał kobiety wykazującej zbytnie

8 zainteresowanie miejscem, w którym miały się odbyć zawody olimpijskie. Upewnił się, Ŝe nikogo tam nie ma. Jeszcze raz zlustrował zbocze, ale to równieŜ nie przyniosło efektu. Dokąd cię poniosło, skarbie, pomyślał ponuro. Do tych głazów? Nie, za daleko. A moŜe w zarośla? ZmruŜył oczy i dostrzegł ją klęczącą wśród traw. Dlaczego tam klęczy? Co robi? Cord spojrzał na słońce. O tej porze nie było jego sojusznikiem. Gdyby uniósł do oczu lornetkę, promienie odbiłyby się w soczewkach i zdradziły jego połoŜenie. Na razie musi zadowolić się swoim doskonałym wzrokiem. Kopie. Kopie w ziemi. Dlaczego? Co za świństwo chce tam zasadzić? I dlaczego w tym miejscu? Cord wiedział, Ŝe najlepiej byłoby podłoŜyć bombę na trasie wyścigu, w miejscu, gdzie będą galopować wyczerpane konie. To zamierza zrobić? MruŜąc oczy, patrzył na klęczącą kobietę. Czy chce zabić coś silniejszego i lepszego od siebie? A moŜe zamierza zmasakrować widzów? Odpowiedź podsuwało mu doświadczenie, i nie była ona pocieszająca. LeŜał nieruchomo na szczycie i patrzył. Czekał. Na razie tylko tyle mógł zrobić. Kiedy kobieta odwróci się do niego plecami, Cord zejdzie ze wzgórza i zada jej kilka pytań. A ona odpowie mu na wszystkie. Raine podniosła się powoli. Zgniotła w palcach wonne liście eukaliptusa i pozwoliła im pofrunąć z wiatrem. W roztargnieniu strzepnęła spodnie koloru khaki i obciągnęła bluzkę. Cierpki zapach eukaliptusów przylgnął do niej, mieszając się z wonią rozgrzanych traw. Oglądając glebę, stwierdziła z radością, Ŝe nawet pod drzewami nie zamieni się w błoto, choćby galopowały po niej tabuny koni. Grunt był suchy aŜ po litą skałę. Spojrzała na eukaliptusy z szacunkiem. - Dawno nie piłyście, prawda? - spytała. - Mogłybyście dawać korepetycje wielbłądom. Wystarczy na was spojrzeć, a człowiekowi od razu chce się pić. Nie spuszczając oczu z drzewa, sięgnęła do plecaka po butelkę z wodą. W tej samej chwili coś duŜego spadło jej na plecy i zwaliło z nóg. Kompletnie zaskoczona, zdała się na instynkt jeźdźca i upadła miękko. Przeturlała się kawałek. Gdy odzyskała oddech, leŜała twarzą w pyle i zeschłych liściach. Coś przygniatało ją do ziemi. Lornetka, aparat i plecak zniknęły. Usiłowała wstać, ale bezskutecznie. - Nie ruszaj się - rozkazał zimny, męski głos. Usłuchała bez namysłu. Poczuła na ciele dłonie, które poruszały się jak Ŝadne dotąd. Pomimo poufałości dotyk był całkowicie bezosobowy. Nieznajomy nie obmacywał jej, lecz obszukiwał.

9 Świat zawirował, męŜczyzna przekręcił ją na plecy. Poczuła jego twarde mięśnie, kiedy nogą przygwoździł do ziemi jej nogi. Przedramieniem przytrzymywał jej gardło: dopóki się nie poruszy, będzie mogła oddychać. Jeśli zacznie się wyrywać, napastnik ją udusi. Walcząc ze strachem, patrzyła w twarz męŜczyzny i starała się odgadnąć jego zamiary. Wolną ręką obmacał jej barki, ramiona, klatkę piersiową, brzuch i uda. Wydała z siebie bulgotliwy ochrypły dźwięk, który mógł wyrazić jej strach, gniew i protest. Zimne jak lód niebieskie oczy spoczęły na jej twarzy, podczas gdy dłoń męŜczyzny przesuwała się w dół, badając prawą kostkę Raine i zdejmując but. Tak samo sprawdzona została lewa noga. MęŜczyzna odrzucił buty Raine poza jej zasięg. Wylądowały na plecaku, aparacie fotograficznym i lornetce. - Imię. Upłynęła dłuŜsza chwila, nim zrozumiała, czego chce od niej napastnik. -Raine. - Nazwisko. -Smith. Przełknęła ślinę, aby zwilŜyć wyschnięte gardło. - Co tu robisz? Zamknęła oczy i starała się uspokoić. Umiała sobie radzić ze stresem, kaŜdy sportowiec musi się tego nauczyć. Poza tym musi myśleć jasno mimo silnego napięcia. Raine przeanalizowała sytuację i błyskawicznie zrozumiała, Ŝe gdyby napastnik chciał ją skrzywdzić, juŜ by to zrobił, zamiast zadawać pytania. Strach ustąpił miejsca wściekłości. Otworzyła oczy i twardo spojrzała w twarz przeciwnika. - Kim jesteś, do cholery? Przedramię męŜczyzny przesunęło się nieznacznie, tamując dopływ powietrza. Ucisk zelŜał równie gwałtownie, jak się wzmógł. Jasne oczy wpatrywały się w nią, Ŝeby sprawdzić, czy zrozumiała. Zrozumiała. Kiedy znów otworzyła usta, uczyniła to, Ŝeby odpowiedzieć na jego pytanie. - Oglądałam okolicę - powiedziała przez zaciśnięte zęby. - Dlaczego? śadnej modulacji głosu. WciąŜ ten sam beznamiętny ton. - Startuję w olimpiadzie. W oczach męŜczyzny zapaliło się światełko. - Udowodnij to. Jego głos nadal był bezbarwny, ale stosunek napastnika do niej zmienił się nieznacznie. MęŜczyzna stał się odrobinę mniej... drapieŜny. - Zostawiłam Deva w Santa Anita - odparła Raine zwięźle. Gniew sprawił, Ŝe w jej głosie słychać było wysokie tony. - Deva? - Po raz pierwszy w głosie męŜczyzny zabrzmiała ciekawość. - Devlin's Waterloo. Mój koń.

10 - Opisz go. - Gniady ogier bez śladu bieli, przeszło metr siedemdziesiąt w kłębie, w trzech czwartych czystej krwi arabskiej, w jednej czwartej irlandzkiej lub... - Zupełnie nieźle, Raine Smith - przerwał jej męŜczyzna, dziwnie akcentując nazwisko. Spojrzał na nią i napięcie zelŜało, jego ciało stało się mniej wrogie, mniej bezosobowe, za to bardziej miękkie i podniecające... Zabrał ramię, uwalniając jej gardło z uścisku. WciąŜ jednak przygniatał nogi Raine, wciąŜ był czujny. - A jeśli o mnie chodzi - powiedział z lekkim uśmiechem - moŜesz mnie nazywać Cord Elliot. Mógłby dodać, Ŝe zupełnie nie przypomina kobiety na zdjęciu do identyfikatora. Fotograf musiał być pijany albo na kacu. Zdjęcie w najmniejszym stopniu nie oddawało inteligencji i wraŜliwości jej niezwykłych piwnych oczu, uwodzicielskich ust i urokliwego zarysu mocnego podbródka. Teraz nie miał wątpliwości, Ŝe to córka Chandlera-Smitha. No... prawie nie miał. W świecie Corda stuprocentowo pewne nie było nic prócz śmierci. - Jeśli nie podoba ci się imię Cord, jestem otwarty na sugestie – dodał rozbawiony. Raine patrzyła na niego, zafascynowana ciepłym blaskiem jeszcze przed chwilą lodowatych niebieskich oczu. Wciągnęła powietrze i poczuła zapach słońca, trawy i... męŜczyzny. Nagle zdała sobie sprawę, Ŝe Cord jest męŜczyzną, którego ciało przygniatają do ziemi. Był ciepły, szybki i niebezpieczny, a jego włosy, gęste i czarne, przypominały grzywę ogiera. Ta bliskość zmieszała ją i zawstydziła. - Moje sugestie mogą ci się nie spodobać - powiedziała z wysiłkiem, aby pozbyć się odurzającego ciepła, które zaczęło ogarniać jej ciało. - W stajniach słyszy się najprzeróŜniejsze imiona. Zwłaszcza podczas zawodów. - Uczestniczka olimpiady, co? - spytał Cord niskim głosem, spoglądając na szczupłe ciało, tak spokojnie leŜące pod nim. Był prawie pewien, Ŝe wie, kim jest ta dziewczyna, ale subtelna róŜnica pomiędzy prawie a absolutnie, zabiła juŜ niejednego. - Tak - powiedziała chłodno. - Biorę udział w zawodach. - To tłumaczy, dlaczego upadłaś miękko i w sposób kontrolowany, a nie umiałaś się obronić. To efekt bardzo cywilizowanego treningu. Nie jesteś wychowanką kubańskich ani libańskich obozów szkolących bandytów. - Obozów? - spytała, podnosząc głos. Obezwładniająca intymność zniknęła bez śladu. Nagle przestraszyła się, Ŝe mimo wszystko znalazła się w rękach wariata. - Nie bądź taka zdziwiona. Takie obozy istnieją. - O czym ty mówisz? - O terroryzmie. Cord odpowiedział jej w roztargnieniu. Jego uwagę przykuła miękka krągłość

11 piersi Raine, które uniosły się, gdy dziewczyna raptownie westchnęła. Jednocześnie z przyjemnością poczuł ciepło jej nóg pod swoim udem. - Terroryzm? AleŜ to śmieszne! Czy wyglądam na terrorystkę? – spytała rozgniewana. - Nie masz kłów jak wampir, co? - Uśmiechnął się ponuro. – Posłuchaj skarbie, ostatnia terrorystka, która trafiła w moje ręce, miała na sobie balową suknię z Ŝółtego jedwabiu, a czuć od niej było nienawiść i kordyt. Kordyt to materiał wybuchowy - dodał, widząc, Ŝe Raine nie rozumie, o czym mówi. - Terrorystka? - powtórzyła Raine wysokim głosem. - Kobieta? - MęŜczyźni nie mają monopolu na przemoc. -Ale... Cord mówił dalej, jakby nie słyszał. - Ty nie pachniesz jak terrorystka. Musnął ją wzrokiem bardziej poufale, niŜ gdy szukał ukrytej broni. ZbliŜył twarz do jej szyi i powoli wciągnął powietrze. Poczuł zapach pełen ciepła i obietnic. - Pachniesz słońcem, suchą trawą i cieniem pod eukaliptusami - powiedział cicho. Pachniała jeszcze innymi rzeczami: kobiecym potem, słodkim piŜmem, ale Cord wątpił, czy chciałaby to teraz usłyszeć. Raine spostrzegła zmysłowe drganie jego nozdrzy, gdy wdychał jej woń. Zorientowała się, Ŝe wstrzymuje oddech jak niewprawny jeździec zbliŜający się do przeszkody. Poczuła się bezbronna, zła i zakłopotana. - Nawet jeśli wśród kobiet zdarzają się terrorystki, w pojedynkę nie byłabym chyba groźna? - spytała. - Mogłaś podkładać bomby. - To śmieszne. - Co rozrzucałaś? - zapytał niedbale, jakby nie zaleŜało mu na odpowiedzi. Tylko jego oczy zrobiły się raptem czyste jak lód i bezwzględne jak zima.Nigdy nie zapominał, Ŝe naleŜy mieć absolutną pewność. Śmierć to sprawa ostateczna. Raine wyczuła, Ŝe pod pozorną nonszalancją Corda kryje się czujność. Był jak Dev zbierający siły przed nieznaną przeszkodą, czekający na znak jeźdźca. - Kamyki - powiedziała szybko. - Rzucałam kamyki. Mam taki zwyczaj. Spacerując, podnoszę kamyczki i zbieram je w dłoni, kiedy myślę. Twoje przesłuchanie nie ma sensu. - dodała gniewnie. - W plecaku nie mam miejsca na bomby! Cord wiedział, Ŝe Chandler-Smith nie wtajemnicza rodziny w swoją pracę, ale i tak trudno mu było uwierzyć, Ŝe córka Blue moŜe być równie naiwna. - Kordyt i inne środki wybuchowe nie zajmują wiele miejsca - powiedział niecierpliwie. - W twoim plecaku śmiało mogłoby się zmieścić pięć staromodnych lasek dynamitu. I w ten sposób cały tor wyleciałby w powietrze. - W jego głosie pojawiły się twarde nuty. - Dlaczego kopałaś? - śeby zobaczyć, jakie jest podłoŜe. Cord milczał, czekając, aŜ mu to wyjaśni. To bardzo skuteczna metoda: milczeć i czekać. Cenił ją i często stosował. JeŜeli Raine jest tak niewinna, na jaką

12 wygląda, szybko mu wyjaśni, co miała na myśli. - Chciałam sprawdzić, czy podłoŜe jest miękkie czy twarde - powiedziała. - Suche czy wilgotne. Czy ziemia jest zwarta i czego mam się spodziewać na zboczu, gdzie kopyta Deva mogą się głęboko zapadać. - Nie przyszłaś, Ŝeby podkładać małe bomby? - Dlaczego ktoś miałby... - śeby zbiegające ze zbocza konie poczuły przedsmak piekła - powiedział cierpko. - Robić krzywdę koniom! - zawołała wstrząśnięta. - Kto mógłby być tak okrutny? Przyglądał się jej długą chwilę. JeŜeli oburzenie i niewinność były fałszywe, Cord jest juŜ martwy. JeŜeli nie były fałszywe, powinien skopać tyłek Blue za chowanie najmłodszego dziecka pod kloszem. - Skoro tak myślisz, dziecino - w jego głosie słychać było ironię pomieszaną ze zmęczeniem - nie powinnaś sama wychodzić po zmroku. Pamiętasz olimpiadę w Monachium? A jeśli jesteś zbyt młoda, to co powiesz na zamachy IRA? Krwawe szczątki ludzi i koni. - Zrób coś! - wyszeptała z trudem, przeraŜona jego słowami. - Staram się - powiedział beznamiętnie. - Napastując obce kobiety? - Robię wszystko, co się da. Raine spojrzała w jego zimne, czujne oczy i pomyślała, Ŝe opanowanie Corda dorównuje jego morderczym umiejętnościom. Przynajmniej taką ma nadzieję. Nadal leŜała na ziemi jak przyszpilony motyl. A przygniatający Raine męŜczyzna wcale nie miał zamiaru jej uwolnić. ROZDZIAŁ 2 Cord spojrzał uwaŜnie na Raine. Przeczucie mówiło mu, Ŝe nie kłamie. śycie nauczyło go nie ufać ludziom. Zawsze istnieje moŜliwość pomyłki. To wystarczająco duŜo, by dać się zabić. Przesunął się, tak Ŝe ucisk na nogi Raine zelŜał, ale jej nie uwolnił. Gdyby chciała wykonać jakiś ruch, natychmiast by to wyczuł. Ona jednak po prostu leŜała, przyglądając się twarzy Corda. Pod maską obojętności wyczuwała Ŝywą inteligencję. Traktował ją w sposób zupełnie dla niej nowy. Po kilku minutach jego czarne brwi uniosły się nieco, a lodowato niebieskie oczy spojrzały cieplej. Cokolwiek zagraŜało jej ze strony Corda, odeszło w przeszłość. Poczuła ulgę. Zaraz jednak pomyślała o własnej kruchości. Gdyby Cord Elliot był mordercą, byłaby teraz jeszcze jednym zmasakrowanym ciałem zgwałconej kobiety, które pokazują w wieczornych wiadomościach. Zaczęła dygotać. Nieznany męŜczyzna zwalił ją z nóg i przydusił do ziemi! Starała się opanować, ale wciąŜ drŜała, przeklinając w duchu własną słabość. Cord zorientował się, Ŝe jest wyczerpana. Wprawdzie dotarło juŜ do niej, Ŝe nie

13 grozi jej Ŝadne niebezpieczeństwo, ale dopiero teraz uświadomiła sobie, co mogło się zdarzyć. W piwnych oczach Raine zalśniły łzy. Usta zadrŜały. Na twarzy pojawił się grymas. Cord zawstydził się. Zaskoczyło go własne zmieszanie. PrzecieŜ tylko wykonywał swoją pracę, i to w sposób najbardziej bezpieczny i efektywny. Dziewczyna w kaŜdej chwili mogła wyjąć z plecaka broń. Musiał powalić ją na ziemię. Mimo to czuł się tak, jakby zgwałcił Raine. W pewnym sensie tak właśnie było. W kilka chwil unaocznił dziewczynie, jak bardzo złudne jest jej poczucie bezpieczeństwa, jak bardzo jest słaba i jak nieprzewidywalne i groźne rzeczy mogą jej się przytrafić. Było to okrutne, choć konieczne. A teraz leŜy tak blisko niego. Oczy ma szeroko otwarte, usta pobladłe. Dłonie zacisnęła w pięści, aby ukryć ich drŜenie. Przepraszam, Blue, pomyślał Cord. Miałeś rację. Ona zasługuje na to, by ją chronić. Na świecie i tak jest zbyt wiele okrucieństwa. Kiedy Raine przygryzła wargi, by powstrzymać płacz, poczuł, Ŝe dłuŜej nie zniesie tego napięcia. Wiedząc, Ŝe nie powinien tego robić, przygarnął ją do siebie. Teraz jego gesty były pełne czułości. Jego siła juŜ nie zagraŜała Raine, lecz miała ją chronić. Długimi, szczupłymi palcami pogłaskał dziewczynę po włosach. Przemawiał do niej głębokim, uspokajającym głosem. Jego ramiona były murem osłaniającym Raine przed złym światem. - JuŜ dobrze - szeptał Cord, gładząc włosy dziewczyny. Przytulił jej głowę do swojej piersi. - Nie chciałem cię przestraszyć. Cholernie mi przykro, Ŝe tak się stało. Przy mnie jesteś bezpieczna. Zawsze. Obiecuję ci. Nie potrafiła się powstrzymać. Uniosła ręce i zaczęła gładzić dłońmi jego koszulę, szukając pod nią spręŜystych mięśni. Łagodne słowa Corda działały na nią kojąco, podobnie jak siła mięśni. Pokazał jej, jak kruchy jest świat, który dotąd uwaŜała za bezpieczny. Świadomość, Ŝe teraz Cord będzie ją chronił, przyniosła ulgę. Westchnęła raz jeszcze i w końcu udało się jej opanować. Łzy spływające po policzkach pozostawiły srebrzyste smugi w kurzu, który pokrywał jej twarz. Spostrzegła nagłą zmianę w oczach Corda. Jego źrenice powiększały się, w miarę jak zapamiętywał rysy twarzy Raine i lśnienie łez na jej skórze. Ukrył palce w jej potarganych włosach i łagodnie scałował łzy migoczące na rzęsach. - Przepraszam - powtórzył ochryple. - Naprawdę nie chciałem cię wystraszyć, Raine... Jakie piękne imię. Piękne oczy, piękna dusza... Jego usta musnęły wargi Raine tak delikatnie, Ŝe nie była pewna, czy nie uległa złudzeniu. Ale srebrzysty ślad jej łez na ustach Corda nie był złudzeniem, podobnie jak dotyk i ciepło jego twardego ciała. Wstrzymała oddech, choć nie ze strachu. Jej ciałem wstrząsnął namiętny dreszcz. Cord poczuł to drŜenie. Uniósł głowę, i spojrzał na Raine.

14 - Nic ci nie jest? Pokręciła głową. Nie ufała swojemu głosowi. - Przepraszam - wyszeptała z wahaniem. Odgarnął jej z twarzy gęste, brązowe włosy. - Za co? - Za to, Ŝe zachowałam się jak dziecko. - Kiedy nas coś zaskoczy, wszyscy zachowujemy się jak dzieci. - Ty nie. Cord szerzej otworzył oczy. Powiedziała to takim pewnym tonem, jakby znała go od lat. A przecieŜ widziała go raz pierwszy. - Co masz na myśli? - Od dawna nikt cię nie zaskoczył - powiedziała cicho. - Ty mnie zaskoczyłaś. Teraz. - Spojrzał na nią uwaŜnie. - Jesteś niezwykłą kobietą, Raine. Bardzo niezwykłą. I bardzo piękną. Pokręciła głową. Kasztanowe włosy zatańczyły wokół jej twarzy. Nie- cierpliwym ruchem odgarnęła je za uszy. Nie uwaŜała się za piękną ani atrakcyjną. Komplementy męŜczyzn uznawała za nic nie znaczące pochlebstwa. Irytowały ją, sądziła bowiem, Ŝe męŜczyźni uwaŜają ją za na tyle głupią, by mogła uwierzyć. Cord spostrzegł, Ŝe Raine sztywnieje i odsuwa się od niego, więc szybko ją puścił. Wiedział, Ŝe jeśli zechce ją powstrzymać, Raine zacznie z nim walczyć. Miała prawo. Teraz nic juŜ nie usprawiedliwiało przemocy. Odsunął się od niej z ociąganiem. Raine usiadła ostroŜnie. Wmawiała sobie, Ŝe poczuła ulgę, kiedy ją oswobodził. Ale tak nie było. Najpierw zaatakował ją brutalnie, potem jednak obejmował ostroŜnie, jakby była bardzo cenna i delikatna. Cord nie przeszkadzał jej, kiedy siadała, ale kiedy sięgnęła po plecak, chwycił ją za nadgarstek i unieruchomił rękę. Spojrzała na niego, wstrzymując oddech. Przypomniał sobie, Ŝe nie sprawdził zawartości plecaka. PrzecieŜ mogła tam mieć broń. - Nadal mi nie ufasz, prawda? - spytała zaskoczona i rozczarowana. DłuŜszą chwilę spoglądał w jej zdumione, piwne oczy. W końcu uwolnił nadgarstek, pozwalając, by cofnęła delikatną rękę. - Mam dziewięćdziesiąt siedem procent pewności, Ŝe jesteś osobą, za którą się podajesz. Pozostałe trzy - dodał rzeczowym tonem - mogą mnie kosztować Ŝycie. Gwałtownie cofnęła rękę, jakby plecak parzył. - Chciałam wyjąć grzebień. - To go wyjmij. - Nie. Ty go wyjmij. Nie krępuj się. Oboje będziemy czuli się bezpieczniej, gdy będziesz miał sto procent pewności. - Stuprocentowo pewne nie jest nic prócz śmierci. Sięgnął po rzeczy Raine. Najpierw podał jej buty, następnie połoŜył sobie plecak

15 na kolanach i otworzył go. Podczas gdy Raine zakładała buty, przeglądał zawartość niebieskiego plecaka, szukając grzebienia. Nie trafił na nic podejrzanego. Z całą pewnością plecak nie zawierał nic niebezpiecznego. To, co nosiła przy sobie, było równie niewinne jak ona sama. Albo tak mu się wydawało. Te przeklęte trzy procenty. Namacał notatnik. Widział, jak go uŜywała, więc powinien sprawdzić, co w nim jest. Zawahał się. Nie chciał naruszać jej prywatności bardziej, niŜ juŜ to uczynił. Własna reakcja zaskoczyła go, a nawet wprawiła w zdumienie. Wcześniej nigdy nie miał skrupułów, gdy naruszał czyjąś prywatność. Po prostu starał się jak najlepiej wykonać zadanie. Z grzebieniem w dłoni zwrócił się w stronę Raine. W drugiej trzymał notatnik. Podał jej grzebień. ZauwaŜył, bo zawsze zauwaŜał najdrobniejsze szczegóły, Ŝe grzebień był czysty, choć zniszczony. Między jego zęby wplątało się kilka nitek z plecaka. - Mogę? - zapytał, wskazując notatnik. - Oczywiście. - To wcale nie jest oczywiste. Ale dziękuję, Ŝe pozwalasz mi sprawdzić. - JuŜ powiedziałam - odparła. - W ten sposób obydwoje poczujemy się lepiej. Wzięła grzebień i zaczęła rozczesywać sięgające do ramion włosy. Czesała je powoli prawą ręką, na którą upadła, kiedy Cord się na nią rzucił. Nie zwaŜała na ból przedramienia. Zdarzało się, Ŝe skakała przez przeszkody z pękniętymi Ŝebrami, po niewielkim wstrząśnieniu mózgu lub ze złamaniami kośćmi śródstopia. Kilka sińców nie miało znaczenia. Cord zakończył przeszukiwanie plecaka i zajął się notatnikiem. Szybko go przekartkował. To, co tam znalazł, zrobiło na nim wraŜenie. Córka Blue nie umiała rysować, ale doskonale wiedziała, w jaki sposób ukształtowanie terenu wpływa najeźdźca i zwierzę. W zamyśleniu zamknął notatnik i spojrzał na Raine. Jej włosy kręciły się naturalnie, były gęste i grube. Ich końce zawijały się uparcie, pomimo usilnych starań Raine, by je wygładzić. W promieniach słońca połyskiwały złociście, dodając twarzy ciepła i Ŝycia. Raine nie była zachwycona swoimi włosami. Po prostuje rozczesywała, krzywiąc się od czasu do czasu, gdy natrafiała na supeł lub gdy ramię odmawiało jej posłuszeństwa. Krzywiła się nie z bólu, lecz z niecierpliwości - Do diabła - mruknęła Raine, kiedy grzebień znów utknął we włosach. Jej irytacja dosięgła zenitu, gdy uchwyciwszy wszystkie włosy jedną ręką, nie mogła znaleźć spinki. Musiała wypaść, gdy Raine upadła na ziemię. Rozejrzała się dookoła, ale nigdzie nie spostrzegła spinki. MoŜe Cord ją znalazł. Spojrzała na niego. Przyglądał się jej, z plecakiem na kolanach i zapomnianym notatnikiem w dłoni. Na jego twarzy igrał pełen zachwytu uśmiech. Nigdy dotąd nie

16 widziała męŜczyzny, który by się jej przyglądał w taki sposób. Myśl, Ŝe to jej widok sprawił mu przyjemność, wywołała w niej falę gorąca. Taka reakcja była dla Raine czymś zupełnie nowym. - No i jak? - spytała, unosząc brwi. - Znalazłeś w moim plecaku plany wywołania trzeciej wojny światowej? - Butelka z wodą, ołówki, rzemienie z niewyprawionej skóry, notatnik, magnetofon, film do aparatu, jabłko, tabliczka czekolady, bandaŜ elastyczny i klamerka. - Klamerka? PokaŜ. Cord sięgnął do plecaka i wyjął z niego klamerkę nie większą niŜ paznokieć kciuka. Raine wypuściła włosy i nachyliła się, Ŝeby ją lepiej widzieć. Wiatr oplatał palce Corda jej włosami. Z trudem opanował pragnienie, by owinąć jedwabiste pasma wokół dłoni, posadzić sobie Raine na kolanach i ucałować. Pragnął jej tak, Ŝe aŜ go to przeraŜało. Nie dał jednak nic po sobie poznać. Był tego pewien. Gdyby domyśliła się targających nim uczuć, zerwałaby się i uciekła co sił w nogach. - A więc tu się zapodziała - mruknęła Raine. - Szczotkowałam Deva, kiedy kapitan Jon mnie zawołał. Nie miałam czasu jej odłoŜyć, więc schowałam ją w bezpieczne miejsce. - Kiedy to było? - zapytał Cord. W jego głosie słychać było śmiech. - Pięć tygodni temu - odparła. - Zawsze chowam rzeczy w bezpiecznym miejscu, a potem o nich zapominam. Kapitan Jon twierdzi, Ŝe potrzebuję opiekuna. - Nie masz nikogo? - zapytał Cord obojętnie, ale jego oczy płonęły cie- kawością. Blue nie wspomniał o ukochanym córki, ale ojcowie nie zawsze wiedzą o takich sprawach. Nawet tacy ojcowie jak Chandler-Smith. - Nie. A nawet gdybym miała - odparła Raine cierpkim tonem – jego zgubiłabym takŜe. - To zaleŜałoby od męŜczyzny - stwierdził Cord gładko i z uśmiechem, ale jego głos brzmiał powaŜnie. Raine spojrzała szeroko otwartymi oczami na męŜczyznę, który siedział obok i wpatrywał się w nią intensywnie. Uniosła rękę i odgarnęła włosy, starając się, Ŝeby nie musnęły dłoni Corda. Ten ruch sprawił, Ŝe lekko się skrzywiła. Cord jednak to zauwaŜył. Jego oczy widziały wszystko. - Boli cię. - To nic - odparła. - PokaŜ. - Pewnie tylko siniak. Wyciągnął rękę i czekał. Jego zachowanie było władcze, ale nie dlatego, Ŝe był silniejszy. Nadąsana odwinęła rękaw wypłowiałej niebieskiej koszuli. - Widzisz? Zobaczył czerwoną pręgę na delikatnej skórze. Pręga zaczynała się kilka centymetrów poniŜej łokcia i ginęła pod zawiniętym rękawem. W zgięciu po

17 wewnętrznej stronie skóra była skaleczona. Lśniły tam maleńkie kropelki krwi. Szybko wsunął palec ponad skaleczenie, nie pozwalając Raine zaprotestować. Materiał ustąpił i ukazało się głębokie zadrapanie. Na jego widok Cord zacisnął wargi. Wyjął z kieszeni czystą chusteczkę, zwilŜył wodą z butelki i przycisnął do uszkodzonej skóry. - Boli? - zapytał, patrząc Raine w oczy. Chciała odpowiedzieć, przełknęła ślinę i potrząsnęła głową, zawstydzona, Ŝe z jej powodu ma wyrzuty sumienia. - Nic mi nie jest. Lekko dotknęła jego ręki. Wyczuła napięte mięśnie. - Większe urazy zdarzają mi się z własnej winy. Dwa razy na tydzień. - Ale tego nie zrobiłaś sobie sama. Ja to zrobiłem. Nie wiedziała, co na to odpowiedzieć, więc patrzyła w milczeniu, jak Cord opatruje jej rękę. Kontrast pomiędzy pełną męskości siłą jego barków a nadzwyczajną delikatnością, z jaką czyścił skaleczoną skórę, sprawił, Ŝe Raine poczuła nieznany dreszcz. Patrzyła na czarne włosy Corda, jego niebieskie oczy, na męską twarz i zmysłowo wykrojone usta i zastanawiała się, jak to moŜliwe, Ŝe ten męŜczyzna najpierw tak bardzo ją przestraszył, a kilka minut później sprawił, Ŝe poczuła się bezpieczna jak nigdy. Cord zorientował się, Ŝe na niego patrzy. Przytknął palce do miejsca, gdzie pod delikatną skórą nadgarstka pulsowała tętnica. - Przebaczysz mi? - zapytał. - Jasne - wyszeptała, nie rozumiejąc dlaczego. - Nie mam Ŝadnego alkoholu, Ŝeby przemyć ranę. - Spojrzał na czerwoną pręgę. - Myślę, Ŝe zastosuję najstarszy sposób. - To znaczy? - Pocałuję i do wesela się zagoi; - Jego głos był głęboki jak cienie pod wonnymi eukaliptusami. Zaskoczona Raine rozchyliła usta, nie zdając sobie sprawy, Ŝe w ten sposób zaprasza go do pocałunku. - Ale - ciągnął Cord aksamitnym głosem - nie będzie to pocałunek ojcowski, choć uzdrowicielski. Dla nas obojga. Raine poczuła, Ŝe jej tętnica pod palcami Corda pulsuje mocniej i szybciej. Wiedziała, Ŝe on takŜe to poczuł. Odwróciła wzrok, zakłopotana swoją reakcją. Nie naleŜała do kobiet tracących głowę, tylko dlatego, Ŝe przystojny męŜczyzna dotknął jej nadgarstka i powiedział, Ŝe ją pocałuje. I wtedy zdała sobie sprawę, Ŝe to nie jego wygląd przyprawiając przyspieszone bicie serca. To jego nieoczekiwana czułość wtrąciła ją z równowagi. Siłą, którą promieniował, i pragnienie obudziły w niej uczucia, których istnienia w sobie nie podejrzewała. AŜ dotąd. Cord uniósł wilgotną chusteczkę i znów obejrzał skaleczone przedramię.

18 - Lepiej będzie oczyścić to wieczorem - stwierdził rzeczowym tonem. - Nocujesz tutaj? Była wytrącona z równowagi, niezdolna do odpowiedzi, przejęta myślą, Ŝe Cord moŜe spędzi z nią noc. Szybko jednak uznała, Ŝe to jego metoda prowadzenia rozmowy. Lub przesłuchania. Rzuca myśl, która jest prawdziwa lub fałszywa, a potem zadaje pytanie, które nie ma z nią Ŝadnego związku. Osoba, do której skierowane jest pytanie, nie wie, czy ma protestować, czy teŜ odpowiadać. Odpowiedziała więc na pytanie, a następnie zorientowała się, Ŝe w ten sposób zgodziła się, aby Cord spędził z nią noc. Tak samo, jak zgodziła się, Ŝeby ją pocałował. - Bardzo sprytne - powiedziała. Czuła, Ŝe dała się wywieść w pole, ale nie miała o to zbytniej pretensji. - Dziękuję - powiedział z uśmiechem. - Szybka jesteś. Uniosła brwi. - W porównaniu z tobą jestem ślamazarna. I nie zostanę tutaj. Chcę obejrzeć jeszcze co najmniej jedno wzgórze. - W tamtym kierunku? - zapytał, wskazując nagie wzgórza i wąwozy. - Niezupełnie. Mogę je oglądać, ale z daleka. AŜ do dnia poprzedzającego zawody. Dlatego - powiedziała, wskazując szczyt wzgórza poza oznaczeniami - wybieram się tam. - Skończysz przed zmrokiem? - Tak. - Szkoda - powiedział, przyglądając się Raine, a nie wzgórzom. - Myślę, Ŝe w świetle księŜyca to miejsce jest wystrzałowe. Prawdziwy dynamit. Raine posmutniała. Przypomniała sobie, do czego uŜywają dynamitu terroryści - Przepraszam. Źle to ująłem. Chodźmy. Wstał, podał jej rękę i pomógł się podnieść. Oboje jednocześnie zauwaŜyli zaginioną spinkę do włosów. Cord schylił się, zanim Raine zdąŜyła wykonać ruch w stronę spinki. - Ja się tym zajmę - powiedział, stając za Raine. Zebrał jej włosy i spiął, potem powoli i z czułością pogładził złociście połyskującą masę. Raine znieruchomiała pod jego dotykiem. Jej zmysły wyostrzyły się. Czuła na szyi ciepły oddech Corda i delikatny dotyk jego warg. - Twoje włosy pachną słońcem - powiedział ochrypłym głosem. - Którędy teraz? - zapytał zaraz, jak gdyby nigdy nic. Obejrzała się, znów wytrącona z równowagi. Miała ochotę dotknąć Corda. Nie rozumiała dlaczego, ale wiedziała jak bardzo. Za bardzo. Schyliła się, by podnieść plecak. Cord znów ją wyprzedził i zarzucił go sobie na ramię. Podniósł aparat i lornetkę i zawiesił je na szyi Raine. Notatnik i ołówek znalazły się w jego dłoni. - Weź aparat - powiedział. - Ja zajmę się szkicowaniem.

19 - Bo moje szkice są kiepskie? - spytała rozbawiona. Wiedziała, Ŝe jej rysunki są nieudolne i zrozumiałe wyłącznie dla niej. Kapitan Jon często jej to powtarzał. - Powiedzmy, Ŝe nie stanowisz konkurencji dla Leonarda da Vinci. -A ty? - Powiesz mi to wieczorem, kiedy po kolacji obejrzysz moje szkice. - Panie Elliot... - zaczęła. - Nie jesteś głodna po długim spacerze? - Nie pozwolił jej skończyć. - Pewnie, Ŝe jestem, ale... - Świetnie. Zawieziesz mnie do Santa Anita, a ja postawię ci kolację. Uczciwa transakcja, prawda? - Ale... - Dobrze, dwie kolacje - dodał szybko, uśmiechając się do niej. – Niech stracę. A na imię mam Cord, nie pan Elliot. Raine zacisnęła zęby. Od lat z nikim nie czuła się równie swobodnie. - Prowadź na wzgórze - zadysponował Cord. Zduszony śmiech sprawił, Ŝe jego głos stał się jeszcze głębszy niŜ zwykle. Ale śmiech szybko ucichł. Zostało tylko pragnienie. Spojrzał na nią tęsknym wzrokiem. - Jeśli chcesz, Ŝebym sobie poszedł, odejdę. Ale wolałbym zostać. Będę grzeczny. Obiecuję. W jego oczach zapaliły się ogniki, jasnoniebieskie tęczówki zalśniły jak diamenty. Z męskiej twarzy spoglądały niezwykle Ŝywe, ocienione gęstymi rzęsami oczy. Raine zmusiła się, by odwrócić wzrok. Przyszła tu, Ŝeby obejrzeć teren, a nie męŜczyznę. Nawet jeśli ten męŜczyzna był tak intrygujący jak Cord Elliot. Stopniowo jej uwagę bez reszty pochłonęło otoczenie. Wzgórza były nagie, pozbawione roślinności. Stały na nich nieliczne domy. W wąwozach powoli zapadał zmrok. Raine była zadowolona z towarzystwa Corda. Pokazał jej, Ŝe bezpieczny, cywilizowany świat zawodów sportowych nie jest jedynym światem. Przypomniał o istnieniu innego, w którym panowały gwałt i okrucieństwo. - A ty czym się zajmujesz? - spytała Corda. - Nie masz nic do roboty? - Robię to, co ty. Spojrzała na niego zdziwiona. - Jeździsz konno? - Niezupełnie. JuŜ nie. - Kącik ust uniósł mu się w półuśmieszku. Kiedyś rzeczywiście jeździł konno - na mustangach i dzikich koniach kalifornijskich. Na takich wierzchowcach Raine nigdy nie jeździła, moŜe nawet nigdy podobnych nie widziała. - Ale dzisiaj robię to, co ty: przeszedłem tu, Ŝeby się zapoznać z terenem zawodów. - Czego tu szukasz, skoro nie jesteś jeźdźcem? - Miejsc, gdzie moŜna się ukryć. Miejsc niedostępnych dla fal radiowych. Zakątków, skąd moŜe strzelać snajper. Niedbała akceptacja przemocy w jego wypowiedzi wstrząsnęła Raine. Patrzyła z przykrością, jak Cord wyjmuje z kieszeni małą radiostację i wysuwa antenę.

20 - Thorne? Inna godzina. To samo miejsce. - Przerwa. - Tak. Raine nie rozróŜniała dźwięków dochodzących z czarnego pudełka, ale Cord zrozumiał wiadomość. ZłoŜył antenę i wsunął krótkofalówkę do kieszeni. Ujął Raine za rękę i poprowadził w stronę najbliŜszego wzgórza. Ze szczytu widać było suche łoŜysko rzeki, które wiło się po terenie toru wyścigowego. - Czego szuka jeździec? - zapytał. Szła tuŜ obok niego, ale pytanie do niej nie dotarło. Była zbyt przejęta, bo zrozumiała, w jakim świecie Ŝyje Cord. W świecie, w którym wszędzie podejrzewano przemoc i oszustwo. W świecie jej ojca. W świecie, którego nienawidziła. W świecie, który - przysięgła to sobie - nigdy nie będzie jej światem. - Raine? - zapytał Cord, zaskoczony wyrazem jej twarzy. Zaczerpnęła powietrza i zaczęła opowiadać o czekających ją trzydniowych zawodach. Jej Ŝycie było dla niego zupełnie obce. - Dzisiaj chcę tylko pobieŜnie zapoznać się z terenem. Tutaj jest zupełnie inaczej niŜ w Wirginii - dodała, spoglądając na spalone słońcem wzgórza. Cord rzucił jej szybkie, uwaŜne spojrzenie. - Nie masz południowego akcentu. - Mój ojciec pracuje dla rządu. Mieszkałam w tylu miejscach, Ŝe nie udało mi się nabrać akcentu. Ekskluzywne szkoły z internatami nie sprzyjają nabraniu akcentu, ale Raine nie wspomniała o tym. Bogactwo było ostatnią barierą odgradzającą ją od męŜczyzny, który swym dotykiem, słowem i spojrzeniem przyśpieszał bicie jej serca. - Czego szukasz? Chciałbym ci pomóc. Zawahała się, a potem wzruszyła ramionami. - Wiem, czego się spodziewać w Wirginii, kiedy po wzgórzach galopuje przede mną dwadzieścia koni. Ale tutaj grunt jest zupełnie inny. Suchy. - Zmarszczyła brwi. - Chyba będę musiała okleić kopyta Deva dokładniej niŜ zwykle. - UwaŜaj przy skokach przez rowy z wodą. Dookoła jest glina. Śliska jak diabli. Spojrzała na Corda. - Na pewno nie jeździsz konno? - Nie zawodowo. Nie jeŜdŜę, odkąd skończyłem osiemnaście lat. - Jesteś za duŜy na dŜokeja - powiedziała, mierząc go wzrokiem. - Silne ramiona i nogi, mocne ręce, świetna koordynacja. Polujesz? Skrzywił usta w uśmiechu. - Tak, ale nie w sposób, jaki masz na myśli. Zawsze zjadam to, co upoluję. Kiedy jeździłem konno, robiłem to dla przyjemności i dla pieniędzy. Rodeo. Zaciekawiona czekała, Ŝeby powiedział coś więcej. Milczał, więc spytała: - Dlaczego przestałeś? - Wietnam - odparł krótko.

21 - A potem? - Nie potrafiła opanować ciekawości. Szli, trzymając się za ręce jak na randce. - Mniej więcej to samo. Czekała. Cord milczał. - A potem? - powtórzyła. - Nie ma Ŝadnego potem. Raine wiedziała, Ŝe nie powinna dalej pytać. Było jasne, Ŝe Ŝycie Corda moŜna podsumować jednym określeniem - ŚCIŚLE TAJNE. Tak samo jak Ŝycie jej ojca. - A więc nadal jesteś w armii, w komandosach czy w czymś takim? - Nie mogła się powstrzymać. Chciała poznać przeszłość Corda. Zatrzymał się i obrócił twarzą do niej. ZmruŜył oczy. W milczeniu zmierzył ją wzrokiem od czubka głowy po brudne buty. W jej oczach malowała się inteligencja, wyzwanie, nieufność i tęsknota. - Dziwne - jego głos ociekał ironią. - Nie jesteś podobna do kota. Nie masz spiczastych uszu ani długiego ogona czy wąsów. Ale jesteś wścibska bardziej niŜ kot. - A ty jesteś facetem, który lubi zadawać pytania, ale nie lubi na nie odpowiadać. - Głos Raine brzmiał obojętnie, jej oczy jednak zwęziły się tak jak oczy Corda. - Wścibstwo i pazurki. - DłuŜszą chwilę patrzył na jej owalną twarz, piwne oczy z zaskakującymi ognikami złota i zieleni, na pełne kobiece usta, które zazwyczaj chętnie się uśmiechały, ale teraz były zaciśnięte w cienką linię. - Czego właściwie chcesz się dowiedzieć, Raine Smith? ROZDZIAŁ 3 Ja... - przerwała i zamilkła. Nie mogła odpowiedzieć na pytanie Corda po prostu dlatego, Ŝe nie wiedziała, o co chce go zapytać. JuŜ wcześniej widywała męŜczyzn, którzy poruszali się tak jak on. MęŜczyzn ostroŜnie prześlizgujących się przez korytarze ambasad. MęŜczyzn lustrujących tłum na spotkaniu z politykami. Ich praca polegała na ochranianiu dyplomatów, dygnitarzy oraz ludzi, których nazwiska, tytuły i rzeczywiste funkcje okryte były tajemnicą znaną tylko nielicznym. MęŜczyźni w rodzaju jej ojca. Przez wiele lat nie myślała o takich męŜczyznach. Nigdy nie była częścią Ŝycia swego ojca. On zaś nie był częścią jej Ŝycia. Raine kochała go, ale w ogóle nie znała. Rzadko zdarzało jej się widzieć rodziców przez kilka godzin. Pomimo Ŝe się kochali, Ŝyli w innych światach. - Nie wiem, o co chciałam zapytać - powiedziała wreszcie. Wzruszyła ramionami. - Minęło duŜo czasu, odkąd w pobliŜu znajdował się męŜczyzna taki

22 jak ty. - MęŜczyzna taki jak ja? - uśmiechnął się Cord, W jego głosie nie było słychać wesołości. - Głowa, ramiona, dwie ręce, dwie nogi... - I spluwa na krzyŜu - przerwała mu lodowato. - A moŜe nosisz ją pod ramieniem? Na jego twarzy przez chwilę malowało się zaskoczenie, a potem zniknął z niej wszelki wyraz. Patrzył na nią tak, jak gdyby widział ją po raz pierwszy. Lodowate oczy i zimne wyrachowanie. Raine usiłowała się uśmiechnąć. Bez skutku. Bolało zbyt mocno, choć nie było Ŝadnej racjonalnej przyczyny po temu. Po prostu czuła ból głęboko w sercu. - Więc miałam rację - powiedziała zmęczonym głosem. - Jesteś męŜczyzną w rodzaju mojego ojca. MęŜczyzną takim jak jej ojciec, poświęcającym ciało i duszę w imię niezdrowej mieszanki ambicji i idealizmu. MęŜczyzną, który - jak jej ojciec -ma mało czasu dla ukochanej Ŝony i jeszcze mniej czasu dla dzieci. - Twój ojciec? - zapytał Cord nieporuszony. Był zbyt zdyscyplinowany, by okazać cokolwiek, choćby zainteresowanie. Zawahała się. Zazwyczaj przez ostroŜność nie wspominała o swojej rodzinie. Ale tym razem było inaczej. Wszystko - okoliczności i człowiek obok - było niezwykłe. Podobnie jak to, co czuła do Corda. Lepiej będzie, jeśli Cord się dowie. Lepiej przerwać to teraz, chowając się za stare, dobrze znane, szacowne nazwiska. - Mój ojciec to Justin Chandler-Smith - powiedziała niemal bezgłośnie. - Prawdopodobnie nie słyszałeś o nim. O ludziach takich jak on mówi się „szara eminencja". To ktoś, dla kogo międzynarodowa polityka stanowi cały świat. Kiedy mówi, słuchają go prezydenci, królowie i premierzy. Z kaŜdym wypowiedzianym słowem coraz bardziej Ŝałowała, Ŝe rozmowa zeszła na temat jej rodziny. Było juŜ jednak za późno. Było za późno, odkąd odkryła, Ŝe Cord takŜe przedkłada pracę ponad wszelkie inne wartości. - Jedno słowo mojego ojca wystarczy, by zniszczyć kraj i kulturę - ciągnęła spokojnie. - On Ŝyje i oddycha zdradą, okrucieństwem i przemocą. Wiedzie przeraŜające Ŝycie. Zajmuje się najgorszą stroną ludzkiej natury. - Ktoś musi się tym zajmować - powiedział Cord rzeczowo - bo inaczej wszyscy musielibyśmy Ŝyć w świecie rządzonym przez zło. - Tak - powiedziała głosem, który dobiegał jakby z bardzo daleka. - Ojciec mówi to samo. - Nie wierzysz mu? Wzruszyła ramionami. - Jestem pewna, Ŝe ma rację. On zawsze ma rację. Cord czekał, ale nie powiedziała nic więcej. On takŜe milczał. Pod maską spokoju w jego wnętrzu wszystko się gotowało. KaŜde słowo Raine oddalało ją od niego. Nie mógł tego powstrzymać. Mógł tylko czekać i odkrywać, jak wielkie szkody

23 zostały poczynione i ile będzie musiał odrobić, aby Raine pozwoliła mu się objąć. Wiedział, Ŝe nic więcej nie powie. Ale potrzebował jej bardziej niŜ powietrza. - Mów dalej - powiedział. - O czym? - Co sprawiło, Ŝe wyglądasz, jakbyś zjadła cytryną. Poczuła stary gniew. Myślała, Ŝe juŜ się z nim uporała, ale nie. Pozostał stłumiony. - Dobrze - parsknęła, zwracając się ku niemu. - Mój ojciec jest wybitnym obywatelem, wybawicielem ludzkości. Ale czy musi Ŝyć tym cały czas? Nic więcej się dla niego nie liczy? śona? Dzieci? Nic? - MoŜe właśnie dlatego, Ŝe rodzina jest dla niego tak waŜna, poświęcił się jej chronieniu - powiedział Cord z mocą. - Pomyślałaś kiedyś o tym? - MoŜe - odparła bezbarwnym głosem. - A moŜe po prostu woli Ŝycie pełne przygód i emocji. - I o to chciałaś mnie spytać? Czy ja lubię świat, w którym Ŝyję? Uniosła głowę i spojrzała odwaŜnie w jego gniewne oczy. - Tak - odparła wyraźnie. - Przypuszczam, Ŝe właśnie o to chciałam cię spytać. Wahał się, spoglądając na kobietę, która tak bardzo nie chciała mieć nic wspólnego ze światem ojca, Ŝe nie uŜywała pełnego nazwiska. - Moja praca zadowala mnie na wiele sposobów - odparł w końcu. - Czasem bywa podniecająca. Te wszystkie alarmy i wycieczki - ciągnął lekko kpiącym tonem, ale kpił raczej z siebie, nie z Raine. - Ochrona cywilizacji przed barbarzyńcami, zwycięstwa, przegrane i znów walka, Ŝycie i śmierć tak bliskie jak naboje w magazynku. Umilkł nagle. Przypomniał sobie, jak proste wydawało mu się wszystko przed piętnastu laty, kiedy skończył dwudziestkę. Ostatnio coraz częściej myślał o tym, Ŝe zamiast ratować Ŝycie, widzi śmierć, miał coraz więcej wątpliwości. W końcu dostrzegł, Ŝe świat nie jest czamo-biały, lecz Ŝe istnieją tysiące odcieni szarości. W ciągu ostatnich piętnastu lat nauczył się nie cenić ludzi, którzy wierzyli w slogany, w proste rozwiązania i w niewątpliwe zwycięstwo cywilizacji nad barbarzyństwem. Nauczył się, Ŝe szczęście bywa rzadkim darem, Ŝe ludzie umierają i będą umierali, aby inni mogli Ŝyć... Czasami - zazwyczaj w godzinach tuŜ przed świtem - wydawało mu się, Ŝe barbarzyństwo zwycięŜa, poniewaŜ cywilizacja po prostu pokpiła sprawę. Otrząsnął się z czarnych myśli. Dobrze wiedział, Ŝe to niebezpieczne. Kiedy go opadały, czuł się równie bezbronny jak wtedy, gdy w ciemnej uliczce atakowało go pięciu napastników. Czuł, Ŝe nie ma nadziei. Czuł się wypalony. MoŜe nadszedł juŜ czas, by ustąpić miejsca komuś, kto znajdzie w takiej pracy więcej podniety niŜ rozczarowań. Komuś, kto nie przestraszy się kobiety o imieniu Raine. - Cord? - Jej głos był cichy i niepewny. Z wysiłkiem powrócił do rzeczywistości. Ostatnio takie chwile zadumy zdarzały

24 mu się coraz częściej i coraz więcej energii potrzebował, by się z nich otrząsnąć. Wreszcie nadejdzie dzień, gdy zabraknie mu na to siły. Nie będzie mu zaleŜało. Wtedy odejście w mrok okaŜe się jedyną drogą, jaka mu pozostała. Raine wyczuła, Ŝe z Cordem dzieje się coś niedobrego. Niewiele myśląc, wyciągnęła do niego rękę. Nie mogła pogodzić się z tym, Ŝe przysporzyła mu zmartwień. - Przepraszam - powiedziała ochryple. - Nie mam prawa cię krytykować. To nie twoja wina, Ŝe mój ojciec nigdy nie miał czasu dla rodziny. – Jej palce musnęły delikatnie ramię Corda. Poczuła jego skórę. - Bez względu na to, jak zabrzmiało to, co powiedziałam, nie jestem naiwna ani głupia. Po prostu nie lubię myśleć o świecie ojca. Nie mogę tam Ŝyć. To by mnie zabiło. Cord łagodnie ujął jej dłoń. Spojrzał na szczupłe palce o krótko obciętych paznokciach. Powoli pogłaskał kciukiem zgrubienia po wewnętrznej stronie dłoni - pamiątki po wielu latach ściskania cugli. „Nie mogę tam Ŝyć. To by mnie zabiło". Potrzebuje jej. Ta świadomość wstrząsnęła nim do głębi. Ale zdobywając Raine, zabiłby ją. Powoli schylił głowę i ucałował wnętrze jej dłoni. Pieszczota była równie naturalna i pełna ciepła jak promienie popołudniowego słońca. I podobnie jak to słabnące światło, mówiła raczej o końcu niŜ o początku. - Zdarzają się chwile, gdy ja takŜe nie lubię myśleć o swojej pracy - powiedział cicho. - Opowiedz mi o tym, co ty robisz, Raine. Jak to się stało, Ŝe bierzesz udział w olimpiadzie? Zmęczenie i rezygnacja w głosie Corda. Wyczuła jego tęsknotę i potrzebę bliskości silniejsze od zwykłego pociągu płciowego. Musi odpowiedzieć na ten głód i czułość Corda. Ale Cord teŜ się od niej oddalał. Jego twarz pozostała nieprzenikniona. Gdyby nie mocno splecione palce, Raine poczułaby się opuszczona. Postanowiła nie myśleć o tym. Ścisnęła rękę Corda i ruszyli przed siebie. Po kilku minutach poczuła się tak, jakby znali się od lat, jakby byli sobie niezwykle bliscy. I jakby miało tak być juŜ zawsze. Uśmiechnęła się na myśl o tym, choć jednocześnie poczuła ukłucie bólu. Dobrze wiedziała, Ŝe nie ma dla nich wspólnej przyszłości. Prędzej czy później w jakimś małym dzikim kraju wybuchną zamieszki i Cord opuści ją, aby samemu wkroczyć w mrok. - Zaczęłam jeździć konno, gdy miałam pięć lat - powiedziała, patrząc na Corda. Bała się; Ŝe on czyta w mej równie łatwo, jak ona w nim. Nie chciała burzyć kruchego spokoju tej chwili, zajmując się ponurą przyszłością. – Jestem dzieckiem przypadku. Przyszłam na świat, kiedy najmłodsze z rodzeństwa miało osiem lat. Ścisnął jej dłoń mocniej, zachęcając do zwierzeń. Dał jej znak, Ŝe słucha i rozumie. Jego oczy nadal jednak lustrowały teren w poszukiwaniu zagroŜenia. - Zawsze byłam najmniejsza i ostatnia we wszystkim, co robiła rodzina - ciągnęła tonem, w którym słychać było rozbawienie, urazę i pogodzenie z losem. - Znalazłam

25 więc coś, czego nie robił nikt w rodzinie, i stałam się w tym najlepsza. - Jazdę konną? - Tak. Mama i ojciec nie interesowali się końmi, ale ulŜyło im. W końcu znalazłam sobie zajęcie i przestałam stawiać wszystko na głowie. Cord uśmiechnął się i spojrzał na delikatne palce splecione z jego palcami. - To znaczy, Ŝe nie byłaś małym aniołkiem? - Byłam prawdziwą wiedźmą. Tylko Ŝe wtedy tego nie wiedziałam, tak samo jak nie rozumiałam, dlaczego koniecznie chcę odnosić sukcesy w jeździectwie. Po prostu musiałam być najlepsza. - Tak jak twój ojciec? - Znasz go? - spytała zdumiona. - Wielu ludzi z branŜy zna Chandler-Smitha - swobodnie i wymijająco powiedział Cord. Tym razem Raine nie naciskała. Dotyk dłoni Corda sprawiał jej przyjemność. Na jego ustach igrał cień uśmiechu. Lubiła zapach jego skóry zmieszany z wonią słońca, kurzu i eukaliptusów. Wiedziała, jak szybko moŜe utracić tego męŜczyznę. Zadając niepotrzebne pytania, tylko przyspieszyłaby chwilę rozstania. Przystanęli na szczycie małego wzniesienia i Cord spojrzał na suche łoŜysko rzeki. - Za chwilę będzie zbyt ciemno, Ŝeby robić zdjęcia. Lepiej zabierz się do pracy. Sięgnęła po aparat i zorientowała się, Ŝe wciąŜ trzymają się za ręce. Uniosła głowę i spojrzała w jasnoniebieskie oczy Corda. Wysunął swoją dłoń z jej dłoni powolnym ruchem, podobnym do pieszczoty. Raine poczuła dziwny brak i pustkę. DrŜącymi palcami nastawiła ostrość i zaczęła fotografować okolicę. Cord starał się na nią nie patrzeć. Gdyby się jej przyglądał, na pewno zechciałby jej dotknąć. Aby się czymś zająć, wyjął z plecaka szkicownik i ołówek. Szybko zredukował krajobraz do kilku ciemnych plam na białej kartce. Skończył szybciej niŜ Raine. Fotografowanie przy zachodzącym słońcu sprawiało jej trudność. Przed kaŜdym zdjęciem robiła głęboki wdech, a potem powoli wypuszczała powietrze, aby aparat nie drgnął. Nie spodziewała się, Ŝe zostanie tak długo, więc nie zabrała ze sobą statywu. Słyszała, jak przesłona otwiera się i zamyka zbyt wolno, a nie umiała utrzymać aparatu w absolutnym bezruchu. - Do diabła - mruknęła pod nosem. Cord uklęknął, zwrócony do niej plecami. Zdziwiona spojrzała na jego szerokie barki i ciemne włosy. - Moje plecy zastąpią statyw - powiedział. Zawahała się, ale oparła obiektyw na ramieniu Corda. Pochyliła się, zaczerpnęła powietrza, nastawiła ostrość i zrobiła zdjęcie. Cord ani drgnął. - Odrobinę w prawo - rozkazała. Przesunął się i znów zastygł w bezruchu. - Postaram się załatwić to jak najszybciej - powiedziała. - Wiem, Ŝe trudno się nie ruszać.