uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 865 365
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 104 677

Elizabeth Lowell - Piękna marzycielka

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Elizabeth Lowell - Piękna marzycielka.pdf

uzavrano EBooki E Elizabet Llhowel
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 116 stron)

PIĘKNA MARZYCIELKA

Wszystko dla pań Powieści ELIZABETH LOWELL w Wydawnictwie Amber BEZ KŁAMSTW KRAJOBRAZY MIŁOŚCI NA KONIEC ŚWIATA PAMIĘTNE LATO PIĘKNA MARZYCIELKA PUSTYNNY DESZCZ SEN ZAKLĘTY W KRYSZTALE Wszystko dla pań LELIZABETH OWELL PIĘKNA MARZYCIELKA Przekład Agata Pudłowska & AHBEK

Tytuł oryginału BEAUTIFUL DREAMER Redaktor serii MAŁGORZATA CEBO-FONIOK Redakcja stylistyczna BEATA SŁAMA Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta MAGDALENA KWIATKOWSKA MONIKA SZWABOWICZ Ilustracja na okładce STUDIO KONKRET Projekt graficzny okładki MAŁGORZATA CEBO-FONIOK Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 2001 by Two Ol'n Kind, Inc. All lights reserved. For the Polish edition Copyright ©2001 by Wydawnictwo Amber Sp. z o o . ISBN 83-7245-781-6 Prolog Niebieski pikap był brudny i porysowany przez gałęzie; trudno było uwierzyć, że taki grat może jeszcze pociągnąć przyczepę z koniem. Opony nosiły ślady jazdy po wyboistych polnych drogach. Tak jak kierowca, samochód skrywał w sobie o wiele więcej, niż mógłby sugerować wygląd. Kurz i zniszczona karoseria nie umniejszały sprawności kół, a silnik o wielkiej mocy był dobrze wyregulowany. Klacz w przyczepie, cierpliwie znosząca trudy podróży, była czystej krwi, świet­ nie wytrenowana. Każde z jej źrebiąt warte było więcej niż nowa cięża­ rówka i przyczepa razem wzięte. Pikap przejechał obok wyblakłej od słońca tablicy: WITAMY W RIVERDALE, 47 MIESZKAŃCÓW. Nazwa zapraszała w dolinę rzeki, choć przyjezdnego nie witała ani dolina, ani rzeka. Ale co tam, pomarzyć zawsze można. Zaparkował przed wiejskim sklepem, wysiadł i rozprostował kości, rzucając długi cień na spieczoną popołudniowym słońcem ziemię. Sklep był zamknięty. Ręcznie wypisana tabliczka informowała, że drzwi otwie­ rane są wtedy, kiedy właściciel sobie tego życzy, a w razie nagłej potrze­ by można spróbować wejść od podwórza. Na kartkach przyczepionych do lepkiego od brudu okna można było przeczytać oferty pracodawców, ludzi szukających pracy i osób pragnących sprzedać sprzęt rolniczy. Jedno z nich oznajmiało po prostu: „Rio, jeśli to przeczytasz, jedź do Nevady. Potrzebuje cię kobieta z rancza Dolina Słońca". Przybysz wyciągnął karteczkęi wcisnąłjądo schowka w ciężarówce. Trzymał tam różne papierki, świstki, karteluszki, które zdołał zebrać 5

w ciągu ostatniego miesiąca, jeżdżąc po Zachodnim Wybrzeżu. Na ogół wszystkie były tej samej treści: „Jedź do Doliny Słońca". Z trzaskiem zamknął schowek i podszedł do przyczepy z koniem. - I co ty na to, Szarówka? Reflektujesz na kilka dodatkowych kilo­ metrów? Klacz wysunęła nos za okienko przyczepy i leniwie trąciła jego od­ słonięte ramię. Pogłaskał jej miękki pysk, znów się przeciągnął i czekał. Kiedy zza wysokich równin powiał wiatr, nasłuchiwał, czy niesie jego imię. Zawsze rozlegało się długie westchnienie: „Bracie Wiatru!" I odpowiedział, jak zawsze: „Tu jestem". , Wiatr zmienił kierunek i zawirował wokół niego, zaczął wiać mu w plecy, jakby chciał skierować go na południe. - Jesteś pewny, bracie? Wiatr wiał coraz mocniej. Wsiadł do pikapa i ruszył na południe. Rozdział 1 Był już koniec października, ale na ranczu zwanym Doliną Słońca, w Nevadzie, niepodzielnie królowała susza. Wszelkie żywe istoty rozpaczliwie wołały o wodę. Wiatr zawsze był niespokojny, zawsze szeptał coś o oddaleniu i tajemnicach opustoszałej ziemi. Na wschód od rancza wznosił się ciemny i cichy łańcuch Sierras Per- didas. Same góry obfitowały w dary wody - doliny porośnięte gęstą tra­ wą, wysokie zbocza zieleniejące lasami. Kilka zacienionych poletek śniegu połyskiwało w popołudniowym słońcu jak diamenty. Śnieżne poletka, żyzne doliny czy zielone lasy były niedostępne dla Hope Gardener, ale wiedziała, że tam są. Zawsze tam były i budziły tęsk­ notę ranczerów skazanych na pustynię, która okalała góry jak morze by- licy otaczające zieloną wyspę. Mimo to Hope za żadne skarby świata, nawet za łatwe piękno Sierras Perdidas, nie oddałaby ani piędzi spalonej słońcem, spragnionej ziemi swojego rancza. Ale nie pogardziłaby darem od pulsującego źródła gór Perdidas. Nie chciała zbyt wiele. Nie prosiła o głęboką wodę płynącą przez okrągły rok ani nawet o źródło bijące pod wyschniętym korytem rzeki. Nie prosiła o jezioro drgające od wiatru i pstrągów. Ale mała sadzawka... Tak, sadzawka. Słodka woda, która mogłaby zaspokoić nieugaszone pragnienie jej bydła. Kojąca woda, pieszcząca delikatne korzenie lucer­ ny i owsa. Choćby jedno źródło, które by nigdy nie wysychało, bez wzglę­ du na to, jak spalona byłaby pozostała część Doliny Słońca. - A może by tak od razu zażyczyć sobie żyłę złota? - pytała przekor­ nie. - Jak marzyć, to marzyć! 7

Wydatne usta bezwiednie rozciągnęły się w promiennym uśmiechu. Pochodziła z rodziny marzycieli. Jednak żaden z nich nie miał tyle szczę­ ścia, by urzeczywistnić swoje marzenia. Przyrzekła sobie, że z nią będzie inaczej. Będzie tym Gardenerem, który sprawi, że Dolina Słońca znów rozkwitnie. A przynajmniej będzie można się z niej utrzymać i nie zbankrutować. - W takim razie powinnam chyba zakasać rękawy i zabrać się do dzie­ ła, prawda? - spytała swego odbicia w zakurzonej, popękanej, rozgrza­ nej słońcem szybie. Nie odpowiedziało jej nic prócz rozklekotanego diesla i wiatru wpa­ dającego przez otwarte okno starej ciężarówki. Zatrzymała się na wznie­ sieniu jednopasmowej polnej drogi, aby dać silnikowi - i sobie - chwilę wytchnienia. Wóz-cysterna pochodził sprzed epoki automatycznej skrzyni biegów i hamulców ze wspomaganiem. Hope, choć delikatnej budowy, była raczej krzepka, a ciężarówka wymagała wyjątkowej siły. Pierwszy bieg był tak niesprawny, że często zatrzymywała się na wzgórkach i na luzie zjeżdżała w dół, aby móc wrzucić drugi bieg. - Rusz się, Behemot. Ty i ja możemy liczyć tylko na siebie. Sprag­ nione bydło na nas czeka. Nie zawiedź mnie! Ledwie puściła ręczny hamulec, pusta ciężarówka zaczęła toczyć się z górki. Pojazd nabierał szybkości, a Hope była zmuszona wcisnąć sprzę­ gło, żeby na stromym zboczu nie stracić kontroli nad kierownicą. Dwa razy wcisnęła sprzęgło, zmieniła bieg, burknęła coś pod nosem i znów dwukrotnie wcisnęła sprzęgło. Tym razem skrzynia biegów starego po­ jazdu zatrzeszczała i bieg zaskoczył. Hope poklepała zakurzoną tablicę rozdzielczą. Zawzięła się, że do- holuje ciężarówkę do zbiornika z wodą. W rozgrzanej kabinie odbijały się echem odgłosy drogi. Kierownica gwałtownie przekręciła się wjej dłoniach. Hope natychmiast odzyskała kontrolę nad wozem i w ostatniej chwili zdołała ominąć głębokie koleiny, które przyciągały koła jak mag­ nes opiłki żelaza. Nie zważała na piekący ból ani na zmęczenie. - Jeszcze tylko ten jeden raz - obiecała sobie. - A potem możesz się rozłożyć i popatrzeć, jak Ślicznotka i Maleństwo piją. Przynajmniej na dziś to koniec. Jutro wstanie nowy dzień i znów trzeba będzie stawić czoło bezlitosnemu słońcu przypiekającemu suchą glebę Nevady. Nadejdzie kolejnych kilkanaście godzin, kiedy tylko demony kurzu ośmielą się krążyć po opustoszałej ziemi. No, i jeszcze ta rozkle­ kotana ciężarówka, przypomniała sobie. Nie zapomnij o biednym Behe- mocie snującym się po tej przeklętej drodze jak dinozaur niedobitek. Zresztą sama Dolina Słońca też umiera. 8 Hope zacisnęła zęby i usiłowała skupić uwagę na wyboistej drodze, choć jej myśli krążyły wokół pewnej śmierci rancza i jej marzeń. Przypo­ mniała sobie, że jutro może przynieść wiele nowych rzeczy. Przynajmniej jedna z nich mogłaby podtrzymać życie zarówno jej rancza, jak i ocalić marzenia. Może jedna ze studzien znów ożyje i zacznie dostarczać tyle wody, że jej stado przetrwa tę niekończącą się suszę... Albo cena wołowiny wzrośnie tak, że można będzie bez strat sprze­ dać tę część bydła, której Hope nie zdoła napoić. Albo bank dojdzie do wniosku, że najnowszy raport hydrologów do­ tyczący ujęcia Srebrna Skała dobrze rokuje i udzieli jej kredytu. Niewykluczone, że odpowie jej jakiś hydrolog - byle nie spec od naciągania! Odnajdzie źródło artezyjskie, które na pewno płynie gdzieś głęboko pod jej ranczem. A może nawet zacznie padać deszcz! Hope nachyliła się ku zakurzonej przedniej szybie wozu, by przyj­ rzeć się górom Perdidas. Nad smukłymi, skalistymi szczytami płynęło kilka marnych chmurek. Za mało. O wiele za mało. Niewykluczone, że za dzień, dwa, może trzy, wysoko w górach spadnie deszcz, ale nie na wyżynnej pustyni jej rancza, gdzie grunt jest spękany, tryska piachem, a spragnione bydło gromadzi się wokół wyschniętych studzien. Przez chwilę ponuro wpatrywało się w nią odbicie z brudnej szyby. Kapelusz zasłaniał jej twarz; w głębokim cieniu ronda błysnęły jedynie iskierki piwnych oczu. Kilka pasemek ciemno czekoladowych włosów wymknęło się spod ronda i przywarło do gładkiej skóry szyi, wilgotnej od skwaru i wysiłku włożonego w opanowanie Behemota. - Jejku, żeby cię teraz zobaczył twój agent! - mruknęła Hope. Zrobiła minę do swego odbicia w szybie, które rozpierzchło się jak widmo drgające nad opustoszałą pustynią. - Jak dobrze, że natura obdarowała cię pięknymi nogami, a nie twa­ rzą małej ślicznotki. Już nie jesteś małą dziewczynką. Które to już będą urodziny? Dwudzieste szóste? I co byś chciała dostać na urodziny, duża dziewczyno? Aha, studnię? Porządną, głęboką, czystą, niewyczerpaną studnię ze słodką wodą? Śmiech Hope był pełen humoru, choć z nutą smutku. Prawie dwa­ dzieścia sześć lat temu jej ojciec wykopał studnię - porządną, głęboką, czystą studnię ze słodką wodą. Nazwał ją tak samo jak nowo narodzoną córeczkę: Hope - Nadzieja. Ale tamta studnia okazała się nie dość głębo­ ka. Jeśli nie zdarzy się cud, to przed jej dwudziestymi szóstymi urodzina­ mi woda się wyczerpie. 9

Pusty beczkowóz z łoskotem podskakiwał na wybojach, tocząc sie z górki po stromym zboczu w stronę granicy rancza Turnera. Te dwie połacie ziemi dzieliły nie tylko kilometry. Jedno ranczo miało wodę, dru­ gie nie. Farm nie odgradzał płot. Nie było to konieczne, bo żadna krowa Tur­ nera nigdy nie przemierzy tylu kilometrów, by zabłądzić na suchą ziemię Gardenerów. Co do bydła Gardenerów, to stado nigdy nie było na tyle liczne, by gdziekolwiek zawędrować. Ale były plany, marzenia. Dziad­ ka. Ojca. Jej samej, I była ziemia. Ziemia, którą Hope kochała tak jak nic nigdy dotąd. Inne dziewczyny marzyły o chłopakach i dzieciach, o miesiącach mio­ dowych i o tym, żeby żyć długo i szczęśliwie. Ona nie. Wszystkie marzenia wygasły w osiemnaste urodziny Hope. Resztki wiary w mężczyzn i szczęśliwą miłość - o ile zostały jej jeszcze po tym wieczorze - rozpierzchły się, kiedy zobaczyła, przez jakie piekło w imię miłości przechodzi jej własna matka i piękna starsza siostra. Hope szybko nauczyła się, że trzeba przelać wiarę, marzenia i prag­ nienia na ziemię. Ogorzałe piękno ziemi przemawiało do jej zmysłów silniej niż urok mężczyzny. Ziemia przetrwała, miłość nie. Hope w głębi serca zawsze była przekonana, że jest kobietą urodzo­ ną, by być wierną. Wiedziała, że w przeciwieństwie do swojej matki nie mogłaby odejść od ukochanego mężczyzny. W przeciwieństwie do sios­ try nie potrafiłaby przejść z ramion jednego mężczyzny w objęcia dru­ giego, po trochu wyzbywając się siebie, aż nie zostanie w niej nic prócz pustego śmiechu. Szarpnięcie kierownicy wyrwało Hope z rozmyślań o przeszłości, przywołując w nieubłaganą teraźniejszość. Z całych sił wykręciła kierow­ nicę, zmuszając niesfornego Behemota, by trzymał się drogi. Ciężarówka zakręciła u podstawy stromego zbocza i zjechała w dłu­ gą, wąską dolinę. W zagłębieniu wznosił się jeden z wysmukłych wiatra­ ków Turnera. Błysk zieleni wokół urządzeń wprost porażał. Krzewy by- licy, wierzby i dzikie trawy - niemy krzyk roślinności ogłaszający wszem i wobec, że tam jest woda. Poletko miało niecałe cztery hektary. Na środku tkwił okrągły zbior­ nik wodny napełniony po brzegi dzięki obrotom niestrudzonego wiatra­ ka. Metalowa słomka wiatraka, zagłębiona ponad sto osiemdziesiąt me­ trów w ziemi, sączyła najczystszą, nieskażoną zimną wodę. Bydło wylegiwało się w koronkowym cieniu ogromnych kęp bylicy i pustynnych krzewów, spokojnie przeżuwało trawę, czekając na za-' 10 chód słońca. Rdzawa sierść herefordów jaskrawo kontrastowała z zie­ lenią oazy. Hope, choć zmęczona, mocno popchnęła drzwi kabiny, których in­ nym sposobem nie dało się otworzyć, i dziarsko zeskoczyła na ziemię. Jedno spojrzenie pod nieforemny beczkowóz wystarczyło, by sprawdzić, czy dolny zawór jest dobrze zaciśnięty. Po krótkim zmaganiu ze spląta­ nym wężem podłączyła do niego zawór wlotowy. I znów trzeba było sto­ czyć bój z płóciennym szlauchem, aby połączyć go z pompą składaną ze starych części. Przenośny generator, który napędzał pompę, był tak stary, że trzeba było go uruchamiać za pomocą korby. Prawie trzy miesiące temu wy­ szperała w stajni tę rdzewiejącą pompę. Właśnie wtedy wpadła na po­ mysł transportowania wody Turnera dla bydła Gardenerów, by jakoś prze­ trwać do pory deszczowej. Na początku woziła wodę raz na trzy, cztery dni, i tak przez cały sier­ pień, kiedy słońce parzyło i trzeba było uzupełnić niedobory wody, bo zasoby z własnych studzien nie wystarczały do napojenia całego stada. Ale nadszedł październik, a deszczu wciąż nie było, nawet na wysokich szczytach gór. Zaczęła jeździć do studni Turnera co drugi dzień, w końcu codziennie. Dwa razy dziennie. Cztery razy dziennie. Od świtu do zmro­ ku, potem nawet dłużej, kiedy susza nie dawała za wygraną, a poziom wód gruntowych wciąż się obniżał, powoli wymykając się poza zasięg jej studni. Kiedy sam wiatr nie był w stanie przyciągnąć wystarczającej ilości wody z głębin ziemi, do trzech swoich wiatraków podłączyła przenośne generatory. Teraz, z końcem października, jej generatory pracowały dwa­ dzieścia cztery godziny na dobę i z dnia na dzień pompowały coraz mniej wody. A Hope... Cóż, pracowała, dopóki ramiona nie odmawiały jej po­ słuszeństwa i nie była już w stanie ciągnąć Behemota na kolejną prze­ prawę przez wyboje. Dopiero wtedy kładła się spać, a we śnie straszyło ją bydło spragnione wody. Zdjęła skórzane rękawice robocze, wcisnęła je do przednich kieszeni dżinsów i podniosła powyginane blaszane wiadro oparte o pompę. Prag­ nienie chłodnicy Behemota było niezaspokojone, podobnie jak gardła krów. Powiew niewiarygodnie gorącego powietrza wprawiał w ruch śmigła wiatraka, które obracały się leniwie. Hope sięgnęła po wiadro, aby zanurzyć je w ogromnym okrągłym zbiorniku, ale zawahała się, urzeczona pięknem wody przelewającej się przez brzegi metalowego basenu. Płynny srebrny welon melodyjnie 11

opadał na ziemię i tworzył szeroką wstęgę błota, które dzięki racicom bydła sięgało już do kostek. Ale Hope nie przejmowała się błotem. Poruszyłaby niebo i ziemię, byleby zobaczyć takie błoto wokół własnych studni. Jej zbiorniki nie prze­ lewały się powoli, zmieniaj ąc spieczoną słońcem ziemię w cudowną gle­ bę wilgotną od obietnic. Jej studnie nie mogły zaspokoić nawet szukają­ cych wody, zakurzonych pysków jej bydła. Z trudem utrzymując równowagę na zabłoconej desce, którą poło­ żyła na śliskim błocie, uchwyciła się brzegów zbiornika. Chłód przele­ wającej się wody owionął jej uda. Na jej dżinsach pojawiła się ciemna plama. Odstawiła suche wiadro, włożyła do zbiornika kapelusz i po łokcie zanurzyła ręce w słodkiej wodzie. Nabrała wody w złożone dło­ nie i ochlapała twarz. Jej śmiech, któremu wtórował plusk wody, za­ brzmiał niby melodia piękna jak szum strug przelewających się przez brzegi zbiornika. W jednej z pobliskich kęp drzew nerwowo poruszył się koń, zasko­ czony nagłym wybuchem śmiechu. Jeździec pochylił ciemnowłosą gło­ wę, przyłożył ją do końskiego łba i mruknął coś po cichu. Klacz uspoko­ iła się i znów zapadła w drzemkę, odciążając jedno kopyto. Mężczyzna zsiadł z konia bezgłośnie, jakby był cieniem. Wcześniej usłyszał klekot ciężarówki i obserwował zmagania Hope z wężem od pro­ wizorycznej pompy, która miała napełnić pusty beczkowóz. Uniósł wo­ dze, aby wyprowadzić konia zza osłony krzewów i zaoferować pomoc, ale w Hope było coś, co go powstrzymało. Choć wyraźnie zmęczona, napełniając parującą chłodnicę i obsługu­ jąc wiekowe urządzenia, poruszała się z niebywałą gracją. Wysmukła, nieustępliwa... Kiedy siła własnych mięśni nie wystarczała jej, by pora­ dzić sobie z dziwacznymi urządzeniami, instynktownie wykorzystywała zasady dźwigni. To podtrzymała je biodrem, to popchnęła barkiem, to błyskawicznie przekręciła dłonie i tym sposobem przyciągnęła obszar­ pany płócienny wąż na miejsce. I ten śmiech - tak radosny i nieoczekiwany. Jak woda na pustyni. Teraz wytarte dżinsy i koszula przywarły do niej, uwypuklając zaska­ kująco kształtne ciało. Burza ciemnych włosów skrzyła się w promie­ niach słońca. Miała długie, zgrabne nogi, a mokra bluzka ukazywała za­ rys jej biustu. Jego ciało mimowolnie zareagowało na ten widok. Dziewczyna wy­ gięła się ku słońcu, całkowicie poddając się zmysłowym doznaniom, ja­ kie zapewniał jej chłodny strumień wody. Zastanawiał się, czy potrafiła­ by w ten sposób zachowywać przy mężczyźnie - bez najmniejszych opo- 12 rów, bez wyrachowania. Wyobraził sobie takie żywe srebro w swoich ramionach, roześmiane i roziskrzone. Lekki uśmiech złagodził nieco surowe rysy jego twarzy. Nic dziwne­ go, że John Turner uparcie chciał jązaciągnąć do łóżka, proponując mał­ żeństwo, lecz wciąż mu odmawiała. Odmawiała mu od dwóch lat, od chwili, kiedy wróciła na ranczo. Mimo nieznośnego skwaru wyprowadził klacz z cienia. Chciał popa­ trzeć z bliska na kobietę, której bardziej zależało na ranczu, nad którym zawisła klątwa, niż na jakimkolwiek mężczyźnie, nawet na bogaczu o bia­ łej twarzy. Każda inna dałaby za wygraną wobec nieuchronności obniżania się poziomu wód gruntowych i spustoszonej przez suszę ziemi. Każda inna otrząsnęłaby się z brutalnych żądań Doliny Słońca jak pies, który wysko­ czył z wody, i ochoczo rzuciłaby się do wielkich stóp Turnera. Ale nie ona. Stała tam sobie, sama, z powyginanym blaszanym wia­ drem w jednej ręce i marzeniami w drugiej. Hope włożyła kapelusz, kilkoma ruchami naciągnęła rękawice i rozpo­ częła zmagania z korbą, która miała uruchomić pompę. Żelazna rączka była długa i nieosłonięta przed słońcem. Mimo rękawic parzyła w dłonie. Podobnie jak Behemot, maszyneria była uparta. Po to, by korba ze­ chciała choćby się obrócić, potrzeba było obu rąk i wielkiego uporu. Tak szybkie obroty, aby można było uruchomić silnik, wymagały od Hope maksymalnego wysiłku. Krzywiąc się, zmusiła zmęczone ramiona do szybkiego pociągnięcia za korbę. Generator zafurkotał i prawie zaskoczył. Zachęciło ją to do wzmożenia wysiłków. Pomyślała o swoich pięknych czarnych krowach czekających przy nagrzanym, wyschniętym poidle. Za bardzo nagrzanym jak na październik, prawie listopad. Za bardzo wyschniętym. Gdyby nie ten kiepski generator, byłaby zmuszona sprzedać ostatnią krowę i pierwszego rasowego buhaja. Ta myśl dodała siły jej ramionom. Generator zakasłał i zadrgał, ale wciąż nie chciał się włączyć. - Pomogę pani. Spokojny głos męski zaskoczył Hope. Puściła korbę i odwróciła się. Tylko refleks mężczyzny uchronił ją przed bolesnym uderzeniem dłu­ giej metalowej rączki korby, która wyskoczyła w górę, aby dokończyć rozpoczęty obrót. Jedną ręką odciągnął dziewczynę na bok, a drugą przy­ trzymał korbę. Hope odruchowo uchwyciła się jego ramion, żeby utrzymać równo­ wagę. Nawet kiedy zastanawiała się, kim jest mężczyzna, jej zmysłom nie umknęła siła tych ramion i jędrne mięśnie torsu i nóg. 13

Mężczyzna przesunął się i Hope odzyskała równowagę tak niespo­ dziewanie, jak ją straciła. - Ja... Dzięki - wykrztusiła. Skinął głową, ale nie odrywał wzroku od generatora. Hope patrzyła, jak uruchamia starą maszynę, oczarowana jego siłą i lekkością ruchów. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, długie nogi i szerokie ramiona. Pod znoszonym kowbojskim kapeluszem lśniły gęste włosy oraz błękitnoczarne jak kruk na pustynnym niebie oczy. Ubranie miał zakurzone od konnej jazdy, ale poza tym całkiem czyste. Włosy rzu­ cały cień na rozpiętą, wyblakłą, niebieską koszulę roboczą. Jego skóra była ciemna, prawie mahoniowa. Buty - podobnie jak skórzany pas - podniszczone, ale najwyższej jakości. Pas wieńczyła klamra z gładkiego srebra wysadzana turkusami, koralami i macicą perłową. Rozpoznała rękodzieło plemienia Zuni i tajemnicze symbole mówią­ ce o szamanie przywołującym deszcz na spragnioną ziemię. Uświadomi­ ła sobie, że ta klamra to dla tego mężczyzny nie tylko ozdoba. Podobnie jak włosy i skóra, symbole te stanowiły część jego dziedzictwa. Generator zaskoczył i zaczął ssać wodę z okrągłego zbiornika. Prze­ wód wiodący do beczkowozu powoli się wybrzuszał. Patrzyła, jak męż­ czyzna przygląda się urządzeniu, poprawia złącze węża i z przechyloną głową wsłuchuje się w turkot silnika. Pod pewnymi względami przypo­ minał jej rumaka, Jeźdźca Bur2y. Był pewny siebie, wiele widział i spra­ wiał wrażenie silnie związanego z otaczającą go naturą. Szlauch stwardniał jak napełniona mięsem kiszka. Ze złącza, które poprawiał, pryskała tylko drobna mgiełka wody. Marnowało się mniej wody niż zazwyczaj, bo mężczyzna zacisnął złącze o wiele mocniej, niż Hope kiedykolwiek zdołała to uczynić. - Przepraszam - powiedziała, śmiejąc się i uchylając przed strużką wody, która prysnęła jej na twarz. - Powinnam była pana uprzedzić co do tego złącza. Mógł uniknąć opryskania wodą, ale nie zrobił tego. Wprost przeciw­ nie, zerwał z głowy kapelusz, rozpiął koszulę tak, by podczas naprawia­ nia złączki chłodził go prysznic. Patrzyła oczarowana, choć sama nie wiedziała dlaczego. W odróż­ nieniu od większości kowbojów nie miał pod kapeluszem paska białej skóry ani bladego torsu. Było jasne, że mimo ostrego pustynnego słońca większość czasu spędza bez nakrycia głowy i koszuli. I że ten mężczy­ zna chłonie życie całą pełnią, wszystkimi zmysłami. Widok jego ciała rozkoszującego się strumieniem chłodnej wody obudził w niej pierwot­ ne instynkty. 14 Jego dłonie zachęcały i zmuszały dwie metalowe obręcze złączki do ściślejszego zbliżenia. Kiedy pracował, krople wody smagały jego opa­ loną skórę, napięte mięśnie ramion i pleców. Stopniowo strumień wody się zmniejszał, aż do delikatnej mgiełki przedzierającej się przez miedz i wyblakłe od słońca płótno. Potrząsnął głową, aby odrzucić z czoła pasemko włosów i włożył ka­ pelusz. - Bywa, że drobny pech przynosi nam wielkie szczęście. - Mówił głębokim, spokojnym głosem, nieco przeciągając końcówki. Dotknął jej ramienia i odsunął ją od hałaśliwego generatora w cień krze­ wów. Rzucił okiem kolejno na nabrzmiały szlauch, generator i na studnię. - Niemożliwe, żeby pan był kowbojem - powiedziała cicho. Obser­ wowała go, myśląc na głos. Kiedy spojrzał w jej stronę, zauważyła, że ma niebieskoczarne, przej­ rzyste oczy, tak przenikliwe, że aż przerażające. Były chłodne i odległe jak zimowe niebo. - Większość kowbojów ma białe czoła i tors - wyjaśniła. Czuła się niezręcznie. Na pierwszy rzut oka wydał jej się po prostu kolejnym ujeżdżaczem mustangów - co prawda wyższym niż większość z nich i silniejszym, ale po prostu kowbojem. Jednak jego uśmiech i wyraz twarzy zdradzały po­ czucie humoru i inteligencję. Zdjęła rękawice i wyciągnęła prawą dłoń. - Hope Gardener. Podał jej rękę i powiedział; - Rio. Rozdział 2 Dłoń Hope schowała się w dużej ręce Ria. Zanim puścił ją, wyraźnie odczuła ich ciepło i siłę. Patrzyła, jak znów zakłada podniszczone rękawice robocze. Patrzyła zaskoczona na jego dłoń - długie palce, za­ dbane paznokcie. Była to dłoń muzyka lub chirurga, choć kostki palców miał w bliznach. Przeszedł jądreszcz niepokoju. Przypomniała sobie innego mężczyznę z bliznami na kłykciach. John Turner nie miał w sobie nic pociągającego. 15

A Rio - owszem. Jego uśmiech promieniował łagodnością i ciepłem, i do­ dawał otuchy. Ważne było też to, że przy nim czuła się pewnie, nie narzucał się z fizyczną bliskością. Nie to, co Turner. Ten w tym przodował. Westchnęła i rozluźniła się. Od osiemnastych urodzin spotkała nie­ wielu mężczyzn, przy których czuła się tak swobodnie. - Rio - mruknęła. Przewróciła piwnymi oczami. Nie po raz pierwszy słyszała to imię. Po prostu Rio. Ani nazwiska, ani drugiego imienia. Po hiszpańsku „rze­ ka". Usiłowała sobie przypomnieć, czy to Mason wspomniał o Riu. - Zastanawiam się, skąd znam to imię - powiedziała. - Z map - odparł. Jego usta nieznacznie się wykrzywiły, jakby z tru­ dem powstrzymywał szeroki uśmiech. - Rio Bravo. Rio Colorado. Rio... - ...Verde, Amarillo i Grande - dokończyła takim samym ironicz­ nym tonem. Ale w odróżnieniu od niego uśmiechnęła się bez oporów, choć wyczuwała, że Rio nie powie o sobie już nic więcej. - I założę się, że istnieje wiele, wiele innych „Rio", o których nawet nie słysza­ łam. - I wygrałaby pani zakład - zgodził się. - Indianie byli tu wcześniej, ale to Hiszpanie umieli pisać. A skoro biali łamali sobie języki na indiań­ skich słowach... - Rio wzruszył ramionami, nie kończąc zdania. Mapy mówiły same za siebie: więcej nazw hiszpańskich niż indiańskich. Nie zapinając guzików koszuli, wcisnął ją w dżinsy. - Słyszałem, że pani szuka wody. Prawie nie słuchała jego słów. Była oczarowana jego bystrością i wdziękiem. Doszła do wniosku, że jest raczej górskim kotem niż mus­ tangiem. A może i tym, i tym? Był jak bohater legendy, który znalazł się w czasach, kiedy nie szanuje się legend i mitów. Ani Indian. Dla człowieka tak inteligentnego jak Rio znoszenie prostackich obelg ze strony bigotów musi być katorgą. Niepokoiło ją prawie-pytanie Ria. - E... No tak. Dałam kilka ogłoszeń. Szukam hydrologa. - „Gotowego podjąć ryzyko" - zacytował cicho. - Tak jak pani. Pani jest hazardzistką. - Jego głos brzmiał pewnie. - I marzycielką. A ja jes­ tem mężczyzną, który znajduje wodę. Uśmiech zniknął z ust Hope. Hazardzistką. Marzycielką. Najwyraź­ niej przeczytał jej ogłoszenie i uważał, że nie ma zbyt dużej szansy na znalezienie wody. Czekała przygnębiona na dalszą część przedstawienia. Już to wszystko słyszała od innych naciągaczy. Wyrażali to różnymi sło­ wami, ale wszyscy mówili to samo: że przed nią świetlana, obfitująca 1C w wodę przyszłość, o ile zechce im zaufać i powierzyć drobną część swo­ ich oszczędności. Uzbroiwszy się w pancerz marzeń, przygotowała się na rozczarowa­ nie - przemianę tego intrygującego nieznajomego w kolejnego naciąga­ cza, który przyjechał do Doliny Słońca, żeby sprawdzić, ile dolarów można wydusić z jej nadziei. Z goryczą spytała w duchu, jak taki wolny ptak - nawet jeśli nie jest naciągaczem - znajdzie wodę tam, gdzie profesjonalni hydrolodzy nie dali sobie rady. I jakież to wielkie doświadczenie życiowe dało mu pra­ wo naśmiewać się z niej i jej prób ocalenia rancza? Bo właśnie to robił. Proponował, że będzie dla niej pracował, twier­ dząc równocześnie, że to nic nie da. Hazardzistką. Marzycielką. - Nie. - Głos Hope brzmiał chłodno jak szum wody przelewającej się przez stalowe brzegi zbiornika. - Nie jestem ani hazardzistką, ani idiotką. Po prostu wierzę, że jest jakaś minimalna szansa znalezienia pod Doliną Słońca wody artezyjskiej. Proszę tylko o to. O minimalną szansę. Rio zmrużył oczy i przeszył ją wzrokiem zaskoczony zmianą, jaka w niej zaszła. Teraz wierzył, że ta smukła, samotna młoda kobieta mogła dać kosza Johnowi Turnerowi i wszystkim innym sępom z Wielkiej Kot­ liny. Hope nie czekała na gwiazdkę z nieba i nikogo nie prosiła o przy­ sługę. Wiedziała, czego chce. A tym, czego chciała, była ziemia. Rozumiał to. Też zawsze chciał tylko ziemi. To była jedyna rzecz, którą w życiu miał: Zachód, cały Zachód. Bogaty i dziki. A on był wiatrem swobodnie owiewającym twarz tej ziemi. - Marzycielką to nie to samo co idiotka - wyjaśnił spokojnie. Hope nie odezwała się ani słowem, ale jej usta mówiły same za sie­ bie: jeszcze bardziej się zacisnęły. Widziała marzenia siostry i marzenia matki. Może nie wszyscy marzyciele to idioci, ale marzycielki, które znała, umarły za szybko, były za bardzo rozczarowane i płakały po mężczyz­ nach, którzy nigdy nie odwzajemniali ich miłości. Hope nauczyła się, że nie może zapanować nad marzeniami innych, ale potrafiła zapanować nad własnymi. Mogła prosić tylko o to, co możliwe. O artezyjską wodę, nie o wymarzoną miłość. Woda przywróci jej jedyną trwałą rzecz wżyciu - Dolinę Słońca. Ziemia tam była na długo przed suszą i mężczyznami, którzy za mało kochali. Ziemia będzie trwać jeszcze długo po wszystkich mężczyznach, którzy rozproszą się jak suchy pył na wietrze. 2 - Piękna maraycielka 17

- Proszę spytać Masona - powiedział Rio. -1 dopiero potem podjąć decyzję. Odwrócił się i odszedł w stronę kępy krzewów. Wyłonił się z niej chwi­ lę później na popielatej klaczy, która poruszała się tak, jak gdyby dopiero niedawno została ujeżdżona. Jednak nie był to zwyczajny wychudzony mustang, podobnie jak Rio nie był przeciętnym, małomównym kowbo­ jem. Możliwe, że klacz kiedyś żyła na wolności, ale w jej żyłach płynęła arabska krew, a w jej ciemnych dzikich oczach skrzyły się iskierki inteli­ gencji. - Jest doskonała - powiedziała Hope, niemal z czcią w głosie. Po­ myślała o Jeźdźcu Burzy i źrebiętach, które mogłyby być efektem skoja­ rzenia takiej pary... - Jeśli kiedykolwiek zechce pan mie"ć źrebaki, pro­ szę ją przyprowadzić do... - Do Jeźdźca Burzy - przerwał Rio. - Wiem. Okrążył Hope, jadąc z wyczuciem i wdziękiem. Drobne poruszenie lewej ręki poderwało klacz do długiego galopu. Potrafił zestroić własne ciało ze zgrabnymi ruchami konia, był jego częścią. - Tak. Do Jeźdźca Burzy - wykrztusiła w końcu. Mówiła sama do siebie. Tylko niewielki tuman kurzu świadczył, że ktoś tu przed chwilą był. Już nie słyszała nic prócz wody wpływaj ącej do szybko napełniającej się cysterny. Wiatrak obracał się powoli. Mimo to poziom wody w zbiorniku wciąż opadał - płynne złoto wlewało się do stalowego brzucha Behemota. Woda Turnera jechała do spragnionych pysków bydła Gardenerów. To, że korzysta z cudzej wody, nie wpędzało Hope w kompleksy. Nie czuła się jak żebraczka. Każdemu wyświadczyłaby tę przysługę, gdyby tylko miała wodę, a zwierzęta sąsiada umierałyby z pragnienia. John Tur­ ner miał wystarczająco dużo wody dla obu gospodarstw. Kiedyś jej ojciec upatrywał ocalenie Doliny Słońca w zainteresowa­ niu Turnera jej osobą. Małżeństwo oznaczało pieniądze i wodę czerpaną wodociągiem z rancza Turnera. Ojciec się mylił. Turner chciał tylko cia­ ła Hope, a nie żony. Potem siłą próbował wziąć to, czego dobrowolnie nie chciała dać. Przerażająca noc osiemnastych urodzin była dla niej źródłem wspo­ mnień, od których daremnie usiłowała uciec. Szybko wyłączyła genera­ tor, odłączyła wąż, zawiesiła go na haku cysterny, z trudem zapięła klam­ ry i wskoczyła do kabiny. Jeśli się pośpieszy, może uda jej się złapać Masona, zanim wyjedzie do szybów po paliwo do generatorów. Mason na pewno będzie wiedział coś o Riu. Mason znał każdego, kto się czymś wsławił na Zachodnim Wybrzeżu. 18 Wątpiła wprawdzie w uczciwość Ria, ale była pewna, że jest on kimś niezwykłym. Myśl o tym, że mogłaby dowiedzieć się o nim czegoś więcej, dodała jej skrzydeł. Przeszkadzała jej wyboista droga, ciężka ciężarówka i zbyt słabe kobiece mięśnie. Umiejętności, technika i finezja na niewiele tu się zdały. Gdyby miała krzepę Ria, jechałaby dwa razy szybciej i nie martwi­ łaby się, że na ostrych zakrętach i przy głębokich koleinach straci kontro­ lę nad samochodem. Zanim Hope wjechała na swoje podwórze i wyłączyła przepracowa­ ny silnik, znów było jej gorąco i czuła się zmęczona. Pomimo późnego popołudnia skwar ani trochę nie zelżał. Było naprawdę gorąco, jak na koniec października. O wiele za gorąco. Już dawno pot zastąpił chłodne krople wody na jej skórze. Zdążyła złapać Masona, choć już wsiadał do pikapa, który był w go­ spodarstwie jedynym środkiem transportu, pomijając cysternę. - Mason! - zawołała. Gdy się odwracał w jej stronę, wyskoczyła z wysokiej kabiny Behe­ mota. Choć dzieliła ich długość całego podwórza, na jego ogorzałej twa­ rzy dojrzała powitalny uśmiech. Znoszony kowbojski kapelusz tylko czę­ ściowo okrywał sięgające do ramion, lśniące srebrzyste włosy, które po­ wiewały na wietrze. - Wcześnie wróciłaś - powiedział. - Zostawiłem ci trochę lemo­ niady. - A lód? Zadając to pytanie, usiłowała powstrzymać uśmiech. Wiedziała, że staruszek uwielbia lód, a nienawidzi napełniania tacek na lód, tak jak kot nienawidzi błota. Kiedy całymi dniami nie było jej w domu, po powrocie zastawała pusty zamrażalnik, w zlewie stos tacek na lód, a na pomarsz­ czonej twarzy Masona przepraszający uśmiech. Robił wszystko, żeby wyglądać na obrażonego, ale wcale mu się to nie udało. Zachichotał. - Znasz mnie aż za dobrze, dziewczyno. - Mam nadzieję. To już tyle lat... Włożyła mu rękę pod ramię i poprowadziła go do kuchni, gdzie było stosunkowo chłodno. Dwa lata temu, kiedy na stałe wróciła na ranczo, część pieniędzy, które zarobiła na pozowaniu do reklamy rajstop, prze­ znaczyła na odnowienie zniszczonej kuchni, którą przekształciła we wspa­ niałe centrum gospodarstwa. W styczniu i lutym, kiedy wiały silne wiatry z północy, siadała z Ma­ sonem przy starym dębowym stole i grali w tysiąca. Karty szły w ruch, 19

a Hope wyciągała od Masona różne opowieści - o życiu jego ojca, wu­ jów i stryjów, dziadków, pradziadków i prapradziadków, o kobietach, z którymi się żenili, dzieciach, które umarry młodo i tych, które przeżyły, o ludziach, którzy budowali i tych, którzy burzyli. Ta żywa historia, opowiedziana chropawym głosem i łamanym języ­ kiem stawała się jej udziałem dzięki człowiekowi prawie trzy razy star­ szemu od niej. Jego przodkowie znali najbardziej świetlane i najbardziej mroczne strony Dzikiego Zachodu. To była również jej historia, bo ro­ dzina Masona od ponad stu lat pracowała w Dolinie Słońca razem z ro­ dziną matki Hope. A jednak matka nigdy nie była wrażliwa na piękno i historię tego rancza. Nienawidziła Doliny Słońca; z zapiekłą, przerażającą dla młod­ szej córki goryczą przeklinała rdzawe wzgórza i zacienione kaniony. - Słyszałeś kiedyś o facecie, który nazywa się Rio? - spytała Hope bez namysłu. - Duży mężczyzna o lekkim chodzie, na pierwszy rzut oka Indianin? - Mhm - zgodziła się. - O uśmiechu, dzięki któremu wierzysz, że życie się nie kończy. Mason zerknął na nią z ukosa. - Najpewniej wpadłaś mu w oko! Rio nie uśmiecha się za często. - Pewnie śmiał się ze mnie - powiedziała, przypominając sobie jego docinki na temat marzycieli i hazardzistów. - Wątpię. - Czyżby nie lubił się śmiać? - spytała, naśladując przeciągły spo­ sób mówienia Masona. - Ty to masz szczęście, że ścięłaś te kucyki, bo bym cię teraz za nie wytarmosił! - Uśmiech przygasł na twarzy Masona, kiedy odwrócił sta­ re, drewniane kuchenne krzesło i objął ramionami jego oparcie. - Rio nie śmieje się z nikogo, tylko z głupków. Możeś i ty uparta jak oślica, ale idiotką to ty nie jesteś. Czule uścisnęła staruszka za ramię. Wyczuła wciąż jeszcze twarde mięśnie. Mimo podeszłego wieku Mason nie garbił się i był prawie tak żwawy, jak za młodu. Co prawda od czasu do czasu dokuczał mu artre- tyzm, ale wciąż pasowało do niego określenie: prawie sto osiemdziesiąt centymetrów żywej legendy. Tak jej ojciec mówił o swoim zarządcy, na­ uczycielu i najlepszym przyjacielu. Lodówka wydała chłodny, przyjazny odgłos, kiedy Hope ją otworzyła i zamknęła. Zaniosła szklankę lemoniady - bez lodu - do stołu i usiadła. - Czym się zajmuje Rio? - spytała. - Ujeżdża konie. 20 Hope usiłowała dopasować lakoniczny opis do nietuzinkowej osoby imieniem Rio, którą poznała. - I to wszystko? - Jak się jest Riem, to już jest bardzo dużo. Sam jest częścią konia. Przysięgam. Jeździ na wszystkim, co ma grzywę. Ale delikatnie się z tym czymś obchodzi. - Mason rozprostował ręce nad głową z taką siłą, że aż cicho trzasnęły stawy. - Nigdy nie słyszałem, żeby jakiego konia zbił do krwi, a jeździł już na wielu, co by na to zasługiwały. Hope upiła łyk orzeźwiającego kwaśnego napoju i westchnęła. - Powiedział, że jest człowiekiem, który znajduje wodę. Kazał mi spytać cię o zdanie i dopiero wtedy podjąć decyzję. Hope nie patrzyła w stronę Masona, a mimo to wyczuła nagły przypływ jego zainteresowania. Bladozielone oczy przeszyły jątak intensywnym spoj­ rzeniem, że skojarzyło jej się to z Riem. Sama nie wiedziała dlaczego. - Coś w tobie zobaczył - powiedział stanowczo. Ałe zauważył, że się zjeżyła. - Ojej, Hope, nie to miałem na myśli. Z ciebie jest kobieta co się zowie, a on z pewnością jest chłopem na schwał, ale dla Ria to jeszcze nic nie znaczy. Jeśli powiedział, że będzie szukać wody, to dlatego, że zrobiłaś coś, co mu się spodobało. - Był przy studni Turnera. Jedyne, co zrobiłam, to mocowałam się z tym upartym generatorem. Mason spojrzał na Hope. Trzpiotowata dziewczynka, którą pamiętał, wyrosła na kobietę tak piękną, jaką kiedyś była jej matka. Ale w odróż­ nieniu od matki, Hope nie przywiązywała zbyt wielkiej wagi do własnej urody. Ani nie nienawidziła rancza. Była jego cząstką tak głęboko zako­ rzenioną w ziemi, jak rośliny, które czerpią wodę ukrytą głęboko pod powierzchnią pustym. Podobnie jak starsza siostra, Hope miała ciemne włosy i promienny uśmiech, który wzbudzał marzenia mężczyzn. Ale Hope nie zauważała mężczyzn, których pociągała. Dostrzegała jedynie ziemię i gotowa była dla niej pracować. W przeciwieństwie do siostry. Julie była tak piękna jak motyl - i równie bezużyteczna. A co do matki Hope, to po prostu tak bardzo nienawidziła tej ziemi, że nie mogła dobrze jej uprawiać. - Riowi spodobało się, że j esteś kobietą z charakterem - powiedział Mason, skinieniem głowy przytakując samemu sobie. - To jedyna rzecz, jaką darzy szacunkiem. Charakter. - No cóż, tego to mi nie brakuje - powiedziała, udając, że opacznie zrozumiała słowa Masona. Wytarła zakurzoną twarz zewnętrzną stroną tak samo zakurzonej dłoni. - Potrafi tego dokonać? Mason zmrużył oczy i przeszył ją spojrzeniem. 21

~ Kochanie, jeśli gdziekolwiek na tym ranczu jest woda, to Rio ią znajdzie. - Jak? Staruszek wzruszył ramionami. - Słyszałem, jak ludzie gadali, że to czarodziej. Zaklinacz wody, różdżkarz, wnuk szamana Zuni. Podobno był żołnierzem i kartografem. Słyszałem, że wychował się w wieżowcu w Houston i w rezerwacie dla Indian za Sierra Perdidas. Podobno uczył się na wschód od Gór Skali­ stych i zna Zachodnie Wybrzeże lepiej niż wszystkie śmiertelniki. - W co z tego wszystkiego wierzysz? - spytała zaciekawiona Hope. Mason uniósł znoszony, przepocony kapelusz kowbojski i mocniej wcisnął go na głowę. - We wszystko. I jeszcze ci coś powiem- dodał, przeszywając jąprze- nikliwymi zielonymi oczami. - Rio jest bystry, spokojny i szybszy niż wszy­ scy mężczyźni stworzeni przez Boga. Jest trochę Indianinem, a w pełni mężczyzną. Nie zabiera się za coś, co nic nie warte, a w walce jest bitny jak wszyscy diabli. Raz widziałem, jak rozdzielał trzy bestie. Zrobił to tak szyb­ ko, że przez ten czas nie zdążyłbym nalać kawy do kubka. - Z tego, co mówisz, wynika, że to... brutal. Mason zerkał na lemoniadę w szklance Hope, zastanawiając się nad tym, czego dziewczyna nie dopowiedziała. - Tak jak Turner? - spytał wprost. - Tak - odparła. - Nic podobnego. Turner jest do cna podły. Lubi ranić ludzi. Hope z trudem ukryła, że przeszył ją dreszcz. Aż za dobrze znała tę stronę jego osobowości. - Rio jest pokojowo nastawiony, o ile to możliwe. A kiedy już musi walczyć, jest tak okrutny, jak to konieczne. - Mason pomasował obolałe kłykcie i spojrzał na nią. - Skarbie, ci trzej faceci, których pobił Rio, mieli noże. Podle gadali, jak to obedrą ze skóry bydlaka, co to mu się wydaje, że wolno mu pić z białymi ziomkami. Oberwało im się, bo na to zasłużyli, a oberwali niewąsko. Szybko obróciła głowę. Twarz Masona była zacięta. - Gdyby Bóg uznał za stosowne dać mnie i Hazel dzieci - spokojnie oznajmił Mason - to umarłbym ze spokojnym sumieniem, gdybym spło­ dził takiego syna jak Rio. Przez minutę Hope milczała, nie wiedząc, co powiedzieć. Mason ni­ gdy o nikim tak nie mówił. Nawet o niemal mitycznych postaciach swo­ ich przodków. - Gdzie spotkałeś Ria? - spytała w końcu. 22 Mason zawahał sie. Znów uniósł kapelusz, znów włożył go z rozma­ chem i powiedział: - Tak naprawdę, to mi opowiedziała Hazel, ale ona nie miałaby nic przeciwko temu, żebym ci to powiedział. Dzieci jej siostry miały kłopo­ ty, nieważne jakie. Rio je rozwiązał. Hope starała się przypomnieć sobie wszystko, co wiedziała o zmarłej żonie Masona. Siostra Hazel wyszła za włóczęgę półindiańskiej krwi. Po kilku latach mężczyzna zniknął, zostawił ją z czwórką dzieci. I Rio „rozdzielił" trzech mężczyzn, którzy nienawidzili Indian. - Rozumiem - mruknęła Hope. Potem dodała po cichu: - Mam na­ dzieję, że ci mężczyźni wzięli sobie do serca nauczkę. - Wątpię. Nie da się nauczyć węża jazdy na łyżwach. Ale ci trzej już przestali znęcać się nad dzieciakami - dodał z ponurą satysfakcją. Hope doszła do wniosku, że wie już wszystko, co potrzeba, o czło­ wieku imieniem Rio: Mason go szanuje. Bez względu na to, czy potrafi znaleźć wodę, czy nie, Rio przynajmniej nie jest sępem, który zamierza żerować na szczątkach jej marzeń. - Dzięki. - Wstała i ucałowała Masona w oszroniony siwym zaros­ tem policzek. - Zamierzasz skorzystać z jego oferty? - spytał. - Tak. - Już miała chwycić za słuchawkę, ale powstrzymała się, za­ kłopotana. - Nie wiem, jak go złapać. - Nie martw się. - Mason uśmiechnął się. - Nie zdążysz się obrócić, a pojawi się tutaj. - Ale skąd będzie wiedział, że chcę go zatrudnić? - A skąd wiatr wie, jak wiać? Hope parsknęła zniecierpliwiona. Mason podniósł wzrok. Zielone oczy emanowały spokojem i pewnością. - To Rio. On będzie wiedział. Rozdział 3 Rozdrażniona Hope wzięła się pod boki i jęknęła. - To Rio! On będzie wiedział - powtórzyła z przekąsem. - Dzięki, Mason. Bardzo mi pomogłeś. Mason tylko popatrzył na nią mądrymi zielonymi oczami. 23

- Gdybyś miał kucyki - mruknęła - to bym ci j e natychmiast wyrwa­ ła z tej oślej głowy. Nie mam czasu czekać, aż Rio dowie się. w tajemni­ czy sposób, że chcę go zatrudnić. Potrzebuję wody! I to już! - Zawsze byłaś krewką dziewczynką - zgodził się Mason, uśmie­ chając się do siebie. - Może i mógłbym odnaleźć Ria. Za odpowiednią opłatą... - Jaką opłatą? - Jęknęła. Pomyślała o całej liście morderczych za­ dań do wykonania. Prac, których nie lubiło żadne z nich. - Przez tydzień kostki lodu - oświadczył. - Zgoda. - Uśmiechnęła się złośliwie. - Masz zaniki pamięci, Ma­ son. Ja zawsze pamiętam o kostkach lodu. - Wiem, ale teraz nie będę miał z tego powodu wyrzutów sumienia. Roześmiała się i pokręciła głową, sprawiając, że jej ciemne loki roz­ błysły światłem. - Jak znajdziesz Ria? - Bez trudu. Ujeżdża konie dla Turnera. - Ooo! Hope ugryzła się w język, żeby nie zakląć. Naprawdę nie chciała od­ wiedzać rancza Turnera. Odkąd wróciła do Doliny Słońca, John Turner bezlitośnie ją prześladował. Im częściej mu odmawiała, tym bardziej był zdecydowany ją posiąść. Zebrała się w sobie i wzięła do ręki słuchawkę. Już się go nie bała, ale wciąż pogardzała nim za prostacką brutalność. Zachowanie przy nim do­ brych manier kosztowało jąwiele wysiłku. Ukrywała swoje uczucia, bo wie­ działa, że gdyby je ujawniła, to by go jeszcze bardziej rozjątrzyło. Trzeba było na własnej skórze doświadczyć jego arogancji, żeby w nią uwierzyć. - Czy ten sukin... Czy znów nie daje ci spokoju? - spytał Mason ostro. Wzruszyła ramionami. - Odkąd bank jego ciotki dał mi drugi kredyt na Dolinę Słońca, Joh­ nowi chyba się zdaje, że mnie kupił. - Mam siedemdziesiątkę na karku, ale to nic. Bóg mi świadkiem, że jeśli ten sukinsyn jeszcze raz choćby cię tknie, to podziurawię mu łeb jak sito. Hope położyła rękę na ramieniu Masona w łagodzącym, a jednocze­ śnie pokrzepiającym geście. Nawet kiedy jeszcze żył jej ojciec, Masonją chronił, jakby była jego córką. Pod wieloma względami był staroświec­ kim człowiekiem Dzikiego Zachodu. Wierzył, że jeżeli kobieta mówi nie, to naprawdę tak myśli, i koniec. Ale John Turner nie podzielał tego przekonania. Jak rozpieszczony dzieciak miał obsesję na punkcie każdej rzeczy, której nie mógł mieć. Osiem lat temu jego ojciec uchronił Hope przed gwałtem, ale Wielki Jase 24 Turner zmarł zeszłej zimy, nie pozostawiając nikogo, kto trzymałby w ry­ zach jego jedynaka. Potrzeba było wielu lat praktyki, aby nabyć umiejętność szybkiego opędzania się od myśli o Turnerach i płonnych marzeniach jej ojca o „do­ brym" zamążpójściu młodszej córki. To wszystko stało się wieki temu. Obaj ojcowie już nie żyli, matka Hope nie żyła, siostra nie żyła. Hope żyła. To wszystko nauczyło ją, że jest różnica pomiędzy łatwymi obietni­ cami mężczyzny a przerażającą rzeczywistością jego żądz. Ale jeszcze ważniejsze niż wczorajszy dzień, ważniejsze niż kłamstwa i krzyki małej dziewczynki było to, że ranczo Hope umierało na jej oczach. W obliczu tego faktu nie liczyło się nic, a już na pewno nie przeszłość, której i tak już się nie da odwrócić. Wzięła do ręki słuchawkę i szybko wystukała numer. Po drugim dzwonku telefon odebrała gosposia. - Cześć, Sally. Mówi Hope. Chciałabym zostawić wiadomość dla jednego z waszych robotników. - Zaraz poproszę Johna - powiedziała szybko Sally. - Nie, nie ma potrzeby go fatygować. Nic z tego. Sally już po niego pobiegła. Hope zamknęła oczy i czeka­ ła, aż pan i władca imperium Turnerów podejdzie do telefonu. Mason przymrużył oczy i patrzył, jak twarz Hope zastyga w maskę. Serce o mało mu nie pękło, kiedy prawie osiem lat temu Jase Turner odwiózł j ą do domu. Buzię miała bladą, posiniczoną, a wyraz twarzy osoby starej. Trudno było uwierzyć, że właśnie skończyła osiemnaście lat i dzień wcześniej była roześmianą nastolatką. Mason westchnął i zaklął pod nosem, ospale masując kark. Kiedy myślał o przeszłości, zawsze czuł się stary i bezużyteczny. Dobrze mu się kojarzyli z tymi latami tylko Hazel i ojciec Hope, Wayne, a oboje już nie żyli. No, i, oczywiście, Hope. Wyłoniła się z przeszłości i wciąż żyła. Warto było przez to wszystko przebrnąć, żeby w grudniowy poranek usły­ szeć jej śmiech. Był gotów zrobić, co w jego mocy, żeby już nigdy nie zapomniała, jak to jest śmiać się beztrosko. - Witaj, John - powiedziała bezbarwnym głosem. - Mówiłam Sally, że nie chcę ci robić kłopotu. - Rozmowa z tobą to dla mnie nigdy nie jest kłopot, laleczko. - Chciałabym zostawić wiadomość dla jednego z twoich pracowni­ ków, człowieka imieniem Rio. Zapadła drętwa cisza. Kiedy Turner znów się odezwał, jego głos nie był już nawet w połowie tak ciepły, jak przedtem. 25

- Czego od niego chcesz? Przez dłuższą chwilę czekała, aż wybrzmi echo obcesowego pytania. - Przepraszam za kłopot, żegnam - oświadczyła bez zająknięcia. - Zaczekaj! Nie bądź taka nadęta! Ja tylko troszczę się o twoje inte­ resy. No wiesz, nie możesz ufać każdemu facetowi. Hope pomyślała o wodzie i spragnionym bydle i ugryzła się w język. Arogancja i gruboskórność Turnera już nie powinny jej dziwić. - Ten Rio to włóczykij, typ spod ciemnej gwiazdy - oświadczył Turner. - Jestem dużą dziewczynką. Sama potrafię o siebie zadbać. Teraz. Żadne z nich nie wypowiedziało tego słowa, ale ono zawisło między nimi. Jako osiemnastolatka nie potrafiła sama stawić czoła mężczyźnie, ale teraz potrafi. Za to mogła podziękować Johnowi Turnerowi. Choć kiedyś życzyła śmierci jemu i samej sobie. Prawie się uśmiechnęła. Nie do wiary, że kiedykolwiek była tak mło­ da i naiwna. - Myślałem, że sami z Masonem ujeździliście wszystkie swoje ko­ nie - powiedział Turner. - To znaczy te, które wam jeszcze zostały. Wy­ starczyłoby, żebyś mi szepnęła słówko, laleczko, a sprowadziłbym wam najlepsze konie, jakie można kupić. Ajeśli to Jeździec Burzy sprawia wam kłopoty, to z chęcią sam go popieszczę ostrogami. Jest cholernie krewki, zbyt krewki dla kobiety. Hope skrzywiła się. Zignorowała jego propozycję, żeby zostać panią Turner. Kiedy się odezwała, robiła wszystko, żeby jej głos nie zdradzał emocji. Zignorowała też jego wzmiankę o tym, że zostało jej tylko pięć koni, a jeden z nich to narowisty ogier, istny szatan, na którym w ogóle nie można jeździć. - Jeśli zobaczysz Ria, powiedz mu, że dzwoniłam - powiedziała. - Nie będzie go przez kilka godzin, może dni. Ten gnojek chodzi własnymi drogami. Lepiej rai powiedz, o co chodzi. On zechce wiedzieć, czego... - Onjuż wie-ucięłaHope. - Poczekaj. Przyjedziesz jutro na grilla? Kosztowało ją wiele trudu utrzymanie rzeczowego tonu, ale udało jej się to. Za bardzo potrzebowała wody, żeby sobie pozwolić na wybuch emocji. - Przykro mi. Mam dużo pracy. - Laleczko, zapracujesz tę śliczną dupcię na amen. Nie musisz. Za­ troszczę się o ciebie. Możesz zatrzymać swoje ranczo. Do licha, nawet przeprowadzę ci wodociąg. To będzie mój prezent ślubny... 26 - Dzięki za przekazanie wiadomości - ucięła stanowczym tonem. Turner roześmiał się. - No dobra. Ale i tak pewnego dnia powiesz „tak". Cicho odłożyła słuchawkę i spojrzała we wszystkowiedzące oczy Masona. - Wciąż nie możesz go spławić, hm? - spytał staruszek. - To tylko taka gra. Jeśli ja powiem „tak", on zwróci się w przeciw­ nym kierunku, jak zadziorny kogut. Mason powoli pokręcił głową. - Nie wierz w to. Na zaciśniętych ustach pojawił się cień uśmiechu. - Nie wierzę. Ale w pewnym sensie to prawda. Gdyby mnie zdobył, to za tydzień, dwa odechciałoby mu się. Onjuż taki jest. Zawsze taki był. Do samej śmierci się nie zmieni. - Tak, a ona nastąpi dobrze przed czasem, jeśli jeszcze kiedyś ze­ chce tak cię nagabywać. Nagle poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Otoczyła Masona ra­ mionami. - Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła - powiedziała, mocno go ści­ skając. - Kocham cię. Odwzajemnił uścisk, a dłoń o wielkich kłykciach przygładziła jej wło­ sy- - Zakopałabyś się w kostkach lodu, ot co. - Potem, zbyt cicho, by mogła to usłyszeć, dodał: - A teraz zbieraj się, zanim krowy zdechną z pragnienia. - Jeśli Rio zadzwoni... - Dziewczyno, nie słuchasz mnie - niecierpliwie przerwał Mason. - Rio cię znajdzie. Nie potrzebuje mojej pomocy i na pewno nie po­ trzebuje, żeby prowadził go za rękę taki tchórzliwy, nadęty sukinsyn jak Turner. Hope dała za wygraną. Szybko dopiła lemoniadę i posłusznie zosta­ wiła Masona samego. Wziął szklankę i zawołał za Hope z ganku. - Fasola z wołowiną o zachodzie słońca! - I sałatka! - krzyknęła, wsiadając do zakurzonej kabiny Behemota. - W lodówce jest sałata, pomidory, szczypiorek i grzyby. - Królicze żarcie! Żądasz ode mnie, żebym ci przygotował króli... Reszta rozwścieczonych słów wtopiła się w warkot silnika Behemo­ ta. Mason, co prawda, od czasu do czasu lubił zjeść „królicze żarcie", ale przygotowanie go było czymś poniżej jego godności. 27

Ale to zrobi, przeklinając każdy świeży listek. I zrobi to z przyjem­ nością, bo lubi i świeże listki, i przeklinanie. Droga do miasteczka była długa, więc świeże warzywa stanowiły rzadkość w tym gospodarstwie. Uśmiechnięta Hope przejechała obok pastwiska, gdzie jej bydło tło­ czyło się dookoła poidła. Czarna sierść krów przyprószona była kurzem. Wzdłuż polnej drogi ciągnął się wąski rurociąg przeżarty przez piasek i słońce. Studnia, która kiedyś zaspokojała potrzeby rancza, wyschła po­ nad ćwierć wieku temu. Ojciec Hope bezustannie jąpogłębiał, aż w koń­ cu natrafił na zeskorupiałe podłoże skalne, skąd trzęsienia ziemi zabrały wodonośne warstwy skał i zakopały je pod suchym jak pieprz łupkiem. Przeklinając, wykopał kolejną studnię kilka kilometrów dalej, na odle­ głym krańcu rancza. Nowa studnia miała na imię tak samo jak Hope. To właśnie z niej doprowadzono rurociągiem wodę do domu i gospodarstwa. Inne studnie nawadniały kiedyś pobliskie pastwiska i napełniały po brzegi poidła dla koni. Ale to się skończyło. Pola wyschły, a zasilane wiatrakami pompy, które kiedyś dostarczały wodę, zostały odłączone. Teraz wody z tych studzien nie wystarczało nawet do zalewania pomp, nie mówiąc już o zaspakajeniu potrzeb czarnego Angusa, pól i napełnia­ niu porozstawianych tu i ówdzie poideł dla bydła. Studnia, którą ojciec nazwał jej imieniem, nie wyschła do końca. Ale nie mogła dostarczyć wystarczającej ilości wody dla bydła i domu. Więc Hope zamknęła hydrant prowadzący ze studni do domu, po zaniżonych cenach wyprzedała część bydła i zaczęła dowozić wodę do poideł na te­ renie rancza i dalej. Kiedy nawet to nie starczało, pozbywała się kolejnych sztuk bydła, sprzedając strzępy przyszłości, żeby przetrwać niekończące się miesiące suszy. Pastwiska i trawniki przy domu dawno wyschły, podobnie jak naj­ starsze, najgłębiej zakorzenione drzewa otaczające budynki. Hope mu­ siała zrezygnować z uprawy warzyw, bo nie była w stanie zaspokoić prag­ nienia roślin. Dowoziła wodę do domu ze studni Turnera i wlewała ją do cysterny zakopanej na podwórzu. I było jej ciągle za mało. Wkrótce spadnie deszcz, zaklinała Hope w duchu. Każda susza, nawet najbardziej długotrwała, ma swój kres. Trzeba tylko przetrwać do chwili, kiedy spadnie deszcz, a wtedy zbiorniki wod­ ne napełnią się, a poziom wód gruntowych znów się podniesie i napełni puste studnie, wyrośnie trawa, bydło się rozmnoży i będzie coraz licz­ niejsze i większe, a Dolina Słońca znów ożyje. 28 Za pieniądze zaoszczędzone z pracy modelki mogłaby przeżyć kolej­ ny rok. Przy odrobinie szczęścia nawet dłużej. Mogłaby spłacić odsetki drugiego kredytu - termin ich zapłaty mijał piętnastego stycznia. Mogła­ by uchronić ranczo przed bankructwem nawet dłużej, gdyby wykorzy­ stała pieniądze, które odkładała na wywiercenie kolejnej studni i na co­ miesięczne opłaty w gospodarstwie. Ale jeśli wyda pieniądze, które prze­ znaczyła na studnię, losy rancza będą przesądzone. Hope spoglądała smutno na jałową krainę z trudem broniącą się przed nieustannie atakującym słońcem. Duży krzak bylicy unosił w górę postrzę­ pione szare gałęzie, tworząc tajemnicze wzory na tle błękitnej misy nieba. Krainę, wspinającą się na wschód ku wzgórzom Perdidas, okrywała cieni­ sta szata jarów. Rośliny w przytłumionych odcieniach zieleni i brązu po­ krywały szerokie wachlarze aluwialne, które rozciągały się od nasady gór. Po gwałtownej burzy, kiedy strumienie wody deszczowej spływały w niżej położone zbiorniki, tworzyły się okresowe jeziora, nad którymi gromadziły się stada wędrownych ptaków, a wzdłuż miękkich linii brze­ gów czujne zwierzęta pustynne zostawiały delikatne sploty śladów. Zimą aluwialne wachlarze zieleniły się od trawy i świeżej roślinności, i skrzy­ ły się strumieniami, które wysychały przez upalne tygodnie lata. Ale teraz, zbyt często, te same jary coraz dłużej pozostawały suche. W jarach i sadzawkach, które kiedyś poiły bydło, nie rosła nawet trawa. Gospodarstwa wyczerpywały studnie aż po samo dno. A studnie wysychały. Przez otwarte okno ciężarówki wpadało pachnące żywicą, aromatycz­ ne powietrze. Hope głęboko je wdychała, pozwalając, by orzeźwił jączysty zapach ziemi. Słońce przypiekało przez przednią szybę, lecz o wiele ła­ godniej niż trzy miesiące temu. Hope zjechała z polnej drogi na trakt trochę szerszy niż dwupasmo­ wa szosa. W porze deszczów koleiny dróg rozmiękały niby kleisty wosk, a potem, na krótko, zamarzały pod wpływem chłodnych wiatrów z pół­ nocy. Ale wtedy nie miało znaczenia to, czy droga jest przejezdna. W po­ rze zimowych deszczów i lodu nie będzie musiała dowozić wody do po­ rozstawianych daleko od siebie poideł. Behemot chwiał się i kołysał na boki jak koń, który za wszelką cenę chce zawrócić do stajni. Hope szarpnęła kierownicę i trzymała jąkurczo- wo, aż pojazd znów zaczął się trzymać drogi. Ból ramion podpowiadał jej, że stać ją jedynie na to, żeby wyciągnąć ciężki płócienny szlauch, i pociągnąć go do suchego metalowego poidła pomiędzy tłoczącym się, przepychającym się spragnionym bydłem. A musiała to zrobić dziś przy­ najmniej jeszcze raz. 29

Jeśli nie dwa razy. Hope nie pozwoliła sobie na rozmyślanie o tym. Ciężarówka przeto­ czyła się przez wzniesienie i zbliżała się do studni imienniczki. Rio tam był. Czekał na nią. Rozdział 4 Hope zahamowała, wzbijając tumany kurzu i powłócząc nogami, szła do pustego poidła. Bydło wyczuło wodę w Behemocie i zaczęło się tłoczyć wokół cysterny, zagradzając dostęp do zbiornika. Rio bez słowa wskoczył na siodło i rozgonił bydło. Jego klacz pra­ cowała zręcznie, precyzyjnie, z wdziękiem, obracając się na tylnych no­ gach, odpędzając krowy od ciężarówki z właściwym dla dobrze wy­ szkolonego konia kowbojskiego posłuszeństwem. Jeździec był równie zręczny. Prowadził żwawo obracającą się klacz, balansując ciałem, aby ułatwić koniowi pracę. Jego plecy poruszały się płynnie w rytm ruchów konia. Dzięki niemu i jego rączemu koniowi Hope mogła zaparkować cię­ żarówkę tuż przy zbiorniku. Poidło było duże, wielkości przydomowego basenu kąpielowego. Siedząc w kabinie, zajrzała do zbiornika. Był pusty. Nasłuchiwała odgłosu generatora i słyszała tylko pomruk silnika Be- hemota. Jej serce zawahało się, a potem zamarło. Najwyraźniej generator samoczynnie się wyłączył. To znaczy, że przez pompę przepływało za mało wody. Co prawda wiatrak się obracał, ale z hydrantu wypływał stru­ mień tak cienki jak jej mały palec. Ledwie wyciekał z rury z lanego żela­ za do zbiornika; zwierzęta wysysały każdą kropelkę wilgoci. Hope patrzyła, jak wielki różowy krowi język liże wilgotny metal. Sercejej się krajało. Studnia, która stanowiła jedyne źródło wody na ran- czu, już prawie wyschła. Wyczerpanie, któremu do tej pory tak usilnie starała się nie ulec, wzięło nad nią górę. Na kilka sekund zamknęła oczy i walczyła z paraliżującym lękiem. Nie mogła stracić rancza! Wzbierała w niej determinacja, wypierając lęk i rozpacz. Drzwi ka­ biny zaskrzypiały i zatrzasnęły się, kiedy zeskoczyła na ziemię tuż obok pustego zbiornika, wyminęła stłoczone bydło. 30 Przechodząc, rozejrzała się po stadzie, automatycznie, wprawnym okiem sprawdzając jego kondycję. Herefordy były chude i kościste. Zbyt chude. Zbyt kościste. Powinny być gładkie i spokojne jak bydło Turnera. Ale jej bydło musiało wędrować wiele mil w poszukiwaniu paszy, a po­ tem wracać na ranczo do poidła. Z każdym dniem krowy musiały iść co­ raz dalej, żeby zaspokoić głód, a potem przebyć coraz dłuższą drogę po­ wrotną, żeby zaspokoić pragnienie. Uklękła pod metalowym brzuchem Behemota i przystąpiła do pracy. Klęła po cichu, usiłując przykręcić lekko wykrzywioną, zdecydowanie zardzewiałą złączkę do zaworu. Ręce jej drżały, a ramiona chwytał skurcz, ostrzegając, że ciało znajduje się u kresu sił. Wyczuła za plecami lekkie poruszenie. Potem zobaczyła u swego boku Ria. Wyjął szlauch z jej zmęczonych rąk. Z wdzięcznością opuściła ra­ miona i patrzyła, jak mężczyzna zmaga się z upartą złączką. - Jeden gwint jest wykrzywiony - powiedziała, kiedy usiłował dojść, w jaki sposób przykręcony jest wąż. - Wiem, jak go nakierować na wła­ ściwy tor. Jeśli mi potrzymasz ten szlauch, to resztę już zrobię. Zanim dokończyła zdanie, przesunął wąż tak, że jego mosiężne złą­ cze było już tuż przy ciemnej paszczy zaworu. Wyciągnęła ręce ponad jego ramionami, żeby połączyć gwinty w zaworze i szlauchu. Było to znacznie prostsze dzięki temu, że ciężar mokrego węża nie osuwał meta­ lowej końcówki w dół. Po kilku nieudanych próbach udało jej się na tyle przykręcić wąż, żeby nie trzeba było przytrzymywać mosiężnych elemen­ tów jedną ręką i obracać drugą. Głęboko wciągnęła powietrze, zbierając siły do ciężkiego zadania za­ ciśnięcia upartej złączki tak, żeby od razu nie odpadła pod nagłym napo­ rem wody. Rio poczuł, że pierś Hope otarła się o jego ramię. Kiedy spojrzał na dziewczynę stwierdził, iż nie zdawała sobie sprawy, że ich ciała się ze­ tknęły. Zmęczona i przestraszona, całą uwagę skupiła na upartej złączce. Zauważył ślady potu na jej twarzy, drobinki kurzu, intensywny rumie­ niec i jedwabiście gładką skórę. Spod kapelusza Hope wysunęły się pa­ semka włosów i falowały na jej twarzy jak ciemne płomyki. W piwnych oczach już nie dostrzegł zieleni, którą było widać w piekącym słońcu, kie­ dy spotkali się przy studni Turnera. Teraz jej oczy były ciemne, zbyt ciem­ ne, podobnie jak jej usta były zbyt blade na tle zarumienionych policzków. Rio zastanawiał się, ile razy pokonała drogę od studni Turnera do własnej wysuszonej ziemi i spragnionego bydła. Musiała być bardzo zmę­ czona. Delikatnie nakrył jej ręce swoimi. Odsunął jej palce od złączki i sam zabrał się do zaciskania metalowych elementów. 31

Zaskoczyło go, jak trudno jest je utrzymać pod odpowiednim kątem, żeby gwinty delikatnie się obracały, i jednocześnie podtrzymywać wąż, który ciąży ku ziemi. Aż się skrzywił, kiedy pomyślał, że Hope codzien­ nie musi podejmować taki wysiłek. Gdzie, u licha, jest Mason? - pomyślał, To nie jest praca dla kobiety. Jak długo już Hope przywozi tę wodę sama? - Dzięki. To powinno wystarczyć - powiedziała, wyłażąc spod cy­ sterny. - Pójdę po klucz. Wróciła bardzo szybko. W ręku miała duży klucz francuski. Rio wziął narzędzie z jej ręki. Poniósł je z taką łatwością, że mu pozazdrościła. Patrzyła, jak bladoniebieska koszula rytmicznie napina się na jego ra­ mionach. Zaciskał złączkę płynnymi, zdecydowanymi ruchami. Czekała na właściwy moment, a potem zaczęła rozciągać szlauch, aby za chwilę mogła przez niego popłynąć woda. - Usiądź - powiedział. - Ja się tym zajmę. Jej ramiona podjęły decyzję wcześniej niż głowa. Opadły bezwładnie. Westchnęła i usiadła, opierając głowę o metalowe wybrzuszenie cysterny. W ciszy obserwowała opalonego pustynnym słońcem mężczyznę, który kuc­ nął tak blisko niej, że dżinsy i koszule obojga prawie stapiały się ze sobą. - Dzięki - powiedziała, masując zmęczone ramiona. - Nie wiem, jak ci się odwdzięczę. Rio powoli pokręcił głową. Przypomniał sobie, jak wyginała się w łuk ku niebu, a jej dłonie obsypywały jej piękne kształty płynnymi diamenta­ mi. Tego obrazu nie mógł wymazać z pamięci. Była tak olśniewająca i nieoczekiwana jak tęcza na pustyni. I podobnie jak tęcza dawała radość, nie prosząc o nic w zamian. - Nie - powiedział cicho. - Nic nie jesteś mi winna. Zwróciła ku niemu twarz, ale nie odwzajemnił spojrzenia. Całą uwa­ gę skupił na pracy. Kiedy wreszcie skończył, wyślizgnął się spod cięża­ rówki i oparł klucz o koło. Bez słowa zaczął ciągnąć ciężki, sztywny wąż do zbiornika na wodę, wokół którego przeraźliwie rycząc, tłoczyły kro­ wy. Choć bardzo się starały, nie mogły do końca wcisnąć się pomiędzy ciężarówkę i poidło, a Riowi i Hope nie groziło stratowanie, bo schro­ nieniem dla nich był wielki brzuch Behemota. Rio starał się przekrzyczeć bydło. - Gotowe! Hope nie odpowiadała, wąż wciąż się nie napinał, więc Rio zerknął przez ramię. Stała oparta o zakurzoną ciężarówkę, z zamkniętymi ocza­ mi, chłonąc chwilę wytchnienia, jak suchy piach chłonie wodę. Wyda­ wała się taka krucha na tle masywnej cysterny. - Hope? Otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niego. Mimo zmęczenia z wdzię­ kiem podniosła ciężki klucz, przymocowała go do zaworu i napierając całym ciałem, dokładnie go przekręciła. Woda wybrzuszyła szlauch i znad krawędzi zbiornika lała się do środ­ ka, z hukiem bębniąc o blaszane dno. Krowy ryczały i tłoczyły się coraz bliżej, napierając nawet na potężną ciężarówkę. Kiedy Rio się upewnił, że wąż nie wyskoczy ze zbiornika i woda nie rozchlapie się dookoła, wślizgnął się pod pojazd i usiadł przy Hope. - Narwane diabełki - powiedział, wpatrując się w las zakurzonych nóg tłoczący się dookoła cysterny. - Piękne diabełki. - Hope uśmiechała się, dumna ze swojego bydła. Po jakimś czasie zwierzęta, które jako pierwsze zaspokoiły pragnie­ nie, pozwoliły się odepchnąć na bok przez spragnionych współtowarzy­ szy. Te sztuki, którym udało się napić wcześniej, podczas pierwszej do­ stawy wody, czekały na obrzeżach stada albo pasły się skryte w wielkich krzewach bylicy i pod małymi sosnami, z rzadka porastającymi łagodnie pofałdowany teren. Te, które dziś sobie skubią liście, jutro będą najgorli- wiej tłoczyć się przy wodopoju, przepychając się i ryczeniem domagając pierwszego porannego łyka. Hope nie starała się przekrzyczeć krów. Na pół przepraszająco uś­ miechnęła się do Ria i położyła się na plecach w kurzu, podkładając ka­ pelusz pod głowę. Przyjemnie było rozluźnić mięśnie, obolałe od co­ dziennych obowiązków. To była wyczekiwana chwila; najtrudniejszą część transportu wody miała już za sobą i pozostało tylko odłączyć szlauch, zwinąć go i odpro­ wadzić Behemota do domu. Czasami przed odjazdem zdarzało jej się rozebrać i wskoczyć do olbrzymiego zbiornika. Przez jakiś czas spokoj­ nie w nim brodziła, potem opierała ramiona o metalową krawędź i uno­ siła się na wodzie, przyglądając się gwiazdom kwitnącym na granatowej, tafli późnowieczornego nieba. Rio uśmiechał się dziwnie, patrząc na Hope, która leżała przy nim, nic sobie nie robiąc z jego bliskości. Nie wiedział, czy jest zbyt zmęczo­ na na kokieterię lub próby flirtowania typowe dla kobiet, które wcześniej znał, czy może po prostu nie widzi w nim mężczyzny, bo nie jest biały. Ale przypomniał sobie, że kilka razy zwróciła twarz w jego stronę. Zauważył, że mu się przyglądała z kobiecą aprobatą w oczach. Była wy­ cieńczona, nie udawała świętoszki. Kusiło go, żeby rozciągnąć się obok niej, pod osłoną opasłej cyster­ ny, żeby wraz z nią wypoczywać. Jego dzień zaczął się na długo przed 3 - Piękna mar2ycie!ka 33

świtem, kiedy złapał Szarówkę, osiodłał ją i zgromadził stado narowi- stych rasowych koni Turnera. Te konie były zgrabne jak baleriny i po­ dobnie jak one nieużyteczne w zaganianiu bydła. Rio tak naprawdę wolał konie kowbojskie. Były muskularne, szyb­ kie, doskonale przystosowane do pracy z bydłem i wiedziały, jak się ob­ chodzić z krowami. Zanim Rio dokończy dzieła, John Turner będzie miał kilka najlepszych koni do poganiania bydła w Newadzie. A potem Turner zniszczy swoje kowbojskie konie, usiłując wygrać błyszczące sprzączki na rodeo. Ten człowiek nie miał żadnego wyczucia w obchodzeniu się z końmi, podobnie j ak nie potrafił obchodzić się z ludź­ mi, których zatrudniał, z kobietami czy samą ziemią. Brał, nie dając nic w zamian. Nawet nie wiedział, że powinien coś dać. Rio oparł głowę o zakurzone koło i podkurczył nogi, aby rozpędzone krowy nie podeptały mu stóp. Nie chciał zasnąć. Wolał napawać się spo­ kojem tej chwili, tym, że krowy zaspokajają pragnienie, kobietą spoczy­ wającą zaledwie kilkanaście centymetrów od jego uda i wspomnieniem, kiedy jej piersi otarły się o jego ramię. Zaklął w duchu i nazwał siebie głupcem za to, że śmiał choćby spoj­ rzeć na Hope. To nie jest kobieta na jedną noc. Więc przestań myśleć o tym, jak wyglądała na tle nieba, kiedy bluzka opinała dokładnie takie kształty, jakie chciałbyś widzieć! Nawet gdyby do ciebie przyszła, to tylko byś ją zranił. Czy tego chcesz? Czy chcesz jej podać pomocną dłoń, a potem zaciągnąć ją do łóżka, jak­ by była kolejną zdobyczą sobotniej nocy? Do licha, przestałeś tak traktować kobiety, zanim dorosłeś do picia alkoholu. Mimo zachłannej męskiej żądzy nie uczynił najmniejszego ruchu w kierunku Hope. Ani słowa. Ani gestu. Nawet wygłodniałego spojrzenia. Nie miał wątpliwości, że ona tak po prostu nie prześpi się z żadnym męż­ czyzną. Wiedział też, że on sam nie odda całego siebie żadnej kobiecie. Nie zwiąże się z żadną, cokolwiek by to miało znaczyć. Przez trzydzieści trzy lata życia przynajmniej tego nauczył się o sobie. Wiedział też, że Brat Wiatru to nie tylko indiańskie imię. To jego los, który w końcu zaakceptował. Przez całe życie szukał czegoś trwalszego, niż bezustanna tułaczka po krainach Dzikiego Zachodu. Nie znalazł żadnego miejsca, żadnej osoby, która byłaby w stanie go zatrzymać, kiedy jego brat wiatr go wołał, szep­ cząc o tajemniczych źródłach i zacienionych kanionach, których nie do­ tknęła stopa ludzka. 34 Rio zdawał sobie również sprawę z tego, że chociaż był biały i do szesnastego roku życia wychowywał się i kształcił jak biały, białe kobie­ ty nie chciały się z nim wiązać. Niepokoiło je jego umiłowanie samotno­ ści i refleksyjna, samotna natura. W większości przypadków również białe kobiety nie chciały mieć dzieci mniej białych niż one same. Naprawdę nie miał im tego za złe. Po tym, co przeszedł, mógłby na­ pisać książkę o tym, jak to jest nie być ani białym, ani Indianinem. Jak to jest nic dla nikogo nie znaczyć i być najwyżej kulą u nogi. Rio nasunął kapelusz na oczy, odcinając się od widoku odsłoniętego ciała Hope, które było w zasięgu jego spragnionych dłoni. Opanował po­ żądanie dzięki tej żelaznej dyscyplinie, która pozwalała mu hamować rozszalały temperament, kiedy w szkole dokuczały mu białe dzieciaki, nazywając go odmieńcem i podrzutkiem. Zajadle walczył ze swoimi prześladowcami, ale nie zabił żadnego z nich. A mógł to zrobić. Nawet wtedy. Również dzięki temu stał się prawdziwym mężczyzną. Z tym też się pogodził. Brat Wiatru. Bydło tłoczyło się i przepychało, wzbijając tuman kurzu tak, że po­ wietrze zaiskrzyło kolorem miedzi. Behemot pozbywał się wody, która z chłodnym poszumem wpadała do zbiornika. Zapach bydła, wody i ku­ rzu zlewał się z aromatem światła słonecznego, sosen i bylicy. Ta mieszanka woni działała na Hope kojąco. Westchnęła i jeszcze bardziej się rozluźniła. Zmęczenie dawało znać o sobie falami, wirowało jej w głowie. Uświadomiła sobie, że właśnie zasypia z obcym mężczy­ zną leżącym tak blisko, że wyczuwała każde drgnienie jego ciała, kiedy oddychał. A jednak się nie bała. Odkąd skończyła osiemnaście lat, nauczyła się sporo o ludziach, a o mężczyznach w szczególności. Rio nie sprawiał wra­ żenia mężczyzny rzucającego się na pierwszą napotkaną kobietę, którą uzna za samotną i bezbronną. Patrzył na nią ze skrywanym męskim po­ dziwem, ale w żaden sposób się do niej nie przystawiał. Nawet gdyby nie była pewna własnego osądu, zaufałaby instynktowi Masona Gravesa. Każdy człowiek mógłby być dumny z syna, który nie wykorzystuje słabszych od siebie. W tej chwili Hope żałowała tylko, że nie zna Ria na tyle, żeby oprzeć głowę na jego ramieniu, a nie na suchej ziemi. Na myśl, że mogłaby to zrobić, uśmiechnęła się lekko. Nadal się uśmiechała, kiedy już na dobre zapadła w sen. 35

Przez długi czas Rio wpatrywał się w Hope, wciąż powtarzając so­ bie, z jakich to powodów on nie pasuje do niej, a ona do niego. Potem podniósł jej głowę z twardej ziemi i oparł ją na swoim ramieniu. Drgnęła lekko, ale się nie odsunęła. Przeciwnie, przysunęła się jesz­ cze bliżej, westchnęła i oparła się o niego, z takim zaufaniem, że miał ochotę nią potrząsnąć, obudzić ją i powiedzieć, że oboje zachowują się jak idioci. Leżał jednak bez ruchu, starając się nie myśleć. Był odurzony deli­ katną, słodko-gorzką przyjemnością trzymania w ramionach kobiety, która ufała mu bardziej niż on sam sobie. Rozdział 5 Słońce kołysało się w purpurowej poświacie na czarnym hamaku od ległego grzbietu górskiego. Długie cienie, ciemne zwiastuny nocy, docierały już pod cysternę. Ponad połowa zbiornika była już pełna. Jego kryształowa zawartość odbijała ostatnie płonące światło dnia. Obok ciężarówki niebyło już ani jednej krowy. Herefordy napiły się do woli i pasły się na zrytej kopytami ziemi. Na tle pobliskich, prawie czarnych płomieni karłowatych sosen zwierzęta wyglądały jak rzeźbione posągi z granitu . Szara klacz drzemała na stojąco tuż przy kępie krzewów bylicy, które w nasyconym świetle połyskiwały bladym srebrem. Rio lubił wodze z po­ jedynczej linki, które luźno zwisały wokół jej szyi, umożliwiając swobo­ dę ruchów. Nie potrzebowała żadnych karbów, bo w dyscyplinie utrzy­ mywały ją niewidzialne pęta treningu i oddanie człowiekowi cicho leżą­ cemu pod starą ciężarówką. Rio podniósł wzrok znad policzka Hope i patrzył spod gęstych, czar­ nych rzęs na krajobraz dzikiej ziemi przemieniony dzięki zachodowi słoń­ ca. Przeżył to już wiele razy, wiele takich dni, które bezpowrotnie przemie­ nił zapadający zmierzch pachnący chłodem wiatr, spadający z obfitujących w wodę wzgórz. Ale jeszcze nigdy nie przeżył takiego zachodu słońca. Aż do tego dnia był sam na sam z tą ziemią, a teraz w jego ramionach leżała kobieta, leżała tak cicho jak promienie słońca w szczelinie skalnej. Trzymać tak Hope na ramieniu to niezwykłe uczucie, przyjemność przeplatająca się z niepokojem, jak gdyby nielegalnie przekroczył grani- 36 cę intrygującej, zakazanej ziemi. Zastanawiał się, czyjego babcia, Szwed­ ka, czuła się tak samo, kiedy leżała ze swoim indiańskim kochankiem, szamanem Zuni. Jego istnienie samo w sobie stanowiło afront dla chrze­ ścijaństwa, które przybyło, by nawracać grzesznych Indian. Klacz prychnęła i tupnęła przednim kopytem, odpędzając natrętną muchę. To był jedyny odgłos, jaki słyszał Rio. Nawet wiatr milczał. Chłodne aksamitne cienie były coraz dłuższe. Wiedział, że już czas najwyższy zbudzić dziewczynę śpiącą w jego ramionach. Powinien był to zrobić przynajmniej godzinę temu, kiedy ostatnie krople wody spłynę­ ły z węża do zbiornika. Delikatnie przeniósł głowę Hope z powrotem na jej kapelusz. Wyda­ ła z siebie pomruk protestu. Musnął ustami jej włosy, wdychając zapach tej krainy, kobiety i ziemi, a potem znów oparł się o zakurzone koło, już jej nie dotykając. - Hope - powiedział cicho. Nawet nie drgnęła. Jego dłoń spoczęła na jej ramieniu, pogłaskał je i poczuł kobiece cie­ pło pod wyblakłą, zakurzoną bawełną. Przez moment walczył z pokusą wsunięcia palców pod zapięcie kołnierzyka tak nieodpartą, że aż zadrżał. Chciał dotknąć słodkich krągłości jej piersi, potem pieścić je ustami, ro­ zebrać ją i posiąść - tu i teraz, pod granatowym pledem nocy, mieniącym się tysiącem odcieni zmroku. - Hope - wyszeptał z trudem. Obudziła się gorączkowo, zdezorientowana. Przytrzymał ją za ramię, żeby nie usiadła, zanim do końca się nie zbudzi. Jego dłoń powstrzymała jąprzed uderzeniem głową o metalowy brzuch Behemota. Otworzyła oczy. Miały kolor ciemnego bursztynu, kolor tak przejrzy­ sty jak sam wieczór. Przez chwilę czuła się zakłopotana, potem uśmiech­ nęła się lekko, kiedy dotarło do niej, że właśnie zapadła w sen przy naj­ bardziej intrygującym mężczyźnie, jakiego spotkała w życiu. - Czy przez to, że chrapałam, nie mogłeś zasnąć? - spytała żartem. Uśmiech przemienił jego twarz, jak księżyc zmienia oblicze nocy. Ostre rysy złagodniały, a twarz, która wcześniej wydawała się surowa, teraz emanowała tylko pewnością. - Przykro mi, że muszę cię rozczarować - odrzekł - ale nie chrapa­ łaś ani przez chwilę. - Cóż, miałeś więc wyjątkowe szczęście - powiedziała, rozkosznie się przeciągając. - Boże, nie wiedziałam, że ziemia może być takim mięk­ kim materacem. 37

- Miałem - powiedział, komentując jej pierwsze stwierdzenie. - Nie jest - dodał, odpowiadając na drugą uwagę. Zamrugała i pokręciła głową. Zanim zdążyła poprosić o wyjaśnienie, Rio wstał i podszedł do konia, Podprowadził klacz do zbiornika i pa­ trzył, jak zanurza pysk w czystej wodzie. Po kilku chwilach Hope wstała, otrzepała z kurzu dżinsy i podeszła do Ria. Wiele by dała za to, żeby móc zerwać z siebie ubranie i chociaż przez kilka chwil poleżeć w chłodnej wodzie. Cicho westchnęła i odwró­ ciła głowę od kuszącego płynnego kryształu. - Jedyną wodą, jaką ten zbiornik kiedykolwiek zobaczy, będzie woda Turnera - zauważył Rio, patrząc, na pijącą klacz. Odwrócił się szybko i jesz­ cze zdążył dostrzec rozpacz na twarzy Hope. Jego słowa ugodziły ją w sa­ mo serce. - Jeśli chcesz, żebym wiercił tutaj, to muszę cię rozczarować. To by była tylko strata mojego czasu, twoich pieniędzy i twoich krów. Hope po cichu liczyła kręgi rozchodzące się na wodzie, kiedy klacz piła. Nie chodziło o to, że Rio mówił nieprawdę, ani nawet o to, że nie spodziewała się tego usłyszeć. Ale o to, że te słowa były tak boleśnie rozstrzygające. To był kres jej marzeń, wypowiedziany spokojnym, pewnym głosem obcego człowieka. Chciała zaprotestować, spytać Ria, jak może być tego aż tak pewien, ale powstrzymała się. W głębi duszy wierzyła mu. Wyczuwała, iż zna tę ziemię tak, że ona nawet nie potrafiłaby tego opisać ani w pełni zrozu­ mieć. Musiała mu uwierzyć na słowo, tak samo jak wierzyła w to, że rano wstanie słońce, a wieczorem na niebie rozbłysną gwiazdy. Hope walczyła z niepotrzebnymi łzami, które cisnęły się jej do oczu. Czuła się bezbronna, jeszcze do końca się nie zbudziła - ani spała, ani czuwała, jakby utkwiła pomiędzy końcem snu i początkiem niechciane­ go przebudzenia. Miała dość pieniędzy, żeby pogłębić studnię, swoją imienniczkę. Ale nie miała środków, żeby odnaleźć i wywiercić całkiem nową, prawdopo­ dobnie o wiele głębszą. Nie uświadamiała sobie, jak bardzo liczyła na to, że będzie w stanie przywrócić do życia studnię Hope. Aż do tej chwili, kiedy w końcu w pełni przyjęła do wiadomości, że studnia obumarła. Była zrozpaczona. - Hope... - Już dobrze - powiedziała ze ściśniętym gardłem. Wiedziała, że Rio nie chciał jej zranić. - Rozumiem. Zastanawiał się, czy naprawdę dobrze go zrozumiała. W duchu prze­ klął siebie za bezduszny opis jej studni. Jednak dopóki ona będzie się 38 trzymać nierealnych marzeń, on nie będzie w stanie przekonać jej do tego, które ma przynajmniej nikłą szansę urzeczywistnienia. A właśnie o to go prosiła. O nikłą szansę. - Miałam nadzieję, że jeśli powiercę głębiej i przedrę się przez pod­ łoże skalne, to dobrnę do wody artezyjskiej - powiedziała nieśmiało. - Jesteś pewien? Jak możesz być tego taki pewny? - Tak. Jestem pewien. Rio w milczeniu wpatrywał się w nią oczami tak głębokimi i przej­ rzystymi jak woda, którą miała nadzieję odnaleźć. Był pewien. Ale nie potrafił słowami uzasadnić Hope swojej pewności. Była to mieszanka intuicji, nabytej wiedzy i lat pracy na suchych terenach. - Cóż - powiedziała głosem spokojnym, choć dziwnie chropawym - dzięki za szczerość. Mogłeś zmarnować moje pieniądze na wiercenie i sobie pójść. - Czy właśnie to o mnie słyszałaś? - Jego głos był odległy, obcy. Pokręciła głową tak, że burza ciemnych loków zalśniła w ostatnich światłach zmierzchu. - Nie. Nawet, gdybym słyszała coś takiego - dodała, patrząc mu pro­ sto w oczy. -Nie uwierzyłabym w to po spotkaniu z tobą. Nie jesteś kłam­ cą, ani złodziejem. Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie. Ona ufała, że on jej nie oszu­ ka. On ufał, że ona mu uwierzy na słowo, nie żądając dowodu. - Jeśli na twojej ziemi jest woda, znajdę ją- powiedział Rio, tak cicho i pewnie, jak wtedy, kiedy oświadczył, że studnia zwana Hope jest martwa. Uśmiechnęła się smutno. - O ile woda, której szukasz, znajduje się niedaleko wierzchniej war­ stwy gruntu, mogę sobie pozwolić na to, by po nią sięgnąć. - Najpierw muszę ją odnaleźć. Potem będziemy się martwić o drą­ żenie studni. Dopóki nie skończę trenować koni Turnera, będę tu praco­ wał po nocach i w weekendy. Potem rozpocznę pełen etat. - Nie stać mnie na... - Moją zapłatą będzie nocleg i wyżywienie dla mnie i dla mojej kla­ czy - uciął, wiedząc, co chce powiedzieć. - To za mało. - Czy masz w szopie jakiś stary sprzęt do wiercenia? - spytał. - Z czasów drążenia pierwszej studni. Dlaczego pytasz? - Zaoszczędzimy na wszystkim, na czym tylko się da. Mam trochę własnego sprzętu. Razem skompletujemy sprzęt wiertniczy, który nie bę­ dzie nas kosztował zbyt wiele. Największy wydatek to rura, cement i pa­ liwo. 39

- I twoje wynagrodzenie - oświadczyła stanowczo. - To nie fair, że pracujesz za nocleg i wyżywienie. Jego uśmiech na krótko zabłysnął w gasnącym świetle dnia. Teraz jego oczy wydawały się jeszcze ciemniejsze, tajemnicze jak zmierzch rozpościerający się nad tą krainą. - To nie fair, że musisz pracować za trzech mężczyzn tylko po to, żeby ocalić swoje ranczo. Wzruszyła ramionami. Nic nie mogła na to poradzić, więc nie było sensu narzekać. - Zamierzasz pracować, dopóki nie spadnie deszcz? Czy nie mam racji? - spytał półżartem. - Niczym się nie różnię od reszty śmiertelników - oświadczyła rze­ czowo. - Robię, co mogę, dopóki jeszcze mogę coś zrobić, i cała moja nadzieja w tym, że to wystarczy. Rio pomyślał o znanych mu kobietach i mężczyznach, którzy praco­ wali tak mało, jak tylko mogli, skracając sobie czas pracy, nieustannie zrzędząc na pecha, na złych ludzi i niesprawiedliwość losu, który nie dał im wszystkiego, czego kiedykolwiek sobie zażyczyli. Właśnie takich lu­ dzi unikał. Inni - tacy jak Hope, którzy pracowali, wypruwając z siebie flaki, nie żądając zapłaty i nie jęcząc, kiedy nie wszystko szło po ich myśli - przyciągali Ria do siebie tak nieuchronnie, jak spragniona ziemia przy­ ciąga deszcz. Takim ludziom pomagał, przez jakiś czas marzył wraz z nimi, dając im to, co mógł dać, w zamian biorąc tylko tyle, na ile ich było stać. Kiedy marzenia się zmieniały lub spełniały, szedł dalej, podobnie jak jego brat wiatr, rozmawiając tylko z ciszą ziemi, szukając czegoś, czego nie potrafił nazwać ani on, ani wiatr. - Pomogę ci - powiedział cicho. -1 cała moja nadzieja w tym, że to wystarczy. - Ale nie stać mnie... - zaczęła. - Nie chcę pieniędzy. Jeśli doprowadzę do wykopania studni, zosta­ wię dziesięć klaczy, żeby je zapłodnił Jeździec Burzy. Będziesz trakto­ wać klacze i źrebięta jak swoje własne, ani lepiej, ani gorzej. Od czasu do czasu będę przyjeżdżać do Doliny Słońca, zabierać te konie, które zechcę, i pozostawiać klacze, żeby je zapłodnił twój najlepszy ogier. Dopóty, dopóki będzie płynąć woda w tej mojej studni. Chciała coś powiedzieć, ale położył palec na jej ustach. W tym doty­ ku było coś zmysłowego i coś jeszcze, coś nieokreślonego. Serce jej za­ marło, a potem zaczęło bić mocniej. 40 - Dobrze się zastanów, zanim odpowiesz, Hope. Ani jedna z moich studzien nigdy nie wyschła. Uniósł rękę, uwalniając jej usta. Zamknęła oczy, ale wciąż widziała Ria, jego opaloną skórę i oczy - głębokie i przejrzyste jak ten wieczór. Echo jego aksamitnego głosu nio­ sło się jak pieszczota po jej skórze, poruszając ją głębiej niż cokolwiek kiedykolwiek, nawet w marzeniach. - Tak - odpowiedziała głosem równie spokojnym, jak jego spojrze­ nie. - Dziesięć klaczy. Jeździec Burzy. - Potem spojrzała mu prosto w oczy. -1 więcej, jeśli zechcesz. Konie, bydło, co tylko sobie zażyczysz. Patrzył na jej twarz, czuł, że mówi od serca, że wierzy w niego, i od­ czuwał zarówno satysfakcję, jak i niepokój. Odebrał jej jedno marzenie, dając w zamian inne: niekończącą się wodę wskrzeszającą ginące ran­ czo. - Musisz pamiętać, że bywa i tak, że nie można znaleźć wody ni­ gdzie i nikt nie jest w stanie jej znaleźć. - Mówił głosem spokojnym i szorstkim. Uśmiechnęła się sennie. - Tak, wiem. Ale i tak zaopiekuję się twoimi klaczami i źrebiętami, dopóki będę właścicielką Doliny Słońca. - Jeśli nie będzie studni, nie będzie zapłaty. - Twoje klacze zostaną zapłodnione-oświadczyła stanowczo. -Przy­ wieź je, kiedy zechcesz. - Uśmiechnęła się i dodała: — Jeździec Burzy będzie ci za to wdzięczny. Przez cały ten rok musiałam wykorzystywać te klacze, które mi jeszcze zostały, raczej do pracy niż do rozmnażania. W zapadającym zmierzchu błysnął uśmiech Ria. Wyciągnął rękę. Uścisnęła ją bez wahania, pozwalając, by przeniknęło ją jego ciepło, jak ostatnie purpurowe promienie słońca wsiąkające w wieczorne niebo. Jego dotyk był ciepłą, namacalną rzeczywistością, która nadawała sens wszyst­ kim jej marzeniom. - Takdługojakztej studni będzie płynąć woda-powiedziała i uścis­ nęła jego dłoń. Rio poczuł, jak echo jej słów przenika go niby dziki wiatr porywają­ cy wszystko, czego dotknie. Chciał powiedzieć Hope, żeby mu tak bar­ dzo nie ufała, tak głęboko mu nie wierzyła. Ale tak naprawdę nie to chciał powiedzieć. Mogła mu zaufać co do marzenia o wodzie. Co innego jej serce, które zaczęło bić mocniej pod wpływem jego dotyku. A ona nawet nie była tego świadoma. Widział to tak jasno, jak jasno widział jej odwagę i determinację. Pracowała do ostatniego tchu, by 41

uratować bydło i ranczo przed suszą. Myślała, źe to właśnie nowe ma­ rzenie ożywia jej krwiobieg i pobudza serce. Wiedział, że nie o to chodzi, nie tylko o to. Ten sam zmysłowy głód rozgrzewał i jemu krew w żyłach. Już nie mógł się cofnąć. Jej marzenie było tak porywające jak ona sama. Właśnie dlatego chciał - musiał! - jej pomóc. Już dawno temu przestał marzyć. Pustka, która nadeszła wraz z kresem marzeń, była tak bezdenna, że nawet wiatr nie był w stanie jej wypełnić. - Kiedy możesz zacząć? - spytała Hope. Dziwnie zabrakło jej tchu, jakby była zawieszona pomiędzy męskim ciepłem Ria i tkliwością pus­ tynnego zmierzchu. - Już zacząłem. - Już? A co zrobiłeś? - Obejrzałem wszystkie twoje studnie. - Ooh... -Zabrakłojej słów. Rio również milczał. Nie trzeba było już nic mówić. Wszystkie stud­ nie Doliny Słońca obumarły. Wzięła głęboki oddech. - Rozumiem. Skoro już zacząłeś pracować, najwyższy czas spełnić obietnicę, że zapewnię ci wyżywienie i nocleg. Zanim wrócimy, Mason zdąży przygotować kolację. Nic specjalnego. Wołowina, fasola, chleb i sałatka. Rio uniósł ciemne brwi. - Sałatka? - Tylko mi nie mów -jęknęła Hope - że jesteś z tych kowbojów, co to nie znoszą żarcia dla królików! Łagodny śmiech otulił jąjak pieszczota, podobnie jak jego głos, kie­ dy w końcu odpowiedział. - Nie ma sprawy. Miewam czasem ochotę na świeże warzywa. - To dobrze. - Przypuścimy zmasowany szturm na Masona, domagając się swo­ ich króliczych praw! Wciąż się uśmiechając, Rio wyciągnął szlauch ze zbiornika i zaczął zwijać wokół haka przytwierdzonego w tyle cysterny. Zanim wąż został zwinięty, oboje byli mokrzy i ubłoceni. - Jak chcesz, to możesz na chwilę zanurzyć się w zbiorniku przed jazdą na kolację - powiedziała, wycierając dłonie o dżinsy. - Zwykle tak robię. To ciekawsze niż kąpiel w miednicy Uśmiechnął się leciutko. - Czy to mniej więcej kąpiel w wiadrze wody? 42 - O nie. To już byłby luksus. Wiadra są większe niż nasza miedni­ ca. Jak nie znajdę czasu pomiędzy jednym transportem wody a drugim, nie będzie w domu ani grama wody więcej. Gąbka i miednica z wodą. Ale - dodała, posyłając mu nikły uśmiech - gąbka jest najwyższej ja­ kości. Rio odwzajemnił uśmiech, choć miał ochotę raczej zakląć. Najwy­ raźniej Hope nie była w stanie jednocześnie zapewnić wody i do domu, i dla bydła. Nie starczało godzin doby ani sił, by zrobić wszystko, co było do zrobienia. Znów zastanowił się, co się stało z Masonem. To było do niego nie­ podobne, żeby pozwolić kobiecie zapracowywać się na śmierć. Klacz nagle uniosła głowę i podbiegła do niego. Przytrzymał lejce i spojrzał na Hope. - Daj jej kilka sekund, żeby się przyzwyczaiła do twojej lżejszej wagi - poradził. - To najlepszy koń do jazdy nocą, jakiego kiedykolwiek do­ siadłaś. - Ale... - zaczęła. - Ja pojadę ciężarówką- ciągnął Rio, nie dopuszczając jej do głosu. - Nie czekaj na mnie z kolacją. To trochę potrwa. Palce Hope odruchowo zacisnęły się na wodzach, które jej wręczył. Zawahała się i postanowiła nie pytać o sprawy oczywiste - dokąd pojedzie i co będzie robił. Albo mu ufała, albo nie. W każdym razie nie należała do pracodawców, którzy muszą przez cały czas mieć najemców na oku. - Wsteczny bieg jest naprawdę felerny - powiedziała. - Unikaj go, jak tylko możesz. Ajeśli ci się to nie uda, to życzę szczęścia. Cholernie dużo czasu stracisz na ponowną zmianę biegu. Raz musiałam jechać do domu szesnaście kilometrów na wstecznym, żeby Mason mógł dokonać cudu ze skrzynią biegów. Rio uśmiechnął się, kiedy to sobie wyobraził. - Kluczyki są w stacyjce - mówiła dalej. - Nie ufaj miernikowi pali­ wa. Zawsze wskazuje, że bak jest do połowy wypełniony. Jak przeje­ dziesz ponad osiemdziesiąt kilometrów, wpadnij do domu. Paliwo do diesla jest w tej niebieskiej beczce po prawej od strony stajni. Benzyna w czerwonym zbiorniku. Rio skinął głową i ruszył w stronę ciężarówki. Nagle odwrócił się. Miał dziwną minę. - Zawsze tak ufasz obcym? - Nie - odparła spokojnie. Spojrzała na niego, ale tam, gdzie były oczy Ria, nie dojrzała już nic prócz jaśniejszych plamek. - W ogóle nie 43

ufam obcym. - Obdarowała go wymuszonym uśmiechem. - Jak również nie sypiam z nimi pod ciężarówkami. A ty, Rio? Pozwalasz obcym od­ jeżdżać na twoim koniu? - Nigdy. To cicho wypowiedziane słowo powiedziało Hope więcej, niż ocze­ kiwała, żartem zadając pytanie. Nikt prócz Ria nigdy nie dosiadał tej gorącokrwistej klaczy. Zanim zdobyła się na odpowiedź, podszedł do niej, splótł dłonie w sio­ dełko i podsadził ją na Szarówkę. Przez chwilę klacz niespokojnie drża­ ła, potem wygięła szyję do tyłu i obwąchała ubłocony but nieoczekiwa­ nie lekkiego jeźdźca. Hope mruknęła, uspokajając konia, i pogłaskała jej ciepłą, bladosza- rą szyję. Poczuwszy delikatny ucisk wodzy, klacz podniosła uszy i ocho­ czo ruszyła w zapadający mrok. - Do zobaczenia w domu - krzyknęła Hope. Dopiero po chwili słowa te dotarły do mężczyzny, który stał nieru­ chomo wpatrzony w Hope, dopóki jej sylwetka nie wtopiła się w mrok. Rozdział 6 Zanim Hope dotarła do obejścia, miała już na sobie kurtkę, którą Rio trzymał za siodłem. Choć była tak zmęczona, że prawie zasypiała, rozkoszowała się każdą chwilą przejażdżki. Rio miał rację co do tej klaczy. Szarówka była najlepszym koniem do jazdy nocą, jakiego Hope kiedykolwiek dosiadła. Na ogół konie podczas samotnej nocnej przejażdżki były niesforne albo narowiste. Nie Szarów­ ka. Ona szła spokojnym, pewnym krokiem, nie potykając się, podobnie jak mężczyzna, który zwykle jej dosiadał. Nie spłoszył jej nawet nagły świst gołębich skrzydeł. Słysząc przeraźliwe wycie kojotów, Szarówka tylko nadstawiła uszu i szła dalej, nieustraszona. Hope przywitał czworokąt żółtego światła rozłożony nagle na po­ dwórzu. W środku, na tle drzwi wejściowych stał Mason. - Ładny konik - powiedział z satysfakcją. - Własność Ria? - Tak - odparła Hope, naśladując lakoniczny sposób wypowiedzi Masona. Czekał, ale nie powiedziała ani słowa więcej. 44 - Ciężarówka się zepsuła? — spytał. - Nie. Mason czekał. Cisza. - Szukasz guza, dziewczyno? - spytał rozdrażniony. Uśmiechając się, skierowała klacz w stronę stajni. - Nie guza, tylko kolacji. Staruszek burknął coś o tym, że poda jej zapiekankę z koniny i z po­ wrotem wszedł do domu, zatrzaskując za sobą drzwi. - Połóż dodatkowe nakrycie! - zawołała za nim. Drzwi znów otworzyły się z łomotem. - Rio się tym zajmie? - zgadywał Mason. - Znajdzie ci wodę? - Spróbuje. Tryumfalny okrzyk Masona spłoszył klacz. Hope spodziewała się po Masonie takiej właśnie reakcji. Mimo to mia­ ła do wyboru: uchwycić się siodła albo wytarzać się w piachu. Długonoga klacz była bardzo szybka. Hope zeskoczyła z Szarówki z ostrożnym podziwem dla szybkości klaczy. W chwili zderzenia z ziemią zabolały ją stopy. Nieważne, jak wygodne były jej wysłużone buty, stopy i tak pod koniec dnia odczuwały zmęczenie. Jak i ona sama. Wstała na długo przed świtem. Tak samo będzie jutro. I pojutrze. I codziennie, aż do nadejścia deszczu. Podprowadziła Szarówkę do przegrody i dokładnie ją wyszczotko- wała, choć ręce jej drętwiały, ilekroć je podnosiła. - Jesteś głodna, dziewczynko? - spytała. Szarówka wpatrywała się w nią ciemnymi, załzawionymi oczami. - Jesteś mniejsza od Jeźdźca Burzy, ale założę się, że po całym dniu dźwigania Ria potrafisz zjeść nie mniej niż mój koń. Ten mężczyzna nie jest lekki. Koń niecierpliwie trącił ją nosem. Hope roześmiała się. - No, już dobrze. Zasłużyłaś na to, i to podwójnie. Pomrukując cicho, włożyła do żłobu kilka grubych wiązek siana, z bo­ ku wsypała owies, a spod hydrantu przy domu przytaszczyła do poidła wodę. Kiedy czyściła klacz, ta przez cały czas pochłonięta była jedze­ niem. Od czasu do czasu strzygła uszami. Dopiero kiedy Hope się upewniła, że Szarówka zadomowiła się w nieznanym otoczeniu, zamknęła drzwi przegrody i powoli ruszyła w stronę domu. Czuła się, jakby brodziła w błocie, tak była zmęczona. 45

Zamruczała na myśl o długiej, gorącej kąpieli w wannie napełnionej wodą po brzegi. - Przestań marzyć! - burknęła do siebie. - Starczy wody do picia i do umycia się w miednicy, ale nie ma ani kropli więcej. Miednica z ciepłą wodą czekała na nią w sypialni. Zdjęła lepkie od potu ubranie, dokładnie się umyła, spłukała i zabroniła sobie myśleć o sto­ jącej w korytarzu wannie. Kilka razy musnęła szczotką ciemne, niesfor­ nie kręcące się włosy i zeszła na dół. Ani na chwilę nie przestawało jej burczeć w brzuchu. - Kolacja? - spytała z nadzieją w głosie, wbiegając do kuchni. - Podano do stołu - oświadczył Mason, wskazując nakrycie. Zawahał się i sięgnął po wielką butlę oleju sałatkowego. Była ciężka i śliska, a od kilku dni dłonie odmawiały mu posłuszeństwa. Przystanął nad składnikami rozłożonymi w rządku na blacie kuchennym i skrzywił się, usiłując przypomnieć sobie, ile octu, oleju, soli i pieprzu potrzeba do sosu. Po ruchach rąk Masona poznała, że jego kłykcie znów chwycił atak artretyzmu. A jego samego potężny przypływ dumy. Jego honor - i tem­ perament - bardzo cierpiary, kiedy nie był w stanie potrzymać dla niej węża przy cysternie. A to, że nie mógł sobie poradzić z pracami kuchen­ nymi, uważał za zniewagę. - Ja to zrobię - powiedziała spokojnie. Potem, jakby nie zauważyła jego problemów z palcami, dodała, puszczając do niego oczko: - Bo ty zawsze wlewasz za dużo oleju! - Królicze żarcie - powiedział z wyraźnym obrzydzeniem, odwra­ cając się plecami do śliskiej, zdradliwej butelki oleju. - Kiedy przyjedzie Rio? - Powiedział, że mamy na niego nie czekać z kolacją. - No, to zajmę się podaniem na stół prawdziwego jedzenia. Zachichotała, ale nie odezwała się ani słowem. Wydobył ciężką żeliwną patelnię i z hukiem postawił ją na równie ciężkim żelaznym palniku. Uśmiech uleciał z twarzy Hope. Skoncentrowała się na przygotowa­ niu sosu do sałatki. Mason maksymalnie podkręcił palnik. Wokół czarnego żelaza eks­ plodowały niebieskie i złote płomienie. - Pasza drożeje - powiedział. Miała nadzieję, że głos nie zdradzi lęku, który ścisnął jej żołądek. - Ojej! Nawet jeśli zima okaże się łagodna, będziemy kupować pa­ szę przed nadejściem wiosny. 46 - Nie. Przerwała na chwilę, żeby zamieszać sos winegret. - Dlaczego nie? - Bo nie będzie już krów, żeby to zjadły. - Bladozielone tęczówki Masona spojrzały prosto w jej oczy. - Będziemy musieli sprzedać więcej bydła mięsnego. Ty to wiesz, ja to wiem. Trzeba będzie to zrobić. Na jej twarzy zastygła maska uporu. - Jeszcze nie. Jeszcze przez jakiś czas będę w stanieje napoić. Może wkrótce spadnie deszcz. - A może świnie zaczną latać? Hope ze schyloną głową ubijała sos tak, że prawie się pienił. Mason już miał upierać się przy swoim, ale wzruszył ramionami i dał jej spokój. Jak już jej nieraz mówił, była osobą upartą, ale nie idiotką. - Nie wykończ się, skarbie. - Masło zaskwierczało na patelni. -- Nic nie jest tego warte. Oboje wiemy, że im dłużej będziesz zwlekać ze sprze­ dażą, tym mniej zwierzaki będą ważyły. Naturalnej paszy już prawie nie ma, a nic nie wskazuje na to, że znajdzie się coś, co ją zastąpi. Nie ma deszczu - zakończył i rzucił wielki stek na rozgrzaną patelnię. Rzeczowe podsumowanie Masona rozgniewało Hope. Nie dlatego, że się mylił, ale dlatego, że miał rację. - No to dowiozę paszę! - oświadczyła stanowczo. Pokręcił głową i nie powiedział już ani słowa. Wiedział, że nawet jeśli oboje będą pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę, to i tak nie uda im się dowieźć wody i żywności dla wszystkich zwierząt. Za dużo bydła. Za mało godzin ma doba. Za mało siły mają oboje. Popatrzył na swoje opuchnięte kostki i cicho zaklął. Nie był wściekły na swój los ze względu na siebie, ale ze względu na nią. Dla niej gotów był znieść męczarnie powtórnej młodości tylko po to, żeby pomóc jej spełnić marzenia. Ona była tą córką, której nigdy nie miał. Gdyby mógł, przenosiłby góry dla niej. Ale nie mógł. Mógł jedynie ją kochać. Mason w ciszy uniósł róg steku, stwierdził, że jest wystarczająco przy­ smażony, i przewrócił go na drugą stronę. Po jakimś czasie Hope przestała ubijać nieszczęsny sos i postawiła na stole fasolę i sałatkę. Włożyła na oba talerze po trochu jednej i drugiej potrawy. Potem otworzyła piekarnik i pociągnęła nosem. Jej nozdrza połechtał kuszący aromat czosnku. Kiedyś Mason uparcie twierdził, że chleb czosnkowy to zagraniczne paskudztwo i nie wolno 47

dopuścić, by sprofanowało ono dobre amerykańskie sosy. W końcu przy­ zwyczaił się do tego ostrego jedzenia. - Jedz, zanim tłuszcz zastygnie-powiedział, nakładając jej syczący kawałek wołowiny Dziabnęła stek widelcem. - Nie słyszałeś? - Czego? - Jak do mnie zaryczał. Mason już miał powiedzieć coś obraźliwego, ale zobaczył uśmiech skryty wjej oczach. Chcąc, nie chcąc, uśmiechnął się, zmierzwił jej do­ piero co przyczesane włosy i znów podszedł do piekarnika. W ślad za nim poszło słodko wyśpiewane „muuuu". Szybko się odwrócił. Hope z miną aniołka wbijała nóż w krwawy stek. Na jej twarzy malo­ wała się satysfakcja. - Mmm - zamruczała, gryząc powoli. - Nikt nie potrafi tak nie do- smażyć steku, jak ty. Uśmiechnięty, zadowolony z siebie Mason podśpiewywał coś pod nosem, fałszując. Teraz smażył kawałek mięsa dla siebie. Zajęło mu to jeszcze mniej czasu niż przygotowanie steku dla niej. Wkrótce w kuchni słychać było tylko uderzanie sztućców o tale­ rze, skrzypienie starych dębowych krzeseł i coraz szybsze perkotanie eks­ presu do kawy. Płyn w dzbanku przybierał coraz intensywniejszą barwę. Kiedy Hope nie mogła już przełknąć ani kęsa więcej, zrobiło jej się żal cierpliwego Masona i opowiedziała mu o ustnej umowie, którą za­ warła z Riem. Mason słuchał w milczeniu, kiwając głową we właściwych momen­ tach, i uśmiechał się jak kot, któremu pióra wystają z pyszczka. Kiedy Hope skończyła mówić, wytarł usta papierową serwetką i odsunął krzesło. - Cóż, lepiej odkręć zawór bojlera - poradził jej. Wpatrywała się w niego, jakby zaproponował usmażenie jednego z krzeseł na deser. - Co ci strzeliło do głowy? - Nie masz ochoty się wykąpać, dziewczyno? - No pewnie, że mam ochotę, ale... - To nie trać czasu na próżne gadanie, kiedy można podgrzać wodę do kąpieli - uciął radośnie. - Mason - mówiła wolno jak gdyby był głuchy, niedorozwinięty, albo odrobinę szalony. - Jeśli wezmę kąpiel, nie będziemy mieć na jutro wody pitnej. 48 - Ależ będziemy ia mieć. Całą cholerną cysternę. Usta jej się otworzyły i nie miała siły ich zamknąć. Prychnął. - Bo zaraz ci mucha wpadnie do buzi! Ajak myślisz, co Rio tam robi o pustym żołądku, dziewczyno? Na darmo tak ciąga w kółko po nocy tę rozwaloną cysternę? Usta Hope zamknęły się odrobinę wolniej, niż się otworzyły. - Naprawdę myślisz, że... -zaczęła z rozmarzeniem w głosie, a każdy jej obolały mięsień tęsknił za wanną. - Dlaczego sama go o to nie spytasz? Nagłą ciszę przerwało dudnienie starej cysterny wjeżdżającej na po­ dwórze. - Szybko wrócił! - przyznał Mason. - To wymaga wielkiej krzepy, a Rio ma jej trochę. Hope była tak zaskoczona, że zaniemówiła. Wybiegła na podwórze. - Gdzie mam ją przelać?-spytał Rio. - Nie musiałeś... Za domem - wykrztusiła w końcu. Patrzył w dal, omijając ją spojrzeniem. „Za domem" był bardzo duży kawał ziemi, nie wyłączając gór Perdidas wycinających część gwiazd z pogodnego, przejrzystego nieba. Roześmiana wskoczyła na stopień ciężarówki i uchwyciła się drzwi kabiny. - Ja się tym zajmę. Pewnie umierasz z głodu. Wejdź i jedz. Rio tylko wpatrywał się w nią. Nigdy wcześniej nie spotkał się z taką troską, z niczyjej strony, a tym bardziej nie ze strony kobiety padającej ze zmęczenia. Wiedział, że pada ze zmęczenia. Uśmiechnął się łagodnie. - Dzięki, ale zdążę jeszcze zjeść. To nie potrwa długo. Idź odpocząć. - Pójdę, jak już woda będzie wypompowana. Nie upierał się. Wiedział, jak ważna jest dla niej każda kropelka wody. - Trzymaj się. Uchwyciła się drzwi kabiny, kiedy ciężka ciężarówka okrążała dom i podjechała na miejsce, które kiedyś było trawnikiem. Te­ raz zostało tam niewiele więcej niż dwie koleiny po kołach ciężarówki w kępkach wyschłej trawy. Rura, która kiedyś doprowadzała wodę z „Ho­ pe", została ucięta. Przytwierdzono do niej gwint, aby umożliwić zamo­ cowanie płóciennego węża od cysterny. Jedno spojrzenie na to urządzenie wystarczyło, by stwierdzić, że cze­ ka ich kolejna runda zapasów. Rio wyskoczył z ciężarówki gotów znów podjąć walkę z upartym mosiężnym złączem i ciężkim od wody szlau­ chem. 4 - Piękna marzycielka 49