uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 860 341
  • Obserwuję815
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 101 795

Elizabeth Lowell - Rarities_Unlimited_03_-_Pejzaz_smierci

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Elizabeth Lowell - Rarities_Unlimited_03_-_Pejzaz_smierci.pdf

uzavrano EBooki E Elizabet Llhowel
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 327 stron)

ELIZABETH LOWELL Pejzaż śmierci Tytuł oryginału: Die in Plain Sight Przekład: Agata Kowalczyk

Prolog Południowa Kalifornia Z każdym wściekłym, ostrym pociągnięciem pędzla obraz nabierał wyrazu. Kontrastowe cienie i strugi wody strzelały w górę niczym krzyki ciśnięte w ciemność nocy. Ale kobieta na obrazie nie mogła krzyczeć. Brutalna męska dłoń wepchnęła jej głowę pod wzburzoną powierzchnię wody w basenie. Jasne włosy unosiły się jak złota poświata na spienionej wodzie. Prawa dłoń wydrapała szkarłatny ślad na przedramieniu mordercy. Na nadgarstku kobiety coś migotało, odcinając się od przytłaczającej czerni, wirującej wokół, pożerającej życie. Była po prostu jeszcze jedną z tych, którzy zginęli na oczach wszystkich – i nikt niczego nie widział. Jeszcze jedną ofiarą klątwy Savoyów, wymyślonej przez brukowe pisma. Malarz przerwał i spojrzał na inne obrazy, ustawione ponurym szeregiem pod ścianą pracowni. Zręcznie skorygował odcień jasnych włosów na nowym płótnie, wzmocnił kontrast między ciemnością i diamentami, dodał krwawy refleks księżyca i odłożył pędzle, nie umieszczając na obrazie podpisu. Ten wyśle anonimowo. Nieczęsto się to zdarzało. To był element zabawy, który wytrącał wszystkich z równowagi. Szarpał im nerwy. Kazał się zastanawiać, czy następny obraz zostanie wysłany im, dzien- nikarzom czy policji. Nie powinni cię mordować, roztańczona dziewczyno. Byłaś moja. Nie mogę ich zabić za ciebie, ale mogę ich zmusić, by płacili. I płacą. I płacą... Jeśli jest Bóg w niebie, będą się smażyć w piekle. Z ponurym uśmiechem zerknął na kalendarz. Nie musiał sprawdzać daty śmierci, by ją sobie przypomnieć, ale spojrzenie na pożółkłą kartkę było częścią rytuału, częścią zemsty. Namalował krwistą czerwienią miesiąc i dzień, zakreślił kółkiem i zamknął oczy. Smażcie się w piekle, sukinsyny. Smażcie się w piekle.

Rozdział 1 Pasadena, Kalifornia Dwa lata później Styczeń, wtorek rano Lacey Quinn rozejrzała się po eleganckim, starym domu rodziców i dała sobie chwilę, by przygotować się na nadchodzącą burzę. Matka i ojciec rozkoszowali się weekendowym śniadaniem na patio skąpanym w słońcu. Laccy przyjechała z wybrzeża samochodem i wpadła z wizytą bez zapowiedzi, spodziewając się, że w ten sposób łatwiej jej będzie powiedzieć to, co miała im do powiedzenia. Teraz nie była już tego taka pewna. – Przypominacie sobie tę charytatywną aukcję Przyjaciół Hrabstwa Moreno, o której wam wspominałam ostatnio? – zapytała. Matka mruknięciem dała znać, że słucha, choć temat ją nudzi. Imprezy cha- rytatywne były chlebem powszednim dla Dottie Quinn, ale niesłabnące zainte- resowanie sztuką jej córki zdumiewało ją i irytowało. Sztuka, z wyjątkiem handlu dziełami z najwyższej półki, była potwornie niechlujną branżą; Dottie wolała uporządkowane i wytworne życie. – I co? – zapytał ojciec. Lacey kusiło, by porzucić temat. Z napięciem przygotowała się do walki. – Susa Donovan przywiezie na wystawę dwa swoje obrazy, zamierza też namalować na oczach publiczności jedno płótno i od razu wystawić je na aukcję. Pieniądze trafią do Przyjaciół Hrabstwa Moreno. Tchórz, szydził jej głos wewnętrzny. Nie przyjechałaś z wybrzeża tylko po to, żeby przekazać im tę rewelację. Brody Quinn mruknął potakująco, przełożył dokumenty prawnicze, które właśnie czytał, i powiedział: – To miłe. – Miłe? – Laccy złożyła poplamione farbą dłonie na równie poplamionych dżinsach. – Tato, nawet obrazy wielkości pocztówki z podpisem ,,La Susa" sprzedają się za ponad ćwierć miliona za płótno. – Będzie miała całkiem miły odpis od podatku, jeśli przekaże jedno dzieło na cele dobroczynne – odparł Brody. – Ale co z tego? – Oprócz darowizny w postaci obrazu – powiedziała Laccy przez zęby – zgodziła się obejrzeć wszystkie stare obrazy, które przyniosą ludzie. Zorganizuje coś w rodzaju antykwariatu na kółkach.

– Zręczne pociągnięcie – rzuciła Dottie. – Każdy jest pewien, że ma skarb ukryty gdzieś w rodzinnych śmieciach, impreza na pewno wzbudzi ogromne zainteresowanie publiczności i mediów. Świetne posunięcie. Wykorzystam to przy mojej następnej aukcji dobroczynnej. Użyję nawet nazwy twojego butiku. Zagubiony Skarb. Lacey powstrzymała grymas. Jej sklep nie był wielki, ale zapewniał pracę i zarobki jej i jej wspólniczce, Shayli Carlyle. Zostawało jeszcze trochę pieniędzy na towar, tak że obie mogły spokojnie przeczesywać okoliczne wyprzedaże, aukcje komornicze i kiermasze rękodzieła. Brody wrócił do czytania swoich papierów, przekonany, że rozmowa może się dalej odbywać bez jego udziału. – Chodzi o to... – zaczęła Lacey, ale przeszkodziła jej sprężynka kręconych włosów, która uwolniła się spod spinki, mającej okiełznać kasztanowy gąszcz. – Do diabła! – Automatycznym, niecierpliwym ruchem ściągnęła loki do tyłu i poprawiła spinkę. – Gdybyś po prostu ostrzygła włosy krótko i ułożyła, kochanie, łatwiej byłoby nad nimi zapanować – powiedziała Dottie. – Musiałabym to robić co parę tygodni. – I co z tego? – Pokazanie obrazów Susie kosztuje tylko dwadzieścia dolarów od płótna. Dottie bez sprzeciwu przyjęła zmianę tematu. – Jeszcze lepiej. Wszystkie pieniądze idą na cele dobroczynne, tak? – Tak. Zamierzam dać jej trzy obrazy do obejrzenia – dokończyła pospiesznie Lacey. – Jestem pewna, że będzie dla ciebie miła – odparła Dottie. – W końcu ona też, zdaje się, ma rodzinę. Czy w ,,High Style" nie wspominali o szóstce dzieci i licznych wnukach? – Nie moje obrazy – powiedziała Lacey, zaciskając zęby. – Dziadka. Raport z trzaskiem upadł na stolik. Brody wstał. Domowy kot wystrzelił spod jego krzesła i zniknął w bujnym poszyciu ogrodu. – Znowu to samo – powiedział Brody. – Bez końca. Lacey wysunęła podbródek. – Masz bystry prawniczy umysł. Czy naprawdę muszę to powtarzać? – Jedyne, co musisz, to przekonać mnie, że nie powinienem... – Nie zaczynajmy od początku, tato. Przerabialiśmy tę dyskusję tyle razy, że moglibyśmy zamienić się kwestiami. Z jakichś powodów sądzisz, że obrazy twojego ojca nie są warte wystawienia. Ja sądzę przeciwnie. Uważam, że dziadek jest... był... – Przełknęła ślinę. Jego śmierć dwa lata temu wciąż tkwiła w jej pamięci, ciągle była bolesnym wspomnieniem. Nadal wydawało jej się czasami, że widzi go kątem oka po drugiej stronie ulicy czy znikającego za regałami w

supermarkecie. – Dziadek był znakomitym malarzem, równie dobrym, jeśli nie lepszym, jak wszyscy kalifornijscy impresjoniści i pejzażyści, którzy wystawiani są w muzeach na obu wybrzeżach. Wierzę w niego. A on wierzył we mnie. – Skarbie, jestem pewna, że twój ojciec... – zaczęła Dottie. Lacey nie dała sobie przerwać. – Bez dziadka próbowałabym być kimś, kim nie jestem: damą z towarzystwa, a nie artystką. Nie proszę was, żebyście wspierali moje decyzje pieniędzmi czy głaskaniem po główce. Ale, do licha, nie zachowujcie się tak, jakbym potrzebowała waszego pozwolenia. Zostawił obrazy mnie, nie wam. Umarł, zanim zrozumiałam, jak wiele dla mnie znaczył. I przynajmniej to jedno mogę dla niego zrobić: próbować wskrzesić go jako artystę i rozsławić jego nazwisko, bo nie zasługuje na zapomnienie. – Wciąż chcesz się bawić w odtwarzanie biografii Davida Quinna, nieznanego artysty? – zapytał Brody. – Chcę wiedzieć, skąd się wzięłam. Kocham swoją rodzinę, ale nie pasuję do niej. Moje siostry pasują. – Uśmiechnęła się cierpko do matki. – Dwie na trzy to chyba całkiem niezły wynik, prawda? – Lacey. – Dottie objęła córkę. – Kochamy cię. – I ja was kocham – odparła Lacey, odwzajemniając uścisk. – Co jednak nie znaczy, że należymy do tego samego gatunku. Z wiekiem jestem coraz bardziej podobna do samej siebie, a coraz mniej do was. Tęczowy Dziadek to rozumiał. Rozumiał mnie wtedy, kiedy dla mnie to znaczyło... wszystko. Teraz chcę, by świat zrozumiał, jaki był wspaniały. Brody usiadł przy stole i oparł głowę na dłoniach. Kosmiczny pasztet. – Więc dobrze, chcesz się dowiedzieć wszystkiego o swoim ukochanym dziadku, moim ojcu, największym, najbardziej egoistycznym łajdaku na świecie – powiedział na głos, patrząc na córkę, która zawsze potrafiła zbić go z tropu. – Jesteś jedyną osobą, którą zauważał. Resztę rodziny zaledwie tolerował. Lacey nie wiedziała, co powiedzieć. – Nie był dobrym człowiekiem – stwierdził w końcu Brody. – To, czego się o nim dowiesz, nie pomoże ci, ale z całą pewnością zasmuci. Daj spokój. Lacey. Niektórzy ludzie nie są tacy, za jakich chcemy ich uważać. – Dziadek był świetnym malarzem – upierała się Lacey. – Przykro mi, że nie był dobrym ojcem i mężem, ale... – I tak to zrobisz. Kiwnęła głową. – Właśnie dlatego zostawił wszystko mnie. Choć nie podpisał ani jednego obrazu, znał wartość swojej sztuki. Ja też ją znam. Wy nie. – A co będzie, jeśli ta twoja ważna malarka nie zobaczy niczego specjalnego w obrazach mojego ojca? – powiedział Brody po chwili.

– Będę zdumiona. – A ja nie. Jeśli kiedykolwiek jakiś człowiek zasługiwał na zapomnienie, to właśnie on. Lacey uśmiechnęła się smutno. – Sztuka i zasługi rzadko idą w parze. Tak uczy historia. Brody nie musiał tego robić. Miał własne problemy. Im mniej świat wiedział o jego nikczemnym ojcu, tym lepiej. Człowiek starający się o nominację na sędziego nie potrzebował kościotrupów wypadających z rodzinnej szafy. – Lacey – powiedział powoli. – Proszę cię jeszcze raz. Daj temu spokój. – Przykro mi tato. Nie mogę. Ale nie przejmuj się, zadbałam o swoją anoni- mowość, więc nie musisz się martwić o... – przerwała i wzruszyła ramionami. – No wiesz, o antyreklamę w kluczowym punkcie kariery. – Anonimowość? Nie rozumiem. – Dziadek nigdy nie podpisywał obrazów, nie musimy się o to martwić. Za- miast firmować płótna swoim nazwiskiem czy nazwą sklepu, przykleiłam z tyłu adres e–mail, pod którym można się ze mną skontaktować. Skrzynka jest na nowy adres, pod wymyślonym nazwiskiem January Marsh. Jeśli mimo to ktoś zdoła mnie namierzyć i zapyta, skąd mam obrazy, powiem po prostu, że znalazłam je na targu staroci. Ponieważ handluję antykami, raczej nikt nie będzie kwestionował tego, że tak właśnie weszłam w ich posiadanie. Brody wydał dźwięk, który mógł oznaczać wszystko, i w końcu umilkł. Jeśli Lacey myliła się co do geniuszu dziadka, cała sprawa umrze własną śmiercią. A jeśli się nie myliła... Cóż, trzeba będzie spalić ten most.

Rozdział 2 Los Angeles Styczeń Wtorek rano Ian Lapstrake wyniósł z domu dobre wychowanie. Kiedy Dana Gaynor, współwłaścicielka Rarities Unlimited, zaczęła go besztać głosem przypominającym lodowaty bicz, stanął na baczność i położył uszy po sobie. – Słuchaj, chłoptasiu – powiedziała, używając jednego z ulubionych rze- czowników swojego wspólnika. S.K. Nialla – zaczyna mnie już wkurzać to twoje ignorowanie e–maili. Jak mamy cię na bieżąco informować o zleceniach? – Zawsze mam włączony pager. – Pieprzę twój pager. – Skoro jesteś aż tak napalona... Dana obrzuciła gniewnym spojrzeniem ciemne oczy i łagodny, budzący za- ufanie uśmiech Iana. Otworzyła usta z zamiarem odgryzienia mu głowy, ale zamiast tego zachichotała. Miał minę niewinnego szczeniaczka. Pozory mylą. – Z tobą i Niallem zawsze tak jest – powiedziała, kręcąc głową. – Śmieję się, chociaż powinnam być wściekła. Nie była to do końca prawda, ale Ian nie był na tyle głupi, by jej to przypominać. Okazje, kiedy nie skończyło się na śmiechu, były mocno wyryte w jego pamięci. Obserwowała go przez chwilę oczami równie ciemnymi jak jego własne. – Próbowałam się z tobą skontaktować. Donovan się martwi. – Groźba porwania? – zapytał Ian. – Nikt nie groził, że porwie Susę i zażąda wielkiego okupu – oparła Dana. – Twoim zadaniem jest trzymać się na widoku, by tak pozostało. – Czyli że jej mąż chce mieć strażnika dla niej, a nie dla jej obrazów. – Jak powiedział, Susa zawsze może namalować więcej obrazów, ale żadna liczba obrazów nie odtworzy Susy. Ian się uśmiechnął. – Człowiek z jasno określonymi priorytetami. Dana ledwie powstrzymała grymas. – Tak, i mówi o nich głośno i wyraźnie. Normalnie podróżowałby z nią któryś z Donovanów, ale czasami mąż, czterech synów i dwóch zięciów to za mało, by

wszystkiego dopilnować. – Od czego są przyjaciele? – powiedział Ian, przyjmując z wdziękiem niezbyt ekscytujące zlecenie – Chłopiec na posyłki stawia się na rozkaz. A co z wysyłką ikony Lazarra? – To już problem Nialla, nie twój. – Zwoje Kenwortha? – Przekazane Mary. – Hipotetyczny Ludwik XIV... – Od tej pory – przerwała mu Dana – twój pełny etat to Susa Donovan. Pozostałe zlecenia zostały rozdzielone. Ian się roześmiał. – Naprawdę ci zależy, żeby wciągnąć wszystkich Donovanów pod skrzydła Rarities Unlimited? – Nie rozumiem, o czym mówisz. – Dana puściła do niego oko i ruszyła do drzwi. – Sprawdź pocztę. Masz tam wszystkie szczegóły, gdzie i kiedy odbierasz Susę dziś po południu. Ian patrzył na płynne ruchy bioder Dany z podziwem mężczyzny, który potrafi rozkoszować się samym widokiem, nie tylko dotykiem. Wsunął ręce do kieszeni spodni i podszedł do automatu z kawą. Wyglądało na to, że kofeina będzie jego jedyną podnietą, dopóki wielki dobroczynny jubel Susy Donovan nie dobiegnie końca. No i sprawdzanie poczty elektronicznej.

Rozdział 3 Ranczo Savoy Południowa Kalifornia Wtorek rano Nawet dostojne kolory i faktury wystroju wielkiej jadalni Warda Forresta nie były w stanie uspokoić go tego ranka. Ward chodził niespokojnie po perskim dywanie, śledzony pełnymi niepokoju, brązowymi oczami golden retrievera Misiaczka. Omijał zabytkowe meble, nawet ich nie widząc, i nie poświęcił ani jednego spojrzenia portretom przodków. Zresztą i tak nie byli jego przodkami, jak to z satysfakcją wytykała mu jego zmarła żona. Ale nawet gdyby obrazy przedstawiały jego krewnych, nie zwracałby na nie uwagi. W tej chwili po prostu pękał ze złości. Nie wprowadził prężnego finansowego imperium w XXI wiek dzięki miłemu charakterowi i pobożności. Do diabła, przez siedemdziesiąt parę lat życia nikt nie oczekiwał od niego, że będzie się zachowywał jak ptyś z kremem. Do dziś. Angélique White była istnym wrzodem na dupie. Tym bardziej, że trzymała przyszłość rancza Savoy w swojej świętoszkowatej garści. I jak tu nie wierzyć w klątwę Savoyów. Chryste, to dopiero temat dla brukowców. – Zresztą wszystkie kobiety są diabła warte. Na dźwięk głosu pana Misiaczek zaczął entuzjastycznie machać ogonem. Rory Turner, szeryf hrabstwa Moreno i były zięć Warda, uniósł głowę znad raportu, który przyniósł ze sobą. Ward był ubrany w strój do polowania na bażanty. Rory miał na sobie mundur, łącznie z pistoletem i kapeluszem. – O czym mówisz? – zapytał Rory. – Przy świętej Angélique nawet Matka Teresa wygląda na imprezową panienkę. Pełen obrzydzenia ton starszego pana rozśmieszył Rory'ego, ale nie był aż tak głupi. Ward naprawdę chciał wygrzebać jakieś brudy na temat dyrektor naczelnej New Horizons – jedynej córki telewizyjnego kaznodziei, należącej do śmietanki towarzyskiej Savannah. NH był dysponującym ogromnymi środkami funduszem inwestycyjnym, szukającym nowych źródeł dochodów poprzez budowanie osiedli z ,,miejscem dla rodziny, społeczności, kościoła i Boga". Ward ze swoim ranczem Savoy kusił NH i Angélique od dziesięciu miesięcy, ale za każdym razem, kiedy przychodziło do podpisania umów, coś stawało na przeszkodzie. Zwykle Blissy. Jego córka miała prawdziwy talent do trafiania na czołówki gazet w najmniej

odpowiednich momentach. Albo w telewizji pojawiało się któreś z jego wnucząt, wygadując jakieś obraźliwe bzdury pod czyimś adresem – przeważnie chrześcijan – i Angélique znowu się wycofywała. Za każdym razem, kiedy się wycofywała, przed powrotem do negocjacji wymuszała na Wardzie kolejne ustępstwo. Mogła spędzać mnóstwo czasu w ciemnicy i z pochyloną głową gadać z powietrzem, ale była też jednym z naj- twardszych negocjatorów, z jakimi Wardowi zdarzyło się zasiadać do rozmów. – To prawda, jest bliższa świętości niż ktokolwiek, kogo prześwietlałem – przyznał Rory, rzucając raport na stół przed pustym krzesłem Warda. – Nie ma kochanków jednej czy drugiej płci, nie pije, nie stwierdziłem żadnych niespłaconych pożyczek, przekroczonych debetów czy limitów kart kredytowych. Żadnych mandatów ani zaległych płatności. Regularnie daje datki i chodzi do kościoła dwa razy w tygodniu. Ubiera się świetnie, bo niby czemu nie? Stać ją na to. Prowadzi rodzinny interes i robi to cholernie dobrze. Płaci wszystkie podatki i to z naddatkiem. Doprowadza swoich księgowych i prawników do szału, żądając, by byli czyści jak łza. Nawet swoje cholerne psy wyprowadza na smyczy, zgodnie z przepisami. Ward złapał raport i przeczytał podsumowanie. – Jezu. Ta kobieta powinna być zakonnicą. Sprostanie tak wysokim moralnym wymaganiom – choćby tylko na pozór – było balansowaniem na linie, a rodzina Forrestów nie mogła sobie pozwolić na potknięcie. Fuzja musiała dojść do skutku. Gdyby nie doszła, ranczo Savoy pozostałoby po prostu kolejną wielką rodzinną posiadłością, rujnowaną przez fiskusa, obrońców środowiska i nieudolność młodego pokolenia. Chociaż o tę nieudolność akurat niezbyt się martwił. Blissy i Savoy, owszem, trzymali ster Savoy Enterprises, ale to ich tatuś zaciskał sznurki sakiewki. Po jego śmierci mogą sobie wszystko przepuścić – jeśli zdołają obejść jego prawników – ale, na Boga, nie zrobią tego, póki on żyje. – Kop dalej – powiedział do Rory'ego. – Zostało mało czasu do końca nego- cjacji. Daj mi choć jedną garść błota na świętą Angélique, a zasiądę do rozmów z prawdziwą przyjemnością. – Lepiej żebyś miał jakiś plan awaryjny – odparł bez ogródek Rory. – Znale- zienie na nią haków nie wydaje mi się prawdopodobne. – Ty rób swoją robotę. Ja zrobię swoją.

Rozdział 4 Corona del Mar Wtorek Lacey Quinn stała pośrodku dużej przechowalni swojej wspólniczki i zasta- nawiała się, jak zdoła wybrać tylko trzy z całej masy wyrazistych obrazów dziadka. Wiele zależało od znalezienia tych właściwych, które da Susie Donovan do oceny. Ale dokonanie wyboru było po prostu niemożliwe. Może źle przeczytałam warunki, pomyślała z nadzieją. Zerknęła na ulotkę. Nic się nie zmieniło. Napis był bardzo wyraźny: PROSIMY OGRANICZYĆ SIĘ DO MAKSYMALNIE TRZECH OBRAZÓW NA OSOBĘ. – Do licha – mruknęła. – Co tam znowu? – zapytała Shayla Carlyle z drugiego końca pomieszczenia. Lacey drgnęła. Kompletnie zapomniała, że jej wspólniczka i przyjaciółka jest tu razem z nią. To malowanie – i obrazy – wywierały taki efekt na jej stan umysłu, jak niejednokrotnie to wytykano. Pełna poczucia winy spojrzała przez ramię. Shayla siedziała po turecku na cementowej podłodze: czarne, kolarskie legginsy i czerwona bluza wyglądały jak obsypane confetti, obklejone nalepkami z cenami. Elegancki laptop balansował chwiejnie na długich nogach, kiedy aktualizowała ceny i spis towarów w sklepie. Była to robota, którą powinna się zająć Lacey – a przynajmniej pomóc ją wykonać. – Nie, nic, miałam nadzieję, że źle przeczytałam ulotkę – mruknęła. Shayla uniosła głowę. – Co? – O tej imprezie dobroczynnej. Pozwalają przynieść tylko trzy obrazy do pokazania Susie Donovan, a ja nie mogę zejść poniżej tych sześciu. Shayla znów pochyliła się nad komputerem. – Nie dziwię ci się. Mnie się podobają wszystkie twoje obrazy. – Nie mówię o swoich, tylko o obrazach dziadka Quinna. – Jesteś lepsza od niego. – Jesteś kochana, ale nie znasz się na malarstwie. – Wiem co mi się podoba, a podobają mi się twoje. Proszę bardzo, pozwij mnie do sądu za prymitywny i obleśny gust. Lacey roześmiała się i pokręciła głową. Odwróciła się z powrotem do sześciu płócien Quinna i przestawiła je kolejny raz. Może tym razem inny kąt padania światła ujawni niedociągnięcia, brak głębi czy minimalne błędy w kompozycji –

cokolwiek, co pozwoli wyeliminować trzy z nich. Pięć z sześciu płócien wpisywało się pod każdym względem w tradycję kali- fornijskiego impresjonizmu – były to liryczne, choć potężne w swym wyrazie pejzaże, przedstawiały krajobraz, który dawno zginął pod gąsienicami spychaczy i kołami wywrotek, wyrównujących teren pod luksusowe apartamenty z widokiem na ocean. Piaszczysta zatoka była tu typowym przykładem. Obrazy dziadka ukazywały pejzaż sprzed ponad pięćdziesięciu lat. Były na nich złote plaże bez śladu ludzkiej stopy, nadmorskie urwiska bez domów. Wąwozy porastała trawa, zielona po zimowych deszczach; zdobiły je eukaliptusy tańczące na wietrze, a nie – jak dziś – cementowe przepusty, ogrodzone siatkowymi płotami. Nadbrzeżne góry, plaże, łąki czy porośnięte chaparralem wąwozy – większość obrazów Davida Quinna przedstawiała południową Kalifornię przed lawinowym wzrostem zaludnienia, który nastąpił pod koniec drugiej wojny światowej. Płótna odmalowywały krainę światła, przestrzeni i czystego powietrza. Ale były też inne obrazy, które Lacey podziwiała jako fachowiec, ale których nie powiesiłaby w domu, by stały się częścią jej życia. Mniej więcej jedna dziesiąta prac dziadka utrzymana była w klimacie mrocznego, ponurego realizmu społecznego, którego przedstawiciele zajęli miejsce plenerzystów po wielkim kryzysie. Choć płótna Quinna właściwie nie do końca wpasowywały się w tę kategorię. W historii sztuki nie było żadnej gotowej etykietki dla mrocznych przejawów talentu dziadka. Suita śmierci. Artystyczne sumienie mówiło Lacey, że powinna uwzględnić w wyborze po jednym z trzech przedstawionych rodzajów śmierci – ogień, wodę i katastrofę samochodową – ale nie umiała się do tego zmusić. Poprzestała na jednej z ,,wod- nych" scen, z mrożącym krew w żyłach kontrastem szkarłatnego krzyku, jasnych włosów, turkusowej wody i atramentowej nocy. Człowieczeństwo głównej postaci było uderzające, walka ze śmiercią – osobista i przerażająca. Z westchnieniem wróciła do swoich wysiłków. Zmieniła układ sześciu wy- branych obrazów, oparła dwa z nich o wielkie gaśnice, które trzymano w prze- chowalni na jej kategoryczne żądanie. Dziadek skutecznie wpoił jej strach przed pożarem w pracowni lub magazynie. Kiedy cisza znów dotarła do świadomości Shayli, kobieta przeciągnęła się i spojrzała na przyjaciółkę. Na głowie Lacey jak zwykle szalała cynamonowa burza wspaniałych, opadających na szyję luźnych loków, za jakie dałyby się zabić dziewczyny z prostymi włosami. Reszta jej osoby była równie swobodna – sprane dżinsy, sandały na bosych stopach i flanelowa koszula, wyglądająca, jakby pochodziła z wyprzedaży starzyzny, które Shayla i Lacey regularnie odwiedzały w poszukiwaniu nowego towaru. Zaschnięte plamy z farby tworzyły zdumiewające wzory na dżinsach i na koszuli.

Shayla zauważyła sześć obrazów, ustawionych rzędem. – Chyba nie masz zamiaru pokazać tego bohomazu publicznie? Lacey podskoczyła; zdążyła już zapomnieć, że nie jest sama. Popatrzyła na ciemny, okrutny obraz. – Nie wiem. – Ciarki mi chodzą po plecach, kiedy na to patrzę. – Właśnie tak ma być. Dlatego jest taki dobry. – Hej, hej. Oddaj go do muzeum horroru albo do kostnicy miejskiej. Będzie tam pasował. Ile tych świństw namalował? – Nie wiem – odparła Lacey. – Ja odziedziczyłam trzydzieści płócien, ale ponumerowane są od jednego do czterdziestu siedmiu. Dziadek sprzedał albo oddał siedemnaście brakujących. Albo zniszczył. Facet był naprawdę nieprzewidywalny. – Obstawiam trzecią opcję. Lacey westchnęła i przygładziła dłonią chmurę niesfornych loków. – A ja nie. Nawet jeśli tematyka tych obrazów nie jest ciepła i milutka... Shayla parsknęła, ale Lacey zignorowała ją. – ...to Suita śmierci... – Ooo. taka nazwa przyciągnie małe dzieci. – ...jest dziełem geniuszu – dokończyła Lacey. – A pozostałe? Czy fakt, że na ich widok nie masz ochoty wrzeszczeć, oznacza, że nie są dobre? – Jasne, że nie. Pejzaże są równie pełne emocji, energii i finezji jak te ponure obrazy. Quinn malował światło i ciemność, jin i jang, niebo i piekło z jednakowym mistrzostwem i uczuciem. – Może cierpiał na stany depresyjno–maniakalne – powiedziała Shayla, schy- lając się z powrotem nad komputerem. – Może. Mój tato też tak kiedyś powiedział. Ale ja uważam, że dziadek był po prostu utalentowanym artystą, który umiał przedstawić piekło i niebo z równą mocą. – Na niebo zawsze chętnie się godzę. – Przecież nie powiedziałam, że chcę sobie powiesić któryś obraz z Suity śmierci w mieszkaniu. Co nie znaczy, że obrazy są złe. Po prostu niewygodnie by się z nimi mieszkało. – Niewygodnie. Tak. Mniej więcej tak samo niewygodnie, jak z łóżkiem z żyletek. Lacey zignorowała słowa przyjaciółki i znów zapatrzyła się w sześć płócien. No cóż. Tęczowy Dziadku, pomyślała, nazywając go dawnym przezwiskiem, które nadała mu z powodu plam farby na ubraniu, postawiłeś przede mną nie- wykonalne zadanie. Sterczę przed tymi sześcioma obrazami i nadal wydają mi się jednakowo dobre.

Odwróciła obrazy do ściany, przetasowała je jak oszust grający w trzy karty, po czym wylosowała trzy na chybił trafił. Pierwszy przedstawiał fale załamujące się i pieniące na plaży oraz ocean we wszystkich możliwych odcieniach błękitu i zieleni. Skaliste urwiska miały ciemną fakturę – solidna męskość naprzeciw płynnej kobiecości morza. Choć na płótnie nie było ludzi. Lacey uwielbiała ten obraz za jego czystą zmysłowość, wywołującą niemal seksualne odczucia. – Tak, na ten warto popatrzeć – powiedziała Shayla. Lacey podskoczyła po raz trzeci. Obie się roześmiały. – Numer jeden, wybrany przez ślepy traf – powiedziała Lacey, zadowolona, że Piaszczysta zatoka znajdzie się wśród trzech obrazów, które zobaczy Susa Donovan. – Co dalej? – zapytała Shayla. – Jeszcze nie wiem. – Lacey sięgnęła po drugi wylosowany obraz. – Przeko- najmy się. Drugie płótno, bez tytułu, przedstawiało eukaliptusy rysujące się na tle wscho- du słońca. Ciemna i zaznaczona grubą fakturą samcza siła drzew kontrastowała z wielobarwnym, miękkim westchnieniem świtu. I znów niemal dotykalna zmysłowość obrazu dawała Lacey wrażenie pieszczoty kochanka, rozkoszującego się różnicą między swoją męskością i jej kobiecością. – Świetny wy bór – rzuciła sucho Shayla, jak kelnerka chwaląca zamówiony obiad. – A może odzywa się moja długa posucha w dziedzinie męsko–damskiej? – Naprawdę wydaje ci się taki seksowny? Shayla powachlowała się dłonią. – Twój dziadunio może był pokręcony, ale wiedział, że mózg to najważniejsza erogenna strefa kobiety. Jeśli chodzi o seks, kobieca wyobraźnia jest zawsze lepsza niż rzeczywistość. Lacey się skrzywiła. – Słyszałam cię dobrze. Nie zaczynałam życia z postanowieniem, że spędzę je samotnie, ale przez mężczyzn coraz bardziej zmieniam zdanie. Po tych kilku okazach, które poznałyśmy, samotne życie wcale nie wygląda najgorzej. – Skwitowała wzruszeniem ramion stan męskiej populacji we współczesnej Ameryce i dodała: – Ale na dobry obraz zawsze chętnie popatrzę. A skoro o tym mowa... Sięgnęła po trzeci obraz i odwróciła go. Krzycz, krwawa śmierci. Shayla wróciła do swoich nalepek. – No cóż – mruknęła Lacey, patrząc uważnie na płótno brązowymi oczami. – Może nie. Jest genialny, bez wątpienia, ale to impreza charytatywna, i... Umilkła w pół zdania. Dziki, niemal abstrakcyjny wir turkusowej wody i czar- nej nocy, jasne włosy i krwawoczerwone usta, wykrzywione w śmiertelnym

krzyku, oszałamiały ją za każdym razem, gdy na nie patrzyła. Sprawiały, że żołądek jej się ściskał, jakby natknęła się na scenę morderstwa zbyt późno, by cokolwiek zrobić – najwyżej zamknąć oczy zmarłej. Sztuka, podobnie jak ludzka natura, nie zawsze była miła. – Myślisz, że naprawdę to widział? – zapytała niechętnie Shayla. Wbrew jej woli przyciągał ją brutalny realizm malowidła. – Myślę, że mu się to śniło. – Ja takie sny nazywam koszmarami. – Ale każdy, kto patrzy na to i niczego nie czuje, nie zasługuje na miano człowieka. – Ludźmi nazywają się czasem naprawdę żałosne kawały chodzącego białka. – Shayla odwróciła się od obrazu. – Jest zbyt rzeczywisty. Różnica między zdolnością wyobrażenia sobie czegoś takiego, a zrobieniem tego naprawdę jest niepokojąco mała. Lacey nie odpowiedziała. Zawsze zastanawiała się, czy jej dziadek, który zawsze malował z natury en plein air, widział kiedyś gwałtowną śmierć. Ale w gruncie rzeczy wcale nie chciała wiedzieć, co było jego inspiracją. Może właśnie to miał na myśli ojciec, kiedy powiedział: ,,Daj temu spokój. Lacey. Niektórzy ludzie nie są tacy, za jakich chcemy ich uważać".

Rozdział 5 Południowa Kalifornia Wtorek po południu Szklane ściany sali konferencyjnej na ostatnim piętrze Savoy Tower ukazywały kolorowy, zurbanizowany pejzaż hrabstwa Moreno, pełen nowoczesnych kompleksów przemysłowych, międzynarodowych centrów handlowych, węzłów szos i skupisk osiedli, od ogromnych McMansions z sześcioma sypialniami, po luksusowe mieszkania przy plaży dla bogaczy nielubiących siedzieć w jednym miejscu. Niskie góry, porośnięte chaparralem wąwozy, łagodne wzgórza, na których pasły się krowy o białych pyskach, cytrusowe zagajniki, pola truskawkowe, przy stanie i kilka spłachci zagrożonych słonych bagien przeplatały się ściśle z obszarami zabudowań. Ograniczone górami z północnego wschodu i oceanem z południowego zachodu, ranczo Savoy było jednocześnie punktem oparcia i dźwignią dla władzy, sięgającej aż do gubernatora stanu i Senatu Stanów Zjednoczonych, a także mającej pokaźną lokatę w osobie urzędującego wiceprezydenta. Portret wiszący u szczytu lśniącego wiśniowego stołu konferencyjnego był równie imponujący: staruszek Benford Savoy we własnej osobie, kupiec, który zbił fortunę na sprzedaży jajek po dwanaście i kobiet po trzydzieści dolarów kalifornijskim poszukiwaczom złota. Wydobywanie tego kruszcu z cudzych kieszeni było o wiele łatwiejsze niż kucanie w lodowatej wodzie i przepłukiwanie patelni. Benford za swoje złoto kupił stare hiszpańskie nadanie ziemskie. Ziemia i bogactwa przechodziły w rodzinie Savoyów z pokolenia na pokolenie przez niemal sto lat. Problemem okazała się dopiero żona trzeciego Savoya. Sandra Wheaten Savoy, która miała czelność zostawić część rodzinnego dziedzictwa dzieciom swojej siostry. Było bardzo denerwujące, że w zarządzie Savoy Enterprises zasiada ktoś nieodpowiedni, ale kiedy sprawa była odpowiednio ważna, prawdziwi Savoyowie miękli i przyznawali się do swoich kuzynów Pickfordów, mimo ich prostackiego pochodzenia. Kolejny problem pojawił się w tym samym pokoleniu Savoyów. Benford Savoy III, zwany przez najbliższych przyjaciół Trzecim, miał nieszczęście spłodzić jedynaczkę zamiast jedynaka. Jeśli nie ma się syna, najlepsze, co można zrobić, to wydać córkę za syna dobrego przyjaciela. Gem Savoy i Ward Forrest posłusznie związali się węzłem małżeńskim. I jeśli nawet nie żyli od tej pory długo i

szczęśliwie, to rozmnażali się skutecznie, w przeciwieństwie do rodziców i dziadków. W krótkim czasie przyszło na świat czworo dzieci. Dwoje z nich po uszy wsiąkło w sektę Moona i zostało całkowicie usuniętych z rodziny. Nie było nawet kartek na urodziny czy święta. W wyścigu do rodzinnej fortuny pozostali więc tylko Bliss, kilkukrotna mę- żatka, i jej młodszy brat Savoy. Bliss interesowała się prowadzeniem rodzinnego interesu raczej sporadycznie. W przerwach między kolejnymi małżeństwami i romansami mieszała się do interesów brata i ignorowała trójkę swoich dorosłych dzieci. Savoy również dorobił się trójki latorośli, zdołał jednak poprzestać na dwóch małżeństwach. Sześciorga kuzynów nie zaproszono na dzisiejsze ważne zebranie z tego pro- stego powodu, że póki Bliss i Savoy żyli, kontrola nad firmą należała do nich. I podobnie jak ich ojciec, Savoy i Bliss nie wybierali się na tamten świat. Klątwa Savoyów. przynosząca gwałtowną śmierć, nie dotknęła ich, pewnie dlatego, że nie byli tak lekkomyślni jak ich niektórzy przodkowie. Drzwi w najdalszym końcu sali otworzyły się i Savoy Forrest podszedł pew- nym krokiem do pustego krzesła, stojącego u szczytu stołu, kiwając głową i zamieniając słowo czy dwa z obecnymi. Ubrany był swobodnie i drogo; równie swobodna i droga była jego fryzura – ciemnoblond włosy nosiły ślady słońca, które obdarzało swoim światłem i ciepłem jednakowo świętych i grzeszników południowej Kalifornii. Bliss zamknęła książkę, którą czytała – Wpływowe kobiety XXI wieku – i spojrzała na elektroniczny zegarek z czystego złota. Nosiła go zawsze, podobnie jak bransoletkę ze złotych i diamentowych serduszek, odziedziczoną po matce wraz z diamentowym naszyjnikiem, który świetnie wyglądał w operze. – Spóźniłeś się siedem minut i czterdzieści cztery sekundy. – Dzięki, Blissy – odparł Savoy, kładąc na stole grubą teczkę. – Przekazałem pani gubernator pozdrowienia od ciebie. – Pieprzę ją. – To jedna z niewielu osób, których jeszcze nie pieprzyłaś – powiedział Rory Turner, który ze względu na rodzinny, a nie publiczny charakter sprawy przebrał się w garnitur, zostawiając mundur w biurze. – Ciebie też pieprzę. – To już przerabialiśmy, pamiętasz? – Nie – odparła Bliss. – Dobrze ci było? Pozostali siedzący przy stole konferencyjnym westchnęli, poprawili się na siedzeniach albo zrobili zniecierpliwione miny, zależnie od nastroju. Oprócz stanowiska szeryfa hrabstwa Moreno Rory piastował też godność jednego z czte- rech byłych mężów Bliss. Pozostali trzej mężowie wzięli pieniądze i pognali na bardziej zachęcające pastwiska. Rory tego nie zrobił. Ta para kłóciła się teraz

częściej, niż kiedy byli małżeństwem. – Dzięki za wprowadzenie w bieżące sprawy – rzucił Savoy ironicznie pod adresem siostry i szwagra. – Czy możemy się powstrzymać od ciosów poniżej pasa w rozmowie o interesach? Rory wzruszył ramionami i się uśmiechnął. – Przepraszam. Stare przyzwyczajenia. Bliss zignorowała byłego męża. Miała w tym doświadczenie, ponieważ Rory pracował dla jej ojca przed, w trakcie i po zakończeniu ich małżeństwa. Ward Forrest nigdy do końca jej nie wybaczył, że rozwiodła się z Rorym, ,,jedynym z całej tej bandy, który miał jaja". Blis musiała przyznać, że szeryf miał faktycznie imponującą parę jaj, ale nigdy nie używał ich dla niej – poza seksem. ,,Tak jest", było jedynym zdaniem, jakie słyszeli od niego jego teść i szwagier. Po co komu odznaka i broń, kiedy jego jedynym zajęciem jest całowanie tyłków? Savoy rozejrzał się po zebranych. Jak zwykle był obecny przynajmniej jeden z ,,kuzynów" Pickfordów. Siostrzeniec Sandry Wheaten Savoy. Steven, księgowy, lub jego syn prawnik, Jason, nigdy nie przegapili żadnego zebrania ani żadnego udanego interesu, jeśli w grę w chodziło wyciśnięcie z piętnastoprocentowego udziału Pickfordów każdego centa. Dziś Steven też przyszedł się wykłócać o pieniądze, z bystrymi oczami, zastruganym ołówkiem i kalkulatorem w pogotowiu. Obecne, i gotowe do walki, były też rekiny Savoyów – dwóch nowojorskich prawników, którzy za pomocą elektronicznych gadżetów mierzyli czas i podliczali honoraria na każdym zebraniu Savoy Enterprises. Ludzie ci mieli jakieś nazwiska, ale tylko Savoy je pamiętał. Dla reszty rodziny prawnicy byli jak części zamienne – niezbędne, ale anonimowe. – Przepraszam, że kazałem wam czekać. Obydwaj prawnicy uśmiechnęli się uprzejmie. Płacono im za dyspozycyjność, a Savoy Forrest był człowiekiem, który podpisywał czeki. – Pani gubernator chciała wiedzieć, czy może liczyć na nasze wsparcie przy kolejnych wyborach – ciągnął Savoy, spoglądając po zebranych. – Zapewniłem ją, że może. Bliss wydała wulgarny dźwięk i przygładziła włosy, farbowane na kilka odcieni blondu za czterysta dolców miesięcznie. Nie cierpiała pani gubernator, bo ta podlizywała się Savoyowi zamiast jej. Z drugiej strony robili tak wszyscy obecni, z wyjątkiem Pickforda. On był po prostu wrzodem na dupie, i to nie tylko Savoya. Za to lubił panią gubernator. Po cichu przepchnęła ona przez stanową legislature kilka poprawek, których skutkiem były ulgi podatkowe dla rancza Savoy, a tym samym dla piętnastu procent należących do Pickfordów. Wiceprezydent Stanów Zjednoczonych próbował zrobić dla rancza to samo na poziomie federalnym. – Przejdźmy do pierwszego punktu zebrania – powiedział Savoy, przerzucając

zawartość miękkiej, skórzanej teczki i wyjmując z niej dokumenty. – Wiecie, jak bardzo zaszczycone jest Muzeum Kalifornijskiego Impresjonizmu Fundacji Savoyów, że otrzyma... – Chryste – rzucił głośno Pickford – czy to nas będzie kosztować jeszcze więcej pieniędzy? Ostatnio obliczyłem, że wydałeś dwadzieścia milionów z fir- mowych pieniędzy na zbudowanie muzeum i zakup tak zwanych dzieł sztuki do swojej prywatnej kolek... – Nie prywatnej – przerwał mu jeden z rekinów. – Muzeum to zwolniona z opodatkowania organizacja nonprofit, ufundowana i prowadzona przez Savoy Enterprises w celu kulturalnego wzbogacenia społeczności, hrabstwa, stanu i kraju. Muzeum jest regularnie otwarte dla publiczności i... – Proszę mi oszczędzić tego prawniczego bełkotu – przerwał Pickford, za- głuszając słowa prawnika. – Wszyscy wiedzą, że to Savoy Forrest i jego tatuś wybierają wszystkie obrazy. Kilka z nich wisi w muzeum od środy do soboty. W ekspozycji znajduje się jednorazowo tylko piętnaście obrazów, a macie tego ponad dwieście. Jeśli to nie jest prywatny użytek za pieniądze Savoy Enterprises, to ja już nic nie wiem. – Pańska opinia nie utrzymałaby się przed sądem – powiedział chłodno jeden z prawników, otrzepując mankiet. – Tylko dlatego, że Savoy Forrest ma w kieszeni ławę sędziowską i szacowny tyłek, który na niej siedzi. – Dziękujemy za cenny wkład w dyskusję, jak zwykle – powiedział Rory. – W drodze do domu radzę prowadzić bezpiecznie i zgodnie z ograniczeniami prędkości. Pickford poprawił marynarkę i umilkł. Savoy wyciągnął rękę, popatrzył na zegarek siostry i powiedział: – Prawie trzydzieści sekund bez kłótni. Nowy rekord. Moje gratulacje. Steven. Rory zachichotał. Bliss przygryzła wargę, by się nie uśmiechnąć. Savoy doskonale wiedział, jak zagrać Pickfordów i na nerwach i zachować przy tym absolutnie niewinną minę. Savoy zapalił papierosa i czekał. Dym unosił się szybko, wsysany przez system filtracji powietrza. Nikt się nie odezwał. – Spróbujemy dociągnąć do trzydziestu jeden? – zapytał. – Po prostu przejdź do rzeczy. – odparł Pickford, stukając w stół wypielęgnowanymi palcami. – To nie jest konferencja prasowa, zwołana ku chwale cnót obywatelskich prawdziwych Savoyów. Masz władzę, możesz więc mieć nieopodatkowane hobby, które wyciąga pieniądze z kieszeni podatników w ogóle, a rodziny Pickfordów w szczególności. Następny temat proszę. – Serdecznie zapraszamy do wizyty w muzeum – powiedział Rory. – Dopil-

nuję, żebyś dostał darmową wejściówkę. Pickford posłał mu wściekłe spojrzenie. Savoy zaciągnął się papierosem, po czym odłożył go na bezdymną popiel- niczkę, której używanie wymusiła na nim Bliss. – Obawiam się, że następny temat też ci się nie spodoba. Steven. Nasz zarząd został zaproszony na dobroczynną kolację i aukcję na rzecz Przyjaciół Hrabstwa Moreno. – Dobroczynność jest za darmo tylko dla biednych – powiedział Pickford. – Ile to będzie kosztować? – Dziesięć tysięcy dolarów za osiem osób. Pickford przewrócił oczami. Piętnaście procent od dziesięciu tysięcy to tysiąc pięćset dolarów. – Tanio. I dobra reklama – dodała Bliss, ziewając. – Wykup dwa stoły i posadź Rory'ego przy tym drugim, razem z tatą. – Doskonała sugestia – odparł Savoy. – Z pewnością poprawi wszystkim trawienie. Ron? – Ojciec chce, by rodzina pokazała się publicznie w komplecie, i to bez kłótni i pijaństwa. Rory starannie ominął wzrokiem byłą żonę, która omal nie trafiła na pierwsze strony gazet, kiedy usiłowała pobić policjanta, próbującego aresztować ją za prowadzenie po pijanemu. Na szczęście policjant był podwładnym szeryfa i wiedział, skąd się bierze chleb na jego stole. Wrzucił Bliss na tylne siedzenie radiowozu i odwiózł do domu, do tatusia. – Jeśli chce publicznie okazywać rodzinną miłość, musisz nas rozdzielić – powiedziała Bliss. Ron pokręcił głową; światło zalśniło na siwych skroniach, które zamieniały chłopięcą twarz w oblicze pełne godności. – Pan Forrest powiedział jasno, czego chce. Prasa ma zobaczyć rodzinę Sa- voyów przy jednym stole. A co ważniejsze, Angélique White ma się przekonać, że rodzina jest zgodna w sprawie fuzji. Ale Bliss była absolutnie przeciwna wszystkiemu, co wiązało się z urbanizacją rancza i gadanie o Angélique nie pomogłoby jej zachować spokoju. Rory nie powiedział też na głos tego, o czym wszyscy w sali konferencyjnej i tak wiedzieli: Ward Forrest, mimo przekroczonej siedemdziesiątki, wyglądał i zachowywał się jak pięćdziesięciolatek. Choć dziesięć lat temu chętnie oddał dwójce ulubionych dzieci zarząd finny, by móc zająć się swoimi pasjami, za- sadnicza część fortuny wciąż była pod jego kontrolą. Smycz, na której trzymał Bliss i Savoya. była długa, ale jak najbardziej realna. – Jeśli faktycznie chodzi o dziennikarzy, powiedz tacie, żeby usiadł przy stole z La Susą – powiedziała Bliss, używając przezwiska wymyślonego przez media dla

Susy Donovan, która podpisywała obrazy słowem Susa. – To ona jest siłą napędową tej aukcji i osobistością, do której reporterzy będą się ustawiać w kolejce po wywiad. Rory zignorował jej słowa. Pozostali też. – Więc dobrze, jeden stół – powiedział Savoy, robiąc notatkę na marginesie strony i przewracając kartkę, by przejść do następnego tematu. – A gdzie będziemy siedzieć my? – zapytał Pickford. – Stoły nie pomieszczą więcej niż osiem osób, a jestem pewien, że panie Pickford będą chciały przyjść razem z nami. – Zdawało mi się, że nie lubisz sztuki – odparł Savoy. – Bo nie lubię. Dopilnuj, żeby przy stole Savoy Enterprises było miejsce przynajmniej dla ośmiorga Pickfordów. – Dwa stoliki – powiedział Savoy, robiąc kolejną notkę. – Po przeciwnych stronach sali. – Spojrzał na Rory'ego. – Chyba że ojciec chce włączyć dalszych krewnych do tej miłosnej uczty? Rory się roześmiał. – Tylko wówczas, gdy to będzie stypa po ich pogrzebie. Savoy uśmiechnął się lekko. Ward znienawidził rodzinę Pickfordów od pierw- szego wejrzenia czterdzieści lat temu. Od tamtej pory nic się nie zmieniło. I nic nie miało się zmienić. – Następny punkt programu – powiedział Savoy, przekładając papiery – to pozew przeciwko firmie, wniesiony przez Zatroskanych Obywateli na rzecz Zdrowego Rozwoju. Musimy zdecydować, czy chcemy zawrzeć ugodę poza salą sądową i zgodzić się na zmniejszenie o dwie trzecie gęstości zabudowy planowanej w Zatoce Artystów, czy też wolimy spędzić następną dekadę w sądzie, cały czas płacąc podatki jak za ziemię z zabudowaniami. Możemy też zrobić z terenu rolniczą enklawę, zaoszczędzić na podatkach i z dużym prawdopodobieństwem stracić wszelką możliwość zurbanizowania tego skrawka rancza w przyszłości. – Możesz sobie budować, co chcesz, pod warunkiem, że nie na mojej połowie rancza – powiedziała Bliss. – A moja połowa obejmuje Piaszczystą Zatokę, bo tak brzmi prawdziwa nazwa Zatoki Artystów. – Nie jesteś właścicielką żadnej połowy rancza – wypalił Rory – a Piaszczysta Zatoka nie figuruje na żadnej mapie. W przeciwieństwie do Zatoki Artystów. – Trzymaj swoje cholerne buldożery z daleka od starej rodzinnej ziemi, gdzie żyli i umierali nasi przodkowie – odwarknęła Bliss. – Wybrzeże to ziemia pod najbardziej dochodową zabudowę, a Zatoka Arty- stów to tylko mała część tego, co powinno wchodzić w grę – powiedział głośno Pickford. – Podatki zżerają nas żywcem i... Bliss. Pickford i Rory zaczęli się nawzajem przekrzykiwać.

– Najpierw panie – powiedział Savoy, stukając głośno popielniczką w stół. – To znaczy ty – Rory zwrócił się do Pickforda. Księgowy uniósł się do połowy z krzesła, Savoy usiadł, wziął papierosa i za- ciągnął się głęboko. Potrzebował pomocy, by nie stracić panowania nad sobą. Zebrania najbardziej przypominały zwyczajne rodzinne awantury – bo w gruncie rzeczy nimi były. Zawsze tak było, i zawsze miało być. Jedyne, co się zmieniało, to nazwiska graczy warczących na siebie i tracących czas, którego nie mieli do stracenia. A nie zdążył jeszcze nawet poruszyć tematu fuzji z New Horizons. Wiedział, że kiedy go poruszy, Bliss wpadnie w furię – większość proponowanej zabudowy miała się znaleźć na terenach, które ona uważała za ,,swoje". Tyle tylko, że nie było wyboru. Angélique White dała jasno do zrozumienia, że sprawa pozwu Zatroskanych Obywateli na rzecz Zdrowego Rozwoju ma być załatwiona, zanim ona zechce rozważyć podpisanie umowy i połączenie przyszłości Savoy Enterprises i New Horizons. A arkusze bilansów mówiły wyraźnie, że fuzja to jedyne wyjście. We wspaniałym nowym świecie XXI wieku trzeba było się łączyć albo ginąć. Savoy zaciągnął się papierosem. Wiedział, że nawet jeśli nic się nie posypie, czeka go cholernie trudny miesiąc.

Rozdział 6 Newport Beach Wtorek po południu Sklep Zagubiony Skarb mieścił się niedaleko autostrady Pacific Coast, kilka przecznic w głąb lądu, tam, gdzie miesięczne czynsze nie sięgały jeszcze poziomu dziury budżetowej rozwijającego się stanu. Ulice nie były zamiatane tak często, jak powinny być, a nocą pomieszkiwali tu bezdomni, ale nie było narkomanów ani prostytutek. Jeszcze. Lacey była przekonana, że pewnego dnia będzie właścicielką galerii z witryną wychodzącą na zatłoczone ulice wybrzeża, po ,,morskiej" stronie ruchliwej autostrady. Pewnego dnia – ale nie dziś. Dziś była zadowolona, że starcza jej na czynsz, a z połowy zysków zostaje dość pieniędzy na jedzenie i dwa rajdy w tygodniu po wyprzedażach staroci, pchlich targach i aukcjach komorniczych. Wraz z rękodziełem, wyszukiwanym przez Shaylę w całych Stanach i Ameryce Południowej, główną zawartość sklepu stanowiły towary pochodzące z niekomercyjnych wyprzedaży – zagubione skarby z innych czasów i miejsc, czekające na półkach na ponowne odkrycie tu i teraz. Lacey z trudem otworzyła tylne drzwi sklepu, szamocząc się z trzema zapa- kowanymi obrazami i wielką, płócienną torbą, która służyła jej też jako walizka w krótkich podróżach. Rześki wiatr od oceanu nie pomagał. Lacey czuła się jak latawiec bez sznurka. Nogą zamknęła drzwi za sobą i przez chwilę nasłuchiwała odgłosów obecności wspólniczki, która wcześniej wyszła z magazynu, by objąć popołudniowy dyżur w sklepie. Ale nawet przy zamkniętych drzwiach nie było słychać nic z wyjątkiem przytłumionego pomniku stalowej rzeki samochodów, płynącej po autostradzie pół kilometra dalej. – Shayla? – zawołała Lacey. – Tu jestem, podziwiam twój najnowszy obraz. – No, to znaczy że interes kwitnie. Śmiech Shayli dobiegł z mieszkania nad sklepem. – Między pierwszą a drugą zarobiłyśmy na koszty i jeszcze trochę, a zamykamy dopiero za dwie godziny. – Dzięki ci, Panie. – Pomóc ci wtargać toto na górę? – zapytała Shayla. – Na razie sobie radzę.

Lacey ruszyła w stronę schodów na tyłach, prowadzących na piętro – tam mieszkała, przenosiła na płótno własne sny o Kalifornii i trzymała zapasowy towar, kiedy na dole robiło się za ciasno, a szwagier Shayli nie miał żadnych wolnych magazynów do udostępnienia za darmo. Odgłos jakiegoś przedmiotu obijającego się o ścianę kazał Shayli podejść do schodów. Przyjaciółka siłowała się z pakunkami niemal tak dużymi jak ona sama. – Mówiłam ci, że wezmę chociaż jeden – powiedziała Shayla. – Nie. Jeśli cokolwiek im się stanie, wolę sama zbierać za to cięgi. – Kotku, nie są aż tak cenne. – To już osądzi Susa Donovan. Moim zdaniem, dziadek jest nieodkrytym geniuszem wśród kalifornijskich pejzażystów. Kręcąc głową, Shayla zeszła po schodach w samą porę, by złapać obraz, który zapragnął wyrwać się i pokoziołkować w nieznane. – Który to? – Nie wiem. – Lacey zdmuchnęła kasztanowy kosmyk z oczu. – Wolę nie myśleć, że uratowałam ten obrzydliwy obraz z morderstwem. – To nie rób tego. – Mam nie ratować? – Nie myśl. Shayla otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale tylko pokręciła głową. Nie dawała rady śledzić niespodziewanych zwrotów myśli przyjaciółki. Miała na głowie pakowanie przed kolejną podróżą handlową w Andy i niedokończoną inwentaryzację, a do tego migrenę, którą mogłaby obdzielić stadion pełen ludzi. – Racja – odparła. – Nie będę myśleć. Lacey oparła zapakowane obrazy o stertę gotowych, nieoprawionych płócien – swoich, nie dziadka. Kiedy obrazy zaczęły się osuwać, podparła je jedną z wielkich gaśnic, które trzymała w mieszkaniu. Drzwi sklepu zadzwoniły wesoło. – Wielbiciele mnie wzywają – powiedziała Shayla, ruszając w stronę schodów. – Ja się tym zajmę – odparła Lacey, wybiegła z mieszkania i zbiegła na dół po schodach. – Zasłużyłaś sobie na przerwę po tym remanencie. W lodówce jest sok pomarańczowy. Albo piwo, skoro mamy co oblewać. Biegła tak szybko, że większość jej wypowiedzi dotarła do uszu Iana Lapstrake'a, szperającego na dole. W duchu z sympatią opowiedział się za piwem i oblewaniem udanego dnia, i dalej krążył po sklepie w poszukiwaniu własnego skarbu: plakatów westernów nakręconych w czasach, kiedy południowa Kalifornia i cały Południowy Zachód nie były jeszcze wyasfaltowane, zduszone smogiem i ogólnie spaskudzone przez rozwój gospodarczy. Właśnie dlatego wyjechał z L.A. wcześniej i zanim pojechał odebrać Susę Donovan na lotnisku Johna Wayne'a, zboczył na autostradę Pacific Coast. Jeśli

człowiek nie patrzył zbyt uważnie, obok nadbrzeżnej trasy mógł dostrzec przebłyski starej Kalifornii. W ten sposób Ian odkrył Zagubiony Skarb – bungalow z lat dwudziestych, wciśnięty między bar szybkiej obsługi i sklepik o nazwie Kosmiczna Energia, w którym jakaś naciągaczka handlowała gadżetami, pozwalającymi kontrolować własną karmę, Ian uważał, że była to bzdura od początku do końca, ale też nieraz już słyszał od ludzi, że jest cyniczny. Lacey zauważyła nowego klienta, zanim jeszcze zeszła ze schodów. Choć był odwrócony do niej plecami, widziała, że ma co najmniej metr osiemdziesiąt wzrostu i szerokie ramiona, szczelnie wypełniające czarną dżinsową kurtkę. Nagle uznała, że to bardzo dobrze, że Shayla została na górze. Większość klientów to kobiety – samotne albo ciągnące za sobą znudzonych i nudnych mężów. Ten facet z pewnością nie był nudny. – W czym mogę pomóc? – zapytała zawodowym tonem. – Szukam starych plakatów filmowych – powiedział Ian, odwracając się. Na pierwszy rzut oka pełna rezerwy dziewczyna, stojąca pięć metrów od niego, wydawała się zbyt młoda, by legalnie pracować. Drugie spojrzenie potwierdziło mu prawdę, którą znał od dawna – pozory mylą. Poniżej szopy luźnych loków widniały badawcze, cynamonowe oczy i usta, które jeszcze nie wiedziały, czy warto się uśmiechnąć. To wcale nie była dziewczyna lecz kobieta, ubrana w koszulę i dżinsy pochlapane farbą, i kompletnie tego nieświadoma. – Stare kino – powiedziała. – Film noir? – Westerny. – Powinnam się domyślić. Spojrzał na swoje stopy. – Jak? Przecież nie mam kowbojek. – Ta dżinsowa kurtka. Uśmiechnął się. Wolał nie wyjaśniać, że kurtka znakomicie ukrywa kaburę pod pachą. – Do licha, ciągle o tym zapominam. Lacey zapatrzyła się na leniwy uśmiech mężczyzny. Nie wiedziała, czemu tak się denerwuje. Odpowiedziała mu uśmiechem, który już nie wyglądał na zawodowy – raczej pełen uznania. Odruchowo podeszła bliżej. – Większość ludzi, którzy tutaj przychodzą, wciąż klęczy przy ołtarzu kina noir – powiedziała, wskazując machnięciem ręki trzy oprawione afisze wiszące nad kasą, chronione przed słońcem specjalnym szkłem. Ian spojrzał na plakaty. Choć reklamowały czarno–białe produkcje, potentaci filmowi wiedzieli, że kolor lepiej się sprzedaje. Większość drukowanych plakatów miała przynajmniej kilka jaskrawych elementów. Każdy mężczyzna w ciemnym kapeluszu i marynarce, bez krawata, za to z papierosem wiszącym pod odpowiednim kątem ze zblazowanych ust, miał do towarzystwa kobietę o gładkich