uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Emilie Richards - Pasierbica senatora

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :710.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Emilie Richards - Pasierbica senatora.pdf

uzavrano EBooki E Emilie Richards
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 69 osób, 53 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 205 stron)

EMILIE RICHARDS

PASIERBICA SENATORA ROZDZIAŁ PIERWSZY Gdyby nie cisza, która na moment zapadła, nikt z nich nie usłyszałby dzwonka. Zignorowali jednak ten dźwięk, bo zabrzmiał raczej jak kolejny krzyk i nie przerwał kłótni. - To ty! Dobrze wiem, że to ty wyciągnąłeś mi koszulę z plecaka. Ktoś cię widział! Oddawaj natychmiast albo… albo zobaczysz! - Drobny chłopak ręką zwiniętą w pięść wymachiwał przed nosem innemu, dwa razy od siebie większemu. - Zapłacisz mi za to, zoba- czysz! - Zapłacę? - Większy, z lewą ręką w gipsie, splunął na podłogę. - Komu? Może tobie? - Niby z pogardą rozejrzał się po pokoju, ale nawet na moment nie spuścił wzroku z przeciwnika. - Oddawaj! - Odczep się! A po co mi ta twoja szmata? Pewnie aż rusza się od pluskiew! Mniejszy ani myślał się wycofać, choć dla wszystkich dzieciaków, z zainteresowaniem przyglądających się awanturze, było jasne, że za chwilę ten większy rzuci go na ziemię. Dla Anny Fitzgerald też było to jasne. Wrzaski dobiegły ją, kiedy znalazła się w gabinecie dyrektora, gdzie właśnie miała wysłuchać złych wiadomości z całego tygodnia. Przywitała więc te wrzaski z ulgą. Choć na chwilę oznaczały odroczenie. Błyskawicznie, biorąc po trzy stopnie naraz, zbiegła na dół i wprawnie rozdzieliła szykujących się do walki chłopców. - Przestańcie! W tej chwili! Kibice rozstąpili się posłusznie, a na środku pozostali tylko Wesley i Kieł. Anna, jeszcze zanim wybiegła z gabinetu Toma Schneidera, dobrze wiedziała, kto szuka zwady i awanturuje się. - Spróbuj tylko uderzyć go tym gipsem, a sam wylądujesz w szpitalu - ostrzegła Wesleya, odsuwając od niego Kła, który zawdzięczał to przezwisko krzywemu zębowi. Drobny chłopak opierał się, ale stracił równowagę i upadł. Anna wsparła się pod boki i spojrzała na Wesleya. Jego zagipsowane ramię nadal uniesione było do góry.

- Weź sobie jeszcze pochodnię i będziesz wyglądał jak Statua Wolności - zauważyła z przekąsem. Któreś z dzieciaków parsknęło śmiechem, ale ona nie zwróciła na to uwagi. Wesley uśmiechnął się. Choć był to uśmiech iście anielski, w jego spojrzeniu nie było niczego świętego. - Lepiej stąd przejdź, panno Anno. - Tak? Żebyś mógł powiedzieć, że wyrzuciliśmy cię z powrotem na ulicę? O to ci chodzi, co? A przecież trzymamy cię tu tylko dla twojego dobra. - W tej noclegowni? - Wesley, z wciąż uniesioną ręką, zrobił krok do przodu. Choć był od niej cięższy o co najmniej dwadzieścia kilo, Anna nawet nie mrugnęła. Usłyszała trzask drzwi wejściowych, ale nie spojrzała w tamtą stronę. Miała tylko nadzieję, że to któryś z wychowawców. - Wcale się ciebie nie boję. - To popełniasz błąd, panno Anno. - Codziennie sobie to powtarzam. - Więc przejdź stąd. Kieł szuka guza. - A od kiedy ty tak chętnie dajesz komuś to, czego szuka? - Ostrzegam cię - Wesley zrobił kolejny krok w jej stronę. Anna ani drgnęła. - Przestań, Wesley. Wiem… Nie skończyła, bo z grupy otaczającej Wesleya nagle wyłonił się mężczyzna w ciemnobrązowym garniturze, chwycił rękę chłopaka, tę bez gipsu, i mocno pociągnął go do tyłu. Anna po raz pierwszy zauważyła na twarzy Wesleya jakieś uczucie. Zaskoczenia. Wylądował na obitym spłowiałym płótnem krześle. - Tylko spróbuj ją tknąć. - Mężczyzna stanął tuż przy nim. - Chyba że chcesz, żebym wezwał policję. Wesley szybko doszedł do siebie i przybrał obojętną pozę. - Och, ale się boję. - Wyjdźcie - Anna zwróciła się do dzieciaków, z otwartymi ustami przyglądających się nieznajomemu. - Idźcie do kuchni i zajmijcie się kolacją. - Nie sprawdzając, czy jej posłuchali, ruszyła w stronę Wesleya.

- Niech się pani trzyma od niego z daleka. - Mężczyzna zagrodził jej drogę. - Nie wiem, kim pan jest… - Jeśli chce pani jakoś pomóc, proszę znaleźć kogoś, kto tu pracuje. Jeśli w ogóle jest ktoś taki - mruknął pod nosem. - Na przykład ja. - Miałem na myśli kogoś z personelu. - Mężczyzna nawet na nią nie spojrzał. Anna zerknęła na Wesleya. Śmiał się z niej, choć poznać mógł to tylko ktoś, kto znał go dobrze. Poczucie humoru było jedną z niewielu jego dobrych cech. Nieraz z tego korzystała, próbując odnaleźć mu powrotną drogę do cywilizacji. Spróbowała i teraz. - Widzisz, co zrobiłeś? - powiedziała, na moment ignorując nieznajomego. - Podważyłeś mój autorytet. Za karę zmywasz dziś naczynia. Wszystkie. - Musiałabyś tu pracować, żebyś mogła mi rozkazywać - prychnął Wesley. Anna zdobyła się na uśmiech i spojrzała na mężczyznę. Właściwie dopiero teraz tak naprawdę mu się przyjrzała. Był szczupły, dobrze zbudowany, miał błyszczące mahoniowe włosy, brązowe oczy, wydatne kości policzkowe i wąskie usta, które ani na moment się nie uśmiechnęły. Postanowiła to zmienić. - Jestem Anna Fitzgerald, zastępca dyrektora tego zoo. Niech się pan odsunie od Wesleya. Gryzie. Mężczyzna spojrzał na nią, ale ani na chwilę nie odwrócił się plecami do Wesleya, czym bardzo zyskał w jej oczach. - Zastępca dyrektora? - Jego wzrok powędrował od jej znoszonych adidasów po krótkie, złote loczki okalające jej młodą twarz. - Nie wiedziałem, że schronisko „Pierwszy Dzień” kierowane jest przez zespół rockowy. Ignorując ten komentarz, Anna wyciągnęła rękę. - A pan? - Grady Clayton. - Mężczyzna po chwili wahania uścisnął jej dłoń. Podobnie jak wszyscy w Ponte Reynaldo, znała to nazwisko. Grady Clayton. Powinna się domyśleć. - Pan prokurator. - Anna szybko opuściła rękę. - Spodziewaliśmy się pana dopiero za godzinę. - Zauważyłem.

Uprzejmy uśmiech zniknął z jej twarzy. Zaledwie przed paroma minutami, w gabinecie Toma Schneidera, dowiedziała się, że „Pierwszy Dzień” odwiedzi ten popularny prokurator, znany wszystkim z częstych wystąpień w telewizji. Nawet tydzień byłby za krótki, by udało jej się zdobyć na uprzejmość wobec jakiegokolwiek polityka. Jej zapas dobrych manier był już wyczerpany. - Jeśli ruszysz się z tego krzesła, zanim wrócę, marny twój los - ostrzegła Wesleya, który z zainteresowaniem przysłuchiwał się rozmowie. - Zaprowadzę pana do gabinetu Toma Schneidera - zwróciła się do Grady’ego Claytona. - Rozumiem, że to z nim chce się pan zobaczyć. - Wydaje mi się, że już widziałem to, co chciałem. Anna odezwała się dopiero po chwili. - Do tego musiałby pan mieć otwarte oczy. Grady ani drgnął. Nie chciał okazać rosnącego podziwu dla tej zdecydowanej kobiety o twarzy nastolatki i niewiarygodnych, turkusowych oczach. - Moje oczy są zawsze otwarte, proszę pani. I bez trudu zauważyłem panujący tu chaos. - No, to będzie pan musiał zdecydować, czy chce spojrzeć głębiej. Jeśli nie, to szkoda pańskiego czasu. - Z dumnie uniesioną brodą spojrzała mu prosto w oczy. - A nasz czas jest cenny. Podobnie jak nasi wychowankowie. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Przerwał im dopiero Wesley. - No widzisz, panno Anno, on też musi podjąć decyzję. Zupełnie jak my. Może i nim powinniście się zająć. Pokaż mu, jak to się robi. - Ani mi się rusz - powtórzyła Anna i nie oglądając się za siebie, ruszyła na górę. Była lekko zdziwiona, kiedy przed drzwiami Toma okazało się, że Grady jest tuż za nią. - Zawsze przychodzę trochę wcześniej. - Grady siedział w fotelu przy biurku Toma Schneidera. Stojąca przed nim kawa pachniała nęcąco, ale nie zwracał na nią uwagi. - Pozwala mi to lepiej ocenić sytuację. - Niektórzy uznaliby to za rozsądne - przyznał Tom. - Inni nazwaliby takie postępowanie wścibstwem. - Ci drudzy mnie nie interesują.

- Ponieważ jest pan człowiekiem, który od razu przechodzi do rzeczy, ja też tak zrobię. Nie będę przepraszał za to, co pan zobaczył. Kłótnie i bijatyki są tu codziennością. „Pierwszy Dzień” to nie szkółka niedzielna, a nasi wychowankowie to nie aniołki. - A dziewczyna, która próbowała zapanować nad sytuacją jest za młoda nawet na to, żeby uczyć w szkółce niedzielnej. Tom złączył palce rąk, tworząc tym gestem coś na kształt namiotu, i uważnie przyglądał się Grady’emu. Dyrektor schroniska był cichym, dobrodusznym człowiekiem, znakomicie znającym się na ludziach. Siedzącego przed nim mężczyznę polubił od razu. - Przeszkadza to panu? - Zna pan moje wątpliwości co do waszego programu. A teraz jeszcze stwierdzam, że całym schroniskiem zarządzają nastolatki. Jak dzieci mogą nadzorować dzieci? - Anna ma dwadzieścia dwa lata. - Wygląda na piętnaście. - By ukryć zaskoczenie, Grady sięgnął po kawę. - Kiedy to konieczne, wygląda na swoje lata, ale co to ma wspólnego z jej umiejętnościami? Właśnie dlatego jest taka skuteczna, że ma z nimi dobry kontakt. Jest dość młoda, by wiedzieć, co czują i dość dorosła, by im pomóc w radzeniu sobie z tymi uczuciami. - Obaj wiemy, że nie przyszedłem tu dlatego, że pana zastępczyni sama wygląda jak uciekinierka… - Grady ze zniecierpliwieniem machnął ręką. - Rzeczywiście. Jest pan tu, bo podejrzewa, że „Pierwszy Dzień” ma jakieś powiązania z handlem narkotykami. - Jeden z waszych podopiecznych został złapany ze zwitkiem pieniędzy w jednej kieszeni i nielegalnymi lekami w drugiej. - A to pech. - Dlaczego? - Grady uniósł brwi. - Dlatego, że go złapano? Tom uśmiechnął się. - I pan, i ja jesteśmy po tej samej stronie. I ja, i pan, i cały mój personel, my wszyscy tak samo nienawidzimy narkotyków. Mamy tu w tej sprawie bardzo surowe zasady. Dzieciaki, które u nas są, wiedzą, że wylecą, jeśli będą nimi handlować lub je zażywać.

- Ten, którego złapaliśmy, był nadal pod waszą opieką. - Ten, którego złapaliście, przychodził do nas i odchodził. Nigdy nie był stałym mieszkańcem. Wpadał, żeby odpocząć i zjeść. Nie zamykamy drzwi przed nikim, kto przychodzi czysty i jest czysty, dopóki mieszka u nas. Tego, co robi po wyjściu, nie jesteśmy już w stanie kontrolować. - Mam wrażenie, że wszystko, co robią, jest poza waszą kontrolą. - To schronisko dla uciekinierów, nie więzienie. Ktoś mocno i zdecydowanie zapukał do drzwi. Do gabinetu weszła Anna i zanim którykolwiek z mężczyzn zdążył wstać, usiadła na pustym krześle obok Grady’ego. Grady przyjrzał jej się uważnie. Wciąż miała na sobie sprane dżinsowe szorty i jasnożółtą bluzkę zawiązaną w pasie na supeł. Próbowała jednak zrobić coś z włosami. Niesforne złote loczki okalały teraz łagodnie jej twarz i opadały na długą, opaloną szyję. Dopiero teraz zauważył delikatne piegi u nasady jej nosa. - Właśnie próbuję opowiedzieć trochę panu Claytonowi o naszym programie - poinformował ją Tom. - Na dole spokój? - Jest już Craig. Znów miał jakiś problem z samochodem. Pilnuje spraw w kuchni, a Kieł i tak musiał iść do pracy, więc na jakiś czas zszedł Wesleyowi z oczu. - Kieł? - Grady nie potrafił ukryć rozbawienia. - Nie chciał podać nam swojego prawdziwego imienia. - Minęło już parę minut i udało jej się uspokoić. - Kiedy zjawił się u nas jakieś trzy miesiące temu, był tak posiniaczony i opuchnięty na twarzy, że nie mogliśmy nawet podać dokładnego rysopisu do naszej kartoteki. - Staraliście się jakoś dowiedzieć, kim jest? - Chcieliśmy, by poczuł się u nas na tyle bezpiecznie, by sam nam to powiedział. Nie jesteśmy detektywami, jeśli to miał pan na myśli. Inaczej mielibyśmy tu same puste łóżka. - Może mogłyby być puste, bo te dzieciaki wróciłyby do domów. - Wiemy, że to ojciec Kła w pijanym widzie tak go załatwił i że to przez niego znalazł się u nas. Bardziej zależy nam na uleczeniu jego ran, niż na poznaniu jego prawdziwego imienia - wtrącił Tom. - Na pewno będzie miał pan jeszcze dużo pytań. Chętnie odpowiem. Najpierw niech Anna panu wszystko pokaże. Tylko bądź grzeczna - zwrócił się do swojej zastępczyni.

Anna zarumieniła się i skrzywiła. Tom tak dobrze ją znał. To on wyciągnął do niej rękę w najgorszym momencie jej życia, to on dodał jej odwagi, by stała się tym, kim jest teraz. - Zawsze jestem grzeczna - odparła, wstając. - Chyba że jestem niegrzeczna. Ku własnemu zdziwieniu, Grady wybuchnął śmiechem. Miał za sobą ciężki dzień. Zaczął się o szóstej rano i trwał bez chwili przerwy. Był już wieczór, a on koło południa zjadł tylko jednego czerstwego pączka na spotkaniu towarzystwa miejscowych pań. Wcale nie chciał tu teraz być. I wcale nie chciał się śmiać. A jednak. W dodatku śmiech zdecydowanie go odprężył. - Obawiam się, że to ja jestem niegrzeczny - rzekł, też wstając. - Raczej przemądrzały. - Anna była zaskoczona jego śmiechem. Dopiero teraz zrozumiała, czym tak oczarował ich konserwatywne hrabstwo. Mimo jego stosunkowo młodego wieku wyborcy Sun Country w zbliżających się wyborach najprawdopodobniej wy- biorą go prokuratorem stanowym. - To raczej zmęczenie niż przemądrzałość - odparł. - Ale na pewno jego źródłem jest prawdziwa troska. Odpowiadam w tej chwili za wspólny program dla naszego hrabstwa. A wasz program jest jego częścią. - Nie znajdzie pan tu niczego niepokojącego - zapewnił go Tom. - Jesteśmy po to, żeby pomagać tym dzieciakom, a nie podtrzymywać ich złe nawyki. Ale nie dokonujemy cudów. Dajemy im tylko szansę. Niektóre z nich tkwią w tym wszystkim już za głęboko, żeby skorzystać z naszej pomocy. Może Paco Hernandez jest jednym z nich. - Może? - Znamy Paca bardzo dobrze - wtrąciła szybko Anna. - Jest na ulicy od czternastego roku życia. Jak większość mu podobnych, szybko się zorientował, że aby przeżyć, musi albo sprzedawać narkotyki, albo swoje ciało. Wybrał to pierwsze. Kto z nas ma prawo powiedzieć, że była to zła decyzja? Grady mruknął coś niewyraźnie pod nosem. - Kiedy pierwszy raz zjawił się u nas, wiedzieliśmy, że nasze schronisko w porównaniu z limuzynami i eleganckimi willami należącymi do facetów, dla których pracuje,

jest, jako trzecia możliwość wyboru, raczej mało atrakcyjne. Mimo to cały czas do nas przychodził, na dzień, na dwa. Mieliśmy nadzieję, że nam się uda. - Anna spojrzała Grady’emu prosto w oczy. - Może jeszcze nie wszystko stracone, jeśli nie wsadzą go do więzienia, lecz oddadzą gdzieś, gdzie jest sensowny program resocjalizacji… - Będziemy domagać się najwyższego wyroku. - Krótkowzroczny błąd. Jak mógł wziąć ją za nastolatkę? Pierwszy raz tak go zwiódł wygląd. Teraz, patrząc w jej turkusowe oczy, Grady dostrzegł w nich to, czego nie widział dotąd. Wyglądała na piętnastolatkę, ale miała co najmniej sto lat. Jego matka, wierząca w reinkarnację, często mówiła o starych duszach. Jeśli rzeczywiście istnieje coś takiego, Anna Fitzgerald jest tego najlepszym przykładem. - Ma pani bardzo zdecydowane opinie - zaczął ostrożnie - a przecież dopiero niedawno musiała pani skończyć college. Czy na pewno pani doświadczenie pozwala na taką pewność siebie? - Tego, co wiem, nie nauczyłam się z książek. - Nie? - Nauczyłam się tego na ulicy. W najbardziej brutalny sposób. - Dopiero przy drzwiach przystanęła i spojrzała przez ramię, czy za nią idzie. - Chodźmy, panie prokuratorze, pokażę panu trochę tego, co wiem. Te dzieciaki to też pańscy wyborcy. Proszę dać im szansę. Pół godziny później Grady wiedział już, że jeśli te dzieciaki rzeczywiście są jego wyborcami, to jego kariera polityczna jest wykluczona. Już wcześniej był zmęczony, ale kiedy wreszcie dotarli do pokoju personelu na piętrze, ledwo trzymał się na nogach. Dzieciaki były wszędzie i były bardzo różne. Jedne - długowłose o bladych, niezdrowych cerach. Drugie - krótkowłose, wyglądające jak członkowie piłkarskiej drużyny z liceum. Niektóre dziewczyny, tulące do siebie niemowlaki, podobne były do Matki Boskiej z obrazów Rafaela. Inne - podobne raczej do Marii Magdaleny, w prowokacyjnych strojach i o wyzywającym spojrzeniu.

A wszędzie czuło się głęboko ukrytą niepewność i jednocześnie zadziwiającą dyscyplinę. Obserwował, jak radzi sobie z nimi Anna i musiał przyznać, że Tom miał rację, mianując ją swoją zastępczynią. Była taka jak oni, ale niezupełnie. Szanowali ją, choć nie przejawiali tego w żaden ze znanych mu, tradycyjnych sposobów, ale kiedy kazała im coś zrobić, słuchali jej. Zauważył także ich reakcję, kiedy dowiedzieli się, kim jest. Dla nich był gliną, a oni żyli poza prawem i prawdopodobnie nadal uważali, że są ponad nim. Właśnie dlatego tu przyszedł. Kiedy Anna zamknęła za nimi drzwi pokoju, ogłuszający jazgot, mieszanka głośnego rocka, krzyków i przygotowań do kolacji, stał się na szczęście tylko znośnym dla uszu szumem. Usiadła na kanapie, ale wciąż wystukiwała stopą jakiś rytm, jakby za chwilę znów chciała gdzieś biec. - Kiedyś nazywaliśmy ten pokój salonikiem wypoczynkowym dla personelu, ale szybko zauważyliśmy, że nikt tu nie wypoczywa. Korzystamy z niego za to do rozmów z naszymi podopiecznymi, do pisania raportów, rozmów telefonicznych i różnych innych, mniej lub bardziej ważnych spraw. Chłodny i ciemny salonik niczym nie różnił się od pozostałych pokoi w tym starym budynku. „Pierwszy Dzień” mieścił się w ogromnym, zdobionym sztukateriami mauzoleum, roszczącym sobie pretensje do stylu hiszpańskiego. Mury były grube, pokryte tynkiem z od- łamkami muszli. Budynek miał niewielkie okienka, osłonięte masywnymi, żelaznymi kratami. W środku nad wszystkimi drzwiami były łuki, a ciemna boazeria podkreślała biel ścian. Sam dom, dwupiętrowy, pokryty czerwoną dachówką, otoczony był ponad trzyakrowym ogrodem. Kiedyś był cudem architektury, teraz gołym okiem widać było, że mieści się w nim jakaś państwowa instytucja. Czysty, ale odrapany. Z alarmami przeciwpożarowymi i prysznicami. Z tanimi meblami i plakatami na ścianach. Pół miliona dolarów i zespół dobrych dekoratorów wnętrz zrobiłby z niego cacko, ale po co? Podarowano go na zawsze

ośrodkowi resocjalizacyjnemu „Pierwszy Dzień” i nigdy już nie będzie miejscem eleganckich przyjęć czy balów dobroczynnych. Pozostanie schroniskiem dla dzieci ulicy, aż pewnego dnia rozsypie się i sufit spadnie nowym lokatorom na głowy. Anna czekała na jakąś reakcję Grady’ego. Wyglądał, jakby przeżył całonocne bombardowanie Londynu. - Widzę, że jest pan zdruzgotany - powiedziała w końcu. - Znałem panią Garson. Ciekaw jestem, co by powiedziała, widząc, co zrobiliście z jej domem. - Pani Garson podarowała nam ten dom, bo wierzyła w to, co robimy. Odkąd się tu wprowadziliśmy, opiekowaliśmy się ponad tysiącem dzieciaków. Myślę, że byłaby z nas dumna. - Tysiącem? - Mniej więcej. - Anna próbowała się uśmiechnąć, z nadzieją, że go tym zarazi. - Zdziwiony? - To duży dom, ale nie aż tak. - Wielu z tego tysiąca spędziło tylko noc czy dwie w naszym schronisku przy Piętnastej Zachodniej. Tutaj zostaje się już na dłużej. Trzeba zrezygnować z życia na ulicy i próbować odnaleźć drogę powrotną do społeczeństwa. W schronisku na Piętnastej uciekinie- rzy przebywają krótko. Jedni wracają do domu, innych wysyłamy do miejsc bardziej dla nich odpowiednich, jeszcze inni znów znikają na ulicy. - Jak Paco? - Właśnie. - Więc Paca tu nie było? - Pojawiał się od czasu do czasu - odparła po chwili namysłu Anna. - Dzieci się tu znają i często wpadają w odwiedziny. Czasem zagląda ktoś z Piętnastej, żeby zobaczyć, co tu robimy. A czasem, jeśli mamy wolne łóżko, przychodzą tutaj, bo na Piętnastej zawsze jest tłok. - Więc Paco miał kontakt z dzieciakami, które nadal są pod waszą opieką?

- Nie zaprzeczam. - Co robicie, jak przyłapiecie któregoś z waszych podopiecznych na zażywaniu narkotyków? Wyrzucacie go z powrotem na ulicę? Wzywacie policję? Próbujecie przemówić mu do rozumu? Choć pytanie aż prosiło się o ironiczny ton, ku zdziwieniu Anny, Grady’emu jakoś udało się od niego powstrzymać. - To zależy od klienta. - A więc nie zawsze denuncjujecie delikwenta? - Gdyby miał pan dziecko i przyłapał je na paleniu marihuany, to czy od razu zaprowadziłby je pan na policję, czy raczej próbował jakoś mu pomóc? - Nie wiem. - No, to się pan sam oszukuje. Jaki rodzic wsadza swoje dziecko do więzienia za pierwsze przewinienie? I co wart byłby nasz program, gdybyśmy nie traktowali każdego przypadku indywidualnie i nie uznawali, że każdy ma prawo do błędu? Grady się nie uśmiechnął. - Postępowalibyście zgodnie z prawem. - My nie łamiemy prawa. I nie pozwalamy też na to naszym wychowankom. Ale nie mamy do czynienia z paniczykami z bogatych dzielnic naszego pięknego miasta. Te dzieciaki mają takie problemy, że nawet nie umiałby pan ich nazwać. Przychodzą tu chore, głodne i zmaltretowane. I nawet jak już tu są, też czasem popełniają błędy. - Wiedzieliście, że Paco Hernandez sprzedaje narkotyki? Czy też przeoczyliście to, w nadziei, że znów zrobicie z niego dobrego chłopczyka? - Jak panu mogło coś takiego wpaść do głowy? - Mogło. I to dlatego jestem prokuratorem. Anna wstała i przez chwilę w milczeniu spacerowała po pokoju. Choć bardzo zmęczony, Grady podziwiał jej ruchy. Nie były ani wdzięczne, ani niezdarne, ale tak pełne życia, że powietrze wokół niej zdawało się wirować. Już samo patrzenie na nią dodawało mu energii. - Czy widzi pan w nich coś więcej niż tylko ewentualnych przyszłych lokatorów pańskich odrażających, przepełnionych więzień?

- A pani wolałaby widzieć swoich kryminalistów na ulicy? Zignorowała logikę tego pytania. W ogóle nie mogła już myśleć logicznie. Grady wstąpił na niebezpieczny grunt. - To wcale nie są kryminaliści! To dzieci, przerażone, smutne, pełne gniewu dzieci. Niektóre z nich, by przeżyć, zrobiły straszne rzeczy. Innym takie straszne rzeczy zrobiono. Teraz potrzebują szansy. Szansy, a nie pogromu. - Pogromu? - Tak, czystki, histerycznej demonstracji prawa i porządku! Grady też wstał. O dziwo, nie czuł się już zmęczony. - Czystki? Demonstracji prawa i porządku? To brzmi jak jakieś hasła neonazistowskie. Nie, proszę pani, nie przygotowuję im nowego Oświęcimia, jeśli to panią niepokoi. - A czym to się tak bardzo różni? Przyszedł pan tu z gotowym poglądem na to, kto jest dobry, a kto zły, kto zasługuje na szansę, a kto nie. Patrzy pan na twarze tych dzieciaków i widzi tylko problemy! Oni nigdy pana, panie prokuratorze, nie wybiorą. Nigdy nie będą częścią elitarnej struktury władzy, podejmującej decyzje dotyczące nas wszystkich. To po co zawracać sobie nimi głowę? Po co dawać im drugą szansę? Czemu po prostu nie wtrącić ich tam, gdzie nigdy nie zobaczą już światła dnia? - A co pani może o mnie wiedzieć? - Grady był tuż obok niej. - Znam takich jak pan! Myśli pan, że dobrze się pan maskuje, ale nie przede mną. - O czym pani, do cholery, mówi? - Prze pan do władzy, gotów zniszczyć wszystkich, którzy są na tyle głupi, by stanąć panu na drodze. Mówi pan to, co pańscy wyborcy chcą usłyszeć i robi tylko to, co może przynieść panu chwałę i wymierne korzyści. Dobrze znam takich jak pan. I wiem, że w końcu uwierzy pan, że cały świat został stworzony po to, żeby spełniać pańskie zachcianki, choćby nie wiem jak były pokrętne czy złe, choćby nie wiem kogo miał pan zniszczyć… - Przerwała i znieruchomiała. Widząc, że dziewczyna gwałtownie blednie, Grady zapomniał o gniewie. - Anno? Nie słuchała go. Odsunęła się tylko i jeszcze bardziej zbladła.

- Anno? Co pani jest? Zamknęła oczy, jakby nie mogła znieść jego widoku. - Może pani usiądzie? - Grady położył jej rękę na ramieniu. Podskoczyła jak oparzona i szeroko otworzyła oczy. - Niech mnie pan nie dotyka! Nigdy! - Na kogo, do cholery, pani patrzy? - Grady stracił już cierpliwość. - Bo wiem, że nie na mnie! - Anno! - W drzwiach stał Tom. Ani ona, ani Grady nie słyszeli, jak wszedł. - Zaraz będą podawać kolację. - Tom wskazał kciukiem za siebie. - Czekają, żebyś wyznaczyła dyżurnych do sprzątania. Anna spojrzała na Grady’ego, jakby próbowała sobie przypomnieć, kim jest. Potem odwróciła się i bez słowa wyszła z pokoju. Tom zamknął za nią drzwi i czekał, aż Grady odezwie się pierwszy. - Dużo pan słyszał? - spytał w końcu Grady. - Wystarczająco. - Co się tu u was dzieje? Personel jest tak samo nienormalny jak jego podopieczni. - Personel i podopieczni to ludzie z przeszłością. Podejrzewam, że pańskie słowa przypomniały jej to, co przeszła. - Zna pan jej przeszłość? - Nie. - Zatrudnia pan ludzi, nie sprawdzając ich dokumentów i referencji? - Zatrudniłem Annę, bo ją znam. - Przecież sam pan powiedział, że nie zna jej przeszłości! - Nie znałem jej, zanim tu przyszła. Zanim zaczęła pracować, była naszą podopieczną. Znam ją od czterech lat i nawet nie podała mi swego prawdziwego imienia. Przypuszczam, że właśnie przed chwilą powiedziała panu o sobie więcej niż komukolwiek z nas. - Mam być z tego dumny? - Dumny? - Tom uśmiechnął się smutno. - Nie. Powinien jej pan raczej współczuć. I może trochę żałować, że ją pan sprowokował. ROZDZIAŁ DRUGI Współczucie. Grady jechał do domu rodziców, a słowa Toma Schneidera wciąż dzwoniły mu w uszach. Współczucie. Czy to nie jedno z tych słów, które, jak

„dojrzałość”, wiąże się raczej z wiekiem niż z dyplomem z prawa najlepszego amerykańskiego uniwersytetu? Zmęczenie wymazało wszelką zdolność do współczucia, jaką zdobył w ciągu swego dwudziestodziewięcioletniego życia. Sprawił ból Annie Fitzgerald, lekceważąc wyraźnie to, co dla niej ważne. I po co? Żeby udowodnić, że ma rację? Czy to ważne, w co on wierzy? To wszystko przez zmęczenie i napięcie. Niestety, nie tylko. Trudno mu się było do tego przyznać. Może gdyby teraz nie jechał sam, skazany tylko na własne milczące towarzystwo, nawet by o tym nie pomyślał. Wjeżdżając na nadmorski bulwar wiodący do posiadłości Claytonów, znał już całą bolesną prawdę. Uraził Annę dlatego, że jest tak pełna życia, tak pełna entuzjazmu w swojej obronie dzieciaków, z którymi pracuje, że już samo patrzenie na nią dodało mu energii. Prawdę mówiąc, wręcz pobudziło. Był tak zachwycony jej witalnością i pasją, że zachował się jak uczniak, machający ropuchą przed nosem koleżanki. Myślał hormonami, nie mózgiem. Seksualne zauroczenie. Jego reakcja na Annę była niewiele poważniejsza niż tego hipotetycznego ucznia, ale z tym samym, nietrudnym do przewidzenia skutkiem. Wystraszył ją. Niby nic się nie stało, ale jakie to niedojrzałe. Grady walnął pięścią w kierownicę swojego audi. Dlaczego opuściły go wtedy równocześnie i dobre maniery, i zdrowy rozsądek? To się nigdy nie może powtórzyć. Ubiega się o stanowisko prokuratora stanowego, a to wymaga koncentracji i dojrzałości. Jeśli w listopadzie zdobędzie prawo do reprezentowania swojej partii, same wybory będą pewnie już tylko formalnością. Najpierw jednak musi wygrać nominację. Do tej pory nikt tak młody jak on nie dostąpił tego zaszczytu. No tak, ale i nikt tak młody jak on nie ujawnił korupcji w biurze prokuratora stanowego. I wcale nie zrobił tego z nadzieją, że kiedy Harry Traltor zostanie odsunięty od

władzy i skazany, on zajmie jego miejsce. Nawet mu to nie przyszło do głowy. Jednak kiedy ujawnienie powiązań Traltora z gangiem handlarzy narkotyków wywołało publiczne oburzenie, a rola, jaką w tym ujawnieniu odegrał młody Grady Clyton spotkała się z ogromnym uznaniem, gubernator nie miał wyboru. Musiał do końca kadencji mianować Grady’ego na miejsce Traltora. A teraz on, Grady Clayton, nie miał wyboru. Nadeszły wybory i musiał stanąć do walki o nominację swojej partii. Delikatny wiatr poruszał palmami rosnącymi wzdłuż Reynaldo Avenue. Zapadał zmrok i niebo było prawie koloru oceanu. Mewy popiskiwały wśród oleandrów, na publicznej plaży dzieci żegnały się z pięknym letnim dniem. Popołudniowe korki miał już dawno za sobą. Posiadłość Claytonów leżała daleko za miastem, w rzadko zabudowanej okolicy, mógł więc skorzystać z możliwości swojego sportowego auta. Okolica była słabo zaludniona, bo nie miała ulic ani kilometrów parterowych domków z krytymi papą dachami i mikroskopijnymi ogródkami. Rezydenci Reynaldo Beach żyli w otoczeniu hektarów wypielęgnowanych trawników i bezkresnych plaż. Płacili za ten przywilej, choć większość z nich była zbyt wysoko urodzona, by to zauważyć. Reynaldo Beach oznaczało stare pieniądze i jeszcze starsze normy postępowania. By do niego należeć, trzeba było się tam urodzić. Ci nieliczni, którzy odważyli się tam wejść bez odpowiednich papierów, byli wyśmiewani i samotni. Grady mijał właśnie dom, który jego narzeczona, Susan Powell, chciała kupić. Jak na tutejsze standardy był niewielki, podobny trochę do domku dla ptaków, a przez to zwyczajny i przytulny. Był zdziwiony, gdy Susan poprosiła, by go obejrzał. Nadal nie był pewien, czy Susan chce w nim mieszkać, bo jest to jedyny wolny dom w Reynaldo Beach, czy też może po prostu ją wzruszył. Nie zapytał, a ona nie powiedziała. Znakomity opis ich związku. Susan Powell z Powellów z Palm Beach miała dwadzieścia pięć lat i od roku była z nim zaręczona. Ślub zaplanowano na jesień i wszystko wskazywało na to, że będzie to największe towarzyskie wydarzenie sezonu. Stała przy nim, kiedy jego posada była zagrożona w czasie skandalu z Harrym

Traltorem i nadal będzie stała podczas kampanii. Miała talent do uszczęśliwiania ludzi i kochał ją za to, a także za to, że wzięła jego życie w swoje sprawne dłonie i odsuwała od niego wszelkie kłopoty. Wjeżdżając na teren posiadłości Claytonów, pomyślał o Annie Fitzgerald. Ona nikomu nie ułatwi życia. Będzie prowokować, rzucać wyzwania, stymulować. Życie z nią byłoby zapewne wieczną karuzelą. Życie z Susan Powell - spokojną przechadzką. Parkując przed domem rodziców, odsunął od siebie myśli o Annie i o tym, jak ją potraktował. Zbudowany z cegły dom, z licznymi werandami, kolumnami i ogromnymi oknami, otoczony był cyprysami. Mimo piaszczystej gleby i słonego powietrza, ogród wyglądał wspaniale, ogrodnicy dokonywali bowiem cudów, sadząc i pielęgnując gardenie, azalie, wistarie i kamelie. W Reynaldo Beach pieniądze potrafiły przekupić i oszukać nawet samą naturę. Kiedy zgasił silnik, na ganku pojawiła się Susan. Jej brązowe włosy błyszczały w zachodzącym słońcu. Podeszła do szczytu schodów, ale wiedział, że nie zejdzie niżej. Uznałaby to za pogwałcenie jego prywatności, za domaganie się jego uwagi. Zaczeka chwilę, wybada jego nastrój i dostosuje do niego swój własny. Strasznie go ta myśl zirytowała. - Ciężki dzień, co? - Kiedy do niej podszedł, wspięła się na palce i pocałowała go w policzek. Była wysoka i wiotka, ale do jego metra dziewięćdziesięciu dużo jej brakowało. Przytulił ją do siebie, próbując okazać wdzięczność za jej troskę. - Jestem wykończony. Jeśli będę musiał uścisnąć jeszcze jedną dłoń, zwariuję. - Bardzo mi przykro, kochanie, ale w środku czeka ich na ciebie sześć. Grady z trudem powstrzymał jęk. - Twoi rodzice zaprosili na kolację Matsonów i Briggów. Jest też stary pan Steinburg z siostrą. Wszyscy wpłacili spore datki na twoją kampanię. Grady zanurzył twarz w jej włosach. Pachniały ziołami i słońcem. Intrygujące połączenie. - Ucieknij ze mną. Pojedziemy na drugi koniec miasta i zjemy w jakimś barze na plaży wędzoną makrelę. A potem aż do świtu będziemy grać w minigolfa. - Przygotowałam ci świeżą koszulę i smoking. Jeśli przemkniesz się przez hol, zdążysz wziąć prysznic i się przebrać. Poproszę Sarę, żeby trochę opóźniła kolację.

- Zakopmy się w jakimś nędznym hoteliku i kochajmy się tam dziko i namiętnie aż do ogłoszenia wyników prawyborów. Susan zesztywniała. - Grady? Grady westchnął i odsunął się. W jej błękitnych oczach dostrzegł pytania, na które nie umiał odpowiedzieć. - Dobra, opóźnij kolację. Zaraz będę. Susan odczuła wyraźną ulgę. - Już niedługo to wszystko się skończy. Wyjedziemy po ślubie. Będziemy grać w mingolfa tyle godzin, ile tylko wytrzymasz. Chciał, żeby powiedziała, że spełni też jego ostatnie marzenie, ale wiedział, że czekałby na próżno. Ich związek opierał się na wspólnych zainteresowaniach i wzajemnym szacunku. Owszem, byli kochankami, ale tylko tyle. W łóżku, jak i w życiu, była szczodra i niewymagająca. Jednak namiętność była czymś, czego nie rozumiała. Pocałował ją w czoło. - Jestem za kilka minut. - Grady? - Tak? - Przepraszam cię za ten wieczór. On też przepraszał, ale nie był dokładnie pewien za co. - No co, króliczku, Isabella nauczyła cię dziś czegoś nowego po hiszpańsku? - Si, senorita. - Ryan Fitzgerald wybuchnął śmiechem, jakby właśnie opowiedział jakiś wspaniały dowcip. Anna wiedziała już, że dla czterolatka prawie wszystko może być śmieszne. - Ten twój brzdąc mnie wykończuje. - Wykańcza. - Anna wzięła synka na ręce i mocno przytuliła. Natychmiast zaczął się wyrywać. - A Teresa też cię wykańcza? - Postanowili się pobrać. Jak myślisz, ładna z nich para? Anna udawała, że uważnie przygląda się swojemu synkowi. Jego jasne włosy w kolorze pszenicy były tak mocno kręcone, że sprawiały wrażenie, jakby dziecku przed chwilą zrobiono trwałą. Skórę miał mlecznobiałą, a oczy błękitne, jak niebo nad Florydą. Takie same, jak jego ojciec. Teresa, trzyletnia córeczka Isabelli, miała czarne włosy matki. Skórę lekko kremową i

jasnobrązowe oczy, też takie same, jak matka. Choć tak mała, już potrafiła nimi kokietować. Nic dziwnego, że oczarowała Ryana. - Teresa to kobieta dla bogatego mężczyzny. Muszę jutro zapisać Ryana na studia w Harvardzie. - Ciągle jej mówię, żeby nie wychodziła za nikogo, kto dużo mówi. A teraz co? Mam jej pozwolić wyjść za absolwenta Harvardu? Anna roześmiała się i nie wypuszczając z objęć Ryana, przytuliła Isabellę. - Poradź jej, żeby wyszła za mąż z miłości. Odpowiedzią był pełen uczucia potok hiszpańskiego, którego Anna oczywiście nie rozumiała. Mogła się tylko domyślać. Isabella wyszła za mąż z miłości i Enrique, jej amore, zostawił ją z Teresą i kolejnym dzieckiem w drodze. Podobno wrócił do Ameryki Środkowej i mieszka z inną kobietą. Nieszczęście Isabelli przyniosło szczęście Annie, bo po wyjeździe Enrique’a Isabella musiała z czegoś żyć. Zajęła się więc opieką nad Ryanem i dwójką innych dzieci z sąsiedztwa. Ona i Anna mieszkały obok siebie w zatłoczonej, nędznej dzielnicy, w której uciekinierzy kubańscy stanowili starą gwardię, a Haitańczycy i mieszkańcy Ameryki Środkowej nową. Od świtu do zmroku rozbrzmiewała tam latynoska muzyka, a poranne pianie koguta było czymś tak zwyczajnym, jak kradzieże samochodowych kołpaków. Dom Anny miał trzy pokoje, ciągnące się w amfiladzie od frontu do tyłu, dom Isabelli cztery. Dzielił je metr chwastów i ściany tak cienkie, że o ukryciu czegokolwiek nie mogło być mowy. Po odejściu Enrique’a Anna często słyszała płacz Isabelli. Bariera językowa nie była dla nich żadną przeszkodą. Uczucia wszędzie są takie same. Anna lubiła swoją dzielnicę i lubiła Isabellę. Czuła się tu bezpieczna, choć drobne kradzieże były na porządku dziennym. No tak, ale dokonywali ich przybysze z zewnątrz. Anna znała każdą rodzinę w sąsiedztwie i ufała im bezgranicznie. Tuliła ich dzieci, pomagała w nauce nastolatkom, wymieniała się przepisami z paniami domu. Sąsiedzi z kolei uczyli ją hiszpańskiego i francuskiego, a ona poprawiała ich angielszczyznę. Ryan, płowy blondynek

po szwedzkich przodkach, dorastał bez rasowych uprzedzeń. Anna była z tego bardzo dumna. - Chyba zaniosę już naszego króliczka do domu. Jutro dostaję wypłatę. Chcesz pójść gdzieś na pizzę? Ja stawiam. - Lepiej oszczędzaj na kii…kii… - Klimatyzację. - Kli…ma…ty…zację. Sama ugotuję nam coś smacznego, dobrze? - Przyniosę niespodziankę. - Nie szastaj pieniędzmi. Wydasz i znikną. Zaoszczędzisz i… - I też znikną, tylko później. - Anna pomachała Isabelli i Teresie na pożegnanie i złożyła królewski ukłon przed figurą Matki Bożej, dumą Isabelli. Ryan nazywał posąg Matką i regularnie ozdabiał go wieńcami z kwiatów i biżuterią Isabelli. Anna często myślała, że jej luterańska rodzina byłaby zdziwiona taką religijnością jej syna. Gdyby w ogóle jej bliscy wiedzieli o jego istnieniu. W domu od razu zapaliła światła, a Ryan, jak codziennie, obszedł mieszkanie. Najpierw zajrzał do szafki z zabawkami, potem sprawdził łóżko. Ulubiony kocyk, którego nie pozwalała mu wynosić z domu, był tam, gdzie zostawił go rano. Uspokojony włączył lampkę w maleńkim akwarium i przeliczył rybki. Potem policzył listki na więdnącym filodendronie, którego zamęczał swoją troską. - Wszystko w porządku? - spytała Anna, puszczając mu wodę do wanny. - Mogę podlać moją roślinkę, mamo? Serce od razu zaczęło jej szybciej bić. Jak zawsze, kiedy nazywał ją mamą. Ciągle nie mogła uwierzyć, że naprawdę tu jest, ciepły, słodki i rzeczywisty. Był doskonałym dzieckiem zrodzonym z niedoskonałej kobiety. Czasami bała się, że pewnego dnia obudzi się i stwierdzi, że był tylko snem w świecie pełnym koszmarów. - Raczej nie, króliczku. Nie dziś. Pozwólmy jej trochę podeschnąć, bo inaczej umrze. - Ale przecież ja muszę pić co wieczór - zauważył z całą logiką czterolatka. - A jak byś się czuł, gdybym cały czas kazała ci chodzić w mokrych butach? Tak

właśnie się czuje twoja roślinka, kiedy dajesz jej za dużo wody. Ryan przez chwilę rozważał jej słowa. - Mógłbym je nosić także w domu? Anna zrezygnowała z tego porównania. - Wskakuj do wanny. Przyniosę ci zabawki. Potem, sprzątając poranny bałagan, wsłuchiwała się w jego pluski i podśpiewywanie. To o tej porze dnia zawsze myślała o Matcie. O Matcie Fitzgeraldzie, który nigdy nie widział syna, tego jasnego cherubinka bawiącego się gromadą gumowych zwierzątek. Tym razem jednak to nie twarz Matta stanęła jej przed oczami. Mężczyzna, którego zobaczyła, miał brązowe włosy o mahoniowym odcieniu i tego samego koloru oczy. I wychodził jej naprzeciw, a ona kryła się przed nim za czarną zasłoną swojej przeszłości. - Króliczku? - Przerwała zmywanie i przez chwilę nasłuchiwała znajomych plusków. - Króliczku? - Może moja roślinka napiłaby się mleka? Ja lubię mleko. Anna odetchnęła głęboko i natychmiast ulotniły się gdzieś myśli o twardym mężczyźnie z zatroskanymi, brązowymi oczami. Pozostało jedynie dziecko z twarzą jej zmarłego ukochanego. - No, kończ już, króliczku! - zawołała do Ryana. - Jak się pospieszysz, to jeszcze zdążymy poczytać. W swoje cenne wolne dni Anna zazwyczaj trzymała się jak najdalej od „Pierwszego Dnia”. Dziś miała jednak dwa powody, by tam zajrzeć. Musiała odebrać wypłatę i zobaczyć się z Wesleyem. Choć nigdy by się do tego nie przyznał, ten ranek był dla niego bardzo ważny. Zdawał egzamin sprawdzający, czy zaliczył kurs, na który zapisało go schronisko. Był to pierwszy krok do dyplomu równoważnego z maturą, oznaczającego bilet wstępu do społeczeństwa, z którego kpił. Chłopak miał ogromne możliwości, ale cynizm i wrodzona skłonność do szukania najprostszych rozwiązań nie pozwalały mu ich rozwijać. Anna miała więc wątpliwości, czy uda mu się zdać. I choć nie uczył się tak przykładnie jak powinien, jednak przystąpił do tego egzaminu. Chciała, żeby wiedział, że mimo wszystko jest z niego dumna. Wolne dni należały do Ryana, wzięła więc go ze sobą. „Pierwszy Dzień” był jego

pierwszym domem, mieszkali tam przez kilka miesięcy po jego urodzeniu. Czasami pojawiały się tam małe dzieci, z którymi mógł się pobawić, albo trafiał się jakiś nastolatek, który dał się namówić i nosił go na barana. Anna zawsze starała się, by te wizyty były jak najkrótsze. „Pierwszy Dzień” nie był odpowiednim miejscem dla dziecka w jego wieku. Atmosfera była nieprzewidywalna, za to język i informacje, jakie mógł tam zdobyć, przewidywalne aż za bardzo. Cieszyła się jednak, że może pokazać mu miejsce, gdzie pracuje, by tęskniąc za nią w ciągu dnia, mógł ją sobie tam wyobrazić. Poza tym Ryan, w małych dawkach, dobrze robił wychowankom. Dzieciaki o manierach hien i empatii szakali w dziwny sposób miękły pod jego uważnym, niewinnym spojrzeniem. Nawet Wesley, który był jednym z ulubieńców Ryana, w jego towarzystwie stawał się innym człowiekiem. Kiedy tam dotarli, w schronisku akurat panował spokój. Była to pora zmiany personelu i nowi, ze świeżą dawką energii, zaczynali dopiero organizować zajęcia wychowankom. Część dzieciaków była w pracy, niektórzy w szkole. Anna zostawiła Ryana na dole z siedemnastoletnią Jill, która wkrótce miała zostać matką. Nie zdecydowała jeszcze, co zrobi z dzieckiem, więc Anna miała nadzieję, że czas spędzony z chłopcem jej w tym pomoże. Ryan był samym życiem, czystą, nieskażoną energią i miłością, ale jak każde dziecko wyciągał też energię i miłość ze wszystkich, z którymi miał do czynienia. Chciała, żeby Jill zrozumiała, że dziecko to ogromne zobowiązanie. I żeby zobaczyła, co może stracić, gdyby zdecydowała się je oddać. Anna wiedziała aż za dobrze, że nikt za nią tej decyzji nie podejmie. Można tylko pokazać jej możliwe rozwiązania i ich wszystkie złe i dobre strony. Na górze drzwi do gabinetu Toma były otwarte. Jak zawsze, kiedy nie miał jakiejś narady. Pod brodą trzymał słuchawkę telefonu i przerzucał jakieś papiery, ale widząc stojącą w progu Annę, gestem zaprosił ją do środka.

- Tak, wiem, że panu przykro - mówił do telefonu. - Mnie też jest przykro, że wycofujecie się ze swoich zobowiązań. Nie, nic mnie nie obchodzą wasi inni goście. Skorzystamy z usług innego hotelu i może pan być pewien, że wszystkie inne organizacje społeczne w mieście dowiedzą się, jak nas potraktowaliście. - Nie czekając na odpowiedź, odłożył słuchawkę. - Problemy? - A mieliśmy kiedyś coś innego? - Smutną wiadomość próbował złagodzić uśmiechem. - Kierownictwo hotelu, w którym chciałem umieścić większość naszych gości, uznało, że nie chce gościć personelu schronisk dla uciekinierów, jeśli wraz z nimi pojawią się też ich podopieczni. Z powodu wczorajszej kłótni z Wesleyem i konfrontacji z Gradym Claytonem Anna zupełnie zapomniała o tej konferencji i związanej z nią propozycji Toma. - Myślałaś trochę o mojej wczorajszej prośbie? - spytał. - Chyba celowo usunęłam ją z pamięci. - Liczę, że pomożesz mi poprowadzić tę konferencję, Anno. - Przecież ja nie mam pojęcia o organizowaniu konferencji. Wezmę od ciebie każdą inną robotę, ale błagam, nie proś mnie, żebym robiła coś, z czym sobie nie poradzę. - I kto to mówi? Anna zamilkła. - No? - Ile razy mi to mówiłeś? - Sto? Dwieście? - Spodziewasz się zbyt wiele. Jak zawsze. - I nigdy się nie zawiodłem. - A wczoraj? Tom uśmiechnął się. Z łysą głową, w grubych okularach krótkowidza, przypominał spokojnego, dobrodusznego Buddę. - Ciężko było, co? Grady Clayton poruszył jakiś delikatny temat, prawda? - Za to mu płacą. - Miałem na myśli coś dotyczącego ciebie.

- Nie chcę o tym rozmawiać, Tom. - W porządku. No, to porozmawiajmy o konferencji. Anna wstała i zaczęła spacerować po pokoju. - Czy naprawdę wierzysz, że dopilnuję wszystkiego? Jak w ogóle do tego doszło, że to my organizujemy tę cholerną konferencję? - Bo teraz nasza kolej, Anno. Zresztą sama wiesz, że to dla naszego personelu rzadka możliwość, by wysłuchać najlepszych w kraju specjalistów od resocjalizacji. Po prostu wyjątkowa okazja. - Raczej wyjątkowa odpowiedzialność. - Jeśli będziesz miała jakieś problemy czy pytania, zawsze będę pod ręką. Nie będziesz sama. Wiedziała, że może odmówić, wiedziała też, że Tom spodziewa się, że powie tak. Zawsze wiele się po niej spodziewał. Uważał, że miała skrzydła, tylko bała się latać. - Wiesz, że jesteś natrętny? - Oczywiście. - Zrobię to, ale pewnie co godzinę będę przychodziła do ciebie po pomoc. - Zgoda. - Znalazł w papierach kopertę z jej wypłatą. - W poniedziałek znajdziesz na swoim biurku listę spraw do załatwienia. - Na moim biurku? - Earl przygotuje dla ciebie ten schowek na drugim piętrze. Nie będzie to oczywiście gabinet, ale powinien wystarczyć. - Nie chcę gabinetu, Tom. - Nie bądź taka skromna. Musisz mieć spokój i telefon, no i jakieś miejsce na papiery. - Robisz ze mnie biurokratkę. - Tylko administratorkę. - Nigdy nie rezygnujesz, co? - Przestała spacerować i pocałowała go w policzek. - Miłego weekendu. - Przyprowadziłaś mojego ulubieńca? - Jest na dole. - Przyślij go tu do mnie na chwilę, zanim pójdziecie. Na dole Anna najpierw chciała porozmawiać z Wesleyem, ale okazało się, że jeszcze nie wrócił z egzaminu. Zostawiła dla niego wiadomość i poszła szukać Ryana. Był na ganku z… Gradym Claytonem.

- Umiem skakać na jednej nodze aż do płotu - chwalił się. - Chcesz zobaczyć? - Założę się, że nie dasz rady. - Grady przykucnął obok chłopca. - Nawet tam i z powrotem. - Nie, naprawdę? - Mama mówi do mnie króliczku, bo tak dobrze skaczę. I umiem ruszać nosem. - Wspaniale. No to pokaż. - Dobra. Ryan zaczął swój pokaz, a Grady obserwował go z taką powagą, jakby był co najmniej sędzią na olimpiadzie. Ryan był już koło płotu, kiedy Anna postanowiła się odezwać. - On jeszcze nie głosuje. Grady nie odwrócił się. Zaczekał, aż Ryan skończy swój pokaz, a potem wyjął z kieszeni balonik. - Oto nagroda. - Tu jest coś napisane. - Grady Clayton. To ja. - Tom prosił, żebyś do niego zajrzał - powiedziała Anna do synka. - Możesz pokazać mu balonik. - Dzięki, Grady! - Proszę pana - poprawiła go. Dopiero kiedy Ryan zniknął, Grady odezwał się do Anny: - Może być Grady. Tak też jest w porządku. Ma pani wspaniałego syna. - Skąd pan wie, że to mój syn? - Ma pani energię i entuzjazm. I podbródek. - Dziwię się, że znów pana tu widzę. Grady złożył ręce na piersi i oparł się o ścianę. - Ja też się dziwię, że panią widzę. Powiedziano mi, że dziś ma pani wolne. - Sprawdzał pan, żeby przypadkiem się na mnie nie natknąć? - Wczoraj oboje nastąpiliśmy sobie na odcisk. Chciałbym to naprawić. W jego głosie nie było śladu wczorajszej zaczepności. Anna też oparła się o ścianę. Cieszyła się, że nie będzie już między nimi głupich gier. - Trochę się uniosłam.