For Evaluation Only.
Copyright (c) by Foxit Software Company, 2004 - 2007
Edited by Foxit PDF Editor
To on zaczął naszą korespondencję.
Miałem piętnaście lat, gdy pewnego dnia dostałem od niego list z muzyką. Ta muzyka zmieniła moje życie.
Lepiej: uratowała mnie. Bez niej byłbym martwy.
Odtąd piszę do niego często, bazgrząc na boku kilka słów podczas pracy nad książką lub przygotowując długie
elaboraty nocą, gdy pozbawione gwiazd niebo wisi nad pomarańczowym miastem.
Jeśli zechce, odpowiada mi podczas koncertu, w poczekalni na lotnisku, na rogu ulicy, zawsze niespodziewanie
i zaskakująco.
Oto najważniejsza część tej korespondencji: moje listy i fragmenty jego muzyki. Mozart mówi dźwiękami, ja -
słowami. Stał mi się nie tyle nauczycielem muzyki, ile nauczycielem mądrości, ucząc rzeczy tak rzadkich, jak
oczarowanie, tkliwość, pogoda ducha, radość...
Czy można tu mówić o przyjaźni? W moim przypadku chodzi o miłość w połączeniu z wdzięcznością.
W jego przypadku...
W wieku piętnastu lat byłem zmęczony życiem. By czuć się tak starym, trzeba być z pewnością tak młodym...
Gdyby nie ręka, która mnie podtrzymywała, ześlizgnąłbym się w samobójstwo, w śmierć kuszącą,
zniewalającą, uspokajającą niczym tajemny właz, w którym chciałem dyskretnie zniknąć, by położyć kres memu
cierpieniu.
Na co cierpi się w wieku piętnastu lat?
Właśnie na to, że ma się piętnaście lat, czyli że już nie jest się dzieckiem, a jeszcze nie jest się mężczyzną. Na
to, że płyniemy środkiem rzeki, brzeg już daleko, do drugiego nie bliżej, my zaś, krztusząc się wodą, topimy się i
wypływamy, walczymy z prądem całą siłą nowego ciała, które jeszcze się nie wykazało, ciała samotnego,
zdławionego.
Piętnaście lat. Wiek gwałtowny, surowy. Rzeczywistość puka do drzwi, wchodzi, rozsiada się i zabija złudzenia.
Gdy byłem chłopcem, mogłem na tysiąc sposobów marzyć, kim zostanę: lotnikiem, policjantem, iluzjonistą,
strażakiem, wete-
6
rynarzem, właścicielem garażu, księciem Anglii; mogłem wyobrażać sobie, jak będę wyglądał: wysoki, delikatny,
krępy, umięśniony, elegancki; mogłem przebierać w różnych talentach: matematyka, muzyka, taniec,
malarstwo, majsterkowanie; mogłem przypisywać sobie dar języków, zdolności sportowe, sztukę uwodzenia.
Jednym słowem, mogłem rozwijać się we wszystkich kierunkach, gdyż nie dotknąłem jeszcze rzeczywistości.
Jakże piękny wydawał się świat, dopóki nie był prawdziwy... Gdy w wieku piętnastu lat pole działania się
zawęziło, możliwości zaczęły padać jak żołnierze na wojnie. Marzenia również. Trupiarnia. Masakra. Chodziłem
po cmentarzu snów.
Tymczasem ciało nabierało konturów: moje ciało. Pognębiony, dzięki lustru mogłem śledzić, jak się rozrasta.
Włosy... Co za idiotyczny pomysł! Na mnie, wczorajszym bobasku o gładkiej i lśniącej skórze... Kto to wymyślił?
Pośladki. Czy nie są za duże? Penis... Czy ładny? Czy normalny? Dłonie silne i długie, o których mama mówi:
„dłonie pianisty", ojciec zaś: „dłonie dusiciela"... Uzgodnijcie to wreszcie! Ogromne stopy... Zamykałem się w
łazience, odkręcałem kran, by wszyscy myśleli, że się myję, i godzinami wpatrywałem się w katastrofę, która
jawiła się przede mną w lustrze: oto twoje ciało, chłopcze, przyzwyczaj się, zapamiętaj, nawet jeśli wydaje ci się
nie takie, jak
* 7 *
trzeba, tylko to ciało będziesz mieć, by zrealizować wszystko, czego dokonać winien mężczyzna: biegać,
uwodzić, całować, kochać... Czy starczy tego ciała? Im dłużej je badałem, tym większą miałem wątpliwość: czy
byłem wyposażony w dobre narzędzie?
Nieznane mi uczucia ogarniały także i mego ducha... Owładnęła mną obsesja śmierci. Nie mówię o strachu, jaki
odczuwałem niekiedy wieczorem, pod kołdrą, gdy inni już zasnęli. O strachu, który wpychał mnie w mrok, kiedy
czepiałem się zimnej poręczy łóżka w nagłym przeczuciu, że przecież kiedyś umrę. Nie, nie mam tu na myśli
tego krótkotrwałego lęku, który mija wraz z pierwszą zapaloną lampą, nie, mam na myśli przewlekłą, uciążliwą,
zasadniczą dolegliwość, chroniczne cierpienie.
Gdy więc moje jądra i mięśnie wypełniała świeża siła, gdy moje ciało stawało się nowiutkim ciałem młodego
mężczyzny, w całym tym dojrzewaniu dostrzegałem złą wróżbę: to właśnie ciało zostanie kiedyś pochowane.
Mój trup nabierał wyraźnych kształtów. Byłem bliżej własnego końca. Skoro maszerujemy ku śmierci, to
własnymi krokami kopałem sobie grób Śmierć nie była już tylko kresem - stawała się celem.
Wydawało mi się, że pojąłem sens życia: śmierć.
* 8 *
Jeśli więc śmierć miała być sensem życia, wówczas życie nie miało już sensu. Skoro mamy być chwilowym
poruszeniem molekuł, efemerycznym związkiem atomów, to po co żyć? Po co nadawać wartość
bezwartościowemu istnieniu? Po co trwać przy życiu pozbawionym życia?
Wszechświat, płaski niczym iluzja, utracił swój wdzięk, swe kolory i smaki. Odkryłem właśnie nihilizm i w
samotności poznawałem religię nicości. Codzienność przestała być rzeczywista: dostrzegałem już tylko cienie.
Ciało z krwi i kości? Złudzenie... Uśmiechające się do mnie usta z białymi zębami? Jutrzejszy proch... Moi
rozkrzyczani, rozpaleni koledzy? Trupy pokryte cienką skórą. Widziałem ich szkielety. Z chorobliwym
upodobaniem prześwietlałem świat i nawet w twarzy najpulchniejszej z dziewcząt dostrzegałem czaszkę i
szczęki. Z chwilą gdy dowiedziałem się, że włosy żyją własnym życiem, dłuższym niż nasze, gdyż rosną jeszcze
pod wiekiem trumny, poczułem wstręt do tych suchych, obscenicznych węży.
Chciałem pożegnać się z życiem, tą krótką, niepotrzebną farsą.
Z energią piętnastolatka popadałem w rozpacz. Gorączki, drgawki, palpitacje, duszności, słabości, omdlenia -
wszystko, czego me ciało winno unikać, mnie przypadało w nadmiarze.
Gdy doszło do tego, że więcej czasu spędzałem w gabinecie lekarskim niż na lekcjach, władze liceum
zawiadomiły rodziców.
Ci zwrócili się o pomoc do lekarzy: już po pierwszej wizycie szybko wyzdrowiałem, chciałem bowiem uniknąć
inkwizycji. Każdy chciał prowadzić dialog, ale z moich ust nie padło ani jedno słowo.
Nikt nie rozumiał, co mi się stało.
Gdy mnie pytano, zamykałem się w mej ciszy, gdyż miałem wrażenie, że dźwigam brzemię wtajemniczonego:
skoro tylko ja - jak mi się zdawało - dotarłem do tajemnicy naszych dni, skoro byłem świadom, że świat toczy
gangrena śmierci i wszystko jest chwiejnym pozorem, to po cóż ujawniać ten sekret? Skoro tylu niewinnych nie
zdaje sobie z niczego sprawy, to jaka korzyść miałaby płynąć z otwierania im oczu? Po co mieliby cierpieć na to
samo co ja? Nie byłem tak okrutny... Z poczuciem poświęcenia zachowywałem dla siebie te straszne wizje, nie
bacząc, że prawda staje się zaraźliwa... Wolałem, by każdy wierzył w godność życia, choć wiedziałem, że jest
odwrotnie... Z tarczą przenikliwości zachowywałem się jak męczennik nihilizmu: nie ma mowy, bym
komukolwiek odsłonił absolutny bezsens. Gdy zamieszkujemy w rozpaczy, tych slamsach ducha, nie
zazdrościmy tym z bogatych dziel-
*10*
nic. Zapominamy o nich lub traktujemy jak ludzi z innej planety.
Z powodu gorączki trudno jednak umrzeć, nawet jeśli temperatura skacze do czterdziestu kresek w ciągu paru
minut. Nie umiera się też, gdy obleją cię siódme poty, bez względu na to, jak bardzo się boisz...
Ponieważ moje ciało odmawiało mi pomocy, ja musiałem pomóc mu zniknąć.
Na poważnie myślałem o samobójstwie.
Po długich godzinach spędzonych w łazience wybrałem wreszcie metodę: będzie to metoda Seneki. Szybko
powstał plan. Wyciągnięty w wannie, pod ochronną warstwą piany otworzę sobie żyły dobrze naostrzonym
nożem, a krew wypłynie łagodnie, topiąc moje życie w błękitnych wodach. Bezbolesna śmierć, która wybawi
mnie od ziemskich boleści. Ponieważ nigdy się nie kochałem, wyobrażałem sobie tę chwilę jako słodki moment
ulgi, jako utratę przytomności, uścisk Drakuli, pocałunek wampira, po którym kobiety mdleją...
Jednakże przeszkadzała mi myśl, że odnajdą mnie nagiego. Nie chciałem, by odkryto i dotykano ciała, które
było ciałem ledwie rozwiniętego mężczyzny, ciałem, którego nikt jeszcze nie widział, nie trzymał w ramionach
ani nie całował. Wstyd kazał mi odraczać chwilę realizacji projektu.
• 11*
Mimo to czułem się tak źle, że nie pomagał już nawet wstyd. Zbliżała się chwila wyzwolenia...
Będąc właśnie w takim stanie, pewnego popołudnia trafiłem na próbę w operze lyońskiej. Nasz nauczyciel
muzyki postarał się, by jego najlepsi uczniowie mogli dostąpić podobnego zaszczytu.
Wchodząc na salę, dostrzegłem początkowo jedynie zniszczone siedzenia, kurz na aksamitnych obiciach,
wilgoć, która zwijała tapety i rozmywała obrazy. Stary zatęchły teatr, który przetrwał wiek bez renowacji,
odpowiadał mojej wizji kosmosu, wszędzie bowiem odkrywałem tu zgniliznę.
Zaczęła się próba. Z kanału śpiewakom akompaniował fortepian. Otoczony wianuszkiem asystentów reżyser co
rusz pokrzykiwał, krytykował, kazał powtarzać. Przedstawienie rodziło się w bólach, a ja się nudziłem. Nic nie
było w stanie mnie zaciekawić.
Na scenę weszła kobieta. Zbyt otyła, ze zbyt mocnym makijażem, zbyt skrępowana. Przestraszona niczym
wieloryb na piasku, bała się zrobić jakikolwiek ruch.
- Przechodzisz od okna do toaletki, a potem wracasz w stronę łóżka.
Wśród tych pokrzykiwań traciła pewność siebie, stawała i wracała, na próżno szukając w dekoracjach jakiegoś
oparcia, siląc się na wdzięk i lekkość.
*12»
Kostium wcale jej w tym nie pomagał: wyglądała tak, jakby wchodząc, zaplątała się przez nieuwagę w kotary z
ciężkiego zgrzebnego materiału i zamieniła w worek z ogromną, nieproporcjonalną kokardą na plecach. Z tej
kokardy mogłem zrobić łódź, łóżko albo ławeczkę...
Pulchne maleńkie dłonie, drętwe ruchy, sztywny kostium, puder na twarzy, lakierowana peruka - każdy detal
sprawiał, że była jak wielka patetyczna lalka.
- Dziękuję. Przechodzimy do śpiewu - powiedział zmęczony reżyser.
Kobieta zaczęła śpiewać.
I w tej samej chwili wszystko się odmieniło. Nagle kobieta stała się piękna. Z jej wąskich ust wydobywał się
głos jasny, świetlisty wypełniał teatr z pustymi krzesłami, sięgając mrocznych galerii, unosząc się lekko ponad
nami, niesiony niewyczerpanym oddechem.
Nieruchoma i promienna artystka zamieniała się na naszych oczach w instrument wibrujący jej śpiewem.
Pulsująca pierś, wąskie ramiona, miękkie policzki, szeroka matczyna kibić, cudowne łono, które rodzić musiało
dzieci równie wspaniałe jak dźwięki, nadawały głosowi krągło-ści i słodyczy.
Czas stanął w miejscu.
13 ~&
Zafascynowany, wpatrywałem się w tę najbardziej kobiecą z kobiet uczepiony jej śpiewu, pozwalając się mu
otulać, owijać, pieścić, poruszać i porywać... Zamieniałem się w oddech, jej oddech, przyklejony do jej warg, jej
ciała. Robiła ze mną, co chciała, a ja, szczęśliwy, godziłem się na wszystko.
Dove sono i bei momenti Di dolcezza e dipiacer...*
Czy rozumiałem słowa? Mówiły coś o szczęściu, tajemniczym szczęściu, o którym zapomniałem; o słodkiej
chwili kochanków, o przyjemności, która minęła. Ale wspominając o utraconym raju, śpiewaczka sprawiała, że
raj pojawiał się tu i teraz.
Kochaliśmy się dzięki muzyce.
Odzyskiwałem siłę. Wracało oczarowanie. Tak, w sali opery pojawiło się piękno, całe piękno świata. Zjawiało
się przede mną niczym dar.
Gdy sopran umilkł, zapanowała cisza niemal równie poruszająca jak śpiew, cisza, która również była z
pewnością ciszą Mozarta...
Nie pamiętam, co działo się później.
* Gdzie są owe niezwykłe chwile czułej unii i dusz, i ciał... (tłum. Stanisław Barańczak). Wszystkie przypisy
pochodzą od tłumacza.
* 14*
Pamiętam jedynie, że od tej chwili byłem zdrowy.
Żegnaj, rozpaczy! Żegnaj, depresjo! Chciałem żyć. Skoro w świecie istniało coś tak drogocennego, pełnego i
intensywnego, to życie nabierało dla mnie znaczenia.
Jakby na dowód uzdrowienia stałem się niecierpliwy.
„Kiedy znów usłyszę ten kawałek? Muszę namówić rodziców, by raz jeszcze kupili bilety".
Kolejną oznaką zdrowia był kłujący niepokój w sercu.
„Czy będę miał czas, by odkryć wszystkie cuda, których tyle na całej planecie? Ilu z nich nie poznam? Obym
dożył w dobrym zdrowiu przynajmniej do dziewięćdziesiątki..."
Oto, co mówił nastolatek, który kilka minut wcześniej chciał podcinać sobie żyły. Ocalił mnie Mozart: nie
opuszcza się świata, w którym można usłyszeć coś równie pięknego. Nie popełnia się samobójstwa na ziemi,
która wydaje takie i podobne owoce.
Uzdrowienie przez piękno... Żaden psycholog nie wpadłby na zastosowanie takiej kuracji.
Wymyślił i przepisał mi ją Mozart.
Wychodziłem z cienia i wkraczałem w błękit niczym jaskółka wzlatująca w niebo.
W tym błękicie często znajduję schronienie.
Drogi Mozarcie,
To Twoje wejście w moje życie nie było jednak naszym pierwszym spotkaniem, O nie. Znałem cię tak, jak zna
się twarz raz ujrzaną, ale nie zapamiętaną, jak sąsiada, na którego jeszcze nie zwróciło się uwagi.
Zbliżyły mnie do Ciebie rodzinne płyty i radio. Dzięki matce, która wraz z całą trupą tańczyła w Twoim balecie
Les Petits Riens, umiałem zanucić z pamięci każdy gawot, każdy menuet. Gdy Cię zauważyłem, znałem też
Twoją muzykę, ponieważ od dziewiątego roku życia musiałem uczyć się gry na pianinie i grałem już Twoje
sonaty. Skąd więc ta selektywna głuchota?
Szybko zresztą odkryłem ją także u innych. Tydzień później byłem wraz z rodziną na płatnym przedstawieniu
Wesela Figara. W kostiumach, z orkiestrą. Gdy Hrabina zaczęła śpiewać swoje arie, znów spłynęła na mnie
łaska. Płacząc, pochylałem się to ku matce, to ku siostrze, które najwyraźniej
* 17*
nie były równie poruszone jak ja. Stwierdziłem to ostatecznie w antrakcie: obie przyznały, że śpiewaczka ma
piękny głos, lecz wygląda niewiarygodnie, zbyt majestatycznie.
- Ale muzyka, mamo, muzyka! Słyszałaś ten kawałek?
- Wolę arie Cherubina.
Ale ja tego dnia nie słyszałem arii Cherubina.
Takimi właśnie pokrętnymi drogami docierają do nas głębokie doświadczenia, zawsze bezładne, wyjątkowe,
ograniczone, wybrane. Dla jednych są odkryciem, dla drugich chwilą bez treści.
Byłeś mi więc, Mozarcie, miłością od drugiego wejrzenia.
Taka miłość jest równie tajemnicza w sztuce, jak i w życiu.
Nie ma to nic wspólnego z „pierwszym razem", gdyż to, co znajdujemy, okazuje się często czymś nam już
znanym.
Bardziej niż o odkrycie chodzi tu o objawienie.
Objawienie czego? Ani przeszłości, ani teraźniejszości. Chodzi o objawienie przyszłości...
Wszystko to zależy od przeczucia... Trwająca chwila kurczy się, wije i nagle w jednej sekundzie wybucha
przyszłość. Podróżujemy w czasie. Zmierzamy nie ku pamięci przeszłości, ale ku pamięci przyszłości. „Oto czeka
mnie wielka miłość".
Na tym polega grom z jasnego nieba: dowiadujemy się, że mamy w sobie coś mocnego, intensywnego i
cudownego, czym możemy podzielić się z kimś innym.
Gdy wysłałeś do mnie list, otrzymałem poza muzyką zapewnienie, że przed nami długa i piękna znajomość, że
będziesz towarzyszył mi przez całe moje życie, że będziesz mi dawał rady, zwierzał się, zabawiał mnie i
pocieszał.
Czy dobrze zrozumiałem?
Liczę na Ciebie.
Do usłyszenia
Drogi Mozarcie,
Czy śpiew ptaka jest skargą, czy radością? Czy wyśpiewuje szczęście istnienia, czy przywołuje samiczkę, której
mu brakuje? Tajemnica śpiewu...
Dzięki Tobie dostrzegłem w tym piękno.
Drogi Mozarcie,
Dziękuję za mój portret. Niestety, nie rozpoznałem się w nim. Mam lat osiemnaście i wcale nie czuję się dużo
starszy od Cherubina.
Nie wiem sam, co mi jest, co ja robię, Z winy dam ginie gdzieś moje zdrowie: Widzę dekolt - i zimne mam
dreszcze, Widzę kibić - i skroń pali tar*.
Nie opuszcza mnie niejasne i niepokojące pożądanie, krew się burzy, w głowie myśli o przemijaniu i co chwila
zmieniam zdanie.
Gdy tylko ten twój Cherubin spłynął na scenę, lekki jak motyl, który chce zebrać nektar ze wszystkich kwiatów
wiosny, unoszący się to tu, to
tam na wietrze, poddany jego kaprysom, od razu
* Jak poprzednio, podaję ten fragment z Wesela Figara w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka.
* 21 *
szepnął mi, że przybywa dla mnie. Impulsywny i niecierpliwy Cherubin, który nie umie wyrazić swych myśli, a
wyraża je tak dobrze...
On nie deklamuje. Rozdygotanym szeptem rzuca frazy porwane, niedbałe, z trudem tworzące melodię,
zmieniające rytm i intensywność. To drżenie śpiewu jest drżeniem istnienia, muzyczną wibracją młodości.
Egocentryczny młodzian, czyhający na najmniejszą z podniet, gnany pożądaniem, z pasją pragnący odkrywać
samego siebie. Podobny do Cherubina z jego arii, składam się w połowie z egzaltacji, w połowie z kontemplacji.
I miotając się między nimi tak jak on, tracę dech.
Czuję puls ciała i duszy, ale nie mam nad nimi kontroli. Przepływają przeze mnie, na wskroś mnie, mimo
mnie... A przecież to także ja.
Odnajduję samego siebie w tej szybkiej, rytmicznej orkiestrze, podkreślającej gorączkowy śpiew niczym fale,
na których unosi się głos...
Obsesyjnie powraca jedno słowo: desio, „pragnienie"! I to pragnienie wypełnia zarówno noce Cherubina, jak i
dni, każąc mu bez wytchnienia biec naprzód.
Wtem egzaltacja ustępuje marzeniu. Cherubin powierza swój ból naturze i mówi o miłości
* 22 *
do „nieba, łąk, kwiatów, drzew, traw, dębów, wiatru, wody".
Lecz marzenie pryska. Emocje są zbyt silne. Zmieszany Cherubin zwalnia, cichnie.
Pod koniec arii wyznaje z tupetem:
A jeśli nikt mnie nie słucha,
O miłości rozmawiam sam ze sobą*.
Cherubin - jak ktoś, kto rzuca się do rzeki - oświadcza, że jeśli nikt nie zwróci nań uwagi, wówczas z rozpaczy, a
zwłaszcza z braku partnerki, sam ulży sobie w tym pragnieniu...
Dzięki Tobie wiem teraz, że nie jestem wyjątkiem. Choć nie bardzo bawi mnie, że jest nas, samotnych, tak
wielu...
Podczas trwania Wesela Figara Cherubinowi nic się nie przydarzy. Podobnie jak i mnie. Doprawdy, niewielka to
pociecha.
A Ty? Ile miałeś lat, gdy pocałowałeś wreszcie coś innego niż własne usta odbite w lustrze?
Bez urazy.
Do usłyszenia
* W poetyckim tłumaczeniu Wesela Figara Barańczaka sens tego wyznania ginie, stąd podaję je we własnym
tłumaczeniu.
*23*
PS Jakiej płci jest ten Twój Cherubin? Zarówno w teatrze, jak i na sali koncertowej rolę chłopca wykonuje
kobieta. Ale przebieranka trwa dalej, gdyż później Zuzanna przebierze go za kobietę. Widz ma zatem przed sobą
kobietę, która gra mężczyznę grającego kobietę...
Kim jest Cherubin?
Z powodu tych przeobrażeń dla każdego jest jednocześnie istotą, która pragnie, i istotą, której się pragnie.
Podmiot pragnący i przedmiot pożądany. Każdy - lesbijka, hetero obu płci czy homoseksualista - może się w nim
rozpoznać, gdyż jest wcieleniem potwora kryjącego się w każdym z nas, noszącego wszystkie cechy naraz,
niczym pełne sprzeczności dziecko przypominające naszą nieświadomość z jej najrozmaitszymi podnietami...
Cherubin, czyli pragnienie w każdej postaci... Cherubin, czyli erotyzm motyla...
Nie wie, kim jest, gdzie jest i dokąd podąża. Jedno jest pewne: podąża!
Ja też.
Drogi Mozarcie,
Kilka słów tylko, abyś wiedział, że wreszcie stałem się mężczyzną, jeśli można tak nazwać kogoś, kto przestał
wyłącznie aspirować do miłości, a po prostu kocha.
Musiałem czekać, aż skończę dwadzieścia lat. Równie długo jak Ty, sądząc z biografii. To jedno, co nas łączy.
Szkoda, że dzielę z Tobą wyłącznie to, co przyszło do Ciebie później, a nie to, co wcześniej.
Dlaczego tak długo zwlekaliśmy? My, którzy skądinąd możemy uchodzić za wystarczająco sprytnych? Ja za
bardzo bałem się innych i jeszcze bardziej siebie samego.
A Ty?
Czy dlatego jesteśmy tak wolni, że przyzwyczailiśmy się, iż o naszym uroku decyduje coś innego niż ciało? W
Twoim przypadku - muzyka, w moim - w dużo mniejszym stopniu - słowa...
Tak czy owak, stało się. Wszystko w porządku. Dzięki.
Do usłyszenia
Drogi Mozarcie,
Przyznaję, że ostatnimi laty nie pisałem do Ciebie.
Od kiedy?
Może od dziesięciu lat, gdyż teraz mam już trzydzieści.
Czy zapomniałem o Tobie?
Prawie. Zbyt byłem zajęty tymi wszystkimi sprawami, którym poświęca się uwagę w wieku lat dwudziestu.
Zwłaszcza gdy czujesz, że musisz nadrabiać zaległości. Krótko mówiąc, przeszedłem od roli Cherubina do roli
Don Juana... Goniłem za ciałami równie często jak za myślami, równie ciekaw seksu jak filozofii. Libertyn,
którego łatwo uwieść, a trudno zmęczyć i powstrzymać. Szybko mnie to znużyło.
Zresztą ta opera, Don Giovanni, która swą pożądliwością i melancholią daje świadectwo gwałtownego
pragnienia życia, była jedynym Twym dziełem, którego słuchałem w czasie naszego rozstania.
* 26 *
Skąd to zerwanie?
Zerwanie... Raczej nadąsanie z mojej i tylko mojej strony. Biorę winę na siebie. Jeśli Cię uraziłem, muszę podać
powód nadąsania: nie byłeś już dla mnie dość modny.
W moim środowisku intelektualistów, młodych wilków głodnych wiedzy, przyszłych filozofów i naukowców, w
gronie ludzi pilnie uczęszczających na koncerty muzyki współczesnej, podczas których rozmawiało się wyłącznie
o rozpadzie tradycyjnych struktur, odejściu od tonalności, o zerwaniu, rewolucji i nowej gramatyce muzycznej -
słowem, w tym bastionie awangardy deklaracja „kocham Mozarta" brzmiałaby co najmniej niestosownie.
Mogłem oczywiście nadal podziwiać Cię w tajemnicy, ale nie chciałem. Pragnąłem dopasować się, ugiąć pod
ciężarem ideologicznego konformizmu i nie miałem odwagi, by być sobą. Wymazałem Cię podle z listy mych
ulubieńców.
Doszło do tego, że widziałem Cię już tylko przez pryzmat Twej karykatury: Mozart w peruce z kokardą, zbyt
wytworny i niewyrobiony, chłystek w jedwabnych pończochach, markiz w koronkach nadający się w sam raz do
tego, by ozdabiać pudełko austriackich czekoladek. W tym czasie potrzebowałem strawy mocniejszej,
ostrzejszej, bardziej skomplikowanej i nie tak lekkiej.
*27*
Potrzebowałem przede wszystkim strawy, której nie cierpiałyby tłumy.
Wybacz, zwyciężył snobizm. Podobasz się zbyt wielu ludziom - od dziecka po starca, od analfabety po
uczonego, od reakcjonisty po awangardowego reżysera - by zyskać status twórcy dla snobów. Przykro mi,
Mozarcie, nie jesteś wystarczająco elitarny i nie pozwalasz wąskiej grupie wybranych odróżnić się i oddzielić od
masy.
Trzeba przyznać, że sam narażasz się na takie wykluczenie. Twoje zalety Ci szkodzą. Uroczy... przystępny...
miły... Niektóre komplementy brzmią jak nagana. Twe cnoty można obrócić przeciw Tobie i pełnego wdzięku
Mozarta zredukować do małego Mozarta, uwodzenie zamienić w demagogię, prostotę w upraszczanie, w
świetle widzieć wyłącznie błyskotkę, zaś w lekkości - powierzchowność. Wyrażasz się tak gwałtownie, że szkolny
umysł może Cię nie usłyszeć i pozostać głuchym na Twą głębię, duchowy ciężar, na Twą wyostrzoną wrażliwość
na śmierć.
Na szczęście, niedawno znów dałeś mi znak, swoim zwyczajem kompletnie mnie paraliżując.
Ktoś podarował mi nagranie Wesela Figara z powodu, który nie miał nic wspólnego z Tobą: chodziło o
interpretację, która dzieliła krytykę muzyczną.
*28*
Słuchałem tej opery wzruszony tak, jakbym wracał do domu, w którym byłem szczęśliwy jako dziecko.
Ostrożnie, z uwagą, obawiając się rozczarowania, przewijałem pilotem kolejne fragmenty, nie zatrzymując się
na tych, które tak mi się podobały. Ale po jakimś czasie odłożyłem pilota i Twój geniusz dramaturgiczny objawił
mi się na nowo.
Oznaką, że jakieś dzieło jest arcydziełem, jest to, że nigdy nie nastawiamy tych samych fragmentów.
Pokonany, dotarłem wreszcie do czwartego
aktu. _
Jak to możliwe, by tak szybko zbudować klimat, emocję? Jak można po- wiedzieć tak dużo w kilka sekund?
Skrzypce z tłumikami, hipnotyczne, omal nierealne, grają muzykę nostalgiczną, kojącą jak kołysanka:
rozumiemy od razu, że coś tu zaginęło. W ciemnym labiryncie ogrodu zagubiła się dziewczynka. Jest sama
pośród nocy, z latarnią w ręku, szlocha i skarży się. Co jej się stało? Płacze, bo coś zgubiła... Dopóki aria trwa,
nie mówisz nam co. Rodziców, narzeczonego? Nadzieję, iluzję? Dziewictwo? Wiarę? Dzieciństwo? Niewinność?
Nieważne. Jest w tym pewnie nieco nadąsania, ale najwięcej - smutku: wielkie cierpienie w małej arii
przeznaczonej na głos dziecięcy. Marianna
*29*
Gottlieb, jej pierwsza wykonawczyni, miała dwanaście lat...
Melodia powraca raz po raz niczym obsesja, nie mogąc się odnaleźć, zatrzymać. W końcu ginie w pytaniu,
zawieszona, nie otrzymawszy odpowiedzi. Czysty ból. Śpiew stłumiony, zduszony cierpieniem.
Za kilka chwil dowiadujemy się, że Barbarina zgubiła szpilkę. Co? Rozpacz z powodu szpilki!
Przypomniałem sobie wtedy moje pierwsze smutki, ciężkie, miażdżące i paraliżujące. Smutki, których powody
nie zajęłyby dziś mojej uwagi dłużej niż przez sekundę...
Masz rację. Bez względu na to, co je spowodowało, cierpienie jest zawsze cierpieniem, głębokim i
nieporównywalnym. Poczucia tragiczności nie da się zmierzyć. U dziecka czy u dorosłego, wynikająca z błahego
czy poważnego powodu -tragiczność zawsze jest tragicznością. Rozpacz po stracie szpilki staje się metaforą
wszystkich rozpaczy.
Dzięki tej małej arii wróciłem do Ciebie, do Twej oszczędnej, bezpośredniej sztuki. Kilka taktów refrenu
odnowiło ranę.
Mimo to wyleczyłeś mnie z choroby młodości: ze ślepego zaufania do rozumu i przerostu intelektu. Biegając z
kolokwiów na seminaria, rozszyfrowując manifesty, gardząc własnymi emocjami
*30*
lub rozkoszą, muzyki słuchałem z lupą, słownikiem i kalkulatorem przekonany, że komputer jest w stanie
osądzać lepiej ode mnie. W niektórych przypadkach miałem z pewnością rację... Jednak Twoja kawatyna
przypomniała mi, że słuchać można też sercem - którego komputer nie ma -a człowiek komponuje muzykę
przede wszystkim po to, by wzruszyć drugiego człowieka, a nie po to, by zapisać się w hipotetycznej historii
muzyki.
Mozarcie, choć starałem się Ciebie unikać -być może dlatego, że chciałem uniknąć sam siebie - dziś wracam do
Ciebie.
Tym razem już Cię nie opuszczę.
Do usłyszenia
Drogi Mozarcie,
To było wczoraj.
Zaskoczyłeś mnie na rogu ulicy w chwili, gdy miasto uginało się pod wiatrem i śniegiem. Łzy, które ze mnie
wydarłeś, rozgrzały mnie do głębi -zarówno twarz, jak i duszę. Wciąż jeszcze drżę.
Boże Narodzenie rzuciło na chodniki setki ludzkich istot oszalałych na myśl, że na święta zabraknie im
prezentów i pożywienia. Niosąc w rękach torby, które tworzyły wokół mnie wielobarwną, szeleszczącą,
oplecioną wstążkami koronę, miałem wrażenie, że zmieniłem stulecie, płeć i mam na sobie szeroką krynolinową
suknię z czasów Napoleona III, tak dużą, że mijający mnie przechodnie musieli uskakiwać na jezdnię.
Płatki śniegu unosiły się w powietrzu wieczoru zawieszone pod sinym niebem, a witryny sklepowe grzały się w
swym pomarańczowym oświetleniu. Ogarnięty gorączką zakupów, w przemok-
*32*
niętych butach, biegałem od sklepu do sklepu, przed każdą kasą niepokojąc się, czy starczy pieniędzy, dumny,
że jest ich dość, po dwadzieścia razy powtarzałem listę gości, chcąc się upewnić, że mam już prezent dla
każdego i nikt nie będzie obrażony. Gdyby przyznawano dyplom dla roz-rzutnika ostatniej chwili, mógłbym
zgłosić swoją kandydaturę.
Kiedy moje siatki wchłonęły ostatni niezbędny prezent, postanowiłem schronić się w taksówce i ruszyłem w
kierunku postoju.
W tym momencie wkroczyłeś do akcji.
Muzyka kazała mi zawrócić: usłyszałem śpiew chóru.
W powietrzu czuć było zadumę. Znieruchomiałem.
Z powodu śniegu nie mogłem położyć siatek na ziemi, gdyż bałem się, że zamokną. Stałem więc z tym
ciężarem, wpijającym się w dłonie, otwarty na tajemnicę, która ogarniała przestrzeń.
Kilka sekund później do oczu napłynęły mi łzy, gwałtowne, gorące i słone. Nie mogłem nawet ich otrzeć.
Kiedy to napisałeś? W którym roku? W jakim miesiącu?
Dzięki Tobie zdałem sobie nagle sprawę, gdzie się znalazłem.
Podniosłem głowę.
*33*
Boże Narodzenie u stóp katedry...
Jeszcze przed chwilą niczego nie widziałem.
Wokół mnie budynki starego Lyonu zbiegające się ku placowi katedry św. Jana. Gotycka fasada wznosiła się ku
górze wysoka, życzliwa, zaokrąglona rozetami, obciążona girlandami, upudrowana śniegiem. Kilka godzin
wcześniej nie zwracałem na nią uwagi. Co można kupić w katedrze?...
Na stopniach, skryci przed śniegiem pod ostro-łukami, jeden przy drugim stali śpiewacy w skafandrach, z
sopelkami pod nosem, z obłoczkiem pary przy ustach. Podszedłem bliżej i na ich widok zdziwiłem się jeszcze
bardziej: jak to możliwe, że tak piękny śpiew wydobywa się z ust sześćdzie-sięciolatków wyglądających jak
wieśniacy o zarumienionych twarzach, ze zmarszczkami wyżłobionymi przez lata? Z tego chóru starców rodziła
się muzyka krągła, nowa i gładka jak niemowlę, które wychodzi z kąpieli.
Zerknąłem na nuty dyrygenta: Ave, verum cor-pus Wolfganga Amadeusza Mozarta.
Znowu Ty?
Witaj, prawdziwe Ciało, zrodzone z Maryi Dziewicy, rzeczywiście umęczone, złożone w ofierze na Krzyżu za
człowieka, z którego przebitego boku spłynęły krew i woda.
# 34 *
Bądź dla nas przedsmakiem nieba w godzinie naszej śmierci.
Podniosłem wzrok ku iglicom, gargulcom i grupie rzeźb, które pięły się aż po dzwonnicę. Oślepiło mnie... Boże
Narodzenie. Objawiałeś mi, że przeżywamy chwilę świętą. W samym środku zimy, o tej porze roku, gdy boimy
się, że zwycięży mrok, że zimno zamieni nas na zawsze w bryłę lodu, około dwudziestego grudnia światło
zaczyna wreszcie wracać i ludzie ze wszystkich cywilizacji łączą się, świętując przesilenie, nieśmiałą jasność,
powrót nadziei. Świece, które zapalimy w oknach naszych domów, zwiastować będą wiosnę; ogień, w który
wrzucimy sosnowe szyszki, zapowiadać będzie lato.
W takiej właśnie chwili mówiłeś: „Ave, perum corpus", i nadawałeś jej sens religijny.
Nie jestem zbyt religijny.
Nalegająco, melodyjnie, nieubłaganie słodko zmuszałeś mnie jednak do rachunku sumienia. Dlaczego
obchodzisz Boże Narodzenie? - pytałeś. Po co wydajesz tyle pieniędzy? Odpowiedzi budziły we mnie lęk. Choć
od rana czułem się dobrym człowiekiem, teraz odkrywałem, że byłem przede wszystkim zadowolony z siebie
samego: ukrywałem egoizm, który kierował moim zachowaniem przez cały rok, a prezentami chciałem zapłacić
za
35 #
niezrealizowane intencje, za telefony, na które nie odpowiedziałem, za czas, którego nie poświęciłem innym.
Miast promieniować hojnością, kupowałem spokój ducha. Moja gorączka dawania nie miała w sobie nic
ewangelicznego: ot, odpowiednia lokata, by zapewnić sobie dobrą reputację. Nie życzyłem pokoju innym, lecz
pragnąłem go dla siebie.
I właśnie Ty przypominałeś mi, że obchodzimy narodziny Boga, który mówi o miłości...
Nieważne więc, czy w Niego wierzymy, czy też nie. Skoro już chciałem obchodzić Boże Narodzenie, to
powinienem przynajmniej święcić miłość...
Zrozumiałem.
Pod koniec utworu mój bagaż - choć nadal wpijał mi się w dłonie - nabrał innego znaczenia: był obciążony
miłością.
Spokojna muzyka, jaką wyśpiewywali owi weterani, pokazywała mi świat, którego centrum nie jestem ja, ale
istota ludzka. Wyrażała miłość ludzi do ludzi, ich zatroskanie z powodu naszej wrażliwej śmiertelnej kondycji. To
właśnie mówili owi pokręceni starcy w wełnianych czapkach stojący pod katedrą św. Jana Chrzciciela.
W ciemnej nocy zimy i ciała byliśmy braćmi w kruchości. Objawiałeś mi, że istnieje świat czysto ludzki,
ustanawiający własne święta, własne
* 36 *
reguły, wierzenia, spotkania, gdy głosy łączą się w harmonii, by uwolnić piękno, które rodzić się może jedynie ze
zgody i porozumienia osiąganego w imię wspólnego trudu, jednego celu, dzielonych z innymi emocji... Ten
świat stawał się podobny do natury, tej samej, którą unicestwić mogły lód, zimno i noc. Świat wymyślony, nasz
własny. Ten właśnie świat odbijał się w Twej muzyce. Ty go rysowałeś. A może go stworzyłeś?
W to królestwo - poza chrześcijaństwem i judaizmem, niezależnie od religii - chciałem wierzyć.
Dziś nie wiem, czy Bóg i Jezus istnieją. Ale Ty przekonałeś mnie, że istnieje Człowiek.
Istnieje lub zasługuje na istnienie.
Drogi Mozarcie,
Życie znęca się nade mną.
Z jednej strony rozpieszcza mnie, z drugiej -zadaje ciosy. W obu przypadkach czyni to gwałtownie.
Najpierw chciałbym, byś wiedział, że dołączyłem do Twego obozu - obozu twórców: jestem pisarzem.
Publikowanym, granym, tłumaczonym na wiele języków. Sukces spadł na mnie nieoczekiwanie, zanim go sobie
wymarzyłem, i dał mi to szczęście, że mogę zarabiać na życie własną sztuką. W przyszłym miesiącu opuszczam
uniwersytet i zaczynam grać rolę, jaką mi wyznaczono: rolę młodego i błyskotliwego dramaturga.
Jednocześnie los postanowił, że nie będę się cieszył z sukcesu: wokół mnie umierają ludzie. Istoty, które
kocham, dotknęła nowa choroba, wirus, który dopada nas, gdy się kochamy, i powoli rozbraja nasze ciało,
czyniąc je niezdolnym do walki z atakującym je paskudztwem. Nie sam wi-
* 38 *
rus powoduje śmierć, lecz wyczerpanie: nie mamy już sił, by trwać na naszym prywatnym przyczółku oporu.
Każde pokolenie ma swoją wojnę. Nasze miało jedynie epidemię. Nasza klęska nie przyniesie nam chwały. Na
fotografiach ze studiów mogę zaznaczyć krzyżykiem parę twarzy. Trzydzieści cztery lata, a już duchy wokół
mnie...
Gdyby to jeszcze była szybka śmierć.
Lekarzom nie udaje się powstrzymać rozkładu systemu odpornościowego i mogą jedynie spowolnić chorobę.
Efekt? Przedłużają w ten sposób agonię. Pacjenci skazani są na osłabienie, chudnięcie, wypadanie włosów,
zanik mięśni, żywotności, zdolności intelektualnych. W oczekiwaniu na koniec muszą ze wstydem znosić ten
przedwczesny uwiąd...
Jestem zmęczony, Mozarcie, bardzo zmęczony. Szpitalne korytarze nie mają już przede mną tajemnic, znam
rytuały, rozkład godzin, zapachy, wytłumione hałasy, niezmordowany ludek pielęgniarek w klapkach,
przemykających szybko lekarzy z czołami zmarszczonymi troską, chromowane wózki z pstrokacizną
nieskutecznych leków. Rzężenie dochodzące niekiedy z pokojów, sino-blade rodziny koczujące przed drzwiami i
chroniące chorego. Drżę cały, gdy dzień prześlizguje się w noc i pacjenci zaczynają się bać. Wtedy
* 39 ?
właśnie trzeba chwycić ich dłoń, ukołysać i opowiedzieć bajkę.
Nawet jeśli nie lubię tego, co tam się dzieje, lubię sam szpital, gdyż zamieszkała w nim miłość.
Doszło do tego, że energia opuszcza mnie, kiedy wychodzę ze szpitala. Wracam wieczorem do ponurego
mieszkania i nie umiem odpocząć: jestem wyczerpany rozmowami, które musiałem toczyć, i zbyt zmęczony, by
otworzyć książkę, boję się włączyć radio lub telewizor, które zarzucą mnie kolejnym horrorem. Najwyraźniej
boję się położyć, by nie wyglądać jak ci umierający... A może wstydzę się tego, że jeszcze żyję?... Jestem
napięty, nie mogę zasnąć. Trwam tak do świtu, gdy gaśnie wreszcie aureola latarń, kolor chodników przechodzi
z czerni w szarość, w bistro na rogu wolno podnosi się stalowa roleta i pierwsi robotnicy z papierosem w zębach
zaczynają pić przy barze swą gorzką kawę. Dopiero wtedy tracę absurdalną czujność i na kilka godzin zapadam
w sen.
Czy możesz mi coś poradzić? Myślałeś o tym? Doskonale wiem, że nie jestem jedyną istotą na Ziemi, która
cierpi, ale to cierpienie czyni mnie tak bezsilnym, tak niepewnym, że zwracam się do Ciebie.
Drogi Mozarcie,
Zrobiłeś właśnie coś przedziwnego! Smutną muzyką pocieszyłeś mnie w smutku.
I jakże niespodziewanego posłańca wybrałeś! Nie wiedziałem, że istnieją anioły na tyle dowcipne, by wcielić
się w czarnego kolosa za kierownicą jakiegoś rzęcha.
O ósmej wieczorem wyszedłem ze szpitala. Gdy tylko w głębi mokrej ulicy ujrzałem wolną taksówkę,
natychmiast wskoczyłem do środka. Nie tyle, by szybciej wrócić, bo lękam się samotności w domu, ile po to, by
nie wlec się poprzez stacje metro, które nie zmieniają nazw ani kolejności, z radosnymi plakatami obojętnymi
na mój ból, z okrutnym światłem padającym na zmęczone twarze, z siedzeniami, na które nie udaje mi się nigdy
wcisnąć z powodu zbyt szerokich pleców, z zapachem starych ciał, które nie doceniły swego dnia.
Kierowca taksówki, Afrykanin o radosnym głosie i gigantycznej posturze, ledwie mieszczący się
• 41 •
w swej blaszanej kabinie, zapytał, czy może puścić muzykę.
- Zależy, co to ma być - odpowiedziałem, spodziewając się jazzu lub reggae.
- To płyta, którą zostawił jeden z pasażerów.
- Cóż, niech pan puszcza.
- Jeśli się panu nie spodoba, wyłączę.
Ogromną łapą, przy której kierownica kurczyła się do rozmiarów samochodowej miniaturki, nacisnął przycisk i
nagle pojawiłeś się, by jechać dalej razem z nami.
Kołysany smyczkami klarnet nucił melodię, w której opadających frazach słychać było szczery smutek.
Pomyślałem najpierw, że ślesz mi to adagio z sympatii, ot tak, by udowodnić, że i Ty poznałeś, co to
zmartwienie.
Po kilkunastu taktach zrozumiałem, że mówisz co innego. Choć tak łagodny i delikatny, klarnet nie chciał się
ugiąć i poddać: co rusz wznosił się, śpiewał i rozrastał. Zmartwienie zmieniało postać. Z własnego uczucia
tworzyłeś dzieło. Smutek zamieniał się w piękno.
Oparłem głowę o skórzany zagłówek i zapłakałem.
Łzy, nareszcie łzy. Od chwili gdy towarzyszyłem agonii mych bliskich, nie płakałem. Zapłakać. A potem pogodzić
się.
*42*
Dzięki Tobie pogodziłem się. Tak, myślę, że się pogodziłem.
Z czym?
Gdy wysiadałem z taksówki, czułem już tę pewność, ale nie umiałem jej nazwać.
W domu musiałem jeszcze kilka razy puścić sobie twój Koncert klarnetowy, by lepiej zrozumieć.
Pogodzić się z nieuniknionym smutkiem. Zaakceptować tragizm istnienia. Nie wierzgać przeciwko życiu,
negując je. Nie marzyć o innym życiu niż to, które jest. Przyjąć rzeczywistość z otwartymi ramionami. Taką, jaką
mamy.
Dajesz mi mądrość powiedzenia „tak". Dziwnie jest mówić „tak", gdy całe stulecie, gdy moje wykształcenie i
nasze ideologie dają mi złudzenie,, że jestem silny i powinienem mówić „nie".
Tego wieczoru przebaczyłem sobie.
Przebaczyłem sobie, że nie mogę zmienić świata, że nie umiem rywalizować z naturą, gdy ta nas niszczy, że za
całą broń mam jedynie współczucie.
Tego wieczoru przebaczyłem sobie, że jestem człowiekiem.
Dziękuję.
Drogi Mozarcie,
Któregoś wieczoru spotkałem uczonego paleontologa, który miał okazję badać Twoją czaszkę. Gdy tylko
przekonał mnie, że to była naprawdę Twoja czaszka, wydobyta ze wspólnego grobu i konserwowana starannie
od wieków, zidentyfikowana na podstawie analiz DNA, spytałem ciekawy:
- Cóż jest zatem szczególnego w czaszce Mozarta?
- W samej czaszce nic specjalnego. Za to... Nie, będzie pan w szoku...
- Ależ proszę powiedzieć.
- Nie, to się panu nie spodoba...
- Proszę mówić.
- Cóż, gdyby pan widział, w jakim stanie były jego zęby... Katastrofa!
Po chwili myślałem już tylko o Tobie. Nie, to nie był szok. To był zawrót głowy.
Jak mogłeś Pisać tak lekką, zwiewną i swobodną muzykę, ma-
* 44 *
jąc ciało, które skowyczało, zęby, które tak Cię bolały?
Czytając kilkakrotnie Twą biografię, stwierdziłem, że wyczerpany podróżami i nadmierną aktywnością,
miesiącami, a nawet latami walczyłeś z infekcjami, z bólami żołądka, jelit i nerek. Ale nie mówiłeś nic o zębach...
Znów przychodzi mi do głowy myśl, którą wypowiedziałeś w młodości: „Nie ma dnia, bym nie myślał o
śmierci". Gdy pamiętać, jak wyniszczone było Twe ciało, wówczas radość ta nabiera właściwej wagi. Nie wynika
ona bynajmniej z ignorancji, lecz z poznania, co to ból, z reakcji na cierpienie. To radość, która kwitnie na gnoju.
Radość świadoma, zdecydowana. Ćwiczenie z radości.
Czy może być piękniejszy fundament optymizmu?
Optymizm nie ma dziś dobrej prasy; jeśli nie uchodzi za głupotę, to w najlepszym razie za brak przenikliwości.
W niektórych środowiskach więcej inteligencji przypisuje się wręcz nihiliście, temu, który pluje na swe istnienie,
okrutnemu clownowi, który ciężko wzdycha i powtarza do znudzenia: „Tak czy owak, jest źle i będzie jeszcze
gorzej".
Zapomina się, że optymizm i pesymizm wyrastają z tej samej konstatacji: istnieje cierpienie i zło, nasze siły
ulecą, nasze dni są krótkie.
*45*
Pesymista ulega słabości, wyszukuje negatywy, tonie bez walki. Optymista bierze energiczny oddech i próbuje
wydostać się na powierzchnię, szukając drogi wyjścia. Powrót na powierzchnię nie oznacza pójścia na łatwiznę,
ale wydobycie się z głębiny mroku na słońce południa, tam gdzie można oddychać.
W smutku nie tylko nie dostrzegam niczego praktycznego, lecz nie rozumiem także, jaka filozoficzna korzyść
może płynąć z pesymizmu. Po co szlochać, skoro mamy siłę, by smakować życie? Po co obwieszczać wszem i
wobec swe zniechęcenie, zarażać tchórzostwem? Jaki z tego pożytek dla mnie i innych? Jeśli nasze ciała
przekazują sobie życie, to czy dusze muszą robić coś przeciwnego? Skoro z rozkoszy mogą rodzić się dzieci, to
dlaczego intelekt miałby rozsiewać nicość?
Uśmiech cierpiącego jest podniosły; skupienie umierającego jest wzruszające; piękno motyla jest
bulwersujące...
Po powrocie do domu, rozmyślając o Twej wyniszczonej szczęce, włączyłem Twoją muzykę religijną i
usłyszałem w niej nowe myśli.
Mozarcie, ludzkość się zmieniła. Świat się poprawił, choć sobie tego nie uświadamiamy. Pomiędzy Twoim a
moim stuleciem różnice nie są wyłącznie technologiczne: życie, którym żyjemy, nie jest już takie samo. Choć
wciąż umieramy, to
niemal zapominamy o śmierci, tak długo i wygodnie żyjemy. Ty piszesz w czasie, gdy ból cierpi się od poczęcia
po zgon, gdy medycynie brakuje lekarstwa, by wyleczyć lub przynieść ulgę: choroby zabierają młodych,
małżeństwa takie jak Twoje lub Twoich rodziców muszą starać się o urodzenie siedmiorga dzieci, by choć dwoje
przeżyło... Czyż pewien baron nie nazywał wszystkich swych nowo narodzonych dzieci imieniem Johann,
wiedząc, że tylko jedno dożyje z nim do dorosłości? Przez tysiące lat lekarze więcej ludzi zabili, niż uleczyli.
Upuszczając krew swym osłabionym pacjentom, obniżali ich odporność lub z powodu brudnych narzędzi
doprowadzali do zakażenia.
Czemu więc służyła religia? Temu, byście umieli stawić opór cierpieniu, przyjąć je i pogodzić się z nim. Każda
msza zaczynała się od: „Kyrie eleison, Christe eleison", „Panie zmiłuj się nad nami, Chryste, zmiłuj się nad
nami". I zaraz rozbrzmiewało: „Laudamus te, benedicamus te, adoramus te, glorifica-mus te", „Chwalimy Cię,
błogosławimy Cię, wielbimy Cię, wysławiamy Cię". Jeśli z taką łatwością kpimy sobie z tej dawnej wiary i jej
cierpiętnictwa, to dlatego że nie wiemy nic o doświadczeniu, które legło u jej podstaw, codziennym
doświadczeniu cierpienia każdego człowieka od pierwszego krzyku po ostatni.
• 47 •
Tak oto raptem uderzyły mnie słowa Twoich mszy; choć sam ich nie wymyślałeś, gdyż były Ci narzucone,
słuchałem ich z uwagą i zaczynałem się domyślać, dlaczego tak bardzo lubiłeś pisać utwory religijne. „Zmiłuj się
nad nami, wysłuchaj nas". Tak rodzi się śpiew stworzeń słabych, chorych lub nieszczęśliwych, śpiew, który
wznosi się ku niebu...
Gdy dzisiaj chcemy się poskarżyć, wychodzimy na ulicę, podkładamy bomby, wytaczamy procesy, oskarżamy
państwo, władze, przemysł... Z pewnością nie bez racji, gdyż wiele ludzkiego zła zależy od ludzi. Skutek uboczny
jest jednak taki, że zrzędzimy, zamiast się modlić, i pyskujemy, miast medytować. I niczego już nie wielbimy.
Dziś nikt nie mówi już Alleluja... A dla słowa exultavit nie znajduję innego współczesnego odpowiednika niż
jedynie te postsynchroniczne rzężenia nagrywane w studio, którymi zagłusza się filmy pornograficzne.
Mozarcie, nikt już nie woła w uniesieniu. Krzyczymy jedynie rozpustne „yeah...", chcąc sprzedać towar na
wszystkich rynkach.
Nawet jeśli od tamtej pory człowiek zakasał rękawy i wziął się do budowania własnego losu -co nie jest złe - to
przestał wierzyć w cokolwiek poza sobą samym. Rezultat: świat bardziej spra-
48*
wiedliwy, być może pewniejszy, ale świat, z którego wykluczamy ból i radość.
Ty dajesz świadectwo innej mądrości: takiej, która dopuszcza cierpienie, nie zabijając oczarowania, takiej,
która opłakując zmarłych, umie celebrować życie.
Tej nocy dotarłem dzięki Tobie do dobroczynnego źródła, do tej pokornej racji, tej mądrości, która polega na
miłości do prawdy, miłości do rzeczywistości takiej, jaka jest.
Drogi Mozarcie,
Choroba zadała cios.
Straciłem dziś kobietę, którą kochałem. Dołączyła do tych miliardów umarłych, którzy tworzą minioną
ludzkość. Wkrótce pod ziemią zacznie rozkładać się ciało, które dotykałem, całowałem i mocno przytulałem.
Nie wiem, co jest bardziej absurdalne i nierealne: to, że ona umarła, czy to, że ja wciąż żyję.
Nie mam czasu o tym myśleć, gdyż muszę zatroszczyć się o tych, którzy - chorzy czy nie - mnie potrzebują. Na
szczęście, jesteś przy mnie. Twoja muzyka jest moją jedyną powierniczką.
Drogi Mozarcie,
Dziś rocznica.
Mija rok, jak straciłem kobietę, którą kochałem.
Dwanaście miesięcy później wciąż przypominam oniemiałego, osłupiałego kretyna, który bez łzy w oku, z
pustymi rękami stoi nad grobem wciąż zaskoczony, że nie mógł jej zatrzymać...
Zabrała w tę czeluść wszystkie nasze wspólne wspomnienia, jakby chciała je przy sobie zatrzymać. Nie mam już
do nich dostępu. Przypominam sobie tylko chwile sprzed, gdy byliśmy przyjaciółmi, i chwile po - gdy znów
byliśmy przyjaciółmi. Sześć naszych miłosnych lat zniknęło wraz z nią.
Czy można znaleźć pocieszenie tam, gdzie kogoś nie ma?
- Przyzwyczajamy się do cierpienia, ale pociechy nie znajdujemy.
-* 51 *
Z pewnością. Tyle żeby przyzwyczaić się do cierpienia, trzeba najpierw cierpieć, a ja, poćwiartowany,
wymazany, pozbawiony części uczuć, nie umiem nawet cierpieć.
- Zobaczysz - powiada ów przyjaciel - natura ma sposoby: będziesz o niej myślał coraz rzadziej.
Chciałbym myśleć mniej, bo to oznaczałoby, że myślę o niej choć trochę, ale nie udaje mi się to. Myśleć o niej
ze smutkiem, z przyjemnością, z wściekłością, melancholią, tęsknotą, jakkolwiek... Gdybym tylko umiał.
Kiedy tylko słyszę gdzieś imię tej kobiety, ogarnia mnie ciemność i tracę świadomość. Chcę nagle uciekać od
tych, którzy ją znali, byle tylko nie mówili mi o niej i nie powodowali tego krótkiego spięcia. Tak oto znajduję się
sam, nawet nie we własnym towarzystwie.
- Twoja żałoba minie...
Wjaki sposób?
Przecież zatrzymałem się w miejscu.
Mozarcie, błagam, pomóż mi.
Podpowiedz, jak zamieszkać w mojej przeszłości. Kawałek życia ześlizgnął się w zapomnienie, czas szczęśliwy,
naiwny, beztroski, równie radosny dla mnie jak dla niej: nie pozwól, by wygrała nicość.
Drogi Mozarcie,
Dziękuję.
Niczym chirurg zoperowałeś me serce zwinnymi palcami i czuję się już lepiej.
Więc wystarczył jeden fragment? Adagio z koncertu skrzypcowego...
W niedzielę oglądałem z roztargnieniem retransmisję koncertu - po wybuchowej uwerturze,
charakterystycznej dla dyrygentów, którym brak pewności siebie, wysłuchaliśmy Twego młodzieńczego dzieła.
Muszę przyznać, że zdenerwowała mnie jego pierwsza część, nazbyt ładna w tym żabocie i upudrowanej na
modłę paryską peruce.
Ale potem część wolna. Orkiestra zaczyna grać temat tak, jakby ktoś odkasływał przed śpiewem, jakby na
próbę, dla zabawy. Na razie nie zapowiada się nic wielkiego. I wtedy na scenę łagodnie, niemal z wahaniem
wchodzą skrzypce. Kilka lekkich nut, skrzydła na strunach i raptem śpiew,
* 53 *
zdecydowany, wibrujący, wzruszający, donośny i delikatny zarazem. W głowie mi się kręci i za chwilę wszystko
już jasne. Słyszę nie instrument, ale wibrującą duszę. Głos dziecka brzmi głośniej niż tumult świata. To ona.
Kobieta, którą kochałem, wraca do mnie z pełną tkliwości twarzą i jasnymi oczyma. Patrzy na mnie z czułością.
Znów jesteśmy razem.
Wysoki, szeroki śpiew skrzypiec - niczym najpiękniejszy z jej uśmiechów - unosi się i wzlatuje coraz wyżej i
wyżej...
Dzięki Tobie odzyskuję pamięć. Ja, który nie umiałem już o niej myśleć, wracam do niej myślą w muzyce.
Twoje skrzypce zwróciły mi jej obecność, jej światło.
Wraz z bohaterami Twej orkiestry pozwalasz mi wejść raz jeszcze do mego intymnego teatru. Za Twymi
marionetkami pojawiają się moi bohaterowie. Dzięki metaforom, jakie mi podsuwasz, mogę dalej myśleć o
mojej historii i opatrzyć jej rany.
Dziękuję, już nie jestem rozcięty na dwoje. Sprawiłeś, że stałem się człowiekiem pogodzonym.
Drogi Mozarcie,
Czy wiesz, że zostałem Twoim librecistą? Dwieście pięćdziesiąt lat później pracuję dla Ciebie, nie mogąc
pracować z Tobą.
Tłumaczę na francuski Twoje Wesele Figara. Z jednym okiem na sztuce Beaumarchais'go, która była inspiracją
dla włoskiego adaptatora Da Pontego, z drugim na Twoich nutach, z palcami na klawiszach fortepianu, z
ołówkiem w zębach, z gumką i słownikiem rymów pod ręką - poddany takiemu reżimowi, każdego ranka
poświęcam owemu projektowi dwie godziny.
Rzecz jasna, Wesele... napisałeś po włosku i Twoje dzieło pozostanie żywe tylko w tym języku, ale kto dzisiaj
rozumie włoski? Włoski śpiewany? I w dodatku włoski z osiemnastowiecznej Wenecji?
Gdy mój przyjaciel Pierre Jourdan kierujący operą w Compiegne poprosił mnie, bym uprzystępnił Twe dzieło
publiczności francuskiej,
* 55 *
pomyślałem, że to jakiś posłaniec proponuje mi uregulowanie długu wobec Ciebie. Powiedziałem więc:
„dobrze". Tak, postaramy się, by Mozart był jeszcze bardziej popularny! Tak, udowodnimy, że byłeś nie tylko
geniuszem muzyki, ale i dramatu.
I od razu, po pierwszych niezdarnych próbach, zaczęły się problemy, gdyż pojąłem, jak wielkie przede mną
zadanie. Drobiazgowe analizowanie twoich fraz, określanie ich długości, liczenie stóp, odnajdywanie w moim
języku takich słów, których akcenty odpowiadałyby dokładnie Twoim akcentom rytmicznym, sprawdzanie, jak
brzmią efekty tych prób, czy dobrze się je śpiewa itd., itp. Mówiąc krótko, chodzi o połączenie teatru, muzyki,
matematyki, tłumaczenia i poezji.
Pozwalając mi na kontakt z Twym geniuszem, dałeś mi cierpliwość, jakiej wymaga to zadanie. Poznawanie
tajemnic arcydzieła ośmiela ucznia. Czy potrzebujesz pochwał, siedząc tam, na Twoim fotelu z chmur? Więc
wyprostuj się i słuchaj.
Jak przystało na wielkiego dramaturga, dajesz szansę każdej postaci. Gdy wchodzisz w rolę, nie oceniasz jej, ale
obdarzasz sympatią i pozwalasz na oddech. Jesteś równie uczciwy jako sługa Figaro, co żarłoczny jako Hrabia,
równie radosny jako Zuzanna, co nostalgiczny jako Hrabina, bezczelny, gdy pojawiasz się nagle jako Cherubin,
*56*
rozważny, gdy wieszczysz jak Bartolo, wreszcie dziecinny, gdy Barbarina błądzi nocą. Tak jakbyś umiał pokazać
całą ludzkość we wszystkich jej aspektach, pod postacią każdej płci i każdego wieku. Czy to jako Don Giovanni
lub Donna El-vira, kat lub jego ofiara, ani na moment nie ograniczasz kata do jego funkcji kata ani ofiary do jej
statusu ofiary. Posiadasz zmysł głębi i złożoności, dzięki czemu pozwalasz widzowi zaprzyjaźnić się z postaciami
tak od niego różnymi. Umiesz o wszystkim opowiedzieć, gdyż wszystko czynisz namacalnym.
Zrozumiałeś, że teatr jest sztuką przerwy i braku ciągłości. Nieustannie zmieniasz rytm i tempo, przyspieszając
tu, zatrzymując się tam, stawiając pauzę po to tylko, by ruszyć ze zdwojoną siłą. Kto myśli wyłącznie o sobie, w
teatrze ponosi klęskę. Pisarze upojeni własnym językiem lub kompozytorzy oczarowani własną muzyką mdleją
na scenie, miast bowiem słuchać bohaterów i podporządkować się wymogom akcji, słuchają samych siebie.
Nawet jeśli mają talent, nazbyt życzliwe owemu talentowi ucho przeszkadza im w usłyszeniu tego, co
najważniejsze: chóru postaci, odgłosu kroków, koniecznego oddechu, życia, które samo się organizuje i samo
nadaje sobie autonomiczny sens. Masz nie tylko ucho muzyka, ale przede wszystkim ucho reżysera. Twoja
57 •
muzyka organizuje kolejne partie opery, wejścia i zejścia. Akcentuje szczegół i uwydatnia emocje. Nie przerywa
akcji ani jej nie akompaniuje, lecz ją tworzy. Twoi koledzy w różnych epokach stawiali sobie często pytanie, jak
powinna funkcjonować opera: czy pierwszeństwo ma w niej muzyka czy słowo? Prima le parole? Prima la
musika? Na ten fałszywy dylemat masz jedną odpowiedź: Prima il teatro!
Teatr ponad muzyką i literaturą... Niewielu kompozytorów i pisarzy nazwało rzecz równie wprost. Stąd niski
poziom repertuaru naszych oper...
Na głosy komponujesz jak nikt inny. Nie ma śpiewaka, który zniszczyłby sobie struny głosowe na Twej muzyce;
przeciwnie, profesorowie radzą zawsze zmęczonym śpiewakom, by wrócili do Mozarta jak po matczyne mleko,
które daje siłę niemowlętom.
A przecież niełatwo Cię śpiewać, uznajesz bowiem jedynie głosy oswojone. Zdarza się często, że wielkie
fenomenalne głosy, takie, którym udaje się wybić ponad orkiestrę, takie, które wyznają bardziej kult siły aniżeli
linii melodycznej - takie głosy boją się Ciebie i unikają niczym ciężarowiec, który ma przejść po linie. Wyznawcy
decybeli wiedzą, że mogą zaniedbać frazowanie, opuścić legato łączące poszczególne nuty lub zapomnieć o
zmia-
* 58 *
nie rejestru. Wiedzą, że te niedokładności pójdą w zapomnienie i gdy wezmą w końcu doniosłe górne „c",
oklaski nie będą mniejsze. Ty, Mozarcie, nie lubisz drwali dobrze wyposażonych przez naturę, dopóki
wystarczająco nie ociosa ich technika. Nie domagasz się ani atletów, ani cyrkowców, lecz stylistów.
Nie prosisz o głosy wielkie, ale o głosy piękne, takie, które stały się instrumentem. Głos mozar-towski to głos
dźwięczny, giętki i plastyczny, który trzyma się równie daleko od krzyku, jak i mowy, głos klarnetowy, taki, który
umie się powstrzymać i gdy trzeba - dopasować do innych. W interpretacji Twej muzyki nie ma miejsca na
ekscesy, przesadną kolorystykę, na szlochy czy muzyczny ekspresjonizm: emocje pojawiają się na łuku frazy, ot
tak, znienacka, jakby z niczego.
Jakby z niczego" - takim zwrotem można by podsumować Twoją sztukę. Jakby z niczego" tworzysz postaci i
skomplikowaną muzykę, starając się przy tym, by nie zwracano uwagi na Twą pracę. Sugerujesz, że to płynie ze
źródła.
Trio z Cosi fan tutte, którym się
delektuję po ciężkiej pracy nad
Weselem..., trafia w istotę Twej
sztuki.
Zapada noc, słychać szelest wiatru, dwie kobiety i mężczyzna żegnają statek, który oddala się
• 59 •
w głąb Zatoki Neapolitańskiej. Co mówią? „Niech słodka będzie bryza i fala spokojna, a każdy z żywiołów
posłuszny naszym pragnieniom". Dobrej, szczęśliwej podróży.
W ciągu trzech minut, jakich statek potrzebuje, by zmienić się w punkt na horyzoncie, odkrywamy
kwintesencję pożegnania. Pożegnania z czym? Z ukochanymi, którzy wyruszają na wojnę, z chwilą szczęścia, z
marzeniem o doskonałym związku, a może z niewinnością i błogością, gdyż od tej chwili w sztuce pojawiać się
będą na przemian zasadzki i oszustwa. Mniejsza zresztą o rodzaj pożegnania. Wiemy i tak, że rozstajemy się z
czymś istotnym.
Skrzypce z tłumikiem przywodzą na myśl uderzenia wiatru o żagle, plusk fal odpowiadających echem na bicie
zmartwiałych serc, a potem słychać głosy: kobiety śpiewają razem, mężczyzna osobno. W głosach czuć
namiętną czułość, ale w tle pojawia się niepokój wzmocniony przeszywającym powtórzeniem słowa
obarczonego dwuznacznością: „pragnienie". Czy to rozpacz, czy ukojenie? Dobre życzenia kryją w sobie żar...
Napięcie rośnie falami i opada... Słyszymy trwogę i jej przeciwieństwo. Muzyka płynie pomiędzy troską i
spokojem, ale wyraża pragnienie błogiego szczęścia, nadzieję, że świat przetrwa taki, jaki jest w tej chwili, że
będzie stabilny: pary połączo-
* 60 *
ne, morze przyjazne, a wiatr ujarzmiony. Muzyka wyraża nadzieję, że te pozory nie okażą się mylące, że wiatr
nigdy się nie zerwie, a uczucia nigdy już nie zmienią kursu... Tymczasem dramat czai się pod powierzchnią i nie
jest to dramat chwilowego rozstania, ale ten prawdziwy... Brak stabilności. Bohaterowie, którzy proszą morze i
wiatr o spokój, domagają się tego samego od własnych serc; błagają o pokój, wytchnienie, o brak trosk, o coś
niemożliwego...
Drżące, porzucone, słodkie i tęskne głosy splatają się i wołają z nadzieją, a potem słabną i zgodnie pozostają
już tylko pragnieniem.
Czy da się inaczej?
Pod koniec arii noc zwyciężyła.
To wszystko - i jeszcze więcej - opowiedziałeś w ciągu trzech minut.
Nie ma potrzeby, by głos, który wyraża żal, zanosił się płaczem, gdyż uczucie buduje się przez osłabienie
ornamentyki. Żadnej emfazy, a jedynie umiar. Głos jest czysty, a zarazem pełen łez, tak jak oczy zachodzą mgłą,
choć pozostają otwarte. Tremolo i drżenie to zadanie orkiestry.
Twoja stylizacja to uszlachetnianie. Od śpiewających żądasz dźwięku, a nie mocy, łagodności raczej aniżeli
wolumenu, frazy precyzyjnej, a zarazem ściszonej, emisji, która utrzymuje więź ze słowem. Dusza ludzka
wygląda wówczas jak
? 61 *
rysunek architekta. Sprawiasz bowiem, że rzeczy stają się piękniejsze, niż są; po Tobie - dzięki Tobie - widzimy,
że są piękniejsze. Podobnie jak Turner uczy nas patrzeć na morze, a Michał Anioł - na umięśnione ciało, tak Ty
ukazujesz nam uczucia w całej ich sile, a przede wszystkim - w całej ich dwuznaczności.
Nauczyciel złożoności - oto kim jesteś. Precyzyjnie wskazujesz skrajności, które nas tworzą, napięcia, z których
się składamy.
Dla umysłów pogubionych wszystko jest niezrozumiałe. Dla umysłów jasnych wszystko jest jasne: nawet to, co
im umyka. Im bardziej świetlista inteligencja, tym bliżej jej odtąd do zrozumienia tajemnicy.
Drogi Mozarcie,
Pewien piosenkarz, oczarowany sobą i powodzeniem własnych kompozycji, mówił wczoraj w telewizji,
pieszcząc klawisze białego błyszczącego fortepianu: „Piszę te same nuty co Mozart".
Wierzę, że uśmiałeś się równie jak ja na myśl, jak blisko niekiedy głupocie do geniuszu. Tak, ów piosenkarz, z
wielką tlenioną czupryną i maleńkim mózgiem, zwrócił uwagę na coś istotnego: jego kompozycje składają się,
podobnie jak u Ciebie, z siedmiu nut.
Tylko u niego to słychać...
Drogi Mozarcie,
Jak napisać sztukę teatralną po Becketcie? W jaki sposób pisać powieść po szkole nouveau roman? Jak
filozofować, gdy już „zdekonstruo-wano" filozofię?
W poniedziałek wieczorem zasiedziałem się w gronie osób, które stawiały sobie takie pytania: czy da się dziś
jeszcze tworzyć? Czy to wciąż możliwe?
Przez chwilę myślałem, że śnię, tak bardzo scena ta przypomniała mi dawne chwile, gdy piętnaście lat
wcześniej, jako dziarski student, uczęszczałem do mej „wielkiej szkoły", Ecole Normale Superieure przy rue
d'Ulm, owego mitycznego gniazda francuskiej inteligencji, przez które przeszło kilku naszych najznamienitszych
autorów: Peguy, Romain Roland, Alain, Jules Romains, Bergson, Giraudoux, Sartre, Senghor, Foucault, Levy-
Strauss. Z naiwności, niemal przez nieporozumienie, zdawałem kolejne egzaminy przekona-
* 64*
ny, że czcigodna instytucja jest szkołą pisarzy, gdy tymczasem w wyniku ostrej rekrutacji gromadzi znakomitych
uczniów, których kształci później na profesorów uniwersytetu. Moi koledzy z roku, ofiary podobnej omyłki, z
wysokości swych dwudziestu lat przedstawiali się sobie nawzajem jako pisarze, planując swe dzieło w taki sam
sposób, w jaki planowali się ożenić, mieć troje dzieci, kochankę, mieszkanie w Paryżu i mniej czy bardziej
luksusowy dom z basenem na wsi. Zamiast wziąć się hurmem do pracy i pisać przyszłe arcydzieła, woleli
spotykać się w knajpie lub w internacie i dyskutować spowici w papierosowy dym.
Jak napisać sztukę teatralną po Becketcie? W jaki sposób pisać powieść po szkole nouveau roman? Jak
filozofować, gdy już „zdekonstruo-wano" filozofię?
Sprowadzało się to w sumie do pytania: jak żyć, gdy wszystko jest martwe? Co sadzić na ziemiach, które nasi
przodkowie z dumą karczowali, uprawiali, a potem puszczali z dymem? Podstępnie i zdradziecko wkradała się
myśl: co by tu jeszcze spalić? Gdzie jeszcze podłożyć ogień? Ci młodzi, zdolni i wykształceni ludzie, ci dobrze
ubrani najlepsi uczniowie, grzecznie zaczesani prymusi marzyli bowiem, by zostać wandalami i
rewolucjonistami. Skoro mądrość polegała na zerwaniu z przeszłością, co im pozostawało? Kontestować
*65*
lub zniknąć z życia. Tak właśnie uczono ich historii. Jeśli dowiedzieli się, że ich poprzednicy doszli do „granic"
teatru, powieści czy filozofii, to jako pojętni i potulni uczniowie próbowali szukać czegoś, co można by jeszcze
zniszczyć, i cierpieli, że niczego takiego nie znajdują.
Już wtedy śmiałem się z nich ukradkiem.
„O, Mozarcie! Zamiast zrywać z przeszłością, zacznijcie ją naśladować!"
Miałem ochotę krzyczeć do nich:
„O, Mozarcie! Zamiast burzyć, nauczcie się budować".
Zachowywałem dla siebie własne myśli:
„O, Mozarcie! Naśladujcie, reprodukujcie, stwarzajcie sobie narzędzia; dopiero wówczas - jeśli będziecie mieli
coś do powiedzenia - będziecie zdolni dobyć głosu".
Kiedy mówili o potrzebie wprowadzenia nowej gramatyki, niespotykanej dotąd składni i formy, nie mogłem
powstrzymać się od refleksji:
„Mozart! Nie był ani nowatorem, ani buntownikiem. A przecież zawsze był oryginalny, wyjątkowy i pełen
ekspresji. Ciągany przez ojca stręczyciela po całej Europie, w Niemczech, we Francji, we Włoszech i w Anglii
uczył się muzyki; zawsze gdy spotykał ważnego artystę, czerpał zeń z ciekawością, wchłaniał go i trawił, by
dopiero na koniec zamienić go w Mozarta".
* 66 •
Każdy z nas rusza w ciągu swego życia w podróż w poszukiwaniu własnego „ja". Niekiedy odbywamy taką
podróż wraz z innymi. Jednak gdy odnajdujemy wreszcie samych siebie, to nigdy na zewnątrz, ale w sobie.
Mozarcie... Wydawałeś mi się tajemnym kluczem do tych drzwi. Choć z nieśmiałości skrywałem głęboko to
przekonanie, moje milczenie nie przeszkodziło Ci dokonać dzieła: uwolniłeś mnie i przekonałeś, że pisarzem
zostaje się, tylko pisząc. Gdy więc kończyłem studia, a potem uczyłem na uniwersytecie - nieustannie szukałem
samego siebie, godzina po godzinie, strona po stronie, aż po kraniec pióra.
Dzisiaj moi koledzy są adwokatami, wysokimi urzędnikami, ambasadorami, ministrami, ale żaden z nich - choć
nie omieszkali wydawać książek - nie podjął się pracy literata. W istocie zabrakło im bowiem Ciebie. Mozart
pozostaje dla mnie - tak wczoraj, jak i dzisiaj - znakiem oporu wobec świata.
Mozart, czyli jak stać się sobą... Sam się nacierpiałeś na tej drodze. Wprawdzie ojciec zapewnia Ci
przedwczesną, wyjątkową i kompletną edukację muzyczną, lecz robi to po to tylko, by uczynić z Ciebie dobrze
zarabiającego, dworskiego kompozytora. Stanowisko lokaja, a nie status geniusza. Mozart nie mieści mu się w
głowie. Jakże by
* 67 *
mógł? Niebawem nie sprosta już Twym muzycznym potrzebom, nie domyślając się nawet, ku jakim wyżynom
dążysz. Oddalacie się od siebie. Po jego śmierci nie idziesz na pogrzeb, lecz komponujesz Muzyczny żart
podobny do owych tików, jakie przytrafiają się złym kompozytorom: czy miał to być ironiczny hołd dla zmarłego
ojca? Czy stworzyłbyś równie wiele, gdybyś wypełnił jego plany? Czy nie wygrałeś z chwilą, gdy trzasnąłeś
drzwiami i pierwszy postanowiłeś zostać kompozytorem wolnym i niezależnym, czyli starającym się o
zamówienia, zmuszonym do komponowania, by mieć co zjeść, mogącym ubierać się, tak jak lubisz, samemu
kształcić swe dzieci, rozpuszczać swoją małą Konstancję...
Mozarcie, społeczeństwo roi się od takich jak Colloredo... Wybacz, że wspominam o człowieku, którego
nienawidziłeś najbardziej, o księciu arcybiskupie Salzburga, tym Colloredo, który traktował Cię jak domownika,
a potem, mając dość Twych wymagań, kazał swemu wielkiemu szambelanowi wykopać Cię za drzwi. Musisz
wiedzieć, że nic się nie zmieniło, że Colloredo nadal rządzą światem, że wszędzie są Colloredo! Tu Colloredo
rozdający państwowe pieniądze artystom, którym nie staje talentu, lecz umieją wysiadywać w korytarzach
ministerstw. Tam Colloredo, który niczym się nie interesuje, ale za to wie dobrze,
co w sztuce ma wartość, a co jej nie ma, i regularnie, w stylu równie pompatycznym co uroczystym, rozdaje
nagany lub pochlebstwa. Tu Colloredo krytyk, który podobnie jak wszyscy wykształceni ludzie zapatrzony jest w
przeszłość i nawet nie dostrzega tych, którzy tworzą własne czasy. Tam Colloredo kramarz, który powodzenie
dzieła mierzy wyłącznie pieniędzmi, jakie może ono przynieść. Tu Colloredo snob, który twierdzi, że dzieło
popularne nie może być dobre. Tam Colloredo, który nie ocenia własnym sercem i inteligencją, lecz obserwuje,
co powiedzą sąsiedzi.
Dziś, kiedy spotykam napuszonego imbecyla lub nieludzkiego urzędnika, przylepiam mu do czoła etykietkę
„Colloredo" i niskim głosem wypowiadam zaklęcie „Mozart". To mój sposób na walkę z przeciwieństwami.
Byłeś mi więc tajemnicą, a potem talizmanem; wierzę, że będziesz moim spotkaniem.
Chciałbym sięgnąć wraz z Tobą po ideał sztuki prostej, zrozumiałej, która najpierw uwodzi, a potem porusza.
Uważam podobnie jak Ty, że nauka, zawód, erudycja czy techniczna wirtuozeria powinny pozostawać w
ukryciu, za zasłoną miłego usposobienia. Nade wszystko winniśmy się podobać, ale podobać bez
przypodobania, bez grania zyżytymi emocjami. Winniśmy podnosić poziom, a nie obniżać go. Podobać się to
znaczy
? 69 *
budzić ciekawość, intrygować, skupiać uwagę, dawać przyjemność, wywoływać emocje - od śmiechu do łez
poprzez drżenie serca. To znaczy zabierać gdzieś indziej, daleko stąd...
Produkcja artystyczna dzieliła się od zawsze na sztukę wysoką i niską, czy to w literaturze, czy to w malarstwie i
muzyce. Mozart zaś zawsze wskazuje na inne rozwiązanie. W osiemnastym wieku trwał spór pomiędzy muzyką
uczoną i muzyką galant: ta pierwsza - z jej horyzontalnym, kontrapunktowym zapisem, gdzie każdy głos
zachowywał niezależność i biegł własną drogą, splatając się z innymi - była nauką, którą Bach doprowadził w
swych fugach do najwyższej perfekcji; w reakcji na nią muzyka galant oferowała melodię łatwą i przyjemną, w
której orkiestra stanowiła akompaniament dla śpiewu i ustalała rytm do tańca. Dostrzegłeś niebezpieczeństwo,
jakie zaczaiło się w obu obozach: nudę. Nudzimy się dziełem wyłącznie uczonym, tak jak nudzimy się dziełem
wyłącznie galant. Pomiędzy tymi dwoma rozdzielnymi światami przerzuciłeś most Twej muzyki, z pozoru galant,
w głębi zaś - uczonej. Łącząc pracę ze spontanicznością, pozwoliłeś zjednoczyć się przeciwieństwom.
Twój przykład zadaje kłam głupawym ma-nichejskim doktrynom, które chciałyby stanąć wyłącznie po jednej
stronie i wykluczyć drugą.
*70*
Ku oburzeniu piewców niezgodności, stałeś się twórcą popularnym i elitarnym zarazem. Wolność Twoja płynie z
przyjemności, Twej jedynej mistrzyni. Z przyjemności nucenia melodii tak oczywistej jak dziecięca wyliczanka; z
przyjemności rozpalania strun i chórów w wielkiej kościelnej fudze.
Wynika stąd, że nie należy przeceniać wagi wzorców. W sztuce rozwiązaniem pozostaje geniusz.
Do usłyszenia niebawem
PS Słucham kwartetów, jakie dedykowałeś Haydnowi, jedynemu z żyjących kompozytorów, którego
podziwiałeś, jedynemu współczesnemu, który od razu dostrzegł, że jesteś gigantem. Od początku do końca
natchniony, pełen żaru, prosty i męski - uświadomiłeś mi, jak ważny jest podziw, którym darzą się wzajemnie
ludzie.
Drogi Mozarcie,
Gdy Mozart pisze mszę, nie myśli, że Bóg jest głuchy. Inaczej niż romantycy i nam współcześni, nie rywalizuje z
niebem o moc dźwięku, a chcąc być usłyszanym, nie angażuje chórów i orkiestr równie licznych jak chińska
armia.
Poza tym gdy Mozart pisze mszę, nie myśli, że i człowiek jest głuchy.
Dlaczego Beethoven, Rossini, Verdi, Mahler i tylu innych stają się hałaśliwi, gdy tylko wejdą do kościoła? Jeśli
porównamy ich dzieła z dziełami Bacha i Mozarta, możemy odnieść wrażenie, że liczba decybeli jest odwrotnie
proporcjonalna do wiary autora. Ludzie głośni pragną nas przekonać, to jasne. Ale najpierw chcą przekonać
samych siebie. Hałas jako kompensacja wątpliwości?
Człowiek wiary szepcze z uśmiechem, za to niepewny siebie kaznodzieja zdziera sobie płuca. Ty, Mozarcie,
wierzysz w Boga równie naturalnie,
*72*
jak tworzysz. Uwielbiasz komponować z okazji najrozmaitszych uroczystości, czy to katolickich, czy
wolnomularskich. Robisz to bez hałasu, na zamówienie, a niekiedy spontanicznie, jak w wypadku wspaniałej,
niedokończonej Mszy c-moll, którą pisałeś, by wyzdrowiała Konstancja, Twoja żona. Jest w tej mszy fragment,
który siedzi mi w głowie: „Et incamatus est.
Ta aria towarzyszy mi od dawna.
Kiedy nie wierzyłem w Boga, delektowałem się nią jak czystą muzyką, jedną z najpiękniejszych, jakie znam. Już
wtedy byłem nią oczarowany.
Dziś, gdy wierzę - jest obrazem mojej wiary: śpiew, który wznosi się ku niebu, ponad ten padół pełen łez, śpiew
szczęśliwy, wdzięczny, czysty, intonowany wciąż od nowa, śpiew jak lot skowronka. Ta muzyka jest coraz bliższa
źródłu, wiedzie ku pierwotnej czułości, tej, z której wszystko się bierze, ku miłości obfitej, rozlewającej się na
świat cały - ku czułości Stwórcy.
Et incamatus est. „I począł się". Miza t-wM Pierwszą, która zanuciła tę arię, była Konstancja, ta sama, która
dała Ci synów, matka ludzka, spełniona i znużona, zachwycona dzieckiem. W czasach gdy nie wierzyłem,
dostrzegałem tylko ową wdzięczność. Ta radość - to było już coś.
* 73 *
I tak słowa zostały wyszeptane: Etincarnatus est. Czas na narodziny muzyki. Nie będzie już słów, lecz jedynie
tchnienie, które unosi muzyka.
Na tle delikatnego koronkowego akompaniamentu fletu i oboju głos staje się kolejnym instrumentem, tym
najswobodniejszym, najdłuższym i najpiękniejszym. Czysty, podparty, natchniony dźwięk wznosi się ku
sklepieniu katedry z bezgraniczną radością.
Et incarnatus est. Oto słodki śpiew adoracji, celebracja życia.. Śpiew jedyny, niepowtarzalny. Głos radośnie
wypełnia przestrzeń i zachwyca się, odurza i upaja samym sobą. Okazuje się, że młoda mama jest nieco
podchmielona, czymże bowiem są te wokalizy, jeśli nie upojeniem?
Chwila spowolnienia, zawieszenia... Nie wiadomo już, gdzie są granice głosu, który żwawo unosi się w
niekończących się łukach melodii i rozwija - nigdy nie sięgając celu - w falującej grze łączących się ze sobą
ornamentów, nigdy nie popadając przy tym w ekspresję wielkich interwałów. Idea absolutu...
Zauroczenie trwa i dokonuje się metamorfoza. To już nie jest głos, ale skrzydła. To już nie ludzkie tchnienie, ale
harmonijny powiew, który unosi nas ponad chmury. To już nie kobieta, ale wszystkie kobiety, matki, siostry,
żony, kochanki.
* 74 *
Słowa i znaczenia tracą wagę: Ty celebrujesz cud istnienia.
„Dlaczego istnieje raczej coś niż nic?" - pytają filozofowie.
„Istnieje!" - odpowiada muzyka.
Et incarnatus est.
Drogi Mozarcie,
W Twej muzyce słyszę dwa śpiewy: śpiew stworzenia i śpiew Boga.
Śpiew stworzenia to śpiew ludzkiej duszy, która zwraca się do Stwórcy, by mu podziękować lub błagać: by
szeptać „litości", recytować alleluja, wybuchać szczęściem przy słowie exultavit - słowie ziemskim, cielesnym,
obleczonym bardzo silnymi emocjami. Twoje kompozycje religijne - pisane z nogami w błocie - spełniają taką
właśnie funkcję.
Śpiew Boga to punkt widzenia Stwórcy. Wydaje mi się, że niekiedy wznosisz się na ten właśnie poziom. Nie ma
już uczuć, tylko stan wolny od uczuć, spojrzenie z góry i wreszcie spokój...
Dzięki Tobie kilkakrotnie uciekałem z tego
świata i słuchając andante z 21.
koncertu, dołączałem do Boga.
Bóg zaprosił mnie do swego
samolotu. Lecimy ponad globem.
Usadowieni wygodnie w kokpicie, podziwiamy dzieło stworzenia.
*76*
Jak na właściciela przystało, Bóg proponuje mi przelot nad jego włościami.
On sam lata tą trasą każdego ranka.
Zresztą dla Niego cały czas jest rano. Gdziekolwiek się znajduje, bez względu na godzinę i stronę kabiny, z
której patrzymy w dół - wciąż widzimy wschód słońca, jasność bije od horyzontu, światło rozmywa ciemność,
niebo blednie, istnienie zwycięża z niebytem.
Dostrzegamy wyłącznie zwycięstwa miłe i różowe.
Bóg pokazuje mi trzódki chmur, które wolno pasą się ponad planetą, głęboki, przyciągający wzrok błękit
oceanu, nieruchome rzeki, które są żyłami kontynentów, maleńkie miasta, upudro-wane góry, białe i płaskie
bieguny...
Od czasu do czasu mijamy stado dzikich gęsi, które nie zwracają na nas uwagi, lub rozświetlonego jak choinka
satelitę...
Samolot Boga nie ma silnika. To szybowiec o skrzydłach długich i szerokich, które utrzymują się w próżni.
Bóg nie dotyka sterów: bardzo skoncentrowany, wymyśla kierunek, podnosi oczy i skręcamy.
Podróż trwa tyle ile Twoja muzyka. Sekunda rozciągnięta w wieczność. Obracamy się w kosmicznej parze. Tam
gdzie się unosimy - Bóg, Ty
*77*
i ja - nie ma wiatru, nie ma chaosu ani turbulencji.
Jak znajdujesz sposób na wyobrażenie nieważkości lub choćby ograniczonej siły ciążenia? Ty, człowiek
urodzony w czasach, które nie znały takich pojęć? Twoja muzyka trwa w zawieszeniu, tak bliska ciszy, kolorów
ciszy, a może wręcz bicia serca ciszy...
Śpiew fortepianu wznosi się i opada jak skrzydło naszego szybowca, i szybujemy równo, miękko, nie tracąc
równowagi.
Gdy andante się kończy, znów stoję na płycie lotniska, z kaskiem w ręku, oszołomiony, nie wierząc, że
przeżyłem te cudowne chwile, i chwiejąc się z lekka, macham na pożegnanie oddalającemu się szybko boskiemu
pilotowi. Pozostaję ze wspomnieniem niczym niezmąconej błogości, której doświadczyć mógłbym ponownie
tylko podczas najintensywniejszej medytacji.
Twoja muzyka, która zazwyczaj tak dobrze odsłania uczucia, tym razem potrafi wyrazić ich zanikanie. Pełna
harmonia. Stan błogosławiony.
Uchylasz drzwi do życia mistycznego za pomocą sztuki dźwięków. Otwierasz oczy na niewidzialne.
Oko Boga...
Pytam raz jeszcze: jak to robisz? Skąd czerpiesz tę wiedzę?
Drogi Mozarcie,
Czy możesz pomóc mi odnaleźć ten maleńki fragment muzyki, który posłałeś mi w czasach mego dzieciństwa?
Szukam go od lat...
Chodzi o ładną piosenkę, która mnie uszczęśliwiała, piosenkę nuconą na dwa głosy, jasną i miarową. Jej
melodia cudownie mnie uspokajała.
Raz na tydzień nasz szkolny wychowawca uroczyście kierował swe kroki ku regałowi, na którym królowało
ogromne, brązowe radio, ciężkie i majestatyczne jak samochodowy bagażnik, masywny aparat, z którego
podczas wojny słuchano pewnie Radia Londyn. Gdy nauczyciel przekręcał okrągłą gałkę, wielką jak jego dłoń,
zapalało się małe światełko, a zaraz potem to zwierzę - złe, że je przebudzono - zaczynało charczeć, poruszać
się, warczeć, mruczeć, rozświetlać swe gardło, jakby było bliskie wybuchu złości. Nagle cichło i do naszych uszu
zaczynała dobiegać „audycja muzyczna". W tych czasach, w piątko-
*79*
we popołudnia dokładnie o trzeciej, wszystkie dzieci we Francji stawały przy swoich ławkach wyprostowane, z
rękami założonymi z tyłu i z otwartymi buziami słuchały pogadanek nadawanych przez państwowe radio. Nasi
nauczyciele wierni francuskiej tradycji, która wymaga, by intelektualista nie miał pojęcia o muzyce, ograniczali
się wyłącznie do obserwowania całej klasy Ogarniali więc uczniów surowym spojrzeniem, niekiedy tylko
ruszając linijką, jakby dyrygowali chórem.
Pomiędzy melodyjnymi wyliczankami, patriotycznym hymnem a starymi pieśniami sławiącymi źródełka,
fontanny i ptaki słuchaliśmy Twojej piosenki, którą uwielbiałem. Była to z pewnością pierwsza wiadomość, jaką
od Ciebie dostałem... Napełniała mi piersi radością i śpiewałem ją w upojeniu. Nawet koledzy z najgorszymi
głosami nie umieli jej zepsuć, a ci, którzy biedzili się z rytmem lub intonacją, woleli udawać, że śpiewają, i
otwierali usta niczym ryby w akwarium. Wracam po wielekroć do tej chwili, gdy nauczyciel kazał klasie milczeć i
poprosił tylko dwoje uczniów - Isabelle i mnie - byśmy zaśpiewali.
Włożyliśmy w nasz śpiew całe serce. Miałem wrażenie, jakbym tego dnia frunął na skrzydłach muzyki, i
rozpierała mnie duma. Pamiętam też, że na koniec nasz profesor powstrzymał łzę.
*80*
Mozarcie, powiedz, co śpiewało tych dwoje siedmioletnich dzieci?
Mam w głowie tylko pierwsze słowa:
„O, Tarnino, me serce cię woła...".
Kim jest ten Tarnino?
I kto go woła?
Co nas tak poruszało w słowach i melodii tej piosenki?
Drogi Mozarcie,
Słuchając Czarodziejskiego fletu, odnalazłem melodię mego dzieciństwa. Dziękuję, że odpowiedziałeś na moje
pytanie.
Co za wspaniały miałeś pomysł: napisać duet miłosny, który nie jest duetem kochanków! Mężczyzna i kobieta,
którzy razem śpiewają, nie są sobie przeznaczeni i choć każde pragnie miłości, ich uczucia skierują się w inne
strony: Pamina odda się Tarnino, Papageno zaś - Papagenie. A przecież Pamina i Papageno łączą swe głosy, by
sławić miłość.
Czy w jakiejkolwiek operze zdarzył się taki
duet? Nie sądzę... Kot i kotka mruczą, choć gody
już minęły... Bezinteresowny duet, duet bez pa-
zurków, bez pieszczot, bez po-
mruków, duet bez orgazmu, duet,
który nie jest ani preludium, ani
postludium do wymiany fluidów...
Raczej duet uniwersalnej miłości aniżeli wyraz
drobnych, egoistycznych i osobistych zabiegów...
*82*
Jest w tym coś czystego, ewangelicznego... Miłość celebrowana niczym świętość. Coś na kształt ofiary.
Oto dlaczego dwoje dzieci mogło śpiewać tę piosenkę z takim zapałem. Mężczyzna wychwala miłość,
podobnie jak to czyni kobieta, ale żadne nie oczekuje niczego od swego partnera. Żadnej strategii. Łapy precz.
Miłość poza seksem. Miłość, którą dzieci rozumieją i akceptują, podczas gdy my, dorośli, zapominamy o niej na
rzecz brutalnych, niekiedy dających rozkosz, ale zawsze krótkotrwałych wybuchów.
W rytmicznym pulsie, jego zrównoważeniu, gdy mleczna wokaliza unosi swą radość ku niebu, zmysłowość nie
przemija, ale na pierwszy plan wysuwa się wzajemny szacunek. Coś w tej melodii skłania nas do zadumy: jej
umiar, poważne traktowanie tego, co się celebruje, żadnej histerii czy egzaltacji. Uczciwość.
Oto miłość, o jakiej mi mówisz, miłość, która jest mi bliska, miłość, która nikogo nie krzywdzi, miłość, jakiej się
pragnie całą swoją wolą. Miłość, która wykracza poza popędy, seksualność, przyciąganie ciał.
Szeroka droga, na którą wkracza się swobodnie, w pełnym blasku dnia.
Miłość pokonująca nasze miłości...
Drogi Mozarcie,
Dzieciństwo to kraj, przez który podróżujemy nieświadomie. Dotarłszy do granic, oglądamy się i nagle widzimy
pejzaż. Ale jest już za późno.
Dzieciństwo dostrzegamy dopiero wtedy, gdy je opuścimy.
Długo myślałem, że jest tylko jeden sposób, by tam wrócić: wspomnienie. Pamięć, wspomagana wolą i
uczuciem, pozwala czasem odkryć jakieś skamieliny z dzieciństwa.
Tymczasem istnieje inna droga, nie tak ukryta i mroczna, która daje dostęp do tych odległych ziem: sztuka.
Tę nową drogę odkryłeś przede mną, każąc mi słuchać Czarodziejskiego fletu. Uderzyła mnie jedna rzecz:
najbardziej dziecinna z Twych oper - pełna potworów, pułapek, tańczących zwierząt, papierowych palm i
magicznych instrumentów - okazuje się Twoją ostatnią operą. Kiedy miałeś jedenaście lat, komponowałeś
drama-
*84*
ty o wiele poważniejsze, bardziej dorosłe, mniej barwne.
Duch dzieciństwa pojawia się z latami.
Jako autor do pisania o bohaterach dziecięcych zdolny byłem dopiero wtedy, gdy ukończyłem trzydzieści pięć
lat... To trochę tak jak Ty.
Na czym to polega?
Trzeba z pewnością sporo wyrzeczenia i opanowania, by odważyć się na prostotę. Trzeba przestać epatować
pedantów, półerudytów, wszystkich tych, którzy przybierając pozę sędziów, rozpoznają talent po aureoli
mędrca, inteligencję - po tym, że czegoś nie zrozumieli, geniusz - po niewypowiedzianej nudzie, jaką odczuwają.
Sztuka, która chce być uczona i na każdym kroku podkreśla swe pochodzenie i ambicje kulturalne, ta pełna
pretensji sztuka łatwo znajduje uznanie tych, którzy pragną uchodzić za ludzi poważnych. Za to ktoś, kto
pojawia się niemal nagi, uzbrojony jedynie w urok i uśmiech, zawsze może się spotkać z pogardą krytyków.
Trzeba wiele pracy i skromności, by dojść do sztuki jasnej i oczywistej.
Wszelako pracowitość i pokora nie wystarczą.
Gdy dzieciństwo przemija, wówczas najwraż-liwszych z nas, gdzieś około czterdziestki, nawiedza duch
dzieciństwa.
Przychodzi późno: jest zmartwieniem starców.
* 85 *
Przedwczesny talent nie wie, co to dzieciństwo. Cudowne, utalentowane dzieci są nieznośne właśnie dlatego,
że nie są już dziećmi. Rywalizują z dorosłymi, upodobniają się do nich i ich naśladują. Nawet gdy prześcigają
dorosłych, wciąż jeszcze ich małpują. Nie wyrażają własnego świata, ale świat dorosłych. Gdy jestem świadkiem
wyczynów zbyt szybko dojrzałych wirtuozów, mam nieodparte wrażenie, że słucham karłów, a nie
dorastających dzieci. Mimo uderzającej zwinności tych wyrostków wietrzę jakieś oszustwo. Podobnie
skrępowani - mimo wszelkich podziwów - czujemy się na wystawach bonsai: bolą nas te amputowane korzenie,
powyginane gałęzie, oszukane pragnienie, gwałt zadany naturze, zniekształcony rozwój. Czujemy niechęć
wobec kata estety, który wyżywa się na słabszym...
Także i Twoje kompozycje z okresu gdy byłeś cudownym dzieckiem, nie mają w sobie nic dziecinnego, nic
niezgrabnego. Gdy ich posłuchać uważnie, rozpoznajemy solidne dzieła jednego z Twych współczesnych, jak
choćby Twojego ojca. Z rzadkimi wyjątkami nie są dla nas same w sobie żadnym zaskoczeniem. Zaskakuje
jedynie to, że napisałeś je w tym wieku. Przez pierwszych dwadzieścia lat popisujesz się wiedzą. Wiedza, czyli
błąd młodości. Prostota zjawia się później. Dzieciństwo - na końcu.
* 86 *
W gruncie rzeczy jesteś dowodem na to, że z cudownego dzieciństwa można wyjść cało. Że talent, techniczna
sprawność i wirtuozeria nie są przeszkodą, by pewnego dnia na czoło wysunęły się natchnienie i geniusz.
W Czarodziejskim flecie objawia się duch dzieciństwa.
Co to takiego?
Aby to pojąć, należy znać ów leżący na uboczu kraj, gdzie pełno jest miłości, słodyczy, pieszczot, matczynych
kołysanek i ramion, na których można się zdrzemnąć. Pod takim niebem budzimy się równie szczęśliwi, jak
zasypiamy, z pasją oddajemy się zabawie, wszystko, co robimy, robimy całym sobą, a każda chwila smakuje
równie intensywnie. Głównym uczuciem, jakie panuje w tym ciepłym gniazdku, jest zaufanie: nikt nie wątpi, że
jest kochany, że rzeczy mają sens, że istnieją odpowiedzi na pytania, jakie stawiamy. Jeśli się uczymy, to nie po
to by mieć co zjeść lub uniknąć nędzy, ale po to by zadowolić rodziców. Kiedy ktoś dostanie karę, to przecież
ręką, która zaraz potem pogłaszcze nas lub da ciastko. Przy tym wszystkim dzieciństwa nie omija trwoga, lęk
przed okrucieństwem, bunt wobec niesprawiedliwości. Zawsze jednak zwycięża tu intensywna, świetlista wiara.
Dzieciństwo to metafizyka, przekonanie, że istnieją porządek i sens, a ponad naszymi głowami
* 87 *
czuwają te wielkie, podziwiane i budzące strach osoby, które kryją w sobie tyle sekretów. Świat wydaje się
bardziej tajemniczy aniżeli absurdalny. Być może jest ogromny, głęboki, nieznany i mroczny, ale przecież nie
pusty i nietrwały... Jeśli nie pojmuję go do końca, to nie dlatego że jest nieograniczony, lecz dlatego że ja -
dziecko - mam swoje granice; tym niemniej mogę go badać i zapytać o niego ojca, profesora, nauczyciela czy
innego Sarastro, zawsze pełnych wiedzy i mądrości; zobaczy się później... Ponieważ nie żyję czasem
teraźniejszym, zawsze będę miał czas...
Czy jest bardziej inteligentny okres życia niż ten, w którym przychodzi nam uczyć się i dziwić? Bardziej
aktywny od tego, w którym nie musimy zarabiać na chleb? A przecież dziecko pozostaje nieśmiałe, przekonane
o swej niższości. Wie, że jest słabe - dlatego właśnie śni często, że jest bohaterem - wie, że nie wie i potrzebuje
innych, których umie kochać, i spontanicznie oczekuje od nich tego samego.
Dziecko wierzy w moce, których ludzie jeszcze nie upokorzyli: w moc słów, bajek, w moc muzyki. Pierwsze
kłamstwa sprawią, że straci zaufanie do słów, pierwsze bajki, którym zadano kłam, uczynią je sceptycznym, a
hałas powoli zagłuszy muzykę.
*88*
Ty, Mozarcie, na kilka miesięcy przed śmiercią, ciągle w nie wierzysz. Chyba że się mylę...
Komponując Czarodziejski flet, opowiadasz właśnie o władzy muzyki nad duszami - władzy zbawczej, kojącej,
odnawiającej.
Nie snujesz o niej narracji, lecz ją wyrażasz, w jaki sposób odnaj-
duje się dzieciństwo w muzyce?
Poprzez oszczędność środków. Niewiele potrzeba, by zająć uwagę malucha: kredka, kartka papieru, skarpetka,
która jest marionetką. Pomniejszasz orkiestrę, by była jeszcze bardziej eteryczna, barwna i dźwięczna. Ma
służyć krągłości rysów i jasnemu rysunkowi frazy, tak by muzyka upodobniła się do ciała podrostka: ciała
kruchego, ale giętkiego, nawet jeśli nie jest ono ciałem atlety. Ciała drobnego.
Sporo talentu, pracy i smaku wymaga napisanie melodii prostej, ale nie powierzchownej, oczywistej, ale nie
prostackiej. Z pewnością potrzeba do tego wielu lat. Tobie udało się to w wieku lat trzydziestu pięciu. W
Czarodziejskim flecie potrafisz przybliżyć muzykę do ciszy, wiesz bowiem, że kontemplacja i oczarowanie - te
dwa dary z lat dziecinnych - osiągalne są jedynie z dala od zgiełku.
Drogi Mozarcie,
Czy wiesz, że pisałeś muzykę dawną?
No cóż, spokojnie: znaleźli się dziś tacy, którzy wiedzą o tym lepiej od Ciebie. Nim zaczną grać Twoje
kompozycje - dzieła człowieka nowoczesnego, zorientowanego w rozwoju instrumentów - zabierają się do
wyszukiwania zużytych trąbek, przegniłych strun, przedpotopowych pianoforte, które brzmią tak, jakby grano
na nich na dnie basenu. Niektórzy przywdziewają osiemnastowieczne stroje, pudrują się i wkładają peruki.
Jeszcze innych podejrzewam nawet o to, że dla zachowania pełnej wierności obyczajom Twoich czasów lubią
się wysikać za kotarą w salonie.
Niedawno zaproponowałem jednemu z nich, by z tego samego powodu kazał sobie wyrwać kilka zębów.
Drogi Mozarcie,
Muzyka odpowiada „tak" na pytanie, które nie zawsze zadajemy.
Tego właśnie dowiedziałem się wówczas, gdy powstrzymałeś mnie - piętnastolatka - od samobójstwa. Tego
właśnie dowiaduję się każdego dnia, gdy odczuwam potrzebę wysłuchania kilku nut, pięknego głosu czy też
pogrania przez chwilę na fortepianie. Tak jak gąbka nasiąka wodą i nabiera kształtów, tak ja czuję, że jest mi
lepiej.
Ale dlaczego było mi źle?
Muzyka koi nasz fundamentalny niepokój: co robimy na tej ziemi z naszym kruchym ciałem i ograniczoną
myślą? Cała oddana celebracji istnienia muzyka odsuwa od nas pokusę nicości i przywraca życiu. Wiedzą o tym
dobrze religie, które stale wykorzystują muzykę w swych rytuałach.
Doświadczenie muzyczne wiąże się po części z doświadczeniem mistycznym.
#91 *
Ponieważ znam obydwa, nie mogę się powstrzymać przed wskazaniem tajemnych podobieństw, jakie
zachodzą między nimi.
Przeżywamy chwilę, w której pytania nareszcie ustają. Gdy pewnej nocy znalazłem się sam na pustyni, pod
gwiazdami Sahary, czułem, że jest przy mnie Bóg. Pytanie - to napięcie i nieustająca troska mego umysłu - nagle
ustąpiło miejsca doskonałej pełni. Istnienie zatriumfowało nad nicością, obecność nad brakiem, dźwięk nad
ciszą. Jak wtedy kiedy Cię słucham.
W obydwu doświadczeniach - muzycznym i mistycznym - chodzi o chwilę zawieszoną w czasie, przeżycie tak
intensywne, że nie da się go zmierzyć zwyczajną miarą sekund, minut czy godzin. Chodzi o chwilę ekstazy, która
rządzi się własnymi prawami, własnym porządkiem.
Choć intelekt jest wyłączony, wszystko ma swoje znaczenie. Czujemy bowiem, że w miejsce wyuczonego
porządku pojawia się inny - o innej, tajemnej logice. Logice uczuć.
Drogi Mozarcie,
W swym życiu miałem wyłącznie koty mozar-towskie. Ten ostatni nazywa się Leonard. Właśnie w tej chwili
leży zwinięty w kłębek na moim biurku i półotwartymi oczyma, nie wiedząc, czy wybrać zabawę czy
odpoczynek, śledzi nieuważnie moje pióro. Od czasu do czasu, gdy stalówka zbliża się do papieru i słychać coś
na kształt drapania myszki, Leonard łapie pióro swą gładką niczym mufla łapką i ucisza je. Wyobrażam sobie, że
mój mały kociak zmusza się do przeszkadzania mi w pracy: z czystej grzeczności wyrywa się ze snu, by
zaznaczyć, że o mnie nie zapomina. Tak naprawdę ciało już zasypia i kot wystawia brzuszek na ciepłe promienie
dnia, przeciąga się z nadzieją na bliską rozkosz, jego powieki zamykają się i Leonard wyrusza na spotkanie ze
snami.
Wszystkie koty to Twoi uczniowie. Z gracją i wrodzoną zgrabnością wykonują ruchy właściwe, precyzyjne,
ekonomiczne, gdy trzeba - szybkie,
*93*
i za chwilę - powolne, przeskakując z działania w bezruch, z allegro w adagio. Zawsze swobodne i giętkie,
zawsze w pozycji władczej. Psy biegną do kałuży, by ugasić w niej pragnienie, rzucają się na miskę, są zdyszane,
zmęczone. Koty zaś to lekkość, nigdy - wysiłek. Byle się tylko nie okazało, że i ich organizm poddany jest
potrzebom lub ograniczeniom. Wyglądają tak, jakby poruszały się dla przyjemności, by zadowolić nasze oczy.
W konserwatorium muzycznym psy pozostają uczniami, koty zaś awansują na nauczycieli. W świecie psim
wola wprawia w drżenie ciężkie ciało i intencje są zawsze na wierzchu. W świecie kocim sztuka ukrywa sztukę,
ciężar skrywa ciężar, a elegancji nawet nie dostrzegamy, gdyż jest tak naturalna. Tak, tu na tym padole, jedynie
koty umiały się czegoś nauczyć z Twego pobytu na ziemi i tylko koty są mozartowskie.
Czy zauważyłeś skądinąd, jak trudno jest poruszać się przy Twej muzyce? Rzadko przekonywały mnie balety,
które utalentowani przecież choreografowie próbowali tworzyć do Twych dzieł.
Jaki to ma związek z kotami? - zapytasz. Otóż idzie o grację... Przy Twojej najbardziej doświadczony tancerz
wygląda niepewnie, gorliwie i sztucznie. Z jednej strony płynność Twojej frazy, z drugiej - zbyt wielkie stopy,
sztywne nogi, które zginają się tylko w kolanie, ciężkie ruchy,
*94*
skrzypienie podłogi przy zajmowaniu pozycji, pot, który zalewa skórę, brudzi kostium, spada kroplami na twarz i
rujnuje makijaż, jakby po to by udowodnić, że pozory nie mogą trwać wiecznie. W tańcu materia zwycięża nad
duchem, ale nie w Twej muzyce. Twoje serce bije, nie męcząc się, nie słabnąc i nie zużywając się, zupełnie w
innym rytmie niż nasze.
Byłem wczoraj na takim właśnie balecie ułożonym do Twych dzieł i pomyślałem, że złośliwie mącisz mi wzrok.
Choć dobrze słyszałem muzykę dochodzącą z kanału dla orkiestry, na scenie odkrywałem jakiś inny zespół.
Tancerze, zazwyczaj doskonali i eleganccy, pokazywali nagle swą nadmiernie rozrosłą muskulaturę, wykonywali
For Evaluation Only. Copyright (c) by Foxit Software Company, 2004 - 2007 Edited by Foxit PDF Editor
To on zaczął naszą korespondencję. Miałem piętnaście lat, gdy pewnego dnia dostałem od niego list z muzyką. Ta muzyka zmieniła moje życie. Lepiej: uratowała mnie. Bez niej byłbym martwy. Odtąd piszę do niego często, bazgrząc na boku kilka słów podczas pracy nad książką lub przygotowując długie elaboraty nocą, gdy pozbawione gwiazd niebo wisi nad pomarańczowym miastem. Jeśli zechce, odpowiada mi podczas koncertu, w poczekalni na lotnisku, na rogu ulicy, zawsze niespodziewanie i zaskakująco. Oto najważniejsza część tej korespondencji: moje listy i fragmenty jego muzyki. Mozart mówi dźwiękami, ja - słowami. Stał mi się nie tyle nauczycielem muzyki, ile nauczycielem mądrości, ucząc rzeczy tak rzadkich, jak oczarowanie, tkliwość, pogoda ducha, radość... Czy można tu mówić o przyjaźni? W moim przypadku chodzi o miłość w połączeniu z wdzięcznością. W jego przypadku... W wieku piętnastu lat byłem zmęczony życiem. By czuć się tak starym, trzeba być z pewnością tak młodym... Gdyby nie ręka, która mnie podtrzymywała, ześlizgnąłbym się w samobójstwo, w śmierć kuszącą, zniewalającą, uspokajającą niczym tajemny właz, w którym chciałem dyskretnie zniknąć, by położyć kres memu cierpieniu. Na co cierpi się w wieku piętnastu lat? Właśnie na to, że ma się piętnaście lat, czyli że już nie jest się dzieckiem, a jeszcze nie jest się mężczyzną. Na to, że płyniemy środkiem rzeki, brzeg już daleko, do drugiego nie bliżej, my zaś, krztusząc się wodą, topimy się i wypływamy, walczymy z prądem całą siłą nowego ciała, które jeszcze się nie wykazało, ciała samotnego, zdławionego. Piętnaście lat. Wiek gwałtowny, surowy. Rzeczywistość puka do drzwi, wchodzi, rozsiada się i zabija złudzenia. Gdy byłem chłopcem, mogłem na tysiąc sposobów marzyć, kim zostanę: lotnikiem, policjantem, iluzjonistą, strażakiem, wete- 6 rynarzem, właścicielem garażu, księciem Anglii; mogłem wyobrażać sobie, jak będę wyglądał: wysoki, delikatny, krępy, umięśniony, elegancki; mogłem przebierać w różnych talentach: matematyka, muzyka, taniec, malarstwo, majsterkowanie; mogłem przypisywać sobie dar języków, zdolności sportowe, sztukę uwodzenia. Jednym słowem, mogłem rozwijać się we wszystkich kierunkach, gdyż nie dotknąłem jeszcze rzeczywistości. Jakże piękny wydawał się świat, dopóki nie był prawdziwy... Gdy w wieku piętnastu lat pole działania się zawęziło, możliwości zaczęły padać jak żołnierze na wojnie. Marzenia również. Trupiarnia. Masakra. Chodziłem po cmentarzu snów. Tymczasem ciało nabierało konturów: moje ciało. Pognębiony, dzięki lustru mogłem śledzić, jak się rozrasta. Włosy... Co za idiotyczny pomysł! Na mnie, wczorajszym bobasku o gładkiej i lśniącej skórze... Kto to wymyślił? Pośladki. Czy nie są za duże? Penis... Czy ładny? Czy normalny? Dłonie silne i długie, o których mama mówi: „dłonie pianisty", ojciec zaś: „dłonie dusiciela"... Uzgodnijcie to wreszcie! Ogromne stopy... Zamykałem się w łazience, odkręcałem kran, by wszyscy myśleli, że się myję, i godzinami wpatrywałem się w katastrofę, która jawiła się przede mną w lustrze: oto twoje ciało, chłopcze, przyzwyczaj się, zapamiętaj, nawet jeśli wydaje ci się nie takie, jak * 7 * trzeba, tylko to ciało będziesz mieć, by zrealizować wszystko, czego dokonać winien mężczyzna: biegać, uwodzić, całować, kochać... Czy starczy tego ciała? Im dłużej je badałem, tym większą miałem wątpliwość: czy byłem wyposażony w dobre narzędzie? Nieznane mi uczucia ogarniały także i mego ducha... Owładnęła mną obsesja śmierci. Nie mówię o strachu, jaki odczuwałem niekiedy wieczorem, pod kołdrą, gdy inni już zasnęli. O strachu, który wpychał mnie w mrok, kiedy czepiałem się zimnej poręczy łóżka w nagłym przeczuciu, że przecież kiedyś umrę. Nie, nie mam tu na myśli
tego krótkotrwałego lęku, który mija wraz z pierwszą zapaloną lampą, nie, mam na myśli przewlekłą, uciążliwą, zasadniczą dolegliwość, chroniczne cierpienie. Gdy więc moje jądra i mięśnie wypełniała świeża siła, gdy moje ciało stawało się nowiutkim ciałem młodego mężczyzny, w całym tym dojrzewaniu dostrzegałem złą wróżbę: to właśnie ciało zostanie kiedyś pochowane. Mój trup nabierał wyraźnych kształtów. Byłem bliżej własnego końca. Skoro maszerujemy ku śmierci, to własnymi krokami kopałem sobie grób Śmierć nie była już tylko kresem - stawała się celem. Wydawało mi się, że pojąłem sens życia: śmierć. * 8 * Jeśli więc śmierć miała być sensem życia, wówczas życie nie miało już sensu. Skoro mamy być chwilowym poruszeniem molekuł, efemerycznym związkiem atomów, to po co żyć? Po co nadawać wartość bezwartościowemu istnieniu? Po co trwać przy życiu pozbawionym życia? Wszechświat, płaski niczym iluzja, utracił swój wdzięk, swe kolory i smaki. Odkryłem właśnie nihilizm i w samotności poznawałem religię nicości. Codzienność przestała być rzeczywista: dostrzegałem już tylko cienie. Ciało z krwi i kości? Złudzenie... Uśmiechające się do mnie usta z białymi zębami? Jutrzejszy proch... Moi rozkrzyczani, rozpaleni koledzy? Trupy pokryte cienką skórą. Widziałem ich szkielety. Z chorobliwym upodobaniem prześwietlałem świat i nawet w twarzy najpulchniejszej z dziewcząt dostrzegałem czaszkę i szczęki. Z chwilą gdy dowiedziałem się, że włosy żyją własnym życiem, dłuższym niż nasze, gdyż rosną jeszcze pod wiekiem trumny, poczułem wstręt do tych suchych, obscenicznych węży. Chciałem pożegnać się z życiem, tą krótką, niepotrzebną farsą. Z energią piętnastolatka popadałem w rozpacz. Gorączki, drgawki, palpitacje, duszności, słabości, omdlenia - wszystko, czego me ciało winno unikać, mnie przypadało w nadmiarze. Gdy doszło do tego, że więcej czasu spędzałem w gabinecie lekarskim niż na lekcjach, władze liceum zawiadomiły rodziców. Ci zwrócili się o pomoc do lekarzy: już po pierwszej wizycie szybko wyzdrowiałem, chciałem bowiem uniknąć inkwizycji. Każdy chciał prowadzić dialog, ale z moich ust nie padło ani jedno słowo. Nikt nie rozumiał, co mi się stało. Gdy mnie pytano, zamykałem się w mej ciszy, gdyż miałem wrażenie, że dźwigam brzemię wtajemniczonego: skoro tylko ja - jak mi się zdawało - dotarłem do tajemnicy naszych dni, skoro byłem świadom, że świat toczy gangrena śmierci i wszystko jest chwiejnym pozorem, to po cóż ujawniać ten sekret? Skoro tylu niewinnych nie zdaje sobie z niczego sprawy, to jaka korzyść miałaby płynąć z otwierania im oczu? Po co mieliby cierpieć na to samo co ja? Nie byłem tak okrutny... Z poczuciem poświęcenia zachowywałem dla siebie te straszne wizje, nie bacząc, że prawda staje się zaraźliwa... Wolałem, by każdy wierzył w godność życia, choć wiedziałem, że jest odwrotnie... Z tarczą przenikliwości zachowywałem się jak męczennik nihilizmu: nie ma mowy, bym komukolwiek odsłonił absolutny bezsens. Gdy zamieszkujemy w rozpaczy, tych slamsach ducha, nie zazdrościmy tym z bogatych dziel- *10* nic. Zapominamy o nich lub traktujemy jak ludzi z innej planety. Z powodu gorączki trudno jednak umrzeć, nawet jeśli temperatura skacze do czterdziestu kresek w ciągu paru minut. Nie umiera się też, gdy obleją cię siódme poty, bez względu na to, jak bardzo się boisz... Ponieważ moje ciało odmawiało mi pomocy, ja musiałem pomóc mu zniknąć. Na poważnie myślałem o samobójstwie. Po długich godzinach spędzonych w łazience wybrałem wreszcie metodę: będzie to metoda Seneki. Szybko powstał plan. Wyciągnięty w wannie, pod ochronną warstwą piany otworzę sobie żyły dobrze naostrzonym nożem, a krew wypłynie łagodnie, topiąc moje życie w błękitnych wodach. Bezbolesna śmierć, która wybawi mnie od ziemskich boleści. Ponieważ nigdy się nie kochałem, wyobrażałem sobie tę chwilę jako słodki moment ulgi, jako utratę przytomności, uścisk Drakuli, pocałunek wampira, po którym kobiety mdleją... Jednakże przeszkadzała mi myśl, że odnajdą mnie nagiego. Nie chciałem, by odkryto i dotykano ciała, które było ciałem ledwie rozwiniętego mężczyzny, ciałem, którego nikt jeszcze nie widział, nie trzymał w ramionach ani nie całował. Wstyd kazał mi odraczać chwilę realizacji projektu. • 11*
Mimo to czułem się tak źle, że nie pomagał już nawet wstyd. Zbliżała się chwila wyzwolenia... Będąc właśnie w takim stanie, pewnego popołudnia trafiłem na próbę w operze lyońskiej. Nasz nauczyciel muzyki postarał się, by jego najlepsi uczniowie mogli dostąpić podobnego zaszczytu. Wchodząc na salę, dostrzegłem początkowo jedynie zniszczone siedzenia, kurz na aksamitnych obiciach, wilgoć, która zwijała tapety i rozmywała obrazy. Stary zatęchły teatr, który przetrwał wiek bez renowacji, odpowiadał mojej wizji kosmosu, wszędzie bowiem odkrywałem tu zgniliznę. Zaczęła się próba. Z kanału śpiewakom akompaniował fortepian. Otoczony wianuszkiem asystentów reżyser co rusz pokrzykiwał, krytykował, kazał powtarzać. Przedstawienie rodziło się w bólach, a ja się nudziłem. Nic nie było w stanie mnie zaciekawić. Na scenę weszła kobieta. Zbyt otyła, ze zbyt mocnym makijażem, zbyt skrępowana. Przestraszona niczym wieloryb na piasku, bała się zrobić jakikolwiek ruch. - Przechodzisz od okna do toaletki, a potem wracasz w stronę łóżka. Wśród tych pokrzykiwań traciła pewność siebie, stawała i wracała, na próżno szukając w dekoracjach jakiegoś oparcia, siląc się na wdzięk i lekkość. *12» Kostium wcale jej w tym nie pomagał: wyglądała tak, jakby wchodząc, zaplątała się przez nieuwagę w kotary z ciężkiego zgrzebnego materiału i zamieniła w worek z ogromną, nieproporcjonalną kokardą na plecach. Z tej kokardy mogłem zrobić łódź, łóżko albo ławeczkę... Pulchne maleńkie dłonie, drętwe ruchy, sztywny kostium, puder na twarzy, lakierowana peruka - każdy detal sprawiał, że była jak wielka patetyczna lalka. - Dziękuję. Przechodzimy do śpiewu - powiedział zmęczony reżyser. Kobieta zaczęła śpiewać. I w tej samej chwili wszystko się odmieniło. Nagle kobieta stała się piękna. Z jej wąskich ust wydobywał się głos jasny, świetlisty wypełniał teatr z pustymi krzesłami, sięgając mrocznych galerii, unosząc się lekko ponad nami, niesiony niewyczerpanym oddechem. Nieruchoma i promienna artystka zamieniała się na naszych oczach w instrument wibrujący jej śpiewem. Pulsująca pierś, wąskie ramiona, miękkie policzki, szeroka matczyna kibić, cudowne łono, które rodzić musiało dzieci równie wspaniałe jak dźwięki, nadawały głosowi krągło-ści i słodyczy. Czas stanął w miejscu. 13 ~& Zafascynowany, wpatrywałem się w tę najbardziej kobiecą z kobiet uczepiony jej śpiewu, pozwalając się mu otulać, owijać, pieścić, poruszać i porywać... Zamieniałem się w oddech, jej oddech, przyklejony do jej warg, jej ciała. Robiła ze mną, co chciała, a ja, szczęśliwy, godziłem się na wszystko. Dove sono i bei momenti Di dolcezza e dipiacer...* Czy rozumiałem słowa? Mówiły coś o szczęściu, tajemniczym szczęściu, o którym zapomniałem; o słodkiej chwili kochanków, o przyjemności, która minęła. Ale wspominając o utraconym raju, śpiewaczka sprawiała, że raj pojawiał się tu i teraz. Kochaliśmy się dzięki muzyce. Odzyskiwałem siłę. Wracało oczarowanie. Tak, w sali opery pojawiło się piękno, całe piękno świata. Zjawiało się przede mną niczym dar. Gdy sopran umilkł, zapanowała cisza niemal równie poruszająca jak śpiew, cisza, która również była z pewnością ciszą Mozarta... Nie pamiętam, co działo się później. * Gdzie są owe niezwykłe chwile czułej unii i dusz, i ciał... (tłum. Stanisław Barańczak). Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza. * 14* Pamiętam jedynie, że od tej chwili byłem zdrowy. Żegnaj, rozpaczy! Żegnaj, depresjo! Chciałem żyć. Skoro w świecie istniało coś tak drogocennego, pełnego i intensywnego, to życie nabierało dla mnie znaczenia. Jakby na dowód uzdrowienia stałem się niecierpliwy.
„Kiedy znów usłyszę ten kawałek? Muszę namówić rodziców, by raz jeszcze kupili bilety". Kolejną oznaką zdrowia był kłujący niepokój w sercu. „Czy będę miał czas, by odkryć wszystkie cuda, których tyle na całej planecie? Ilu z nich nie poznam? Obym dożył w dobrym zdrowiu przynajmniej do dziewięćdziesiątki..." Oto, co mówił nastolatek, który kilka minut wcześniej chciał podcinać sobie żyły. Ocalił mnie Mozart: nie opuszcza się świata, w którym można usłyszeć coś równie pięknego. Nie popełnia się samobójstwa na ziemi, która wydaje takie i podobne owoce. Uzdrowienie przez piękno... Żaden psycholog nie wpadłby na zastosowanie takiej kuracji. Wymyślił i przepisał mi ją Mozart. Wychodziłem z cienia i wkraczałem w błękit niczym jaskółka wzlatująca w niebo. W tym błękicie często znajduję schronienie. Drogi Mozarcie, To Twoje wejście w moje życie nie było jednak naszym pierwszym spotkaniem, O nie. Znałem cię tak, jak zna się twarz raz ujrzaną, ale nie zapamiętaną, jak sąsiada, na którego jeszcze nie zwróciło się uwagi. Zbliżyły mnie do Ciebie rodzinne płyty i radio. Dzięki matce, która wraz z całą trupą tańczyła w Twoim balecie Les Petits Riens, umiałem zanucić z pamięci każdy gawot, każdy menuet. Gdy Cię zauważyłem, znałem też Twoją muzykę, ponieważ od dziewiątego roku życia musiałem uczyć się gry na pianinie i grałem już Twoje sonaty. Skąd więc ta selektywna głuchota? Szybko zresztą odkryłem ją także u innych. Tydzień później byłem wraz z rodziną na płatnym przedstawieniu Wesela Figara. W kostiumach, z orkiestrą. Gdy Hrabina zaczęła śpiewać swoje arie, znów spłynęła na mnie łaska. Płacząc, pochylałem się to ku matce, to ku siostrze, które najwyraźniej * 17* nie były równie poruszone jak ja. Stwierdziłem to ostatecznie w antrakcie: obie przyznały, że śpiewaczka ma piękny głos, lecz wygląda niewiarygodnie, zbyt majestatycznie. - Ale muzyka, mamo, muzyka! Słyszałaś ten kawałek? - Wolę arie Cherubina. Ale ja tego dnia nie słyszałem arii Cherubina. Takimi właśnie pokrętnymi drogami docierają do nas głębokie doświadczenia, zawsze bezładne, wyjątkowe, ograniczone, wybrane. Dla jednych są odkryciem, dla drugich chwilą bez treści. Byłeś mi więc, Mozarcie, miłością od drugiego wejrzenia. Taka miłość jest równie tajemnicza w sztuce, jak i w życiu. Nie ma to nic wspólnego z „pierwszym razem", gdyż to, co znajdujemy, okazuje się często czymś nam już znanym. Bardziej niż o odkrycie chodzi tu o objawienie. Objawienie czego? Ani przeszłości, ani teraźniejszości. Chodzi o objawienie przyszłości... Wszystko to zależy od przeczucia... Trwająca chwila kurczy się, wije i nagle w jednej sekundzie wybucha przyszłość. Podróżujemy w czasie. Zmierzamy nie ku pamięci przeszłości, ale ku pamięci przyszłości. „Oto czeka mnie wielka miłość". Na tym polega grom z jasnego nieba: dowiadujemy się, że mamy w sobie coś mocnego, intensywnego i cudownego, czym możemy podzielić się z kimś innym. Gdy wysłałeś do mnie list, otrzymałem poza muzyką zapewnienie, że przed nami długa i piękna znajomość, że będziesz towarzyszył mi przez całe moje życie, że będziesz mi dawał rady, zwierzał się, zabawiał mnie i pocieszał. Czy dobrze zrozumiałem? Liczę na Ciebie. Do usłyszenia Drogi Mozarcie,
Czy śpiew ptaka jest skargą, czy radością? Czy wyśpiewuje szczęście istnienia, czy przywołuje samiczkę, której mu brakuje? Tajemnica śpiewu... Dzięki Tobie dostrzegłem w tym piękno. Drogi Mozarcie, Dziękuję za mój portret. Niestety, nie rozpoznałem się w nim. Mam lat osiemnaście i wcale nie czuję się dużo starszy od Cherubina. Nie wiem sam, co mi jest, co ja robię, Z winy dam ginie gdzieś moje zdrowie: Widzę dekolt - i zimne mam dreszcze, Widzę kibić - i skroń pali tar*. Nie opuszcza mnie niejasne i niepokojące pożądanie, krew się burzy, w głowie myśli o przemijaniu i co chwila zmieniam zdanie. Gdy tylko ten twój Cherubin spłynął na scenę, lekki jak motyl, który chce zebrać nektar ze wszystkich kwiatów wiosny, unoszący się to tu, to tam na wietrze, poddany jego kaprysom, od razu * Jak poprzednio, podaję ten fragment z Wesela Figara w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka. * 21 * szepnął mi, że przybywa dla mnie. Impulsywny i niecierpliwy Cherubin, który nie umie wyrazić swych myśli, a wyraża je tak dobrze... On nie deklamuje. Rozdygotanym szeptem rzuca frazy porwane, niedbałe, z trudem tworzące melodię, zmieniające rytm i intensywność. To drżenie śpiewu jest drżeniem istnienia, muzyczną wibracją młodości. Egocentryczny młodzian, czyhający na najmniejszą z podniet, gnany pożądaniem, z pasją pragnący odkrywać samego siebie. Podobny do Cherubina z jego arii, składam się w połowie z egzaltacji, w połowie z kontemplacji. I miotając się między nimi tak jak on, tracę dech. Czuję puls ciała i duszy, ale nie mam nad nimi kontroli. Przepływają przeze mnie, na wskroś mnie, mimo mnie... A przecież to także ja. Odnajduję samego siebie w tej szybkiej, rytmicznej orkiestrze, podkreślającej gorączkowy śpiew niczym fale, na których unosi się głos... Obsesyjnie powraca jedno słowo: desio, „pragnienie"! I to pragnienie wypełnia zarówno noce Cherubina, jak i dni, każąc mu bez wytchnienia biec naprzód. Wtem egzaltacja ustępuje marzeniu. Cherubin powierza swój ból naturze i mówi o miłości * 22 * do „nieba, łąk, kwiatów, drzew, traw, dębów, wiatru, wody". Lecz marzenie pryska. Emocje są zbyt silne. Zmieszany Cherubin zwalnia, cichnie. Pod koniec arii wyznaje z tupetem: A jeśli nikt mnie nie słucha, O miłości rozmawiam sam ze sobą*. Cherubin - jak ktoś, kto rzuca się do rzeki - oświadcza, że jeśli nikt nie zwróci nań uwagi, wówczas z rozpaczy, a zwłaszcza z braku partnerki, sam ulży sobie w tym pragnieniu... Dzięki Tobie wiem teraz, że nie jestem wyjątkiem. Choć nie bardzo bawi mnie, że jest nas, samotnych, tak wielu... Podczas trwania Wesela Figara Cherubinowi nic się nie przydarzy. Podobnie jak i mnie. Doprawdy, niewielka to pociecha. A Ty? Ile miałeś lat, gdy pocałowałeś wreszcie coś innego niż własne usta odbite w lustrze? Bez urazy. Do usłyszenia * W poetyckim tłumaczeniu Wesela Figara Barańczaka sens tego wyznania ginie, stąd podaję je we własnym tłumaczeniu. *23*
PS Jakiej płci jest ten Twój Cherubin? Zarówno w teatrze, jak i na sali koncertowej rolę chłopca wykonuje kobieta. Ale przebieranka trwa dalej, gdyż później Zuzanna przebierze go za kobietę. Widz ma zatem przed sobą kobietę, która gra mężczyznę grającego kobietę... Kim jest Cherubin? Z powodu tych przeobrażeń dla każdego jest jednocześnie istotą, która pragnie, i istotą, której się pragnie. Podmiot pragnący i przedmiot pożądany. Każdy - lesbijka, hetero obu płci czy homoseksualista - może się w nim rozpoznać, gdyż jest wcieleniem potwora kryjącego się w każdym z nas, noszącego wszystkie cechy naraz, niczym pełne sprzeczności dziecko przypominające naszą nieświadomość z jej najrozmaitszymi podnietami... Cherubin, czyli pragnienie w każdej postaci... Cherubin, czyli erotyzm motyla... Nie wie, kim jest, gdzie jest i dokąd podąża. Jedno jest pewne: podąża! Ja też. Drogi Mozarcie, Kilka słów tylko, abyś wiedział, że wreszcie stałem się mężczyzną, jeśli można tak nazwać kogoś, kto przestał wyłącznie aspirować do miłości, a po prostu kocha. Musiałem czekać, aż skończę dwadzieścia lat. Równie długo jak Ty, sądząc z biografii. To jedno, co nas łączy. Szkoda, że dzielę z Tobą wyłącznie to, co przyszło do Ciebie później, a nie to, co wcześniej. Dlaczego tak długo zwlekaliśmy? My, którzy skądinąd możemy uchodzić za wystarczająco sprytnych? Ja za bardzo bałem się innych i jeszcze bardziej siebie samego. A Ty? Czy dlatego jesteśmy tak wolni, że przyzwyczailiśmy się, iż o naszym uroku decyduje coś innego niż ciało? W Twoim przypadku - muzyka, w moim - w dużo mniejszym stopniu - słowa... Tak czy owak, stało się. Wszystko w porządku. Dzięki. Do usłyszenia Drogi Mozarcie, Przyznaję, że ostatnimi laty nie pisałem do Ciebie. Od kiedy? Może od dziesięciu lat, gdyż teraz mam już trzydzieści. Czy zapomniałem o Tobie? Prawie. Zbyt byłem zajęty tymi wszystkimi sprawami, którym poświęca się uwagę w wieku lat dwudziestu. Zwłaszcza gdy czujesz, że musisz nadrabiać zaległości. Krótko mówiąc, przeszedłem od roli Cherubina do roli Don Juana... Goniłem za ciałami równie często jak za myślami, równie ciekaw seksu jak filozofii. Libertyn, którego łatwo uwieść, a trudno zmęczyć i powstrzymać. Szybko mnie to znużyło. Zresztą ta opera, Don Giovanni, która swą pożądliwością i melancholią daje świadectwo gwałtownego pragnienia życia, była jedynym Twym dziełem, którego słuchałem w czasie naszego rozstania. * 26 * Skąd to zerwanie? Zerwanie... Raczej nadąsanie z mojej i tylko mojej strony. Biorę winę na siebie. Jeśli Cię uraziłem, muszę podać powód nadąsania: nie byłeś już dla mnie dość modny. W moim środowisku intelektualistów, młodych wilków głodnych wiedzy, przyszłych filozofów i naukowców, w gronie ludzi pilnie uczęszczających na koncerty muzyki współczesnej, podczas których rozmawiało się wyłącznie o rozpadzie tradycyjnych struktur, odejściu od tonalności, o zerwaniu, rewolucji i nowej gramatyce muzycznej - słowem, w tym bastionie awangardy deklaracja „kocham Mozarta" brzmiałaby co najmniej niestosownie. Mogłem oczywiście nadal podziwiać Cię w tajemnicy, ale nie chciałem. Pragnąłem dopasować się, ugiąć pod ciężarem ideologicznego konformizmu i nie miałem odwagi, by być sobą. Wymazałem Cię podle z listy mych ulubieńców. Doszło do tego, że widziałem Cię już tylko przez pryzmat Twej karykatury: Mozart w peruce z kokardą, zbyt wytworny i niewyrobiony, chłystek w jedwabnych pończochach, markiz w koronkach nadający się w sam raz do
tego, by ozdabiać pudełko austriackich czekoladek. W tym czasie potrzebowałem strawy mocniejszej, ostrzejszej, bardziej skomplikowanej i nie tak lekkiej. *27* Potrzebowałem przede wszystkim strawy, której nie cierpiałyby tłumy. Wybacz, zwyciężył snobizm. Podobasz się zbyt wielu ludziom - od dziecka po starca, od analfabety po uczonego, od reakcjonisty po awangardowego reżysera - by zyskać status twórcy dla snobów. Przykro mi, Mozarcie, nie jesteś wystarczająco elitarny i nie pozwalasz wąskiej grupie wybranych odróżnić się i oddzielić od masy. Trzeba przyznać, że sam narażasz się na takie wykluczenie. Twoje zalety Ci szkodzą. Uroczy... przystępny... miły... Niektóre komplementy brzmią jak nagana. Twe cnoty można obrócić przeciw Tobie i pełnego wdzięku Mozarta zredukować do małego Mozarta, uwodzenie zamienić w demagogię, prostotę w upraszczanie, w świetle widzieć wyłącznie błyskotkę, zaś w lekkości - powierzchowność. Wyrażasz się tak gwałtownie, że szkolny umysł może Cię nie usłyszeć i pozostać głuchym na Twą głębię, duchowy ciężar, na Twą wyostrzoną wrażliwość na śmierć. Na szczęście, niedawno znów dałeś mi znak, swoim zwyczajem kompletnie mnie paraliżując. Ktoś podarował mi nagranie Wesela Figara z powodu, który nie miał nic wspólnego z Tobą: chodziło o interpretację, która dzieliła krytykę muzyczną. *28* Słuchałem tej opery wzruszony tak, jakbym wracał do domu, w którym byłem szczęśliwy jako dziecko. Ostrożnie, z uwagą, obawiając się rozczarowania, przewijałem pilotem kolejne fragmenty, nie zatrzymując się na tych, które tak mi się podobały. Ale po jakimś czasie odłożyłem pilota i Twój geniusz dramaturgiczny objawił mi się na nowo. Oznaką, że jakieś dzieło jest arcydziełem, jest to, że nigdy nie nastawiamy tych samych fragmentów. Pokonany, dotarłem wreszcie do czwartego aktu. _ Jak to możliwe, by tak szybko zbudować klimat, emocję? Jak można po- wiedzieć tak dużo w kilka sekund? Skrzypce z tłumikami, hipnotyczne, omal nierealne, grają muzykę nostalgiczną, kojącą jak kołysanka: rozumiemy od razu, że coś tu zaginęło. W ciemnym labiryncie ogrodu zagubiła się dziewczynka. Jest sama pośród nocy, z latarnią w ręku, szlocha i skarży się. Co jej się stało? Płacze, bo coś zgubiła... Dopóki aria trwa, nie mówisz nam co. Rodziców, narzeczonego? Nadzieję, iluzję? Dziewictwo? Wiarę? Dzieciństwo? Niewinność? Nieważne. Jest w tym pewnie nieco nadąsania, ale najwięcej - smutku: wielkie cierpienie w małej arii przeznaczonej na głos dziecięcy. Marianna *29* Gottlieb, jej pierwsza wykonawczyni, miała dwanaście lat... Melodia powraca raz po raz niczym obsesja, nie mogąc się odnaleźć, zatrzymać. W końcu ginie w pytaniu, zawieszona, nie otrzymawszy odpowiedzi. Czysty ból. Śpiew stłumiony, zduszony cierpieniem. Za kilka chwil dowiadujemy się, że Barbarina zgubiła szpilkę. Co? Rozpacz z powodu szpilki! Przypomniałem sobie wtedy moje pierwsze smutki, ciężkie, miażdżące i paraliżujące. Smutki, których powody nie zajęłyby dziś mojej uwagi dłużej niż przez sekundę... Masz rację. Bez względu na to, co je spowodowało, cierpienie jest zawsze cierpieniem, głębokim i nieporównywalnym. Poczucia tragiczności nie da się zmierzyć. U dziecka czy u dorosłego, wynikająca z błahego czy poważnego powodu -tragiczność zawsze jest tragicznością. Rozpacz po stracie szpilki staje się metaforą wszystkich rozpaczy. Dzięki tej małej arii wróciłem do Ciebie, do Twej oszczędnej, bezpośredniej sztuki. Kilka taktów refrenu odnowiło ranę. Mimo to wyleczyłeś mnie z choroby młodości: ze ślepego zaufania do rozumu i przerostu intelektu. Biegając z kolokwiów na seminaria, rozszyfrowując manifesty, gardząc własnymi emocjami *30* lub rozkoszą, muzyki słuchałem z lupą, słownikiem i kalkulatorem przekonany, że komputer jest w stanie osądzać lepiej ode mnie. W niektórych przypadkach miałem z pewnością rację... Jednak Twoja kawatyna
przypomniała mi, że słuchać można też sercem - którego komputer nie ma -a człowiek komponuje muzykę przede wszystkim po to, by wzruszyć drugiego człowieka, a nie po to, by zapisać się w hipotetycznej historii muzyki. Mozarcie, choć starałem się Ciebie unikać -być może dlatego, że chciałem uniknąć sam siebie - dziś wracam do Ciebie. Tym razem już Cię nie opuszczę. Do usłyszenia Drogi Mozarcie, To było wczoraj. Zaskoczyłeś mnie na rogu ulicy w chwili, gdy miasto uginało się pod wiatrem i śniegiem. Łzy, które ze mnie wydarłeś, rozgrzały mnie do głębi -zarówno twarz, jak i duszę. Wciąż jeszcze drżę. Boże Narodzenie rzuciło na chodniki setki ludzkich istot oszalałych na myśl, że na święta zabraknie im prezentów i pożywienia. Niosąc w rękach torby, które tworzyły wokół mnie wielobarwną, szeleszczącą, oplecioną wstążkami koronę, miałem wrażenie, że zmieniłem stulecie, płeć i mam na sobie szeroką krynolinową suknię z czasów Napoleona III, tak dużą, że mijający mnie przechodnie musieli uskakiwać na jezdnię. Płatki śniegu unosiły się w powietrzu wieczoru zawieszone pod sinym niebem, a witryny sklepowe grzały się w swym pomarańczowym oświetleniu. Ogarnięty gorączką zakupów, w przemok- *32* niętych butach, biegałem od sklepu do sklepu, przed każdą kasą niepokojąc się, czy starczy pieniędzy, dumny, że jest ich dość, po dwadzieścia razy powtarzałem listę gości, chcąc się upewnić, że mam już prezent dla każdego i nikt nie będzie obrażony. Gdyby przyznawano dyplom dla roz-rzutnika ostatniej chwili, mógłbym zgłosić swoją kandydaturę. Kiedy moje siatki wchłonęły ostatni niezbędny prezent, postanowiłem schronić się w taksówce i ruszyłem w kierunku postoju. W tym momencie wkroczyłeś do akcji. Muzyka kazała mi zawrócić: usłyszałem śpiew chóru. W powietrzu czuć było zadumę. Znieruchomiałem. Z powodu śniegu nie mogłem położyć siatek na ziemi, gdyż bałem się, że zamokną. Stałem więc z tym ciężarem, wpijającym się w dłonie, otwarty na tajemnicę, która ogarniała przestrzeń. Kilka sekund później do oczu napłynęły mi łzy, gwałtowne, gorące i słone. Nie mogłem nawet ich otrzeć. Kiedy to napisałeś? W którym roku? W jakim miesiącu? Dzięki Tobie zdałem sobie nagle sprawę, gdzie się znalazłem. Podniosłem głowę. *33* Boże Narodzenie u stóp katedry... Jeszcze przed chwilą niczego nie widziałem. Wokół mnie budynki starego Lyonu zbiegające się ku placowi katedry św. Jana. Gotycka fasada wznosiła się ku górze wysoka, życzliwa, zaokrąglona rozetami, obciążona girlandami, upudrowana śniegiem. Kilka godzin wcześniej nie zwracałem na nią uwagi. Co można kupić w katedrze?... Na stopniach, skryci przed śniegiem pod ostro-łukami, jeden przy drugim stali śpiewacy w skafandrach, z sopelkami pod nosem, z obłoczkiem pary przy ustach. Podszedłem bliżej i na ich widok zdziwiłem się jeszcze bardziej: jak to możliwe, że tak piękny śpiew wydobywa się z ust sześćdzie-sięciolatków wyglądających jak wieśniacy o zarumienionych twarzach, ze zmarszczkami wyżłobionymi przez lata? Z tego chóru starców rodziła się muzyka krągła, nowa i gładka jak niemowlę, które wychodzi z kąpieli. Zerknąłem na nuty dyrygenta: Ave, verum cor-pus Wolfganga Amadeusza Mozarta. Znowu Ty? Witaj, prawdziwe Ciało, zrodzone z Maryi Dziewicy, rzeczywiście umęczone, złożone w ofierze na Krzyżu za człowieka, z którego przebitego boku spłynęły krew i woda. # 34 *
Bądź dla nas przedsmakiem nieba w godzinie naszej śmierci. Podniosłem wzrok ku iglicom, gargulcom i grupie rzeźb, które pięły się aż po dzwonnicę. Oślepiło mnie... Boże Narodzenie. Objawiałeś mi, że przeżywamy chwilę świętą. W samym środku zimy, o tej porze roku, gdy boimy się, że zwycięży mrok, że zimno zamieni nas na zawsze w bryłę lodu, około dwudziestego grudnia światło zaczyna wreszcie wracać i ludzie ze wszystkich cywilizacji łączą się, świętując przesilenie, nieśmiałą jasność, powrót nadziei. Świece, które zapalimy w oknach naszych domów, zwiastować będą wiosnę; ogień, w który wrzucimy sosnowe szyszki, zapowiadać będzie lato. W takiej właśnie chwili mówiłeś: „Ave, perum corpus", i nadawałeś jej sens religijny. Nie jestem zbyt religijny. Nalegająco, melodyjnie, nieubłaganie słodko zmuszałeś mnie jednak do rachunku sumienia. Dlaczego obchodzisz Boże Narodzenie? - pytałeś. Po co wydajesz tyle pieniędzy? Odpowiedzi budziły we mnie lęk. Choć od rana czułem się dobrym człowiekiem, teraz odkrywałem, że byłem przede wszystkim zadowolony z siebie samego: ukrywałem egoizm, który kierował moim zachowaniem przez cały rok, a prezentami chciałem zapłacić za 35 # niezrealizowane intencje, za telefony, na które nie odpowiedziałem, za czas, którego nie poświęciłem innym. Miast promieniować hojnością, kupowałem spokój ducha. Moja gorączka dawania nie miała w sobie nic ewangelicznego: ot, odpowiednia lokata, by zapewnić sobie dobrą reputację. Nie życzyłem pokoju innym, lecz pragnąłem go dla siebie. I właśnie Ty przypominałeś mi, że obchodzimy narodziny Boga, który mówi o miłości... Nieważne więc, czy w Niego wierzymy, czy też nie. Skoro już chciałem obchodzić Boże Narodzenie, to powinienem przynajmniej święcić miłość... Zrozumiałem. Pod koniec utworu mój bagaż - choć nadal wpijał mi się w dłonie - nabrał innego znaczenia: był obciążony miłością. Spokojna muzyka, jaką wyśpiewywali owi weterani, pokazywała mi świat, którego centrum nie jestem ja, ale istota ludzka. Wyrażała miłość ludzi do ludzi, ich zatroskanie z powodu naszej wrażliwej śmiertelnej kondycji. To właśnie mówili owi pokręceni starcy w wełnianych czapkach stojący pod katedrą św. Jana Chrzciciela. W ciemnej nocy zimy i ciała byliśmy braćmi w kruchości. Objawiałeś mi, że istnieje świat czysto ludzki, ustanawiający własne święta, własne * 36 * reguły, wierzenia, spotkania, gdy głosy łączą się w harmonii, by uwolnić piękno, które rodzić się może jedynie ze zgody i porozumienia osiąganego w imię wspólnego trudu, jednego celu, dzielonych z innymi emocji... Ten świat stawał się podobny do natury, tej samej, którą unicestwić mogły lód, zimno i noc. Świat wymyślony, nasz własny. Ten właśnie świat odbijał się w Twej muzyce. Ty go rysowałeś. A może go stworzyłeś? W to królestwo - poza chrześcijaństwem i judaizmem, niezależnie od religii - chciałem wierzyć. Dziś nie wiem, czy Bóg i Jezus istnieją. Ale Ty przekonałeś mnie, że istnieje Człowiek. Istnieje lub zasługuje na istnienie. Drogi Mozarcie, Życie znęca się nade mną. Z jednej strony rozpieszcza mnie, z drugiej -zadaje ciosy. W obu przypadkach czyni to gwałtownie. Najpierw chciałbym, byś wiedział, że dołączyłem do Twego obozu - obozu twórców: jestem pisarzem. Publikowanym, granym, tłumaczonym na wiele języków. Sukces spadł na mnie nieoczekiwanie, zanim go sobie wymarzyłem, i dał mi to szczęście, że mogę zarabiać na życie własną sztuką. W przyszłym miesiącu opuszczam uniwersytet i zaczynam grać rolę, jaką mi wyznaczono: rolę młodego i błyskotliwego dramaturga. Jednocześnie los postanowił, że nie będę się cieszył z sukcesu: wokół mnie umierają ludzie. Istoty, które kocham, dotknęła nowa choroba, wirus, który dopada nas, gdy się kochamy, i powoli rozbraja nasze ciało, czyniąc je niezdolnym do walki z atakującym je paskudztwem. Nie sam wi- * 38 *
rus powoduje śmierć, lecz wyczerpanie: nie mamy już sił, by trwać na naszym prywatnym przyczółku oporu. Każde pokolenie ma swoją wojnę. Nasze miało jedynie epidemię. Nasza klęska nie przyniesie nam chwały. Na fotografiach ze studiów mogę zaznaczyć krzyżykiem parę twarzy. Trzydzieści cztery lata, a już duchy wokół mnie... Gdyby to jeszcze była szybka śmierć. Lekarzom nie udaje się powstrzymać rozkładu systemu odpornościowego i mogą jedynie spowolnić chorobę. Efekt? Przedłużają w ten sposób agonię. Pacjenci skazani są na osłabienie, chudnięcie, wypadanie włosów, zanik mięśni, żywotności, zdolności intelektualnych. W oczekiwaniu na koniec muszą ze wstydem znosić ten przedwczesny uwiąd... Jestem zmęczony, Mozarcie, bardzo zmęczony. Szpitalne korytarze nie mają już przede mną tajemnic, znam rytuały, rozkład godzin, zapachy, wytłumione hałasy, niezmordowany ludek pielęgniarek w klapkach, przemykających szybko lekarzy z czołami zmarszczonymi troską, chromowane wózki z pstrokacizną nieskutecznych leków. Rzężenie dochodzące niekiedy z pokojów, sino-blade rodziny koczujące przed drzwiami i chroniące chorego. Drżę cały, gdy dzień prześlizguje się w noc i pacjenci zaczynają się bać. Wtedy * 39 ? właśnie trzeba chwycić ich dłoń, ukołysać i opowiedzieć bajkę. Nawet jeśli nie lubię tego, co tam się dzieje, lubię sam szpital, gdyż zamieszkała w nim miłość. Doszło do tego, że energia opuszcza mnie, kiedy wychodzę ze szpitala. Wracam wieczorem do ponurego mieszkania i nie umiem odpocząć: jestem wyczerpany rozmowami, które musiałem toczyć, i zbyt zmęczony, by otworzyć książkę, boję się włączyć radio lub telewizor, które zarzucą mnie kolejnym horrorem. Najwyraźniej boję się położyć, by nie wyglądać jak ci umierający... A może wstydzę się tego, że jeszcze żyję?... Jestem napięty, nie mogę zasnąć. Trwam tak do świtu, gdy gaśnie wreszcie aureola latarń, kolor chodników przechodzi z czerni w szarość, w bistro na rogu wolno podnosi się stalowa roleta i pierwsi robotnicy z papierosem w zębach zaczynają pić przy barze swą gorzką kawę. Dopiero wtedy tracę absurdalną czujność i na kilka godzin zapadam w sen. Czy możesz mi coś poradzić? Myślałeś o tym? Doskonale wiem, że nie jestem jedyną istotą na Ziemi, która cierpi, ale to cierpienie czyni mnie tak bezsilnym, tak niepewnym, że zwracam się do Ciebie. Drogi Mozarcie, Zrobiłeś właśnie coś przedziwnego! Smutną muzyką pocieszyłeś mnie w smutku. I jakże niespodziewanego posłańca wybrałeś! Nie wiedziałem, że istnieją anioły na tyle dowcipne, by wcielić się w czarnego kolosa za kierownicą jakiegoś rzęcha. O ósmej wieczorem wyszedłem ze szpitala. Gdy tylko w głębi mokrej ulicy ujrzałem wolną taksówkę, natychmiast wskoczyłem do środka. Nie tyle, by szybciej wrócić, bo lękam się samotności w domu, ile po to, by nie wlec się poprzez stacje metro, które nie zmieniają nazw ani kolejności, z radosnymi plakatami obojętnymi na mój ból, z okrutnym światłem padającym na zmęczone twarze, z siedzeniami, na które nie udaje mi się nigdy wcisnąć z powodu zbyt szerokich pleców, z zapachem starych ciał, które nie doceniły swego dnia. Kierowca taksówki, Afrykanin o radosnym głosie i gigantycznej posturze, ledwie mieszczący się • 41 • w swej blaszanej kabinie, zapytał, czy może puścić muzykę. - Zależy, co to ma być - odpowiedziałem, spodziewając się jazzu lub reggae. - To płyta, którą zostawił jeden z pasażerów. - Cóż, niech pan puszcza. - Jeśli się panu nie spodoba, wyłączę. Ogromną łapą, przy której kierownica kurczyła się do rozmiarów samochodowej miniaturki, nacisnął przycisk i nagle pojawiłeś się, by jechać dalej razem z nami. Kołysany smyczkami klarnet nucił melodię, w której opadających frazach słychać było szczery smutek. Pomyślałem najpierw, że ślesz mi to adagio z sympatii, ot tak, by udowodnić, że i Ty poznałeś, co to zmartwienie.
Po kilkunastu taktach zrozumiałem, że mówisz co innego. Choć tak łagodny i delikatny, klarnet nie chciał się ugiąć i poddać: co rusz wznosił się, śpiewał i rozrastał. Zmartwienie zmieniało postać. Z własnego uczucia tworzyłeś dzieło. Smutek zamieniał się w piękno. Oparłem głowę o skórzany zagłówek i zapłakałem. Łzy, nareszcie łzy. Od chwili gdy towarzyszyłem agonii mych bliskich, nie płakałem. Zapłakać. A potem pogodzić się. *42* Dzięki Tobie pogodziłem się. Tak, myślę, że się pogodziłem. Z czym? Gdy wysiadałem z taksówki, czułem już tę pewność, ale nie umiałem jej nazwać. W domu musiałem jeszcze kilka razy puścić sobie twój Koncert klarnetowy, by lepiej zrozumieć. Pogodzić się z nieuniknionym smutkiem. Zaakceptować tragizm istnienia. Nie wierzgać przeciwko życiu, negując je. Nie marzyć o innym życiu niż to, które jest. Przyjąć rzeczywistość z otwartymi ramionami. Taką, jaką mamy. Dajesz mi mądrość powiedzenia „tak". Dziwnie jest mówić „tak", gdy całe stulecie, gdy moje wykształcenie i nasze ideologie dają mi złudzenie,, że jestem silny i powinienem mówić „nie". Tego wieczoru przebaczyłem sobie. Przebaczyłem sobie, że nie mogę zmienić świata, że nie umiem rywalizować z naturą, gdy ta nas niszczy, że za całą broń mam jedynie współczucie. Tego wieczoru przebaczyłem sobie, że jestem człowiekiem. Dziękuję. Drogi Mozarcie, Któregoś wieczoru spotkałem uczonego paleontologa, który miał okazję badać Twoją czaszkę. Gdy tylko przekonał mnie, że to była naprawdę Twoja czaszka, wydobyta ze wspólnego grobu i konserwowana starannie od wieków, zidentyfikowana na podstawie analiz DNA, spytałem ciekawy: - Cóż jest zatem szczególnego w czaszce Mozarta? - W samej czaszce nic specjalnego. Za to... Nie, będzie pan w szoku... - Ależ proszę powiedzieć. - Nie, to się panu nie spodoba... - Proszę mówić. - Cóż, gdyby pan widział, w jakim stanie były jego zęby... Katastrofa! Po chwili myślałem już tylko o Tobie. Nie, to nie był szok. To był zawrót głowy. Jak mogłeś Pisać tak lekką, zwiewną i swobodną muzykę, ma- * 44 * jąc ciało, które skowyczało, zęby, które tak Cię bolały? Czytając kilkakrotnie Twą biografię, stwierdziłem, że wyczerpany podróżami i nadmierną aktywnością, miesiącami, a nawet latami walczyłeś z infekcjami, z bólami żołądka, jelit i nerek. Ale nie mówiłeś nic o zębach... Znów przychodzi mi do głowy myśl, którą wypowiedziałeś w młodości: „Nie ma dnia, bym nie myślał o śmierci". Gdy pamiętać, jak wyniszczone było Twe ciało, wówczas radość ta nabiera właściwej wagi. Nie wynika ona bynajmniej z ignorancji, lecz z poznania, co to ból, z reakcji na cierpienie. To radość, która kwitnie na gnoju. Radość świadoma, zdecydowana. Ćwiczenie z radości. Czy może być piękniejszy fundament optymizmu? Optymizm nie ma dziś dobrej prasy; jeśli nie uchodzi za głupotę, to w najlepszym razie za brak przenikliwości. W niektórych środowiskach więcej inteligencji przypisuje się wręcz nihiliście, temu, który pluje na swe istnienie, okrutnemu clownowi, który ciężko wzdycha i powtarza do znudzenia: „Tak czy owak, jest źle i będzie jeszcze gorzej". Zapomina się, że optymizm i pesymizm wyrastają z tej samej konstatacji: istnieje cierpienie i zło, nasze siły ulecą, nasze dni są krótkie. *45*
Pesymista ulega słabości, wyszukuje negatywy, tonie bez walki. Optymista bierze energiczny oddech i próbuje wydostać się na powierzchnię, szukając drogi wyjścia. Powrót na powierzchnię nie oznacza pójścia na łatwiznę, ale wydobycie się z głębiny mroku na słońce południa, tam gdzie można oddychać. W smutku nie tylko nie dostrzegam niczego praktycznego, lecz nie rozumiem także, jaka filozoficzna korzyść może płynąć z pesymizmu. Po co szlochać, skoro mamy siłę, by smakować życie? Po co obwieszczać wszem i wobec swe zniechęcenie, zarażać tchórzostwem? Jaki z tego pożytek dla mnie i innych? Jeśli nasze ciała przekazują sobie życie, to czy dusze muszą robić coś przeciwnego? Skoro z rozkoszy mogą rodzić się dzieci, to dlaczego intelekt miałby rozsiewać nicość? Uśmiech cierpiącego jest podniosły; skupienie umierającego jest wzruszające; piękno motyla jest bulwersujące... Po powrocie do domu, rozmyślając o Twej wyniszczonej szczęce, włączyłem Twoją muzykę religijną i usłyszałem w niej nowe myśli. Mozarcie, ludzkość się zmieniła. Świat się poprawił, choć sobie tego nie uświadamiamy. Pomiędzy Twoim a moim stuleciem różnice nie są wyłącznie technologiczne: życie, którym żyjemy, nie jest już takie samo. Choć wciąż umieramy, to niemal zapominamy o śmierci, tak długo i wygodnie żyjemy. Ty piszesz w czasie, gdy ból cierpi się od poczęcia po zgon, gdy medycynie brakuje lekarstwa, by wyleczyć lub przynieść ulgę: choroby zabierają młodych, małżeństwa takie jak Twoje lub Twoich rodziców muszą starać się o urodzenie siedmiorga dzieci, by choć dwoje przeżyło... Czyż pewien baron nie nazywał wszystkich swych nowo narodzonych dzieci imieniem Johann, wiedząc, że tylko jedno dożyje z nim do dorosłości? Przez tysiące lat lekarze więcej ludzi zabili, niż uleczyli. Upuszczając krew swym osłabionym pacjentom, obniżali ich odporność lub z powodu brudnych narzędzi doprowadzali do zakażenia. Czemu więc służyła religia? Temu, byście umieli stawić opór cierpieniu, przyjąć je i pogodzić się z nim. Każda msza zaczynała się od: „Kyrie eleison, Christe eleison", „Panie zmiłuj się nad nami, Chryste, zmiłuj się nad nami". I zaraz rozbrzmiewało: „Laudamus te, benedicamus te, adoramus te, glorifica-mus te", „Chwalimy Cię, błogosławimy Cię, wielbimy Cię, wysławiamy Cię". Jeśli z taką łatwością kpimy sobie z tej dawnej wiary i jej cierpiętnictwa, to dlatego że nie wiemy nic o doświadczeniu, które legło u jej podstaw, codziennym doświadczeniu cierpienia każdego człowieka od pierwszego krzyku po ostatni. • 47 • Tak oto raptem uderzyły mnie słowa Twoich mszy; choć sam ich nie wymyślałeś, gdyż były Ci narzucone, słuchałem ich z uwagą i zaczynałem się domyślać, dlaczego tak bardzo lubiłeś pisać utwory religijne. „Zmiłuj się nad nami, wysłuchaj nas". Tak rodzi się śpiew stworzeń słabych, chorych lub nieszczęśliwych, śpiew, który wznosi się ku niebu... Gdy dzisiaj chcemy się poskarżyć, wychodzimy na ulicę, podkładamy bomby, wytaczamy procesy, oskarżamy państwo, władze, przemysł... Z pewnością nie bez racji, gdyż wiele ludzkiego zła zależy od ludzi. Skutek uboczny jest jednak taki, że zrzędzimy, zamiast się modlić, i pyskujemy, miast medytować. I niczego już nie wielbimy. Dziś nikt nie mówi już Alleluja... A dla słowa exultavit nie znajduję innego współczesnego odpowiednika niż jedynie te postsynchroniczne rzężenia nagrywane w studio, którymi zagłusza się filmy pornograficzne. Mozarcie, nikt już nie woła w uniesieniu. Krzyczymy jedynie rozpustne „yeah...", chcąc sprzedać towar na wszystkich rynkach. Nawet jeśli od tamtej pory człowiek zakasał rękawy i wziął się do budowania własnego losu -co nie jest złe - to przestał wierzyć w cokolwiek poza sobą samym. Rezultat: świat bardziej spra- 48* wiedliwy, być może pewniejszy, ale świat, z którego wykluczamy ból i radość. Ty dajesz świadectwo innej mądrości: takiej, która dopuszcza cierpienie, nie zabijając oczarowania, takiej, która opłakując zmarłych, umie celebrować życie. Tej nocy dotarłem dzięki Tobie do dobroczynnego źródła, do tej pokornej racji, tej mądrości, która polega na miłości do prawdy, miłości do rzeczywistości takiej, jaka jest. Drogi Mozarcie,
Choroba zadała cios. Straciłem dziś kobietę, którą kochałem. Dołączyła do tych miliardów umarłych, którzy tworzą minioną ludzkość. Wkrótce pod ziemią zacznie rozkładać się ciało, które dotykałem, całowałem i mocno przytulałem. Nie wiem, co jest bardziej absurdalne i nierealne: to, że ona umarła, czy to, że ja wciąż żyję. Nie mam czasu o tym myśleć, gdyż muszę zatroszczyć się o tych, którzy - chorzy czy nie - mnie potrzebują. Na szczęście, jesteś przy mnie. Twoja muzyka jest moją jedyną powierniczką. Drogi Mozarcie, Dziś rocznica. Mija rok, jak straciłem kobietę, którą kochałem. Dwanaście miesięcy później wciąż przypominam oniemiałego, osłupiałego kretyna, który bez łzy w oku, z pustymi rękami stoi nad grobem wciąż zaskoczony, że nie mógł jej zatrzymać... Zabrała w tę czeluść wszystkie nasze wspólne wspomnienia, jakby chciała je przy sobie zatrzymać. Nie mam już do nich dostępu. Przypominam sobie tylko chwile sprzed, gdy byliśmy przyjaciółmi, i chwile po - gdy znów byliśmy przyjaciółmi. Sześć naszych miłosnych lat zniknęło wraz z nią. Czy można znaleźć pocieszenie tam, gdzie kogoś nie ma? - Przyzwyczajamy się do cierpienia, ale pociechy nie znajdujemy. -* 51 * Z pewnością. Tyle żeby przyzwyczaić się do cierpienia, trzeba najpierw cierpieć, a ja, poćwiartowany, wymazany, pozbawiony części uczuć, nie umiem nawet cierpieć. - Zobaczysz - powiada ów przyjaciel - natura ma sposoby: będziesz o niej myślał coraz rzadziej. Chciałbym myśleć mniej, bo to oznaczałoby, że myślę o niej choć trochę, ale nie udaje mi się to. Myśleć o niej ze smutkiem, z przyjemnością, z wściekłością, melancholią, tęsknotą, jakkolwiek... Gdybym tylko umiał. Kiedy tylko słyszę gdzieś imię tej kobiety, ogarnia mnie ciemność i tracę świadomość. Chcę nagle uciekać od tych, którzy ją znali, byle tylko nie mówili mi o niej i nie powodowali tego krótkiego spięcia. Tak oto znajduję się sam, nawet nie we własnym towarzystwie. - Twoja żałoba minie... Wjaki sposób? Przecież zatrzymałem się w miejscu. Mozarcie, błagam, pomóż mi. Podpowiedz, jak zamieszkać w mojej przeszłości. Kawałek życia ześlizgnął się w zapomnienie, czas szczęśliwy, naiwny, beztroski, równie radosny dla mnie jak dla niej: nie pozwól, by wygrała nicość. Drogi Mozarcie, Dziękuję. Niczym chirurg zoperowałeś me serce zwinnymi palcami i czuję się już lepiej. Więc wystarczył jeden fragment? Adagio z koncertu skrzypcowego... W niedzielę oglądałem z roztargnieniem retransmisję koncertu - po wybuchowej uwerturze, charakterystycznej dla dyrygentów, którym brak pewności siebie, wysłuchaliśmy Twego młodzieńczego dzieła. Muszę przyznać, że zdenerwowała mnie jego pierwsza część, nazbyt ładna w tym żabocie i upudrowanej na modłę paryską peruce. Ale potem część wolna. Orkiestra zaczyna grać temat tak, jakby ktoś odkasływał przed śpiewem, jakby na próbę, dla zabawy. Na razie nie zapowiada się nic wielkiego. I wtedy na scenę łagodnie, niemal z wahaniem wchodzą skrzypce. Kilka lekkich nut, skrzydła na strunach i raptem śpiew, * 53 * zdecydowany, wibrujący, wzruszający, donośny i delikatny zarazem. W głowie mi się kręci i za chwilę wszystko już jasne. Słyszę nie instrument, ale wibrującą duszę. Głos dziecka brzmi głośniej niż tumult świata. To ona. Kobieta, którą kochałem, wraca do mnie z pełną tkliwości twarzą i jasnymi oczyma. Patrzy na mnie z czułością. Znów jesteśmy razem.
Wysoki, szeroki śpiew skrzypiec - niczym najpiękniejszy z jej uśmiechów - unosi się i wzlatuje coraz wyżej i wyżej... Dzięki Tobie odzyskuję pamięć. Ja, który nie umiałem już o niej myśleć, wracam do niej myślą w muzyce. Twoje skrzypce zwróciły mi jej obecność, jej światło. Wraz z bohaterami Twej orkiestry pozwalasz mi wejść raz jeszcze do mego intymnego teatru. Za Twymi marionetkami pojawiają się moi bohaterowie. Dzięki metaforom, jakie mi podsuwasz, mogę dalej myśleć o mojej historii i opatrzyć jej rany. Dziękuję, już nie jestem rozcięty na dwoje. Sprawiłeś, że stałem się człowiekiem pogodzonym. Drogi Mozarcie, Czy wiesz, że zostałem Twoim librecistą? Dwieście pięćdziesiąt lat później pracuję dla Ciebie, nie mogąc pracować z Tobą. Tłumaczę na francuski Twoje Wesele Figara. Z jednym okiem na sztuce Beaumarchais'go, która była inspiracją dla włoskiego adaptatora Da Pontego, z drugim na Twoich nutach, z palcami na klawiszach fortepianu, z ołówkiem w zębach, z gumką i słownikiem rymów pod ręką - poddany takiemu reżimowi, każdego ranka poświęcam owemu projektowi dwie godziny. Rzecz jasna, Wesele... napisałeś po włosku i Twoje dzieło pozostanie żywe tylko w tym języku, ale kto dzisiaj rozumie włoski? Włoski śpiewany? I w dodatku włoski z osiemnastowiecznej Wenecji? Gdy mój przyjaciel Pierre Jourdan kierujący operą w Compiegne poprosił mnie, bym uprzystępnił Twe dzieło publiczności francuskiej, * 55 * pomyślałem, że to jakiś posłaniec proponuje mi uregulowanie długu wobec Ciebie. Powiedziałem więc: „dobrze". Tak, postaramy się, by Mozart był jeszcze bardziej popularny! Tak, udowodnimy, że byłeś nie tylko geniuszem muzyki, ale i dramatu. I od razu, po pierwszych niezdarnych próbach, zaczęły się problemy, gdyż pojąłem, jak wielkie przede mną zadanie. Drobiazgowe analizowanie twoich fraz, określanie ich długości, liczenie stóp, odnajdywanie w moim języku takich słów, których akcenty odpowiadałyby dokładnie Twoim akcentom rytmicznym, sprawdzanie, jak brzmią efekty tych prób, czy dobrze się je śpiewa itd., itp. Mówiąc krótko, chodzi o połączenie teatru, muzyki, matematyki, tłumaczenia i poezji. Pozwalając mi na kontakt z Twym geniuszem, dałeś mi cierpliwość, jakiej wymaga to zadanie. Poznawanie tajemnic arcydzieła ośmiela ucznia. Czy potrzebujesz pochwał, siedząc tam, na Twoim fotelu z chmur? Więc wyprostuj się i słuchaj. Jak przystało na wielkiego dramaturga, dajesz szansę każdej postaci. Gdy wchodzisz w rolę, nie oceniasz jej, ale obdarzasz sympatią i pozwalasz na oddech. Jesteś równie uczciwy jako sługa Figaro, co żarłoczny jako Hrabia, równie radosny jako Zuzanna, co nostalgiczny jako Hrabina, bezczelny, gdy pojawiasz się nagle jako Cherubin, *56* rozważny, gdy wieszczysz jak Bartolo, wreszcie dziecinny, gdy Barbarina błądzi nocą. Tak jakbyś umiał pokazać całą ludzkość we wszystkich jej aspektach, pod postacią każdej płci i każdego wieku. Czy to jako Don Giovanni lub Donna El-vira, kat lub jego ofiara, ani na moment nie ograniczasz kata do jego funkcji kata ani ofiary do jej statusu ofiary. Posiadasz zmysł głębi i złożoności, dzięki czemu pozwalasz widzowi zaprzyjaźnić się z postaciami tak od niego różnymi. Umiesz o wszystkim opowiedzieć, gdyż wszystko czynisz namacalnym. Zrozumiałeś, że teatr jest sztuką przerwy i braku ciągłości. Nieustannie zmieniasz rytm i tempo, przyspieszając tu, zatrzymując się tam, stawiając pauzę po to tylko, by ruszyć ze zdwojoną siłą. Kto myśli wyłącznie o sobie, w teatrze ponosi klęskę. Pisarze upojeni własnym językiem lub kompozytorzy oczarowani własną muzyką mdleją na scenie, miast bowiem słuchać bohaterów i podporządkować się wymogom akcji, słuchają samych siebie. Nawet jeśli mają talent, nazbyt życzliwe owemu talentowi ucho przeszkadza im w usłyszeniu tego, co najważniejsze: chóru postaci, odgłosu kroków, koniecznego oddechu, życia, które samo się organizuje i samo nadaje sobie autonomiczny sens. Masz nie tylko ucho muzyka, ale przede wszystkim ucho reżysera. Twoja 57 •
muzyka organizuje kolejne partie opery, wejścia i zejścia. Akcentuje szczegół i uwydatnia emocje. Nie przerywa akcji ani jej nie akompaniuje, lecz ją tworzy. Twoi koledzy w różnych epokach stawiali sobie często pytanie, jak powinna funkcjonować opera: czy pierwszeństwo ma w niej muzyka czy słowo? Prima le parole? Prima la musika? Na ten fałszywy dylemat masz jedną odpowiedź: Prima il teatro! Teatr ponad muzyką i literaturą... Niewielu kompozytorów i pisarzy nazwało rzecz równie wprost. Stąd niski poziom repertuaru naszych oper... Na głosy komponujesz jak nikt inny. Nie ma śpiewaka, który zniszczyłby sobie struny głosowe na Twej muzyce; przeciwnie, profesorowie radzą zawsze zmęczonym śpiewakom, by wrócili do Mozarta jak po matczyne mleko, które daje siłę niemowlętom. A przecież niełatwo Cię śpiewać, uznajesz bowiem jedynie głosy oswojone. Zdarza się często, że wielkie fenomenalne głosy, takie, którym udaje się wybić ponad orkiestrę, takie, które wyznają bardziej kult siły aniżeli linii melodycznej - takie głosy boją się Ciebie i unikają niczym ciężarowiec, który ma przejść po linie. Wyznawcy decybeli wiedzą, że mogą zaniedbać frazowanie, opuścić legato łączące poszczególne nuty lub zapomnieć o zmia- * 58 * nie rejestru. Wiedzą, że te niedokładności pójdą w zapomnienie i gdy wezmą w końcu doniosłe górne „c", oklaski nie będą mniejsze. Ty, Mozarcie, nie lubisz drwali dobrze wyposażonych przez naturę, dopóki wystarczająco nie ociosa ich technika. Nie domagasz się ani atletów, ani cyrkowców, lecz stylistów. Nie prosisz o głosy wielkie, ale o głosy piękne, takie, które stały się instrumentem. Głos mozar-towski to głos dźwięczny, giętki i plastyczny, który trzyma się równie daleko od krzyku, jak i mowy, głos klarnetowy, taki, który umie się powstrzymać i gdy trzeba - dopasować do innych. W interpretacji Twej muzyki nie ma miejsca na ekscesy, przesadną kolorystykę, na szlochy czy muzyczny ekspresjonizm: emocje pojawiają się na łuku frazy, ot tak, znienacka, jakby z niczego. Jakby z niczego" - takim zwrotem można by podsumować Twoją sztukę. Jakby z niczego" tworzysz postaci i skomplikowaną muzykę, starając się przy tym, by nie zwracano uwagi na Twą pracę. Sugerujesz, że to płynie ze źródła. Trio z Cosi fan tutte, którym się delektuję po ciężkiej pracy nad Weselem..., trafia w istotę Twej sztuki. Zapada noc, słychać szelest wiatru, dwie kobiety i mężczyzna żegnają statek, który oddala się • 59 • w głąb Zatoki Neapolitańskiej. Co mówią? „Niech słodka będzie bryza i fala spokojna, a każdy z żywiołów posłuszny naszym pragnieniom". Dobrej, szczęśliwej podróży. W ciągu trzech minut, jakich statek potrzebuje, by zmienić się w punkt na horyzoncie, odkrywamy kwintesencję pożegnania. Pożegnania z czym? Z ukochanymi, którzy wyruszają na wojnę, z chwilą szczęścia, z marzeniem o doskonałym związku, a może z niewinnością i błogością, gdyż od tej chwili w sztuce pojawiać się będą na przemian zasadzki i oszustwa. Mniejsza zresztą o rodzaj pożegnania. Wiemy i tak, że rozstajemy się z czymś istotnym. Skrzypce z tłumikiem przywodzą na myśl uderzenia wiatru o żagle, plusk fal odpowiadających echem na bicie zmartwiałych serc, a potem słychać głosy: kobiety śpiewają razem, mężczyzna osobno. W głosach czuć namiętną czułość, ale w tle pojawia się niepokój wzmocniony przeszywającym powtórzeniem słowa obarczonego dwuznacznością: „pragnienie". Czy to rozpacz, czy ukojenie? Dobre życzenia kryją w sobie żar... Napięcie rośnie falami i opada... Słyszymy trwogę i jej przeciwieństwo. Muzyka płynie pomiędzy troską i spokojem, ale wyraża pragnienie błogiego szczęścia, nadzieję, że świat przetrwa taki, jaki jest w tej chwili, że będzie stabilny: pary połączo- * 60 * ne, morze przyjazne, a wiatr ujarzmiony. Muzyka wyraża nadzieję, że te pozory nie okażą się mylące, że wiatr nigdy się nie zerwie, a uczucia nigdy już nie zmienią kursu... Tymczasem dramat czai się pod powierzchnią i nie jest to dramat chwilowego rozstania, ale ten prawdziwy... Brak stabilności. Bohaterowie, którzy proszą morze i
wiatr o spokój, domagają się tego samego od własnych serc; błagają o pokój, wytchnienie, o brak trosk, o coś niemożliwego... Drżące, porzucone, słodkie i tęskne głosy splatają się i wołają z nadzieją, a potem słabną i zgodnie pozostają już tylko pragnieniem. Czy da się inaczej? Pod koniec arii noc zwyciężyła. To wszystko - i jeszcze więcej - opowiedziałeś w ciągu trzech minut. Nie ma potrzeby, by głos, który wyraża żal, zanosił się płaczem, gdyż uczucie buduje się przez osłabienie ornamentyki. Żadnej emfazy, a jedynie umiar. Głos jest czysty, a zarazem pełen łez, tak jak oczy zachodzą mgłą, choć pozostają otwarte. Tremolo i drżenie to zadanie orkiestry. Twoja stylizacja to uszlachetnianie. Od śpiewających żądasz dźwięku, a nie mocy, łagodności raczej aniżeli wolumenu, frazy precyzyjnej, a zarazem ściszonej, emisji, która utrzymuje więź ze słowem. Dusza ludzka wygląda wówczas jak ? 61 * rysunek architekta. Sprawiasz bowiem, że rzeczy stają się piękniejsze, niż są; po Tobie - dzięki Tobie - widzimy, że są piękniejsze. Podobnie jak Turner uczy nas patrzeć na morze, a Michał Anioł - na umięśnione ciało, tak Ty ukazujesz nam uczucia w całej ich sile, a przede wszystkim - w całej ich dwuznaczności. Nauczyciel złożoności - oto kim jesteś. Precyzyjnie wskazujesz skrajności, które nas tworzą, napięcia, z których się składamy. Dla umysłów pogubionych wszystko jest niezrozumiałe. Dla umysłów jasnych wszystko jest jasne: nawet to, co im umyka. Im bardziej świetlista inteligencja, tym bliżej jej odtąd do zrozumienia tajemnicy. Drogi Mozarcie, Pewien piosenkarz, oczarowany sobą i powodzeniem własnych kompozycji, mówił wczoraj w telewizji, pieszcząc klawisze białego błyszczącego fortepianu: „Piszę te same nuty co Mozart". Wierzę, że uśmiałeś się równie jak ja na myśl, jak blisko niekiedy głupocie do geniuszu. Tak, ów piosenkarz, z wielką tlenioną czupryną i maleńkim mózgiem, zwrócił uwagę na coś istotnego: jego kompozycje składają się, podobnie jak u Ciebie, z siedmiu nut. Tylko u niego to słychać... Drogi Mozarcie, Jak napisać sztukę teatralną po Becketcie? W jaki sposób pisać powieść po szkole nouveau roman? Jak filozofować, gdy już „zdekonstruo-wano" filozofię? W poniedziałek wieczorem zasiedziałem się w gronie osób, które stawiały sobie takie pytania: czy da się dziś jeszcze tworzyć? Czy to wciąż możliwe? Przez chwilę myślałem, że śnię, tak bardzo scena ta przypomniała mi dawne chwile, gdy piętnaście lat wcześniej, jako dziarski student, uczęszczałem do mej „wielkiej szkoły", Ecole Normale Superieure przy rue d'Ulm, owego mitycznego gniazda francuskiej inteligencji, przez które przeszło kilku naszych najznamienitszych autorów: Peguy, Romain Roland, Alain, Jules Romains, Bergson, Giraudoux, Sartre, Senghor, Foucault, Levy- Strauss. Z naiwności, niemal przez nieporozumienie, zdawałem kolejne egzaminy przekona- * 64* ny, że czcigodna instytucja jest szkołą pisarzy, gdy tymczasem w wyniku ostrej rekrutacji gromadzi znakomitych uczniów, których kształci później na profesorów uniwersytetu. Moi koledzy z roku, ofiary podobnej omyłki, z wysokości swych dwudziestu lat przedstawiali się sobie nawzajem jako pisarze, planując swe dzieło w taki sam sposób, w jaki planowali się ożenić, mieć troje dzieci, kochankę, mieszkanie w Paryżu i mniej czy bardziej luksusowy dom z basenem na wsi. Zamiast wziąć się hurmem do pracy i pisać przyszłe arcydzieła, woleli spotykać się w knajpie lub w internacie i dyskutować spowici w papierosowy dym. Jak napisać sztukę teatralną po Becketcie? W jaki sposób pisać powieść po szkole nouveau roman? Jak filozofować, gdy już „zdekonstruo-wano" filozofię?
Sprowadzało się to w sumie do pytania: jak żyć, gdy wszystko jest martwe? Co sadzić na ziemiach, które nasi przodkowie z dumą karczowali, uprawiali, a potem puszczali z dymem? Podstępnie i zdradziecko wkradała się myśl: co by tu jeszcze spalić? Gdzie jeszcze podłożyć ogień? Ci młodzi, zdolni i wykształceni ludzie, ci dobrze ubrani najlepsi uczniowie, grzecznie zaczesani prymusi marzyli bowiem, by zostać wandalami i rewolucjonistami. Skoro mądrość polegała na zerwaniu z przeszłością, co im pozostawało? Kontestować *65* lub zniknąć z życia. Tak właśnie uczono ich historii. Jeśli dowiedzieli się, że ich poprzednicy doszli do „granic" teatru, powieści czy filozofii, to jako pojętni i potulni uczniowie próbowali szukać czegoś, co można by jeszcze zniszczyć, i cierpieli, że niczego takiego nie znajdują. Już wtedy śmiałem się z nich ukradkiem. „O, Mozarcie! Zamiast zrywać z przeszłością, zacznijcie ją naśladować!" Miałem ochotę krzyczeć do nich: „O, Mozarcie! Zamiast burzyć, nauczcie się budować". Zachowywałem dla siebie własne myśli: „O, Mozarcie! Naśladujcie, reprodukujcie, stwarzajcie sobie narzędzia; dopiero wówczas - jeśli będziecie mieli coś do powiedzenia - będziecie zdolni dobyć głosu". Kiedy mówili o potrzebie wprowadzenia nowej gramatyki, niespotykanej dotąd składni i formy, nie mogłem powstrzymać się od refleksji: „Mozart! Nie był ani nowatorem, ani buntownikiem. A przecież zawsze był oryginalny, wyjątkowy i pełen ekspresji. Ciągany przez ojca stręczyciela po całej Europie, w Niemczech, we Francji, we Włoszech i w Anglii uczył się muzyki; zawsze gdy spotykał ważnego artystę, czerpał zeń z ciekawością, wchłaniał go i trawił, by dopiero na koniec zamienić go w Mozarta". * 66 • Każdy z nas rusza w ciągu swego życia w podróż w poszukiwaniu własnego „ja". Niekiedy odbywamy taką podróż wraz z innymi. Jednak gdy odnajdujemy wreszcie samych siebie, to nigdy na zewnątrz, ale w sobie. Mozarcie... Wydawałeś mi się tajemnym kluczem do tych drzwi. Choć z nieśmiałości skrywałem głęboko to przekonanie, moje milczenie nie przeszkodziło Ci dokonać dzieła: uwolniłeś mnie i przekonałeś, że pisarzem zostaje się, tylko pisząc. Gdy więc kończyłem studia, a potem uczyłem na uniwersytecie - nieustannie szukałem samego siebie, godzina po godzinie, strona po stronie, aż po kraniec pióra. Dzisiaj moi koledzy są adwokatami, wysokimi urzędnikami, ambasadorami, ministrami, ale żaden z nich - choć nie omieszkali wydawać książek - nie podjął się pracy literata. W istocie zabrakło im bowiem Ciebie. Mozart pozostaje dla mnie - tak wczoraj, jak i dzisiaj - znakiem oporu wobec świata. Mozart, czyli jak stać się sobą... Sam się nacierpiałeś na tej drodze. Wprawdzie ojciec zapewnia Ci przedwczesną, wyjątkową i kompletną edukację muzyczną, lecz robi to po to tylko, by uczynić z Ciebie dobrze zarabiającego, dworskiego kompozytora. Stanowisko lokaja, a nie status geniusza. Mozart nie mieści mu się w głowie. Jakże by * 67 * mógł? Niebawem nie sprosta już Twym muzycznym potrzebom, nie domyślając się nawet, ku jakim wyżynom dążysz. Oddalacie się od siebie. Po jego śmierci nie idziesz na pogrzeb, lecz komponujesz Muzyczny żart podobny do owych tików, jakie przytrafiają się złym kompozytorom: czy miał to być ironiczny hołd dla zmarłego ojca? Czy stworzyłbyś równie wiele, gdybyś wypełnił jego plany? Czy nie wygrałeś z chwilą, gdy trzasnąłeś drzwiami i pierwszy postanowiłeś zostać kompozytorem wolnym i niezależnym, czyli starającym się o zamówienia, zmuszonym do komponowania, by mieć co zjeść, mogącym ubierać się, tak jak lubisz, samemu kształcić swe dzieci, rozpuszczać swoją małą Konstancję... Mozarcie, społeczeństwo roi się od takich jak Colloredo... Wybacz, że wspominam o człowieku, którego nienawidziłeś najbardziej, o księciu arcybiskupie Salzburga, tym Colloredo, który traktował Cię jak domownika, a potem, mając dość Twych wymagań, kazał swemu wielkiemu szambelanowi wykopać Cię za drzwi. Musisz wiedzieć, że nic się nie zmieniło, że Colloredo nadal rządzą światem, że wszędzie są Colloredo! Tu Colloredo rozdający państwowe pieniądze artystom, którym nie staje talentu, lecz umieją wysiadywać w korytarzach ministerstw. Tam Colloredo, który niczym się nie interesuje, ale za to wie dobrze,
co w sztuce ma wartość, a co jej nie ma, i regularnie, w stylu równie pompatycznym co uroczystym, rozdaje nagany lub pochlebstwa. Tu Colloredo krytyk, który podobnie jak wszyscy wykształceni ludzie zapatrzony jest w przeszłość i nawet nie dostrzega tych, którzy tworzą własne czasy. Tam Colloredo kramarz, który powodzenie dzieła mierzy wyłącznie pieniędzmi, jakie może ono przynieść. Tu Colloredo snob, który twierdzi, że dzieło popularne nie może być dobre. Tam Colloredo, który nie ocenia własnym sercem i inteligencją, lecz obserwuje, co powiedzą sąsiedzi. Dziś, kiedy spotykam napuszonego imbecyla lub nieludzkiego urzędnika, przylepiam mu do czoła etykietkę „Colloredo" i niskim głosem wypowiadam zaklęcie „Mozart". To mój sposób na walkę z przeciwieństwami. Byłeś mi więc tajemnicą, a potem talizmanem; wierzę, że będziesz moim spotkaniem. Chciałbym sięgnąć wraz z Tobą po ideał sztuki prostej, zrozumiałej, która najpierw uwodzi, a potem porusza. Uważam podobnie jak Ty, że nauka, zawód, erudycja czy techniczna wirtuozeria powinny pozostawać w ukryciu, za zasłoną miłego usposobienia. Nade wszystko winniśmy się podobać, ale podobać bez przypodobania, bez grania zyżytymi emocjami. Winniśmy podnosić poziom, a nie obniżać go. Podobać się to znaczy ? 69 * budzić ciekawość, intrygować, skupiać uwagę, dawać przyjemność, wywoływać emocje - od śmiechu do łez poprzez drżenie serca. To znaczy zabierać gdzieś indziej, daleko stąd... Produkcja artystyczna dzieliła się od zawsze na sztukę wysoką i niską, czy to w literaturze, czy to w malarstwie i muzyce. Mozart zaś zawsze wskazuje na inne rozwiązanie. W osiemnastym wieku trwał spór pomiędzy muzyką uczoną i muzyką galant: ta pierwsza - z jej horyzontalnym, kontrapunktowym zapisem, gdzie każdy głos zachowywał niezależność i biegł własną drogą, splatając się z innymi - była nauką, którą Bach doprowadził w swych fugach do najwyższej perfekcji; w reakcji na nią muzyka galant oferowała melodię łatwą i przyjemną, w której orkiestra stanowiła akompaniament dla śpiewu i ustalała rytm do tańca. Dostrzegłeś niebezpieczeństwo, jakie zaczaiło się w obu obozach: nudę. Nudzimy się dziełem wyłącznie uczonym, tak jak nudzimy się dziełem wyłącznie galant. Pomiędzy tymi dwoma rozdzielnymi światami przerzuciłeś most Twej muzyki, z pozoru galant, w głębi zaś - uczonej. Łącząc pracę ze spontanicznością, pozwoliłeś zjednoczyć się przeciwieństwom. Twój przykład zadaje kłam głupawym ma-nichejskim doktrynom, które chciałyby stanąć wyłącznie po jednej stronie i wykluczyć drugą. *70* Ku oburzeniu piewców niezgodności, stałeś się twórcą popularnym i elitarnym zarazem. Wolność Twoja płynie z przyjemności, Twej jedynej mistrzyni. Z przyjemności nucenia melodii tak oczywistej jak dziecięca wyliczanka; z przyjemności rozpalania strun i chórów w wielkiej kościelnej fudze. Wynika stąd, że nie należy przeceniać wagi wzorców. W sztuce rozwiązaniem pozostaje geniusz. Do usłyszenia niebawem PS Słucham kwartetów, jakie dedykowałeś Haydnowi, jedynemu z żyjących kompozytorów, którego podziwiałeś, jedynemu współczesnemu, który od razu dostrzegł, że jesteś gigantem. Od początku do końca natchniony, pełen żaru, prosty i męski - uświadomiłeś mi, jak ważny jest podziw, którym darzą się wzajemnie ludzie. Drogi Mozarcie, Gdy Mozart pisze mszę, nie myśli, że Bóg jest głuchy. Inaczej niż romantycy i nam współcześni, nie rywalizuje z niebem o moc dźwięku, a chcąc być usłyszanym, nie angażuje chórów i orkiestr równie licznych jak chińska armia. Poza tym gdy Mozart pisze mszę, nie myśli, że i człowiek jest głuchy. Dlaczego Beethoven, Rossini, Verdi, Mahler i tylu innych stają się hałaśliwi, gdy tylko wejdą do kościoła? Jeśli porównamy ich dzieła z dziełami Bacha i Mozarta, możemy odnieść wrażenie, że liczba decybeli jest odwrotnie proporcjonalna do wiary autora. Ludzie głośni pragną nas przekonać, to jasne. Ale najpierw chcą przekonać samych siebie. Hałas jako kompensacja wątpliwości? Człowiek wiary szepcze z uśmiechem, za to niepewny siebie kaznodzieja zdziera sobie płuca. Ty, Mozarcie, wierzysz w Boga równie naturalnie,
*72* jak tworzysz. Uwielbiasz komponować z okazji najrozmaitszych uroczystości, czy to katolickich, czy wolnomularskich. Robisz to bez hałasu, na zamówienie, a niekiedy spontanicznie, jak w wypadku wspaniałej, niedokończonej Mszy c-moll, którą pisałeś, by wyzdrowiała Konstancja, Twoja żona. Jest w tej mszy fragment, który siedzi mi w głowie: „Et incamatus est. Ta aria towarzyszy mi od dawna. Kiedy nie wierzyłem w Boga, delektowałem się nią jak czystą muzyką, jedną z najpiękniejszych, jakie znam. Już wtedy byłem nią oczarowany. Dziś, gdy wierzę - jest obrazem mojej wiary: śpiew, który wznosi się ku niebu, ponad ten padół pełen łez, śpiew szczęśliwy, wdzięczny, czysty, intonowany wciąż od nowa, śpiew jak lot skowronka. Ta muzyka jest coraz bliższa źródłu, wiedzie ku pierwotnej czułości, tej, z której wszystko się bierze, ku miłości obfitej, rozlewającej się na świat cały - ku czułości Stwórcy. Et incamatus est. „I począł się". Miza t-wM Pierwszą, która zanuciła tę arię, była Konstancja, ta sama, która dała Ci synów, matka ludzka, spełniona i znużona, zachwycona dzieckiem. W czasach gdy nie wierzyłem, dostrzegałem tylko ową wdzięczność. Ta radość - to było już coś. * 73 * I tak słowa zostały wyszeptane: Etincarnatus est. Czas na narodziny muzyki. Nie będzie już słów, lecz jedynie tchnienie, które unosi muzyka. Na tle delikatnego koronkowego akompaniamentu fletu i oboju głos staje się kolejnym instrumentem, tym najswobodniejszym, najdłuższym i najpiękniejszym. Czysty, podparty, natchniony dźwięk wznosi się ku sklepieniu katedry z bezgraniczną radością. Et incarnatus est. Oto słodki śpiew adoracji, celebracja życia.. Śpiew jedyny, niepowtarzalny. Głos radośnie wypełnia przestrzeń i zachwyca się, odurza i upaja samym sobą. Okazuje się, że młoda mama jest nieco podchmielona, czymże bowiem są te wokalizy, jeśli nie upojeniem? Chwila spowolnienia, zawieszenia... Nie wiadomo już, gdzie są granice głosu, który żwawo unosi się w niekończących się łukach melodii i rozwija - nigdy nie sięgając celu - w falującej grze łączących się ze sobą ornamentów, nigdy nie popadając przy tym w ekspresję wielkich interwałów. Idea absolutu... Zauroczenie trwa i dokonuje się metamorfoza. To już nie jest głos, ale skrzydła. To już nie ludzkie tchnienie, ale harmonijny powiew, który unosi nas ponad chmury. To już nie kobieta, ale wszystkie kobiety, matki, siostry, żony, kochanki. * 74 * Słowa i znaczenia tracą wagę: Ty celebrujesz cud istnienia. „Dlaczego istnieje raczej coś niż nic?" - pytają filozofowie. „Istnieje!" - odpowiada muzyka. Et incarnatus est. Drogi Mozarcie, W Twej muzyce słyszę dwa śpiewy: śpiew stworzenia i śpiew Boga. Śpiew stworzenia to śpiew ludzkiej duszy, która zwraca się do Stwórcy, by mu podziękować lub błagać: by szeptać „litości", recytować alleluja, wybuchać szczęściem przy słowie exultavit - słowie ziemskim, cielesnym, obleczonym bardzo silnymi emocjami. Twoje kompozycje religijne - pisane z nogami w błocie - spełniają taką właśnie funkcję. Śpiew Boga to punkt widzenia Stwórcy. Wydaje mi się, że niekiedy wznosisz się na ten właśnie poziom. Nie ma już uczuć, tylko stan wolny od uczuć, spojrzenie z góry i wreszcie spokój... Dzięki Tobie kilkakrotnie uciekałem z tego świata i słuchając andante z 21. koncertu, dołączałem do Boga. Bóg zaprosił mnie do swego samolotu. Lecimy ponad globem. Usadowieni wygodnie w kokpicie, podziwiamy dzieło stworzenia.
*76* Jak na właściciela przystało, Bóg proponuje mi przelot nad jego włościami. On sam lata tą trasą każdego ranka. Zresztą dla Niego cały czas jest rano. Gdziekolwiek się znajduje, bez względu na godzinę i stronę kabiny, z której patrzymy w dół - wciąż widzimy wschód słońca, jasność bije od horyzontu, światło rozmywa ciemność, niebo blednie, istnienie zwycięża z niebytem. Dostrzegamy wyłącznie zwycięstwa miłe i różowe. Bóg pokazuje mi trzódki chmur, które wolno pasą się ponad planetą, głęboki, przyciągający wzrok błękit oceanu, nieruchome rzeki, które są żyłami kontynentów, maleńkie miasta, upudro-wane góry, białe i płaskie bieguny... Od czasu do czasu mijamy stado dzikich gęsi, które nie zwracają na nas uwagi, lub rozświetlonego jak choinka satelitę... Samolot Boga nie ma silnika. To szybowiec o skrzydłach długich i szerokich, które utrzymują się w próżni. Bóg nie dotyka sterów: bardzo skoncentrowany, wymyśla kierunek, podnosi oczy i skręcamy. Podróż trwa tyle ile Twoja muzyka. Sekunda rozciągnięta w wieczność. Obracamy się w kosmicznej parze. Tam gdzie się unosimy - Bóg, Ty *77* i ja - nie ma wiatru, nie ma chaosu ani turbulencji. Jak znajdujesz sposób na wyobrażenie nieważkości lub choćby ograniczonej siły ciążenia? Ty, człowiek urodzony w czasach, które nie znały takich pojęć? Twoja muzyka trwa w zawieszeniu, tak bliska ciszy, kolorów ciszy, a może wręcz bicia serca ciszy... Śpiew fortepianu wznosi się i opada jak skrzydło naszego szybowca, i szybujemy równo, miękko, nie tracąc równowagi. Gdy andante się kończy, znów stoję na płycie lotniska, z kaskiem w ręku, oszołomiony, nie wierząc, że przeżyłem te cudowne chwile, i chwiejąc się z lekka, macham na pożegnanie oddalającemu się szybko boskiemu pilotowi. Pozostaję ze wspomnieniem niczym niezmąconej błogości, której doświadczyć mógłbym ponownie tylko podczas najintensywniejszej medytacji. Twoja muzyka, która zazwyczaj tak dobrze odsłania uczucia, tym razem potrafi wyrazić ich zanikanie. Pełna harmonia. Stan błogosławiony. Uchylasz drzwi do życia mistycznego za pomocą sztuki dźwięków. Otwierasz oczy na niewidzialne. Oko Boga... Pytam raz jeszcze: jak to robisz? Skąd czerpiesz tę wiedzę? Drogi Mozarcie, Czy możesz pomóc mi odnaleźć ten maleńki fragment muzyki, który posłałeś mi w czasach mego dzieciństwa? Szukam go od lat... Chodzi o ładną piosenkę, która mnie uszczęśliwiała, piosenkę nuconą na dwa głosy, jasną i miarową. Jej melodia cudownie mnie uspokajała. Raz na tydzień nasz szkolny wychowawca uroczyście kierował swe kroki ku regałowi, na którym królowało ogromne, brązowe radio, ciężkie i majestatyczne jak samochodowy bagażnik, masywny aparat, z którego podczas wojny słuchano pewnie Radia Londyn. Gdy nauczyciel przekręcał okrągłą gałkę, wielką jak jego dłoń, zapalało się małe światełko, a zaraz potem to zwierzę - złe, że je przebudzono - zaczynało charczeć, poruszać się, warczeć, mruczeć, rozświetlać swe gardło, jakby było bliskie wybuchu złości. Nagle cichło i do naszych uszu zaczynała dobiegać „audycja muzyczna". W tych czasach, w piątko- *79* we popołudnia dokładnie o trzeciej, wszystkie dzieci we Francji stawały przy swoich ławkach wyprostowane, z rękami założonymi z tyłu i z otwartymi buziami słuchały pogadanek nadawanych przez państwowe radio. Nasi nauczyciele wierni francuskiej tradycji, która wymaga, by intelektualista nie miał pojęcia o muzyce, ograniczali się wyłącznie do obserwowania całej klasy Ogarniali więc uczniów surowym spojrzeniem, niekiedy tylko ruszając linijką, jakby dyrygowali chórem.
Pomiędzy melodyjnymi wyliczankami, patriotycznym hymnem a starymi pieśniami sławiącymi źródełka, fontanny i ptaki słuchaliśmy Twojej piosenki, którą uwielbiałem. Była to z pewnością pierwsza wiadomość, jaką od Ciebie dostałem... Napełniała mi piersi radością i śpiewałem ją w upojeniu. Nawet koledzy z najgorszymi głosami nie umieli jej zepsuć, a ci, którzy biedzili się z rytmem lub intonacją, woleli udawać, że śpiewają, i otwierali usta niczym ryby w akwarium. Wracam po wielekroć do tej chwili, gdy nauczyciel kazał klasie milczeć i poprosił tylko dwoje uczniów - Isabelle i mnie - byśmy zaśpiewali. Włożyliśmy w nasz śpiew całe serce. Miałem wrażenie, jakbym tego dnia frunął na skrzydłach muzyki, i rozpierała mnie duma. Pamiętam też, że na koniec nasz profesor powstrzymał łzę. *80* Mozarcie, powiedz, co śpiewało tych dwoje siedmioletnich dzieci? Mam w głowie tylko pierwsze słowa: „O, Tarnino, me serce cię woła...". Kim jest ten Tarnino? I kto go woła? Co nas tak poruszało w słowach i melodii tej piosenki? Drogi Mozarcie, Słuchając Czarodziejskiego fletu, odnalazłem melodię mego dzieciństwa. Dziękuję, że odpowiedziałeś na moje pytanie. Co za wspaniały miałeś pomysł: napisać duet miłosny, który nie jest duetem kochanków! Mężczyzna i kobieta, którzy razem śpiewają, nie są sobie przeznaczeni i choć każde pragnie miłości, ich uczucia skierują się w inne strony: Pamina odda się Tarnino, Papageno zaś - Papagenie. A przecież Pamina i Papageno łączą swe głosy, by sławić miłość. Czy w jakiejkolwiek operze zdarzył się taki duet? Nie sądzę... Kot i kotka mruczą, choć gody już minęły... Bezinteresowny duet, duet bez pa- zurków, bez pieszczot, bez po- mruków, duet bez orgazmu, duet, który nie jest ani preludium, ani postludium do wymiany fluidów... Raczej duet uniwersalnej miłości aniżeli wyraz drobnych, egoistycznych i osobistych zabiegów... *82* Jest w tym coś czystego, ewangelicznego... Miłość celebrowana niczym świętość. Coś na kształt ofiary. Oto dlaczego dwoje dzieci mogło śpiewać tę piosenkę z takim zapałem. Mężczyzna wychwala miłość, podobnie jak to czyni kobieta, ale żadne nie oczekuje niczego od swego partnera. Żadnej strategii. Łapy precz. Miłość poza seksem. Miłość, którą dzieci rozumieją i akceptują, podczas gdy my, dorośli, zapominamy o niej na rzecz brutalnych, niekiedy dających rozkosz, ale zawsze krótkotrwałych wybuchów. W rytmicznym pulsie, jego zrównoważeniu, gdy mleczna wokaliza unosi swą radość ku niebu, zmysłowość nie przemija, ale na pierwszy plan wysuwa się wzajemny szacunek. Coś w tej melodii skłania nas do zadumy: jej umiar, poważne traktowanie tego, co się celebruje, żadnej histerii czy egzaltacji. Uczciwość. Oto miłość, o jakiej mi mówisz, miłość, która jest mi bliska, miłość, która nikogo nie krzywdzi, miłość, jakiej się pragnie całą swoją wolą. Miłość, która wykracza poza popędy, seksualność, przyciąganie ciał. Szeroka droga, na którą wkracza się swobodnie, w pełnym blasku dnia. Miłość pokonująca nasze miłości... Drogi Mozarcie, Dzieciństwo to kraj, przez który podróżujemy nieświadomie. Dotarłszy do granic, oglądamy się i nagle widzimy pejzaż. Ale jest już za późno. Dzieciństwo dostrzegamy dopiero wtedy, gdy je opuścimy.
Długo myślałem, że jest tylko jeden sposób, by tam wrócić: wspomnienie. Pamięć, wspomagana wolą i uczuciem, pozwala czasem odkryć jakieś skamieliny z dzieciństwa. Tymczasem istnieje inna droga, nie tak ukryta i mroczna, która daje dostęp do tych odległych ziem: sztuka. Tę nową drogę odkryłeś przede mną, każąc mi słuchać Czarodziejskiego fletu. Uderzyła mnie jedna rzecz: najbardziej dziecinna z Twych oper - pełna potworów, pułapek, tańczących zwierząt, papierowych palm i magicznych instrumentów - okazuje się Twoją ostatnią operą. Kiedy miałeś jedenaście lat, komponowałeś drama- *84* ty o wiele poważniejsze, bardziej dorosłe, mniej barwne. Duch dzieciństwa pojawia się z latami. Jako autor do pisania o bohaterach dziecięcych zdolny byłem dopiero wtedy, gdy ukończyłem trzydzieści pięć lat... To trochę tak jak Ty. Na czym to polega? Trzeba z pewnością sporo wyrzeczenia i opanowania, by odważyć się na prostotę. Trzeba przestać epatować pedantów, półerudytów, wszystkich tych, którzy przybierając pozę sędziów, rozpoznają talent po aureoli mędrca, inteligencję - po tym, że czegoś nie zrozumieli, geniusz - po niewypowiedzianej nudzie, jaką odczuwają. Sztuka, która chce być uczona i na każdym kroku podkreśla swe pochodzenie i ambicje kulturalne, ta pełna pretensji sztuka łatwo znajduje uznanie tych, którzy pragną uchodzić za ludzi poważnych. Za to ktoś, kto pojawia się niemal nagi, uzbrojony jedynie w urok i uśmiech, zawsze może się spotkać z pogardą krytyków. Trzeba wiele pracy i skromności, by dojść do sztuki jasnej i oczywistej. Wszelako pracowitość i pokora nie wystarczą. Gdy dzieciństwo przemija, wówczas najwraż-liwszych z nas, gdzieś około czterdziestki, nawiedza duch dzieciństwa. Przychodzi późno: jest zmartwieniem starców. * 85 * Przedwczesny talent nie wie, co to dzieciństwo. Cudowne, utalentowane dzieci są nieznośne właśnie dlatego, że nie są już dziećmi. Rywalizują z dorosłymi, upodobniają się do nich i ich naśladują. Nawet gdy prześcigają dorosłych, wciąż jeszcze ich małpują. Nie wyrażają własnego świata, ale świat dorosłych. Gdy jestem świadkiem wyczynów zbyt szybko dojrzałych wirtuozów, mam nieodparte wrażenie, że słucham karłów, a nie dorastających dzieci. Mimo uderzającej zwinności tych wyrostków wietrzę jakieś oszustwo. Podobnie skrępowani - mimo wszelkich podziwów - czujemy się na wystawach bonsai: bolą nas te amputowane korzenie, powyginane gałęzie, oszukane pragnienie, gwałt zadany naturze, zniekształcony rozwój. Czujemy niechęć wobec kata estety, który wyżywa się na słabszym... Także i Twoje kompozycje z okresu gdy byłeś cudownym dzieckiem, nie mają w sobie nic dziecinnego, nic niezgrabnego. Gdy ich posłuchać uważnie, rozpoznajemy solidne dzieła jednego z Twych współczesnych, jak choćby Twojego ojca. Z rzadkimi wyjątkami nie są dla nas same w sobie żadnym zaskoczeniem. Zaskakuje jedynie to, że napisałeś je w tym wieku. Przez pierwszych dwadzieścia lat popisujesz się wiedzą. Wiedza, czyli błąd młodości. Prostota zjawia się później. Dzieciństwo - na końcu. * 86 * W gruncie rzeczy jesteś dowodem na to, że z cudownego dzieciństwa można wyjść cało. Że talent, techniczna sprawność i wirtuozeria nie są przeszkodą, by pewnego dnia na czoło wysunęły się natchnienie i geniusz. W Czarodziejskim flecie objawia się duch dzieciństwa. Co to takiego? Aby to pojąć, należy znać ów leżący na uboczu kraj, gdzie pełno jest miłości, słodyczy, pieszczot, matczynych kołysanek i ramion, na których można się zdrzemnąć. Pod takim niebem budzimy się równie szczęśliwi, jak zasypiamy, z pasją oddajemy się zabawie, wszystko, co robimy, robimy całym sobą, a każda chwila smakuje równie intensywnie. Głównym uczuciem, jakie panuje w tym ciepłym gniazdku, jest zaufanie: nikt nie wątpi, że jest kochany, że rzeczy mają sens, że istnieją odpowiedzi na pytania, jakie stawiamy. Jeśli się uczymy, to nie po to by mieć co zjeść lub uniknąć nędzy, ale po to by zadowolić rodziców. Kiedy ktoś dostanie karę, to przecież
ręką, która zaraz potem pogłaszcze nas lub da ciastko. Przy tym wszystkim dzieciństwa nie omija trwoga, lęk przed okrucieństwem, bunt wobec niesprawiedliwości. Zawsze jednak zwycięża tu intensywna, świetlista wiara. Dzieciństwo to metafizyka, przekonanie, że istnieją porządek i sens, a ponad naszymi głowami * 87 * czuwają te wielkie, podziwiane i budzące strach osoby, które kryją w sobie tyle sekretów. Świat wydaje się bardziej tajemniczy aniżeli absurdalny. Być może jest ogromny, głęboki, nieznany i mroczny, ale przecież nie pusty i nietrwały... Jeśli nie pojmuję go do końca, to nie dlatego że jest nieograniczony, lecz dlatego że ja - dziecko - mam swoje granice; tym niemniej mogę go badać i zapytać o niego ojca, profesora, nauczyciela czy innego Sarastro, zawsze pełnych wiedzy i mądrości; zobaczy się później... Ponieważ nie żyję czasem teraźniejszym, zawsze będę miał czas... Czy jest bardziej inteligentny okres życia niż ten, w którym przychodzi nam uczyć się i dziwić? Bardziej aktywny od tego, w którym nie musimy zarabiać na chleb? A przecież dziecko pozostaje nieśmiałe, przekonane o swej niższości. Wie, że jest słabe - dlatego właśnie śni często, że jest bohaterem - wie, że nie wie i potrzebuje innych, których umie kochać, i spontanicznie oczekuje od nich tego samego. Dziecko wierzy w moce, których ludzie jeszcze nie upokorzyli: w moc słów, bajek, w moc muzyki. Pierwsze kłamstwa sprawią, że straci zaufanie do słów, pierwsze bajki, którym zadano kłam, uczynią je sceptycznym, a hałas powoli zagłuszy muzykę. *88* Ty, Mozarcie, na kilka miesięcy przed śmiercią, ciągle w nie wierzysz. Chyba że się mylę... Komponując Czarodziejski flet, opowiadasz właśnie o władzy muzyki nad duszami - władzy zbawczej, kojącej, odnawiającej. Nie snujesz o niej narracji, lecz ją wyrażasz, w jaki sposób odnaj- duje się dzieciństwo w muzyce? Poprzez oszczędność środków. Niewiele potrzeba, by zająć uwagę malucha: kredka, kartka papieru, skarpetka, która jest marionetką. Pomniejszasz orkiestrę, by była jeszcze bardziej eteryczna, barwna i dźwięczna. Ma służyć krągłości rysów i jasnemu rysunkowi frazy, tak by muzyka upodobniła się do ciała podrostka: ciała kruchego, ale giętkiego, nawet jeśli nie jest ono ciałem atlety. Ciała drobnego. Sporo talentu, pracy i smaku wymaga napisanie melodii prostej, ale nie powierzchownej, oczywistej, ale nie prostackiej. Z pewnością potrzeba do tego wielu lat. Tobie udało się to w wieku lat trzydziestu pięciu. W Czarodziejskim flecie potrafisz przybliżyć muzykę do ciszy, wiesz bowiem, że kontemplacja i oczarowanie - te dwa dary z lat dziecinnych - osiągalne są jedynie z dala od zgiełku. Drogi Mozarcie, Czy wiesz, że pisałeś muzykę dawną? No cóż, spokojnie: znaleźli się dziś tacy, którzy wiedzą o tym lepiej od Ciebie. Nim zaczną grać Twoje kompozycje - dzieła człowieka nowoczesnego, zorientowanego w rozwoju instrumentów - zabierają się do wyszukiwania zużytych trąbek, przegniłych strun, przedpotopowych pianoforte, które brzmią tak, jakby grano na nich na dnie basenu. Niektórzy przywdziewają osiemnastowieczne stroje, pudrują się i wkładają peruki. Jeszcze innych podejrzewam nawet o to, że dla zachowania pełnej wierności obyczajom Twoich czasów lubią się wysikać za kotarą w salonie. Niedawno zaproponowałem jednemu z nich, by z tego samego powodu kazał sobie wyrwać kilka zębów. Drogi Mozarcie, Muzyka odpowiada „tak" na pytanie, które nie zawsze zadajemy. Tego właśnie dowiedziałem się wówczas, gdy powstrzymałeś mnie - piętnastolatka - od samobójstwa. Tego właśnie dowiaduję się każdego dnia, gdy odczuwam potrzebę wysłuchania kilku nut, pięknego głosu czy też pogrania przez chwilę na fortepianie. Tak jak gąbka nasiąka wodą i nabiera kształtów, tak ja czuję, że jest mi lepiej. Ale dlaczego było mi źle?
Muzyka koi nasz fundamentalny niepokój: co robimy na tej ziemi z naszym kruchym ciałem i ograniczoną myślą? Cała oddana celebracji istnienia muzyka odsuwa od nas pokusę nicości i przywraca życiu. Wiedzą o tym dobrze religie, które stale wykorzystują muzykę w swych rytuałach. Doświadczenie muzyczne wiąże się po części z doświadczeniem mistycznym. #91 * Ponieważ znam obydwa, nie mogę się powstrzymać przed wskazaniem tajemnych podobieństw, jakie zachodzą między nimi. Przeżywamy chwilę, w której pytania nareszcie ustają. Gdy pewnej nocy znalazłem się sam na pustyni, pod gwiazdami Sahary, czułem, że jest przy mnie Bóg. Pytanie - to napięcie i nieustająca troska mego umysłu - nagle ustąpiło miejsca doskonałej pełni. Istnienie zatriumfowało nad nicością, obecność nad brakiem, dźwięk nad ciszą. Jak wtedy kiedy Cię słucham. W obydwu doświadczeniach - muzycznym i mistycznym - chodzi o chwilę zawieszoną w czasie, przeżycie tak intensywne, że nie da się go zmierzyć zwyczajną miarą sekund, minut czy godzin. Chodzi o chwilę ekstazy, która rządzi się własnymi prawami, własnym porządkiem. Choć intelekt jest wyłączony, wszystko ma swoje znaczenie. Czujemy bowiem, że w miejsce wyuczonego porządku pojawia się inny - o innej, tajemnej logice. Logice uczuć. Drogi Mozarcie, W swym życiu miałem wyłącznie koty mozar-towskie. Ten ostatni nazywa się Leonard. Właśnie w tej chwili leży zwinięty w kłębek na moim biurku i półotwartymi oczyma, nie wiedząc, czy wybrać zabawę czy odpoczynek, śledzi nieuważnie moje pióro. Od czasu do czasu, gdy stalówka zbliża się do papieru i słychać coś na kształt drapania myszki, Leonard łapie pióro swą gładką niczym mufla łapką i ucisza je. Wyobrażam sobie, że mój mały kociak zmusza się do przeszkadzania mi w pracy: z czystej grzeczności wyrywa się ze snu, by zaznaczyć, że o mnie nie zapomina. Tak naprawdę ciało już zasypia i kot wystawia brzuszek na ciepłe promienie dnia, przeciąga się z nadzieją na bliską rozkosz, jego powieki zamykają się i Leonard wyrusza na spotkanie ze snami. Wszystkie koty to Twoi uczniowie. Z gracją i wrodzoną zgrabnością wykonują ruchy właściwe, precyzyjne, ekonomiczne, gdy trzeba - szybkie, *93* i za chwilę - powolne, przeskakując z działania w bezruch, z allegro w adagio. Zawsze swobodne i giętkie, zawsze w pozycji władczej. Psy biegną do kałuży, by ugasić w niej pragnienie, rzucają się na miskę, są zdyszane, zmęczone. Koty zaś to lekkość, nigdy - wysiłek. Byle się tylko nie okazało, że i ich organizm poddany jest potrzebom lub ograniczeniom. Wyglądają tak, jakby poruszały się dla przyjemności, by zadowolić nasze oczy. W konserwatorium muzycznym psy pozostają uczniami, koty zaś awansują na nauczycieli. W świecie psim wola wprawia w drżenie ciężkie ciało i intencje są zawsze na wierzchu. W świecie kocim sztuka ukrywa sztukę, ciężar skrywa ciężar, a elegancji nawet nie dostrzegamy, gdyż jest tak naturalna. Tak, tu na tym padole, jedynie koty umiały się czegoś nauczyć z Twego pobytu na ziemi i tylko koty są mozartowskie. Czy zauważyłeś skądinąd, jak trudno jest poruszać się przy Twej muzyce? Rzadko przekonywały mnie balety, które utalentowani przecież choreografowie próbowali tworzyć do Twych dzieł. Jaki to ma związek z kotami? - zapytasz. Otóż idzie o grację... Przy Twojej najbardziej doświadczony tancerz wygląda niepewnie, gorliwie i sztucznie. Z jednej strony płynność Twojej frazy, z drugiej - zbyt wielkie stopy, sztywne nogi, które zginają się tylko w kolanie, ciężkie ruchy, *94* skrzypienie podłogi przy zajmowaniu pozycji, pot, który zalewa skórę, brudzi kostium, spada kroplami na twarz i rujnuje makijaż, jakby po to by udowodnić, że pozory nie mogą trwać wiecznie. W tańcu materia zwycięża nad duchem, ale nie w Twej muzyce. Twoje serce bije, nie męcząc się, nie słabnąc i nie zużywając się, zupełnie w innym rytmie niż nasze. Byłem wczoraj na takim właśnie balecie ułożonym do Twych dzieł i pomyślałem, że złośliwie mącisz mi wzrok. Choć dobrze słyszałem muzykę dochodzącą z kanału dla orkiestry, na scenie odkrywałem jakiś inny zespół. Tancerze, zazwyczaj doskonali i eleganccy, pokazywali nagle swą nadmiernie rozrosłą muskulaturę, wykonywali