Obce jest to tylko, co nieludzkie
Jean Giraudoux, Elpenor
Nazywam się Saad Saad, co po arabsku znaczy Nadzieja Nadzieja, zaś po angielsku brzmi jak Smutny
Smutny. Z tygodnia na tydzień, czasem z godziny na godzinę, a niekiedy w błysku sekundy moja prawda
przechodzi z arabskiego na angielski; w zależności od tego, czy jest mi dobrze, czy też źle — staję się
Saadem Nadzieją lub Saadem Smutnym.
Na loterii narodzin można wyciągnąć dobre lub złe losy. Jeśli koło wskaże Amerykę, Europę lub
Japonię, wszystko jest jasne: rodzimy się tylko jeden raz i nie trzeba zaczynać od nowa. Jeśli jednak na
świat przyjdziemy w Afryce lub na Bliskim Wschodzie...
Zdarza mi się śnić o chwili tuż przed narodzinami: wówczas poprawiam i koryguję koło, które obraca
się wśród komórek, molekuł i genów — poprawiam, by zmienić wynik. Nie chodzi mi o wygląd. Chodzi
o to, by na świecie pojawić się w innym miejscu. W innym mieście lub kraju. Brzuch ten sam oczywiście.
Trzewia mej ukochanej matki, brzuch składający mnie na ziemi, na której mogę wzrastać. Byle nie ta
dziura, z której za dwadzieścia lat będę musiał się wydostać.
Nazywam się Saad Saad, co po arabsku znaczy Nadzieja Nadzieja, zaś po angielsku brzmi jak Smutny
Smutny. Chciałbym trzymać się wersji arabskiej i płomiennych obietnic, jakie moje imię kreśliło na
niebie. Życzyłbym sobie, bym przepełniony jedynie dumą mógł rosnąć, dojrzewać i wydać ostatnie
tchnienie w tym samym miejscu, w którym się pojawiłem, niczym drzewo, które rozkwita pośród swoich,
a potem samo nie szczędzi odrośli, dopełniwszy nieruchomej podróży w czasie. Byłbym zachwycony,
dzieląc iluzję ludzi szczęśliwych, którzy wierzą, że żyją w najpiękniejszym miejscu na ziemi i nie muszą
go z niczym porównywać. To błogosławieństwo odebrały mi wojna, dyktatura, chaos, tysiące cierpień i
nadmiar śmierci.
Za każdym razem, gdy oglądam w telewizji prezydenta Stanów Zjednoczonych George’a Busha,
dostrzegam ów brak wątpliwości. Mnie tego brakuje. Bush jest dumny z bycia Amerykaninem. Jakby było
z czego. On nie urodził się w Ameryce, ale ją wymyślił. Tak. Stworzył ją przy pierwszej swojej kupce na
porodówce, udoskonalił w pieluchach, gdy gaworzył w żłobku, i na koniec pomalował kolorowymi
kredkami na ławce w podstawówce. To przecież normalne, że teraz, gdy dorósł, kieruje Ameryką! Byle
nie mówić przy nim o Krzysztofie Kolumbie — to go wkurza. Ani słowa o tym, że Ameryka będzie trwać
po jego śmierci. To go rani. Jest tak upojony swym pochodzeniem, jak gdyby zawdzięczał je samemu
sobie. Syn siebie samego, a nie rodziców. Sobie przypisuje zasługę za coś, co było mu dane. Co za
wspaniała arogancja! Jakże cudowne tępe samozadowolenie! Co za wspaniała próżność, która domaga
się odpowiedzialności za coś, co się otrzymało! Zazdroszczę mu. Podobnie jak każdemu człowiekowi,
który mieszka w miejscu nadającym się do mieszkania.
Nazywam się Saad Saad, co po arabsku znaczy Nadzieja Nadzieja, a po angielsku — Smutny Smutny.
Raz jestem Saadem Nadzieją, kiedy indziej Saadem Smutnym, nawet jeśli w oczach większości jestem
nikim.
U kresu podróży i na początku nowej piszę te słowa, by się usprawiedliwić. Urodzony tam, gdzie nie
należało się urodzić, chciałem wyjechać. Starając się o status uchodźcy, zmieniałem tożsamości z
lepszych na coraz gorsze: migrujący, żebrzący, nielegalny, bez papierów, bez praw, bez pracy. Jedyne, co
do mnie pasuje, to „ukrywający się”. Nie pasożyt, nie wyzyskiwacz, ani tym bardziej spryciarz. Po prostu
ukrywający się. Nie należę do żadnego narodu. Nie należę do kraju, z którego uciekam, ani do tego, do
którego chcę się dostać, ani do kraju, przez który jadę. Ukrywam się. Po prostu ukrywam. Nigdzie nie
witany. Wszędzie obcy.
Czasami mam wrażenie, że staję się obcy gatunkowi ludzkiemu...
Nazywam się Saad Saad, ale swego rodowego nazwiska prawdopodobnie nikomu nie przekażę. Wbity
w dwa metry kwadratowe mego prowizorycznego lokum wstydzę się prokreacji, a tym samym —
przedłużania katastrofy. Tym gorzej dla mej matki i ojca, którzy tak fetowali moje przyjście na świat.
Będę ostatnim Saadem. Ostatnim ze smutnych lub ostatnim, który miał nadzieję. Nieważne. Ostatnim.
1
Urodziłem się w Bagdadzie, w dniu, w którym Saddam Husajn zauważył swój pierwszy siwy włos.
Wpadłszy w furię, wrzeszczał na cały pałac tak głośno, że o mało nie pękły mu żyły na szyi. Wezwał
swego fryzjera, by ten natychmiast przefarbował jego siwe włosy na kruczo. Po czym oznajmił
trzęsącemu się ze strachu mężczyźnie, że czyni go odtąd odpowiedzialnym za najmniejszą oznakę swego
starzenia się: ma mieć oko na każdy siwy włos! Innymi słowy, urodziłem się w dniu, w którym Irak
uniknął katastrofy. Fatalna czy pomyślna to wróżba?
Przytaczam ten szczegół, gdyż ów fryzjer spokrewniony był poprzez małżeństwo z ciotką kuzynki
siostry przyrodniej mojej matki. Cóż, rodzina... Gdy tego wieczora przyszedł do nas, by świętować moje
narodziny, nie mógł się powstrzymać, by nie opowiedzieć ojcu, co mu się przydarzyło. Skryci za kotarą,
rozmawiali ściszonym głosem. Golibroda nie przyznał się jednak — ani tej nocy, ani następnej — gdzie
pojawiły się obumarłe włoski: czy na głowie, czy też na innej części prezydenckiego ciała. Jego
milczenie było wymowne. Każdy wie, że w naszym kraju mężczyźni, którzy długo chcą wyglądać męsko,
farbują sobie na czarno zarost nad genitaliami.
Moi rodzice mieli w każdym razie dwa powody do świętowania: na świat przyszedł syn, a tyran zaczął
się starzeć.
Przyjęto mnie jak cud. Normalna sprawa: po czterech córkach byłem kimś, kogo nikt się nie
spodziewał. Różowa kluseczka wiercąca się między moimi nogami wzbudzała okrzyki ekstazy i
dynastyczne nadzieje. Zanim powiedziałem lub zrobiłem coś mądrego — już mnie wielbiono. Zaledwie
po kilku godzinach życia dałem powód do wiekopomnego święta, a nazajutrz — do niestrawności i
historycznego kaca.
W dzieciństwie rozpieszczany, dużo później niż moi rówieśnicy zrozumiałem, jak żyją — lub nie żyją
— moi rodacy.
Mieszkaliśmy w niewielkim beżowym budynku o rzut kamieniem od liceum, w którym nasz ojciec był
bibliotekarzem. Rzecz jasna, szkoła była szkołą Baasu, biblioteka — biblioteką Baasu... Do Baasu, czyli
rządzącej partii prezydenckiej, należały radio, telewizja, basen, gimnazjum, kino, kawiarnie, a nawet
burdel — dodawał mój ojciec.
Początkowo wydawało mi się, że w życiu liczą się tylko trzy rzeczy: moja rodzina, Bóg i Prezydent. Po
napisaniu tego zdania przyszło mi do głowy, że jedynie odległość sprawia, iż zuchwale podaję taką
kolejność. W tamtym czasie groziłoby mi za to więzienie, bowiem należało przestrzegać następującej
hierarchii: Prezydent, Bóg, rodzina.
Porozlepiane wszędzie fotografie Prezydenta strzegły naszego codziennego życia. Jego postać widać
było w budynkach administracji publicznej, w prywatnych kramach, barach i restauracjach, sklepach
chemicznych i spożywczych. Małych zdjęć Prezydenta używaliśmy jako zakładek w podręcznikach.
Każdy afiszował się z wizerunkiem arabskiego Wodza i czynił to albo z przekonania, albo z ostrożności
lub tchórzostwa. Oprawiony obrazek z Saddamem Husajnem bywał najskuteczniejszą ochroną przed złym
losem, niezbędnym, choć wystarczającym minimum, bowiem niewyjaśnione zatrzymania i aresztowania
bez powodu spadały na ludzi częściej niż deszcz. Osobiście miałem wrażenie, że poprzez te obrazy
Prezydent nas obserwował. Nie był rysunkiem na papierze. Nie. On tam był. W oczach miał ukrytą
kamerę, a w papierowych uszach mikrofony. Śledził każdy nasz ruch i każde słowo. Wiedział o
wszystkim. Jak wielu irackich uczniów przypisywałem Saddamowi wszelką władzę i zdolności. Nie
myliłem się zbytnio.
Od czasu do czasu jakiś mężczyzna znikał. Mimo że miał rodzinę, żonę, dziecko, wnuka — nagłe
wszelki słuch po nim ginął. Wytłumaczenia były dwa: albo ten mężczyzna zaangażował się w ruch oporu
przeciwko Saddamowi, albo też uwięziono go, torturowano, a potem zabito właśnie za to. Nikt tych
hipotez nie sprawdzał, bo śledzenie prawdy było niebezpieczne. Zaginionego pozostawiano więc jego
losowi i nikt nie wiedział, czy ukrywa się w górach dawnego Kurdystanu, czy też rozpuszczono go już w
kwasie.
Jako dziecko przyjmowałem to normalnie, choć stwór z obrazków budził strach. Zgodnie z dziecięcą
logiką normalne było wszystko, co odkrywałem, i do potworów byłem przyzwyczajony. Karmiony przez
ojca okrutnymi bajkami lub starożytnymi legendami w rodzaju eposu o Gilgameszu, pojmowałem los jako
coś narzuconego, mrocznego i groźnego i nie wyobrażałem sobie świata bez Saddama Husajna, jego
absolutyzmu, kaprysów, gniewów, uraz, humorów, nietolerancji czy przewrotów. Był dla mnie bohaterem,
którego czciłem równie mocno, jak się go bałem. Jedyna różnica między światem bajek a rzeczywistością
była taka, że tu, poza kartami książki, z dala od zaczarowanych królestw, smok nazywał się Saddam
Husajn.
Bezpośrednim i jedynym konkurentem Saddama był, moim zdaniem, Bóg. Wiele wspólnego i prawie
żadnej różnicy: także i Bóg budził lęk i szacunek; także i do niego dorośli kierowali dyskretne skargi i
płomienne podziękowania; także i jemu nie należało się sprzeciwiać. Nieraz zastanawiałem się nad takim
dylematem: Bóg czy Saddam Husajn? W tym pojedynku na wpływy Bóg nie miał jednak równych szans.
Po pierwsze nie mieszał się w życie codzienne, zwłaszcza w Bagdadzie... Po drugie zemsta zajmowała
mu więcej czasu niż Saddamowi... Bez szemrania znosił zniewagi, za które Saddam karał, zanim przyszły
komukolwiek do głowy. Tym właśnie Bóg różnił się dla mnie od Saddama: był flegmatyczny, nie tak
zawzięty i porywczy. Roztrzepany. Albo nieuważny... Miałem pewną hipotezę: skoro Bóg nie spieszy się
z karą, to może jest dobry? Nie byłem pewien, choć takie zachowanie przemawiało na jego korzyść. Bóg
był więc dla mnie kimś milszym od Saddama. W dodatku był kimś prastarym, chociaż i Saddam istniał w
moim krótkim życiu od początku. Bardziej odpowiadali mi wreszcie ludzie Boga niż ludzie Saddama:
brodaci imamowie o fioletowych rzęsach, którzy uczyli nas pisać po arabsku, a potem czytać Koran, byli
ciekawsi, łagodniejsi i bliżsi od brutalnych baasistów, podejrzliwych urzędników, nienagannych
generałów, okrutnych sędziów, sprawnych policjantów, żołdaków ze spluwą gotową do strzału. Tak, bez
wątpienia, Bóg umiał sobie dobierać ludzi. A Saddam? Czy on sam szanował Boga? Czy klękał przed
nim?
W przeciwieństwie do Saddama, który mnie przerażał, i Boga, który mnie intrygował — rodzina
oznaczała dla mnie bezpieczeństwo i przygodę. Z jednej strony byłem pewien, że jestem kochany, z
drugiej — cztery siostry, bezsilna matka i nieobliczalny ojciec budzili stałą czujność. Nasz dom zanosił
się od śmiechów i piosenek, udawanych spisków i prawdziwych pojednań, krzyków tłumionych żartami.
Tak bardzo brakowało nam pieniędzy, że wszystko było problemem: posiłki, wyjścia z domu, zabawy,
odwiedziny. Mimo to czerpaliśmy przyjemność z kłopotów i z tego, że nam zawadzały. Na wschodni
sposób z upodobaniem komplikowaliśmy coś, co było proste. Tak unikaliśmy nudy. Ktoś z zewnątrz
mógłby nazwać funkcjonowanie domu Saadów „histerycznym”. Trafiłby. Pod warunkiem, że miałby na
myśli wielkie szczęście, jakie rodzi się z histerii.
Mój ojciec podgrzewał atmosferę sposobem mówienia. Bibliotekarz, wytrawny czytelnik, erudyta i
marzyciel. Z książek zapożyczył manię szlachetnego wyrażania się. Niczym arabscy uczeni zakochani w
poezji wolał mówić językiem wysokim, takim, w którym noc nazywa się „płaszczem mroku otulającym
kosmos”, chleb „chrupiącym mariażem mąki z wodą”, mleko „miodem przeżuwaczy”, a krowie łajno
„łąkowym plackiem”. Własnego ojca nazywał więc „autorem mych dni”, własną żonę, a naszą matkę
„fontanną płodności”, a swe latorośle „kością mojej kości, krwią mojej krwi, mozołem gwiazd”. Gdy już
podrośliśmy — moje siostry i ja — choć zachowywaliśmy się jak prości smarkacze, wedle ojca
„odżywialiśmy się” zamiast jeść, „zraszaliśmy pył dróg” zamiast robić siusiu, a gdy znikaliśmy w
toalecie — „odpowiadaliśmy na zew natury”. Te kwieciste, przesadnie subtelne peryfrazy nie były,
niestety, czytelne. Gdy my, jego potomni, stawaliśmy przed nim z otwartymi buziami, nic nie rozumiejąc,
on — patriarcha Saad — wściekły na widok takiego braku wychowania tracił cierpliwość i tłumaczył
natychmiast swą myśl w słowach mniej wyszukanych. Zwracając się jak do osłów, sam przemawiał jak
osioł. Przechodził wtedy od „mało mnie to obchodzi” do „mam to gdzieś”, albo od „nie plącz się pod
nogami, mały figlarzu” do „spadaj, kretynie!”. Ojciec nie znał po prostu zwykłych słów. Żyjąc na dwóch
skrajnie odległych piętrach języka — wysokim i trywialnym — przeskakiwał z jednego na drugie i
odwrotnie.
Pamiętam pewną styczniową sobotę. Wstaliśmy wcześnie, by jechać do wuja, który mieszkał daleko.
Ojciec, goląc się, spytał mnie:
— Synu mój, boski Ulissesie, nie drżysz przed różanopalcą jutrzenką?
— Słucham?
— Nie marznie ci dupa o piątej rano?
W sumie uwielbiałem towarzystwo mego ojca, gdyż zawsze wyrażał się obrazowo.
Co do matki, to nie musiałem się zmuszać, żeby być jej posłusznym. Kochałem ją tak bardzo, że
cokolwiek zdecydowała — godziłem się. Byliśmy jedną osobą o dwóch ciałach: jej życzenia stawały się
moimi pragnieniami, jej westchnienia zamieniały się w moje łzy, jej radość wybuchała moją ekstazą.
Moje siostry szanowały to szczególne porozumienie. Ponieważ byłem jedynym chłopcem w rodzinie, a
one wiedziały, że przyszłe życie spędzą przy jedynym mężczyźnie, tłumaczyły sobie moje przywileje
płcią i nie zazdrościły niczego. Przeciwnie, rywalizowały o moje względy.
Rozumiecie zatem, że dorastałem w raju. W tym cudownym miejscu, wśród oddanych kobiet, z
pociesznym ojcem, z dalekim Bogiem i despotą, od którego oddzielały nas ściany mieszkania, żyłem
szczęśliwy do chwili, gdy ukończyłem jedenaście lat.
W dzieciństwie przyzwyczajamy się do mistrzów absolutnych. W wieku dojrzałym przepędzamy ich i
nienawidzimy. Ja świadomość polityczną zyskałem bardzo wcześnie.
Mój wujek Nagib, brat matki, został zatrzymany rankiem przez ludzi Prezydenta. W więzieniu
dwukrotnie go torturowali i trzymali o głodzie w celi. Po pięciu tygodniach wyrzucili go na ulicę,
słabego, pobitego do krwi, niczym ścierwo dla głodnych psów. Na szczęście rozpoznała go sąsiadka,
przegnała zwierzęta i zawiadomiła nas, gdy jeszcze nie było za późno. Wzięliśmy go do domu, gdzie
matka i siostry opiekowały się nim i troskliwie leczyły. Stracił oko i ucho. Jęczał w gorączce i
dreszczach, męczony powracającymi koszmarami. Dopiero po kilku dniach odzyskał mowę. Wtedy
opowiedział nam, co się stało. Bardzo krótko: olbrzymi strażnicy znieważali go, trzymali bez wody i
jedzenia, godzinami bili, wykrzykując oskarżenia. „Zdrajca”, „szpieg”, „Świnia na amerykańskim
żołdzie”, „płatny pachołek Izraela” — oto nieliczne słowa, jakie dochodziły doń między uderzeniami
paskiem, kopniakami i razami nabitej gwoździami pałki. Takie zniewagi to u nas normalka. Nagib
domyślał się, że go za coś obwiniają, ale za co? Cierpiał tak, że błagał swych oprawców, by mu
powiedzieli, o co chodzi. Obiecywał, że powie wszystko, co chcą, tak, wszystko, byle go nie bili. Na
próżno! Nagib ich rozczarował — to jedyna jasna myśl, jaka dochodziła doń wśród męczarni:
torturowany rozczarował katów.
Wyrzucono go z więzienia bez żadnych wyjaśnień, dlaczego go aresztowali, a teraz wypuszczają.
Znaliśmy naszego wujka Nagiba, cichego pantoflarza, i wiedzieliśmy, że nie miał w sobie nic
podejrzanego: nie był ani Kurdem, ani Żydem, ani szyitą, nie był powiązany z Izraelem, zakochany w
Ameryce, nie miał nic wspólnego z Iranem. Nie był winny. Mógł być jedynie podejrzany.
Od tej chwili podejrzani byliśmy wszyscy...
Męczeństwo wujka Nagiba było częścią planu realizowanego świadomie, systematycznie, z precyzją
architekta. Planu, którego zwieńczeniem miało być królestwo terroru. W oczach nieufnego Prezydenta
podejrzani byli wszyscy Irakijczycy. Tak, wszyscy, bez wyjątku! Jeśli spiskujecie przeciwko Saddamowi,
zawsze się o tym dowiemy. Nieważne, że czasami się mylimy. Lepiej zabić niewinnego, niż pozwolić
działać winnemu. Mądrej głowie na zdrowie. Macie siedzieć cicho i być posłuszni”.
Mając jedenaście lat, odkrywałem niesprawiedliwość, jaka spadła na mój kraj, i w sercu rodził się
bunt. Rósł z dnia na dzień. Postanowiłem, że w przeciwieństwie do wujka Nagiba, dam ludziom
Prezydenta rzeczywiste powody do podejrzeń. Podejmę z nimi tak zażartą walkę, że będzie mnie za co
aresztować, przypiekać prądem, przytapiać w wannie i torturować bez końca.
Pewnego dnia ojciec przechodził obok mojego pokoju i zauważył, jak walę pięściami w mur. Więcej
szkód poniosły moje dłonie niż wrogowie, ale nie mogłem przestać.
— Kości z mej kości, krwi z mojej krwi, gwiezdny mozole, co robisz?
— Gniewam się.
— Przeciwko czemu ten gniew?
— Gniewam się na Saddama Husajna.
— Uspokój się i chodź za mną.
Wziął mnie za rękę i poprowadził do małego pomieszczenia pod domem. Tam odkryłem skarb mego
ojca — książki, które kilka lat wcześniej kazano mu wycofać z biblioteki. Zamiast wysłać wszystko do
ministerstwa, gdzie poszłyby na przemiał, zachował je. Stały na kilku półkach w naszej piwnicy przykryte
starymi kilimami.
Istniało kilka rodzajów tych zakazanych książek: jedne były kurdyjskie, inne zbyt odważne obyczajowo,
jeszcze inne — chrześcijańskie. Zabawne, że w oczach cenzury baasistowskiej tę samą czerwoną linię
przekraczały dzieła skrajnie różne — kazania religijne i powieść erotyczna. W ten sposób biskup Bossuet
i markiz de Sade stawali się braćmi w infamii, skazani na smażenie się na piekielnym rożnie. Niewiele
było trzeba, by jakaś publikacja została zakazana, więc partyjne polowanie na książki miało tę dobrą
stronę, że mój ojciec zgromadził całkiem niezły zbiór, w którym królowali najlepsi z najlepszych w
literaturze europejskiej: eseiści francuscy, poeci hiszpańscy, powieściopisarze rosyjscy, filozofowie
niemieccy, a także — zajmując dwie półki — kryminały Agathy Christie, które znalazły się tam dlatego,
że Irak znajdował się kiedyś pod okupacją brytyjską. Należało zatem pozbyć się także i tej słynnej
angielskiej pisarki.
Dopuszczając mnie do swej tajemnicy, ojciec kończył lub raczej zaczynał mnie kształcić. Dumny za
swego kraju, zakochany w jego bogatej tysiącletniej historii, mówiący o Nabuchodonozorze tak, jak
gdyby spotkał go wczoraj, nienawidził dzisiejszego reżimu i miał poczucie, że wbrew Saddamowi
Husajnowi, którego miał za uzurpatora, utrwala iracką tradycję, uczoną cywilizację, która wymyśliła
pismo i była otwarta na obce kultury. Swą tajemną bibliotekę nazywał „podręczną Babel” — tak bardzo
przypominała mu pomniejszoną wieżę babilońską, do której udawali się niegdyś ciekawscy z całego
świata — pielgrzymi gawędzący w różnych językach.
Tego dnia poznałem smak lektury lub wolności — co wychodzi na to samo — i lata młodości upływały
mi na walce z ideologicznym praniem mózgów, które urządzano nam w liceum. Broniłem się, próbując
myśleć w sposób niezależny, samodzielny.
Moje siostry wychodziły za mąż. Odkryłem wtedy, że pomimo dorastania wśród kobiet nie byłem
dziewczynką. Bo dziewczyny mają tylko jedno w głowie: wyjść za mąż. To ich obsesja: wyobrażają
sobie idealnego kandydata, a gdy znajdzie się już narzeczony, przygotowują się do ceremonii. Po weselu
opuszczają rodzinny dom — tak, tak, posuwają się nawet do tego — by poświęcić się małżeństwu.
Małżeństwu, nie mężowi, gdyż mężczyzna — jak inne samce — ma niewiele do roboty: pracuje,
dyskutuje, zasiada nad szklanką miętowej herbaty z przyjaciółmi i gra w kości, domino, szachy. Tak,
dziewczyny takie właśnie są i moje siostry zrobiły, jak każe obyczaj.
„Rodzina się powiększa” — obwieszczała matka, a łzy strumieniem ciekły jej po policzkach. Znaczyło
to, że „dom pustoszeje”. Nie domyślała się, jak bardzo ma rację, i nie podejrzewała, że pustoszeje
również „podręczna Babel”, gdyż ojciec, skromny urzędnik, nie zważając na niebezpieczeństwo,
wyprzedawał zakazane tomy, by opłacić kolejne wesela.
Miałem już dwóch szwagrów — Aziza i Rachida, a także trzy siostrzenice i siostrzeńca, gdy w sierpniu
1990 roku Saddam Husajn wypowiedział wojnę Kuwejtowi.
Nie tylko wojna się nie udała. Moje siostry przywdziały czarne stroje, gdyż ich mężowie polegli w
walce. Wróciły jako wdowy do domu. Razem z dziećmi. Ojciec sprzedał kilka mebli, mówiąc, że
potrzeba nam więcej miejsca.
Zaczęła się blokada gospodarcza. W odpowiedzi na agresywną politykę Saddama Husajna — o, jak
bardzo podzielałem to stanowisko — Narody Zjednoczone nałożyły embargo na Irak.
Nie wiem, czy bogaci, spasieni, nic niewarci politycy, którzy uchwalili te sankcje, pomyśleli choć
przez chwilę, jak my, Irakijczycy, je wytrzymamy. Wątpię, i to jedyne usprawiedliwienie, jakie znajduję.
Mając być ciężarem dla Saddama Husajna, embargo przygniotło tylko nas, zwykłych ludzi. Gdy dinar
stracił na wartości blisko tysiąc razy, wybieraliśmy się na zakupy ze zwojami starych banknotów
poupychanymi w worki na śmieci lub walizki. Zresztą, co mieliśmy kupować, skoro nikt niczego nie
sprzedawał? Wielu ludzi z miasta przenosiło się na wieś. Gdyby nie paczki rozdawane co miesiąc przez
rząd — mąka, olej, herbata i cukier — zginęlibyśmy z głodu. Dzięki tym racjom żywnościowym jako tako
dawaliśmy sobie radę. Do Bagdadu wracał strach, coraz większy. Bano się nie tylko Saddama Husajna.
Jeśli tylko ktoś miał cokolwiek, czego jeszcze nie wymienił, bał się, by go nocą nie okradziono: kierowca
taksówki sypiał w swoim samochodzie w garażu zamkniętym na kłódkę, z pistoletem pod ręką, rodziny
dyżurowały na zmianę, pilnując, by nie ukradziono im worka ryżu lub skrzynki pomidorów. Ale
najbardziej baliśmy się tego, by nie zachorować.
To właśnie przytrafiło się dzieciom moich sióstr. Czy szok po stracie mężów sprawił, że młode matki
nie miały zdrowego mleka? Czy karmiły smutkiem, zaraźliwym lękiem? Ich maluchy w wyniku infekcji
cierpiały na chroniczną biegunkę.
Towarzyszyłem matce i niemowlakom podczas każdej wizyty w przychodni. Za pierwszym razem
lekarz przepisał receptę, ale nie było odpowiedniego lekarstwa. Za drugim — choć dziewczynka
wypluwała przed nim płuca — odmówił pomocy, jeśli nie damy mu pieniędzy pod stołem. Dzięki ślubnej
obrączce matki ocaliliśmy ją. Za trzecim razem oświadczył nam, że choćbyśmy przywieźli całą teczkę
złota, nie uda mu się znaleźć koniecznego leku, gdyż brakuje go w całym kraju. Niewinne biedactwo
zmarło. Za czwartym razem zastaliśmy już tylko jednego lekarza: stał sam, przed oknem, w pustym
pomieszczeniu. Jego koledzy z przychodni wyjechali za granicę, podobnie jak pielęgniarki, które nie
miały za co kupić benzyny, by dojeżdżać do pracy samochodami. Czekał na pacjenta, który gotów był mu
kupić stetoskop, byle tylko miał za co utrzymać rodzinę. Chłopczyk zmarł.
W ciągu kilku lat najstarsza z moich sióstr straciła męża na wojnie, a potem córkę i syna na skutek
embarga. Zmęczona, pomarszczona, z matową skórą, wysuszonymi dłońmi i zgasłym okiem, w wieku
dwudziestu pięciu lat wyglądała jak staruszka.
Każdy Irakijczyk, który przetrwał ten okres — to prawda, że pierwsze umierały dzieci — może
zapewnić tych facetów z Narodów Zjednoczonych, że embargo to najlepszy sposób, by ukarać i tak
nieszczęśliwy już lud, a zarazem pomóc jego przywódcom. Cementem złagodzić ból! Betonem wzmocnić
dyktatury! Przed embargiem w Iraku nie przestrzegano praw człowieka. Tym bardziej w ciągu dziesięciu
lat embarga, ale do tego dochodziły trudności z wyżywieniem, kłopoty z leczeniem, wzrost zachorowań
na polio, mnożące się kradzieże i wzrost korupcji. Odbierając totalną władzę despocie, a co za tym idzie
— pełną odpowiedzialność, embargo rozgrzeszało Saddama. Jeśli brakowało jedzenia — to z powodu
embarga; jeśli odbudowa się opóźniała — to z powodu embarga; jeśli wielkie prace publiczne były
przerywane — winne było embargo. Embargo nie tylko nie osłabiło prześladowcy, ale przyniosło
odwrotny skutek: Saddam Husajn znów był człowiekiem opatrznościowym, jedynym irackim ratunkiem w
obliczu wrogich barbarzyńców. Jestem jednak pewien, że ci sprytni politycy, którzy skazali nasz kraj na
jeszcze większe cierpienie, zestarzeją się spokojnie w swych domach, okryci honorami, z medalami za
działalność humanitarną, ciesząc się snem, którego nie zakłóci nigdy żadne wspomnienie o horrorze, jaki
nam zgotowali, o horrorze, o którym nic nie wiedzą.
W tym czasie kilka razy przychodziło mi do głowy, by wyjechać do Europy lub do Stanów. Myślałem o
tym ospale, jakby z lenistwa, tak jak rozwiązuje się zadanie matematyczne. Zauważyłem bowiem, że
rodziny, które miały kogoś za granicą, lepiej znosiły nędzę: dwa dolary włożone do listu mogły poprawić
los. Powiedziałem o tym ojcu.
— Nie sądzisz, że gdzie indziej osiągnąłbym więcej?
— W jakim sensie, synu, kości z mej kości, krwi z mojej krwi, gwiezdny mozole?
— Myślę o karierze. Mógłbym być prawnikiem albo lekarzem. Nieważne. Gdybym tak wyemigrował?
— Synu, są dwa rodzaje emigrantów: ci, którzy zabierają zbyt wiele bagażu, i ci, którzy wyjeżdżają
bez niczego. Których wolisz?
— Nie wiem...
— Ci, którzy zabierają zbyt wiele bagażu, sądzą, że przenosząc się, ułożą sobie życie. Tymczasem
nigdy go sobie nie ułożą. Dlaczego? Bowiem to w nich samych tkwi problem! Noszą go, ciągną za sobą,
wietrzą go, ale nie rozwiązują ani nie stają z nim twarzą w twarz. Tacy emigranci zmieniają miejsca, ale
nie samych siebie. Na darmo się oddalają, i tak nigdy od siebie nie uciekną. Przegrają swoje życie tak
samo, jak by to uczynili tutaj. Złymi emigrantami są ci, którzy włóczą się objuczeni kilkutonową
przeszłością, z rozbujałymi dylematami, z zanegowanymi pomyłkami i maskowanymi wadami.
— A ci drudzy?
— Podróżują lekko, gdyż są gotowi, giętcy, umieją się przystosować i doskonalić. Tacy wiedzą, jak
wykorzystać zmieniający się pejzaż. To dobrzy emigranci.
— Jak zgadnąć, czy należymy do dobrych, czy do złych?
— Gdy masz piętnaście lat, jeszcze na to za wcześnie.
Nie mówiłem już o tym ani nie myślałem. Moi nauczyciele nie uciekli do Jordanii, więc uczyliśmy się,
siedząc w klasie, na podłodze, bez zeszytów i ołówków, z jednym podręcznikiem na trzydziestu uczniów.
Pomiędzy coraz rzadszymi lekcjami sprzedawałem kadzidełka przed budynkami ministerstw, by zarobić
kilka dinarów. Nie zapominałem o kłopotach mego kraju.
O zdrowiu Saddama Husajna krążyły plotki. Jednego dnia rozpoznawano u niego feka, sześć dni
później miał przejść zawał; potem bardzo rzadki wirus miał go oślepić, aż wreszcie wylew krwi do
mózgu przykuł go do łóżka: stracił mowę i był sparaliżowany. Jednak najnowsze zdjęcia i wystąpienia
telewizyjne zaprzeczały tym plotkom: Saddam miał się dobrze, ten Przewodnik narodu o czarnych
włosach, z brzuchem ściśniętym gorsetem, utuczony, wspaniały, niewiedzący, co to głód. Na przekór
oczywistości przekonani upierali się: „Nie bądźcie naiwni, partia Baas pokazuje nam sobowtóra, wielu
sobowtórów prezydenta”. Ale tyrania nie pozostawiała złudzeń... Mimo to plotki powracały, rozchodząc
się szybko jak na arabskim targu, niczym tlen, coś ulotnego, ale z resztkami nadziei — nadziei, że koniec
Saddama już blisko. Ci, którzy wymyślali te plotki, podejmowali walkę, jednak nie tę aktywną — zbyt
niebezpieczną — ale w wyobraźni. Rozpoznawali zresztą raka z dużym wyczuciem i znajdowali guza
zawsze tam, gdzie chcielibyśmy, aby się pojawił, sprawiając, że Saddam Husajn szybko umrze: w gardle,
w mózgu, w okrężnicy.
Jeśli żadna choroba nie radzi sobie z dyktatorem, szeptali niektórzy, to może uda się to Amerykanom,
którzy zbroili się przeciwko niemu.
Nawet jeśli sami Amerykanie chorobą nie byli.
Chociaż...
Ale nie wyprzedzajmy wypadków.
2
Podczas gdy jego lud zdychał z głodu, Saddam Husajn budował nowe pałace.
Lubił płakać i palić fajkę. Nigdy nie było wiadomo, czy to łzy z powodu dymu, czy może jakiś ludzki
odruch.
— Kości z mej kości, krwi z mojej krwi, gwiezdny mozole, Saadzie, mój synu, stwierdzam, że od
czasów Nabuchodonozora nasz kraj dorobił się wielu królów samowładców, wojowniczych zdobywców,
którzy pozostali obojętni na potrzeby obywateli; Saladyn i Saddam Husajn powiększają tę listę. Cóż,
chyba wiem, jaki tego powód...
— No jaki?
— To z powodu palm.
— Palm?
— Palm. Wszystkie problemy w Iraku biorą się z palm.
— No cóż...
— Powiem więcej: palmy są źródłem wszystkich problemów świata arabskiego.
— Żartujesz?
— Myślimy, że tu chodzi o politykę, a tymczasem idzie o ogrodnictwo. Nasze trudności w dążeniu do
demokracji wynikają z palm.
Oczekiwałem, że ojciec wyjaśni coś bliżej. Przy jego sposobie mówienia należało docenić ów
suspens.
— Nic dziwnego, że jeden z pierwszych parlamentów w dziejach ludzkości powstał na Islandii,
niedaleko bieguna północnego, w skalistej dolinie pełnej śniegu i lodu: palm tam nie było! Pamiętasz? To
było w IX wieku.
— Pamiętam, jakby to było wczoraj, tato.
— W naszej szerokości geograficznej było to po prostu niemożliwe.
— Z powodu palm.
— Właśnie, mój synu, kości z mej kości, dwunożny cudzie, który mnie tak rozumie. U nas palmy dają
zły przykład. Jak bowiem palma rośnie? Zacznie się piąć ku niebu dopiero, gdy podciąć jej dolne części
pnia. Dopiero za taką cenę rośnie i króluje w niebiańskim majestacie. Każdy arabski władca uważa się za
palmę. By mógł się wznieść i rozwijać, odcina się, oddziela i oddala od ludu. Palma sprzyja
despotyzmowi.
— OK. Więc co robić? Kupić coś na chwasty?
Roześmiał się i dolał nam herbaty.
W sąsiednim pokoju moje siostry i matka — nieczułe na nasze męskie rozmowy — głośno i namiętnie
przygotowywały dwa nowe śluby.
— Nabuchodonozor, Saladyn, Husajn... Brakuje nam ludzi przeciętnych. Od samego początku iraccy
przywódcy praktykowali kult wielkości.
— Ależ tato, w czym wielki jest Saddam Husajn?
— Paranoja. W tym przerasta nas wszystkich.
Nagle, jak porażony, mój ojciec ściszył głos, rozejrzał się dokoła po ciemnym pokoju, w którym
rozmawialiśmy tylko on i ja, po czym mówił dalej:
— Nikt już nie wie, gdzie przebywa i gdzie śpi. Tak bardzo boi się zamachu. Publicznie pokazują się
tylko jego sobowtóry. Dawniej tłumił bunt terrorem, teraz odbiera nam odwagę, rozpływając się w
tłumie.
— Wiem — westchnąłem — mam nie mówić, że na uniwersytecie przystałem do tajnego koła, którego
członkowie planowali zabicie Saddama Husajna.
— Najpierw zgładził wrogów i przeciwników, później — przyjaciół i współpracowników. Dziś ma
przy sobie tylko najbliższą rodzinę. Czekam dnia, w którym zabije także ich.
— To najważniejsza lekcja, jaka nam zostanie po Saddamie: nie ma tego złego, co by na dobre nie
wyszło!
Roześmialiśmy się głośno, gdyż nic tak nie pomaga przetrwać dyktatury jak śmiech.
Ojciec ciągnął dalej:
— Oto, co zabił w tym kraju: zaufanie. Ponieważ nikomu nie ufa, stworzył społeczeństwo, które jest
doń podobne, wspólnotę, w której każdy się boi, każdy podejrzewa, każdy śledzi sam siebie, szpiegując
sąsiadów, kraj, w którym twój bliski staje się dalekim, zdrajcą, donosicielem, potężnym wrogiem. Ten
paranoik nas pozarażał. Irak jest bardziej chory niż on sam. Czy umielibyśmy wyzdrowieć, gdyby to się
skończyło?
Nad krajem zawisł cień wojny.
Od czasu, gdy islamscy terroryści uderzyli w Stany Zjednoczone, obracając w proch dwie wieże z
trzema tysiącami ludzi, my, wpatrzeni w niebo, liczyliśmy dni dzielące nas od ataku armii amerykańskiej.
Jasne, że Irakijczycy nie mieli bezpośrednio nic wspólnego ze zburzeniem budynków w Nowym Jorku we
wrześniu 2001 roku, ale czuliśmy, że ten skandal uzbroił ramię prezydenta Busha i teraz, po Afganistanie,
zwróci je on w naszym kierunku.
W przeciwieństwie do moich kolegów, życzyłem sobie tego.
W przeciwieństwie do moich kolegów, widziałem ewentualnych wyzwolicieli w Amerykanach, którzy
by u nas wylądowali.
W przeciwieństwie do moich kolegów, nie czułem niechęci wobec Stanów Zjednoczonych.
Przed pójściem drogą urazy powstrzymała mnie ojcowska biblioteka, nasza „podręczna Babel”.
Podczas naszych tajnych narad na uniwersytecie nie odzywałem się. Wiedziałem, że żaden student mnie
nie zrozumie, gdyż tylko ja miałem dostęp do innych książek. Choć moi koledzy chcieli usunąć Saddama
Husajna, nienawiść do Stanów Zjednoczonych była dominującym elementem ich kultury politycznej,
elementem buntu.
Tyran zastosował bowiem podstęp, który się opłacał: po objęciu władzy jedyną ideologią, którą
pozostawił swobodnemu rozwojowi, był antyamerykanizm. Tej nienawiści ani nie karał, ani nie
faworyzował — po prostu przestał ją kontrolować. To była kość rzucona ludowi, którą ten mógł gryźć do
woli. Od czasu do czasu — jeśli było mu to na rękę — pokazywał Irakijczykom, że podziela ich niechęć:
antyamerykanizm wykorzystywał niegdyś przeciwko Iranowi, okazyjnie — przeciwko Emiratom
Arabskim, stale zaś — przeciwko Izraelowi. Teraz, gdy Bush zagrażał jemu i jego programowi
nuklearnemu, Saddam korzystał z tej awersji, by zerwać sojusze i pokazać nam nowe oblicze. W ten
sposób jego najzacieklejsi przeciwnicy dzielili z nim wspólnego wroga.
Tylko jedna osoba na uniwersytecie zauważyła, co o tym wszystkim myślę, lub raczej wyczuwała to w
moim milczeniu. Chodziło o Leilę. Założyłbym się, że podzielała mój punkt widzenia.
Leila mnie fascynowała. Mając czterech starszych braci, była dla mnie kimś w rodzaju lustrzanego
odbicia. Miałem przecież cztery starsze siostry. Wychowywana w towarzystwie chłopców, z łatwością
przyjęła się w naszej grupie, a gdy nie szła na wykłady z prawa, dołączała do nas w kawiarni, gdzie
godzinami przebudowywaliśmy cywilizacje.
Ktokolwiek widział, jak Leila delikatnie bierze papierosa w palce, jak przeciąga go wzdłuż
rozedrganych nozdrzy, a potem ze świecącymi oczyma, napiętym karkiem, z oczekiwaniem na twarzy, z
wargami, które zdają się szeptać: „Zobaczysz, kochanie, jak pięknie będziesz pachniał, gdy zapłoniesz”,
zbliża czubek papierosa do zapalniczki, ten wie, czym jest spotkanie z rozkoszą. Iskra. Żar. Nawet papier
jęczał z podniecenia. Następnie Leila podnosiła papierosa do ust, wdychała starannie jak
wiolonczelistka, przymykała powieki, odrzucała głowę do tyłu i miało się wrażenie, jakby papieros
wchodził w nią. Teraz po przeciwruchu, po kilku spazmach — jej pierś wznosiła się, plecy opierały o
kanapę, kolana rozsuwały — widać było, że całe jej ciało pożąda dymu, przyjmuje go w siebie i
wchłania z oddaniem. Po czym otwierała oczy i mrugając rzęsami, z błędnym wzrokiem, przypominała
kochankę, która zaskoczona, drżąc, z wypiekami na policzkach wyłania się z miłosnej nocy z sułtanem.
Przez chwilę można by pomyśleć, że boi się, by znów jej nie ubrano. Potem dłoń z papierosem wracała
przed usta, wargi obierały cel i z gardła i nozdrzy wydobywał się wolno, niechętnie i niespiesznie dym,
którego cudowna biel tak kontrastowała z ciemną skórą Leili.
Całymi godzinami Leila wdychała i wydychała, z regularnością fal oceanu, które przypływają do
brzegu plaży i odpływają. Za każdym razem wyglądało to równie wspaniale, jak za pierwszym razem.
W przerwach wydawała się odkrywać, że wciąż jesteśmy przy niej. Wtedy skupiała na nas swoje
rozszerzone źrenice, jakby chciała nam pokazać, że pomimo przygody, jaką przeżywała z papierosem,
nadal nas słucha, wspiera i że jest jej z nami dobrze. Nie odzywała się prawie, za to słuchała wybornie.
Każdy szukał aprobaty w jej bystrych oczach, żaden z chłopaków nie zaczynał swego wywodu bez jej
zgody; jeśli ktoś zaczynał w zapale improwizować, robił to, by ją olśnić. Jej milczenie brzmiało mądrzej
niż nasze słowa.
Potrzebowaliśmy jej, chcieliśmy, by była tu, pomiędzy nami, najważniejsza i drobna, jak pestka w
owocu.
Łatwo zgadnąć, że wszyscy byliśmy w niej trochę zakochani. Ja — bardzo.
Bojąc się odrzucenia, nie okazywałem mego zachwytu. Zadowalałem się płomiennymi spojrzeniami,
przedłużonym muśnięciem dłoni. Wpatrując się w nią, często głęboko wzdychałem; po błysku, który
pojawiał się w jej źrenicach, czułem, że odbierała sygnał.
Jeden z kolegów był mniej dyskretny.
Dowiedziałem się tego od niej, gdy odprowadzałem ją do domu. Informacja padła z jej ust tak, jakby
chodziło o coś banalnego.
— Bashir poprosił mnie o rękę.
Stanąłem jak wryty, a po chwili krzyknąłem:
— Kiedy?
Wzruszyła ramionami, zdumiona moją reakcją i zamyśliła się.
— W ostatni piątek, o jedenastej trzydzieści rano. A może to była jedenasta trzydzieści jeden albo
dwa... Może trzydzieści trzy... Chcesz, by mi to dokładnie przypomniał?
Zmieszany spuściłem głowę.
— Dlaczego mi to mówisz?
— Masz rację — odparła. — Dlaczego?
Uśmiechnęła się do mnie. Odwróciłem się i dodałem drżącym głosem:
— Co zamierzasz zrobić?
— A jak myślisz?
Gotowało się we mnie. Na każde z moich pytań odpowiadała pytaniem, jak gdyby chciała, bym się
odkrył. To było zbyt wyrafinowane wobec zakochanego chłopaka. Niemal okrutne.
— Czy tak się palisz do ślubu, Leila?
— A niby co? Znasz jakieś wyjście?
Zaczynałem domyślać się jej strategii, ale nie dostrzegałem, że wyciąga do mnie rękę. Wyrzucałem
sobie, że byłem rak ślepy.
— Kiedy mu odpowiesz?
— Pewnie w piątek rano, o jedenastej trzydzieści. To dobra pora na takie rozmowy, nieprawdaż?
Udawałem, że obserwuję chmurę nad wielkim portretem Saddama Husajna, na którym siadły trzy
czarne ptaki.
— I co mu odpowiesz?
— To zależy, Saad.
— Od czego?
— Muszę pomyśleć. Od kilku elementów, które pomogą mi w podjęciu decyzji.
— Ach tak?
— No tak. To zależy na przykład od ciebie.
— Ode mnie?
— Od ciebie. Co o tym myślisz?
— O Bashirze? To Świnia!
Uśmiechnęła się, szczęśliwa.
— Bashir? Jeden z twoich najlepszych kolegów to Świnia?
— Skończona Świnia!
— Od kiedy?
— Od ostatniego piątku od jedenastej trzydzieści, trzydzieści jeden, a może trzydzieści dwa... Różnie
mówią.
Roześmiała się z uznaniem. Nigdy nie posunąłem się rak daleko w okazywaniu mych uczuć. Brnąłem
dalej po swojemu:
— Co za tupeciarz z tego Bashira! Oświadcza się po cichu, za naszymi piecami, bez uprzedzenia.
— A niby co? Miał wam wysłać liścik?
— Wie, że wielu z nas...
— Co?
— Kocha się w tobie tak jak on...
Wzdrygnęła się.
— To nielojalne — powtarzałem. — Wyprzedza nas.
— Nas?
— Nas.
Było mi tak gorąco, że myślałem, iż się rozpłynę. Choć wiedziałem, co mam powiedzieć — nie
mogłem. Nie udawało mi się.
Odczekała chwilę, po czym domyśliła się, że pierwszy się nie odezwę.
— A ty, Saad? Czego byś potrzebował, by mieć odwagę wyznać swą miłość kobiecie?
— Wojny!
Wyrzuciłem to z siebie bez zastanowienia.
Odrzuciła głowę do tyłu i odetchnęła głęboko.
— Doskonale. Nie trzeba więc będzie długo czekać. Dobranoc, Saad.
— Dobranoc, Leila.
Tej nocy nie mogłem zasnąć. Ona też, co poznałem nazajutrz po jej zaróżowionych powiekach.
W ciągu następnych dni nie rozmawialiśmy częściej ani dłużej niż poprzednio. Nawiązała się za to
między nami nić tajemnego porozumienia, wiele zapowiadająca, pożądliwa, napięta niczym cięciwa
kuszy tuż przed wyrzuceniem strzały. Dzieliliśmy się jednym z najbardziej obiecujących momentów ciszy.
Groźby w głosie prezydenta Stanów Zjednoczonych Busha stawały się coraz bardziej jednoznaczne.
Nawet Saddam Husajn dostrzegał niebezpieczeństwo, skoro dla uniknięcia lub oddalenia starcia wpuścił
do naszego kraju ekspertów ONZ, by mogli sprawdzić, czy Irak nie ma broni masowego rażenia.
Na zakończenie inspekcji eksperci zredagowali raport. Bush nie uwierzył w jego negatywne wnioski.
My tym bardziej. Byliśmy przekonani, że Saddam ukrywa broń nuklearną. Skoro jej nie miał, to dlaczego
tak cierpieliśmy? Jedynym usprawiedliwieniem dla silnej władzy, która nas tak gnębiła, było to właśnie,
że była silna, bardzo silna.
Powtarzaliśmy sobie zasłyszane pogłoski: oczywiście, że Saddam ma bombę. Więc tym lepiej, że ją
ukrywa!
Poza grupą pacyfistów i kilku matek, które bały się o synów, wszyscy pragnęli bowiem wojny.
Po dziesięciu latach embarga Bagdad mych dwudziestu lat nie był już podobny do Bagdadu mego
dzieciństwa. Wprawdzie wciąż były tu szerokie aleje, ale teraz świeciły pustką. Poruszały się po nich
niekiedy stare taksówki — ze stosem materacy i toreb na dachu — które przywoziły z Jordanii towary u
nas niedostępne. Nie licząc tych rzęchów, po mieście jeździło jeszcze kilka prawdziwych samochodów
godnych swej nazwy — opancerzone i nietykalne — należały do hierarchów władzy. Szpitale, dawna
duma Iraku, przypominały statki na mieliźnie: zardzewiałe windy, stare narzędzia, brudne sale, brak
lekarstw i personelu. Praca wszędzie była problemem nie tylko dlatego, że przez osiem godzin dziennie
odcinano prąd: dewaluacja sprawiła, że zarobki skurczyły się do tego stopnia, iż przestały być cokolwiek
warte. Na skrzyżowaniach ulic natykaliśmy się na naszych profesorów z uniwersytetu sprzedających
wodę sodową i ciasteczka. Nasi rodzice spieniężali wszystko, co mieli najcenniejszego: biżuterię,
obrazy, bibeloty, książki. Sprzedawszy już meble z salonu, niektórzy sięgali po zlewozmywaki, okna i
drzwi, które likwidowali. Mieszkaliśmy w zimnych, mrocznych i nagich domach. Matka nie używała
wody z kranu, zanieczyszczonej z powodu nieczynnej kanalizacji, a jeśli już, to filtrowała ją i
przegotowywała. Poza tym nie zajmowała się zbytnio gotowaniem, gdyż nie było z czego. Wraz z moimi
siostrami spędzała dni na poszukiwaniu brukwi, drobnej sałaty lub kawałka udka, które nazywaliśmy
„jagnięciną”, nie mając pewności, czy to aby nie kot lub pies. Z powodu polowania na szczury lub
zwierzęta domowe wyprawa przez naszą dzielnicę była wyzwaniem dla węchu: na każdym rogu
rozkładająca się padlina, ścierwo dodające ostrości ogólnemu, odczuwalnemu w całym mieście
zapachowi przepełnionych ścieków i nieczynnych oczyszczalni.
„Niechby ci Amerykanie zrzucili już bomby! Gorzej być nie może, nie mamy nic do stracenia!” —
szeptano. Nieważne, czy ktoś był zwolennikiem Saddama, czy jego przeciwnikiem, nieważne, czy Irak
wygra, czy przegra walkę, wszyscy zgadzali się co do jednego: tylko wojna położy kres embargu.
Poza tym każdy miał inne zdanie.
Jakże mogło być inaczej? Różniliśmy się między sobą.
Co więcej: każdy z nas nosi w sobie kilka różnych istot.
Kim byłem ja sam? Irakijczykiem? Arabem? Muzułmaninem? Demokratą? Synem? Przyszłym ojcem?
Miłującym sprawiedliwość i wolność? Studentem? Niezależnym? Zakochanym? Wszystkim naraz, ale nic
nie trzymało się kupy. Człowiek może wydać kilka dźwięków w zależności od tego, któremu z głosów
pozwoli przemówić. Który z nich powinienem obdarzyć przywilejem? Gdybym uważał się w pierwszym
rzędzie za Irakijczyka, powinienem bronić nas przed amerykańskim najeźdźcą i zostać żołnierzem
Saddama. Gdybym uważał się za demokratę, powinienem sprzymierzyć się z jankesami i obalić władcę.
Gdybym uważał się za muzułmanina, nie zniósłbym ani słów, ani stylu chrześcijanina Busha, tak jak i jego
wyprawy krzyżowej przeciwko islamowi. Gdybym uprzywilejował moje ideały sprawiedliwości i
wolności, musiałbym z kolei dopomóc Bushowi w powieszeniu satrapy Saddama. Czy jako Arab nie
powinienem strzec się bezwzględnie Zachodu, który czyha na moją ziemię i czarny sok mej ziemi — ropę
— a zwłaszcza strzec się owego Amerykanina, który bezwarunkowo bronił Izraela nawet wtedy, gdy
Izrael gwałcił porozumienie z Arabami w Palestynie? Wszystkie te głosy tworzyły we mnie orkiestrę,
lecz wydobywała ona jedynie dźwięk fałszywy, brzmiący jak uliczny zgiełk.
Rzecz jasna, w określonej sytuacji i chwili, wobec konkretnego rozmówcy, umiałem zadowolić się
głosem solowym: wybrzmiewał wtedy we mnie tylko jeden Saad, który pozwolił mówić na przykład
demokracie... Gdyby jednak ktoś nagrał moje kolejne głosy solowe z całego dnia i puścił jednocześnie,
znów usłyszelibyśmy chaos, symfonię dysonansu, wrzawę wywołaną zderzeniem mych wewnętrznych
tożsamości.
Z tych targających mną myśli zwierzyłem się ojcu.
— Tato, dawniej zarzucałem sobie, że często zmieniam zdanie. Dziś uświadamiam sobie, że to
nieuniknione.
— Masz rację, mój synu. Najtrudniejsze w dyskusji nie jest to, by bronić jakiejś opinii, ale by ją mieć.
— Choćby jedną!
— Tak, bowiem łączymy w sobie kilka osobowości. Jedynie głupek wierzy, że jest jedynym
mieszkańcem swego domu.
— Jak mu się to udaje?
— Zamyka w sobie wszystkie pozostałe osoby i knebluje im usta. I nagle mówi jasnym, pojedynczym
głosem.
— Można pozazdrościć, prawda?
— Kretyn zawsze budzi zazdrość.
Ojciec poprosił, bym dolał sobie herbaty. Z trudem odzyskiwałem spokój.
— Tak, synu, chcielibyśmy wypowiadać się prosto, zdecydowanie, w sposób definitywny, z
przekonaniem, że objawiamy jakąś część prawdy. Tymczasem im więcej przybywa nam rozumu, tym
mniej w nas takich ambicji. Odkrywamy, jak bardzo jesteśmy skomplikowani, ile w nas napięcia.
— Nie chciałbym zaprzeczać sam sobie.
— Ale to po tym właśnie poznaje się kretyna: kretyn nigdy nie zaprzecza sobie samemu.
W kawiarni Delicje, gdzie studenci ścierali się bez żadnych skrupułów, tumult sięgał zenitu. Można
było odnieść wrażenie, że zanim doleci tu pierwsza rakieta amerykańska, kraj ogarnie wojna domowa:
gwałtowne antagonizmy w rozmowie mogły w każdej chwili zamienić się w zwykłą bójkę. Sunnici
stawali murem za Saddamem Husajnem z obawy, że stracą wpływy. Za szyitę uznawali każdego, kto miał
więcej dystansu. Niektórzy woleli nie popadać w skrajność charakterystyczną dla wojujących
islamistów, zaś kilku zuchwałych Irakijczyków, niepoprawnych wyznawców demokracji i pluralizmu,
oburzało się w imieniu nieobecnych — Kurdów, chrześcijan i Żydów — z powodu tego, co wycierpieć
musieli Kurdowie (ci, którzy przeżyli masakry), chrześcijanie (ci, którzy nie wyjechali) lub Żydzi iraccy
(czy został choćby jeden?).
Czy dlatego, że pogrążałem się w otchłani mych sprzeczności, czy może po to, by zbliżyć się do
kobiety, którą kochałem, postanowiłem dołączyć do ciszy Leili. Jeśli już rozmawialiśmy, to poza
kawiarnią, w drodze do jej domu i rzadko o polityce. Zamknęła ten temat, gdy opowiedziała mi, jak przez
wiele lat męczono i więziono jej ojca z powodu zwykłej zbieżności nazwisk: nosił nazwisko wielkiej
rodziny szyickiej, wrogiej Saddamowi Husajnowi. Nie zamykała natomiast ust, gdy rozmawialiśmy o jej
miłości do angielskiego, który opanowała do perfekcji. Odkryliśmy też wspólne zamiłowanie do Agathy
Christie.
— Nic mnie nie uspokaja tak, jak lektura jej powieści — przyznawała. — To pocieszające.
— Pocieszające? W gazetach nazywają ja „królową zbrodni”!
— Cóż może uspokajać bardziej niż ten świat domowych zbrodni, wyrafinowanych, artystycznie
wyreżyserowanych, dokonywanych przez inteligentnych przestępców stosujących zmyślne trucizny. Dla
nas, żyjących w zwierzęcym święcie zdominowanym przez siłę, jest w tym coś cudownie egzotycznego.
— Masz rację. W dodatku jej intryga ma początek i koniec, a każdy problem znajduje rozwiązanie. Po
wyjaśnieniu zbrodni następuje pokój.
— No właśnie! Chwilowe fale na spokojnej wodzie... Jak w raju! Chciałabym mieszkać w Anglii.
Na emeryturze byłabym starą, czarującą damą, która rozwiązuje zagadki kryminalne między tartą ze
śliwkami a podcinaniem geranium.
Pewnego marcowego dnia 2003 roku, gdy Amerykanie rozpoczęli wojnę z Irakiem, byłem zapewne
najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, gdyż Zakochany odniósł niepodzielne zwycięstwo. Dokonał
rzezi na wielu osobach, które mogły we mnie zareagować: zabił Irakijczyka, Araba i muzułmanina.
Godzinami myślałem tylko o sygnale, jaki dał mi Bush: oto dzień wybuchu wojny lub miłości!
Gdy zobaczyłem, że Leila nie pokazała się na uniwersytecie, pobiegłem do niej. Pod domem
zagwizdałem dwa razy. Pojawiła się natychmiast w oknie na trzecim piętrze, uczesana, umalowana, z
wilgotnymi oczyma.
— Zejdziesz? — krzyknąłem. — Muszę ci coś powiedzieć.
Gdy tylko zbiegła na dół, chwyciłem ją w ramiona, przycisnąłem do ściany i z ogniem w oczach
spojrzałem w jej piękną twarz o kształtnych wargach i drobnych ząbkach.
— Leila, kocham cię.
— I ja cię kocham.
— Chcę się z tobą ożenić.
— Nareszcie...
Pocałowałem ją. Nasze usta zmiękły.
— Leila, kocham cię.
— Już mówiłeś.
— Jakie to teraz łatwe.
— Rzeczywiście, potrzebowałeś wojny.
— Leila, kocham cię.
— Powtarzaj mi to zawsze i zawsze.
Gdy wróciłem wieczorem do domu, musiałem mieć wymalowane na twarzy bezczelne szczęście.
Siostry i matka, przerażone konfliktem, który mógł odebrać im mężczyzn, sądziły, że udzielił mi się szał
walki i zmierzyły mnie surowym wzrokiem. Pierwszy odezwał się jednak ojciec.
— Saad, kości z mej kości, krwi z mojej krwi, wyglądasz, jakbyś wracał z Mekki.
— Tato, jestem zakochany.
Wybuchnął śmiechem i radośnie krzyknął do kobiet:
— Saad jest zakochany!
— Kto to? Znamy ją? — pytały uradowane siostry.
— Nie znacie. Ma na imię Leila. Studiuje razem ze mną prawo na uniwerku.
— No i...?
Zaczęły się dręczące pytania. Siostry chciały wiedzieć coś więcej, a przede wszystkim były ciekawe,
w jaki sposób zakochany mężczyzna opisać może tę, którą kocha.
— Dalej, Saad. Jak się zakochałeś? Dlaczego?
— Gdybyście widziały, jak pali papierosa... — odpowiedziałem w ekstazie.
Szalone rodzinne śmiechy trwały do wieczora. Nawet matce, zaniepokojonej, że opuszczę ją dla obcej,
udzielił się w końcu radosny nastrój. O północy Leila i ja nosiliśmy już przezwisko, jakie nadała nam
moja najmłodsza siostra — „pochodnia i strażak”.
Piszę to bez wahania i nieważne, że ktoś mnie znienawidzi: nie było dla mnie niczego bardziej
podniecającego niż ta wojna! W czasie gdy wojska amerykańskie zbliżały się do oblężonego Bagdadu,
pomimo barykad i obstrzału spotykaliśmy się z Leilą kilka razy dziennie i rzucaliśmy się na siebie,
całowaliśmy, płonęliśmy, przytulaliśmy się tak mocno, że do zmiażdżenia brakowało niewiele. Coraz
większą trudność sprawiało nam to, by się nie kochać. Musieliśmy się powstrzymać, bo wymagała tego
nasza religia i nasze rodziny. Kiedy w najgorętszym momencie zapominałem o obietnicy, Leila błagała
mnie, bym na dowód miłości odpuścił; kiedy z kolei ona prosiła, że już nie może tego znieść, szeptałem
jej na ucho: „Nie chcę, by moja żona wytykała mi, że nie uszanowałem jej godności”. Gdy już nie
mogliśmy wytrzymać, rozdzielaliśmy się w gniewie i potrzebowaliśmy szybkiego długiego spaceru, by
się uspokoić. W ogniu walk, w zagrożeniu, wśród bombardowań, przy dźwięku syren, które powodowały
panikę, męczyliśmy się niczym dwa rekiny podniecone krwią, a nasze ciała wrzały bezwstydnym życiem.
Czy aby natura nie przewidziała tego wszystkiego? Być może w swej zwierzęcej mądrości do lęku
dorzuciła pożądanie, pragnienie żywe, nabrzmiałe, pomnożone przez niebezpieczeństwo, to nie dające się
opanować napięcie, które zapewnia zwycięstwo seksu nad śmiercią? Krótko mówiąc, wojna była
nieskończenie bardziej erotyczna niż dyktatura.
Po kilku dniach walk czołgi amerykańskie wjechały do stolicy, w której panował nastrój klęski.
Większość mieszkańców Bagdadu czuła się już pokonana, ale nawet ci, którzy cieszyli się z odsunięcia
Saddama od władzy, odczuwali upokorzenie z powodu tego, że nie umieliśmy tego dokonać sami, że
potrzebowaliśmy do tego znienawidzonych Amerykanów. W dodatku straty w ludziach były coraz
większe.
Amerykańskie obietnice napływały jedna za drugą, podobnie jak paczki żywnościowe. Tłum miał
ochotę o wszystkim zapomnieć i zabawić się. W dniu, w którym na placu al-Firdos obalono pomnik
Saddama Husajna, było nas wielu gotowych płakać i wrzeszczeć z radości.
Wraz z trzydziestoma tonami brązu, które opadły na ziemię, piasek gryzło trzydzieści lat ciężkiej
udręki. Tyrania dobiegała końca. Moi koledzy i ja mieliśmy mieć prawo do wolnej, demokratycznej,
pozbawionej despoty przyszłości. Serce biło mi w piersi jak dzwon i wykrzykiwałem ochrypniętym
głosem wszystkie slogany, jakie proponowano naszym młodym, entuzjastycznym gardłom. Mimo że wokół
było wielu marines i zagranicznych dziennikarzy, brataliśmy się. Och, jakże spieszyło mi się do Leili, by
opowiedzieć jej o tym, co tu się wydarzyło!
O ósmej wieczorem, wycałowawszy więcej osób niż przez całe życie, z rękoma we krwi od ciosów
wymierzanych pomnikowi despoty, wypłakawszy się ze szczęścia w ramionach nieznajomych, z żalem
wyrwałem się z tej euforii i pobiegłem do dzielnicy Leili.
Gdy zbliżałem się do jej ulicy, od razu zrozumiałem, co się stało.
W miejscu, gdzie stał jej dom, ziała teraz pusta przestrzeń pokryta tumanem kurzu i czarnego dymu. W
budynek trafił pocisk rakietowy. Nie pozostało z niego nic poza stertą kamieni, cementowych i gipsowych
płyt oblepionych tapetami, poskręcanych belek stropowych krzyczących ku niebu.
— Leila!
Rzuciłem się w stronę rumowiska i resztkami głosu wołałem:
— Leila!
Pędem ruszyłem teraz ku gapiom, zaglądałem do pobliskich sklepików i sąsiednich budynków.
— Leila!
Nigdzie jej nie było.
W panice wróciłem na ruiny i wyrwałem łopatę z rąk ratownika.
— Leila!
Za mną odezwał się głos:
— Proszę pana, Leila nie żyje.
Odwróciłem się i ujrzałem rachitycznego dozorcę o spłowiałych wąsach, który ze sto razy widział, jak
odprowadzałem Leilę do domu.
— Ibrahim?
— Tak, panie Saad. Siedziałem w kawiarni naprzeciwko, gdy to się stało. Jak pan wie, Leila z
rodzicami mieszkali na trzecim piętrze. Właśnie tam trafił pocisk. Piętro stanęło w płomieniach i po
chwili zawaliło się.
— Jest... jest pan pewien?
— Przykro mi, proszę pana, naprawdę przykro.
Załamany, zwiesił głowę.
Z pobliskich ulic dochodziły odgłosy radości, muzyki i petard świętujących upadek brązowego
Saddama. Zapadał wietrzny, złotawy zmierzch, a szczęśliwy Bagdad szykował się do całonocnej
potańcówki.
3
— Jak mam ją opłakiwać, skoro nie widziałem jej ciała?
Pokasłując nerwowo, ojciec starał się opanować emocje przed odpowiedzią. Ja ciągnąłem dalej:
— Jestem zimniejszy niż głaz. Nic nie czuję, nie myślę, na nic nie mam ochoty.
— Napij się herbaty.
Nie chcąc mu się sprzeciwiać, sięgnąłem po szklankę powolnym ruchem.
W domu panowała sztuczna cisza, którą dobrze znałem. Logicznie rzecz biorąc, matka z siostrami
powinny być teraz w sąsiednim pomieszczeniu, wstrzymywać oddech i z uszami przy ścianie czekać z
nadzieją, aż mój ojciec użyje odpowiednich słów. Od trzech tygodni — od śmierci Leili — siedziałem
przybity w mieszkaniu, odzywając się półsłówkami, pogrążony w apatii, która niepokoiła rodzinę.
Posadziwszy mnie naprzeciwko siebie na naszym jedynym dywaniku, ojciec miał za zadanie mnie
pocieszyć.
Po dwudziestu sześciu dniach walk, rankiem 1 maja 2003 roku Bush odtrąbił swe zwycięstwo. Saddam
Husajn, nasz straszny prezydent, nie odpowiadał, skulony w jakiejś dziurze jak szczur. Jedynie cisza była
dowodem, że Bush zwyciężył. Oficjalnie walki ustały. Armia najeźdźców chciała teraz, by traktować ją
jak armię wyzwolicieli. Moja rodzina gotowa była przyznać jej ten kredyt.
— Synu, wojna się skończyła.
— Cieszę się, tato.
Klepnął mnie po ramieniu, niezdolny do odpowiedzi, zmieszany tym zbliżeniem.
— Jesteś jeszcze młody.
— I co z tego. Młodość nie może cierpieć?
— Może, ale ma przed sobą przyszłość. Zycie trwać będzie dalej. Leili już nie zobaczysz, ale spotkasz
inne kobiety.
— Racja: jedna w tę, dziesięć w tamtą! Czy wierzysz w to, co mówisz?
— Ani przez chwilę... Ale... Cóż... Nie mylę się jednak, że przed tobą wiele, wiele lat życia. Porównaj
się choćby ze mną. Gdyby matka odeszła, nie miałbym już...
— Ale przeżyłeś z nią trzydzieści lat!
— Wybacz. Staram się ciebie pocieszyć, ale naprawdę nie umiem. Jak jakiś kretyn powtarzam słyszane
po tysiąc razy banały z nadzieją, że... Och, wybacz, Saad, wybacz! Cierpię razem z tobą, mój chłopcze, i
nie wiem, co powiedzieć.
Nie domyślając się tego, wypowiedział wreszcie odpowiednie słowa. Z mokrymi powiekami
przytuliłem się do niego i szlochałem długo, nieruchomy jak ciało, które krwawi.
Nagle ciszę przerwał potężny wybuch. Kobiety w panice wpadły do pokoju.
— Znowu się zaczyna!
Matka cała się trzęsła.
Skoczyłem na równe nogi, podbiegłem do okna i otworzyłem je.
— Wydaje mi się, że to jakieś sto metrów od nas. Jesteśmy bezpieczni. Uspokój się, mamo!
— Racja, Saad! Mój syn umiera ze zgryzoty, jego narzeczona pod gruzami, miasto w chaosie, bomby
nadlatują nie wiedzieć skąd, trzeba się upijać co wieczór, by móc zasnąć w tym przeklętym mieście, a ty
mi mówisz: „Uspokój się”. Racja, nie ma się czym niepokoić!
Nikt nie śmiał zaprzeczać: od czasu, gdy walki oficjalnie ustały, sytuacja zmieniła się na gorsze. Po
wojnie o Irak rozpoczęła się wojna domowa. Trzeba było zaledwie kilku tygodni, by każdy każdemu stał
się wrogiem. Jak przewidywał mój ojciec, Irak bez Saddama Husajna trwał w chorobie i paranoi, a
choroba ta siała spustoszenie.
Sunnici, którzy byli u władzy za Saddama, sprzeciwiali się powrotowi do łask szyitów, przedtem
pozostających w mniejszości, a teraz zajmujących strategiczne urzędy zgodnie z logicznymi obietnicami
sił okupacyjnych. Bagdad został podzielony na strefę szyicką, sunnicką i amerykańską. Całość tworzyła
wielką zonę niebezpieczeństwa, w której komunikowano się za pomocą kul i materiałów wybuchowych.
Mnożyły się ataki samobójcze, dla których wzorem były terrorystyczne metody Al-Kaidy. Żaden dzień i
żadna noc nie mijały bez strachu, bowiem niebezpieczeństwo czyhało wszędzie: pójście na targ groziło
śmiercią z ręki zamachowców samobójców, jazda autobusem — wybuchem samochodu-pułapki,
przejście przez ulicę mogło zakończyć się śmiercią od zbłąkanej kuli, a powrót do domu nie chronił przed
pociskiem rakietowym.
Zajęty własnym nieszczęściem, nie chciałem angażować się w te konflikty. Nie wychodziłem na
zewnątrz, wykłady były zawieszone, unikałem kawiarni Delicje, a moje myśli ogarnął chaos. Jedno tylko
było jasne: nie warto nic robić. I tak zawsze będziemy przegrywać.
Pewnego ranka podczas toalety zauważyłem na stopach trzy ciemne punkciki. Natychmiast pokazałem
je ojcu.
— Kurzajki, synu.
— Nigdy ich nie miałem!
— Bywa, że kurzajki pojawiają się po tym, gdy odprowadzimy kogoś do grobu.
— Więc to z trumny? Z trupów?
— Nie.
— Przecież nikogo nie odprowadzałem do grobu...
— Szok emocjonalny, synu. Użyłem metafory, by zasugerować, że kurzajki biorą się ze smutku.
— Trafiony, zatopiony! A więc to szok pourazowy?
— Kurzajki to kwiaty, którym zagubione dusze każą zakwitnąć na skórze.
Chwytając jedną ręką za moją stopę, a drugą poprawiając okulary, badał trzy ciemne margerytki.
— Są dwa sposoby leczenia: możesz smarować stopę octem cytrynowym albo nadać kurzajkom jakąś
nazwę.
— Wybieram to pierwsze. Niby jak miałbym je nazwać...
— Ale to działa. Miałem przyjaciela, który wlókł za sobą wielką upartą kurzajkę przez dziesięć lat.
Nie imało się jej żadne wypalanie, żadna maść. Zniknęła dopiero wtedy, gdy nazwał ją Fatimą.
— Fatimą?
— Fatima to imię jego matki, niesamowitej megiery, która — choć wcześniej nie zdawał sobie z tego
sprawy — była dlań utrapieniem. Gdy tylko nadasz kurzajce odpowiednią nazwę, taką, która wyjaśni jej
pochodzenie — znika natychmiast.
— Tobie też przydarzyło się coś takiego?
— Tak.
Zaczerwienił się i ściszył głos.
— Hodowałem kurzajkę przez dwa pierwsze lata mego małżeństwa z twoją matką.
— Nazwałeś ją jakoś?
— Tak.
— Jak?
— Saad, kości z mej kości, krwi z mojej krwi, gwiezdny mozole, przysięgnij, że nikomu nie powiesz!
— Na mą głowę.
— Moja kurzajka nazywała się Miriam. Tak jak dziewczyna, którą miałem poślubić. Tuż przed twoją
matką.
— Jeszcze przedtem?
Stał się purpurowy i wyszeptał, odwracając oczy:
— Tuż przedtem.
Przyjąłem to zwierzenie z litościwym uśmiechem, a potem zacząłem się zastanawiać: jak nazwać moje
kurzajki?
— Tato, czy kurzajki zawsze noszą imiona kobiece?
— Kurzajki mężczyzn — często. Ale nie skupiaj się na tym: bywają kurzajki, które nazywają się
Wyrzut Sumienia, Opium albo Podwójna Szkocka.
Miałem więc trzy kurzajki. Co wyrażały? Miałem kłopot z wyborem, niepokojący kłopot... Pokój?
Szczęście? Wolność? Przyszłość? Dzieci? Studia? Praca? Nie wiedziałem, co wybrać. Zbyt smutny na
taką introspekcję, poprosiłem matkę, by przygotowała mi porcję octu cytrynowego.
Moglibyśmy przyzwyczaić się do chaosu tak, jak przyzwyczailiśmy się do dyktatury. Tak, moglibyśmy
spróbować go wytrzymać, przetrwać, pod warunkiem że chaos — nawet jeśli dotykał nas na co dzień —
oszczędzi nas. Tymczasem pewnego czerwcowego dnia 2003 roku zaatakował rodzinę Saadów.
Jak opowiadać o tragedii? Zrelacjonuję po prostu wydarzenia, jak w pozbawionym patosu i emocji
sprawozdaniu, wyliczając je w tej kolejności, w jakiej następowały po sobie.
Rankiem 12 czerwca 2003 roku postanowiono, że mężczyźni, czyli ojciec i ja, udadzą się na targ. Była
to perspektywa tym bardziej kusząca, że mogliśmy spotkać w miejscu pracy mężów moich dwóch
młodszych sióstr: jeden sprzedawał tytoń, drugi pilnował kramu z naczyniami.
Siedząc na kawiarnianym tarasie, gawędziliśmy z moimi szwagrami dobrą godzinę, korzystając z
łagodnego jeszcze słońca, które dopiero latem podnosiło temperaturę do nieznośnych pięćdziesięciu
stopni.
— Synkowie moi, tak dobrze nam tu w męskim gronie, że zapomnieliśmy o prośbie naszych kobiet:
mamy napełnić koszyki.
W tym momencie jakiś facet zaczął się szybko przepychać przez tłum, popychając przechodniów.
— Jeszcze jeden złodziej! — krzyknąłem.
Mój szwagier, stróż sklepowy, szybko się podniósł.
— Mam nadzieję, że nie wybiegł z mojego sklepu!
Zaniepokojony skoczył w tłum.
— Pomogę ci — zaproponował drugi szwagier i pomknął za tamtym.
Patrzyliśmy, jak zbliżają się do uciekiniera, który zachowywał się dziwnie: nie jak złodziej, a raczej
jak szaleniec. Biegł raz w prawo, raz w lewo i śmiał się przy tym na całe gardło, z czerwonymi gałami na
wierzchu, poprawiając coś nieustannie pod szeroką dżelabą.
Nagle, gdy moi szwagrowie dobiegali już do niego, złodziej stanął, spojrzał w niebo, odwrócił głowę i
zawył.
Biały błysk.
Detonacja.
Wybuch.
Ziemia się zakołysała. Słupy, o które się opieraliśmy, zadrżały. Ojciec stracił równowagę i upadł obok
mnie. Gdybym go nie złapał, uderzyłby głową o ziemię.
W chwili, gdy go podnosiłem, w tłumie wybuchła panika. Ze wszystkich stron jęki i wrzask.
Zaskoczenie i panika. Krzyki cierpienia.
Wybuchła bomba.
Ten, którego wzięliśmy za uciekającego złodzieja, był żywą bombą, bojownikiem, który pod dżelabą
ukrył pas z ładunkami wybuchowymi. Zawleczkę wyciągnął na środku targu.
— Moi zięciowie — jęknął ojciec.
Wskoczyłem na stolik, by rozeznać się w sytuacji. W miejscu, gdzie uśmiercił się terrorysta,
kłębowisko z ciał i krwi. Odruchowo odwróciłem wzrok.
— Nie widzę.
— Co?
— Nie wiem, tato, straszny widok.
— Szybko, biegnijmy po pomoc.
Ile sił w nogach wybiegliśmy z kawiarni w kierunku szerszej alei.
Biegnij w lewo — rzucił ojciec — przed pałacem często stoją karetki. Ja biegnę na prawo ostrzec
Amerykanów.
I ojciec ruszył w kierunku stojących nieopodal żołnierzy.
Co mu przyszło do głowy? Dlaczego krzyczał po arabsku, a nie po angielsku? Dlaczego nie słuchał
ostrzeżeń, gdy wołali, by się nie zbliżał? Myślę, że był w szoku i chciał ratować życie ludzi. Nie zdawał
sobie sprawy, że go nie rozumieją.
Biegł ku nim, krzycząc zduszonym, łamiącym się głosem, z oczyma na wierzchu. Dyszał tak ciężko, że
nie słyszał ich wezwań, by się zatrzymał. Chciał działać szybko, więc nie widział, jak żołnierz składa się
do strzału. W głowie miał tylko obraz rannych, więc nie mógł się domyślać, że stanowi zagrożenie dla
tych Teksańczyków zagubionych w szalonym Bagdadzie, przerażonych głośną eksplozją, bojących się
nowego kamikadze. Biegł więc dalej, ignorując ostrzeżenia.
No i tyle. Z bólem odgadłem, co się stanie, i stało się.
Odgłos wystrzału.
Ojciec biegł jeszcze kilka kroków.
A potem padł. Zdziwiony.
Zginął na miejscu, niczego nie rozumiejąc.
Poczułem smak krwi w ustach. Chciałem krzyczeć, rzucić się na żołnierzy, dać im w twarz i zemścić
się za morderstwo, ale jeden z nich już zrozumiał swój błąd, wyznaczył najmłodszego do pilnowania
ciała i ruszył z pozostałymi w kierunku placu, gdzie kilka minut temu doszło do wybuchu. Dla nich ojciec
był tylko pomyłką...
Nie opowiadam, co było dalej, jak trudno było odzyskać ciało, jak zemdlała moja matka, jak
znaleźliśmy szwagrów — lub raczej to, co po nich zostało — jak płakały moje siostry.
Mnie łez zabrakło. Zachowałem je na potem, gdy już dopełnię oficjalnych czynności, gdy zadbam o to,
co należy się zmarłym, gdy zorganizuję obmycie ich ciał i złożę ich kości do ziemi.
Wystawiliśmy trzy otwarte trumny w domu. Cała dzielnica przybyła, by oddać hołd ojcu, jakby
chodziło o jakiegoś świętego. W całym tym ferworze czułości i szczerych uczuć wobec człowieka,
którego kochałem najbardziej na świecie, z trudem zachowywałem godność, zwłaszcza gdy do trumny
podchodzili nieznajomi. Kilka razy miałem ochotę znów być dzieckiem, które trzyma w ramionach,
dzieckiem, którego w swoim mniemaniu nie umiał pocieszyć, a pocieszał tak dobrze.
Trzy dni później, o świcie — o tej porze dyskutowaliśmy zazwyczaj, stojąc obok siebie przed lustrem
Obce jest to tylko, co nieludzkie Jean Giraudoux, Elpenor
Nazywam się Saad Saad, co po arabsku znaczy Nadzieja Nadzieja, zaś po angielsku brzmi jak Smutny Smutny. Z tygodnia na tydzień, czasem z godziny na godzinę, a niekiedy w błysku sekundy moja prawda przechodzi z arabskiego na angielski; w zależności od tego, czy jest mi dobrze, czy też źle — staję się Saadem Nadzieją lub Saadem Smutnym. Na loterii narodzin można wyciągnąć dobre lub złe losy. Jeśli koło wskaże Amerykę, Europę lub Japonię, wszystko jest jasne: rodzimy się tylko jeden raz i nie trzeba zaczynać od nowa. Jeśli jednak na świat przyjdziemy w Afryce lub na Bliskim Wschodzie... Zdarza mi się śnić o chwili tuż przed narodzinami: wówczas poprawiam i koryguję koło, które obraca się wśród komórek, molekuł i genów — poprawiam, by zmienić wynik. Nie chodzi mi o wygląd. Chodzi o to, by na świecie pojawić się w innym miejscu. W innym mieście lub kraju. Brzuch ten sam oczywiście. Trzewia mej ukochanej matki, brzuch składający mnie na ziemi, na której mogę wzrastać. Byle nie ta dziura, z której za dwadzieścia lat będę musiał się wydostać. Nazywam się Saad Saad, co po arabsku znaczy Nadzieja Nadzieja, zaś po angielsku brzmi jak Smutny Smutny. Chciałbym trzymać się wersji arabskiej i płomiennych obietnic, jakie moje imię kreśliło na niebie. Życzyłbym sobie, bym przepełniony jedynie dumą mógł rosnąć, dojrzewać i wydać ostatnie tchnienie w tym samym miejscu, w którym się pojawiłem, niczym drzewo, które rozkwita pośród swoich, a potem samo nie szczędzi odrośli, dopełniwszy nieruchomej podróży w czasie. Byłbym zachwycony, dzieląc iluzję ludzi szczęśliwych, którzy wierzą, że żyją w najpiękniejszym miejscu na ziemi i nie muszą go z niczym porównywać. To błogosławieństwo odebrały mi wojna, dyktatura, chaos, tysiące cierpień i nadmiar śmierci. Za każdym razem, gdy oglądam w telewizji prezydenta Stanów Zjednoczonych George’a Busha, dostrzegam ów brak wątpliwości. Mnie tego brakuje. Bush jest dumny z bycia Amerykaninem. Jakby było z czego. On nie urodził się w Ameryce, ale ją wymyślił. Tak. Stworzył ją przy pierwszej swojej kupce na porodówce, udoskonalił w pieluchach, gdy gaworzył w żłobku, i na koniec pomalował kolorowymi kredkami na ławce w podstawówce. To przecież normalne, że teraz, gdy dorósł, kieruje Ameryką! Byle nie mówić przy nim o Krzysztofie Kolumbie — to go wkurza. Ani słowa o tym, że Ameryka będzie trwać po jego śmierci. To go rani. Jest tak upojony swym pochodzeniem, jak gdyby zawdzięczał je samemu sobie. Syn siebie samego, a nie rodziców. Sobie przypisuje zasługę za coś, co było mu dane. Co za wspaniała arogancja! Jakże cudowne tępe samozadowolenie! Co za wspaniała próżność, która domaga się odpowiedzialności za coś, co się otrzymało! Zazdroszczę mu. Podobnie jak każdemu człowiekowi, który mieszka w miejscu nadającym się do mieszkania. Nazywam się Saad Saad, co po arabsku znaczy Nadzieja Nadzieja, a po angielsku — Smutny Smutny. Raz jestem Saadem Nadzieją, kiedy indziej Saadem Smutnym, nawet jeśli w oczach większości jestem nikim. U kresu podróży i na początku nowej piszę te słowa, by się usprawiedliwić. Urodzony tam, gdzie nie należało się urodzić, chciałem wyjechać. Starając się o status uchodźcy, zmieniałem tożsamości z lepszych na coraz gorsze: migrujący, żebrzący, nielegalny, bez papierów, bez praw, bez pracy. Jedyne, co do mnie pasuje, to „ukrywający się”. Nie pasożyt, nie wyzyskiwacz, ani tym bardziej spryciarz. Po prostu ukrywający się. Nie należę do żadnego narodu. Nie należę do kraju, z którego uciekam, ani do tego, do którego chcę się dostać, ani do kraju, przez który jadę. Ukrywam się. Po prostu ukrywam. Nigdzie nie witany. Wszędzie obcy. Czasami mam wrażenie, że staję się obcy gatunkowi ludzkiemu...
Nazywam się Saad Saad, ale swego rodowego nazwiska prawdopodobnie nikomu nie przekażę. Wbity w dwa metry kwadratowe mego prowizorycznego lokum wstydzę się prokreacji, a tym samym — przedłużania katastrofy. Tym gorzej dla mej matki i ojca, którzy tak fetowali moje przyjście na świat. Będę ostatnim Saadem. Ostatnim ze smutnych lub ostatnim, który miał nadzieję. Nieważne. Ostatnim.
1 Urodziłem się w Bagdadzie, w dniu, w którym Saddam Husajn zauważył swój pierwszy siwy włos. Wpadłszy w furię, wrzeszczał na cały pałac tak głośno, że o mało nie pękły mu żyły na szyi. Wezwał swego fryzjera, by ten natychmiast przefarbował jego siwe włosy na kruczo. Po czym oznajmił trzęsącemu się ze strachu mężczyźnie, że czyni go odtąd odpowiedzialnym za najmniejszą oznakę swego starzenia się: ma mieć oko na każdy siwy włos! Innymi słowy, urodziłem się w dniu, w którym Irak uniknął katastrofy. Fatalna czy pomyślna to wróżba? Przytaczam ten szczegół, gdyż ów fryzjer spokrewniony był poprzez małżeństwo z ciotką kuzynki siostry przyrodniej mojej matki. Cóż, rodzina... Gdy tego wieczora przyszedł do nas, by świętować moje narodziny, nie mógł się powstrzymać, by nie opowiedzieć ojcu, co mu się przydarzyło. Skryci za kotarą, rozmawiali ściszonym głosem. Golibroda nie przyznał się jednak — ani tej nocy, ani następnej — gdzie pojawiły się obumarłe włoski: czy na głowie, czy też na innej części prezydenckiego ciała. Jego milczenie było wymowne. Każdy wie, że w naszym kraju mężczyźni, którzy długo chcą wyglądać męsko, farbują sobie na czarno zarost nad genitaliami. Moi rodzice mieli w każdym razie dwa powody do świętowania: na świat przyszedł syn, a tyran zaczął się starzeć. Przyjęto mnie jak cud. Normalna sprawa: po czterech córkach byłem kimś, kogo nikt się nie spodziewał. Różowa kluseczka wiercąca się między moimi nogami wzbudzała okrzyki ekstazy i dynastyczne nadzieje. Zanim powiedziałem lub zrobiłem coś mądrego — już mnie wielbiono. Zaledwie po kilku godzinach życia dałem powód do wiekopomnego święta, a nazajutrz — do niestrawności i historycznego kaca. W dzieciństwie rozpieszczany, dużo później niż moi rówieśnicy zrozumiałem, jak żyją — lub nie żyją — moi rodacy. Mieszkaliśmy w niewielkim beżowym budynku o rzut kamieniem od liceum, w którym nasz ojciec był bibliotekarzem. Rzecz jasna, szkoła była szkołą Baasu, biblioteka — biblioteką Baasu... Do Baasu, czyli rządzącej partii prezydenckiej, należały radio, telewizja, basen, gimnazjum, kino, kawiarnie, a nawet burdel — dodawał mój ojciec. Początkowo wydawało mi się, że w życiu liczą się tylko trzy rzeczy: moja rodzina, Bóg i Prezydent. Po napisaniu tego zdania przyszło mi do głowy, że jedynie odległość sprawia, iż zuchwale podaję taką kolejność. W tamtym czasie groziłoby mi za to więzienie, bowiem należało przestrzegać następującej hierarchii: Prezydent, Bóg, rodzina. Porozlepiane wszędzie fotografie Prezydenta strzegły naszego codziennego życia. Jego postać widać było w budynkach administracji publicznej, w prywatnych kramach, barach i restauracjach, sklepach chemicznych i spożywczych. Małych zdjęć Prezydenta używaliśmy jako zakładek w podręcznikach. Każdy afiszował się z wizerunkiem arabskiego Wodza i czynił to albo z przekonania, albo z ostrożności lub tchórzostwa. Oprawiony obrazek z Saddamem Husajnem bywał najskuteczniejszą ochroną przed złym losem, niezbędnym, choć wystarczającym minimum, bowiem niewyjaśnione zatrzymania i aresztowania bez powodu spadały na ludzi częściej niż deszcz. Osobiście miałem wrażenie, że poprzez te obrazy Prezydent nas obserwował. Nie był rysunkiem na papierze. Nie. On tam był. W oczach miał ukrytą
kamerę, a w papierowych uszach mikrofony. Śledził każdy nasz ruch i każde słowo. Wiedział o wszystkim. Jak wielu irackich uczniów przypisywałem Saddamowi wszelką władzę i zdolności. Nie myliłem się zbytnio. Od czasu do czasu jakiś mężczyzna znikał. Mimo że miał rodzinę, żonę, dziecko, wnuka — nagłe wszelki słuch po nim ginął. Wytłumaczenia były dwa: albo ten mężczyzna zaangażował się w ruch oporu przeciwko Saddamowi, albo też uwięziono go, torturowano, a potem zabito właśnie za to. Nikt tych hipotez nie sprawdzał, bo śledzenie prawdy było niebezpieczne. Zaginionego pozostawiano więc jego losowi i nikt nie wiedział, czy ukrywa się w górach dawnego Kurdystanu, czy też rozpuszczono go już w kwasie. Jako dziecko przyjmowałem to normalnie, choć stwór z obrazków budził strach. Zgodnie z dziecięcą logiką normalne było wszystko, co odkrywałem, i do potworów byłem przyzwyczajony. Karmiony przez ojca okrutnymi bajkami lub starożytnymi legendami w rodzaju eposu o Gilgameszu, pojmowałem los jako coś narzuconego, mrocznego i groźnego i nie wyobrażałem sobie świata bez Saddama Husajna, jego absolutyzmu, kaprysów, gniewów, uraz, humorów, nietolerancji czy przewrotów. Był dla mnie bohaterem, którego czciłem równie mocno, jak się go bałem. Jedyna różnica między światem bajek a rzeczywistością była taka, że tu, poza kartami książki, z dala od zaczarowanych królestw, smok nazywał się Saddam Husajn. Bezpośrednim i jedynym konkurentem Saddama był, moim zdaniem, Bóg. Wiele wspólnego i prawie żadnej różnicy: także i Bóg budził lęk i szacunek; także i do niego dorośli kierowali dyskretne skargi i płomienne podziękowania; także i jemu nie należało się sprzeciwiać. Nieraz zastanawiałem się nad takim dylematem: Bóg czy Saddam Husajn? W tym pojedynku na wpływy Bóg nie miał jednak równych szans. Po pierwsze nie mieszał się w życie codzienne, zwłaszcza w Bagdadzie... Po drugie zemsta zajmowała mu więcej czasu niż Saddamowi... Bez szemrania znosił zniewagi, za które Saddam karał, zanim przyszły komukolwiek do głowy. Tym właśnie Bóg różnił się dla mnie od Saddama: był flegmatyczny, nie tak zawzięty i porywczy. Roztrzepany. Albo nieuważny... Miałem pewną hipotezę: skoro Bóg nie spieszy się z karą, to może jest dobry? Nie byłem pewien, choć takie zachowanie przemawiało na jego korzyść. Bóg był więc dla mnie kimś milszym od Saddama. W dodatku był kimś prastarym, chociaż i Saddam istniał w moim krótkim życiu od początku. Bardziej odpowiadali mi wreszcie ludzie Boga niż ludzie Saddama: brodaci imamowie o fioletowych rzęsach, którzy uczyli nas pisać po arabsku, a potem czytać Koran, byli ciekawsi, łagodniejsi i bliżsi od brutalnych baasistów, podejrzliwych urzędników, nienagannych generałów, okrutnych sędziów, sprawnych policjantów, żołdaków ze spluwą gotową do strzału. Tak, bez wątpienia, Bóg umiał sobie dobierać ludzi. A Saddam? Czy on sam szanował Boga? Czy klękał przed nim? W przeciwieństwie do Saddama, który mnie przerażał, i Boga, który mnie intrygował — rodzina oznaczała dla mnie bezpieczeństwo i przygodę. Z jednej strony byłem pewien, że jestem kochany, z drugiej — cztery siostry, bezsilna matka i nieobliczalny ojciec budzili stałą czujność. Nasz dom zanosił się od śmiechów i piosenek, udawanych spisków i prawdziwych pojednań, krzyków tłumionych żartami. Tak bardzo brakowało nam pieniędzy, że wszystko było problemem: posiłki, wyjścia z domu, zabawy, odwiedziny. Mimo to czerpaliśmy przyjemność z kłopotów i z tego, że nam zawadzały. Na wschodni sposób z upodobaniem komplikowaliśmy coś, co było proste. Tak unikaliśmy nudy. Ktoś z zewnątrz mógłby nazwać funkcjonowanie domu Saadów „histerycznym”. Trafiłby. Pod warunkiem, że miałby na myśli wielkie szczęście, jakie rodzi się z histerii. Mój ojciec podgrzewał atmosferę sposobem mówienia. Bibliotekarz, wytrawny czytelnik, erudyta i marzyciel. Z książek zapożyczył manię szlachetnego wyrażania się. Niczym arabscy uczeni zakochani w
poezji wolał mówić językiem wysokim, takim, w którym noc nazywa się „płaszczem mroku otulającym kosmos”, chleb „chrupiącym mariażem mąki z wodą”, mleko „miodem przeżuwaczy”, a krowie łajno „łąkowym plackiem”. Własnego ojca nazywał więc „autorem mych dni”, własną żonę, a naszą matkę „fontanną płodności”, a swe latorośle „kością mojej kości, krwią mojej krwi, mozołem gwiazd”. Gdy już podrośliśmy — moje siostry i ja — choć zachowywaliśmy się jak prości smarkacze, wedle ojca „odżywialiśmy się” zamiast jeść, „zraszaliśmy pył dróg” zamiast robić siusiu, a gdy znikaliśmy w toalecie — „odpowiadaliśmy na zew natury”. Te kwieciste, przesadnie subtelne peryfrazy nie były, niestety, czytelne. Gdy my, jego potomni, stawaliśmy przed nim z otwartymi buziami, nic nie rozumiejąc, on — patriarcha Saad — wściekły na widok takiego braku wychowania tracił cierpliwość i tłumaczył natychmiast swą myśl w słowach mniej wyszukanych. Zwracając się jak do osłów, sam przemawiał jak osioł. Przechodził wtedy od „mało mnie to obchodzi” do „mam to gdzieś”, albo od „nie plącz się pod nogami, mały figlarzu” do „spadaj, kretynie!”. Ojciec nie znał po prostu zwykłych słów. Żyjąc na dwóch skrajnie odległych piętrach języka — wysokim i trywialnym — przeskakiwał z jednego na drugie i odwrotnie. Pamiętam pewną styczniową sobotę. Wstaliśmy wcześnie, by jechać do wuja, który mieszkał daleko. Ojciec, goląc się, spytał mnie: — Synu mój, boski Ulissesie, nie drżysz przed różanopalcą jutrzenką? — Słucham? — Nie marznie ci dupa o piątej rano? W sumie uwielbiałem towarzystwo mego ojca, gdyż zawsze wyrażał się obrazowo. Co do matki, to nie musiałem się zmuszać, żeby być jej posłusznym. Kochałem ją tak bardzo, że cokolwiek zdecydowała — godziłem się. Byliśmy jedną osobą o dwóch ciałach: jej życzenia stawały się moimi pragnieniami, jej westchnienia zamieniały się w moje łzy, jej radość wybuchała moją ekstazą. Moje siostry szanowały to szczególne porozumienie. Ponieważ byłem jedynym chłopcem w rodzinie, a one wiedziały, że przyszłe życie spędzą przy jedynym mężczyźnie, tłumaczyły sobie moje przywileje płcią i nie zazdrościły niczego. Przeciwnie, rywalizowały o moje względy. Rozumiecie zatem, że dorastałem w raju. W tym cudownym miejscu, wśród oddanych kobiet, z pociesznym ojcem, z dalekim Bogiem i despotą, od którego oddzielały nas ściany mieszkania, żyłem szczęśliwy do chwili, gdy ukończyłem jedenaście lat. W dzieciństwie przyzwyczajamy się do mistrzów absolutnych. W wieku dojrzałym przepędzamy ich i nienawidzimy. Ja świadomość polityczną zyskałem bardzo wcześnie. Mój wujek Nagib, brat matki, został zatrzymany rankiem przez ludzi Prezydenta. W więzieniu dwukrotnie go torturowali i trzymali o głodzie w celi. Po pięciu tygodniach wyrzucili go na ulicę, słabego, pobitego do krwi, niczym ścierwo dla głodnych psów. Na szczęście rozpoznała go sąsiadka, przegnała zwierzęta i zawiadomiła nas, gdy jeszcze nie było za późno. Wzięliśmy go do domu, gdzie matka i siostry opiekowały się nim i troskliwie leczyły. Stracił oko i ucho. Jęczał w gorączce i dreszczach, męczony powracającymi koszmarami. Dopiero po kilku dniach odzyskał mowę. Wtedy opowiedział nam, co się stało. Bardzo krótko: olbrzymi strażnicy znieważali go, trzymali bez wody i jedzenia, godzinami bili, wykrzykując oskarżenia. „Zdrajca”, „szpieg”, „Świnia na amerykańskim żołdzie”, „płatny pachołek Izraela” — oto nieliczne słowa, jakie dochodziły doń między uderzeniami paskiem, kopniakami i razami nabitej gwoździami pałki. Takie zniewagi to u nas normalka. Nagib domyślał się, że go za coś obwiniają, ale za co? Cierpiał tak, że błagał swych oprawców, by mu powiedzieli, o co chodzi. Obiecywał, że powie wszystko, co chcą, tak, wszystko, byle go nie bili. Na próżno! Nagib ich rozczarował — to jedyna jasna myśl, jaka dochodziła doń wśród męczarni: torturowany rozczarował katów.
Wyrzucono go z więzienia bez żadnych wyjaśnień, dlaczego go aresztowali, a teraz wypuszczają. Znaliśmy naszego wujka Nagiba, cichego pantoflarza, i wiedzieliśmy, że nie miał w sobie nic podejrzanego: nie był ani Kurdem, ani Żydem, ani szyitą, nie był powiązany z Izraelem, zakochany w Ameryce, nie miał nic wspólnego z Iranem. Nie był winny. Mógł być jedynie podejrzany. Od tej chwili podejrzani byliśmy wszyscy... Męczeństwo wujka Nagiba było częścią planu realizowanego świadomie, systematycznie, z precyzją architekta. Planu, którego zwieńczeniem miało być królestwo terroru. W oczach nieufnego Prezydenta podejrzani byli wszyscy Irakijczycy. Tak, wszyscy, bez wyjątku! Jeśli spiskujecie przeciwko Saddamowi, zawsze się o tym dowiemy. Nieważne, że czasami się mylimy. Lepiej zabić niewinnego, niż pozwolić działać winnemu. Mądrej głowie na zdrowie. Macie siedzieć cicho i być posłuszni”. Mając jedenaście lat, odkrywałem niesprawiedliwość, jaka spadła na mój kraj, i w sercu rodził się bunt. Rósł z dnia na dzień. Postanowiłem, że w przeciwieństwie do wujka Nagiba, dam ludziom Prezydenta rzeczywiste powody do podejrzeń. Podejmę z nimi tak zażartą walkę, że będzie mnie za co aresztować, przypiekać prądem, przytapiać w wannie i torturować bez końca. Pewnego dnia ojciec przechodził obok mojego pokoju i zauważył, jak walę pięściami w mur. Więcej szkód poniosły moje dłonie niż wrogowie, ale nie mogłem przestać. — Kości z mej kości, krwi z mojej krwi, gwiezdny mozole, co robisz? — Gniewam się. — Przeciwko czemu ten gniew? — Gniewam się na Saddama Husajna. — Uspokój się i chodź za mną. Wziął mnie za rękę i poprowadził do małego pomieszczenia pod domem. Tam odkryłem skarb mego ojca — książki, które kilka lat wcześniej kazano mu wycofać z biblioteki. Zamiast wysłać wszystko do ministerstwa, gdzie poszłyby na przemiał, zachował je. Stały na kilku półkach w naszej piwnicy przykryte starymi kilimami. Istniało kilka rodzajów tych zakazanych książek: jedne były kurdyjskie, inne zbyt odważne obyczajowo, jeszcze inne — chrześcijańskie. Zabawne, że w oczach cenzury baasistowskiej tę samą czerwoną linię przekraczały dzieła skrajnie różne — kazania religijne i powieść erotyczna. W ten sposób biskup Bossuet i markiz de Sade stawali się braćmi w infamii, skazani na smażenie się na piekielnym rożnie. Niewiele było trzeba, by jakaś publikacja została zakazana, więc partyjne polowanie na książki miało tę dobrą stronę, że mój ojciec zgromadził całkiem niezły zbiór, w którym królowali najlepsi z najlepszych w literaturze europejskiej: eseiści francuscy, poeci hiszpańscy, powieściopisarze rosyjscy, filozofowie niemieccy, a także — zajmując dwie półki — kryminały Agathy Christie, które znalazły się tam dlatego, że Irak znajdował się kiedyś pod okupacją brytyjską. Należało zatem pozbyć się także i tej słynnej angielskiej pisarki. Dopuszczając mnie do swej tajemnicy, ojciec kończył lub raczej zaczynał mnie kształcić. Dumny za swego kraju, zakochany w jego bogatej tysiącletniej historii, mówiący o Nabuchodonozorze tak, jak gdyby spotkał go wczoraj, nienawidził dzisiejszego reżimu i miał poczucie, że wbrew Saddamowi Husajnowi, którego miał za uzurpatora, utrwala iracką tradycję, uczoną cywilizację, która wymyśliła pismo i była otwarta na obce kultury. Swą tajemną bibliotekę nazywał „podręczną Babel” — tak bardzo przypominała mu pomniejszoną wieżę babilońską, do której udawali się niegdyś ciekawscy z całego świata — pielgrzymi gawędzący w różnych językach. Tego dnia poznałem smak lektury lub wolności — co wychodzi na to samo — i lata młodości upływały mi na walce z ideologicznym praniem mózgów, które urządzano nam w liceum. Broniłem się, próbując myśleć w sposób niezależny, samodzielny.
Moje siostry wychodziły za mąż. Odkryłem wtedy, że pomimo dorastania wśród kobiet nie byłem dziewczynką. Bo dziewczyny mają tylko jedno w głowie: wyjść za mąż. To ich obsesja: wyobrażają sobie idealnego kandydata, a gdy znajdzie się już narzeczony, przygotowują się do ceremonii. Po weselu opuszczają rodzinny dom — tak, tak, posuwają się nawet do tego — by poświęcić się małżeństwu. Małżeństwu, nie mężowi, gdyż mężczyzna — jak inne samce — ma niewiele do roboty: pracuje, dyskutuje, zasiada nad szklanką miętowej herbaty z przyjaciółmi i gra w kości, domino, szachy. Tak, dziewczyny takie właśnie są i moje siostry zrobiły, jak każe obyczaj. „Rodzina się powiększa” — obwieszczała matka, a łzy strumieniem ciekły jej po policzkach. Znaczyło to, że „dom pustoszeje”. Nie domyślała się, jak bardzo ma rację, i nie podejrzewała, że pustoszeje również „podręczna Babel”, gdyż ojciec, skromny urzędnik, nie zważając na niebezpieczeństwo, wyprzedawał zakazane tomy, by opłacić kolejne wesela. Miałem już dwóch szwagrów — Aziza i Rachida, a także trzy siostrzenice i siostrzeńca, gdy w sierpniu 1990 roku Saddam Husajn wypowiedział wojnę Kuwejtowi. Nie tylko wojna się nie udała. Moje siostry przywdziały czarne stroje, gdyż ich mężowie polegli w walce. Wróciły jako wdowy do domu. Razem z dziećmi. Ojciec sprzedał kilka mebli, mówiąc, że potrzeba nam więcej miejsca. Zaczęła się blokada gospodarcza. W odpowiedzi na agresywną politykę Saddama Husajna — o, jak bardzo podzielałem to stanowisko — Narody Zjednoczone nałożyły embargo na Irak. Nie wiem, czy bogaci, spasieni, nic niewarci politycy, którzy uchwalili te sankcje, pomyśleli choć przez chwilę, jak my, Irakijczycy, je wytrzymamy. Wątpię, i to jedyne usprawiedliwienie, jakie znajduję. Mając być ciężarem dla Saddama Husajna, embargo przygniotło tylko nas, zwykłych ludzi. Gdy dinar stracił na wartości blisko tysiąc razy, wybieraliśmy się na zakupy ze zwojami starych banknotów poupychanymi w worki na śmieci lub walizki. Zresztą, co mieliśmy kupować, skoro nikt niczego nie sprzedawał? Wielu ludzi z miasta przenosiło się na wieś. Gdyby nie paczki rozdawane co miesiąc przez rząd — mąka, olej, herbata i cukier — zginęlibyśmy z głodu. Dzięki tym racjom żywnościowym jako tako dawaliśmy sobie radę. Do Bagdadu wracał strach, coraz większy. Bano się nie tylko Saddama Husajna. Jeśli tylko ktoś miał cokolwiek, czego jeszcze nie wymienił, bał się, by go nocą nie okradziono: kierowca taksówki sypiał w swoim samochodzie w garażu zamkniętym na kłódkę, z pistoletem pod ręką, rodziny dyżurowały na zmianę, pilnując, by nie ukradziono im worka ryżu lub skrzynki pomidorów. Ale najbardziej baliśmy się tego, by nie zachorować. To właśnie przytrafiło się dzieciom moich sióstr. Czy szok po stracie mężów sprawił, że młode matki nie miały zdrowego mleka? Czy karmiły smutkiem, zaraźliwym lękiem? Ich maluchy w wyniku infekcji cierpiały na chroniczną biegunkę. Towarzyszyłem matce i niemowlakom podczas każdej wizyty w przychodni. Za pierwszym razem lekarz przepisał receptę, ale nie było odpowiedniego lekarstwa. Za drugim — choć dziewczynka wypluwała przed nim płuca — odmówił pomocy, jeśli nie damy mu pieniędzy pod stołem. Dzięki ślubnej obrączce matki ocaliliśmy ją. Za trzecim razem oświadczył nam, że choćbyśmy przywieźli całą teczkę złota, nie uda mu się znaleźć koniecznego leku, gdyż brakuje go w całym kraju. Niewinne biedactwo zmarło. Za czwartym razem zastaliśmy już tylko jednego lekarza: stał sam, przed oknem, w pustym pomieszczeniu. Jego koledzy z przychodni wyjechali za granicę, podobnie jak pielęgniarki, które nie miały za co kupić benzyny, by dojeżdżać do pracy samochodami. Czekał na pacjenta, który gotów był mu kupić stetoskop, byle tylko miał za co utrzymać rodzinę. Chłopczyk zmarł. W ciągu kilku lat najstarsza z moich sióstr straciła męża na wojnie, a potem córkę i syna na skutek embarga. Zmęczona, pomarszczona, z matową skórą, wysuszonymi dłońmi i zgasłym okiem, w wieku
dwudziestu pięciu lat wyglądała jak staruszka. Każdy Irakijczyk, który przetrwał ten okres — to prawda, że pierwsze umierały dzieci — może zapewnić tych facetów z Narodów Zjednoczonych, że embargo to najlepszy sposób, by ukarać i tak nieszczęśliwy już lud, a zarazem pomóc jego przywódcom. Cementem złagodzić ból! Betonem wzmocnić dyktatury! Przed embargiem w Iraku nie przestrzegano praw człowieka. Tym bardziej w ciągu dziesięciu lat embarga, ale do tego dochodziły trudności z wyżywieniem, kłopoty z leczeniem, wzrost zachorowań na polio, mnożące się kradzieże i wzrost korupcji. Odbierając totalną władzę despocie, a co za tym idzie — pełną odpowiedzialność, embargo rozgrzeszało Saddama. Jeśli brakowało jedzenia — to z powodu embarga; jeśli odbudowa się opóźniała — to z powodu embarga; jeśli wielkie prace publiczne były przerywane — winne było embargo. Embargo nie tylko nie osłabiło prześladowcy, ale przyniosło odwrotny skutek: Saddam Husajn znów był człowiekiem opatrznościowym, jedynym irackim ratunkiem w obliczu wrogich barbarzyńców. Jestem jednak pewien, że ci sprytni politycy, którzy skazali nasz kraj na jeszcze większe cierpienie, zestarzeją się spokojnie w swych domach, okryci honorami, z medalami za działalność humanitarną, ciesząc się snem, którego nie zakłóci nigdy żadne wspomnienie o horrorze, jaki nam zgotowali, o horrorze, o którym nic nie wiedzą. W tym czasie kilka razy przychodziło mi do głowy, by wyjechać do Europy lub do Stanów. Myślałem o tym ospale, jakby z lenistwa, tak jak rozwiązuje się zadanie matematyczne. Zauważyłem bowiem, że rodziny, które miały kogoś za granicą, lepiej znosiły nędzę: dwa dolary włożone do listu mogły poprawić los. Powiedziałem o tym ojcu. — Nie sądzisz, że gdzie indziej osiągnąłbym więcej? — W jakim sensie, synu, kości z mej kości, krwi z mojej krwi, gwiezdny mozole? — Myślę o karierze. Mógłbym być prawnikiem albo lekarzem. Nieważne. Gdybym tak wyemigrował? — Synu, są dwa rodzaje emigrantów: ci, którzy zabierają zbyt wiele bagażu, i ci, którzy wyjeżdżają bez niczego. Których wolisz? — Nie wiem... — Ci, którzy zabierają zbyt wiele bagażu, sądzą, że przenosząc się, ułożą sobie życie. Tymczasem nigdy go sobie nie ułożą. Dlaczego? Bowiem to w nich samych tkwi problem! Noszą go, ciągną za sobą, wietrzą go, ale nie rozwiązują ani nie stają z nim twarzą w twarz. Tacy emigranci zmieniają miejsca, ale nie samych siebie. Na darmo się oddalają, i tak nigdy od siebie nie uciekną. Przegrają swoje życie tak samo, jak by to uczynili tutaj. Złymi emigrantami są ci, którzy włóczą się objuczeni kilkutonową przeszłością, z rozbujałymi dylematami, z zanegowanymi pomyłkami i maskowanymi wadami. — A ci drudzy? — Podróżują lekko, gdyż są gotowi, giętcy, umieją się przystosować i doskonalić. Tacy wiedzą, jak wykorzystać zmieniający się pejzaż. To dobrzy emigranci. — Jak zgadnąć, czy należymy do dobrych, czy do złych? — Gdy masz piętnaście lat, jeszcze na to za wcześnie. Nie mówiłem już o tym ani nie myślałem. Moi nauczyciele nie uciekli do Jordanii, więc uczyliśmy się, siedząc w klasie, na podłodze, bez zeszytów i ołówków, z jednym podręcznikiem na trzydziestu uczniów. Pomiędzy coraz rzadszymi lekcjami sprzedawałem kadzidełka przed budynkami ministerstw, by zarobić kilka dinarów. Nie zapominałem o kłopotach mego kraju. O zdrowiu Saddama Husajna krążyły plotki. Jednego dnia rozpoznawano u niego feka, sześć dni później miał przejść zawał; potem bardzo rzadki wirus miał go oślepić, aż wreszcie wylew krwi do mózgu przykuł go do łóżka: stracił mowę i był sparaliżowany. Jednak najnowsze zdjęcia i wystąpienia telewizyjne zaprzeczały tym plotkom: Saddam miał się dobrze, ten Przewodnik narodu o czarnych włosach, z brzuchem ściśniętym gorsetem, utuczony, wspaniały, niewiedzący, co to głód. Na przekór
oczywistości przekonani upierali się: „Nie bądźcie naiwni, partia Baas pokazuje nam sobowtóra, wielu sobowtórów prezydenta”. Ale tyrania nie pozostawiała złudzeń... Mimo to plotki powracały, rozchodząc się szybko jak na arabskim targu, niczym tlen, coś ulotnego, ale z resztkami nadziei — nadziei, że koniec Saddama już blisko. Ci, którzy wymyślali te plotki, podejmowali walkę, jednak nie tę aktywną — zbyt niebezpieczną — ale w wyobraźni. Rozpoznawali zresztą raka z dużym wyczuciem i znajdowali guza zawsze tam, gdzie chcielibyśmy, aby się pojawił, sprawiając, że Saddam Husajn szybko umrze: w gardle, w mózgu, w okrężnicy. Jeśli żadna choroba nie radzi sobie z dyktatorem, szeptali niektórzy, to może uda się to Amerykanom, którzy zbroili się przeciwko niemu. Nawet jeśli sami Amerykanie chorobą nie byli. Chociaż... Ale nie wyprzedzajmy wypadków.
2 Podczas gdy jego lud zdychał z głodu, Saddam Husajn budował nowe pałace. Lubił płakać i palić fajkę. Nigdy nie było wiadomo, czy to łzy z powodu dymu, czy może jakiś ludzki odruch. — Kości z mej kości, krwi z mojej krwi, gwiezdny mozole, Saadzie, mój synu, stwierdzam, że od czasów Nabuchodonozora nasz kraj dorobił się wielu królów samowładców, wojowniczych zdobywców, którzy pozostali obojętni na potrzeby obywateli; Saladyn i Saddam Husajn powiększają tę listę. Cóż, chyba wiem, jaki tego powód... — No jaki? — To z powodu palm. — Palm? — Palm. Wszystkie problemy w Iraku biorą się z palm. — No cóż... — Powiem więcej: palmy są źródłem wszystkich problemów świata arabskiego. — Żartujesz? — Myślimy, że tu chodzi o politykę, a tymczasem idzie o ogrodnictwo. Nasze trudności w dążeniu do demokracji wynikają z palm. Oczekiwałem, że ojciec wyjaśni coś bliżej. Przy jego sposobie mówienia należało docenić ów suspens. — Nic dziwnego, że jeden z pierwszych parlamentów w dziejach ludzkości powstał na Islandii, niedaleko bieguna północnego, w skalistej dolinie pełnej śniegu i lodu: palm tam nie było! Pamiętasz? To było w IX wieku. — Pamiętam, jakby to było wczoraj, tato. — W naszej szerokości geograficznej było to po prostu niemożliwe. — Z powodu palm. — Właśnie, mój synu, kości z mej kości, dwunożny cudzie, który mnie tak rozumie. U nas palmy dają zły przykład. Jak bowiem palma rośnie? Zacznie się piąć ku niebu dopiero, gdy podciąć jej dolne części pnia. Dopiero za taką cenę rośnie i króluje w niebiańskim majestacie. Każdy arabski władca uważa się za palmę. By mógł się wznieść i rozwijać, odcina się, oddziela i oddala od ludu. Palma sprzyja despotyzmowi. — OK. Więc co robić? Kupić coś na chwasty? Roześmiał się i dolał nam herbaty. W sąsiednim pokoju moje siostry i matka — nieczułe na nasze męskie rozmowy — głośno i namiętnie przygotowywały dwa nowe śluby. — Nabuchodonozor, Saladyn, Husajn... Brakuje nam ludzi przeciętnych. Od samego początku iraccy przywódcy praktykowali kult wielkości. — Ależ tato, w czym wielki jest Saddam Husajn? — Paranoja. W tym przerasta nas wszystkich. Nagle, jak porażony, mój ojciec ściszył głos, rozejrzał się dokoła po ciemnym pokoju, w którym
rozmawialiśmy tylko on i ja, po czym mówił dalej: — Nikt już nie wie, gdzie przebywa i gdzie śpi. Tak bardzo boi się zamachu. Publicznie pokazują się tylko jego sobowtóry. Dawniej tłumił bunt terrorem, teraz odbiera nam odwagę, rozpływając się w tłumie. — Wiem — westchnąłem — mam nie mówić, że na uniwersytecie przystałem do tajnego koła, którego członkowie planowali zabicie Saddama Husajna. — Najpierw zgładził wrogów i przeciwników, później — przyjaciół i współpracowników. Dziś ma przy sobie tylko najbliższą rodzinę. Czekam dnia, w którym zabije także ich. — To najważniejsza lekcja, jaka nam zostanie po Saddamie: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Roześmialiśmy się głośno, gdyż nic tak nie pomaga przetrwać dyktatury jak śmiech. Ojciec ciągnął dalej: — Oto, co zabił w tym kraju: zaufanie. Ponieważ nikomu nie ufa, stworzył społeczeństwo, które jest doń podobne, wspólnotę, w której każdy się boi, każdy podejrzewa, każdy śledzi sam siebie, szpiegując sąsiadów, kraj, w którym twój bliski staje się dalekim, zdrajcą, donosicielem, potężnym wrogiem. Ten paranoik nas pozarażał. Irak jest bardziej chory niż on sam. Czy umielibyśmy wyzdrowieć, gdyby to się skończyło? Nad krajem zawisł cień wojny. Od czasu, gdy islamscy terroryści uderzyli w Stany Zjednoczone, obracając w proch dwie wieże z trzema tysiącami ludzi, my, wpatrzeni w niebo, liczyliśmy dni dzielące nas od ataku armii amerykańskiej. Jasne, że Irakijczycy nie mieli bezpośrednio nic wspólnego ze zburzeniem budynków w Nowym Jorku we wrześniu 2001 roku, ale czuliśmy, że ten skandal uzbroił ramię prezydenta Busha i teraz, po Afganistanie, zwróci je on w naszym kierunku. W przeciwieństwie do moich kolegów, życzyłem sobie tego. W przeciwieństwie do moich kolegów, widziałem ewentualnych wyzwolicieli w Amerykanach, którzy by u nas wylądowali. W przeciwieństwie do moich kolegów, nie czułem niechęci wobec Stanów Zjednoczonych. Przed pójściem drogą urazy powstrzymała mnie ojcowska biblioteka, nasza „podręczna Babel”. Podczas naszych tajnych narad na uniwersytecie nie odzywałem się. Wiedziałem, że żaden student mnie nie zrozumie, gdyż tylko ja miałem dostęp do innych książek. Choć moi koledzy chcieli usunąć Saddama Husajna, nienawiść do Stanów Zjednoczonych była dominującym elementem ich kultury politycznej, elementem buntu. Tyran zastosował bowiem podstęp, który się opłacał: po objęciu władzy jedyną ideologią, którą pozostawił swobodnemu rozwojowi, był antyamerykanizm. Tej nienawiści ani nie karał, ani nie faworyzował — po prostu przestał ją kontrolować. To była kość rzucona ludowi, którą ten mógł gryźć do woli. Od czasu do czasu — jeśli było mu to na rękę — pokazywał Irakijczykom, że podziela ich niechęć: antyamerykanizm wykorzystywał niegdyś przeciwko Iranowi, okazyjnie — przeciwko Emiratom Arabskim, stale zaś — przeciwko Izraelowi. Teraz, gdy Bush zagrażał jemu i jego programowi nuklearnemu, Saddam korzystał z tej awersji, by zerwać sojusze i pokazać nam nowe oblicze. W ten sposób jego najzacieklejsi przeciwnicy dzielili z nim wspólnego wroga. Tylko jedna osoba na uniwersytecie zauważyła, co o tym wszystkim myślę, lub raczej wyczuwała to w moim milczeniu. Chodziło o Leilę. Założyłbym się, że podzielała mój punkt widzenia. Leila mnie fascynowała. Mając czterech starszych braci, była dla mnie kimś w rodzaju lustrzanego odbicia. Miałem przecież cztery starsze siostry. Wychowywana w towarzystwie chłopców, z łatwością
przyjęła się w naszej grupie, a gdy nie szła na wykłady z prawa, dołączała do nas w kawiarni, gdzie godzinami przebudowywaliśmy cywilizacje. Ktokolwiek widział, jak Leila delikatnie bierze papierosa w palce, jak przeciąga go wzdłuż rozedrganych nozdrzy, a potem ze świecącymi oczyma, napiętym karkiem, z oczekiwaniem na twarzy, z wargami, które zdają się szeptać: „Zobaczysz, kochanie, jak pięknie będziesz pachniał, gdy zapłoniesz”, zbliża czubek papierosa do zapalniczki, ten wie, czym jest spotkanie z rozkoszą. Iskra. Żar. Nawet papier jęczał z podniecenia. Następnie Leila podnosiła papierosa do ust, wdychała starannie jak wiolonczelistka, przymykała powieki, odrzucała głowę do tyłu i miało się wrażenie, jakby papieros wchodził w nią. Teraz po przeciwruchu, po kilku spazmach — jej pierś wznosiła się, plecy opierały o kanapę, kolana rozsuwały — widać było, że całe jej ciało pożąda dymu, przyjmuje go w siebie i wchłania z oddaniem. Po czym otwierała oczy i mrugając rzęsami, z błędnym wzrokiem, przypominała kochankę, która zaskoczona, drżąc, z wypiekami na policzkach wyłania się z miłosnej nocy z sułtanem. Przez chwilę można by pomyśleć, że boi się, by znów jej nie ubrano. Potem dłoń z papierosem wracała przed usta, wargi obierały cel i z gardła i nozdrzy wydobywał się wolno, niechętnie i niespiesznie dym, którego cudowna biel tak kontrastowała z ciemną skórą Leili. Całymi godzinami Leila wdychała i wydychała, z regularnością fal oceanu, które przypływają do brzegu plaży i odpływają. Za każdym razem wyglądało to równie wspaniale, jak za pierwszym razem. W przerwach wydawała się odkrywać, że wciąż jesteśmy przy niej. Wtedy skupiała na nas swoje rozszerzone źrenice, jakby chciała nam pokazać, że pomimo przygody, jaką przeżywała z papierosem, nadal nas słucha, wspiera i że jest jej z nami dobrze. Nie odzywała się prawie, za to słuchała wybornie. Każdy szukał aprobaty w jej bystrych oczach, żaden z chłopaków nie zaczynał swego wywodu bez jej zgody; jeśli ktoś zaczynał w zapale improwizować, robił to, by ją olśnić. Jej milczenie brzmiało mądrzej niż nasze słowa. Potrzebowaliśmy jej, chcieliśmy, by była tu, pomiędzy nami, najważniejsza i drobna, jak pestka w owocu. Łatwo zgadnąć, że wszyscy byliśmy w niej trochę zakochani. Ja — bardzo. Bojąc się odrzucenia, nie okazywałem mego zachwytu. Zadowalałem się płomiennymi spojrzeniami, przedłużonym muśnięciem dłoni. Wpatrując się w nią, często głęboko wzdychałem; po błysku, który pojawiał się w jej źrenicach, czułem, że odbierała sygnał. Jeden z kolegów był mniej dyskretny. Dowiedziałem się tego od niej, gdy odprowadzałem ją do domu. Informacja padła z jej ust tak, jakby chodziło o coś banalnego. — Bashir poprosił mnie o rękę. Stanąłem jak wryty, a po chwili krzyknąłem: — Kiedy? Wzruszyła ramionami, zdumiona moją reakcją i zamyśliła się. — W ostatni piątek, o jedenastej trzydzieści rano. A może to była jedenasta trzydzieści jeden albo dwa... Może trzydzieści trzy... Chcesz, by mi to dokładnie przypomniał? Zmieszany spuściłem głowę. — Dlaczego mi to mówisz? — Masz rację — odparła. — Dlaczego? Uśmiechnęła się do mnie. Odwróciłem się i dodałem drżącym głosem: — Co zamierzasz zrobić? — A jak myślisz? Gotowało się we mnie. Na każde z moich pytań odpowiadała pytaniem, jak gdyby chciała, bym się
odkrył. To było zbyt wyrafinowane wobec zakochanego chłopaka. Niemal okrutne. — Czy tak się palisz do ślubu, Leila? — A niby co? Znasz jakieś wyjście? Zaczynałem domyślać się jej strategii, ale nie dostrzegałem, że wyciąga do mnie rękę. Wyrzucałem sobie, że byłem rak ślepy. — Kiedy mu odpowiesz? — Pewnie w piątek rano, o jedenastej trzydzieści. To dobra pora na takie rozmowy, nieprawdaż? Udawałem, że obserwuję chmurę nad wielkim portretem Saddama Husajna, na którym siadły trzy czarne ptaki. — I co mu odpowiesz? — To zależy, Saad. — Od czego? — Muszę pomyśleć. Od kilku elementów, które pomogą mi w podjęciu decyzji. — Ach tak? — No tak. To zależy na przykład od ciebie. — Ode mnie? — Od ciebie. Co o tym myślisz? — O Bashirze? To Świnia! Uśmiechnęła się, szczęśliwa. — Bashir? Jeden z twoich najlepszych kolegów to Świnia? — Skończona Świnia! — Od kiedy? — Od ostatniego piątku od jedenastej trzydzieści, trzydzieści jeden, a może trzydzieści dwa... Różnie mówią. Roześmiała się z uznaniem. Nigdy nie posunąłem się rak daleko w okazywaniu mych uczuć. Brnąłem dalej po swojemu: — Co za tupeciarz z tego Bashira! Oświadcza się po cichu, za naszymi piecami, bez uprzedzenia. — A niby co? Miał wam wysłać liścik? — Wie, że wielu z nas... — Co? — Kocha się w tobie tak jak on... Wzdrygnęła się. — To nielojalne — powtarzałem. — Wyprzedza nas. — Nas? — Nas. Było mi tak gorąco, że myślałem, iż się rozpłynę. Choć wiedziałem, co mam powiedzieć — nie mogłem. Nie udawało mi się. Odczekała chwilę, po czym domyśliła się, że pierwszy się nie odezwę. — A ty, Saad? Czego byś potrzebował, by mieć odwagę wyznać swą miłość kobiecie? — Wojny! Wyrzuciłem to z siebie bez zastanowienia. Odrzuciła głowę do tyłu i odetchnęła głęboko. — Doskonale. Nie trzeba więc będzie długo czekać. Dobranoc, Saad. — Dobranoc, Leila. Tej nocy nie mogłem zasnąć. Ona też, co poznałem nazajutrz po jej zaróżowionych powiekach.
W ciągu następnych dni nie rozmawialiśmy częściej ani dłużej niż poprzednio. Nawiązała się za to między nami nić tajemnego porozumienia, wiele zapowiadająca, pożądliwa, napięta niczym cięciwa kuszy tuż przed wyrzuceniem strzały. Dzieliliśmy się jednym z najbardziej obiecujących momentów ciszy. Groźby w głosie prezydenta Stanów Zjednoczonych Busha stawały się coraz bardziej jednoznaczne. Nawet Saddam Husajn dostrzegał niebezpieczeństwo, skoro dla uniknięcia lub oddalenia starcia wpuścił do naszego kraju ekspertów ONZ, by mogli sprawdzić, czy Irak nie ma broni masowego rażenia. Na zakończenie inspekcji eksperci zredagowali raport. Bush nie uwierzył w jego negatywne wnioski. My tym bardziej. Byliśmy przekonani, że Saddam ukrywa broń nuklearną. Skoro jej nie miał, to dlaczego tak cierpieliśmy? Jedynym usprawiedliwieniem dla silnej władzy, która nas tak gnębiła, było to właśnie, że była silna, bardzo silna. Powtarzaliśmy sobie zasłyszane pogłoski: oczywiście, że Saddam ma bombę. Więc tym lepiej, że ją ukrywa! Poza grupą pacyfistów i kilku matek, które bały się o synów, wszyscy pragnęli bowiem wojny. Po dziesięciu latach embarga Bagdad mych dwudziestu lat nie był już podobny do Bagdadu mego dzieciństwa. Wprawdzie wciąż były tu szerokie aleje, ale teraz świeciły pustką. Poruszały się po nich niekiedy stare taksówki — ze stosem materacy i toreb na dachu — które przywoziły z Jordanii towary u nas niedostępne. Nie licząc tych rzęchów, po mieście jeździło jeszcze kilka prawdziwych samochodów godnych swej nazwy — opancerzone i nietykalne — należały do hierarchów władzy. Szpitale, dawna duma Iraku, przypominały statki na mieliźnie: zardzewiałe windy, stare narzędzia, brudne sale, brak lekarstw i personelu. Praca wszędzie była problemem nie tylko dlatego, że przez osiem godzin dziennie odcinano prąd: dewaluacja sprawiła, że zarobki skurczyły się do tego stopnia, iż przestały być cokolwiek warte. Na skrzyżowaniach ulic natykaliśmy się na naszych profesorów z uniwersytetu sprzedających wodę sodową i ciasteczka. Nasi rodzice spieniężali wszystko, co mieli najcenniejszego: biżuterię, obrazy, bibeloty, książki. Sprzedawszy już meble z salonu, niektórzy sięgali po zlewozmywaki, okna i drzwi, które likwidowali. Mieszkaliśmy w zimnych, mrocznych i nagich domach. Matka nie używała wody z kranu, zanieczyszczonej z powodu nieczynnej kanalizacji, a jeśli już, to filtrowała ją i przegotowywała. Poza tym nie zajmowała się zbytnio gotowaniem, gdyż nie było z czego. Wraz z moimi siostrami spędzała dni na poszukiwaniu brukwi, drobnej sałaty lub kawałka udka, które nazywaliśmy „jagnięciną”, nie mając pewności, czy to aby nie kot lub pies. Z powodu polowania na szczury lub zwierzęta domowe wyprawa przez naszą dzielnicę była wyzwaniem dla węchu: na każdym rogu rozkładająca się padlina, ścierwo dodające ostrości ogólnemu, odczuwalnemu w całym mieście zapachowi przepełnionych ścieków i nieczynnych oczyszczalni. „Niechby ci Amerykanie zrzucili już bomby! Gorzej być nie może, nie mamy nic do stracenia!” — szeptano. Nieważne, czy ktoś był zwolennikiem Saddama, czy jego przeciwnikiem, nieważne, czy Irak wygra, czy przegra walkę, wszyscy zgadzali się co do jednego: tylko wojna położy kres embargu. Poza tym każdy miał inne zdanie. Jakże mogło być inaczej? Różniliśmy się między sobą. Co więcej: każdy z nas nosi w sobie kilka różnych istot. Kim byłem ja sam? Irakijczykiem? Arabem? Muzułmaninem? Demokratą? Synem? Przyszłym ojcem? Miłującym sprawiedliwość i wolność? Studentem? Niezależnym? Zakochanym? Wszystkim naraz, ale nic nie trzymało się kupy. Człowiek może wydać kilka dźwięków w zależności od tego, któremu z głosów pozwoli przemówić. Który z nich powinienem obdarzyć przywilejem? Gdybym uważał się w pierwszym rzędzie za Irakijczyka, powinienem bronić nas przed amerykańskim najeźdźcą i zostać żołnierzem Saddama. Gdybym uważał się za demokratę, powinienem sprzymierzyć się z jankesami i obalić władcę. Gdybym uważał się za muzułmanina, nie zniósłbym ani słów, ani stylu chrześcijanina Busha, tak jak i jego
wyprawy krzyżowej przeciwko islamowi. Gdybym uprzywilejował moje ideały sprawiedliwości i wolności, musiałbym z kolei dopomóc Bushowi w powieszeniu satrapy Saddama. Czy jako Arab nie powinienem strzec się bezwzględnie Zachodu, który czyha na moją ziemię i czarny sok mej ziemi — ropę — a zwłaszcza strzec się owego Amerykanina, który bezwarunkowo bronił Izraela nawet wtedy, gdy Izrael gwałcił porozumienie z Arabami w Palestynie? Wszystkie te głosy tworzyły we mnie orkiestrę, lecz wydobywała ona jedynie dźwięk fałszywy, brzmiący jak uliczny zgiełk. Rzecz jasna, w określonej sytuacji i chwili, wobec konkretnego rozmówcy, umiałem zadowolić się głosem solowym: wybrzmiewał wtedy we mnie tylko jeden Saad, który pozwolił mówić na przykład demokracie... Gdyby jednak ktoś nagrał moje kolejne głosy solowe z całego dnia i puścił jednocześnie, znów usłyszelibyśmy chaos, symfonię dysonansu, wrzawę wywołaną zderzeniem mych wewnętrznych tożsamości. Z tych targających mną myśli zwierzyłem się ojcu. — Tato, dawniej zarzucałem sobie, że często zmieniam zdanie. Dziś uświadamiam sobie, że to nieuniknione. — Masz rację, mój synu. Najtrudniejsze w dyskusji nie jest to, by bronić jakiejś opinii, ale by ją mieć. — Choćby jedną! — Tak, bowiem łączymy w sobie kilka osobowości. Jedynie głupek wierzy, że jest jedynym mieszkańcem swego domu. — Jak mu się to udaje? — Zamyka w sobie wszystkie pozostałe osoby i knebluje im usta. I nagle mówi jasnym, pojedynczym głosem. — Można pozazdrościć, prawda? — Kretyn zawsze budzi zazdrość. Ojciec poprosił, bym dolał sobie herbaty. Z trudem odzyskiwałem spokój. — Tak, synu, chcielibyśmy wypowiadać się prosto, zdecydowanie, w sposób definitywny, z przekonaniem, że objawiamy jakąś część prawdy. Tymczasem im więcej przybywa nam rozumu, tym mniej w nas takich ambicji. Odkrywamy, jak bardzo jesteśmy skomplikowani, ile w nas napięcia. — Nie chciałbym zaprzeczać sam sobie. — Ale to po tym właśnie poznaje się kretyna: kretyn nigdy nie zaprzecza sobie samemu. W kawiarni Delicje, gdzie studenci ścierali się bez żadnych skrupułów, tumult sięgał zenitu. Można było odnieść wrażenie, że zanim doleci tu pierwsza rakieta amerykańska, kraj ogarnie wojna domowa: gwałtowne antagonizmy w rozmowie mogły w każdej chwili zamienić się w zwykłą bójkę. Sunnici stawali murem za Saddamem Husajnem z obawy, że stracą wpływy. Za szyitę uznawali każdego, kto miał więcej dystansu. Niektórzy woleli nie popadać w skrajność charakterystyczną dla wojujących islamistów, zaś kilku zuchwałych Irakijczyków, niepoprawnych wyznawców demokracji i pluralizmu, oburzało się w imieniu nieobecnych — Kurdów, chrześcijan i Żydów — z powodu tego, co wycierpieć musieli Kurdowie (ci, którzy przeżyli masakry), chrześcijanie (ci, którzy nie wyjechali) lub Żydzi iraccy (czy został choćby jeden?). Czy dlatego, że pogrążałem się w otchłani mych sprzeczności, czy może po to, by zbliżyć się do kobiety, którą kochałem, postanowiłem dołączyć do ciszy Leili. Jeśli już rozmawialiśmy, to poza kawiarnią, w drodze do jej domu i rzadko o polityce. Zamknęła ten temat, gdy opowiedziała mi, jak przez wiele lat męczono i więziono jej ojca z powodu zwykłej zbieżności nazwisk: nosił nazwisko wielkiej rodziny szyickiej, wrogiej Saddamowi Husajnowi. Nie zamykała natomiast ust, gdy rozmawialiśmy o jej miłości do angielskiego, który opanowała do perfekcji. Odkryliśmy też wspólne zamiłowanie do Agathy Christie.
— Nic mnie nie uspokaja tak, jak lektura jej powieści — przyznawała. — To pocieszające. — Pocieszające? W gazetach nazywają ja „królową zbrodni”! — Cóż może uspokajać bardziej niż ten świat domowych zbrodni, wyrafinowanych, artystycznie wyreżyserowanych, dokonywanych przez inteligentnych przestępców stosujących zmyślne trucizny. Dla nas, żyjących w zwierzęcym święcie zdominowanym przez siłę, jest w tym coś cudownie egzotycznego. — Masz rację. W dodatku jej intryga ma początek i koniec, a każdy problem znajduje rozwiązanie. Po wyjaśnieniu zbrodni następuje pokój. — No właśnie! Chwilowe fale na spokojnej wodzie... Jak w raju! Chciałabym mieszkać w Anglii. Na emeryturze byłabym starą, czarującą damą, która rozwiązuje zagadki kryminalne między tartą ze śliwkami a podcinaniem geranium. Pewnego marcowego dnia 2003 roku, gdy Amerykanie rozpoczęli wojnę z Irakiem, byłem zapewne najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, gdyż Zakochany odniósł niepodzielne zwycięstwo. Dokonał rzezi na wielu osobach, które mogły we mnie zareagować: zabił Irakijczyka, Araba i muzułmanina. Godzinami myślałem tylko o sygnale, jaki dał mi Bush: oto dzień wybuchu wojny lub miłości! Gdy zobaczyłem, że Leila nie pokazała się na uniwersytecie, pobiegłem do niej. Pod domem zagwizdałem dwa razy. Pojawiła się natychmiast w oknie na trzecim piętrze, uczesana, umalowana, z wilgotnymi oczyma. — Zejdziesz? — krzyknąłem. — Muszę ci coś powiedzieć. Gdy tylko zbiegła na dół, chwyciłem ją w ramiona, przycisnąłem do ściany i z ogniem w oczach spojrzałem w jej piękną twarz o kształtnych wargach i drobnych ząbkach. — Leila, kocham cię. — I ja cię kocham. — Chcę się z tobą ożenić. — Nareszcie... Pocałowałem ją. Nasze usta zmiękły. — Leila, kocham cię. — Już mówiłeś. — Jakie to teraz łatwe. — Rzeczywiście, potrzebowałeś wojny. — Leila, kocham cię. — Powtarzaj mi to zawsze i zawsze. Gdy wróciłem wieczorem do domu, musiałem mieć wymalowane na twarzy bezczelne szczęście. Siostry i matka, przerażone konfliktem, który mógł odebrać im mężczyzn, sądziły, że udzielił mi się szał walki i zmierzyły mnie surowym wzrokiem. Pierwszy odezwał się jednak ojciec. — Saad, kości z mej kości, krwi z mojej krwi, wyglądasz, jakbyś wracał z Mekki. — Tato, jestem zakochany. Wybuchnął śmiechem i radośnie krzyknął do kobiet: — Saad jest zakochany! — Kto to? Znamy ją? — pytały uradowane siostry. — Nie znacie. Ma na imię Leila. Studiuje razem ze mną prawo na uniwerku. — No i...? Zaczęły się dręczące pytania. Siostry chciały wiedzieć coś więcej, a przede wszystkim były ciekawe, w jaki sposób zakochany mężczyzna opisać może tę, którą kocha. — Dalej, Saad. Jak się zakochałeś? Dlaczego?
— Gdybyście widziały, jak pali papierosa... — odpowiedziałem w ekstazie. Szalone rodzinne śmiechy trwały do wieczora. Nawet matce, zaniepokojonej, że opuszczę ją dla obcej, udzielił się w końcu radosny nastrój. O północy Leila i ja nosiliśmy już przezwisko, jakie nadała nam moja najmłodsza siostra — „pochodnia i strażak”. Piszę to bez wahania i nieważne, że ktoś mnie znienawidzi: nie było dla mnie niczego bardziej podniecającego niż ta wojna! W czasie gdy wojska amerykańskie zbliżały się do oblężonego Bagdadu, pomimo barykad i obstrzału spotykaliśmy się z Leilą kilka razy dziennie i rzucaliśmy się na siebie, całowaliśmy, płonęliśmy, przytulaliśmy się tak mocno, że do zmiażdżenia brakowało niewiele. Coraz większą trudność sprawiało nam to, by się nie kochać. Musieliśmy się powstrzymać, bo wymagała tego nasza religia i nasze rodziny. Kiedy w najgorętszym momencie zapominałem o obietnicy, Leila błagała mnie, bym na dowód miłości odpuścił; kiedy z kolei ona prosiła, że już nie może tego znieść, szeptałem jej na ucho: „Nie chcę, by moja żona wytykała mi, że nie uszanowałem jej godności”. Gdy już nie mogliśmy wytrzymać, rozdzielaliśmy się w gniewie i potrzebowaliśmy szybkiego długiego spaceru, by się uspokoić. W ogniu walk, w zagrożeniu, wśród bombardowań, przy dźwięku syren, które powodowały panikę, męczyliśmy się niczym dwa rekiny podniecone krwią, a nasze ciała wrzały bezwstydnym życiem. Czy aby natura nie przewidziała tego wszystkiego? Być może w swej zwierzęcej mądrości do lęku dorzuciła pożądanie, pragnienie żywe, nabrzmiałe, pomnożone przez niebezpieczeństwo, to nie dające się opanować napięcie, które zapewnia zwycięstwo seksu nad śmiercią? Krótko mówiąc, wojna była nieskończenie bardziej erotyczna niż dyktatura. Po kilku dniach walk czołgi amerykańskie wjechały do stolicy, w której panował nastrój klęski. Większość mieszkańców Bagdadu czuła się już pokonana, ale nawet ci, którzy cieszyli się z odsunięcia Saddama od władzy, odczuwali upokorzenie z powodu tego, że nie umieliśmy tego dokonać sami, że potrzebowaliśmy do tego znienawidzonych Amerykanów. W dodatku straty w ludziach były coraz większe. Amerykańskie obietnice napływały jedna za drugą, podobnie jak paczki żywnościowe. Tłum miał ochotę o wszystkim zapomnieć i zabawić się. W dniu, w którym na placu al-Firdos obalono pomnik Saddama Husajna, było nas wielu gotowych płakać i wrzeszczeć z radości. Wraz z trzydziestoma tonami brązu, które opadły na ziemię, piasek gryzło trzydzieści lat ciężkiej udręki. Tyrania dobiegała końca. Moi koledzy i ja mieliśmy mieć prawo do wolnej, demokratycznej, pozbawionej despoty przyszłości. Serce biło mi w piersi jak dzwon i wykrzykiwałem ochrypniętym głosem wszystkie slogany, jakie proponowano naszym młodym, entuzjastycznym gardłom. Mimo że wokół było wielu marines i zagranicznych dziennikarzy, brataliśmy się. Och, jakże spieszyło mi się do Leili, by opowiedzieć jej o tym, co tu się wydarzyło! O ósmej wieczorem, wycałowawszy więcej osób niż przez całe życie, z rękoma we krwi od ciosów wymierzanych pomnikowi despoty, wypłakawszy się ze szczęścia w ramionach nieznajomych, z żalem wyrwałem się z tej euforii i pobiegłem do dzielnicy Leili. Gdy zbliżałem się do jej ulicy, od razu zrozumiałem, co się stało. W miejscu, gdzie stał jej dom, ziała teraz pusta przestrzeń pokryta tumanem kurzu i czarnego dymu. W budynek trafił pocisk rakietowy. Nie pozostało z niego nic poza stertą kamieni, cementowych i gipsowych płyt oblepionych tapetami, poskręcanych belek stropowych krzyczących ku niebu. — Leila! Rzuciłem się w stronę rumowiska i resztkami głosu wołałem: — Leila! Pędem ruszyłem teraz ku gapiom, zaglądałem do pobliskich sklepików i sąsiednich budynków. — Leila!
Nigdzie jej nie było. W panice wróciłem na ruiny i wyrwałem łopatę z rąk ratownika. — Leila! Za mną odezwał się głos: — Proszę pana, Leila nie żyje. Odwróciłem się i ujrzałem rachitycznego dozorcę o spłowiałych wąsach, który ze sto razy widział, jak odprowadzałem Leilę do domu. — Ibrahim? — Tak, panie Saad. Siedziałem w kawiarni naprzeciwko, gdy to się stało. Jak pan wie, Leila z rodzicami mieszkali na trzecim piętrze. Właśnie tam trafił pocisk. Piętro stanęło w płomieniach i po chwili zawaliło się. — Jest... jest pan pewien? — Przykro mi, proszę pana, naprawdę przykro. Załamany, zwiesił głowę. Z pobliskich ulic dochodziły odgłosy radości, muzyki i petard świętujących upadek brązowego Saddama. Zapadał wietrzny, złotawy zmierzch, a szczęśliwy Bagdad szykował się do całonocnej potańcówki.
3 — Jak mam ją opłakiwać, skoro nie widziałem jej ciała? Pokasłując nerwowo, ojciec starał się opanować emocje przed odpowiedzią. Ja ciągnąłem dalej: — Jestem zimniejszy niż głaz. Nic nie czuję, nie myślę, na nic nie mam ochoty. — Napij się herbaty. Nie chcąc mu się sprzeciwiać, sięgnąłem po szklankę powolnym ruchem. W domu panowała sztuczna cisza, którą dobrze znałem. Logicznie rzecz biorąc, matka z siostrami powinny być teraz w sąsiednim pomieszczeniu, wstrzymywać oddech i z uszami przy ścianie czekać z nadzieją, aż mój ojciec użyje odpowiednich słów. Od trzech tygodni — od śmierci Leili — siedziałem przybity w mieszkaniu, odzywając się półsłówkami, pogrążony w apatii, która niepokoiła rodzinę. Posadziwszy mnie naprzeciwko siebie na naszym jedynym dywaniku, ojciec miał za zadanie mnie pocieszyć. Po dwudziestu sześciu dniach walk, rankiem 1 maja 2003 roku Bush odtrąbił swe zwycięstwo. Saddam Husajn, nasz straszny prezydent, nie odpowiadał, skulony w jakiejś dziurze jak szczur. Jedynie cisza była dowodem, że Bush zwyciężył. Oficjalnie walki ustały. Armia najeźdźców chciała teraz, by traktować ją jak armię wyzwolicieli. Moja rodzina gotowa była przyznać jej ten kredyt. — Synu, wojna się skończyła. — Cieszę się, tato. Klepnął mnie po ramieniu, niezdolny do odpowiedzi, zmieszany tym zbliżeniem. — Jesteś jeszcze młody. — I co z tego. Młodość nie może cierpieć? — Może, ale ma przed sobą przyszłość. Zycie trwać będzie dalej. Leili już nie zobaczysz, ale spotkasz inne kobiety. — Racja: jedna w tę, dziesięć w tamtą! Czy wierzysz w to, co mówisz? — Ani przez chwilę... Ale... Cóż... Nie mylę się jednak, że przed tobą wiele, wiele lat życia. Porównaj się choćby ze mną. Gdyby matka odeszła, nie miałbym już... — Ale przeżyłeś z nią trzydzieści lat! — Wybacz. Staram się ciebie pocieszyć, ale naprawdę nie umiem. Jak jakiś kretyn powtarzam słyszane po tysiąc razy banały z nadzieją, że... Och, wybacz, Saad, wybacz! Cierpię razem z tobą, mój chłopcze, i nie wiem, co powiedzieć. Nie domyślając się tego, wypowiedział wreszcie odpowiednie słowa. Z mokrymi powiekami przytuliłem się do niego i szlochałem długo, nieruchomy jak ciało, które krwawi. Nagle ciszę przerwał potężny wybuch. Kobiety w panice wpadły do pokoju. — Znowu się zaczyna! Matka cała się trzęsła. Skoczyłem na równe nogi, podbiegłem do okna i otworzyłem je. — Wydaje mi się, że to jakieś sto metrów od nas. Jesteśmy bezpieczni. Uspokój się, mamo! — Racja, Saad! Mój syn umiera ze zgryzoty, jego narzeczona pod gruzami, miasto w chaosie, bomby nadlatują nie wiedzieć skąd, trzeba się upijać co wieczór, by móc zasnąć w tym przeklętym mieście, a ty
mi mówisz: „Uspokój się”. Racja, nie ma się czym niepokoić! Nikt nie śmiał zaprzeczać: od czasu, gdy walki oficjalnie ustały, sytuacja zmieniła się na gorsze. Po wojnie o Irak rozpoczęła się wojna domowa. Trzeba było zaledwie kilku tygodni, by każdy każdemu stał się wrogiem. Jak przewidywał mój ojciec, Irak bez Saddama Husajna trwał w chorobie i paranoi, a choroba ta siała spustoszenie. Sunnici, którzy byli u władzy za Saddama, sprzeciwiali się powrotowi do łask szyitów, przedtem pozostających w mniejszości, a teraz zajmujących strategiczne urzędy zgodnie z logicznymi obietnicami sił okupacyjnych. Bagdad został podzielony na strefę szyicką, sunnicką i amerykańską. Całość tworzyła wielką zonę niebezpieczeństwa, w której komunikowano się za pomocą kul i materiałów wybuchowych. Mnożyły się ataki samobójcze, dla których wzorem były terrorystyczne metody Al-Kaidy. Żaden dzień i żadna noc nie mijały bez strachu, bowiem niebezpieczeństwo czyhało wszędzie: pójście na targ groziło śmiercią z ręki zamachowców samobójców, jazda autobusem — wybuchem samochodu-pułapki, przejście przez ulicę mogło zakończyć się śmiercią od zbłąkanej kuli, a powrót do domu nie chronił przed pociskiem rakietowym. Zajęty własnym nieszczęściem, nie chciałem angażować się w te konflikty. Nie wychodziłem na zewnątrz, wykłady były zawieszone, unikałem kawiarni Delicje, a moje myśli ogarnął chaos. Jedno tylko było jasne: nie warto nic robić. I tak zawsze będziemy przegrywać. Pewnego ranka podczas toalety zauważyłem na stopach trzy ciemne punkciki. Natychmiast pokazałem je ojcu. — Kurzajki, synu. — Nigdy ich nie miałem! — Bywa, że kurzajki pojawiają się po tym, gdy odprowadzimy kogoś do grobu. — Więc to z trumny? Z trupów? — Nie. — Przecież nikogo nie odprowadzałem do grobu... — Szok emocjonalny, synu. Użyłem metafory, by zasugerować, że kurzajki biorą się ze smutku. — Trafiony, zatopiony! A więc to szok pourazowy? — Kurzajki to kwiaty, którym zagubione dusze każą zakwitnąć na skórze. Chwytając jedną ręką za moją stopę, a drugą poprawiając okulary, badał trzy ciemne margerytki. — Są dwa sposoby leczenia: możesz smarować stopę octem cytrynowym albo nadać kurzajkom jakąś nazwę. — Wybieram to pierwsze. Niby jak miałbym je nazwać... — Ale to działa. Miałem przyjaciela, który wlókł za sobą wielką upartą kurzajkę przez dziesięć lat. Nie imało się jej żadne wypalanie, żadna maść. Zniknęła dopiero wtedy, gdy nazwał ją Fatimą. — Fatimą? — Fatima to imię jego matki, niesamowitej megiery, która — choć wcześniej nie zdawał sobie z tego sprawy — była dlań utrapieniem. Gdy tylko nadasz kurzajce odpowiednią nazwę, taką, która wyjaśni jej pochodzenie — znika natychmiast. — Tobie też przydarzyło się coś takiego? — Tak. Zaczerwienił się i ściszył głos. — Hodowałem kurzajkę przez dwa pierwsze lata mego małżeństwa z twoją matką. — Nazwałeś ją jakoś? — Tak.
— Jak? — Saad, kości z mej kości, krwi z mojej krwi, gwiezdny mozole, przysięgnij, że nikomu nie powiesz! — Na mą głowę. — Moja kurzajka nazywała się Miriam. Tak jak dziewczyna, którą miałem poślubić. Tuż przed twoją matką. — Jeszcze przedtem? Stał się purpurowy i wyszeptał, odwracając oczy: — Tuż przedtem. Przyjąłem to zwierzenie z litościwym uśmiechem, a potem zacząłem się zastanawiać: jak nazwać moje kurzajki? — Tato, czy kurzajki zawsze noszą imiona kobiece? — Kurzajki mężczyzn — często. Ale nie skupiaj się na tym: bywają kurzajki, które nazywają się Wyrzut Sumienia, Opium albo Podwójna Szkocka. Miałem więc trzy kurzajki. Co wyrażały? Miałem kłopot z wyborem, niepokojący kłopot... Pokój? Szczęście? Wolność? Przyszłość? Dzieci? Studia? Praca? Nie wiedziałem, co wybrać. Zbyt smutny na taką introspekcję, poprosiłem matkę, by przygotowała mi porcję octu cytrynowego. Moglibyśmy przyzwyczaić się do chaosu tak, jak przyzwyczailiśmy się do dyktatury. Tak, moglibyśmy spróbować go wytrzymać, przetrwać, pod warunkiem że chaos — nawet jeśli dotykał nas na co dzień — oszczędzi nas. Tymczasem pewnego czerwcowego dnia 2003 roku zaatakował rodzinę Saadów. Jak opowiadać o tragedii? Zrelacjonuję po prostu wydarzenia, jak w pozbawionym patosu i emocji sprawozdaniu, wyliczając je w tej kolejności, w jakiej następowały po sobie. Rankiem 12 czerwca 2003 roku postanowiono, że mężczyźni, czyli ojciec i ja, udadzą się na targ. Była to perspektywa tym bardziej kusząca, że mogliśmy spotkać w miejscu pracy mężów moich dwóch młodszych sióstr: jeden sprzedawał tytoń, drugi pilnował kramu z naczyniami. Siedząc na kawiarnianym tarasie, gawędziliśmy z moimi szwagrami dobrą godzinę, korzystając z łagodnego jeszcze słońca, które dopiero latem podnosiło temperaturę do nieznośnych pięćdziesięciu stopni. — Synkowie moi, tak dobrze nam tu w męskim gronie, że zapomnieliśmy o prośbie naszych kobiet: mamy napełnić koszyki. W tym momencie jakiś facet zaczął się szybko przepychać przez tłum, popychając przechodniów. — Jeszcze jeden złodziej! — krzyknąłem. Mój szwagier, stróż sklepowy, szybko się podniósł. — Mam nadzieję, że nie wybiegł z mojego sklepu! Zaniepokojony skoczył w tłum. — Pomogę ci — zaproponował drugi szwagier i pomknął za tamtym. Patrzyliśmy, jak zbliżają się do uciekiniera, który zachowywał się dziwnie: nie jak złodziej, a raczej jak szaleniec. Biegł raz w prawo, raz w lewo i śmiał się przy tym na całe gardło, z czerwonymi gałami na wierzchu, poprawiając coś nieustannie pod szeroką dżelabą. Nagle, gdy moi szwagrowie dobiegali już do niego, złodziej stanął, spojrzał w niebo, odwrócił głowę i zawył. Biały błysk. Detonacja. Wybuch. Ziemia się zakołysała. Słupy, o które się opieraliśmy, zadrżały. Ojciec stracił równowagę i upadł obok
mnie. Gdybym go nie złapał, uderzyłby głową o ziemię. W chwili, gdy go podnosiłem, w tłumie wybuchła panika. Ze wszystkich stron jęki i wrzask. Zaskoczenie i panika. Krzyki cierpienia. Wybuchła bomba. Ten, którego wzięliśmy za uciekającego złodzieja, był żywą bombą, bojownikiem, który pod dżelabą ukrył pas z ładunkami wybuchowymi. Zawleczkę wyciągnął na środku targu. — Moi zięciowie — jęknął ojciec. Wskoczyłem na stolik, by rozeznać się w sytuacji. W miejscu, gdzie uśmiercił się terrorysta, kłębowisko z ciał i krwi. Odruchowo odwróciłem wzrok. — Nie widzę. — Co? — Nie wiem, tato, straszny widok. — Szybko, biegnijmy po pomoc. Ile sił w nogach wybiegliśmy z kawiarni w kierunku szerszej alei. Biegnij w lewo — rzucił ojciec — przed pałacem często stoją karetki. Ja biegnę na prawo ostrzec Amerykanów. I ojciec ruszył w kierunku stojących nieopodal żołnierzy. Co mu przyszło do głowy? Dlaczego krzyczał po arabsku, a nie po angielsku? Dlaczego nie słuchał ostrzeżeń, gdy wołali, by się nie zbliżał? Myślę, że był w szoku i chciał ratować życie ludzi. Nie zdawał sobie sprawy, że go nie rozumieją. Biegł ku nim, krzycząc zduszonym, łamiącym się głosem, z oczyma na wierzchu. Dyszał tak ciężko, że nie słyszał ich wezwań, by się zatrzymał. Chciał działać szybko, więc nie widział, jak żołnierz składa się do strzału. W głowie miał tylko obraz rannych, więc nie mógł się domyślać, że stanowi zagrożenie dla tych Teksańczyków zagubionych w szalonym Bagdadzie, przerażonych głośną eksplozją, bojących się nowego kamikadze. Biegł więc dalej, ignorując ostrzeżenia. No i tyle. Z bólem odgadłem, co się stanie, i stało się. Odgłos wystrzału. Ojciec biegł jeszcze kilka kroków. A potem padł. Zdziwiony. Zginął na miejscu, niczego nie rozumiejąc. Poczułem smak krwi w ustach. Chciałem krzyczeć, rzucić się na żołnierzy, dać im w twarz i zemścić się za morderstwo, ale jeden z nich już zrozumiał swój błąd, wyznaczył najmłodszego do pilnowania ciała i ruszył z pozostałymi w kierunku placu, gdzie kilka minut temu doszło do wybuchu. Dla nich ojciec był tylko pomyłką... Nie opowiadam, co było dalej, jak trudno było odzyskać ciało, jak zemdlała moja matka, jak znaleźliśmy szwagrów — lub raczej to, co po nich zostało — jak płakały moje siostry. Mnie łez zabrakło. Zachowałem je na potem, gdy już dopełnię oficjalnych czynności, gdy zadbam o to, co należy się zmarłym, gdy zorganizuję obmycie ich ciał i złożę ich kości do ziemi. Wystawiliśmy trzy otwarte trumny w domu. Cała dzielnica przybyła, by oddać hołd ojcu, jakby chodziło o jakiegoś świętego. W całym tym ferworze czułości i szczerych uczuć wobec człowieka, którego kochałem najbardziej na świecie, z trudem zachowywałem godność, zwłaszcza gdy do trumny podchodzili nieznajomi. Kilka razy miałem ochotę znów być dzieckiem, które trzyma w ramionach, dzieckiem, którego w swoim mniemaniu nie umiał pocieszyć, a pocieszał tak dobrze. Trzy dni później, o świcie — o tej porze dyskutowaliśmy zazwyczaj, stojąc obok siebie przed lustrem