Marinie, mojej żonie i najlepszemu przyjacielowi:
Я люблю Teбя.
Od jakiego momentu mamy spodziewać się niebezpieczeństwa? Jakimi środkami się od
niego uchronić? Czy będziemy czekać, aż jakaś potęga wojskowa zza Atlantyku przekroczy
ocean i zmiażdży nas jednym uderzeniem? Nigdy! Wszystkie armie Europy, Azji i Afryki
razem wzięte, finansowane ze wszystkich skarbów Ziemi (...), nie zdołają siłą napić się wody
z rzeki Ohio lub pozostawić śladu na Blue Ridge, choćby próbowały przez tysiąc lat (...). Jeśli
naszym przeznaczeniem jest zniszczenie, sami musimy być jego autorami i wykonawcami.
Jako naród ludzi wolnych musimy żyć po wieczne czasy - albo umrzeć śmiercią samobójczą.
Abraham Lincoln,
27 stycznia 1838
PODZIĘKOWANIA
Za ryzyko podjęcia współpracy z debiutantem dziękuję z całego serca moim
agentkom - Jay Garon i Nancy Coffey z firmy Jay Garon-Brocke Associates, Inc. Na
zawsze pozostanę dłużny za opiekę redaktorską Michaelowi Korda z wydawnictwa
Simon & Schuster, który zmienił mój rękopis w książkę, a mnie - w pisarza. Dziękuję
też za pomoc i zachętę, jakich udzielili mi pierwsi czytelnicy - Boyd Carano, Władi-
mir Matlin, Larry Campagna i podpułkownik rezerwy US Army, Charles Frost,
a także mężczyznom i kobietom z 417. Oddziału IMA rezerwy US Army, którzy
ocenili książkę pod względem wojskowym, dostarczając mi wnikliwych komentarzy
i porad.
PROLOG
NA POŁUDNIE OD STREFY ZDEMILITARYZOWANEJ,
KOREA POŁUDNIOWA
10 czerwca, 11:00 GMT (20:00 czasu lokalnego)
- Arc Light, Arc Light! - usłyszał cichutkie hasło kapitan US Army Bernard
Weaver pośród wydobywających się z głośnika radiowych szumów. Słowa te zelek-
tryzowały go jak uderzenie prądu. Porucznik Pak z armii Korei Południowej spojrzał
na niego ze zdziwieniem.
- Co to było? - zapytał łamanym angielskim, kiedy stało się oczywiste, że krę-
cenie przez Amerykanina gałką strojenia nic już nie da.
- To jest... eee - Weaver nie mógł w to uwierzyć - to sygnał do ataku przy uży-
ciu B-52.
Pak wytrzeszczył oczy ze zdumienia, szczęka mu opadła. Z perspektywy cia-
snej ziemianki stanowiska dowodzenia wszystko wydawało się spokojne. Weaver
pomyślał, że na pewno się przesłyszał, ale słowa „Arc Light” powróciły i przez plecy
przeleciał mu dreszcz. Co się, u licha, dzieje...?
Amerykanin spojrzał na leżący przed nim raport i podniósł do ust mikrofon.
Nie mógł nawiązać kontaktu z tyłami, ale może jednak go słyszą. Zaczął mówić:
- Alfa Lima Sześć Sześć, mówi India Tango Cztery Siedem. Przygotujcie się na
OPREP-3. - OPREP znaczyło: Operations Report - raport operacyjny; Weaver dał mu
trójkę, gdyż komunikat mógł spowodować skutki polityczne. Gdy tylko skończy
czytać, zabierze się i sam tam pójdzie. Raport miał kategorię „pierwszeństwo ”; był
skierowany bezpośrednio do Alarmowego Centrum Operacyjnego w Dowództwie
Sił Pacyfiku - Emergency Operations Center at the Pacific Command, czyli do
EOCPACOM. - Od India Tango Cztery Siedem. Armia południowokoreańska zau-
ważyła w strefie zdemilitaryzowanej, dwadzieścia pięć kilometrów na południowy
wschód od Phanmundzomu, jednostkę północnokoreańskiej piechoty wielkości
kompanii - czytał, co jakiś czas puszczając na chwilę przycisk mikrofonu, tak jak go
uczono. - Mniej więcej na jeden sześć trzy zero Zulu. Zaobserwowano okopywanie
się.
Ledwo skończył, gdy rozległ się pojedynczy wystrzał, a w pół sekundy póź-
niej istny potop odgłosów ognia z broni ręcznej, który narastał przez kilka sekund,
jakby strzelał cały batalion. Serce Weavera podskoczyło, a potem zaczęło bić coraz
szybciej, w miarę jak huk się wzmagał.
Pak złapał hełm oraz karabin M-16 i bez słowa wybiegł w ciemność.
Amerykanin próbował uspokoić się i zapanować nad sobą, ściągając z krótko
ostrzyżonej głowy beret Sił Specjalnych i wygrzebując z plecaka hełm z kevlaru.
Nigdy jeszcze nie widział prawdziwej akcji - podczas wojny w Zatoce Perskiej prze-
chodził dopiero szkolenie, a w ostatnich dniach biegał tylko od potyczki do potyczki
wzdłuż strefy zdemilitaryzawanej i przekazywał raporty sporządzane przez niż-
szych oficerów armii koreańskiej. Teraz jednak - pomyślał, podnosząc karabin
i słuchając dobiegających spod wzgórza odgłosów - jest właściwym człowiekiem na
właściwym miejscu.
Na zewnątrz wybuchały już pierwsze pociski artyleryjskie. Pomimo odległo-
ści, która dzieliła go od miejsca walki, ziemia drżała mu pod nogami, a huk wciąż się
wzmagał. Weaver zamarł. To było co innego. Nie przypominało żadnej znanej
z opowiadań „zabaw”, jakie zdarzały się tu w ciągu ponad czterdziestu lat od zakoń-
czenia wojny koreańskiej. Ogień zaporowy prowadzono z wściekłą intensywnością -
przygotowanie w rosyjskim stylu. Z dachu ziemianki, poprzez szpary pomiędzy
płytami ze sklejki wstrząsanymi teraz wibracjami, zaczęły sypać się grudki piachu.
Weaverowi przeszło przez myśl, że może to naprawdę to... Ta możliwość wydawała
się coraz bardziej realna z każdym głuchym odgłosem wybuchu. Ale Pacific Com-
mand - Dowództwo Sił Pacyfiku, czyli PACOM, od tygodnia już prawie było
w stanie gotowości, a marines przeprowadzali operację Wschodni Szkwał tuż przy
brzegu, żeby zastraszyć skubańców. Na pewno - pomyślał - północni Koreańczycy
nie ośmieliliby się...
Znów zajął się plecakiem. Dźwignął ten ciężki, pachnący płótnem ładunek na
grzbiet i przypiął pasy. Artyleria grzmiała teraz bardziej jednostajnie, a powietrze
wewnątrz ziemianki było szare od kurzu. Nie strzelano całymi salwami - pociski
spadały co trzy-cztery sekundy, jeden za drugim.
Idąc w stronę pierwszego zakrętu wejścia, które zaprojektowano tak, żeby
chroniło przed strzałami czy odłamkami z zewnątrz, Amerykanin z każdym krokiem
słyszał coraz potężniejsze odgłosy. Przystanął, żeby odbezpieczyć swojego AR-15
„Commando” i przełączył go na ogień maszynowy. Oczy zaczęły przyzwyczajać się
do ciemności.
Skulony, okrążył worki ochronne z piaskiem i znalazł się w okopie pod otwar-
tym niebem. Huk wystrzałów był teraz o wiele głośniejszy niż wewnątrz ziemianki.
Z obu stron okopu, do którego prowadziło wyjście ze stanowiska dowodzenia, zbie-
gali w dół wzgórza południowokoreańscy żołnierze z karabinami maszynowymi M-
16 i M-60. Skośne oczy jarzyły się krótkimi żółtymi seriami w bladym ogniu wydo-
bywającym się z luf nowoczesnej broni. Nad głową jasno rozbłyskiwały wystrzeli-
wane z moździerzy pociski oświetlające, a następnie spadały na swych małych spa-
dochronikach, rzucając do wnętrza okopu dziwne mdłe światło. Obraz sytuacji na
chwilę sparaliżował Weavera. Oficer odczekał, aż ciemność powoli dosięgnie dna
okopu, i wyprostował się dopiero, gdy opadła najbliższa flara.
Na krótko oszołomił go podmuch i odgłos wybuchu pocisku artyleryjskiego,
który eksplodował w powietrzu nad okopem, jakieś siedemdziesiąt metrów dalej.
Zniżając się Weaver zobaczył oczy południowokoreańskiego strzelca, przykucnięte-
go, tak jak on, przy ziemnej ścianie. Spojrzał w lewo i spostrzegł, że obsługa stanowi-
ska cekaemu także pospuszczała głowy, gapiąc się na niego przerażonym wzrokiem.
Ich twarze stopniowo pogrążały się w mroku, w miarę jak następny pocisk oświetla-
jący spadał na ziemię.
Amerykanin zrzucił plecak i wspiął się na stanowisko ogniowe w ścianie oko-
pu, żeby zerknąć w dół, ku strefie zdemilitaryzowanej. Kiedy popatrzył nad worka-
mi z piaskiem, scena wyglądała dokładnie tak, jak to sobie wyobrażał - tyle tylko, że
była dużo trudniejsza do wytrzymania. Wszędzie, w świetle flar, gromadki ubranych
w czerń ludzi pędziły ku zasiekom, ciągnąc za sobą długie pomosty. Za nimi dzie-
siątki Północnokoreańczyków strzelały z broni ręcznej w górę wzgórza, w kierunku
Koreańczyków z Południa. Oficerowie wykrzykiwali, a gwizdki rozlegały się se-
kwencjami, wysyłając piskliwym tonem rozkazy. Gdy pierwsza grupa osiągnęła
zasieki, rzuciła niesiony pomost w poprzek na druty, przygniatając je, a potem roz-
proszyła się, żeby strzelać. Wtedy zbliżyła się druga z następnym pomostem
i przeszła po poprzednim. I tak kolejno. W ten sposób żołnierze wspinali się po sto-
ku. Mężczyźni padali nieustannie po obu stronach pomostów, ale zawsze zostawało
ich tylu, żeby donieść ładunek do celu i rzucić go na druty lub na przypadkową
minę, która kosiła najbliższych żołnierzy. Atak był dobrze przećwiczony, skuteczny
i szybki.
Weaver podniósł do policzka chłodną plastikową kolbę karabinu, naprowa-
dził lufę na jedną z grup przy zasiekach i wystrzelił krótką serię. Broń szarpnęła
gwałtownie. Celując znowu, zobaczył na drutach stos ciał w miejscu, w które strzelał.
Zanim pociągnął za spust, stos urósł, gdyż Południowokoreańczycy po obu jego
stronach także zaczęli sypać ołowiem z automatów. Nadbiegali kolejni napastnicy
z Północy. Amerykanin posłał następną serię w to samo miejsce i jeszcze więcej męż-
czyzn padło na ziemię.
Opróżniwszy magazynek, Weaver wycofał się ze stanowiska ogniowego do
okopu i ponownie założył plecak. Czas stąd zjeżdżać i kryć się - postanowił, przywo-
łując już z pamięci obraz gęsto zarośniętego pagórka o poszarpanej rzeźbie, który
widział jakieś osiemset metrów od strefy zdemilitaryzowanej. Wyjdzie na tym lepiej
niż na odwadze. Spojrzał na południowokoreańskiego strzelca, który przukucnąl
przy ścianie i przyglądał mu się. Potem odwrócił się i zauważył, że załoga M-60
jeszcze strzela, ale także go obserwuje. Gdzie, do cholery, jest Pak? Amerykanin
szukał wzrokiem dowódcy plutonu, lecz najwidoczniej musiano go odwołać na sta-
nowisko dowodzenia kompanii...
Przez chwilę się wahał, stojąc pośrodku okopu. Strzelec wciąż się na niego
gapił. Dlaczego, do diabła, Pak nie pomógł temu skubańcowi wstać? Weaver pomy-
ślał ze złością, że porucznik złamał jedną z podstawowych zasad obowiązujących
podczas nocnego czuwania piechoty: nigdy nie zostawiaj swoich ludzi samych.
- Cholera - powiedział w końcu, zakładając nowy magazynek. Znów wspiął
się na stanowisko strzeleckie, tym razem nie zdejmując plecaka.
W krótkich seriach zużył drugi trzydziestonabojowy magazynek, założył trze-
ci i strzelał dalej, prosto przed siebie. Jego karabin był przerobionym M-16, o lufie
skróconej z pięćdziesięciu do dwudziestu ośmiu centymetrów. Krótsza lufa poważ-
nie zmniejszała prędkość wylotową pocisków, a przez to także ich zasięg, celność
oraz siłę przebijania - w zamian za poręczność i lekkość karabinu. Mimo to Weaver
strzelał standardowymi nabojami NATO kalibru 5,56 mm i po każdym pociągnięciu
za spust padało kilku Koreańczyków z Północy. Broń była bardziej niż odpowiednia
do sytuacji. Z takiej odległości można by ich zabijać nawet z pistoletu.
Amerykanin metodycznie przenosił lufę z celu na cel, aż nadszedł czas, żeby
załadować ponownie. Zawahał się. Znowu miał pełny magazynek. Napastnicy byli
wszędzie, o wiele bliżej niż cele na poligonie, i całkowicie wystawieni na jego ogień.
Z powrotem podniósł broń i zaczął zabijać następnych. Powoli się uspokajał. Przy-
zwyczaił się do sytuacji, a trening - dawno wyćwiczone celowanie i pociąganie za
spust - odsunął od niego niepokój.
Jestem królem tego pieprzonego wzgórza - pomyślał Weaver. Nie widzicie,
skurczybyki?
Ale północni Koreańczycy wciąż nadchodzili. Amerykanin otrząsnął się
z kurzu. Załadowawszy do karabinu piąty, ostatni magazynek, zobaczył dwie grupy
napastników niemal jednocześnie przerzucające pomosty nad ostatnim pasmem
zasieków. Puścił salwę w kierunku jednego z wyłomów, do którego rzucił się już
cały pluton nieprzyjaciół. Mimo iż przejście było wąskie i kilku z nich padło na zie-
mię, większość zdołała przebiec i szybko się rozproszyć; gnali dalej pod górę.
Ktoś uruchomił dwa claymory, które sypnęły setkami śmiercionośnych poci-
sków, zabijając dziesiątki nacierających. W oddali na południowym zachodzie
Weaver dostrzegł rząd śmigłowców - ledwo widocznych z powodu prowadzonego
na wzgórzu ognia - przelatujących nad strefą zdemilitaryzowaną ku Południowi.
Spojrzał znowu przed siebie. Zdał sobie sprawę, że teraz wynik walki zależy tylko
od dwóch rzeczy - siły rażenia, którą dysponują obrońcy, oraz prędkości biegnących
napastników. Bez spowalniających ich ruchy zasieków Koreańczycy z Północy mieli
zdecydowaną przewagę. Weaver prawie podskoczył, uświadomiwszy sobie, że re-
zultat może być tylko jeden. To nie była próba czy atak pozorny. W ciemności przed
nimi żadni oficerowie wywiadu nie rozpoznawali poszczególnych stanowisk ognio-
wych Południowców po błyskach z luf. Wrogowie nie mieli zamiaru skręcać. Pędzili
prosto przed siebie i - tak, gnali dokładnie w to miejsce, gdzie on się znajdował.
Chłód go obleciał, kiedy wynik obliczeń stał się aż nadto oczywisty. Gapił się
w dół, nie skupiając się na żadnym punkcie, gdyż zauważył ruch w górę po obu
stronach swojej pozycji - pomarańczowe błyski i głośne trzaski z luf zaczęły wyróż-
niać się z ogólnego chaosu bitwy. Mechanicznie przełączył ogień na półautomatycz-
ny i strzelał w konkretnych żołnierzy, kiedy wstawali, żeby przebiec po kilka kro-
ków. Co każde dwa czy trzy strzały padał kolejny człowiek. Inaczej jednak niż
przedtem, strzelanie nie rozluźniało jego napiętych mięśni ani skurczonego żołądka.
Spojrzał nerwowo w lewo na cekaem M-60. Z przerażeniem stwierdził, że ja-
kieś sto metrów od niego północni Koreańczycy przeskakują okop, a M-60 milczy -
jego załogi nie było widać. Tuż przy głowie zagwizdały mu kule, odwrócił się
w prawo i spostrzegł żołnierza z automatem leżącego w nienaturalnej pozie na dnie
okopu. Podnosząc znowu karabin do policzka, widział już przed sobą, na wprost
i po bokach wiele grupek zbliżających się, ubranych na czarno żołnierzy, odległych
zaledwie o pięćdziesiąt metrów. Powstało znacznie więcej wyłomów w zasiekach.
Posłał jeszcze jedną automatyczną serię i skoczył do tyłu, gdyż grad nadlatu-
jących pocisków obsypał go kurzem i z głuchym bębnieniem porozdzierał worki
z piaskiem na dachu bunkra za nim.
W miarę jak ogień skierowany na odcinek Weavera narastał, walka wzdłuż
pozostałej części okopu przygasała. Bitwa powinna osiągać punkt kulminacyjny,
gdyż napastnicy dobiegali właśnie do linii obrony, ale jej odgłosy słabły. Ameryka-
nin zaczął słyszeć dzwonienie w uszach od strzałów własnego karabinu, niczym
wycie przytłumione przez bawełniane zatyczki.
- Cholera! - wyrwało mu się, kiedy nagły błysk zrozumienia dosłownie powa-
lił go razem z plecakiem na dno okopu. Ciężki, dobrze przypięty ładunek szczęknął.
Za późno... - pomyślał w szoku Weaver, podnosząc wzrok ku wysokiej ziemnej ścia-
nie, z której w każdej chwili mogli zacząć skakać nacierający Północnokoreańczycy.
Kurwa mać, za późno!
Huk artylerii i serie z broni automatycznej zostały teraz zastąpione dużo
groźniej brzmiącymi trzaskami pojedynczych wystrzałów z obydwu stron. O Boże,
o Boże! - przelatywało kapitanowi przez głowę jak mantra, usuwając wszystkie inne
myśli. Jego oczy gorączkowo szukały jakiejś kryjówki. Spojrzenie Weavera pobiegło
na lewo, przyciągnięte jaskrawym błyskiem i gwałtownym wstrząsem. Zobaczył
ogień, wystrzelający z grubo obłożonego workami z piaskiem najbliższego stanowi-
ska dowodzenia, i czarny dym kłębiący się u wyjścia. Następny błysk oznaczał taki
sam koniec dla kolejnego bunkra. Wysadzali je. Duże ładunki - ocenił. Chyba wielko-
ści teczki.
Co robić, co robić? Kręciło mu się w głowie; zmuszał się, żeby oddychać. Ale
jego umysł zastygł; wyćwiczone na morderczych szkoleniach Sił Specjalnych mięśnie
i ścięgna czekały na rozkaz z jedynego organu, który nigdy nie daje się przygotować
do końca.
W ciągu tych paru sekund wszystko stało się nierzeczywiste. Weaver był sam.
Nic nie przerywało pustki, która zagościła w jego głowie. Po chwili jednak uwagę
kapitana przyciągnęły szmer zsuwania się po ścianie i osypującej się ziemi oraz jakiś
ruch z lewej. Jego ciałem wstrząsnął zimny dreszcz. Z obydwu boków do okopu
zaczęły wskakiwać gromady Północnokoreańczyków. Czas zdawał się spowolnieć;
prawie się zatrzymał. Pociski oświetlające już nie spadły; załogi moździerzy cofnęły
się o kilometr. Amerykanin obserwował w ciemności, jak napastnicy wstają, prze-
rzucają karabiny na drugą stronę i oblepiają tylną ścianę, wypełzając na zewnątrz,
żeby biec dalej. Patrzył z przerażeniem, jak jeden po drugim pojawiają się następni
i następni; odwrócił powoli głowę, opierając się plecami o ścianę okopu, żeby spoj-
rzeć na tych z prawej - byli niecałe piętnaście metrów od niego i robili to samo co
tamci.
Po paru sekundach już ich nie było i znów wszystko znieruchomiało. Poczuł,
że jego umysł się rozjaśnił, przynajmniej na tyle, żeby zrozumieć, co się stało. Pierw-
sza fala ma pędzić dalej. Drugi rzut...
Z góry zaczęli spadać następni żołnierze. Tym razem lodowaty strach zmroził
Weavera zupełnie. Amerykanin trząsł się cały, a jego żołądek skurczył się aż do bólu.
Kiedy spróbował przełknąć, słonawy smak omal go nie udławił. Ostatni napastnicy
pozostali na dnie okopu. Z lewej, na tle blasku ognia z wysadzanych bunkrów, kapi-
tan zobaczył uniesioną w powietrze kolbę karabinu. Patrzył, jak kolba opada na
ziemię, razem z niewidoczną resztą, skierowaną prosto w dół. Dźwięk przypomina-
jący odgłos czkawki dopełnił obrazu śmierci przebitego bagnetem strzelca ze sko-
szonej seria załogi cekaemu. Rozległ się krótki, cichy, błagalny krzyk w języku, któ-
rego Amerykanin nie rozumiał, lecz znali go napastnicy, a potem zadźgano następ-
nego człowieka.
Gdy usłyszał tę błagalną prośbę - głos człowieka, który tak samo jak on leżał
w oczekiwaniu na śmierć, ogarnęło go uczucie zupełnej rezygnacji. Zastąpiło strasz-
liwy lęk, który trzymał go w napięciu jeszcze chwilę wcześniej, kiedy wciąż zaliczał
siebie do żyjących. W ciągu paru sekund dokonał czegoś, do czego nie wydaje się
zdolny nikt oprócz osób bardzo już sędziwych - pogodził się z koniecznością wła-
snego odejścia. Z tym, że w ten ciepły letni wieczór spotka go śmierć: tutaj, w tym
miejscu, za moment. Stało się to zupełnie nagle - aż do tej ostatniej chwili nie prze-
widywał tego, a jednak się zdarzyło. To był fakt.
Działając tak, jakby to był szczegół bez znaczenia, Amerykanin wziął głęboki,
urywany oddech i podniósł do ramienia karabin, który teraz już wydawał się ciężki.
Wycelował w lewo, ku formującemu się oddziałowi „dobijaczy”. Starał się nie my-
śleć, zatrzymać ostatnie myśli, które mogły go tylko udręczyć. Jego ruchy były tak
powolne, że niezauważalne. Oparł się o ścianę na tyle mocno, że przestały mu dygo-
tać ręce. Dotknął spustu, ale nie potrafił wykrzesać z siebie dość siły, żeby rozpocząć
akt śmierci - ich i własnej. Obrazy... może to z powodu obrazów, które przelatywały
mu pod zamkniętymi powiekami...
No, dawaj, Bernie - ponaglił siebie, poruszając wargami w sposób niemal sły-
szalny. Skończ z tym, człowieku. Zrób to. Dawaj...
Otworzywszy oczy, żeby upewnić się, czy dobrze celuje, zobaczył zbliżające
się ku niemu czarne postaci. Nabrał pełne płuca powietrza. Skóra mu ścierpła, kiedy
znowu zamknął oczy i pociągnął za spust aż do oporu.
CZĘŚĆ I
Ludzkość została porównana (...) do śpiącego, który posługuje się zapałkami, a potem
budzi się w płomieniach.
H.G. Wells: Świat wyzwolony, 1914
ROZDZIAŁ I
PENTAGON, NIEDALEKO WASZYNGTONU
11 czerwca, 04:30 GMT (23:30 czasu lokalnego)
Na stojącym na biurku telefonie zamrugało jedno z dwudziestu czerwonych
światełek. Generał Andrew Thomas spojrzał na aparat, by upewnić się, że to nie
lampka z dolnego rządka, który oznaczał linie specjalne - do prezydenta, Dowódz-
twa Pacyfiku i tym podobne. Dzwonił po prostu ktoś z zewnątrz.
Thomas, dowódca Połączonych Szefów Sztabów, przetarł łzawiące oczy
i powrócił do leżącego w świetle biurowej lampy raportu logistycznego
z dowództwa Ósmej Armii. Nie czas na spanie - pomyślał ziewając. Pośpię sobie po
wojnie.
Spojrzenie generała powędrowało na drugą stronę miękkiego, zdobionego
herbami i odznakami dywanu, ku stojącemu tam stołowi. Leżała na nim mapa Korei,
przykryta przezroczystym plastikiem, z zaznaczonymi ostatnimi pozycjami wojsk
Północy i Południa. Oświetlenie stołu nagle się zmieniło i Thomas podniósł wzrok na
umieszczony w przeciwległej ścianie telewizor. Szło właśnie specjalne wydanie wia-
domości NBC - obraz pokazywał salę konferencji prasowych w Białym Domu, za
chwilę miano nadać przemówienie prezydenta. Generał machinalnie zacisnął zęby aż
do bólu. Dopiero co wrócił z posiedzenia Rady Bezpieczeństwa Narodowego, na
którym otrzymał najnowsze rozkazy. Gniew i frustracja jeszcze go nie opuściły.
- Dobry Boże - westchnął, opadając na swoje ogromne, miękko wyściełane
krzesło. Potarł skronie i zamknął oczy. Coraz bardziej niepokoił się rozwojem sytua-
cji. Popatrzył na wielką mapę wiszącą za stołem. Niebieskie znaczki, oznaczające
jednostki w Europie Wschodniej, były ledwie widoczne. Pokręcił głową. Kiedy za-
czynał służbę w Pentagonie w połowie lat osiemdziesiątych, dokonana przez Reaga-
na rozbudowa sił zbrojnych pozwalała prowadzić dwie i pół wojny naraz; dwie
wielkie i jedną małą, regionalną. Do czasu konfliktu w Zatoce Perskiej administracja
Busha zmniejszyła armię na tyle, że wystarczało sił na dwie wojny. Kiedy Thomas
przestał być dowódcą Trzeciego Korpusu w południowych Niemczech i powrócił do
Pentagonu za kadencji Clintona, zastał już politykę nazywaną „zwyciężyć - zatrzy-
mać się - zwyciężyć”. Oznaczało to, że poszczególne rodzaje wojsk miały tylko tyle
jednostek, żeby móc wygrać jedną wojnę, a dopiero potem następną. Za plecami
polityków planiści przechrzcili z goryczą tę doktrynę na: „zwyciężyć - przegrać -
oprzytomnieć”.
Generał potrząsnął głową jeszcze raz - Trzeci Korpus, Piąty Korpus, Siódmy
Korpus - prawie wszystkie z głównych sił armii i sześć z jej dziesięciu ciężko uzbro-
jonych dywizji były rozmieszczone na terenie Niemiec, Polski i Słowacji; nie mógł ich
więc użyć w Korei. Stan taki był skutkiem czysto politycznej decyzji, którą podjęto
po puczu wojskowym w Rosji. Tajne porozumienia obronne z czasów Busha z Polską
i ówczesną Czechosłowacją sprawiły, że sekretarz stanu w gabinecie prezydenta
Livingstona, Moore, człowiek śmielszy niż ktokolwiek z Połączonych Szefów Szta-
bów, powiedział kiedyś: „Jeśli unieważni pan te porozumienia, w obliczu ponowne-
go rozmieszczania sił rosyjskich na Białorusi, nie będzie już na świecie kraju, który
uwierzy nam, kiedy rozciągniemy nad nim parasol bezpieczeństwa. Poza tym
wszystko, o czym teraz mówimy, to tylko demonstracja siły”.
Siły - pomyślał Thomas - której teraz potrzebujemy gdzie indziej.
I czego właściwie chcą? Przecież im mówiliśmy, wyjaśniliśmy Kongresowi
w czasie przesłuchań, jakie będą nasze zdolności obronne przy obecnym poziomie
wydatków na wojsko.
„Słyszał pan prezydenta - oznajmił dzisiaj na spotkaniu Rady Bezpieczeństwa
Narodowego szef Urzędu Białego Domu, Irv Waller. - Znajdźcie panowie jakieś
wyjście”.
Czerwone światełko nie ustępowało. Sekretarz generała podniósł słuchawkę,
żeby pozbyć się natręta, pewnie jakiegoś durnego reportera, który raptem postano-
wił: „A, zadzwonię sobie do Białego Domu i ich zapytam”. Wszystkie otaczające
Thomasa przedmioty wydały mu się nagle obce, jak gdyby widział je po raz pierw-
szy. Pamiątki, zamknięte w szklanych gablotach, sztandary jednostek z proporcami
z poszczególnych kampanii, oprawione w ramki pochwały - wszystkie zdawały się
pochodzić z życia kogoś innego. To fotografie z dalekiej przeszłości rozpoczynały
nić, ciągnącą się poprzez te dziwne przedmioty, i łączyły je z teraźniejszością. Nieo-
stre, źle zrobione zdjęcia słaniających się na nogach, oblepionych brudem młodych
ludzi. Robiło się je, kiedy wróciło się z „gówna”, z okazji tego, że się przeżyło; były
zawsze grupowe, dlatego że chciało się, aby wspomnienia też pozostały zbiorowe.
Thomas poczuł wielki smutek, patrząc na te fotografie, wiszące jedna za drugą na
ścianie - na każdej z nich grupa była coraz mniejsza. Jeszcze raz przeżywał każdą
stratę. Wtedy był zbyt wyczerpany, żeby odczuwać ból.
Sygnał interkomu zdumiał go. Spojrzał na aparat i wdusił przycisk mówiąc:
- Przecież powiedziałem: niech nikt mi nie przeszkadza.
- Przepraszam pana, sir, ale... dzwoni generał Razów, na linii jeden.
- Co?
- Generał Razów... k-ktoś, kto mówi, że jest generałem Razowem, sir. Jest na
linii pierwszej.
Oczy Thomasa skupiły się na zdjęciu zrobionym rok temu. Charyzma Razowa
- bohatera pierwszej wojny rosyjsko-chińskiej, który w niespotykanie w Rosji mło-
dym wieku czterdziestu sześciu lat dostał pod komendę armię pancerną
i poprowadził ją śmiałymi, druzgocącymi uderzeniami we flanki chińskiego natarcia
- była niemal widoczna na fotografii. Widniał na niej także Thomas, siwiejący
i zmęczony, ale uradowany błyskotliwymi zwycięstwami młodszego generała,
z których czuł się po cichu także dumny - wszak przez czterdzieści dni i nocy wojny
niemal bez przerwy się konsultowali.
- Dawaj tu biegiem oficera dyżurnego i niech wyśledzą, skąd prowadzona jest
rozmowa - rozkazał Thomas.
- Tak jest, sir.
Generał oparł palec na przycisku telefonu. Mrugające światełko przeświecało
mu przez paznokieć. Przez moment gładził plastikową powierzchnię, po czym włą-
czył rozmowę.
- Kto, do jasnej cholery? - odezwał się głośno.
- Tu generał Jurij Władimirowicz Razów, dowódca Dalekowschodniej Grupy
Wojsk Republiki Rosji. - Thomas był oszołomiony. - Cześć, Andriusza. - Cichy szum
w tle wskazywał na dzielącą ich odległość.
- Jurij?
- Tak, Andriuszeńka - nadeszła odpowiedź, opóźniona satelitarną transmisją.
- Co... - zaczął Amerykanin, ale brakło mu pomysłu.
- Andrew, dzwonię do ciebie z bardzo przykrymi wiadomościami. - Razów
mówił trochę niewyraźnie, jak po alkoholu, chociaż Thomas wiedział, że to do niego
niepodobne.
Wydaje się wyczerpany - pomyślał amerykański dowódca, przesuwając mały
przełącznik z boku aparatu. Zapaliło się żółte światełko obok napisu: „nagrywanie”.
- Słucham - powiedział wymijająco.
- Zmieniliśmy stan gotowości naszych wyrzutni rakiet strategicznych
i okrętów podwodnych z pociskami balistycznymi z ciągłego na podwyższony. Na-
stępne przejście waszego satelity powinno to potwierdzić. W dodatku baza rakiet
Swobodnyj na Dalekim Wschodzie przeszła na najwyższy stopień pogotowia. - Ra-
zów zrobił przerwę, a czas zdawał się zatrzymać. - Za niecałe pół godziny moja cięż-
ka artyleria i siły rakietowe uderzą na czternaście taktycznych celów wzdłuż naszego
frontu w Okupowanych Chinach Północnych przy użyciu broni jądrowej. Planujemy
wybić wyrwy, przez które przeprowadzimy kontrataki, żeby ustabilizować nasze
linie. Oczywiście, żeby uniknąć eskalacji konfliktu, musimy zneutralizować chińskie
pociski strategiczne.
- Jurij - zaczął przerażony Thomas - na Boga, nie możecie tego zrobić! - Przez
plecy przeszedł mu dreszcz. Z dawno temu zamkniętej butelki wypuszczono demo-
ny...
- Zrobimy to, ale nie w imię Boga...
- Nie - tylko taką odpowiedź potrafił wymyślić Amerykanin. - Nie! Jurij, jeżeli
Chińczycy zdołają odpalić swoje rakiety...!
- Wiesz równie dobrze jak ja, że Chiny mają tylko cztery czynne wyrzutnie T-4
zdolne osiągnąć nasze europejskie skupiska ludności. Uderzymy także na T-3, T-2
i T-l, a także na bazy bombowców B-6, ale kiedy tylko zniszczymy T-4, nie będą
mogli nam zagrozić w strategicznym sensie.
- Ale i tak może im się udać wystrzelić!
- Ich rakiety odpalane z lądu mają napęd na paliwo ciekłe - czterotlenek azotu
jako utleniacz i asymetryczna dimetylohydrazyna jako paliwo. Wiesz, jak silne jest
działanie korozyjne tych cieczy na ścianki zbiorników. Poza tym zawsze jakiś pro-
cent wyparowuje. Porównaliśmy informacje od naszych wywiadów, Andriusza,
i wiesz, że wasze dane zgadzają się z naszymi? Te rakiety pozostają bez paliwa aż do
czasu rozpoczęcia procedury odpalania, a odkąd zestrzeliliśmy ich satelity podczas
ostatniej wojny, nie mają technicznej możliwości śledzenia naszych wyrzutni. Wobec
tego nie otrzymają żadnego ostrzeżenia aż do momentu ponownego wejścia rakiet
w górne warstwy atmosfery, kiedy ablacja rozprzestrzeni wystarczającą ilość materii,
żeby wykrył je radar. To nie stanie się wcześniej niż dwadzieścia do trzydziestu
sekund przed wybuchem - naprawdę zbyt mało, żeby zatankować.
- Nie możecie tego zrobić, Jurij! - powtórzył Thomas, wbijając sobie kciuk
w ucho, gdy tak siedział, zgarbiony nad biurkiem, gapiąc się przed siebie. Myśli
przelatywały mu przez głowę jak iskry; zapalony przez nie pożar lęku wygnał
wszystkie poprzednie niepokoje.
- Czy jesteś gotów, żeby usłyszeć resztę? - spytał Razów, a Amerykanin wyjął
ołówek i notes. - Nasze Strategiczne Siły Rakietowe wystrzelą dziewiętnaście poci-
sków, które nazywacie SS-19, plus ewentualnie niewielką liczbę następnych
w ponownym uderzeniu, w ciągu mniej niż godziny. - Thomas zapisał liczby. -
Wszystkie zostaną wystrzelone wyłącznie z Dalekowschodniego Okręgu Wojskowe-
go. Żadna, powtarzam: żadna z tych rakiet w jakikolwiek sposób nie zagrozi Stanom
Zjednoczonym czy któremuś z waszych sojuszników.
- Akurat nie zagrożą, Jurij! To jest chore! Nie wolno wam tego zrobić! - Ame-
rykański dowódca spojrzał na zegarek i zanotował także godzinę. Jego sekretarz
wsadził głowę przez drzwi, trzymając przy uchu swój telefon. Thomas pokazał pal-
cem na mikrofon aparatu, a sekretarz narysował kółko w powietrzu i dotknął zegar-
ka, po czym wrócił do siebie.
Generał musiał grać na zwłokę.
- Posłuchaj mnie, Jurij. Ostrzegam cię: coś się nie uda. Zawsze coś nie wycho-
dzi! Sam wiesz. Twoje plany wymagają perfekcyjnego wykonania. Są niepewne.
A jeżeli Chińczycy zauważyli, że wasze siły lądowe przegrupowują się do uderzeń,
które nie mają sensu, pogłówkowali i przeszli na wyższy stopień gotowości? A jeśli
jest przeciek, to co?
- Jak zwykle - odparł Razów z rozbawieniem - mówisz niczym zwiastun za-
głady. Chińczycy nie przeszli na podwyższony stopień gotowości. Sprawdziliśmy to.
I mogę cię zapewnić, Andrew, że nasze plany są dzisiaj najbardziej strzeżoną tajem-
nicą Rosji. Jak wiesz, mamy automatyczny system odpalania, a nie ludzi, tak jak wy.
O rozkazach wie tylko STAWKA - członkowie Naczelnego Dowództwa, którzy je
zaaprobowali, dwóch oficerów obsługujących nadajniki systemu odpalania jądrowe-
go, mój adiutant i dwóch dowódców armii, którzy obmyślili cały plan, tu,
w Chabarowsku. Nie ma sposobu, żeby Chińczykom udało się odpalić rakiety, An-
drew. To niemożliwe.
Pojawił się znowu sekretarz i Thomas ściszył telefon.
- Namierzają, sir, ale to zajmie...
- Podłącz na linię prezydenta, natychmiast! Alarmowa konferencja telefonicz-
na. Potem zorganizuj telekonferencje zespołów zagrożenia rakietowego, systemu
wczesnego ostrzegania oraz ważnych wydarzeń, w tej kolejności!
Oczy sekretarza rozszerzyły się; zawrócił na pięcie, żeby dopaść swojego
biurka. Thomas znów zwiększył głośność telefonu.
- Jurij, nie ma rzeczy niemożliwych. - Zamknął oczy i skupił uwagę na apara-
cie, na człowieku po drugiej stronie linii. - Pamiętasz nasze rozmowy w czasie ostat-
niej wojny? Trzeba mieć plany pewne, takie, które wytrzymają, jeśli jedna, dwie czy
nawet trzy rzeczy niespodziewanie się nie powiodą. A twój się rozpada, jeżeli coś nie
zagra, Jurij. Jeśli Chińczycy się dowiedzą...
- Już ci powiedziałem: nie dowiedzą się.
- Zacznijcie z nimi rokowania. Porozmawiajcie o zawieszeniu broni. Będziecie
musieli oddać im część waszej strefy bezpieczeństwa w Okupowanych Chinach, ale
i tak kiedyś to zrobicie. Cholera, zagroźcie użyciem broni jądrowej, jeżeli musicie,
lecz Jurij, na miłość boską, proszę cię, nie igrajcie z ogniem. Ostrzegam: poparzycie
się.
- Rozkazy odpalenia rakiet zostały już wysłane przez nadajniki systemu nu-
klearnego - odparł Razów. - To były sygnały typu „start o określonej godzinie”, An-
drew. Od tego momentu cała procedura przebiega automatycznie.
Thomas zebrał siły, żeby zgarnąć z biurka papiery, które będą mu potrzebne.
Usłyszał trzask drzwi i odgłos szybko zbliżających się stóp. Pułkownik - oficer dy-
żurny - i major, jego zastępca, pojawili się w wejściu, dysząc z wysiłku. Generał
znowu ściszył telefon.
- Biegnijcie w dół do Tank - rozkazał im bezbarwnym, już zrównoważonym
głosem. - Wiadomość najwyższej rangi uprzywilejowania: zarządzam stan gotowości
DEFCON 3 dla wszystkich sił na całym świecie.
- Andrew? - zapytał Razów. Thomas spojrzał na telefon. Cały czas przyciskał
palcem guzik ściszania. Znów podniósł wzrok - pułkownik stał przed nim wypro-
stowany na baczność.
- Połącz się z dyżurnym kontrolerem w Dowództwie Walk Powietrznych
w Omaha. Niech załogi bombowców i latających tankowców wsiadają do samolotów
i zapuszczają silniki. Potem złap szefa Dowództwa Walk Powietrznych, żeby prze-
puścili bombowce przez kontrolę.
- Andrew? - odezwał się znowu Razów.
- Jaki cel? - zapytał pułkownik.
Thomas poczuł, że obejmuje go chłód.
- Strategiczny Plan Wojenny - Rosja.
Oficerowie wyglądali na zaszokowanych. Generał pospiesznie mówił dalej:
- Niech wszystkie dowództwa wystartują na wszelki wypadek swoimi latają-
cymi stanowiskami dowodzenia; chcę także, żeby wszyscy kontrolerzy baz lotni-
czych wypuścili w powietrze, co tylko mogą. Marynarka ma wyprowadzić okręty
z bronią jądrową... Niech wszystkie wyjdą w morze.
Starał się zachować spokój wobec swoich oficerów, ale czuł, że serce bije mu
jak oszalałe.
- Wydaję następujący rozkaz gotowości: Attack Condition Bravo. Powtarzam -
mówił teraz wolniej, akcentując każde słowo i patrząc podwładnym prosto w oczy -
Attack Condition Bravo. - Oficerowie spojrzeli na siebie i odwrócili się na pięcie,
żeby wybiec z biura. - I poderwijcie w powietrze samoloty do zwalczania okrętów
podwodnych. Chcę mieć ciągłą możliwość ostrzału ich okrętów z bronią jądrową! -
Gdzie, do jasnej cholery, są ci od śledzenia rozmów? - pomyślał, przełykając, żeby
zwilżyć wyschnięte gardło, i spoglądając na zegarek. Zdjął palec z przycisku ścisza-
nia. - Jurij?
- Muszę już iść - powiedział niespodziewanie Razów.
- Poczekaj! - zaczął Thomas, szukając nerwowo czegoś, co mogłoby zatrzymać
Rosjanina. - Mówiłeś coś o... Nazwałeś mnie „zwiastunem zagłady”. - W drzwiach
pojawiło się dwóch żandarmów z automatami M-16 w dłoniach. Generał ściszył
telefon jeszcze raz. - Sprawdźcie z moim sekretarzem, co z tym namierzaniem!
Jeden z żołnierzy zniknął, a dowódca puścił przycisk.
- Jesteś tam jeszcze?
- Tak.
- Pamiętasz, kiedy ostatni raz rozmawialiśmy o tym planie, Jurij? O pomyśle
ataku jądrowego na Chiny? - Razów milczał, ale Thomas wiedział, że Rosjanin pa-
mięta. - Podczas ostatniej wojny. To była krytyczna sytuacja, tuż przed twoim
kontratakiem; myślałeś, że wszystko już stracone.
- Wtedy też byłeś zwiastunem zagłady, Andrew.
- Tak mnie nazwałeś. Przyleciałem z Władywostoku na inspekcję naszych
drużyn zaopatrzeniowych. Właśnie tam, w twojej placówce dowodzenia, dyskuto-
waliśmy o możliwości użycia broni jądrowej w celu zatrzymania Chińczyków. Kiedy
ostrzegłem cię przed wysokim ryzykiem takiego ataku, nazwałeś mnie zwiastunem
zagłady. Przypominasz sobie, co wtedy powiedziałeś? Zacytowałeś kogoś.
W drzwiach pojawił się sekretarz i podbiegł do biurka dowódcy.
- Celano - odparł Razów. - Mówiłem, że przypomniałeś mi fragment
z Thomassa di Celano, który kiedyś czytałem.
Generał przebiegał wzrokiem podaną mu przez sekretarza karteczkę.
„Nippon Telephone & Telegraph, satelita geostacjonarny EtS-V, połączenie
z Chabarowska, Rosja”.
Thomas wstał, żeby wrzucić na siebie kurtkę, którą przyniósł jego człowiek,
a potem wziął podany mu przenośny telefon. Sekretarz szepnął:
- Narady zwołane, sir.
Generał rozważał pospiesznie dziesięć następnych zadań do wykonania,
a przed nimi z tuzin rozkazów, które należało natychmiast wydać. Zdumiał się,
słysząc z głośnika głęboki, naznaczony rosyjskim akcentem głos Razowa:
- „Dzień gniewu! O, dzień rozpaczy! Patrz, jak spełnia się ostrzeżenie wyrocz-
ni; niebo i ziemia stoją w płomieniach!”
Zgromadzeni w biurze żołnierze gapili się, zaszokowani, na telefon.
- Do widzenia, Andriusza. Do widzenia.
Czerwone światełko zgasło, a Thomas wybiegł z biura.
JEAN LOUIS, WASZYNGTON
11 czerwca, 04:30 GMT (23:30 czasu lokalnego)
- Greg! - powiedziała Jane Lambert, kiedy jej mąż podszedł do stolika. Stanęła
na palcach, pociągnęła jego głowę w dół i chłodną dłonią objęła za szyję. Pocałował
ją, a potem odwrócił się do dwojga pozostałych osób.
- Nie wierzę, że prezydent wypuścił w taką noc swojego doradcę do spraw
bezpieczeństwa narodowego na kolację z przyjaciółmi - oznajmił Paweł Filipów,
potrząsając ciepło ręką Grega i pokazując głową znajdujący się nad barem telewizor.
Jeszcze nie przerwano meczu baseballowego o puchar Zachodniego Wybrzeża za-
powiadanym wystąpieniem prezydenta. Greg pocałował Irinę, żonę Pawła,
w policzek i usiadł.
- Cóż, nie mogę długo zostać - rzekł, łapiąc pod stołem Jane za rękę.
- Raczej nie jesteśmy już umówieni na jutrzejszego tenisa? - zapytał Paweł.
Greg roześmiał się, odgryzając duży kęs chleba.
- Na pewno nie - odparł z pełnymi ustami. - I bardzo źle. Chciałem zobaczyć
ten nowy serw, który po kryjomu trenowałeś.
- Kończy się dokładnie w twoim lewym narożniku - wyjaśnił Paweł, pociąga-
jąc łyk wina.
- To pokaż go. I tak znowu ci dokopię.
Paweł podrapał się środkowym palcem w powiekę; gest ten przejął od Grega.
- Hmmm... - warknęła Jane, robiąc groźną minę, a potem wybuchnęła śmie-
chem. - To się nazywa macho, Irina - powiedziała, zginając szczupłe ręce i pokazując
muskuły. - Greg nie zapomniał jeszcze, że w college’u był gwiazdą koszykówki,
a Paweł, jak widzę, też musi mieć jakieś tradycje.
- Och - odezwała się Irina, potrząsając głową - to nie sportowcy. To po prostu
mężczyźni. Wszyscy wszędzie są tacy sami. - Greg przewracał oczami, kiedy obie
panie zaczęły wzajemnie opowiadać o największych upokorzeniach z przeszłości
swoich mężów.
Gdy Paweł podniósł serwetkę do ust, Greg znowu zauważył brakujący koniu-
szek jego palca wskazującego. Odmrożony... - przypomniał sobie. Podczas ostatniej
wojny rosyjsko-chińskiej kompanii Pawła skończyło się paliwo gdzieś na stoku
wzgórza. Zakopali się więc w śniegu i przez następne trzy doby odpierali nadcho-
dzące falami ataki chińskiej piechoty. Koniuszek palca, którym naciskał spust, był za
długo wystawiony na działanie zimna i - zamarzł. Cena zwycięstwa - pomyślał
Lambert.
Greg studiował sprawy wojskowe, a potem przez lata pracował w DIA -
Agencji Wywiadowczej Sekretariatu Obrony. Był gwiazdą w swoim światku - został
doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego w wyjątkowo młodym wieku trzy-
dziestu ośmiu lat. Jednakże będąc cywilem, nigdy nie doświadczył wojny na własnej
skórze. Ostatnia kampania w Chinach była dopiero zeszłej zimy - pomyślał. Więk-
szość Amerykanów mało o niej wiedziała, ponieważ udostępniono telewizji niektóre
tylko materiały, ale Greg śledził ją dokładnie. Sławy w DIA przysporzyło mu zwoła-
nie Zespołu do Spraw Sytuacji Kryzysowych na długo przed wybuchem wojny,
kiedy uwaga wszystkich jego kolegów była skupiona na Bliskim Wschodzie i Afryce
Południowej. Napisał wtedy, że jest nieuniknione, iż budzące się z letargu Chiny,
których przyrost gospodarczy przekraczał dziesięć procent rocznie, niedługo skuszą
się na bogactwa naturalne Syberii, będące we władaniu coraz słabszej Rosji - tracące-
go znaczenie europejskiego mocarstwa imperialnego.
Gdy wybuchła wojna rosyjsko-chińska, Pawła odwołano z Waszyngtonu, ale
obecną, drugą rundę przesiadywał sobie spokojnie jako attache wojskowy ambasady
rosyjskiej. Ciekawe, czy chciałby tam teraz być, ze swoimi towarzyszami?
Z generałem Razowem?
- No i Greg próbował wyciągnąć samochód z błota gołymi rękami. „To tylko
pieprzony fiat”, tak powiedział. - Jane kpiła z męża, naśladując jego głos; raczyła
współbiesiadników dość zniekształconą relacją z ich miesiąca miodowego. - Potem
ledwo mógł chodzić przez cały tydzień. Znaleźliśmy taką małą gospodę w jakiejś
zapadłej dziurze we Francji, położyłam go do łóżka i zaczęliśmy czytać książki. Był
bezużyteczny. Zupełnie. - Wskazała głową na męża. - Przysięgam - ciągnęła - że nie
wiem, jak to możliwe, iż przy takim nadmiarze testosteronu na świecie nasze kraje
nie wplątały się w wojnę przez te wszystkie lata.
W ciszy, która nagle zapanowała, Greg spojrzał na Pawła. Oczy Rosjanina
powędrowały ku wiszącemu nad barem telewizorowi.
- Co powie? - zapytał Filipów.
Greg popatrzył na ekran. Program stacji CBS został przerwany specjalnym
wydaniem wiadomości.
- Paweł, czy mogę... możemy porozmawiać?
- A więc nie przyszedłeś tu, żeby spotkać się z dawno zgubioną żoną? - ode-
zwała się Jane. - To wyjaśnia sprawę...
Filipów i Lambert byli bliskimi przyjaciółmi, ale nie po raz pierwszy wyko-
rzystywali przyjaźń do celów zawodowych. Dotychczas jednak w prowadzonych
przez nich grach słownych zawsze było coś z ducha współpracy - tak jak w tym
dziwnym przymierzu, które ich kraje zawarły na czas pierwszej wojny Rosji
z Chinami, podczas której Stany Zjednoczone dostarczyły Rosjanom poważnej po-
mocy logistycznej. Greg zawsze stawiał pytania, na które Paweł akurat chciał odpo-
wiedzieć, i vice versa; obaj zdawali potem raporty z tych „kontaktów”. Nazywano
ich obu „kuchennym kanałem informacyjnym”. Stawszy się przez przypadek częścią
takiego połączenia, Greg doskonale wiedział, jak wielką wagę miały ich rozmowy.
Ale stosunki między Rosją i Stanami napięły się od czasu wiosennego puczu woj-
skowego w Moskwie i rozmieszczenia w odpowiedzi przez Amerykanów ich sił
wojskowych w Europie Wschodniej, co niesłychanie rozgniewało rosyjskich nacjona-
listów.
Po tych wydarzeniach Greg nie śmiał już zadawać Pawłowi zbyt wielu pytań,
widząc, że ten stara się unikać tematu.
- No jasne - odparł teraz Filipów. - Mów.
Lambert popatrzył na Jane i Irinę, które siedziały z wyczekującymi minami.
- Paweł, nasz wywiad donosi, że w ostatnich dniach doszło do kontaktów na
wysokim szczeblu pomiędzy Koreą Północną a waszym Ministerstwem Obrony. -
Twarz Rosjanina pozostała bez wyrazu. - Wszelkie rozmowy - ciągnął Lambert, do-
starczając Filipowowi dalszych informacji, za które miał nadzieję otrzymać jakieś
inne - mogłyby wywołać wrażenie niestosownych w momencie, kiedy Amerykanie
ryzykują życie swoich...
Paweł odchrząknął i oświadczył:
- Jak wiesz, Greg, utrzymujemy z Koreą Północną regularne kontakty
i korzystamy z ich dróg do transportu zaopatrzenia dla naszych jednostek
w Okupowanych Chinach.
Nic - pomyślał ze złością Amerykanin.
- Czy zostaliście uprzedzeni o północnokoreańskim ataku, Paweł? Jeśli tak,
będziemy chcieli - prezydent będzie oczekiwał - jakiejś pomocy, przynajmniej od
strony wywiadowczej. - Greg był zdenerwowany i złamał reguły gry, mówiąc w tak
otwarty sposób. Filipów zmarszczył tylko brwi. - Powiedz mi, Paweł; nie mam czasu
na całe to gówno. Muszę się czegoś dowiedzieć.
Rosjanin pociągnął kolejny łyk wina, a bruzda pomiędzy jego brwiami się po-
głębiła.
- Mamy problemy, Greg, z których ledwie zdajecie sobie sprawę. W moim
kraju są ludzie, tacy jak generał Zorin, którzy myślą inaczej niż ty i ja. Widzą amery-
kańskie wojska w Europie Wschodniej czy na Morzu Japońskim i sądzą, że to część
jakiegoś zachodniego spisku, kontynuacja historycznej wrogości naszych krajów.
- Nie opowiadaj mi tych idiotyzmów o... - Lambert zatrzymał się w pół zda-
nia. Był zbyt zmęczony i zniecierpliwiony, żeby podjąć grę, i o mało nie popełnił
błędu polegającego na niezrozumieniu prawdziwego znaczenia słów Pawła. Ale na
szczęście uniknął tego. A zatem to Zorin rozmawiał z Koreą Północną. To ma sens.
Są ulepieni z tej samej gliny. Paweł pił dalej wino; kieliszek zakrył jego usta, ale
w oczach można było odczytać rozbawienie. On uwielbia grę - pomyślał Lambert po
raz setny.
- No cóż - odezwał się Amerykanin. - Mam nadzieję, że z korzyścią dla na-
szych krajów można trzymać Zorina i tych wszystkich twardogłowych w rezerwacie.
- Paweł milczał, a cierpliwość Grega znowu zaczęła wisieć na włosku. - No i... co?
Chcesz powiedzieć, że Razowowi tak bardzo potrzebne są drogi przez Koreę Pół-
nocną, że on i Zorin pozwolili tym z Północy zerwać się ze smyczy i napaść na Połu-
dnie zaledwie na pięć miesięcy przed zjednoczeniem? Teraz, kiedy właśnie pod
wpływem nacisków Północy zakończyliśmy wycofywanie naszych wojsk? To zna-
czy, że twój stary szef Razów tkwi w tym po uszy razem z Zorinem?
Filipów nie odezwał się - to Irina wypaplała odpowiedź:
- Generał Razów nienawidzi generała Zorina!
- Irisza... - przywołał ją do porządku Paweł.
- Ale to prawda! - ciągnęła. - Generał Razów jest przyjacielem Ameryki. Nie
moglibyśmy zwyciężyć w ostatniej wojnie z Chinami bez pomocy Stanów Zjedno-
czonych i Pawlik mógłby tu dzisiaj z nami nie siedzieć, gdyby nie Amerykanie. -
Ucichła pod spojrzeniem męża, wiedząc, że nie powinna była się wtrącać. Spuściła
więc głowę i dokończyła to, co zaczęła: - Zorin przez cały czas ucieka przed rezerwa-
tem...
Paweł pochylił się do przodu.
- Okay, wiem, że jesteś zajęty. Na twoje pytanie dotyczące - rozejrzał się
i dokończył szeptem - generała Zorina mogę powiedzieć jedynie tyle, że czynione są
pewne kroki. - Podniósł dłonie w górę, jak gdyby chciał dodać: „takie!”
- Czy STAWKA zamierza go zwolnić?
- To Naczelne Dowództwo - wyjaśniła Irina szeptem, zwracając się do Jane,
która przytaknęła. Obie kobiety nadstawiły uszu.
Paweł znowu zamilkł.
- Chryste, Paweł, nie mów mi, że w Moskwie mogą się zacząć kłopoty - zanie-
pokoił się Greg. - Tego nam tylko brakuje; wam zresztą też, biorąc pod uwagę sytua-
cję w Chinach. - Wszystkie oczy zwróciły się na Filipowa. Amerykanin czekał na
odpowiedź.
Z kieszeni Grega dobiegł sygnał telefonu komórkowego. Wyciągnął go
i odebrał:
- Lambert.
- Centrala Białego Domu, panie Lambert - oznajmiła telefonistka. - Proszę cze-
kać. - Wszyscy przyglądali się, jak Greg słucha cichych pisków, a potem trzasku.
- Proszę powtarzać - włączył się chłodny elektroniczny kobiecy głos systemu
identyfikacji głosu. - Astrolog.
- Astrolog.
Za Pawłem pojawił się kelner.
- Pułkownik Filipów? Telefon do pana.
- Przerośnięty - powiedział komputer, nie rozpoznając za pierwszym razem.
- Przerośnięty - powtórzył Lambert, starannie wymawiając słowo.
- Głos zidentyfikowany - potwierdził system. Ponownie rozległ się trzask.
Tymczasem Paweł przepraszając wstawał od stołu.
- Proszę czekać na majora Rogersa - poleciła telefonistka z Białego Domu. To
stary Rogers - pomyślał Lambert, przyzwyczajony już do jego paranoicznych noc-
nych rozmów na temat irańskich inwazji na Arabię Saudyjską albo wojen atomo-
wych pomiędzy Indiami a Pakistanem.
- Pan Lambert?
- O co chodzi, Lany?
- Proszę pana, przeszliśmy na DEFCON 3; wszystkie siły, na całym świecie.
Federalna Agencja Zarządzania Kryzysowego wykonuje JEEP - Joint Emergency
Management Agency, Alarmowy Plan Połączonej Ewakuacji. Pan ma kartę JEEP-1,
sir. Pańskim punktem odprawy jest Biały Dom. Proszę się pospieszyć.
Greg przestał nagle słyszeć szmery rozmów i stłumione odgłosy z kuchni.
- Co się dzieje? - zapytał, skupiając całą uwagę na cichutkim szumie
z telefonu.
- Attack Condition Bravo, sir. - Lambert usłyszał, ale mrowienie skóry na gło-
wie i napływ nie skoordynowanych myśli opóźniły zrozumienie tych słów. - Generał
Thomas zwołał konferencję zagrożenia rakietowego. To wszystko, co wiem.
Greg gapił się na salę restauracji, która nagle stała się jakby nierzeczywista.
Splecione dłońmi pary nachylały się nad stolikami. Gromadka ubranych w fartuchy
pracowników kuchni zgromadziła się w barze, czekając na telewizyjne przemówie-
nie prezydenta.
- Co się stało, kochanie? - zaniepokoiła się Jane.
- Wrócę tu - wymamrotał Lambert, chowając telefon do kieszeni. Nadszedł
Paweł, ale nie zajął miejsca przy stoliku, tylko nachylił się i szepnął coś swojej żonie.
Amerykanin wyczytał z ruchu jego warg słowo „Moskwu”, a Irina zmarszczyła
brwi. Greg przetłumaczył sobie po cichu: „do Moskwy”. Jechać do Moskwy! - Jane -
odezwał się - czy mogę... czy mogę z tobą przez chwilę porozmawiać? - Jego żona
wstała i poszła za nim do baru. Paweł z Iriną przyglądali się; Lambert odwrócił się
do nich plecami. Filipów przeszedł szkolenie nie w armii, ale w KGB.
- Kochanie? Greg, co się...?
- Chcę, żebyś wsiadła do samochodu i pojechała do Leesburga. A jeszcze lepiej
zadzwoń do swoich rodziców i przekaż im, że spotkasz się z nimi w hotelu
w Snowshoe.
- Co? Po co? - Roześmiała się nerwowo. - Co się dzieje?
- Nie wiem. - Przez głowę Lamberta przelatywały możliwe odpowiedzi. Korea
Północna? Zorin? Wojna rosyjsko-chiriska? Coś innego? - Ewakuują rząd, Jane.
- Co robią? - zakrztusiła się.
Przycisnął ją do piersi i przytulił obiema rękami.
- O Boże, kochanie. Tak dużo... tak dużo chciałbym ci powiedzieć, ale... muszę
jechać. Nie ma zbyt wiele czasu. Rozumiesz?
Jane, blada jak ściana, patrzyła na niego i potrząsała głową.
- Nie. Nic nie rozumiem!
Lambert musiał już ruszać. Ewakuacja się rozpoczęła, a jej termin we wszyst-
kich punktach zaplanowano z minimalnym marginesem czasowym.
- Wydostań się tylko z miasta. Nie zatrzymuj się, żeby kupić ubranie, jedzenie
czy cokolwiek. Masz dosyć benzyny? - Żona gapiła się na niego bez słowa. - Jane. -
Greg złapał ją za ramiona. Natychmiast padła mu w objęcia. Uścisnął ją i zapytał
łagodnie: - Jane, czy w saabie jest benzyna? - Jej miękkie włosy, zaledwie parę godzin
temu zakręcone u fryzjera, połaskotały go w nos, kiedy przytaknęła w odpowiedzi.
Przycisnął usta do jej rozgrzanej głowy i pocałował ją. - Kocham cię - dodał; spojrzał
w piękne oczy Jane i odwrócił się do wyjścia. Rzucił Irinie i Pawłowi pospieszne
pożegnanie i wypadł z restauracji. Kierowca natychmiast podjechał. - Do Białego
Domu! - polecił Lambert, trzaskając drzwiami. - Włącz koguta.
Nie zadając żadnych pytań, kierowca hałaśliwie umieścił na dachu niedużą
czerwoną lampę trzymającą się na silnym magnesie i wcisnął pedał gazu. Samochód
warknął i ruszył z impetem, odrzucając głowę Lamberta w tył i podrzucając nim, gdy
wypadali na ulicę, a on próbował trafić w przyciski telefonu komórkowego.
Syrena zawyła spod maski. Greg obejrzał się i zobaczył, że przez parking bie-
gnie Paweł. W drzwiach restauracji stały Jane i Irina. Jane machała mężowi, aż znikła
mu z oczu, a jemu po chwili udało się wcelować w guzik połączenia z Białym Do-
mem.
LOS ANGELES, KALIFORNIA
11 czerwca, 04:40 GMT (20:40 czasu lokalnego)
- Nie widzę żadnej możliwości włączenia się Stanów Zjednoczonych do wojny
- mówił analityk w specjalnym wydaniu wiadomości CNN. Melissa Chandler sie-
działa na kanapie w dużym pokoju, słuchając jednym uchem telewizora, a drugim
kroków Davida chodzącego na piętrze. Specjalista CNN do spraw wojskowych -
który, jak ocenił wcześniej David, nie bardzo zdaje sobie sprawę, o czym mówi -
znajdował się z boku ekranu; główny obraz pokazywał natomiast salę konferencji
prasowych w Białym Domu. Stojąca z przodu mównica była ciągle pusta.
- Koreańczycy z Północy posunęli się zbyt daleko w tak krótkim czasie. Oba-
wiam się, że będziemy musieli przesiedzieć tę wojnę w domu, mając nadzieję, że
armia południowokoreańska sama zdoła odwrócić bieg wypadków; być może
z pomocą amerykańskiego wsparcia lotniczego.
Melissę bolał żołądek; plecy zaczęły jej drętwieć, kiedy tak siedziała pod
dziwnym kątem, trzymając się za napęczniały brzuch. Przesunęła się na poduszce
kanapy, żeby wygodniej się oprzeć, ale wtedy nacisk macicy na pęcherz sprawił, że
znowu musiała iść do łazienki. Było jej niedobrze. Bóle żołądka powracały falami.
Oto radości ciąży - pomyślała, głaszcząc wierzchołek pękatego brzucha.
- A co z ruchami wojsk, o których tyle słyszeliśmy w ciągu ostatnich paru go-
dzin, a nawet tygodni czy miesięcy poprzedzających wczorajszą inwazję? - pytał
spiker. Spojrzał w notatki. - Z San Diego wyrusza grupa okrętów wraz
z lotniskowcem. Siły Ekspedycyjne Marines przeprowadzają manewry na Morzu
Japońskim. Inni komandosi opuszczają przylądek Pendleton. Postawiono w stan
gotowości dwie dywizje Gwardii Narodowej. Dwie dywizje regularnej armii rozlo-
kowano w Niemczech. Widziano myśliwce startujące z bazy Yokota w Japonii. I tak
dalej, i tak dalej. Co ma z tego wszystkiego wyniknąć?
Melissa usłyszała, jak David przechodzi szybko przez sypialnię.
- To tylko nadmiar ostrożności - oświadczył ze swojego wycinka ekranu eme-
rytowany pułkownik, dawny dowódca bombowca naddźwiękowego. - Pobrzękiwa-
nie szabelką. Ale, widzi pan, to jedynie dowodzi, że mam rację. Wszystkie te siły
można odwołać. Wysyła się je i wycofuje wyłącznie po to, żeby odstraszyć wroga.
A siły w Europie nie mają nic wspólnego z...
- Przepraszam - przerwał spiker, który pojawił się teraz na całym ekranie,
trzymając słuchawki przy uchu. - Łączymy się z Bobem Samuelsem w Białym Domu.
Scena zmieniła się - pokazano reportera, stojącego na tle dobrze znanej niebie-
skiej kotary w innej części sali konferencji prasowych.
- W tej chwili mogę państwu wyjaśnić, że mniej więcej godzinę temu polecono
nam zebrać się w sali konferencji prasowych Białego Domu z powodu spodziewane-
go oświadczenia. Piętnaście minut temu dowiedzieliśmy się, że przemówienie wy-
głosi sam prezydent.
W tle otworzyły się drzwi i wszedł Livingston, a za nim kilku oficerów.
Reporter pospiesznie kontynuował:
- Mogę także dodać, że słyszałem - chociaż nie jest to potwierdzona informacja
- iż w ciągu ostatniej godziny samoloty Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych
rozpoczęły operacje wojskowe przeciwko najeźdźcom z Korei Północnej. To przeczy
poprzednim doniesieniom, według których zaangażowanie naszych samolotów
miało się ograniczyć wyłącznie do wspomagania transportu i dostarczania zapasów
dla Południowokoreańczyków. Powiedziano mi także, że sytuacja Południa nie
przedstawia się najlepiej...
- Panie i panowie - oznajmił donośny głos. - Prezydent Stanów Zjednoczo-
nych.
- David! - zawołała Melissa. - Zaczyna się! - Ból przebiegł jej przez plecy; zno-
wu zmieniła pozycję.
- Posłuchajmy - rzekł reporter, a na górze zastukały kroki biegnącego Davida.
Stojący przy mównicy prezydent Livingston założył okulary, których używał
do czytania, wyjął z kieszeni marynarki kilka kartek, popatrzył na nie, a potem spoj-
rzał w kamerę.
- Rodacy, Amerykanie - zaczął. - Mam dla was bardzo smutne wieści. Wczoraj
wczesnym rankiem czasu waszyngtońskiego jednostki armii północnokoreańskiej
przekroczyły strefę zdemilitaryzowaną i uderzyły w zmasowanej inwazji na Koreę
Południową, naszego przyjaciela i zaufanego sojusznika. Atak nastąpił bez ostrzeże-
nia, niczym nie sprowokowany. Niech mi wolno będzie wykorzystać tę okazję, by
zapewnić - a mówię to z całą stanowczością - że nie mamy nic przeciwko narodowi
Korei Północnej, zniewolonemu przez brutalny reżim, i że pozostajemy otwarci na
negocjacje z tym krajem, które doprowadziłyby do zakończenia rozlewu krwi
i powrotu do granic sprzed inwazji. Jednakże ponawiane wielokrotnie próby nawią-
zania kontaktu z północnokoreańskimi przywódcami nie dały jak dotąd pożądanego
rezultatu i dlatego dalsze wysiłki w tym kierunku zostaną zaniechane.
Kamera zrobiła najazd na twarz prezydenta, a on patrzył prosto
w telewidzów. Kątem oka Melissa zauważyła Davida, wchodzącego z holu; był nagi
do pasa, w ręku trzymał ubranie.
- Stanowisko naszego kraju, a także wszystkich przywódców świata,
z którymi rozmawiałem, jest jednoznaczne: inwazja na Koreę Południową nie będzie
tolerowana. Oddziały północnokoreańskie muszą wycofać się natychmiast
i bezwarunkowo.
Koło mównicy pojawił się mężczyzna w ciemnoszarym garniturze i przerwał
Livingstonowi, psując atmosferę chwili. Prezydent zrobił krok do tyłu, żeby przeczy-
tać podaną mu wiadomość.
Melissa spojrzała na Davida. Wydał jej się inny. Nie wyższy - miał metr
osiemdziesiąt trzy - ani potężniejszy. Popatrzyła na jego pierś. Był szczupły, lecz nie
chudy, tak jak wtedy, gdy się poznali. Zachował niezłą figurę, jak na trzydziestotrzy-
letniego faceta, który spędził całe lata za biurkiem, praktykując prawo. To przez te
włosy, które w czasie przerwy na lunch obciął na krótko, po wojskowemu, wysłu-
chawszy porannych wiadomości.
- Co się dzieje? - zdziwił się David zza pleców żony. Zgromadzeni w Białym
Domu dziennikarze zaczęli robić szum, komentując po cichu niespodziewaną prze-
rwę. Melissa wygięła szyję, żeby spojrzeć na męża. Właśnie wrócił z wieczornego
joggingu i jego ramiona ciągle połyskiwały potem, mimo że wziął prysznic Prezy-
dent powrócił na mównicę; na jego twarzy malował się niepokój. Odchrząknął. Zer-
knął w notatki, przerzucił kilka kartek, po czym powiedział po prostu:
- W odpowiedniej chwili będę... będę mógł udzielić państwu więcej informa-
cji, ale na razie oddaję głos... oddaję głos generałowi Halcombowi. Proszę bardzo.
David obszedł kanapę i postawił na jej brzegu nogę; był w cętkowanych czar-
no-brązowo-zielonych spodniach, których Melissa nie widziała od lat. Wlepił oczy
w ekran. Nie zwrócił nawet uwagi, że żona przygląda się, jak sznuruje wysokie czar-
ne buty.
Livingston zszedł z mównicy, chowając okulary do kieszeni, i opuścił salę ra-
zem z człowiekiem, który mu przerwał, pośród ogłuszającego zalewu pytań dzienni-
karzy:
- Panie prezydencie, panie prezydencie, czy amerykańskie siły są już zaanga-
żowane w konflikt?
- Panie prezydencie, czy wycofanie naszych wojsk lądowych przed zjedno-
czeniem było błędem?
- Czy wojna rosyjsko-chińska ma coś wspólnego z północnokoreańską inwa-
zją?
Za Livingstonem zamknęły się drzwi i generał armii Halcomb wszedł na
mównicę, prosząc gestem ręki o ciszę.
- Nie mam żadnych wiadomości - zaczął, kiedy sala się uspokoiła - oprócz na-
stępujących: wszystkie urlopy personelu wojskowego Stanów Zjednoczonych zostają
z tą chwilą odwołane. Wszyscy żołnierze Pierwszej Zmechanizowanej Dywizji Pie-
choty mają się zameldować w Fort Riley, w stanie Kansas. Natychmiast. Żołnierze
Drugiej Dywizji Piechoty meldują się w Fort Ord, Kalifornia. - Podniósł wzrok znad
notatek. - Jeśli nie powiem inaczej, wszystkie rozkazy oznaczają: natychmiast, naj-
szybszymi dostępnymi środkami lokomocji. Znowu spuścił oczy. - Czwarta Zme-
chanizowana Dywizja Piechoty - Fort Carson, Kolorado; Siódma Lekka Dywizja
Piechoty - Fort Lewis, Waszyngton; Dwudziesta Czwarta Zmechanizowana Dywizja
Piechoty - Fort Stewart, Georgia; Trzydziesta Ósma Dywizja Piechoty Gwardii Naro-
dowej - centra rezerwy w Indianie...
Odczytywanie listy trwało trzydzieści minut, ale David wypadł z domu po
dziesięciu.
MINISTERSTWO OBRONY ROSJI, MOSKWA
11 czerwca. 04:45 GMT (06:45 czasu lokalnego)
EERRIICC LL.. HHAARRRRYY BBŁŁYYSSKK ZZAAGGŁŁAADDYY PPRRZZEEKKŁŁAADD KKRRZZYYSSZZTTOOFF BBEEDDNNAARREEKK
Marinie, mojej żonie i najlepszemu przyjacielowi: Я люблю Teбя.
Od jakiego momentu mamy spodziewać się niebezpieczeństwa? Jakimi środkami się od niego uchronić? Czy będziemy czekać, aż jakaś potęga wojskowa zza Atlantyku przekroczy ocean i zmiażdży nas jednym uderzeniem? Nigdy! Wszystkie armie Europy, Azji i Afryki razem wzięte, finansowane ze wszystkich skarbów Ziemi (...), nie zdołają siłą napić się wody z rzeki Ohio lub pozostawić śladu na Blue Ridge, choćby próbowały przez tysiąc lat (...). Jeśli naszym przeznaczeniem jest zniszczenie, sami musimy być jego autorami i wykonawcami. Jako naród ludzi wolnych musimy żyć po wieczne czasy - albo umrzeć śmiercią samobójczą. Abraham Lincoln, 27 stycznia 1838
PODZIĘKOWANIA Za ryzyko podjęcia współpracy z debiutantem dziękuję z całego serca moim agentkom - Jay Garon i Nancy Coffey z firmy Jay Garon-Brocke Associates, Inc. Na zawsze pozostanę dłużny za opiekę redaktorską Michaelowi Korda z wydawnictwa Simon & Schuster, który zmienił mój rękopis w książkę, a mnie - w pisarza. Dziękuję też za pomoc i zachętę, jakich udzielili mi pierwsi czytelnicy - Boyd Carano, Władi- mir Matlin, Larry Campagna i podpułkownik rezerwy US Army, Charles Frost, a także mężczyznom i kobietom z 417. Oddziału IMA rezerwy US Army, którzy ocenili książkę pod względem wojskowym, dostarczając mi wnikliwych komentarzy i porad.
PROLOG NA POŁUDNIE OD STREFY ZDEMILITARYZOWANEJ, KOREA POŁUDNIOWA 10 czerwca, 11:00 GMT (20:00 czasu lokalnego) - Arc Light, Arc Light! - usłyszał cichutkie hasło kapitan US Army Bernard Weaver pośród wydobywających się z głośnika radiowych szumów. Słowa te zelek- tryzowały go jak uderzenie prądu. Porucznik Pak z armii Korei Południowej spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Co to było? - zapytał łamanym angielskim, kiedy stało się oczywiste, że krę- cenie przez Amerykanina gałką strojenia nic już nie da. - To jest... eee - Weaver nie mógł w to uwierzyć - to sygnał do ataku przy uży- ciu B-52. Pak wytrzeszczył oczy ze zdumienia, szczęka mu opadła. Z perspektywy cia- snej ziemianki stanowiska dowodzenia wszystko wydawało się spokojne. Weaver pomyślał, że na pewno się przesłyszał, ale słowa „Arc Light” powróciły i przez plecy przeleciał mu dreszcz. Co się, u licha, dzieje...? Amerykanin spojrzał na leżący przed nim raport i podniósł do ust mikrofon. Nie mógł nawiązać kontaktu z tyłami, ale może jednak go słyszą. Zaczął mówić: - Alfa Lima Sześć Sześć, mówi India Tango Cztery Siedem. Przygotujcie się na OPREP-3. - OPREP znaczyło: Operations Report - raport operacyjny; Weaver dał mu trójkę, gdyż komunikat mógł spowodować skutki polityczne. Gdy tylko skończy czytać, zabierze się i sam tam pójdzie. Raport miał kategorię „pierwszeństwo ”; był skierowany bezpośrednio do Alarmowego Centrum Operacyjnego w Dowództwie Sił Pacyfiku - Emergency Operations Center at the Pacific Command, czyli do EOCPACOM. - Od India Tango Cztery Siedem. Armia południowokoreańska zau- ważyła w strefie zdemilitaryzowanej, dwadzieścia pięć kilometrów na południowy wschód od Phanmundzomu, jednostkę północnokoreańskiej piechoty wielkości kompanii - czytał, co jakiś czas puszczając na chwilę przycisk mikrofonu, tak jak go uczono. - Mniej więcej na jeden sześć trzy zero Zulu. Zaobserwowano okopywanie się. Ledwo skończył, gdy rozległ się pojedynczy wystrzał, a w pół sekundy póź- niej istny potop odgłosów ognia z broni ręcznej, który narastał przez kilka sekund, jakby strzelał cały batalion. Serce Weavera podskoczyło, a potem zaczęło bić coraz szybciej, w miarę jak huk się wzmagał. Pak złapał hełm oraz karabin M-16 i bez słowa wybiegł w ciemność. Amerykanin próbował uspokoić się i zapanować nad sobą, ściągając z krótko ostrzyżonej głowy beret Sił Specjalnych i wygrzebując z plecaka hełm z kevlaru. Nigdy jeszcze nie widział prawdziwej akcji - podczas wojny w Zatoce Perskiej prze- chodził dopiero szkolenie, a w ostatnich dniach biegał tylko od potyczki do potyczki wzdłuż strefy zdemilitaryzawanej i przekazywał raporty sporządzane przez niż- szych oficerów armii koreańskiej. Teraz jednak - pomyślał, podnosząc karabin
i słuchając dobiegających spod wzgórza odgłosów - jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Na zewnątrz wybuchały już pierwsze pociski artyleryjskie. Pomimo odległo- ści, która dzieliła go od miejsca walki, ziemia drżała mu pod nogami, a huk wciąż się wzmagał. Weaver zamarł. To było co innego. Nie przypominało żadnej znanej z opowiadań „zabaw”, jakie zdarzały się tu w ciągu ponad czterdziestu lat od zakoń- czenia wojny koreańskiej. Ogień zaporowy prowadzono z wściekłą intensywnością - przygotowanie w rosyjskim stylu. Z dachu ziemianki, poprzez szpary pomiędzy płytami ze sklejki wstrząsanymi teraz wibracjami, zaczęły sypać się grudki piachu. Weaverowi przeszło przez myśl, że może to naprawdę to... Ta możliwość wydawała się coraz bardziej realna z każdym głuchym odgłosem wybuchu. Ale Pacific Com- mand - Dowództwo Sił Pacyfiku, czyli PACOM, od tygodnia już prawie było w stanie gotowości, a marines przeprowadzali operację Wschodni Szkwał tuż przy brzegu, żeby zastraszyć skubańców. Na pewno - pomyślał - północni Koreańczycy nie ośmieliliby się... Znów zajął się plecakiem. Dźwignął ten ciężki, pachnący płótnem ładunek na grzbiet i przypiął pasy. Artyleria grzmiała teraz bardziej jednostajnie, a powietrze wewnątrz ziemianki było szare od kurzu. Nie strzelano całymi salwami - pociski spadały co trzy-cztery sekundy, jeden za drugim. Idąc w stronę pierwszego zakrętu wejścia, które zaprojektowano tak, żeby chroniło przed strzałami czy odłamkami z zewnątrz, Amerykanin z każdym krokiem słyszał coraz potężniejsze odgłosy. Przystanął, żeby odbezpieczyć swojego AR-15 „Commando” i przełączył go na ogień maszynowy. Oczy zaczęły przyzwyczajać się do ciemności. Skulony, okrążył worki ochronne z piaskiem i znalazł się w okopie pod otwar- tym niebem. Huk wystrzałów był teraz o wiele głośniejszy niż wewnątrz ziemianki. Z obu stron okopu, do którego prowadziło wyjście ze stanowiska dowodzenia, zbie- gali w dół wzgórza południowokoreańscy żołnierze z karabinami maszynowymi M- 16 i M-60. Skośne oczy jarzyły się krótkimi żółtymi seriami w bladym ogniu wydo- bywającym się z luf nowoczesnej broni. Nad głową jasno rozbłyskiwały wystrzeli- wane z moździerzy pociski oświetlające, a następnie spadały na swych małych spa- dochronikach, rzucając do wnętrza okopu dziwne mdłe światło. Obraz sytuacji na chwilę sparaliżował Weavera. Oficer odczekał, aż ciemność powoli dosięgnie dna okopu, i wyprostował się dopiero, gdy opadła najbliższa flara. Na krótko oszołomił go podmuch i odgłos wybuchu pocisku artyleryjskiego, który eksplodował w powietrzu nad okopem, jakieś siedemdziesiąt metrów dalej. Zniżając się Weaver zobaczył oczy południowokoreańskiego strzelca, przykucnięte- go, tak jak on, przy ziemnej ścianie. Spojrzał w lewo i spostrzegł, że obsługa stanowi- ska cekaemu także pospuszczała głowy, gapiąc się na niego przerażonym wzrokiem. Ich twarze stopniowo pogrążały się w mroku, w miarę jak następny pocisk oświetla- jący spadał na ziemię. Amerykanin zrzucił plecak i wspiął się na stanowisko ogniowe w ścianie oko- pu, żeby zerknąć w dół, ku strefie zdemilitaryzowanej. Kiedy popatrzył nad worka-
mi z piaskiem, scena wyglądała dokładnie tak, jak to sobie wyobrażał - tyle tylko, że była dużo trudniejsza do wytrzymania. Wszędzie, w świetle flar, gromadki ubranych w czerń ludzi pędziły ku zasiekom, ciągnąc za sobą długie pomosty. Za nimi dzie- siątki Północnokoreańczyków strzelały z broni ręcznej w górę wzgórza, w kierunku Koreańczyków z Południa. Oficerowie wykrzykiwali, a gwizdki rozlegały się se- kwencjami, wysyłając piskliwym tonem rozkazy. Gdy pierwsza grupa osiągnęła zasieki, rzuciła niesiony pomost w poprzek na druty, przygniatając je, a potem roz- proszyła się, żeby strzelać. Wtedy zbliżyła się druga z następnym pomostem i przeszła po poprzednim. I tak kolejno. W ten sposób żołnierze wspinali się po sto- ku. Mężczyźni padali nieustannie po obu stronach pomostów, ale zawsze zostawało ich tylu, żeby donieść ładunek do celu i rzucić go na druty lub na przypadkową minę, która kosiła najbliższych żołnierzy. Atak był dobrze przećwiczony, skuteczny i szybki. Weaver podniósł do policzka chłodną plastikową kolbę karabinu, naprowa- dził lufę na jedną z grup przy zasiekach i wystrzelił krótką serię. Broń szarpnęła gwałtownie. Celując znowu, zobaczył na drutach stos ciał w miejscu, w które strzelał. Zanim pociągnął za spust, stos urósł, gdyż Południowokoreańczycy po obu jego stronach także zaczęli sypać ołowiem z automatów. Nadbiegali kolejni napastnicy z Północy. Amerykanin posłał następną serię w to samo miejsce i jeszcze więcej męż- czyzn padło na ziemię. Opróżniwszy magazynek, Weaver wycofał się ze stanowiska ogniowego do okopu i ponownie założył plecak. Czas stąd zjeżdżać i kryć się - postanowił, przywo- łując już z pamięci obraz gęsto zarośniętego pagórka o poszarpanej rzeźbie, który widział jakieś osiemset metrów od strefy zdemilitaryzowanej. Wyjdzie na tym lepiej niż na odwadze. Spojrzał na południowokoreańskiego strzelca, który przukucnąl przy ścianie i przyglądał mu się. Potem odwrócił się i zauważył, że załoga M-60 jeszcze strzela, ale także go obserwuje. Gdzie, do cholery, jest Pak? Amerykanin szukał wzrokiem dowódcy plutonu, lecz najwidoczniej musiano go odwołać na sta- nowisko dowodzenia kompanii... Przez chwilę się wahał, stojąc pośrodku okopu. Strzelec wciąż się na niego gapił. Dlaczego, do diabła, Pak nie pomógł temu skubańcowi wstać? Weaver pomy- ślał ze złością, że porucznik złamał jedną z podstawowych zasad obowiązujących podczas nocnego czuwania piechoty: nigdy nie zostawiaj swoich ludzi samych. - Cholera - powiedział w końcu, zakładając nowy magazynek. Znów wspiął się na stanowisko strzeleckie, tym razem nie zdejmując plecaka. W krótkich seriach zużył drugi trzydziestonabojowy magazynek, założył trze- ci i strzelał dalej, prosto przed siebie. Jego karabin był przerobionym M-16, o lufie skróconej z pięćdziesięciu do dwudziestu ośmiu centymetrów. Krótsza lufa poważ- nie zmniejszała prędkość wylotową pocisków, a przez to także ich zasięg, celność oraz siłę przebijania - w zamian za poręczność i lekkość karabinu. Mimo to Weaver strzelał standardowymi nabojami NATO kalibru 5,56 mm i po każdym pociągnięciu za spust padało kilku Koreańczyków z Północy. Broń była bardziej niż odpowiednia do sytuacji. Z takiej odległości można by ich zabijać nawet z pistoletu.
Amerykanin metodycznie przenosił lufę z celu na cel, aż nadszedł czas, żeby załadować ponownie. Zawahał się. Znowu miał pełny magazynek. Napastnicy byli wszędzie, o wiele bliżej niż cele na poligonie, i całkowicie wystawieni na jego ogień. Z powrotem podniósł broń i zaczął zabijać następnych. Powoli się uspokajał. Przy- zwyczaił się do sytuacji, a trening - dawno wyćwiczone celowanie i pociąganie za spust - odsunął od niego niepokój. Jestem królem tego pieprzonego wzgórza - pomyślał Weaver. Nie widzicie, skurczybyki? Ale północni Koreańczycy wciąż nadchodzili. Amerykanin otrząsnął się z kurzu. Załadowawszy do karabinu piąty, ostatni magazynek, zobaczył dwie grupy napastników niemal jednocześnie przerzucające pomosty nad ostatnim pasmem zasieków. Puścił salwę w kierunku jednego z wyłomów, do którego rzucił się już cały pluton nieprzyjaciół. Mimo iż przejście było wąskie i kilku z nich padło na zie- mię, większość zdołała przebiec i szybko się rozproszyć; gnali dalej pod górę. Ktoś uruchomił dwa claymory, które sypnęły setkami śmiercionośnych poci- sków, zabijając dziesiątki nacierających. W oddali na południowym zachodzie Weaver dostrzegł rząd śmigłowców - ledwo widocznych z powodu prowadzonego na wzgórzu ognia - przelatujących nad strefą zdemilitaryzowaną ku Południowi. Spojrzał znowu przed siebie. Zdał sobie sprawę, że teraz wynik walki zależy tylko od dwóch rzeczy - siły rażenia, którą dysponują obrońcy, oraz prędkości biegnących napastników. Bez spowalniających ich ruchy zasieków Koreańczycy z Północy mieli zdecydowaną przewagę. Weaver prawie podskoczył, uświadomiwszy sobie, że re- zultat może być tylko jeden. To nie była próba czy atak pozorny. W ciemności przed nimi żadni oficerowie wywiadu nie rozpoznawali poszczególnych stanowisk ognio- wych Południowców po błyskach z luf. Wrogowie nie mieli zamiaru skręcać. Pędzili prosto przed siebie i - tak, gnali dokładnie w to miejsce, gdzie on się znajdował. Chłód go obleciał, kiedy wynik obliczeń stał się aż nadto oczywisty. Gapił się w dół, nie skupiając się na żadnym punkcie, gdyż zauważył ruch w górę po obu stronach swojej pozycji - pomarańczowe błyski i głośne trzaski z luf zaczęły wyróż- niać się z ogólnego chaosu bitwy. Mechanicznie przełączył ogień na półautomatycz- ny i strzelał w konkretnych żołnierzy, kiedy wstawali, żeby przebiec po kilka kro- ków. Co każde dwa czy trzy strzały padał kolejny człowiek. Inaczej jednak niż przedtem, strzelanie nie rozluźniało jego napiętych mięśni ani skurczonego żołądka. Spojrzał nerwowo w lewo na cekaem M-60. Z przerażeniem stwierdził, że ja- kieś sto metrów od niego północni Koreańczycy przeskakują okop, a M-60 milczy - jego załogi nie było widać. Tuż przy głowie zagwizdały mu kule, odwrócił się w prawo i spostrzegł żołnierza z automatem leżącego w nienaturalnej pozie na dnie okopu. Podnosząc znowu karabin do policzka, widział już przed sobą, na wprost i po bokach wiele grupek zbliżających się, ubranych na czarno żołnierzy, odległych zaledwie o pięćdziesiąt metrów. Powstało znacznie więcej wyłomów w zasiekach. Posłał jeszcze jedną automatyczną serię i skoczył do tyłu, gdyż grad nadlatu- jących pocisków obsypał go kurzem i z głuchym bębnieniem porozdzierał worki z piaskiem na dachu bunkra za nim.
W miarę jak ogień skierowany na odcinek Weavera narastał, walka wzdłuż pozostałej części okopu przygasała. Bitwa powinna osiągać punkt kulminacyjny, gdyż napastnicy dobiegali właśnie do linii obrony, ale jej odgłosy słabły. Ameryka- nin zaczął słyszeć dzwonienie w uszach od strzałów własnego karabinu, niczym wycie przytłumione przez bawełniane zatyczki. - Cholera! - wyrwało mu się, kiedy nagły błysk zrozumienia dosłownie powa- lił go razem z plecakiem na dno okopu. Ciężki, dobrze przypięty ładunek szczęknął. Za późno... - pomyślał w szoku Weaver, podnosząc wzrok ku wysokiej ziemnej ścia- nie, z której w każdej chwili mogli zacząć skakać nacierający Północnokoreańczycy. Kurwa mać, za późno! Huk artylerii i serie z broni automatycznej zostały teraz zastąpione dużo groźniej brzmiącymi trzaskami pojedynczych wystrzałów z obydwu stron. O Boże, o Boże! - przelatywało kapitanowi przez głowę jak mantra, usuwając wszystkie inne myśli. Jego oczy gorączkowo szukały jakiejś kryjówki. Spojrzenie Weavera pobiegło na lewo, przyciągnięte jaskrawym błyskiem i gwałtownym wstrząsem. Zobaczył ogień, wystrzelający z grubo obłożonego workami z piaskiem najbliższego stanowi- ska dowodzenia, i czarny dym kłębiący się u wyjścia. Następny błysk oznaczał taki sam koniec dla kolejnego bunkra. Wysadzali je. Duże ładunki - ocenił. Chyba wielko- ści teczki. Co robić, co robić? Kręciło mu się w głowie; zmuszał się, żeby oddychać. Ale jego umysł zastygł; wyćwiczone na morderczych szkoleniach Sił Specjalnych mięśnie i ścięgna czekały na rozkaz z jedynego organu, który nigdy nie daje się przygotować do końca. W ciągu tych paru sekund wszystko stało się nierzeczywiste. Weaver był sam. Nic nie przerywało pustki, która zagościła w jego głowie. Po chwili jednak uwagę kapitana przyciągnęły szmer zsuwania się po ścianie i osypującej się ziemi oraz jakiś ruch z lewej. Jego ciałem wstrząsnął zimny dreszcz. Z obydwu boków do okopu zaczęły wskakiwać gromady Północnokoreańczyków. Czas zdawał się spowolnieć; prawie się zatrzymał. Pociski oświetlające już nie spadły; załogi moździerzy cofnęły się o kilometr. Amerykanin obserwował w ciemności, jak napastnicy wstają, prze- rzucają karabiny na drugą stronę i oblepiają tylną ścianę, wypełzając na zewnątrz, żeby biec dalej. Patrzył z przerażeniem, jak jeden po drugim pojawiają się następni i następni; odwrócił powoli głowę, opierając się plecami o ścianę okopu, żeby spoj- rzeć na tych z prawej - byli niecałe piętnaście metrów od niego i robili to samo co tamci. Po paru sekundach już ich nie było i znów wszystko znieruchomiało. Poczuł, że jego umysł się rozjaśnił, przynajmniej na tyle, żeby zrozumieć, co się stało. Pierw- sza fala ma pędzić dalej. Drugi rzut... Z góry zaczęli spadać następni żołnierze. Tym razem lodowaty strach zmroził Weavera zupełnie. Amerykanin trząsł się cały, a jego żołądek skurczył się aż do bólu. Kiedy spróbował przełknąć, słonawy smak omal go nie udławił. Ostatni napastnicy pozostali na dnie okopu. Z lewej, na tle blasku ognia z wysadzanych bunkrów, kapi- tan zobaczył uniesioną w powietrze kolbę karabinu. Patrzył, jak kolba opada na
ziemię, razem z niewidoczną resztą, skierowaną prosto w dół. Dźwięk przypomina- jący odgłos czkawki dopełnił obrazu śmierci przebitego bagnetem strzelca ze sko- szonej seria załogi cekaemu. Rozległ się krótki, cichy, błagalny krzyk w języku, któ- rego Amerykanin nie rozumiał, lecz znali go napastnicy, a potem zadźgano następ- nego człowieka. Gdy usłyszał tę błagalną prośbę - głos człowieka, który tak samo jak on leżał w oczekiwaniu na śmierć, ogarnęło go uczucie zupełnej rezygnacji. Zastąpiło strasz- liwy lęk, który trzymał go w napięciu jeszcze chwilę wcześniej, kiedy wciąż zaliczał siebie do żyjących. W ciągu paru sekund dokonał czegoś, do czego nie wydaje się zdolny nikt oprócz osób bardzo już sędziwych - pogodził się z koniecznością wła- snego odejścia. Z tym, że w ten ciepły letni wieczór spotka go śmierć: tutaj, w tym miejscu, za moment. Stało się to zupełnie nagle - aż do tej ostatniej chwili nie prze- widywał tego, a jednak się zdarzyło. To był fakt. Działając tak, jakby to był szczegół bez znaczenia, Amerykanin wziął głęboki, urywany oddech i podniósł do ramienia karabin, który teraz już wydawał się ciężki. Wycelował w lewo, ku formującemu się oddziałowi „dobijaczy”. Starał się nie my- śleć, zatrzymać ostatnie myśli, które mogły go tylko udręczyć. Jego ruchy były tak powolne, że niezauważalne. Oparł się o ścianę na tyle mocno, że przestały mu dygo- tać ręce. Dotknął spustu, ale nie potrafił wykrzesać z siebie dość siły, żeby rozpocząć akt śmierci - ich i własnej. Obrazy... może to z powodu obrazów, które przelatywały mu pod zamkniętymi powiekami... No, dawaj, Bernie - ponaglił siebie, poruszając wargami w sposób niemal sły- szalny. Skończ z tym, człowieku. Zrób to. Dawaj... Otworzywszy oczy, żeby upewnić się, czy dobrze celuje, zobaczył zbliżające się ku niemu czarne postaci. Nabrał pełne płuca powietrza. Skóra mu ścierpła, kiedy znowu zamknął oczy i pociągnął za spust aż do oporu.
CZĘŚĆ I Ludzkość została porównana (...) do śpiącego, który posługuje się zapałkami, a potem budzi się w płomieniach. H.G. Wells: Świat wyzwolony, 1914
ROZDZIAŁ I PENTAGON, NIEDALEKO WASZYNGTONU 11 czerwca, 04:30 GMT (23:30 czasu lokalnego) Na stojącym na biurku telefonie zamrugało jedno z dwudziestu czerwonych światełek. Generał Andrew Thomas spojrzał na aparat, by upewnić się, że to nie lampka z dolnego rządka, który oznaczał linie specjalne - do prezydenta, Dowódz- twa Pacyfiku i tym podobne. Dzwonił po prostu ktoś z zewnątrz. Thomas, dowódca Połączonych Szefów Sztabów, przetarł łzawiące oczy i powrócił do leżącego w świetle biurowej lampy raportu logistycznego z dowództwa Ósmej Armii. Nie czas na spanie - pomyślał ziewając. Pośpię sobie po wojnie. Spojrzenie generała powędrowało na drugą stronę miękkiego, zdobionego herbami i odznakami dywanu, ku stojącemu tam stołowi. Leżała na nim mapa Korei, przykryta przezroczystym plastikiem, z zaznaczonymi ostatnimi pozycjami wojsk Północy i Południa. Oświetlenie stołu nagle się zmieniło i Thomas podniósł wzrok na umieszczony w przeciwległej ścianie telewizor. Szło właśnie specjalne wydanie wia- domości NBC - obraz pokazywał salę konferencji prasowych w Białym Domu, za chwilę miano nadać przemówienie prezydenta. Generał machinalnie zacisnął zęby aż do bólu. Dopiero co wrócił z posiedzenia Rady Bezpieczeństwa Narodowego, na którym otrzymał najnowsze rozkazy. Gniew i frustracja jeszcze go nie opuściły. - Dobry Boże - westchnął, opadając na swoje ogromne, miękko wyściełane krzesło. Potarł skronie i zamknął oczy. Coraz bardziej niepokoił się rozwojem sytua- cji. Popatrzył na wielką mapę wiszącą za stołem. Niebieskie znaczki, oznaczające jednostki w Europie Wschodniej, były ledwie widoczne. Pokręcił głową. Kiedy za- czynał służbę w Pentagonie w połowie lat osiemdziesiątych, dokonana przez Reaga- na rozbudowa sił zbrojnych pozwalała prowadzić dwie i pół wojny naraz; dwie wielkie i jedną małą, regionalną. Do czasu konfliktu w Zatoce Perskiej administracja Busha zmniejszyła armię na tyle, że wystarczało sił na dwie wojny. Kiedy Thomas przestał być dowódcą Trzeciego Korpusu w południowych Niemczech i powrócił do Pentagonu za kadencji Clintona, zastał już politykę nazywaną „zwyciężyć - zatrzy- mać się - zwyciężyć”. Oznaczało to, że poszczególne rodzaje wojsk miały tylko tyle jednostek, żeby móc wygrać jedną wojnę, a dopiero potem następną. Za plecami polityków planiści przechrzcili z goryczą tę doktrynę na: „zwyciężyć - przegrać - oprzytomnieć”. Generał potrząsnął głową jeszcze raz - Trzeci Korpus, Piąty Korpus, Siódmy Korpus - prawie wszystkie z głównych sił armii i sześć z jej dziesięciu ciężko uzbro- jonych dywizji były rozmieszczone na terenie Niemiec, Polski i Słowacji; nie mógł ich więc użyć w Korei. Stan taki był skutkiem czysto politycznej decyzji, którą podjęto po puczu wojskowym w Rosji. Tajne porozumienia obronne z czasów Busha z Polską i ówczesną Czechosłowacją sprawiły, że sekretarz stanu w gabinecie prezydenta Livingstona, Moore, człowiek śmielszy niż ktokolwiek z Połączonych Szefów Szta-
bów, powiedział kiedyś: „Jeśli unieważni pan te porozumienia, w obliczu ponowne- go rozmieszczania sił rosyjskich na Białorusi, nie będzie już na świecie kraju, który uwierzy nam, kiedy rozciągniemy nad nim parasol bezpieczeństwa. Poza tym wszystko, o czym teraz mówimy, to tylko demonstracja siły”. Siły - pomyślał Thomas - której teraz potrzebujemy gdzie indziej. I czego właściwie chcą? Przecież im mówiliśmy, wyjaśniliśmy Kongresowi w czasie przesłuchań, jakie będą nasze zdolności obronne przy obecnym poziomie wydatków na wojsko. „Słyszał pan prezydenta - oznajmił dzisiaj na spotkaniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego szef Urzędu Białego Domu, Irv Waller. - Znajdźcie panowie jakieś wyjście”. Czerwone światełko nie ustępowało. Sekretarz generała podniósł słuchawkę, żeby pozbyć się natręta, pewnie jakiegoś durnego reportera, który raptem postano- wił: „A, zadzwonię sobie do Białego Domu i ich zapytam”. Wszystkie otaczające Thomasa przedmioty wydały mu się nagle obce, jak gdyby widział je po raz pierw- szy. Pamiątki, zamknięte w szklanych gablotach, sztandary jednostek z proporcami z poszczególnych kampanii, oprawione w ramki pochwały - wszystkie zdawały się pochodzić z życia kogoś innego. To fotografie z dalekiej przeszłości rozpoczynały nić, ciągnącą się poprzez te dziwne przedmioty, i łączyły je z teraźniejszością. Nieo- stre, źle zrobione zdjęcia słaniających się na nogach, oblepionych brudem młodych ludzi. Robiło się je, kiedy wróciło się z „gówna”, z okazji tego, że się przeżyło; były zawsze grupowe, dlatego że chciało się, aby wspomnienia też pozostały zbiorowe. Thomas poczuł wielki smutek, patrząc na te fotografie, wiszące jedna za drugą na ścianie - na każdej z nich grupa była coraz mniejsza. Jeszcze raz przeżywał każdą stratę. Wtedy był zbyt wyczerpany, żeby odczuwać ból. Sygnał interkomu zdumiał go. Spojrzał na aparat i wdusił przycisk mówiąc: - Przecież powiedziałem: niech nikt mi nie przeszkadza. - Przepraszam pana, sir, ale... dzwoni generał Razów, na linii jeden. - Co? - Generał Razów... k-ktoś, kto mówi, że jest generałem Razowem, sir. Jest na linii pierwszej. Oczy Thomasa skupiły się na zdjęciu zrobionym rok temu. Charyzma Razowa - bohatera pierwszej wojny rosyjsko-chińskiej, który w niespotykanie w Rosji mło- dym wieku czterdziestu sześciu lat dostał pod komendę armię pancerną i poprowadził ją śmiałymi, druzgocącymi uderzeniami we flanki chińskiego natarcia - była niemal widoczna na fotografii. Widniał na niej także Thomas, siwiejący i zmęczony, ale uradowany błyskotliwymi zwycięstwami młodszego generała, z których czuł się po cichu także dumny - wszak przez czterdzieści dni i nocy wojny niemal bez przerwy się konsultowali. - Dawaj tu biegiem oficera dyżurnego i niech wyśledzą, skąd prowadzona jest rozmowa - rozkazał Thomas. - Tak jest, sir.
Generał oparł palec na przycisku telefonu. Mrugające światełko przeświecało mu przez paznokieć. Przez moment gładził plastikową powierzchnię, po czym włą- czył rozmowę. - Kto, do jasnej cholery? - odezwał się głośno. - Tu generał Jurij Władimirowicz Razów, dowódca Dalekowschodniej Grupy Wojsk Republiki Rosji. - Thomas był oszołomiony. - Cześć, Andriusza. - Cichy szum w tle wskazywał na dzielącą ich odległość. - Jurij? - Tak, Andriuszeńka - nadeszła odpowiedź, opóźniona satelitarną transmisją. - Co... - zaczął Amerykanin, ale brakło mu pomysłu. - Andrew, dzwonię do ciebie z bardzo przykrymi wiadomościami. - Razów mówił trochę niewyraźnie, jak po alkoholu, chociaż Thomas wiedział, że to do niego niepodobne. Wydaje się wyczerpany - pomyślał amerykański dowódca, przesuwając mały przełącznik z boku aparatu. Zapaliło się żółte światełko obok napisu: „nagrywanie”. - Słucham - powiedział wymijająco. - Zmieniliśmy stan gotowości naszych wyrzutni rakiet strategicznych i okrętów podwodnych z pociskami balistycznymi z ciągłego na podwyższony. Na- stępne przejście waszego satelity powinno to potwierdzić. W dodatku baza rakiet Swobodnyj na Dalekim Wschodzie przeszła na najwyższy stopień pogotowia. - Ra- zów zrobił przerwę, a czas zdawał się zatrzymać. - Za niecałe pół godziny moja cięż- ka artyleria i siły rakietowe uderzą na czternaście taktycznych celów wzdłuż naszego frontu w Okupowanych Chinach Północnych przy użyciu broni jądrowej. Planujemy wybić wyrwy, przez które przeprowadzimy kontrataki, żeby ustabilizować nasze linie. Oczywiście, żeby uniknąć eskalacji konfliktu, musimy zneutralizować chińskie pociski strategiczne. - Jurij - zaczął przerażony Thomas - na Boga, nie możecie tego zrobić! - Przez plecy przeszedł mu dreszcz. Z dawno temu zamkniętej butelki wypuszczono demo- ny... - Zrobimy to, ale nie w imię Boga... - Nie - tylko taką odpowiedź potrafił wymyślić Amerykanin. - Nie! Jurij, jeżeli Chińczycy zdołają odpalić swoje rakiety...! - Wiesz równie dobrze jak ja, że Chiny mają tylko cztery czynne wyrzutnie T-4 zdolne osiągnąć nasze europejskie skupiska ludności. Uderzymy także na T-3, T-2 i T-l, a także na bazy bombowców B-6, ale kiedy tylko zniszczymy T-4, nie będą mogli nam zagrozić w strategicznym sensie. - Ale i tak może im się udać wystrzelić! - Ich rakiety odpalane z lądu mają napęd na paliwo ciekłe - czterotlenek azotu jako utleniacz i asymetryczna dimetylohydrazyna jako paliwo. Wiesz, jak silne jest działanie korozyjne tych cieczy na ścianki zbiorników. Poza tym zawsze jakiś pro- cent wyparowuje. Porównaliśmy informacje od naszych wywiadów, Andriusza, i wiesz, że wasze dane zgadzają się z naszymi? Te rakiety pozostają bez paliwa aż do czasu rozpoczęcia procedury odpalania, a odkąd zestrzeliliśmy ich satelity podczas
ostatniej wojny, nie mają technicznej możliwości śledzenia naszych wyrzutni. Wobec tego nie otrzymają żadnego ostrzeżenia aż do momentu ponownego wejścia rakiet w górne warstwy atmosfery, kiedy ablacja rozprzestrzeni wystarczającą ilość materii, żeby wykrył je radar. To nie stanie się wcześniej niż dwadzieścia do trzydziestu sekund przed wybuchem - naprawdę zbyt mało, żeby zatankować. - Nie możecie tego zrobić, Jurij! - powtórzył Thomas, wbijając sobie kciuk w ucho, gdy tak siedział, zgarbiony nad biurkiem, gapiąc się przed siebie. Myśli przelatywały mu przez głowę jak iskry; zapalony przez nie pożar lęku wygnał wszystkie poprzednie niepokoje. - Czy jesteś gotów, żeby usłyszeć resztę? - spytał Razów, a Amerykanin wyjął ołówek i notes. - Nasze Strategiczne Siły Rakietowe wystrzelą dziewiętnaście poci- sków, które nazywacie SS-19, plus ewentualnie niewielką liczbę następnych w ponownym uderzeniu, w ciągu mniej niż godziny. - Thomas zapisał liczby. - Wszystkie zostaną wystrzelone wyłącznie z Dalekowschodniego Okręgu Wojskowe- go. Żadna, powtarzam: żadna z tych rakiet w jakikolwiek sposób nie zagrozi Stanom Zjednoczonym czy któremuś z waszych sojuszników. - Akurat nie zagrożą, Jurij! To jest chore! Nie wolno wam tego zrobić! - Ame- rykański dowódca spojrzał na zegarek i zanotował także godzinę. Jego sekretarz wsadził głowę przez drzwi, trzymając przy uchu swój telefon. Thomas pokazał pal- cem na mikrofon aparatu, a sekretarz narysował kółko w powietrzu i dotknął zegar- ka, po czym wrócił do siebie. Generał musiał grać na zwłokę. - Posłuchaj mnie, Jurij. Ostrzegam cię: coś się nie uda. Zawsze coś nie wycho- dzi! Sam wiesz. Twoje plany wymagają perfekcyjnego wykonania. Są niepewne. A jeżeli Chińczycy zauważyli, że wasze siły lądowe przegrupowują się do uderzeń, które nie mają sensu, pogłówkowali i przeszli na wyższy stopień gotowości? A jeśli jest przeciek, to co? - Jak zwykle - odparł Razów z rozbawieniem - mówisz niczym zwiastun za- głady. Chińczycy nie przeszli na podwyższony stopień gotowości. Sprawdziliśmy to. I mogę cię zapewnić, Andrew, że nasze plany są dzisiaj najbardziej strzeżoną tajem- nicą Rosji. Jak wiesz, mamy automatyczny system odpalania, a nie ludzi, tak jak wy. O rozkazach wie tylko STAWKA - członkowie Naczelnego Dowództwa, którzy je zaaprobowali, dwóch oficerów obsługujących nadajniki systemu odpalania jądrowe- go, mój adiutant i dwóch dowódców armii, którzy obmyślili cały plan, tu, w Chabarowsku. Nie ma sposobu, żeby Chińczykom udało się odpalić rakiety, An- drew. To niemożliwe. Pojawił się znowu sekretarz i Thomas ściszył telefon. - Namierzają, sir, ale to zajmie... - Podłącz na linię prezydenta, natychmiast! Alarmowa konferencja telefonicz- na. Potem zorganizuj telekonferencje zespołów zagrożenia rakietowego, systemu wczesnego ostrzegania oraz ważnych wydarzeń, w tej kolejności! Oczy sekretarza rozszerzyły się; zawrócił na pięcie, żeby dopaść swojego biurka. Thomas znów zwiększył głośność telefonu.
- Jurij, nie ma rzeczy niemożliwych. - Zamknął oczy i skupił uwagę na apara- cie, na człowieku po drugiej stronie linii. - Pamiętasz nasze rozmowy w czasie ostat- niej wojny? Trzeba mieć plany pewne, takie, które wytrzymają, jeśli jedna, dwie czy nawet trzy rzeczy niespodziewanie się nie powiodą. A twój się rozpada, jeżeli coś nie zagra, Jurij. Jeśli Chińczycy się dowiedzą... - Już ci powiedziałem: nie dowiedzą się. - Zacznijcie z nimi rokowania. Porozmawiajcie o zawieszeniu broni. Będziecie musieli oddać im część waszej strefy bezpieczeństwa w Okupowanych Chinach, ale i tak kiedyś to zrobicie. Cholera, zagroźcie użyciem broni jądrowej, jeżeli musicie, lecz Jurij, na miłość boską, proszę cię, nie igrajcie z ogniem. Ostrzegam: poparzycie się. - Rozkazy odpalenia rakiet zostały już wysłane przez nadajniki systemu nu- klearnego - odparł Razów. - To były sygnały typu „start o określonej godzinie”, An- drew. Od tego momentu cała procedura przebiega automatycznie. Thomas zebrał siły, żeby zgarnąć z biurka papiery, które będą mu potrzebne. Usłyszał trzask drzwi i odgłos szybko zbliżających się stóp. Pułkownik - oficer dy- żurny - i major, jego zastępca, pojawili się w wejściu, dysząc z wysiłku. Generał znowu ściszył telefon. - Biegnijcie w dół do Tank - rozkazał im bezbarwnym, już zrównoważonym głosem. - Wiadomość najwyższej rangi uprzywilejowania: zarządzam stan gotowości DEFCON 3 dla wszystkich sił na całym świecie. - Andrew? - zapytał Razów. Thomas spojrzał na telefon. Cały czas przyciskał palcem guzik ściszania. Znów podniósł wzrok - pułkownik stał przed nim wypro- stowany na baczność. - Połącz się z dyżurnym kontrolerem w Dowództwie Walk Powietrznych w Omaha. Niech załogi bombowców i latających tankowców wsiadają do samolotów i zapuszczają silniki. Potem złap szefa Dowództwa Walk Powietrznych, żeby prze- puścili bombowce przez kontrolę. - Andrew? - odezwał się znowu Razów. - Jaki cel? - zapytał pułkownik. Thomas poczuł, że obejmuje go chłód. - Strategiczny Plan Wojenny - Rosja. Oficerowie wyglądali na zaszokowanych. Generał pospiesznie mówił dalej: - Niech wszystkie dowództwa wystartują na wszelki wypadek swoimi latają- cymi stanowiskami dowodzenia; chcę także, żeby wszyscy kontrolerzy baz lotni- czych wypuścili w powietrze, co tylko mogą. Marynarka ma wyprowadzić okręty z bronią jądrową... Niech wszystkie wyjdą w morze. Starał się zachować spokój wobec swoich oficerów, ale czuł, że serce bije mu jak oszalałe. - Wydaję następujący rozkaz gotowości: Attack Condition Bravo. Powtarzam - mówił teraz wolniej, akcentując każde słowo i patrząc podwładnym prosto w oczy - Attack Condition Bravo. - Oficerowie spojrzeli na siebie i odwrócili się na pięcie, żeby wybiec z biura. - I poderwijcie w powietrze samoloty do zwalczania okrętów
podwodnych. Chcę mieć ciągłą możliwość ostrzału ich okrętów z bronią jądrową! - Gdzie, do jasnej cholery, są ci od śledzenia rozmów? - pomyślał, przełykając, żeby zwilżyć wyschnięte gardło, i spoglądając na zegarek. Zdjął palec z przycisku ścisza- nia. - Jurij? - Muszę już iść - powiedział niespodziewanie Razów. - Poczekaj! - zaczął Thomas, szukając nerwowo czegoś, co mogłoby zatrzymać Rosjanina. - Mówiłeś coś o... Nazwałeś mnie „zwiastunem zagłady”. - W drzwiach pojawiło się dwóch żandarmów z automatami M-16 w dłoniach. Generał ściszył telefon jeszcze raz. - Sprawdźcie z moim sekretarzem, co z tym namierzaniem! Jeden z żołnierzy zniknął, a dowódca puścił przycisk. - Jesteś tam jeszcze? - Tak. - Pamiętasz, kiedy ostatni raz rozmawialiśmy o tym planie, Jurij? O pomyśle ataku jądrowego na Chiny? - Razów milczał, ale Thomas wiedział, że Rosjanin pa- mięta. - Podczas ostatniej wojny. To była krytyczna sytuacja, tuż przed twoim kontratakiem; myślałeś, że wszystko już stracone. - Wtedy też byłeś zwiastunem zagłady, Andrew. - Tak mnie nazwałeś. Przyleciałem z Władywostoku na inspekcję naszych drużyn zaopatrzeniowych. Właśnie tam, w twojej placówce dowodzenia, dyskuto- waliśmy o możliwości użycia broni jądrowej w celu zatrzymania Chińczyków. Kiedy ostrzegłem cię przed wysokim ryzykiem takiego ataku, nazwałeś mnie zwiastunem zagłady. Przypominasz sobie, co wtedy powiedziałeś? Zacytowałeś kogoś. W drzwiach pojawił się sekretarz i podbiegł do biurka dowódcy. - Celano - odparł Razów. - Mówiłem, że przypomniałeś mi fragment z Thomassa di Celano, który kiedyś czytałem. Generał przebiegał wzrokiem podaną mu przez sekretarza karteczkę. „Nippon Telephone & Telegraph, satelita geostacjonarny EtS-V, połączenie z Chabarowska, Rosja”. Thomas wstał, żeby wrzucić na siebie kurtkę, którą przyniósł jego człowiek, a potem wziął podany mu przenośny telefon. Sekretarz szepnął: - Narady zwołane, sir. Generał rozważał pospiesznie dziesięć następnych zadań do wykonania, a przed nimi z tuzin rozkazów, które należało natychmiast wydać. Zdumiał się, słysząc z głośnika głęboki, naznaczony rosyjskim akcentem głos Razowa: - „Dzień gniewu! O, dzień rozpaczy! Patrz, jak spełnia się ostrzeżenie wyrocz- ni; niebo i ziemia stoją w płomieniach!” Zgromadzeni w biurze żołnierze gapili się, zaszokowani, na telefon. - Do widzenia, Andriusza. Do widzenia. Czerwone światełko zgasło, a Thomas wybiegł z biura. JEAN LOUIS, WASZYNGTON 11 czerwca, 04:30 GMT (23:30 czasu lokalnego)
- Greg! - powiedziała Jane Lambert, kiedy jej mąż podszedł do stolika. Stanęła na palcach, pociągnęła jego głowę w dół i chłodną dłonią objęła za szyję. Pocałował ją, a potem odwrócił się do dwojga pozostałych osób. - Nie wierzę, że prezydent wypuścił w taką noc swojego doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego na kolację z przyjaciółmi - oznajmił Paweł Filipów, potrząsając ciepło ręką Grega i pokazując głową znajdujący się nad barem telewizor. Jeszcze nie przerwano meczu baseballowego o puchar Zachodniego Wybrzeża za- powiadanym wystąpieniem prezydenta. Greg pocałował Irinę, żonę Pawła, w policzek i usiadł. - Cóż, nie mogę długo zostać - rzekł, łapiąc pod stołem Jane za rękę. - Raczej nie jesteśmy już umówieni na jutrzejszego tenisa? - zapytał Paweł. Greg roześmiał się, odgryzając duży kęs chleba. - Na pewno nie - odparł z pełnymi ustami. - I bardzo źle. Chciałem zobaczyć ten nowy serw, który po kryjomu trenowałeś. - Kończy się dokładnie w twoim lewym narożniku - wyjaśnił Paweł, pociąga- jąc łyk wina. - To pokaż go. I tak znowu ci dokopię. Paweł podrapał się środkowym palcem w powiekę; gest ten przejął od Grega. - Hmmm... - warknęła Jane, robiąc groźną minę, a potem wybuchnęła śmie- chem. - To się nazywa macho, Irina - powiedziała, zginając szczupłe ręce i pokazując muskuły. - Greg nie zapomniał jeszcze, że w college’u był gwiazdą koszykówki, a Paweł, jak widzę, też musi mieć jakieś tradycje. - Och - odezwała się Irina, potrząsając głową - to nie sportowcy. To po prostu mężczyźni. Wszyscy wszędzie są tacy sami. - Greg przewracał oczami, kiedy obie panie zaczęły wzajemnie opowiadać o największych upokorzeniach z przeszłości swoich mężów. Gdy Paweł podniósł serwetkę do ust, Greg znowu zauważył brakujący koniu- szek jego palca wskazującego. Odmrożony... - przypomniał sobie. Podczas ostatniej wojny rosyjsko-chińskiej kompanii Pawła skończyło się paliwo gdzieś na stoku wzgórza. Zakopali się więc w śniegu i przez następne trzy doby odpierali nadcho- dzące falami ataki chińskiej piechoty. Koniuszek palca, którym naciskał spust, był za długo wystawiony na działanie zimna i - zamarzł. Cena zwycięstwa - pomyślał Lambert. Greg studiował sprawy wojskowe, a potem przez lata pracował w DIA - Agencji Wywiadowczej Sekretariatu Obrony. Był gwiazdą w swoim światku - został doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego w wyjątkowo młodym wieku trzy- dziestu ośmiu lat. Jednakże będąc cywilem, nigdy nie doświadczył wojny na własnej skórze. Ostatnia kampania w Chinach była dopiero zeszłej zimy - pomyślał. Więk- szość Amerykanów mało o niej wiedziała, ponieważ udostępniono telewizji niektóre tylko materiały, ale Greg śledził ją dokładnie. Sławy w DIA przysporzyło mu zwoła- nie Zespołu do Spraw Sytuacji Kryzysowych na długo przed wybuchem wojny, kiedy uwaga wszystkich jego kolegów była skupiona na Bliskim Wschodzie i Afryce Południowej. Napisał wtedy, że jest nieuniknione, iż budzące się z letargu Chiny,
których przyrost gospodarczy przekraczał dziesięć procent rocznie, niedługo skuszą się na bogactwa naturalne Syberii, będące we władaniu coraz słabszej Rosji - tracące- go znaczenie europejskiego mocarstwa imperialnego. Gdy wybuchła wojna rosyjsko-chińska, Pawła odwołano z Waszyngtonu, ale obecną, drugą rundę przesiadywał sobie spokojnie jako attache wojskowy ambasady rosyjskiej. Ciekawe, czy chciałby tam teraz być, ze swoimi towarzyszami? Z generałem Razowem? - No i Greg próbował wyciągnąć samochód z błota gołymi rękami. „To tylko pieprzony fiat”, tak powiedział. - Jane kpiła z męża, naśladując jego głos; raczyła współbiesiadników dość zniekształconą relacją z ich miesiąca miodowego. - Potem ledwo mógł chodzić przez cały tydzień. Znaleźliśmy taką małą gospodę w jakiejś zapadłej dziurze we Francji, położyłam go do łóżka i zaczęliśmy czytać książki. Był bezużyteczny. Zupełnie. - Wskazała głową na męża. - Przysięgam - ciągnęła - że nie wiem, jak to możliwe, iż przy takim nadmiarze testosteronu na świecie nasze kraje nie wplątały się w wojnę przez te wszystkie lata. W ciszy, która nagle zapanowała, Greg spojrzał na Pawła. Oczy Rosjanina powędrowały ku wiszącemu nad barem telewizorowi. - Co powie? - zapytał Filipów. Greg popatrzył na ekran. Program stacji CBS został przerwany specjalnym wydaniem wiadomości. - Paweł, czy mogę... możemy porozmawiać? - A więc nie przyszedłeś tu, żeby spotkać się z dawno zgubioną żoną? - ode- zwała się Jane. - To wyjaśnia sprawę... Filipów i Lambert byli bliskimi przyjaciółmi, ale nie po raz pierwszy wyko- rzystywali przyjaźń do celów zawodowych. Dotychczas jednak w prowadzonych przez nich grach słownych zawsze było coś z ducha współpracy - tak jak w tym dziwnym przymierzu, które ich kraje zawarły na czas pierwszej wojny Rosji z Chinami, podczas której Stany Zjednoczone dostarczyły Rosjanom poważnej po- mocy logistycznej. Greg zawsze stawiał pytania, na które Paweł akurat chciał odpo- wiedzieć, i vice versa; obaj zdawali potem raporty z tych „kontaktów”. Nazywano ich obu „kuchennym kanałem informacyjnym”. Stawszy się przez przypadek częścią takiego połączenia, Greg doskonale wiedział, jak wielką wagę miały ich rozmowy. Ale stosunki między Rosją i Stanami napięły się od czasu wiosennego puczu woj- skowego w Moskwie i rozmieszczenia w odpowiedzi przez Amerykanów ich sił wojskowych w Europie Wschodniej, co niesłychanie rozgniewało rosyjskich nacjona- listów. Po tych wydarzeniach Greg nie śmiał już zadawać Pawłowi zbyt wielu pytań, widząc, że ten stara się unikać tematu. - No jasne - odparł teraz Filipów. - Mów. Lambert popatrzył na Jane i Irinę, które siedziały z wyczekującymi minami. - Paweł, nasz wywiad donosi, że w ostatnich dniach doszło do kontaktów na wysokim szczeblu pomiędzy Koreą Północną a waszym Ministerstwem Obrony. - Twarz Rosjanina pozostała bez wyrazu. - Wszelkie rozmowy - ciągnął Lambert, do-
starczając Filipowowi dalszych informacji, za które miał nadzieję otrzymać jakieś inne - mogłyby wywołać wrażenie niestosownych w momencie, kiedy Amerykanie ryzykują życie swoich... Paweł odchrząknął i oświadczył: - Jak wiesz, Greg, utrzymujemy z Koreą Północną regularne kontakty i korzystamy z ich dróg do transportu zaopatrzenia dla naszych jednostek w Okupowanych Chinach. Nic - pomyślał ze złością Amerykanin. - Czy zostaliście uprzedzeni o północnokoreańskim ataku, Paweł? Jeśli tak, będziemy chcieli - prezydent będzie oczekiwał - jakiejś pomocy, przynajmniej od strony wywiadowczej. - Greg był zdenerwowany i złamał reguły gry, mówiąc w tak otwarty sposób. Filipów zmarszczył tylko brwi. - Powiedz mi, Paweł; nie mam czasu na całe to gówno. Muszę się czegoś dowiedzieć. Rosjanin pociągnął kolejny łyk wina, a bruzda pomiędzy jego brwiami się po- głębiła. - Mamy problemy, Greg, z których ledwie zdajecie sobie sprawę. W moim kraju są ludzie, tacy jak generał Zorin, którzy myślą inaczej niż ty i ja. Widzą amery- kańskie wojska w Europie Wschodniej czy na Morzu Japońskim i sądzą, że to część jakiegoś zachodniego spisku, kontynuacja historycznej wrogości naszych krajów. - Nie opowiadaj mi tych idiotyzmów o... - Lambert zatrzymał się w pół zda- nia. Był zbyt zmęczony i zniecierpliwiony, żeby podjąć grę, i o mało nie popełnił błędu polegającego na niezrozumieniu prawdziwego znaczenia słów Pawła. Ale na szczęście uniknął tego. A zatem to Zorin rozmawiał z Koreą Północną. To ma sens. Są ulepieni z tej samej gliny. Paweł pił dalej wino; kieliszek zakrył jego usta, ale w oczach można było odczytać rozbawienie. On uwielbia grę - pomyślał Lambert po raz setny. - No cóż - odezwał się Amerykanin. - Mam nadzieję, że z korzyścią dla na- szych krajów można trzymać Zorina i tych wszystkich twardogłowych w rezerwacie. - Paweł milczał, a cierpliwość Grega znowu zaczęła wisieć na włosku. - No i... co? Chcesz powiedzieć, że Razowowi tak bardzo potrzebne są drogi przez Koreę Pół- nocną, że on i Zorin pozwolili tym z Północy zerwać się ze smyczy i napaść na Połu- dnie zaledwie na pięć miesięcy przed zjednoczeniem? Teraz, kiedy właśnie pod wpływem nacisków Północy zakończyliśmy wycofywanie naszych wojsk? To zna- czy, że twój stary szef Razów tkwi w tym po uszy razem z Zorinem? Filipów nie odezwał się - to Irina wypaplała odpowiedź: - Generał Razów nienawidzi generała Zorina! - Irisza... - przywołał ją do porządku Paweł. - Ale to prawda! - ciągnęła. - Generał Razów jest przyjacielem Ameryki. Nie moglibyśmy zwyciężyć w ostatniej wojnie z Chinami bez pomocy Stanów Zjedno- czonych i Pawlik mógłby tu dzisiaj z nami nie siedzieć, gdyby nie Amerykanie. - Ucichła pod spojrzeniem męża, wiedząc, że nie powinna była się wtrącać. Spuściła więc głowę i dokończyła to, co zaczęła: - Zorin przez cały czas ucieka przed rezerwa- tem...
Paweł pochylił się do przodu. - Okay, wiem, że jesteś zajęty. Na twoje pytanie dotyczące - rozejrzał się i dokończył szeptem - generała Zorina mogę powiedzieć jedynie tyle, że czynione są pewne kroki. - Podniósł dłonie w górę, jak gdyby chciał dodać: „takie!” - Czy STAWKA zamierza go zwolnić? - To Naczelne Dowództwo - wyjaśniła Irina szeptem, zwracając się do Jane, która przytaknęła. Obie kobiety nadstawiły uszu. Paweł znowu zamilkł. - Chryste, Paweł, nie mów mi, że w Moskwie mogą się zacząć kłopoty - zanie- pokoił się Greg. - Tego nam tylko brakuje; wam zresztą też, biorąc pod uwagę sytua- cję w Chinach. - Wszystkie oczy zwróciły się na Filipowa. Amerykanin czekał na odpowiedź. Z kieszeni Grega dobiegł sygnał telefonu komórkowego. Wyciągnął go i odebrał: - Lambert. - Centrala Białego Domu, panie Lambert - oznajmiła telefonistka. - Proszę cze- kać. - Wszyscy przyglądali się, jak Greg słucha cichych pisków, a potem trzasku. - Proszę powtarzać - włączył się chłodny elektroniczny kobiecy głos systemu identyfikacji głosu. - Astrolog. - Astrolog. Za Pawłem pojawił się kelner. - Pułkownik Filipów? Telefon do pana. - Przerośnięty - powiedział komputer, nie rozpoznając za pierwszym razem. - Przerośnięty - powtórzył Lambert, starannie wymawiając słowo. - Głos zidentyfikowany - potwierdził system. Ponownie rozległ się trzask. Tymczasem Paweł przepraszając wstawał od stołu. - Proszę czekać na majora Rogersa - poleciła telefonistka z Białego Domu. To stary Rogers - pomyślał Lambert, przyzwyczajony już do jego paranoicznych noc- nych rozmów na temat irańskich inwazji na Arabię Saudyjską albo wojen atomo- wych pomiędzy Indiami a Pakistanem. - Pan Lambert? - O co chodzi, Lany? - Proszę pana, przeszliśmy na DEFCON 3; wszystkie siły, na całym świecie. Federalna Agencja Zarządzania Kryzysowego wykonuje JEEP - Joint Emergency Management Agency, Alarmowy Plan Połączonej Ewakuacji. Pan ma kartę JEEP-1, sir. Pańskim punktem odprawy jest Biały Dom. Proszę się pospieszyć. Greg przestał nagle słyszeć szmery rozmów i stłumione odgłosy z kuchni. - Co się dzieje? - zapytał, skupiając całą uwagę na cichutkim szumie z telefonu. - Attack Condition Bravo, sir. - Lambert usłyszał, ale mrowienie skóry na gło- wie i napływ nie skoordynowanych myśli opóźniły zrozumienie tych słów. - Generał Thomas zwołał konferencję zagrożenia rakietowego. To wszystko, co wiem.
Greg gapił się na salę restauracji, która nagle stała się jakby nierzeczywista. Splecione dłońmi pary nachylały się nad stolikami. Gromadka ubranych w fartuchy pracowników kuchni zgromadziła się w barze, czekając na telewizyjne przemówie- nie prezydenta. - Co się stało, kochanie? - zaniepokoiła się Jane. - Wrócę tu - wymamrotał Lambert, chowając telefon do kieszeni. Nadszedł Paweł, ale nie zajął miejsca przy stoliku, tylko nachylił się i szepnął coś swojej żonie. Amerykanin wyczytał z ruchu jego warg słowo „Moskwu”, a Irina zmarszczyła brwi. Greg przetłumaczył sobie po cichu: „do Moskwy”. Jechać do Moskwy! - Jane - odezwał się - czy mogę... czy mogę z tobą przez chwilę porozmawiać? - Jego żona wstała i poszła za nim do baru. Paweł z Iriną przyglądali się; Lambert odwrócił się do nich plecami. Filipów przeszedł szkolenie nie w armii, ale w KGB. - Kochanie? Greg, co się...? - Chcę, żebyś wsiadła do samochodu i pojechała do Leesburga. A jeszcze lepiej zadzwoń do swoich rodziców i przekaż im, że spotkasz się z nimi w hotelu w Snowshoe. - Co? Po co? - Roześmiała się nerwowo. - Co się dzieje? - Nie wiem. - Przez głowę Lamberta przelatywały możliwe odpowiedzi. Korea Północna? Zorin? Wojna rosyjsko-chiriska? Coś innego? - Ewakuują rząd, Jane. - Co robią? - zakrztusiła się. Przycisnął ją do piersi i przytulił obiema rękami. - O Boże, kochanie. Tak dużo... tak dużo chciałbym ci powiedzieć, ale... muszę jechać. Nie ma zbyt wiele czasu. Rozumiesz? Jane, blada jak ściana, patrzyła na niego i potrząsała głową. - Nie. Nic nie rozumiem! Lambert musiał już ruszać. Ewakuacja się rozpoczęła, a jej termin we wszyst- kich punktach zaplanowano z minimalnym marginesem czasowym. - Wydostań się tylko z miasta. Nie zatrzymuj się, żeby kupić ubranie, jedzenie czy cokolwiek. Masz dosyć benzyny? - Żona gapiła się na niego bez słowa. - Jane. - Greg złapał ją za ramiona. Natychmiast padła mu w objęcia. Uścisnął ją i zapytał łagodnie: - Jane, czy w saabie jest benzyna? - Jej miękkie włosy, zaledwie parę godzin temu zakręcone u fryzjera, połaskotały go w nos, kiedy przytaknęła w odpowiedzi. Przycisnął usta do jej rozgrzanej głowy i pocałował ją. - Kocham cię - dodał; spojrzał w piękne oczy Jane i odwrócił się do wyjścia. Rzucił Irinie i Pawłowi pospieszne pożegnanie i wypadł z restauracji. Kierowca natychmiast podjechał. - Do Białego Domu! - polecił Lambert, trzaskając drzwiami. - Włącz koguta. Nie zadając żadnych pytań, kierowca hałaśliwie umieścił na dachu niedużą czerwoną lampę trzymającą się na silnym magnesie i wcisnął pedał gazu. Samochód warknął i ruszył z impetem, odrzucając głowę Lamberta w tył i podrzucając nim, gdy wypadali na ulicę, a on próbował trafić w przyciski telefonu komórkowego. Syrena zawyła spod maski. Greg obejrzał się i zobaczył, że przez parking bie- gnie Paweł. W drzwiach restauracji stały Jane i Irina. Jane machała mężowi, aż znikła
mu z oczu, a jemu po chwili udało się wcelować w guzik połączenia z Białym Do- mem. LOS ANGELES, KALIFORNIA 11 czerwca, 04:40 GMT (20:40 czasu lokalnego) - Nie widzę żadnej możliwości włączenia się Stanów Zjednoczonych do wojny - mówił analityk w specjalnym wydaniu wiadomości CNN. Melissa Chandler sie- działa na kanapie w dużym pokoju, słuchając jednym uchem telewizora, a drugim kroków Davida chodzącego na piętrze. Specjalista CNN do spraw wojskowych - który, jak ocenił wcześniej David, nie bardzo zdaje sobie sprawę, o czym mówi - znajdował się z boku ekranu; główny obraz pokazywał natomiast salę konferencji prasowych w Białym Domu. Stojąca z przodu mównica była ciągle pusta. - Koreańczycy z Północy posunęli się zbyt daleko w tak krótkim czasie. Oba- wiam się, że będziemy musieli przesiedzieć tę wojnę w domu, mając nadzieję, że armia południowokoreańska sama zdoła odwrócić bieg wypadków; być może z pomocą amerykańskiego wsparcia lotniczego. Melissę bolał żołądek; plecy zaczęły jej drętwieć, kiedy tak siedziała pod dziwnym kątem, trzymając się za napęczniały brzuch. Przesunęła się na poduszce kanapy, żeby wygodniej się oprzeć, ale wtedy nacisk macicy na pęcherz sprawił, że znowu musiała iść do łazienki. Było jej niedobrze. Bóle żołądka powracały falami. Oto radości ciąży - pomyślała, głaszcząc wierzchołek pękatego brzucha. - A co z ruchami wojsk, o których tyle słyszeliśmy w ciągu ostatnich paru go- dzin, a nawet tygodni czy miesięcy poprzedzających wczorajszą inwazję? - pytał spiker. Spojrzał w notatki. - Z San Diego wyrusza grupa okrętów wraz z lotniskowcem. Siły Ekspedycyjne Marines przeprowadzają manewry na Morzu Japońskim. Inni komandosi opuszczają przylądek Pendleton. Postawiono w stan gotowości dwie dywizje Gwardii Narodowej. Dwie dywizje regularnej armii rozlo- kowano w Niemczech. Widziano myśliwce startujące z bazy Yokota w Japonii. I tak dalej, i tak dalej. Co ma z tego wszystkiego wyniknąć? Melissa usłyszała, jak David przechodzi szybko przez sypialnię. - To tylko nadmiar ostrożności - oświadczył ze swojego wycinka ekranu eme- rytowany pułkownik, dawny dowódca bombowca naddźwiękowego. - Pobrzękiwa- nie szabelką. Ale, widzi pan, to jedynie dowodzi, że mam rację. Wszystkie te siły można odwołać. Wysyła się je i wycofuje wyłącznie po to, żeby odstraszyć wroga. A siły w Europie nie mają nic wspólnego z... - Przepraszam - przerwał spiker, który pojawił się teraz na całym ekranie, trzymając słuchawki przy uchu. - Łączymy się z Bobem Samuelsem w Białym Domu. Scena zmieniła się - pokazano reportera, stojącego na tle dobrze znanej niebie- skiej kotary w innej części sali konferencji prasowych. - W tej chwili mogę państwu wyjaśnić, że mniej więcej godzinę temu polecono nam zebrać się w sali konferencji prasowych Białego Domu z powodu spodziewane-
go oświadczenia. Piętnaście minut temu dowiedzieliśmy się, że przemówienie wy- głosi sam prezydent. W tle otworzyły się drzwi i wszedł Livingston, a za nim kilku oficerów. Reporter pospiesznie kontynuował: - Mogę także dodać, że słyszałem - chociaż nie jest to potwierdzona informacja - iż w ciągu ostatniej godziny samoloty Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych rozpoczęły operacje wojskowe przeciwko najeźdźcom z Korei Północnej. To przeczy poprzednim doniesieniom, według których zaangażowanie naszych samolotów miało się ograniczyć wyłącznie do wspomagania transportu i dostarczania zapasów dla Południowokoreańczyków. Powiedziano mi także, że sytuacja Południa nie przedstawia się najlepiej... - Panie i panowie - oznajmił donośny głos. - Prezydent Stanów Zjednoczo- nych. - David! - zawołała Melissa. - Zaczyna się! - Ból przebiegł jej przez plecy; zno- wu zmieniła pozycję. - Posłuchajmy - rzekł reporter, a na górze zastukały kroki biegnącego Davida. Stojący przy mównicy prezydent Livingston założył okulary, których używał do czytania, wyjął z kieszeni marynarki kilka kartek, popatrzył na nie, a potem spoj- rzał w kamerę. - Rodacy, Amerykanie - zaczął. - Mam dla was bardzo smutne wieści. Wczoraj wczesnym rankiem czasu waszyngtońskiego jednostki armii północnokoreańskiej przekroczyły strefę zdemilitaryzowaną i uderzyły w zmasowanej inwazji na Koreę Południową, naszego przyjaciela i zaufanego sojusznika. Atak nastąpił bez ostrzeże- nia, niczym nie sprowokowany. Niech mi wolno będzie wykorzystać tę okazję, by zapewnić - a mówię to z całą stanowczością - że nie mamy nic przeciwko narodowi Korei Północnej, zniewolonemu przez brutalny reżim, i że pozostajemy otwarci na negocjacje z tym krajem, które doprowadziłyby do zakończenia rozlewu krwi i powrotu do granic sprzed inwazji. Jednakże ponawiane wielokrotnie próby nawią- zania kontaktu z północnokoreańskimi przywódcami nie dały jak dotąd pożądanego rezultatu i dlatego dalsze wysiłki w tym kierunku zostaną zaniechane. Kamera zrobiła najazd na twarz prezydenta, a on patrzył prosto w telewidzów. Kątem oka Melissa zauważyła Davida, wchodzącego z holu; był nagi do pasa, w ręku trzymał ubranie. - Stanowisko naszego kraju, a także wszystkich przywódców świata, z którymi rozmawiałem, jest jednoznaczne: inwazja na Koreę Południową nie będzie tolerowana. Oddziały północnokoreańskie muszą wycofać się natychmiast i bezwarunkowo. Koło mównicy pojawił się mężczyzna w ciemnoszarym garniturze i przerwał Livingstonowi, psując atmosferę chwili. Prezydent zrobił krok do tyłu, żeby przeczy- tać podaną mu wiadomość. Melissa spojrzała na Davida. Wydał jej się inny. Nie wyższy - miał metr osiemdziesiąt trzy - ani potężniejszy. Popatrzyła na jego pierś. Był szczupły, lecz nie chudy, tak jak wtedy, gdy się poznali. Zachował niezłą figurę, jak na trzydziestotrzy-
letniego faceta, który spędził całe lata za biurkiem, praktykując prawo. To przez te włosy, które w czasie przerwy na lunch obciął na krótko, po wojskowemu, wysłu- chawszy porannych wiadomości. - Co się dzieje? - zdziwił się David zza pleców żony. Zgromadzeni w Białym Domu dziennikarze zaczęli robić szum, komentując po cichu niespodziewaną prze- rwę. Melissa wygięła szyję, żeby spojrzeć na męża. Właśnie wrócił z wieczornego joggingu i jego ramiona ciągle połyskiwały potem, mimo że wziął prysznic Prezy- dent powrócił na mównicę; na jego twarzy malował się niepokój. Odchrząknął. Zer- knął w notatki, przerzucił kilka kartek, po czym powiedział po prostu: - W odpowiedniej chwili będę... będę mógł udzielić państwu więcej informa- cji, ale na razie oddaję głos... oddaję głos generałowi Halcombowi. Proszę bardzo. David obszedł kanapę i postawił na jej brzegu nogę; był w cętkowanych czar- no-brązowo-zielonych spodniach, których Melissa nie widziała od lat. Wlepił oczy w ekran. Nie zwrócił nawet uwagi, że żona przygląda się, jak sznuruje wysokie czar- ne buty. Livingston zszedł z mównicy, chowając okulary do kieszeni, i opuścił salę ra- zem z człowiekiem, który mu przerwał, pośród ogłuszającego zalewu pytań dzienni- karzy: - Panie prezydencie, panie prezydencie, czy amerykańskie siły są już zaanga- żowane w konflikt? - Panie prezydencie, czy wycofanie naszych wojsk lądowych przed zjedno- czeniem było błędem? - Czy wojna rosyjsko-chińska ma coś wspólnego z północnokoreańską inwa- zją? Za Livingstonem zamknęły się drzwi i generał armii Halcomb wszedł na mównicę, prosząc gestem ręki o ciszę. - Nie mam żadnych wiadomości - zaczął, kiedy sala się uspokoiła - oprócz na- stępujących: wszystkie urlopy personelu wojskowego Stanów Zjednoczonych zostają z tą chwilą odwołane. Wszyscy żołnierze Pierwszej Zmechanizowanej Dywizji Pie- choty mają się zameldować w Fort Riley, w stanie Kansas. Natychmiast. Żołnierze Drugiej Dywizji Piechoty meldują się w Fort Ord, Kalifornia. - Podniósł wzrok znad notatek. - Jeśli nie powiem inaczej, wszystkie rozkazy oznaczają: natychmiast, naj- szybszymi dostępnymi środkami lokomocji. Znowu spuścił oczy. - Czwarta Zme- chanizowana Dywizja Piechoty - Fort Carson, Kolorado; Siódma Lekka Dywizja Piechoty - Fort Lewis, Waszyngton; Dwudziesta Czwarta Zmechanizowana Dywizja Piechoty - Fort Stewart, Georgia; Trzydziesta Ósma Dywizja Piechoty Gwardii Naro- dowej - centra rezerwy w Indianie... Odczytywanie listy trwało trzydzieści minut, ale David wypadł z domu po dziesięciu. MINISTERSTWO OBRONY ROSJI, MOSKWA 11 czerwca. 04:45 GMT (06:45 czasu lokalnego)