uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 863 563
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 659

Erich von Daniken - Dzień Sądu Ostatecznego

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :749.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Erich von Daniken - Dzień Sądu Ostatecznego.pdf

uzavrano EBooki E Erich von Daniken
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 103 stron)

1 Erich von Däniken Dzień Sądu Ostatecznego - trwa od dawna Wstęp Erich von Däniken urodził się w 1935 r. w Zofingen (Szwajcaria). W roku 1968 wydał swoją pierwszą książkę "Wspomnienia z przyszłości", która od razu stała się światowym bestsellerem. Po niej opublikował jeszcze dwadzieścia tytułów. Książki Ericha von Dänikena zostały przełożone na 28 języków, a ich ogólny nakład przekroczył 51 milionów egzemplarzy. Od ponad 20 lat Erich von Däniken jeździ po świecie z wykładami. Za swoje prace uhonorowany został w różnych krajach licznymi wyróżnieniami. W "Świecie Książki" ukazały się m.in.: Ślady istot pozaziemskich; Szok po przybyciu bogów; Śladami Wszechmogących; Z powrotem do gwiazd. "Dzień Sądu Ostatecznego trwa od dawna" to wędrówka przez różne obszary kulturowe w poszukiwaniu śladów i sygnałów minionego kontaktu z pozaziemskimi cywilizacjami. Erich von Däniken interpretuje teksty zaczerpnięte z Biblii, staro żydowskie legendy i sagi, relacje dawnych dziejopisarzy oraz przekazy hinduskie, babilońskie i perskie. Przytacza "niewiarygodne" opisy dziwnych mieszańców i gigantów, relacje o synach bożych parzących się ze zwykłymi kobietami, o podróżach Abrahama i proroka Henocha do miejsc leżących poza orbitą ziemską. Podąża też tropem dziwnego faktu, że ludzie najróżniejszych religii i kręgów kulturowych wiążą ideę zbawienia z powrotem na Ziemię przedstawiciela wyżej rozwiniętych istot, które kiedyś - niewykluczone - odwiedziły naszą planetę. Być może, powszechna idea Mesjasza jest pochodną złożonego dawno temu w różnych częściach świata przyrzeczenia: "Powrócimy!" Kamień Świętego Berlitza W opactwie Świętego Berlitza nowicjuszami zostawały już dzieci w wieku piętnastu lat. W tym roku ośmiu chłopców i dziesięć dziewczynek miało przejść inicjację. Opat z troską mówił o "niżu demograficznym". Większość chłopców i dziewcząt dorastała w opactwie, ich rodzice pracowali na ziemi św. Berlitza. Byli tu nie tylko bracia zakonni i siostry zakonne, ale także zbieracze jagód, myśliwi, wszelkiego rodzaju rzemieślnicy oraz akuszerki i opiekunowie zdrowia. Wszystkich ich łączył wspaniały obowiązek płodzenia możliwie największej liczby dzieci i wychowywania ich na mocne istoty. Od czasu Wielkiego Zniszczenia w całej okolicy były tylko nieliczne grupy ludzi i opat przypuszczał nawet, że ich przodkowie mogli być jedynymi, którzy przeżyli Wielkie Zniszczenie. Nikt, nawet wielce uczony opat i jego Rada Wiadomości nie Wiedzieli, co się wówczas stało. Niektórzy przypuszczali, że przodkowie rozporządzali jakąś straszliwą bronią i zniszczyli się nawzajem. Lecz pogląd ten nie znalazł w Radzie Wiadomości większego uznania. Trudno było sobie bowiem wyobrazić tak straszliwą broń. Ponadto jeden z dogmatów mówił, że ludzie w zamierzchłych czasach byli szczęśliwi i żyli w świecie dobrobytu. Dlaczego zatem mieliby prowadzić ze sobą wojny? Było to nielogiczne i wyglądało na pozbawione sensu. Dlatego w Radzie Wiadomości roztrząsano możliwość, że to jakaś zagadkowa infekcja pochłonęła całą ludzkość. Ale i tę teorię zarzucono, ponieważ przeczyła ona przekazom pozostawionym przez pierwsze pokolenie ojców po Wielkim Zniszczeniu. Trzej Praojcowie i cztery Pramatki opowiadały swoim dzieciom po Wielkim Zniszczeniu, że katastrofa spadła na ludzkość pewnego spokojnego wieczora. Przekazy te były niepodważalne. Znajdowały się w świętej "Księdze Patriarchów", spisanej przez Synów Praojców. Każde dziecko w

2 opactwie św. Berlitza zna Pieśń o Zagładzie. Co roku opat intonował ją podczas smutnej Nocy Pamięci. Był to jedyny przekaz spisany osobiście przez jednego z Praojców. Brzmiał tak: "Ja, Erich Skaja, urodzony 12 lipca 1984 r. w Bazylei nad Renem, byłem z żoną oraz moimi przyjaciółmi, Ulrichem Dopatką i Johannesem Fiebagiem, jak też z ich małżonkami i córką Sylwią, na wycieczce górskiej w Berner Oberland. Ponieważ było już po godzinie 6 wieczorem, skróciliśmy sobie zejście ze szczytu o nazwie Jungfrau, korzystając z tunelu kolejki górskiej. Z powodu prac remontowych na szczycie o tej godzinie nie zjeżdżała już w dolinę żadna kolejka. Nagle zakołysała się ziemia i na tory z hukiem spadły kawałki granitowej powały. Bardzo się przeraziliśmy, a Johannes, który był geologiem, pociągnął nas wszystkich do skalnej niszy. Już myśleliśmy, że koszmar minął, kiedy usłyszeliśmy narastający huk. Ziemia pod naszymi nogami zdawała się pływać, rozległy się straszliwe grzmoty, jakich nie słyszeliśmy w czasie żadnej burzy. Trzydzieści metrów przed nami zawaliła się ściana tunelu. Potem wszystko ucichło. Johannes stwierdził, że albo uaktywnił się jakiś wulkan, co w tej okolicy było raczej nieprawdopodobne, albo mamy do czynienia z trzęsieniem ziemi. Musieliśmy wspinać się do górnego wylotu tunelu. Kiedy byliśmy o kilka metrów od wylotu, usłyszeliśmy hałas. Nie znajduję słów na opisanie rozszalałej natury. Najpierw wicher gnał śnieg i okruchy lodu, potem zaczęły przelatywać drzewa, skały i całe dachy hoteli z doliny. Rozbrzmiewały trzaski i huki, jakich żaden człowiek przed nami nie słyszał. Powietrze wypełniało wycie i szum wichru, wszystko fruwało, wyrzucane na tysiąc i więcej metrów w górę. Ziemia dygotała; huczał rozszalały żywioł. Granitowe skały zderzały się ze sobą jak tekturowe zabawki. Tylko dlatego, że znajdowaliśmy się w tunelu, rozszalały wicher nie wyrządził nam żadnej szkody. Chwała niech będzie Bogu Najwyższemu! Wicher szalał przez trzydzieści siedem godzin bez przerwy. Opadliśmy z sił i leżeliśmy apatycznie w naszej niszy przytuleni do siebie i objęci ramionami. Pragnęliśmy, aby skały nad naszymi głowami zawaliły się, ucinając wreszcie ten koszmar. Nikt nie jest w stanie pojąć, co przecierpieliśmy. Potem przyszła kolej na wodę. Pośród zawodzenia i wycia wichrów usłyszeliśmy szum i dudnienie. Zupełnie jakby wystąpił z brzegów niezmierzony ocean. Gigantyczne fontanny wody pieniły się i bulgotały, z sykiem rozbryzgując się o skały. Jak podczas morskiego sztormu piętrzyły się kolejne ściany wody i łamiąc się spadały w dolinę, tworząc gigantyczne wiry wciągające w otchłań wszystko, co napotkały na swej drodze. Zdawało się, że wszystkie wody z całej Ziemi spływały w to jedno miejsce. Nie pragnęliśmy już niczego innego tylko śmierci, a z piersi wyrywał nam się krzyk przerażenia. Przez osiem godzin szalał wodny żywioł, potem wicher osłabł i z wolna powróciła cisza. Ogłuszeni torturą, oniemiali z bólu, patrzyliśmy sobie w oczy. Wreszcie Johannes podczołgał się na czworakach do niewielkiego otworu, jaki pozostał u wylotu tunelu. Usłyszałem jego rozpaczliwy szloch i z olbrzymim trudem przedarłem się do niego. Widok, jaki ujrzałem, odebrał mi mowę. Rozpacz rozdzierała mi serce. Potem wybuchnąłem gorzkim płaczem. Naszego świata już nie było. Szczyty wszystkich gór były ścięte jakby gigantycznym pilnikiem. Nigdzie nie było widać śniegu ani lodu. Zniknęła też wszelka zieleń. W mdłym brunatnym świetle połyskiwały mokre nagie ściany. Nie widać było słońca, a w dolinie, gdzie znajdowała się wypoczynkowa miejscowość Grindenwald, kołysały się wody jeziora. Stało się to w roku 2016 wg chrześcijańskiej rachuby czasu. Nie wiemy, czy jako jedyni przeżyliśmy Wielkie Zniszczenie. Nie wiemy też, co się wydarzyło. Niech Bóg Wszechmogący ma nas w swojej opiece!" `ty * * * `ty Ośmiu chłopców i dziesięć dziewcząt z nabożnym szacunkiem wysłuchało Pieśni o Zagładzie, którą odśpiewał swym donośnym i mocnym głosem opat Ulrich Iii. Po krótkiej chwili, przeznaczonej na refleksję, przemówił do nowicjuszy w te słowa: - A teraz wejdźcie do Sali Pamięci. Przyjrzyjcie się z nabożnością relikwiom Praojców. Zostaliście wybrani, aby z waszymi braćmi i siostrami czcić i rozumieć te

3 relikwie. W nastroju oczekiwania młodzi nowicjusze weszli do długiego drewnianego budynku, który dotychczas widywali tylko z zewnątrz. Zakonnice zapaliły woskowe świece i relikwie Praojców rozbłysły w migotliwym blasku. Były tam buty świętego Ericha Skai, Ulricha Dopatki i Johannesa Fiebaga. Butów ich żon nie było. Buty zrobione były z dziwnego materiału, który wprawdzie w dotyku przypominał skórę, ale nią nie był. Nawet członkowie Rady Wiadomości nie potrafili wyjaśnić, co to takiego. Jeden z zakonników cierpliwie tłumaczył, że być może w pradawnych czasach istniały na Ziemi zwierzęta, które miały takie właśnie futra, ale zginęły w czasie Wielkiego Zniszczenia. Siedemnastoletni Christian, najstarszy z nowicjuszy, niepewnie uniósł rękę: - Czcigodny bracie, co oznaczają te znaki na butach świętego Johannesa? - zapytał nieśmiało. Zakonnik odpowiedział z dobrotliwym uśmiechem: - Wszystko, co zdołaliśmy odcyfrować, to trzy pierwsze początkowe litery REE i stojącą na końcu literę K. Nie zdołaliśmy ustalić znaczenia tych znaków. Raz jeszcze Christian uniósł dłoń w górę. - Czcigodny bracie, czyżby w pradawnych czasach żyły zwierzęta, na których futrach rosły takie znaki? - Inteligentny z ciebie młodzian - odparł lekko zniecierpliwiony zakonnik. - Za sprawą Boga Wszechmogącego możliwe jest wszystko. W jednej z nisz pogrążonego w półmroku pomieszczenia znajdowały się mieszki Praojców, kryjące potrzebne do przeżycia przedmioty. Zakonnik cierpliwie objaśniał, że w świętej Księdze Patriarchów mieszki te noszą nazwę "plecak". Jak dotąd nie udało się ustalić znaczenia tego słowa. Jedna z hipotez mówi, że być może chodzi tu o niedokładnie zapisane słowo "placek", ponieważ po opróżnieniu mieszki Praojców stają się płaskie jak placek. I znów nowicjusze stanęli przed zagadką, ponieważ mieszki wykonane były z wielobarwnego płótna, które nie było płótnem. Podobnie jak buty świętego Johannesa, mieszki były miękkie i elastyczne, a jednak przez 236 lat, jakie upłynęły od Wielkiego Zniszczenia, nie doznały żadnego uszczerbku. Nowicjusze radośnie wychwalali wszechmocnego Boga - albowiem żyli w cudownym świecie, w którym wiele jeszcze było do rozszyfrowania. Dotyczyło to na przykład błyszczącej liny, którą znaleziono w mieszku świętego Ulricha Dopatki. Nikt nie znał tajemniczego elastycznego, a przecież niezwykle mocnego materiału, z jakiego ją wykonano. W świętej Księdze Patriarchów napisano, że materiał ten nazywa się "nylon", co było przypuszczalnie jakimś pojęciem z pradawnych czasów, którego nie rozumieli nawet nader uczeni bracia z Rady Wiadomości. Niezwykłe uczucie owładnęło nowicjuszy, kiedy brat zakonny pokazał im skrawek "papieru pakowego". Był on tak samo błyszczący i brązowy jak ten, na którym święty Erich Skaja nagryzmolił swoją Pieśń o Zagładzie. Jakże musieli cierpieć owi podziwu godni święci Praojcowie! Jakimiż to cudownymi wiadomościami i materiałami musiano dysponować w pradawnych czasach! Pierwsze spotkanie z relikwiami trwało godzinę. Nowicjusze ujrzeli nieznane narzędzia, tajemnicze pałeczki do pisania i przedmioty, które w świętej Księdze Patriarchów nazywano "zegarkami", m.in. częściowo przezroczysty "zegarek" z jedną wskazówką, która zawsze wskazywała miejsce zachodu Słońca. Zademonstrował to brat zakonny: obojętnie, w którą stronę się odwrócił, trzymając ten "zegarek" w ręku, wskazówka natychmiast zwracała się w kierunku zachodu Słońca. Uroczystość inicjacji zbliżała się do punktu kulminacyjnego. Nowicjusze nie mogli się już doczekać chwili, kiedy wolno im będzie po raz pierwszy spojrzeć na Kamień Świętego Berlitza. Przy wtórze coraz głośniejszego śpiewu zakonników i zakonnic wkroczyli do Najświętszego. We wszystkich niszach i na wszystkich występach ścian płonęły lampki oliwne, powietrze było przesycone ciężkim aromatem żywicy jodłowej. W powale widniał okrągły otwór. Słup słonecznego blasku rozświetlał ołtarz. A na nim, na niewielkiej podstawce, spoczywał Kamień Świętego Berlitza - największy skarb opactwa. Opat Ulrich Iii wzniósł modły dziękczynne. Wszyscy obecni słuchali ich z przejęciem, pochyliwszy głowy. Uroczysta część obrzędu inicjacji zakończyła się słowami: "Święty

4 Berlitzu, dziękujemy Ci za ten dar niebios!" Nowicjusze stłoczyli się teraz wokół opata. Ten ostrożnie uniósł Kamień Świętego Berlitza z podstawki i z wyrazem najwyższego szczęścia na twarzy pokazał go nowicjuszom. Kamień był mniej więcej wielkości dłoni opata. Był czarny i miał mnóstwo małych guziczków, na których - przybliżywszy twarz - dostrzec można było pojedyncze litery. W górnej części Kamienia była wąska szpara o matowoszarym tle. Tuż obok rzucał się w oczy wyraźny napis BERLITZ, a pod nim - nieco mniejszymi literami - Interpreter 2. Naciskając jednym palcem odpowiednie guziczki, opat Ulrich Iii wystukał słowo "miłość". W tym samym momencie na szarym tle pojawiły się litery m-i-ł-o-ś-ć. Było to tak niesamowite, że nowicjusze niemal bali się oddychać. Następnie opat nacisnął inny guzik i oto dokładnie pod literami m-i-ł-o-ś-ć, niby pisane niewidzialną ręką, pojawiły się litery l-o-v-e. - Halleluja! - zakrzyknął opat, wznosząc oczy ku słonecznemu blaskowi padającemu z otworu w powale. - Halleluja! - zawtórowali chórem nowicjusze, zakonnicy i zakonnice. - Moc kamienia trwa nadal! Niech będzie pochwalony święty Berlitz i jego nieustająca moc! I znów opat Ulrich Iii zaczął naciskać guziczki. Tym razem pojawiło się słowo ś-w-i-ę-t-y, a zaraz potem h-o-l- y. - Halleluja! - zakrzyknął opat ku niebu. - Halleluja! - odpowiedział echem zebrany tłum. Coraz szybciej opat wystukiwał na Kamieniu Świętego Berlitza nowe słowa, i za każdym razem pojawiały się pod nimi słowa złożone z innych liter. Był to prawdziwy cud - niepojęty dla ludzkiego rozumu. Nowicjusze spoglądali na siebie okrągłymi ze zdumienia oczami. Zdawali sobie sprawę, że są świadkami niesłychanego cudu. Zaiste podniosły to był moment. Wreszcie opat oderwał się od Kamienia Świętego Berlitza i troskliwie umieścił go z powrotem na podstawce. Z poważnym i uduchowionym wyrazem twarzy zwrócił się do nowicjuszy w te słowa: - Kamień Świętego Berlitza to kamień tłumaczący słowa. Dzięki niemu można zamienić mowę świętych Praojców na inne języki używane w pradawnych czasach. Kamień jest święty, ponieważ zawiera w sobie wieczną moc Słońca. Trzy godziny słonecznego światła wystarczą, aby kamień mówił przez dwanaście godzin. Nigdy jeszcze nie zawiódł Rady Wiadomości. Pomógł nam zrozumieć świętą Księgę Patriarchów i pomaga odcyfrować inne pisma z czasów sprzed Wielkiego Zniszczenia, których strzępy wciąż znajdujemy. Tym razem to Walentyn, drugi pod względem starszeństwa nowicjusz, zgłosił się z nieśmiałym pytaniem: - Czcigodny ojcze Ulrichu, a skąd pochodzi Kamień Świętego Berlitza? - Bystry z ciebie chłopak - pochwalił go opat Ulrich Iii. - Otóż trzeba ci wiedzieć, że Kamień Świętego Berlitza został znaleziony przez świętego Praojca Ulricha Dopatkę. W Księdze Patriarchów napisano, w jaki sposób to się stało. Było to w dwa lata, jedenaście miesięcy i dziewięć dni po Wielkim Zniszczeniu. Święty Ulrich Dopatka wspiął się na szczątki góry, którą nazywano Jungfrau. Kilkaset metrów poniżej szczytu, który w Noc Zniszczenia przestał istnieć, były ruiny. W Księdze Patriarchów w rozdziale 16, werset 38, znajduje się nawet stwierdzenie, że były to ruiny stacji naukowej, która niegdyś istniała pod szczytem. Opat kilkakrotnie sapnął głośno, a potem kontynuował: - Wiedz, drogi chłopcze, że święty Ulrich Dopatka wspiął się na ową górę, którą nazywano Jungfrau, w nadziei, iż w owych ruinach uda mu się znaleźć coś przydatnego. Być może jednak to duch świętego Berlitza przywiódł go w tamto miejsce właśnie po to, aby znalazł Kamień Świętego Berlitza. Kręte i niezbadane są ścieżki Opatrzności! Jutro rozpoczniecie czytanie świętej Księgi Patriarchów. Przez najbliższe lata wiele się nauczycie. Bądźcie ochoczy i pokorni. Głoście chwałę Boga Wszechmocnego i świętych Praojców! Każdy rozdział Księgi Patriarchów rozpoczynał się od słów: "Ojciec opowiadał mi..." Pierwotny tekst Księgi został spisany przez synów Praojców - a więc przez Patriarchów - i liczył łącznie 612 stronic. Z oryginalnych tekstów zachowała się zaledwie jedna czwarta. Pismo w nich było ledwie czytelne, tak bardzo wszystko pożółkło i się zabrudziło. Dzięki Bogu siostry i bracia zakonni zawczasu przystąpili do

5 sporządzania kopii. Wyjątek stanowiło pierwszych osiem stron, które spisał jeszcze święty Erich Skaja na owym "papierze pakowym", który Praojcowie musieli mieć ze sobą w mieszkach zawierających rzeczy niezbędne do przeżycia. Stronice były zapisane obustronnie rzadką czarną farbą, której składu nikt nie potrafił odgadnąć. Nosiły daty według chrześcijańskiej rachuby czasu. Następnie przez wiele lat niczego nie spisywano, aż pojawiły się pierwsze dokumenty sporządzone na zwierzęcej skórze. Autorami byli Patriarchowie, czyli synowie i wnukowie Praojców. Wprowadzili oni nową rachubę czasu i liczyli lata od chwili Wielkiego Zniszczenia. Starannie i równiutko pisane czerwone litery błyszczały na ciemnożółtych skórach, przy czym niejednokrotnie było tak, że kilka skór połączono ze sobą sznurkami z włókien roślinnych. Dopiero w roku 116 po Wielkim Zniszczeniu potomkowie Patriarchów zaczęli używać papieru wapiennego. W celu jego uzyskania pokrywano splecione z włókien płachty cienką warstwą wapienia. Aby całość nabrała elastyczności, mieszano wapienną warstewkę z olejami roślinnymi. Studia sprawiały nowicjuszom wiele radości. Nauczycielami byli starsi zakonnicy klasztoru, a na specjalne, szczególnie głębokie pytania odpowiadali czcigodni członkowie Rady Wiadomości. Jedna z nowicjuszek już w czwartym tygodniu spytała: - Czcigodny ojcze, dlaczego ja nazywam się Birgit, mój sąsiad z ławki Christian, dlaczego jest Walentyn, Markus, Wilhelm i Gertruda? Skąd wzięły się te wszystkie imiona? - Są to imiona, jakie Praojcowie nadali swoim synom i córkom. Było trzech Praojców: święty Erich Skaja, święty Ulrich Dopatka i święty Johannes Fiebag. Mieli razem cztery żony - dziś znamy tylko ich imiona: Sylwia, Gertruda, Elisabeth i Jacqueline. Praojcowie płodzili z nimi dzieci: w pierwszych latach po Wielkim Zniszczeniu każda kobieta co roku rodziła jedno dziecko. Wszyscy ci potomkowie otrzymali imiona znane Praojcom z dawnych czasów. Zadowolona? Teraz z pytaniem zgłosił się Walentyn: - Czytaliśmy wczoraj Rozdział 19 i nie mogliśmy dojść do porozumienia, o co chodzi z tymi Wielkimi Ptakami. Czy mógłbyś nam to wyjaśnić, czcigodny ojcze? Czcigodny członek Rady Wiadomości zawahał się przez moment, potem uśmiechnął i z namysłem podszedł do bocznej ściany, gdzie na grubych drewnianych kołkach wisiały kopie Księgi Patriarcbów. Odczepił kartę z Rozdziałem 19, rozłożył ją przed Walentynem i kazał mu przeczytać tekst. - Rozdział 19, werset 1 : "Ojciec opowiadał mi, że pewnego dnia w południe, gdy nad doliną przelatywał wielki ptak, jego ojciec Erich wygłosił taką oto przypowieść: werset 2 : "Za moich czasów istniały ptaki dwieście razy większe od tego ptaka. werset 3 : W brzuchach tych ptaków siedzieli ludzie, którzy posilali się i pili. werset 4 : Przez małe okienka spoglądali na ziemię pod sobą. werset 5 : Ptaki te latały na sztywnych skrzydłach przez Wielką Wodę szybciej niż najpotężniejszy wicher. werset 6 : Po drugiej stronie Wielkiej Wody były domy tak wysokie, że niektóre z nich dotykały chmur. Dlatego nazywano je Drapaczami Chmur. werset 7 : W owych miastach z Drapaczami Chmur mieszkały miliony ludzi. werset 8 : Nie wiemy, co się z nimi stało. Niech Bóg ma w opiece ich dusze."" - No i co sądzisz o tym tekście, Walentynie? Chłopiec wzruszył ramionami. - Tak naprawdę, to nie wiem - odparł. - Nie potrafię sobie wyobrazić Wielkich Ptaków, w których ludzie mogą siedzieć, a nawet jeść. - Czy to znaczy, że wątpisz w prawdziwość słów Księgi Patriarchów? Walentyn milczał. Zgłosiła się za to rezolutna Birgit. - Tekst jest autorstwa Patriarchy z trzeciego pokolenia po Wielkim Zniszczeniu. Podkreśla on przecież, że ojciec opowiadał mu, iż jego ojciec wygłosił tę przypowieść. A określenie przypowieść wskazuje na to, że może to być tylko jakaś przenośnia. Nowicjusz Christian, który siedział obok Birgit i właściwie rzadko tylko się z nią nie zgadzał, bo był w niej zakochany, wtrącił się teraz z niezwykłą gwałtownością: - Ja traktuję święte przekazy dosłownie nawet wówczas, gdy nie potrafię sobie wyobrazić tak olbrzymich ptaków, aby mogli w nich biesiadować ludzie. Święty Erich Skaja nie okłamał przecież

6 swego syna, był żywym świadkiem dawnych czasów. Gorącą dyskusję, jaka wywiązała się po tych słowach, przerwał czcigodny członek Rady mówiąc: - Dość tego, nowicjusze! Rada Wiadomości wielokrotnie już wypowiadała się na temat Rozdziału 19. Zapytaliśmy również Kamień Świętego Berlitza. Kamień nie zna innych określeń Wielkich Ptaków, więc nie mogły istnieć. Natomiast jako odpowiednik Drapacza Chmur pojawiło się słowo skyscraper. Tak więc istniały pewnie jakieś bardzo wysokie domy czy nawet wieże. Dlatego dziś obowiązuje dogmat, że słowa o Wielkich Ptakach, w których ludzie mogli się posilać, wiążą się z wizją świętego Ericha Skai na temat przyszłości. Wiecie przecież, że ludzie nie potrafią latać, lecz czują pragnienie dorównania ptakom. A zatem święty Erich Skaja dał wyraz swym pragnieniom i nadziejom dotyczącym odległej przyszłości, w której ludzie, niby wielkie ptaki, będą fruwać nad wodami, bez wysiłku i bez potu. Przypuszczalnie młody patriarcha popełnił błąd, spisując tekst. Wersety od 2 do 7 powinny być napisane w czasie przyszłym, a nie przeszłym. A zatem, nie "|istniały ptaki dwieście razy większe od tego ptaka" lecz "|istnieć będą ptaki dwieście razy większe od tego ptaka". Rozumiecie, nowicjusze? Wszyscy milczeli. Markus i Christian spojrzeli na siebie znacząco. Nie zgadzali się z tym dogmatem. W wyobraźni Christian widział już wielkie ptaki z mocnych drewnianych bali, na których siedzieli ludzie, machając do tych, którzy zostali w dole. `ty * * * `ty Z miesiąca na miesiąc studia nad tekstami stawały się coraz trudniejsze. Wynikało to nie tylko stąd, że wiele z oryginalnych źródeł było nieczytelnych, wobec czego nie mogły też istnieć ich znakomite kopie. Już nawet w pierwopisach brakowało wielu fragmentów, w stronicach były dziury, tak że kontekst stawał się niejasny. Szczególne zamieszanie budziły niekompletne pisma pierwszego pokolenia, jak na przykład Rozdział 3, w którym była mowa o przyczynach Wielkiego Zniszczenia: "werset 1 : Ojciec opowiadał mi, że jego przyjaciel Johannes, geolog, domniemywał uderzenie w Ziemię wielkiego meteorytu. werset 2 : Zagrożenie trafieniem meteorytu czy wręcz komety, statystycznie rzecz biorąc, istniało podobno raz na dziesięć tysięcy lat. werset 3 : Impet uderzenia [fragm. nieczyt.] dwudziestokrotnie moc bomby z Hiroszimy. werset 4 : [brak początku w oryginale] asteroidy Geographos, Adonis, Hermes, Apollo oraz Ikar przecinają orbitę okołosłoneczną Ziemi. werset 5 : [brak początku w oryginale] przesunięcie biegunów, co spowodowało zmianę nachylenia osi Ziemi. werset 6 : Biegun północny znajduje się teraz w punkcie zachodu Słońca [fragm. nieczytelny]. werset 7 : Dawne góry podwodne powinny być teraz nad powierzchnią [reszty brak]". Już werset 1 nastręczał trudności. Słowo "geolog" zawsze występowało w połączeniu ze świętym Johannesem Fiebagiem: Nigdzie jednak nie było wyjaśnienia, co też to słowo znaczy. Kamień Świętego Berlitza podawał geology - ale co znaczyło to słowo? Następnie zupełnie niezrozumiałe słowo "meteoryt". Kamień Świętego Berlitza nie podawał żadnego innego znaczenia, podobnie w przypadku sześcioliterowego słowa "kometa", z wersetu 2, dla którego znał tylko określenie comet. Zupełnie bezradni byli czcigodni członkowie Rady Wiadomości wobec określenia "bomba z Hiroszimy". Rozkładano je na wszelkie możliwe sposoby, a jednak nie udało się w nim odkryć wyraźnego sensu. W języku oryginału określenie to stanowiło jeden wyraz i było zapisane jako "Hiroshimabombe". "Hir" można było zinterpretować jako "teraz" albo "tutaj", jeśliby zaś w słowie "Hiro" "i" odczytać jako "e" to powstawała forma "hero", która wedle Kamienia Świętego Berlitza znaczyła tyle, co "bohater". Jako odpowiednik członu "bombe" Kamień Świętego Berlitza podawał bomb, a to znaczyło "coś zrzuconego" i "wybuchającego". Środkowa część oryginalnego słowa "Hiroshimabombe" była już zupełnie nie do rozszyfrowania, jakkolwiek niektórzy członkowie Rady twierdzili, że być może chodzi tu o pewien odległy kraj z dawnych czasów, którego nazwa w pisowni "China" ("shima") pojawia się w innym miejscu tekstu. Cóż zatem mogło znaczyć słowo "Hiroshimabombe"?

7 Najprawdopodobniej było to "coś zrzuconego przez bohatera z Chin" albo też "wybuchający tutaj (lub teraz) bohater z Chin". Interpretację tę negowali inni członkowie Rady, ponieważ wiadomo było, że Wielkie Zniszczenie przeżyło tylko trzech Praojców i cztery Pramatki. Skąd zatem miałby się wziąć "bohater z Chin"? Podobnie chaotyczne były próby interpretacji Rozdziału 4, w którym pierwszy syn świętego Ulricha Dopatki przekazywał: "werset 1 : Ojciec opowiadał mi, że w owych dniach bardzo głodowali, aż wreszcie dostrzegli, iż wody są pełne ryb. werset 2 : Przez pierwsze miesiące mieli jeszcze nadzieję, że pojawi się jakiś samolot. werset 3 : Ale żaden samolot nie przybył, zjawiło się za to UFO. werset 4 : Wszyscy, zarówno kobiety jak i mężczyźni, mieli możliwość długo i spokojnie mu się przyglądać. werset 5 : Podobno UFO kilkakrotnie łagodnie muskało skały w dole, na brzegu. werset 6 : W kilka miesięcy później cały brzeg wokół wody zazielenił się. werset 7 : Pośród kwiatów znaleźli wiele znanych sobie roślin uprawnych, między innymi ziemniaki, kukurydzę, żyto i w ogóle wszystko, czego potrzeba człowiekowi jako pożywienia. werset 8 : Wszyscy byli bardzo szczęśliwi i wdzięczni, lecz istoty pozaziemskie nie pokazywały się przez całe lata, aż do chwili, kiedy przybyły odwiedzić Ericha Skaję." Czcigodni członkowie Rady Wiadomości nadali temu rozdziałowi świętej Księgi Patriarchów nazwę Pieśń Nadziei. Werset 1 był jasny, lecz już werset 2 zawierał niezrozumiałe słowo "samolot" (w języku oryginału: "Flugzeug"). Kamień Świętego Berlitza podawał jako odpowiednik airplane, a z porównania trzech fragmentów tekstu wiadomo było, że air oznacza powietrze. Co jednak mogło znaczyć plane? Kamień Świętego Berlitza tłumaczył plane jako "płaski". Czyżby zatem słowo "samolot" znaczyło "płaskie powietrze" lub "powietrzną płaskość"? Z kolei słowo "zeug" Kamień Świętego Berlitza tłumaczył jako steff. Czysta rozpacz. Żadna z kombinacji nie wykazywała jakiegokolwiek sensu: "Flugstuff", "Luftstuff', "Luftflach", "Flachzeug", "Luftzeug". Nic zatem dziwnego, że jeden z najstarszych członków Rady Wiadomości stwierdził, że słowo to niewątpliwie musi zawierać drobny błąd w pisowni. Otóż syn świętego Ulricha Dopatki napisał po prostu o jedno "e" za dużo. Słowo to powinno brzmieć nie "Flugzeug" lecz "Flugzug", co może oznaczać tylko i wyłącznie "podmuch powietrza", ponieważ werset z mówi w końcu jasno i wyraźnie: "Przez pierwsze miesiące mieli jeszcze nadzieję, że pojawi się jakiś |podmuch powietrza". Jak dowodził zasłużony członek Rady, po Wielkim Zniszczeniu powietrze było nieruchome, panowało gorąco i duchota. Dlatego Praojcowie mieli nadzieję, że pojawi się jakiś podmuch. Ta przekonująca argumentacja wywarła duże wrażenie na wielu członkach Rady. Mimo wszystko jednak trudności w interpretacji Rozdziału 4 okazały się nie do przezwyciężenia. Co mieli na myśli Patriarchowie pisząc o UFO Musiało to być coś, co wszyscy świadkowie mogli długo i w spokoju oglądać. UFO to miało coś wspólnego z roślinami uprawnymi, które w kilka miesięcy później zakiełkowały na brzegach. Trzeba było doszukać się jakiegoś związku UFO z Wszechmogącym Bogiem, bo przecież w czasie Wielkiego Zniszczenia wszystkie rośliny uprawne uległy zagładzie; a teraz dzięki UFO znów się pojawiły. Jak to możliwe? Z pewnością chodziło tutaj o bezgranicznie dobrego Boga, który nie chciał dopuścić, aby udręczeni Praojcowie i Pramatki umarli z głodu. Dlatego wszyscy - jak podano w wersecie 8 - byli bardzo szczęśliwi i wdzięczni. W tym samym jednak wersecie 8 pojawiało się określenie "istoty pozaziemskie", które to istoty miały w późniejszym czasie odwiedzić Ericha Skaję. Członkowie Rady Wiadomości znali słowo "ziemski". Oznaczało ono coś przynależnego do Ziemi. Tak więc "pozaziemski" niewątpliwie musiało oznaczać coś, co absolutnie nie było z Ziemią związane i w dodatku przybywało "spoza" niej. A to mogło oznaczać tylko i wyłącznie samego Boga Wszechmogącego lub jakiegoś jego wysłannika. Co do tego Rada nie miała najmniejszych wątpliwości. Wszechmocny Bóg musiał wybrać świętego Ericha Skaję jako tego, do którego przybył

8 jeden lub kilku boskich posłańców. Zdanie wersetu 8 nie pozostawia żadnych innych możliwości interpretacji: "[...] lecz istoty pozaziemskie nie pokazywały się przez całe lata, aż do momentu, kiedy przybyły odwiedzić Ericha Skaję". Oczywiście, z góry było wiadomo, że niezwykle wrażliwi i inteligentni bracia zakonni będą szukać wyjaśnienia sensu tego zdarzenia. Odpowiedź przyszła niby objawienie. Wszechmocny Bóg dopuścił do tego, by cały świat uległ zagładzie. A więc Wielkie Zniszczenie musiało być karą, jaką Pan spuścił na rodzaj ludzki - oczyszczeniem Ziemi. Ponieważ jednak wszechmocny Bóg w swej nieskończonej dobroci nie chciał ostatecznego zniszczenia całego rodu ludzkiego, wybrał kilkoro czystych ludzi; od których miał się zacząć nowy ród. Pogląd ten tym bardziej zyskał na znaczeniu, gdy przenikliwym myślicielom udało się właściwie zinterpretować imię i nazwisko Erich Skaja. Kamień Świętego Berlitza podał jako odpowiednik układu liter "sky" pojęcie "niebo". Tym samym odszyfrowano nazwisko Skaja jako "ten, który pochodzi z nieba". Natomiast imię "Erich" dawało się rozłożyć na składowe "er" oraz "ich". "Er" to w języku oryginału zaimek osobowy "on", natomiast "ich", czyli "ja", z pewnością oznaczało pierwiastek boski. Tak więc imię "Er-Ich" oznacza ni mniej, ni więcej tylko to, że "on" jest równy "ja" czy też inaczej: "Ja jestem w Nim". Logika nakazywała przyjąć; że imię i nazwisko tego Praojca zawiera w sobie przesłanie następującej treści: "Ja jestem w Nim i przybywam z Nieba (sky)." Brat Johannes, potomek świętego Johannesa Fiebaga, który był autorem tej przenikliwej interpretacji, został za to odznaczony Orderem Myślicieli. `ty * * * `ty Po upływie czterech i pół roku z początkowej grupki osiemnastu nowicjuszy zaledwie trzech pozostało wiernych studiom. Pozostali pracowali w opactwie albo na polach, a wszystkie bez wyjątku nowicjuszki wydały na świat pierwsze dzieci. Markus i Walentyn pogodzili się z większością twierdzeń obowiązującego dogmatu i wygłaszali w opactwie błyskotliwe odczyty. Christian pozostał raczej dociekliwym sceptykiem. Wielokrotnie starał się o uzyskanie dostępu do tekstu Objawienie świętego Ericha Skai. Objawienie to było jednak tajemnicą, którą poznać mógł jedynie kolejny opat. Przenikliwy umysł Christiana nie chciał się zadowolić tajemnicami wiary, toteż Christian postanowił zostać opatem. Droga na szczyt była mozolna i nierzadko wybrukowana intrygami - wymagała zręcznego balansowania między Radą Wiadomości a władzami spoza opactwa. Ponadto Christian musiał się wystrzegać mówienia całej prawdy, nigdy nie mógł zdradzić swoich najtajniejszych myśli. Bo jakże mógłby ogłosić wszem i wobec, że tylko dlatego chce sięgnąć po najwyższy urząd w opactwie, aby uzyskać dostęp do Objawienia świętego Ericha Skai? Z upływem lat Christian stawał się coraz bardziej osamotniony. Studiował w odosobnieniu, był coraz cichszy, coraz bardziej odsuwał się od innych. Otoczenie sądziło, że to z powodu wewnętrznego ognia, który w nim płonął. Mieli rację, jakkolwiek nie wiedzieli, że ogień ten rozpaliły wątpliwości co do interpretacji starych tekstów. Christian chciał |wiedzieć - nie wierzyć. Studia tekstów opatrzone niezliczonymi komentarzami kolejnych członków Rady Wiadomości tworzyły nieprzenikniony chaos. Każdy członek Rady uważał swoje koncepcje za ostateczne i starał się nadać swemu osobistemu ujęciu tekstu jak największe znaczenie. W kolejnych odpisach Księgi Patriarchów opuszczano coraz większe partie tekstu, ponieważ - jak to sformułowała Rada Wiadomości - "nie zawierają większego sensu i przyczyniają się tylko do zaciemnienia przekazu". W Rozdziale 45 Księgi Patriarchów zapisano, że już w kilka dni po Wielkim Zniszczeniu woda wyniosła na brzeg drewno, pojawiły się pierwsze ptaki a po paru tygodniach tu i ówdzie w skalnych niszach i szczelinach zazieleniła się roślinność. Rada Wiadomości uczyniła z tego wszystkiego cud, świadomą ingerencję Boga. Christian nie zgadzał się z tym. Uważał, że wiele ptaków mogło uniknąć Wielkiego Zniszczenia, chowając się w szczelinach skalnych, pyłki roślinne zaś unosiły się w powietrzu i po pewnym czasie opadły z powrotem na ziemię. Podobnie miała się

9 zapewne rzecz z mniejszymi zwierzętami, które stopniowo zaczęły się pojawiać. Bóg jeden wie, gdzie się pochowały w czasie Wielkiego Zniszczenia. Nie kończące się debaty były nużące. O ile, na przykład, w tekście oryginalnym (Rozdział 32, werset 6 ) znajdowały się słowa: "Bogu dzięki zapalniczka Uliego jeszcze działała i mogliśmy upiec ryby", to w nowej wersji brzmiały one: "Bóg podarował świętemu Ulrichowi Dopatce ogień, aby Prarodzice mogli zagrzać swoje pożywienie." Było to zwykłe zafałszowanie tekstu! Mimo gwałtownych protestów Christiana i słabego poparcia ze strony Walentyna i Markusa, Christian pozostał w mniejszości. Rada zatwierdziła nowe brzmienie. Wręcz absurdalna okazała się debata nad Rozdziałem 44, który nazwano Epoka Aniołów. W oryginale brzmiał on następująco: "werset 1 : Ojciec opowiadał mi, że w dawnych czasach ludzie odbywali loty kosmiczne. werset 2 : Wysłano na Księżyc liczne ekspedycje, których uczestnicy cało i zdrowo powrócili na Ziemię. werset 3 : Niezbędna do tego technologia była ogromnie kosztowna, toteż różne kraje oddelegowały do centrów kosmicznych swoich technicznych ambasadorów. werset 4 : Na rok 2015, rok poprzedzający Wielkie Zniszczenie, zaplanowana była druga wyprawa na Marsa. werset 5 : Aby uniknąć napięć, wszystkie kraje uczestniczące w wyprawach kosmicznych na bieżąco informowano o aktualnym poziomie techniki. werset 6 : Wymiana następowała poprzez ambasadorów." Ze Wskazówek astronomicznych (Rozdziały 49-50 ) wiedziano, że "Księżyc" to ta tarcza świecąca nocą na niebie, Mars zaś to jedna z sąsiednich planet. Znane były nazwy wszystkich planet, jak też budowa Układu Słonecznego. Mimo jednoznacznego przekazu Rada Wiadomości nie zgodziła się przyjąć pojęcia "podróż kosmiczna" jako faktu. Kamień Świętego Berlitza podawał jako jeden z odpowiedników słowa "ambasador" określenia "poseł", "wysłannik" oraz angel, co przy ponownym tłumaczeniu na język oryginału dawało słowo "anioł". Nie mogło być żadnych wątpliwości, że w przypadku określenia "ambasador" chodziło o "anioła", zwłaszcza że słowo "anioł" dawało się sensownie zastosować aż w dziewięciu różnych miejscach tekstu. Nowa wersja Rozdziału 44, opatrzona nieskończenie uczonymi komentarzami, brzmiała teraz następująco: "Ojciec opowiadał mi, że w dawnych czasach ludzie obserwowali kosmos. Wypełniało ich marzenie, by kiedyś odbyć podróż na Księżyc i powrócić z niej cało i zdrowo. W owym czasie anioły odwiedzały różne kraje. Ostrzegały ludzi przed Wielkim Zniszczeniem i przed oddawaniem czci planecie Mars. Aby uniknąć napięć, o ostrzeżeniach tych poinformowano wszystkie kraje. Informacje przekazały anioły." Według Christiana tekst ten zafałszowywał pierwotny sens przekazu. Mimo wszystko Rada Wiadomości zatwierdziła nowe brzmienie. Podano, że Rada została upoważniona i "natchniona przez Ducha", by przelać w niezrozumiałe teksty sensowną i rozsądną formę. Christian miał 49 lat, kiedy został wybrany na opata. Dla uczczenia świętego Ericha Skai przybrał imię "Erich Ii". + Zaciemnianie tekstu Gdy nie potrafi się@ atakować myśli,@ atakuje się jej autora. `rp Paul Valery 1871-1945 `rp Sporządzone przed tysiącami lat przekazy stanowią prawdziwą kopalnię niesamowitości. Roi się w nich od najróżniejszych fantastycznych opowieści, które częściowo traktuje się jak mity; częściowo jak legendy, niekiedy zaś jak "święte księgi". Wiele z tych fantastycznych opowieści rości sobie pretensje do bycia prawdą absolutną, albowiem: "...napisane jest". Pierwotne wersje mają być napisane lub podyktowane przez Boga we własnej osobie, a jeśli już nie przez samego Boga, to co najmniej przez jakiegoś archanioła, niebiańskiego ducha, ziemskiego świętego czy człowieka zainspirowanego w sensie gnostyckim. (Przez "gnozę" rozumiemy dzisiaj przesiąkniętą ezoteryką filozofię, światopogląd lub religię: Samo słowo "gnoza" wywodzi się z greckiego i oznacza "poznanie".) Teksty te bezsprzecznie zawierają wiele rzeczy zmyślonych i wiele fantazji. Podziwiani wodzowie są w nich wynoszeni do godności boskich i adorowani, marzyciele w kształtach chmur dopatrywali się znaków z

10 nieba, powszednie wydarzenia zaś, takie jak śmierć, opisywano w nich jako podróż do świata podziemnego. Nie dość na tym: nasi żądni wiedzy przodkowie, natchnieni prawdziwą wiarą i przepełnieni chęcią zrozumienia treści przekazów, fałszowali i mącili starożytne teksty. Zdarzenia, które w oryginale raczej nie miały ze sobą nic wspólnego, zostały połączone. Dla lepszego zrozumienia dodawano obce wtręty, które nagle - hokus- pokus! - wchodziły do kolejnych przekazów jako oryginalne. Wplatano w nie elementy moralności, etyki, wiary i dziejów rodów, dodawano obce elementy zaczerpnięte z innych dziedzin kultury, fabrykując teksty, których pierwotnego pochodzenia i sensu nie sposób już odtworzyć. Te zaciemniające zabiegi łatwo można zrozumieć. W końcu mamy tu do czynienia z liczącymi tysiące lat odpisami oraz bezustannym mozołem naszych przodków, usiłujących nauczyć się czegoś z sensu tych opowieści. Chaos panujący w starożytnych tekstach stanie się jeszcze bardziej zrozumiały, jeśli uświadomimy sobie, że do jego powstania wcale nie potrzeba tysiącleci. Wystarczy znacznie mniej. Oto przykład: Każdy wierzący chrześcijanin jest przekonany, że Biblia stanowi i zawiera Słowo Boże. Co zaś się tyczy Ewangelii, to wśród wiernych panuje przeświadczenie, że towarzyszący Jezusowi z Nazaretu uczniowie spisywali jego mowy, zasady życia i przepowiednie niejako "na żywo". Uważa się, że Ewangeliści uczestniczyli w wędrówkach i cudach swego Mistrza, i wkrótce potem spisali je w rodzaj kroniki. "Kronika" ta otrzymała nawet nazwę - "Teksty pierwotne". Teksty pierwotne? W rzeczywistości - i wie o tym każdy teolog mający za sobą kilka lat studiów - nic z tego się nie zgadza. Owe "teksty pierwotne", na które tak często powołują się badacze i które tak często przywołuje się w rabulistyce, wcale nie istnieją. A co mamy w ręku? Odpisy, które wszystkie bez wyjątku powstały w okresie od Iv do X w. po Chrystusie. W dodatku tych 1500 odpisów to z kolei odpisy z odpisów, i żaden z nich nie zgadza się z innymi. Naliczono ponad 80000 (osiemdziesiąt tysięcy!) odstępstw. Nie ma w tych rzekomych "tekstach pierwotnych" ani jednej stronicy, na której nie pojawiałyby się sprzeczności. Z odpisu na odpis zmieniano brzmienie wersetów, dopasowując je odpowiednio do potrzeb swojego czasu. Jednocześnie w biblijnych "tekstach pierwotnych" wręcz roi się od tysięcy łatwych do wykazania błędów. Najsłynniejszy z takich "pierwotnych tekstów" Kodeks Synaicki - powstały podobnie jak Kodeks Watykański w Iv w. po Chr. - został odnaleziony w 1844 r. w klasztorze na Synaju. Zawiera nie mniej niż 16000 (szesnaście tysięcy!) poprawek sporządzonych przez co najmniej siedmiu korektorów. Niektóre miejsca zmieniano wielokrotnie, zastępując je ostatecznie zupełnie nowym "tekstem pierwotnym". Profesor dr Friedrich Delitzsch, specjalista najwyższej rangi, sam znalazł w tym Kodeksie 3000 błędów kopistów (1 ). Wszystko to staje się zrozumiałe, jeśli uwzględnić, że żaden ze spisujących Ewangelie nie był współczesnym Jezusa, a żaden z naocznych świadków nie spisywał swoich relacji na gorąco. Dopiero w roku 70, po zburzeniu Jerozolimy przez rzymskiego cesarza Tytusa (39-81 po Chr.), ktoś zaczął spisywać dzieje Jezusa i jego uczniów. Ewangelista Marek, najstarszy autor Nowego Testamentu, spisał swoją relację najwcześniej 40 lat po tym, jak jego Mistrz umarł na krzyżu. Już Ojcowie Kościoła w pierwszych stuleciach po Chrystusie zgadzali się przynajmniej co do tego, że "pierwotne teksty" zostały sfałszowane. Całkiem otwarcie mówili o "dodawaniu, profanowaniu, niszczeniu, poprawianiu, psuciu i wymazywaniu". Ale to było już dawno temu i czepianie się słów niczego nie zmieni w obiektywnych faktach. Specjalista z Zurychu, dr Robert Kehl, napisał (2 ): "Niejednokrotnie zdarzało się, że to samo miejsce przez jednego korektora było |korygowane w takim to a takim sensie, a zaraz potem przez drugiego w zupełnie przeciwnym, w zależności od tego, jaki dogmat obowiązywał w danej szkole. Tak czy inaczej, już nawet takie pojedyncze |korekty, nie mówiąc o tych dokonywanych planowo, prowadziły do powstania całkowitego chaosu w tekstach." Te twarde słowa może skontrolować każdy, kto ma w

11 domu Biblię. Poprę to paroma przykładami. Proszę otworzyć Ewangelię Mateusza, Łukasza i Marka. Dwie pierwsze twierdzą, że Jezus "narodził się w Betlejem" Marek natomiast wymienia miasto Nazaret. SprzecznośćŃ na sprzeczności Ewangelia świętego Mateusza zaczyna się wyliczeniem rodowodu Jezusa syna Dawida, syna Abrahama. Ewangelista wylicza pokolenia aż do Jakuba, który spłodził Józefa. Józef był mężem Marii. Po co nam jednak ten rodowód, skoro Jezus w żadnym razie nie mógł być spłodzony przez Józefa (narodzenie z dziewicy)? Mateusz wymienia 42 przodków Jezusa - Łukasz natomiast 76. Nie ma też wśród Ewangelistów jednomyślności co do ostatnich słów, jakie wypowiedział Jezus na krzyżu. Według Marka (Mk 15, 34 ) oraz Mateusza (Mt 27, 46 ) zawołał on donośnym głosem: "Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?" Według Łukasza natomiast (Łk 23, 46 ) słowa te miały brzmieć: "Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego." U Jana (J 19, 30 ) czytamy: ¬((¦Wykonało się!" I skłoniwszy głowę, oddał ducha." Nawet co do najbardziej spektakularnego wydarzenia związanego z Jezusem - Wniebowstąpienia - istnieją różne wersje. Według Mateusza (Mt 28, 16-17 ) Jezus polecił swoim uczniom, by udali się na górę w Galilei: "A gdy Go ujrzeli, oddali Mu pokłon. Niektórzy jednak wątpili." Nadal? Mateusz nic nie wspomina o Wniebowstąpieniu. Marek (Mk 16, 19 ) poświęca temu fantastycznemu wydarzeniu zaledwie jedno zdanie: "Po rozmowie z nimi Pan Jezus został wzięty do nieba i zasiadł po prawicy Boga." Tak po prostu. Łukasz z kolei (Łk 24, 50-51 ) powiada, że Pan Jezus osobiście wyprowadził uczniów "ku Betanii [...] A kiedy ich błogosławił, rozstał się z nimi i został uniesiony do nieba." Jan, ulubiony uczeń Jezusa, nic nie wie o żadnym Wniebowstąpieniu. To tylko kilka przykładów zaczerpniętych z tekstów Biblii dostępnych dla każdego, przy czym zdania te w każdej Biblii brzmią inaczej, w zależności od przekładu i dogmatyki danego Kościoła. Jakże byłoby pięknie, gdyby przynajmniej teologowie byli jednego zdania! Ale nie, oni bez przerwy kłócą się ze sobą, w zależności od poglądów reprezentowanych przez Kościół każdego z nich. Zwalczają się gwałtownie, raz w gniewie, to znów w świętym oburzeniu na niezrozumienie dla swoich interpretacji. Dla laika jest wręcz niemożliwe przedrzeć się przez gąszcz sprzeczności i przeinaczeń. Jeśli natomiast idzie o teologów, to często odnoszę wrażenie, jakby mimo posiadania czerwonego telefonu do najwyższej instancji nigdy nie mogli się połączyć z właściwym numerem. Skoro już teksty ze stosunkowo bliskiej epoki - w końcu historię Rzymu znamy dość dobrze - są do tego stopnia przekręcane i przeinaczane, to jak dopiero musi się mieć rzecz z przekazami liczącymi wiele tysięcy lat! Do tych starożytnych tekstów - obojętnie z jakiego geograficznego czy religijnego zakątka pochodzą - serwuje się dodatkowo sałatkę. Człowiek tonie w tysiącach stron komentarzy, bez wątpienia napisanych i opracowanych przez godnych zaufania i zręcznych w piórze naukowców. Tyle tylko, że nie ma między nimi zgody. Zwłaszcza między kolejnymi ich pokoleniami. W obliczu chaosu komentarzy na temat starożytnych przekazów ludzkości stwierdzam, że tak wychwalana naukowa metoda poszukiwania źródeł, analizy i porównania, mimo że uprawiana przez niesłychanie sprawne głowy, nie posunęła nas do przodu ani na krok. Rozmyślania i głębokie refleksje filozoficzne niewątpliwie znakomitych uczonych nie dały żadnych wiążących odpowiedzi, nie mówiąc już o dostarczeniu dowodu na istnienie Boga, bogów, aniołów czy niebiańskich zastępów. Literatura egzegetyczna (łac. eksegesis - objaśniać) zapełnia kilometry półek w bibliotekach. Wszyscy stracili już orientację. Rezultaty w najlepszym razie odpowiadają dogmatom danej szkoły - i zmieniają się wraz z upływem czasu. Wczoraj tak, pojutrze zupełnie inaczej. Co zresztą nie ma większego znaczenia, ponieważ kolejne pokolenia i tak nie wiedzą i nie chcą wiedzieć, jakie było zdanie ich dziadków. W dialogu "Fajdros" grecki filozof Platon cytuje przekaz przytoczony przez jego kolegę po fachu, Sokratesa: "Słyszałem tedy, że koło Naukratis w Egipcie mieszkał jeden z dawnych

12 bogów tamtejszych, któremu i ptak jest poświęcony, nazywany Ibisem. A sam bóg miał się nazywać Teut. On miał pierwszy wynaleźć liczby i rachunki, geometrię i astronomię, dalej warcaby i grę w kostki, a oprócz tego litery." Bóg Teut przekazał ówczesnemu faraonowi pismo ze słowami: "Królu, ta nauka uczyni Egipcjan mądrzejszymi i sprawniejszymi w pamiętaniu; wynalazek ten jest lekarstwem na pamięć i mądrość." Faraon widział to inaczej i zaprzeczył słowom Teuta: "Ten wynalazek niepamięć w duszach ludzkich posieje, bo człowiek [...] zaufa pismu i będzie sobie przypominał wszystko z zewnątrz, ze znaków obcych jego istocie, a nie z własnego wnętrza, z siebie samego. Więc to nie lekarstwo na pamięć, tylko środek na przypominanie sobie." I miał rację. Liczące tysiące lat pisma tylko przypominają nam o czymś, co być może kiedyś w jakiejś formie miało miejsce. Ale co to było, nie wiemy. Kto dzisiaj wie, że Pan Bóg - niezależnie od tego, kogo mielibyśmy na myśli - na długo przed stworzeniem Ziemi stworzył inne światy? Przeczytać o tym można w "Sagen der Juden von der Urzeit (Legendy Żydów o czasach pradawnych) (5): "Na początku Pan stworzył tysiąc światów; potem stworzył jeszcze inne światy i wszystkie one były dla niego niczym. Pan tworzył światy i niszczył je, zasadzał drzewa i wyrywał je, albowiem były jeszcze skłębione i jedno nastawało na drugie. I nadal tworzył światy i je niszczył, aż stworzył nasz świat, a wtedy rzekł Pan: Ten mi się podoba, tamte były mi wstrętne." Podarunek z nieba Czy to człowiek był tym, któremu w toku długotrwałego procesu powstawania inteligencji przyszło do głowy nabazgrać pierwsze znaki pisma? Ależ oczywiście! Oczywiście? Przekazy z "czasów pradawnych" podają, że pismo powstało już dwa tysiące lat przed Stworzeniem. Ponieważ nie było jeszcze wówczas - co zrozumiałe - pergaminowych zwojów i zwierząt, z których można by zedrzeć skórę, ale też nie było metalu, a z braku drzew także drewnianych tabliczek, księga pisma istniała w formie świętego szafiru. anioł o imieniu "Raziel, tenże sam, który siedział nad rzeką wypływającą z Edenu", przekazał tę osobliwą księgę naszemu prarodzicowi Adamowi. Musiał to być bardzo dziwny egzemplarz, ponieważ zawierał nie tylko wszystko, co warto było wiedzieć, lecz także przepowiednie przyszłości. Anioł Raziel zapewniał Adama, że z owej świętej księgi dowiedzieć się może, "co cię czeka aż do dnia twojej śmierci". Nie tylko Adam miał czerpać z tej cudownej księgi, lecz także jego potomkowie: "Także spośród twoich dzieci, które przyjdą na świat po tobie, aż do ostatniego pokolenia ten, który posłuży się ową księgą [...], będzie wiedział, co miesiąc po miesiącu się wydarzy i co zajdzie między dniem a nocą, każda rzecz będzie dla niego wiadoma [...], czy przyjdzie nieszczęście, czy spadnie głód, czy zboża będzie wiele, czy mało, czy spadną deszcze, czy też nastanie susza." Czymże jest jakikolwiek leksykon czy encyklopedia wobec tego rodzaju superksięgi? Autorów tego fenomenalnego dzieła musiały szukać wśród niebieskich zastępów, kiedy anioł Raziel przekazał bowiem księgę naszemu praojcu Adamowi i nawet odczytał mu jej fragment, zaszły rzeczy zdumiewające: "I w godzinie, gdy Adam otrzymał księgę, zapłonął ogień na brzegu rzeki i anioł uniósł się w płomieniu w górę. I poznał wtedy Adam, że posłaniec był boskim aniołem i że księgę przysłał mu święty Król. I trzymał ją w świętości i czystości." Wspomina się nawet o szczegółach tego zadziwiającego dzieła. Dar wyobraźni żyjących gdzieś tam w zamierzchłych czasach pisarczyków jest nie do przebicia: "A w księdze owej zakopane były wysokie znaki świętej mądrości, i siedemdziesiąt dwa rodzaje nauk były w niej zawarte, które z kolei dzieliły się na siedemdziesiąt sześć najwyższych tajemnic. W księdze ukrytych było również tysiąc pięćset kluczy nie powierzonych świętym Górnego Świata." Praojciec Adam pilnie czytał księgę, tylko bowiem dzięki temu podarunkowi z nieba w ogóle potrafił nazwać każdą rzecz i każde zwierzę. Kiedy jednak Adam zgrzeszył, "księga od niego odleciała". Hokus-pokus. Ale nie na długo. Adam płakał gorzko i wszedł aż po szyję w nurt rzeki. Kiedy jego ciało zamieniło się

13 niemal w gąbkę, zlitował się Pan. Odkomenderował do Adama archanioła Rafaela, który ponownie przyniósł mu bogaty w treści szafir. Ludzkości jednak nie na wiele się to zdało. Adam przekazał czarodziejską księgę w spadku swemu dziesięcioletniemu synkowi Setowi, który widać musiał być wyjątkowo bystrym chłopaczkiem. Adam poinformował syna nie tylko o "mocy księgi", lecz także o tym, "na czym polega jej moc i jej cuda. Rozmawiał z nim też o tym, jak sam postąpił z księgą i że umieścił ją w skalnej szczelinie". Na koniec Set otrzymał także instrukcję obsługi oraz informację, "jak rozmawia się z księgą". Wolno się było Setowi zbliżać do księgi wyłącznie z szacunkiem i pokorą. Ponadto nie wolno mu było przedtem jeść cebuli, czosnku ani innych przypraw, musiał się też gruntownie umyć. Nasz praojciec ze szczególnym naciskiem wbijał synowi do głowy, by nie zbliżał się do księgi "lekkomyślnie". Set trzymał się ojcowskich wskazówek, przez całe życie uczył się ze świętego szafiru i wreszcie zbudował "złotą skrzynię, włożył do niej księgę i ukrył skrzynię w jednej z jaskiń miasta Henoch". Księga pozostawała tam aż do momentu, kiedy Henochowi "objawiło się we śnie miejsce, w którym leżała księga Adama". Henoch, najmądrzejszy człowiek swoich czasów, wyruszył w drogę o świtaniu, udał się do wspomnianej jaskini i czekał. "Uczynił wszystko tak, aby ludzie mieszkający w tym miejscu niczego nie zauważyli." W jakiś parapsychologiczny czy inny |gnostycki sposób przekazano mu informację, jak ma się obchodzić z tajemniczą księgą. I "w godzinie, kiedy jasny stał się dla niego sens księgi, w jego umyśle rozbłysło światełko". Musiał to być raczej całkiem pokaźny żyrandol, Henoch bowiem "znał się od tej chwili na porach roku, na planetach i gwiazdach, które każdego miesiąca oddawały swoje usługi, a także potrafił nazwać każdy obieg i znał anioły, które oddawały swe usługi". Wspaniale! Wątek o księdze Adama przewijającej się przez pokolenia nie ogranicza się bynajmniej do dwóch kart w "Legendach o czasach pradawnych". W różnych miejscach pojawia się on niekiedy fragmentarycznie w formie kontynuacji i uzupełnień. Cytując, nie dodałem wprawdzie ani słowa od siebie, niemniej jednak starałem się nanizać te perełki na wspólną nitkę, by powstał z nich cały sznur. Gdzie zniknęła ta księga? Przy pomocy anioła Rafaela dostała się w ręce Noego. Tym razem to Rafael objaśnił Noemu, jak obchodzić się z księgą. Nadal była ona "napisana na szafirze" i Noe praojciec ludzkości po potopie, nauczył się z niej rozumieć wszystkie orbity planet, a także "drogi ruchu Aldebarana, Oriona i Syriusza". Z księgi dowiedział się Noe "nazw poszczególnych nieb [...] i jakie są imiona niebiańskich sług". Nie bardzo rozumiem, dlaczego Noe interesował się drogami ruchu Aldebarana, Oriona i Syriusza, ani też, na co mu były "imiona niebiańskich sług". Po potopie - myślałem sobie zawsze - ci, którzy przeżyli, powinni mieć raczej zupełnie inne zmartwienia. Aha, i jeszcze coś - Noe włożył księgę "do złotego relikwiarza i wniósł ją na samym końcu". Do arki, oczywiście. "Także gdy Noe wyszedł z arki, przez wszystki dni swego żywota trzymał się księgi. W godzinie śmierci przekazał ją Semowi. Sem przekazał ją Abrahamowi. Abraham przekazał ją Izaakowi, Izaak przekazał ją Jakubowi, Jakub przekazał ją Lewiemu, Lewi przekazał ją Kehatowi, Kehat przekazał ją Amramowi, Amram przekazał ją Mojżeszowi, Mojżesz przekazał ją Jozuemu, Jozue przekazał ją Najstarszym, Najstarsi przekazali ją Prorokom, Prorocy przekazali ją Mędrcom i tak przechodziła z pokolenia na pokolenie, aż do króla Salomona. Objawiono mu księgę tajemnic i stał się przez to nader mądry [...] Wznosił budowle i szczęściło mu się we wszystkim dzięki mądrości świętej księgi [...] Chwała oku, które to widziało, i uchu, które to słyszało i sercu, które to pojęło i poznało mądrość księgi." Fantastyczną historię księgi Adama zupełnie spokojnie można by zakwalifikować jako "wymyśloną", gdyby nie kilka drobiazgów, które muszą zdumiewać. Rozumiem, dlaczego przypisuje się naszemu praojcu-Adamowi korzystanie z księgi, bo przecież nasz osamotniony przodek skądś musiał zaczerpnąć wiedzę. Wprawdzie, jeśli się dobrze zastanowić, wcale

14 nie jest do tego konieczna książka, ponieważ Adam był przecież człowiekiem rozgarniętym i każdego dnia nabywał nowych doświadczeń, bezustannie się ucząc. Rozumiem też, że kronikarze zadawali sobie pytanie, gdzie też podziała się ta księga, i w ten sposób wymyślili historię z przekazywaniem kolejnym potomkom. Kłopot sprawia mi natomiast koncepcja |kamienia szafiru. Ktokolwiek wymyślił tę historię, mógł sobie wyobrazić jedynie księgi spisywane na papirusie, pergaminie, tabliczkach glinianych, drewnianych lub łupkowych, czy jeszcze ewentualnie skórze albo ryte w skale. W jaki jednak sposób wpadł na pomysł szafiru? Koncepcja encyklopedii na kamieniu szlachetnym zarówno setki, jak i tysiące lat temu musiała być czymś kompletnie dziwacznym. Natomiast dzisiaj już nie. W epoce komputerów leksykony mieszczące się w mikroprocesorze są czymś jak najbardziej możliwym. Trwają też prace nad pomysłem magazynowania informacji w kryształach. Adam miał też prowadzić z ową księgą na kamieniu szafiru "rozmowę". W jaki sposób? Co też mógł mieć na myśli pierwotny autor tej historii? I jak wpadł na pomysł takich szczegółów, jak "siedemdziesiąt dwa rodzaje nauk", jakie miały być zawarte w księdze, "sześćset siedemdziesiąt znaków najwyższych tajemnic" oraz "tysiąc pięćset kluczy"? Są to bardzo precyzyjne dane, których nie wytrząsa się, ot tak, z rękawa, nie mówiąc już o przypisywaniu ich aniołowi. Nie ulega wątpliwości, że ludzie przed tysiącami lat byli znacznie bardziej łatwowierni od nas, ale też znacznie głębiej wierzący. Niewykluczone, że gotowi byli brać każdą bzdurę za dobrą monetę, ale jednak wiara w biblijny akt Stworzenia pozostawała niezachwiana. Anioły uważane były za coś nadludzkiego, były w końcu mieczami i posłańcami Boga Przedwiecznego. Z aniołami nie było żartów, bano się ich gniewu. Dlaczego zatem jakiś pisarczyk miałby wpaść na pomysł włączania aniołów do swojej historyjki rodem z science fiction? Bezczelny i kłamliwy wymysł? Jakby tego było mało, zaraz po popełnieniu przez Adama grzechu angażuje się archanioła Rafaela, aby przyniósł Adamowi księgę. Nie przeceniam treści owej tajemniczej księgi, ale jednak zadaję sobie pytanie, dlaczego nieznany autor przywiązuje tak wielką wagę do pewnych gwiezdnych konstelacji? Co Adamowi i jego potomkom po znajomości dróg ruchu Aldebarana, Syriusza czy Oriona? Są prostsze metody prowadzenia ziemskiego kalendarza. Ewa i UFO Anioł Raziel, który przekazał księgę zapisaną na szafirze, w dodatku "uniósł się w płomieniu w górę", a nastąpiło to po tym, jak "zapłonął ogień na brzegu rzeki". Wzmianki na temat ognia i latających wozów w czasach Adama znajdujemy także w apokryficznym "Życiu Adama i Ewy" (6). Zachowana wersja pochodzi wprawdzie z roku 730 po Chr., bazuje jednak na rękopisach o nie ustalonym wieku. "A wtedy Ewa spojrzała w niebo i ujrzała zbliżający się świetlisty wóz, ciągnięty przez błyszczące orły, których piękności nie potrafi opisać nikt zrodzony z łona kobiety." Pramatka Ewa jako pierwszy naoczny świadek UFO? Do pojazdu wsiadł ten sam Pan, który stworzył Adama i Ewę i od czasu do czasu przechadzał się po ogrodzie Eden: "I oto Pan Potężny wstąpił do wozu; cztery wichry go ciągnęły, cheruby kierowały wichrami, a poprzedzały je anioły z nieba." Do diaska! Podobno Adam poznał z księgi mającej formę szafiru nazwy poszczególnych niebios, jak też imiona niebiańskich sług. O jakich to w ogóle niebach jest mowa? Precyzują to starożydowskie Legendy o czasach pradawnych. Pierwsze niebo nazywa się "Wilon" - z tego nieba obserwowani są ludzie. Powyżej "Wilon" znajduje się "Raqi'a" - tam są gwiazdy i planety. Jeszcze wyżej jest "Szechaqim", a ponad nim kolejne niebiosa o nazwach "Zewul", "Ma'on" i "Machon". I na koniec, nad "Machon", znajduje się najwyższe niebo - "Arawot". Tam właśnie "przebywają serafiny, tam są też niebiańskie koła i cheruby. Ich ciała uczyniono z ognia i wody, a jednak pozostają całością, albowiem woda nie gasi ognia, a ogień nie wsysa wody. Anioły głoszą pochwałę Najświętszego, niech będzie błogosławione Jego imię. Lecz anioły przebywają daleko od

15 chwały Pana, oddalone są od Niego o trzydzieści sześć tysięcy mil i nie widzą miejsca, gdzie przebywa Jego chwała". Oczywiście, słowa "mil" nie znajdujemy w "tekście pierwotnym" - tę miarę wprowadził tłumacz w miejsce jakiejś niezrozumiałej jednostki długości. Liczba "trzydzieści sześć tysięcy" pozostała nie zmieniona. Mimo to cała opowieść nadal jest kuriozalna, albowiem w odniesieniu do wszystkich tych niebios podaje się nie tylko miary długości, ale również odległości czasowe. Między poszczególnymi niebiosami znajdują się "drabiny", a między nimi rozciągają się epoki liczące "pięćset ziemskich lat podróży". Jeśli spojrzeć na tę informację przez nowoczesne okulary, odpowiada to odległości 10 lat świetlnych przy prędkości wynoszącej 2% prędkości światła. Wszystkie przytoczone przeze mnie powyżej przekazy figurują jako "mity i legendy", a te, jak wiadomo, są całkowicie niewiarygodne. Zwyczajne "głupie bajeczki", jak określił je pogardliwie już dwa stulecia temu teolog dr Eisenmenger (7 ). Typowe pójście na łatwiznę. Legenda jako nieprawdziwa opowieść historyczna stanowi przeciwieństwo historii. W dodatku mity i legendy całkowicie ignorują chronologiczny układ zdarzeń, nie troszcząc się ni w ząb o fakty historyczne. Legenda to "ludowy wymysł i ludowa fantazja" (8 ), a jednak stanowi cenne ogniwo między badaniem historii a nauką. Legenda bowiem uzupełnia historię, stara się uzupełnić luki i rozjaśnić mroki. Legenda nie buduje na niczym i nawet jeśli jej podejście oraz przedstawiane powiązania nie zgadzają się ze źródłami historycznymi, to jednak pozostaje ona "religijną filozofią historii ludu". Już grecki geograf Strabon (ok. 63-26 przed Chr.) - bądź co bądź autor siedemnastotomowego dzieła "Geographika" - stwierdzał sucho (9 ): "Nie po homerycku jest opowiadać byle co, bez małego choćby ziarenka prawdy." Po prostu legendy? Legenda powiększa to, co wielkie, zaczarowuje to, co zagadkowe i przyozdabia swych bohaterów w mnóstwo elementów fantastycznych. A jednak nie jest tylko wymyśloną kłamliwą opowieścią. Zawsze nawiązuje do osobistości historycznych i prawdziwych zdarzeń. Często stara się zachować jako prawdę to, co niszczą historycy. Na przykład, każdy Szwajcar zna legendę o Wilhelmie Tellu i zestrzeleniu przez niego jabłka. Historycy pozbawili tę legendę czaru. Ale co to może obchodzić ludową wyobraźnię? W jakiejś formie przecież ta historia z jabłkiem musiała się rozegrać. Koniec, kropka! W dodatku legendy mają zasięg międzykontynentalny i to nie od dzisiaj. Tak było już przed tysiącami lat. (Wskazywałem już w innym miejscu (10 ) na zdumiewające związki między Biblią i mitami Indian środkowoamerykańskich.) Również w przypadku legend żydowskich istnieje niezaprzeczalne - i łatwe do wykazania - pokrewieństwo z przekazami perskimi, arabskimi, greckimi, hinduskimi, a nawet amerykańskimi. Jakkolwiek inne są imiona bohaterów, odmienni bogowie i zagadkowe zjawiska przyrody - jądro opowieści pozostaje takie samo. A może ktoś zechce zaprzeczyć, jeśli stwierdzę, że legenda o potopie występuje na całym świecie? W legendach wszelkie datowania są niezwykle zagmatwane. Nie ma żadnego znaczenia, |kiedy dane zdarzenie miało miejsce, najważniejsze, że się |wydarzyło. Dokładnie w tym samym stopniu dotyczy to wielu świętych ksiąg. Jako przykład wymienię tu biblijną wersję potopu z Noem i jego arką. W legendę tę trzeba było tak długo |wierzyć, aż we wzgórzu Kujundżyk - dawnej Niniwie - dokonano sensacyjnego odkrycia. Otóż archeologowie wydobyli tam na światło dzienne dwanaście glinianych tabliczek, należących niegdyś do biblioteki asyryjskiego króla Assurbanipala. Tabliczki te zawierały opowieść o Gilgameszu, królu miasta Uruk, pół-bogu i pół-człowieku, który wyruszył w drogę, aby odszukać swego ziemskiego praojca o imieniu Utnapisztim. Ku naszemu zdumieniu Utnapisztim przedstawia dokładny opis potopu, powiada, że |bogowie ostrzegli go przed nadciągającym potopem i polecili mu zbudowanie barki, na której umieścić miał kobiety i dzieci, swoich krewnych oraz rzemieślników różnych specjalności. Opis burzy, ciemności, podnoszących się wód i

16 rozpaczy ludzi, których nie mógł wziąć ze sobą, do dziś jeszcze porywa barwnością narracji. Podobnie jak w relacji Noego w Biblii, czytamy tutaj opowieść o kruku i gołębicy, które wypuszczono z pokładu oraz o tym, jak wreszcie wody opadły i barka osiadła na szczycie góry. Zbieżności między relacją o potopie w eposie o Gilgameszu oraz tym z Biblii są niewątpliwe - zresztą żaden z badaczy ich nie neguje. Fascynujące w tej zbieżności jest to, że mamy do czynienia z innymi zwiastunami potopu i innymi |bogami. O ile biblijna relacja o potopie pochodzi z drugiej ręki, o tyle pierwsza osoba liczby pojedynczej w eposie o Gilgameszu świadczy o tym, że opowiada ten, który przeżył, czyli naoczny świadek wydarzeń. Kto od kogo to przejął? W latach 60-tych naszego stulecia światło dzienne ujrzały jeszcze starsze wersje tej samej opowieści - gdzie zatem leży jej źródło? Kto ma je datować? W dodatku w tym chronologicznym chaosie nawet niemożliwe staje się możliwe, a mianowicie to, że wariant biblijny może być jednak najstarszy ze wszystkich. Że co, proszę? Czyżbym przed chwilą nie dowiódł czegoś wprost przeciwnego? Otóż nawet jeśli niezbyt się to podoba teologom i pokrewnym naukowcom, to jednak muszą się oni pogodzić z myślą, że datowania biblijnych patriarchów aż do Noego (a nawet jeszcze dalej) to jedna wielka katastrofa, będąca rezultatem pobożnego życzenia, by trzymać się podanego w Biblii następstwa pokoleń. W każdym razie biblijne datowania nie dadzą się zaświadczyć historycznie. Nie mieszczą się do żadnego, choćby nawet największego worka. Tym samym istnieje teoretyczna przynajmniej możliwość, że biblijny wariant opowieści o potopie w swoim |pierwotnym jądrze jest starszy od akadyjskiego czy sumeryjskiego, nawet, jeśli chronologicznie rzecz biorąc, został spisany później. Jedno tylko nie uległo zmianie - ludzka pamięć o prastarych wydarzeniach. Książki i podręczniki historyczne potrafią ulec zniszczeniu, spleśnieć i spłonąć - legenda nie. Uporczywie tkwi w świadomości narodów i po każdym zniszczeniu, po każdej wojnie jest na nowo spisywana. Legenda to niejasne wspomnienie, niepewne dziedzictwo przekazywane przez przeszłość przyszłości. Dlatego też pozostanę przy legendzie i spróbuję ożywić starego ducha nowoczesnymi środkami. Jeśli trzymać się przekazów żyjących wśród ludów Ziemi - a tym razem naprawdę mam na myśli dosłownie wszystkie ludy we wszystkich zakątkach naszego globu - to pierwszego człowieka zawsze stworzył jakiś Pan, Najświętszy, Najwyższy czy Pan Bóg. Umieścił on tę pierwszą istotę w ogrodzie Eden albo w jakimś innym cudownym zakątku. Wedle przekazów starożydowskich ogród taki istniał na długo przed stworzeniem świata i to całkowicie gotowy: "(...) wszystkie jego części i cała roślinność, a także sklepienie nad nim jak i ziemia pod nim - wszystko już było i dopiero w tysiąc trzysta sześćdziesiąt jeden lat, trzy godziny i dwa mgnienia oka później stworzone zostały Ziemia i Niebo." A my tu sobie łamiemy głowy, dlaczego mimo pilnych poszukiwań ogrodu Eden wciąż go jeszcze nie odnaleziono? (Na temat daremnych poszukiwań piszę w jednej z wcześniejszych książek (11 ).) Przypuszczalnie stacja doświadczalna z eksperymentalnymi istotami Adamem i Ewą - nazwijmy ją "Biosphaere One" - została po prostu zlikwidowana. O ile dotychczas byłem przekonany, że nasi prarodzice byli jedynymi ludźmi w owym tajemniczym ogrodzie Eden, o tyle żydowskie legendy powiadają co innego: "Sera, córka Asera, jest jedną z tych dziewięciu, którzy za życia weszli do Ogrodu Eden." A kim było pozostałych osiem osób? Najwyższy wbił sobie do głowy, że musi stworzyć człowieka. Najpierw jednak - dla czystej formalności - spytał swoje anielskie zastępy, co też o tym sądzą. Aniołowie byli przeciwni. "Wtedy Pan wyciągnął palec i spalił ich wszystkich." Ponownie Najwyższy zadał to samo pytanie innym aniołom - z tym samym rezultatem. Trzecia grupa aniołów odparła, że Najwyższy i tak zrobi, co będzie chciał, a więc niech czyni zgodnie ze swoją wolą. No i stworzył Pan Adama "własnymi rękami". Pierwszy model człowieka miał pod niektórymi względami przewyższać aniołów. Szczególnie

17 denerwujący dla nich był fakt, że człowiek zyskuje władzę nad całą planetą, a do tego jeszcze może się rozmnażać. Aniołowie bowiem są bezpłodni i nie mogą się mnożyć. W niebie zagościły zazdrość i zawiść. Niebiańskie spory "Samael był największym księciem pośród nich w niebie, albowiem święte zwierzęta i serafiny miały jedynie po sześć par skrzydeł, a on miał ich dwanaście. I poszedł Samael, i sprzymierzył się ze wszystkimi najwyższymi zastępami przeciwko swemu Panu, i zebrał wokół siebie swe hufce, i opuścił się z nimi na Ziemię, i zaczął szukać sobie towarzysza." Takiego buntu Najwyższy nie mógł puścić płazem. Stało się to, co się stać musiało - Najwyższy "strącił Samaela i jego zastępy z Miejsca Świętości i wypchnął ich z nieba". Według żydowskiej legendy grzech w ogrodzie Eden nie dotyczył bynajmniej słynnego jabłka, lecz tego, że wspomniany Samael uwiódł i zapłodnił Ewę. Po akcie kopulacji Ewa "spojrzała w jego oblicze i spostrzegła, że nie jest podobne do ziemskiego, lecz do niebiańskiego". Zwariowana historia? Niewiarygodna w każdym calu? Po prostu wytwór ludzkiej wyobraźni? Raczej nie. Przepisywane przez tysiąclecia i wciąż na nowo interpretowane opowieści zawierają wspólne jądro, pojawiające się u niezliczonych ludów żyjących w wielkim oddaleniu od siebie: uwiedzenie człowieka. Cóż takiego rozegrało się zatem w mglistej przeszłości Ziemi? Przypomnijmy sobie: cała religia chrześcijańska zbudowana jest na tym, że musi przyjść Jezus, aby zbawić ludzi. Zbawić od czego? Od grzechu pierworodnego. A ten z kolei popełniono w raju, w owym cudownym ogrodzie Eden. Czy to było jabłko, czy seks i czy rzeczywiście w raju - zasadnicze wydarzenie |gdzieś musiało się rozegrać. Uwiedzenia pramatki Ewy miał dokonać wąż lub jakiś odrzucony |archanioł. Nowocześni teologowie, którzy niespokojnie kręcą się na swoich stołkach widząc, jak rozpływają się ich nadzieje, głoszą ostatnio, że żadnego grzechu pierworodnego nie było. W ten sposób odbierają wszelką rację bytu idei odkupienia, ale to właściwie ich problem, a nie mój. Mamy teraz iście paradoksalną sytuację: powszechnie wierzy się, że |niebo jest miejscem absolutnej szczęśliwości, miejscem, do którego udajemy się po śmierci. Każdy marzy o tym, by dostać się do nieba, wyrwać się wreszcie z tego padołu łez, uwolnić od lęków, zazdrości i zawiści, od nieszczęść i nędzy. Niebo jest przedmiotem tęsknoty, wyśnionym celem wszelkich pragnień, spełnieniem nadziei. Ale stop! Coś tu nie gra. Jeszcze zanim powstał człowiek, w niebie były już zawiść i opozycja, kłótnie i awantury ze skutkami śmiertelnymi. Czyżbyśmy zatem źle zrozumieli pojęcie "niebo"? Czyżby stare teksty mówiły o innym niebie niż to, w którym mieszka Wszechmocny Bóg? Dylemat ten nie znika nawet wówczas, gdy nie damy wiary starożydowskim przekazom lub też odsuniemy je na bok z pobłażliwym uśmieszkiem. Czy nam się to podoba, czy nie, właśnie za sprawą uwodziciela Ewy pojawił się ów wszystko zmieniający grzech. Nawet jeśliby tego grzechu w rzeczywistości nie było, to i tak pozostanie on w wierze chrześcijańskiej powodem późniejszego odkupienia przez Jezusa. Czy uwodziciela nazwiemy "Samael", "Lucyfer" czy "diabeł", w niczym nie zmienia to samego faktu. Jasne? Jak wiadomo każdemu z Biblii, Bóg Wszechmogący sprowadził potop, aby zniszczyć rodzaj ludzki. Właściwie dlaczego? Przecież wcześniej "własnymi rękami" ulepił praczłowieka i - jako ponadczasowy Bóg - znał przyszłość. Z góry musiał więc wiedzieć, co się stanie. A może jednak nie? Oznaczałoby to, że pod określeniem |Najwyższy kryje się coś zupełnie innego niż to, co ja i miliony innych wierzących rozumieją przez słowo |Bóg. Żydowskie legendy podają, że po uwiedzeniu Ewy powstały jakby dwa rody: linia Kaina i linia Abla. Przedstawiciele linii Kaina mieli się podobno zachowywać jak zwierzęta: "Z odkrytym przyrodzeniem chodzili potomkowie Kaina, a kobiety i mężczyźni byli jak bydło. Chodzili nago po targu [...] a mężczyzna parzył się z własną matką i z własną siostrą, i żoną brata swego na środku ulicy." Złośliwość i perfidia tej linii opisane są w legendach o Sodomie i Gomorze. Mieszkańcy tych miast nie przestrzegali żadnych praw ani nakazów moralnych i robili

18 to, na co akurat przyszła im ochota. Niech uzmysłowi to drobny przykład, też z epoki: "Mieszkańcy Sodomy i Gomory ustawili łóżka na ulicach. Ktokolwiek wszedł do miasta, był chwytany i siłą rozciągany na jednym z łóżek. Jeśli był krótszy od łóżka, to trzech ciągnęło go za głowę, a inni za nogi. Człowiek krzyczał, ale oni nie zwracali na to uwagi. Jeśli natomiast był dłuższy od łóżka, to po trzech mężczyzn stawało po obu stronach i rozciągało go na szerokość, aż zamęczali go na śmierć. Kiedy obcy krzyczał, oni powiadali: "Tak się dzieje z człowiekiem, który przybywa do Gomory"." Nie dość na tym. Do ogólnego upadku obyczajów i lubieżności przyłączyły się też "upadłe anioły", które całymi grupami przybywały z nieba, żeby brać sobie "ludzkie córki". Tego rodzaju aniołów nie da się raczej zaliczyć do kategorii niewinnych. Owoce lubieżności |tych aniołów wyrastały na gigantów: "Od nich wzięli się potem giganci, którzy byli potężnego wzrostu i którzy wyciągali ręce do grabieży, plądrowania oraz przelewu krwi. Giganci płodzili dzieci i mnożyli się jak płazy; każdemu rodziło się po sześcioro potomstwa na raz." Nie było sposobu na ukrócenie tych obrzydliwości, najwyraźniej nie można było przeprowadzić selektywnego wyodrębnienia złych i dobrych. Cóż zatem innego pozostało Najwyższemu, jeśli nie potopić całe to nasienie i zacząć wszystko od nowa? Przy tej okazji staje się jasne, że ów Najwyższy nigdy nie mógł być tym Bogiem, którego czczą wyznawcy wszystkich religii. "Upadłe anioły" miały zatem płodzić gigantów. O gigantach rozpisywałem się już w wielu książkach, postaram się więc maksymalnie oszczędzić powtórzeń. Gwoli ścisłości powiem więc tylko tyle: "Legendy Żydów o czasach pradawnych" wymieniają wręcz nazwy poszczególnych plemion gigantów. Byli więc Emici, czyli "potworni", Refa'im ("osłabiający"), Gibborim, czyli "wielcy bohaterowie", byli Zamzummim ("dokonujący wyczynów"), a także Awwim, czyli "niszczyciele", oraz Nefilim, to jest "psujący". Niezłe towarzystwo musiało się zebrać na Ziemi. W apokryficznej Księdze Barucha wymienia się nawet ich liczbę (12 ): "I sprowadził Bóg potop na Ziemię i zniszczył wszystko życie, a także 4090000 gigantów." Jakiż to święty bądź nie święty duch podszepnął prorokowi Baruchowi tę liczbę? Oczywiście, także w odniesieniu do gigantów biblijne datowania nie zgadzają się ani na jotę. Na przykład, jak podaje z Księga Samuela (z Sm 21, 18-22 ), jeszcze długo po potopie biblijny król Dawid miał walczyć z gigantami o sześciu palcach u rąk i nóg. Chronologicznie nie do pomyślenia. ZOO Frankensteina Zdumiewają mnie |wydarzenia, a nie epoki, tych ostatnich bowiem i tak nie da się już rozsądnie uszeregować. "Legendy Żydów o czasach pradawnych" opowiadają o osobliwych mieszańcach, a więc dziwacznych istotach żywych, nie będących produktami żadnej ewolucji. Były podobno istoty mające "tylko jedno oko pośrodku czoła" inne mające "tors konia, ale za to głowę barana" i jeszcze inne o "głowie człowieka i ciele lwa", czy wreszcie nawet ludzie bez szyi i z oczami na plecach oraz - rzecz jeszcze dziwaczniejsza - "istoty o ludzkich obliczach i końskich nogach". Czy ta absurdalna menażeria jest tylko zwykłym idiotyzmem powstałym w zwariowanej wyobraźni pijanego? Być może. Niemniej jednak intrygująca jest dla mnie powtarzalność opisywanych spraw. O podobnych potworach informował mianowicie Egipcjanin Manethon. Ów Manethon był pisarzem i arcykapłanem świętych sanktuariów Egiptu. Grecki historyk Plutarch podaje, że był on współczesnym pierwszego egipskiego władcy z rodu Ptolemeuszów (304-282 przed Chr.). Manethon żył w Sebennytos, mieście leżącym w delcie Nilu, tam też napisał historię Egiptu w trzech księgach. Jako naoczny świadek przeżył upadek liczącego trzy tysiące lat imperium faraonów, jako uczony spisał kronikę bogów i królów swego kraju. Pierwopisy dzieł Manethona zaginęły, lecz inni historycy, tacy jak Juliusz Afrykański (zm. 240 po Chr.) czy Euzebiusz (zm. 339 po Chr.), przejęli z nich najistotniejsze fragmenty. Euzebiusz przeszedł do historii Kościoła jako biskup Cezarei i kronikarz okresu wczesnochrześcijańskiego. Otóż Manethon twierdził, że to |bogowie stworzyli te

19 wszystkie istoty, hybrydy i wszelkiego rodzaju potwory. Euzebiusz tak o tym pisze (13 ): "[...] i spłodzili ludzi o podwójnych skrzydłach; do tego jeszcze innych o poczwórnych skrzydłach i dwóch twarzach i o jednym ciele i dwóch głowach, kobiety i mężczyzn, i o dwóch naturach, męskiej i żeńskiej; następnie jeszcze innych ludzi o udach kozich i z rogami na głowach; i jeszcze innych o nogach końskich, i innych o kształcie końskim z tyłu i kształcie ludzkim z przodu; spłodzili także byki o ludzkich głowach i psy o czterech korpusach, których ogony, podobnie jak ogony ryb, wychodziły z tylnej części ciała; także ludzi i wiele innych potworów [...], do tego także wszelkie potwory o ciałach smoków [...] i mnóstwo fantastycznych stworzeń, różnorodnie ukształtowanych i różniących się między sobą, których podobizny ustawiali obok siebie i przechowywali w świątyni w Belos." Jeśli idzie o podobizny, to mają rację Manethon i Euzebiusz. Każde większe muzeum ma w swych zbiorach rzeźby przedstawiające takie starożytne mieszańce. A więc legendy żydowskie i egipskie wcale nie są zapełnione żałosnymi bzdurami, tylko najwyraźniej mówią o tym, co dawniej było rzeczywistością. Jeśli natomiast nigdy ich nie było, tych wszystkich potworów z gabinetu okropności doktora Frankensteina, to pozostaje pytanie, skąd też autorzy tych opowieśei ściągnęli swoje pomysły, na jakiej pożywce wyrosły ich niecodzienne kreatury, a także, skąd kamieniarze i sztukatorzy dawnych kultur wzięli pierwowzory? Pewnie tylko z przekazów. A te są niemalże drobiazgowo precyzyjne, wręcz irytująco dokładne, jak na głupie mity i legendy. Biblia tak mówi o budowie arki w Księdze Rodzaju (Rdz 6, 15 ): "[...] długość arki - trzysta łokci, pięćdziesiąt łokci - jej szerokość i wysokość jej - trzydzieści łokci." Żydowskie legendy podają to dokładniej: "Prawe skrzydło ma być długie na sto pięćdziesiąt kabin, na sto pięćdziesiąt kabin długie ma być lewe skrzydło; trzydzieści trzy kabiny wynosić ma szerokość z przodu, trzydzieści trzy kabiny ma wynosić szerokość z tyłu. Pośrodku ma być dziesięć pomieszczeń na zapasy żywności; tam mają być przewody do doprowadzania wody; będą otwierane i zamykane. Arka ma być wysoka na trzy piętra; tak samo jak wygląda najniższe piętro, wyglądać ma też piętro drugie i trzecie; na najniższym piętrze mają mieszkać bydło i dzikie zwierzęta, na środkowym gnieździć się ma ptactwo, najwyższe piętro przeznaczone jest dla ludzi i stworzeń pełzających." Światło dla arki Kiedy już arkę uszczelniono dokładnie smołą, zatykając każdą szczelinę, w tym przedpotopowym statku musiały w zasadzie panować najczarniejsze ciemności. Tak jednak nie było, bowiem: "W arce wisiała wielka perła, która wszystkim stworzeniom wysyłała światło promieniejące ze swojej własnej mocy." Do tego dwie zdumiewające uwagi na marginesie. Księga Mormona to biblia wyznawców Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych Dnia Ostatniego, powstałej w USA wspólnoty wyznaniowej. Księga ta miała zostać przekazana przez anioła założycielowi Kościoła Mormońskiego, prorokowi Josephowi Smithowi (1805-1844 ). Jak twierdzą mormoni, księga przez całe tysiąclecia ukryta była w formie metalowych tablic we wnętrzu pewnego wzgórza. Tylko dzięki dwóm |kamieniom tłumaczącym, które Joseph Smith otrzymał od anioła Moroni, mógł on przetłumaczyć starożytne znaki na angielski. Jest tam opowieść o Jaredach, ludzie, który w czasach budowy wieży Babel opuścił swoją dawną ojczyznę i na pokładzie licznych statków dotarł do Ameryki Południowej. Statki te były "szczelne jak naczynie, i kiedy drzwi były zamknięte, były szczelne jak naczynie" (14 ). A jednak nie panowały w nich ciemności, Pan bowiem podarował Jaredom szesnaście świecących kamieni, po dwa na każdy statek, i podczas trwającej trzysta czterdzieści cztery dni podróży kamienie te dawały jasne światło. Pierwsza klasa! Przypuszczalnie było to to samo tajemnicze źródło światła, co w arce Noego. Według przekazów żydowskich to sam Pan Bóg we własnej osobie wykonał szkic budowy arki: "I Pan narysował Noemu palcem rysunek i rzekł mu: "Patrz, tak a tak ma wyglądać arka"." Nie inaczej jest u mormonów. W I Księdze Nefiego (17, 9 ) czytamy: "Zbudujesz

20 statek, jak ci to pokażę, abym mógł przeprawić lud twój przez wody." Czyżby zatem mormoni ściągali z jakichś legend żydowskich? A może Żydzi z sumeryjskiego eposu Gilgamesza czy babilońskiego Enuma Elisz? Ten ostatni tekst zawiera kolejny wariant mitu o potopie, z Atrahasisem jako tym, który przeżył, i czytamy w nim - jakże by inaczej - że bóg Enki zażądał zbudowania wodoszczelnego statku bez żadnych otworów. Nie brakowało w nim ani kompasu, ani źródła światła. Na pytanie, kto od kogo odpisywał, nie da się odpowiedzieć. W dodatku wcale nie potrzeba plagiatu, aby otrzymać legendy i święte księgi zawierające podobne szczegóły. Właściwie jakim prawem wykluczamy, że źródło Księgi Mormona było naprawdę wygrawerowane na prastarych metalowych płytach? Nakazuje nam to tylko i wyłącznie nasze chrześcijańsko-żydowskie zadufanie. Z kolei to, że opowieść o potopie powtarza się w innych kulturach pod innymi nazwami, wcale nie dowodzi, że żydowscy autorzy koniecznie musieli je podkraść. W końcu było wielu potomków w pierwszych pokoleniach po potopie - i każdy rozpowszechniał |swoją wersję tej opowieści. Autorzy tych różnorodnych legend żyli na różnych kontynentach, w różnych krajach, kulturach i religiach. Środki masowego przekazu jeszcze nie istniały, podróże międzykontynentalne nie były na porządku dziennym. A mimo to mamy przekazy pochodzące ze wszystkich stron świata i z niezliczonych źródeł, relacjonujące niemalże jedno i to samo. Czyżby w umysłach wszystkich autorów mieszkał ten sam duszek? Czyżby wszyscy oni - prawdziwa mania! - dręczeni byli jedną i tą samą myślą? Nic z tego! Pewnych rzeczy nie da się wymyślić. Niemożliwe, aby czyjaś wyobraźnia - w dodatku tysiące lat temu! - tak jednolicie pracowała na całym świecie. Te wręcz zuniformizowane relacje muszą pochodzić od faktów, od przedhistorycznych wydarzeń. Dawniej były to relacje o tym, co ktoś przeżył. W toku tysiącleci relacje te wzbogacono o elementy fantastyczne i przypisano własnym ludowym bohaterom i prorokom. W centrum zawsze jednak pozostawało zasadnicze wielkie wydarzenie. Sprawa potopu Tym sposobem wylądowaliśmy przy drugim - po grzechu pierworodnym - dylemacie: święte księgi głoszą rodzajowi ludzkiemu, że to Pan Bóg wywołał potop, aby ukarać złych. Potop miał miejsce naprawdę, dzisiaj można już nawet dowieść tego naukowo (15 ). Ponadto pewien międzynarodowy zespół naukowców twierdzi, że udało mu się zlokalizować szczątki arki Noego na zboczach góry Al Judi. Al Judi to właśnie ta góra w masywie Araratu, na której według świętego Koranu osiąść miała arka. Kierownik ekspedycji, geofizyk David Fasold, oświadczył dziennikarzom, że za pomocą radaru do prześwietleń gruntu udało się uzyskać znakomite zdjęcia. Zdjęcia mają być podobno tak ostre, że można nawet policzyć deski między burtami kadłuba. Profesor Salih z Bayraktutan zaś, dyrektor Instytutu Geologicznego Uniwersytetu im. Atatürka, powiedział dziennikarzom londyńskiego "Observera": "Mamy do czynienia z tworem wykonanym ręką ludzką, który może być tylko arką Noego" (16 ). Czyżby zatem naprawdę Pan Bóg zlecił budowę arki? Tak czy inaczej, owa zagadkowa osoba dobrze wie, co robi, ponieważ Bóg zamierza uratować przed masami wody przynajmniej paru ludzi. Tak więc udziela wybrańcowi lub wybrańcom - w zależności od przekazu - odpowiednich wskazówek na temat budowy statku. Nawet własnoręcznie rysuje plany i¬8¦lub dyktuje dokładne dane konstrukcyjne. Rozdaje zagadkowe świecące perły czy kamienie, a nawet kompasy. Dopiero potem rozpoczyna się Wielkie Zniszczenie. Czemu to wszystko takie skomplikowane? Jeśli Bóg - a po raz drugi mam tutaj na myśli Boga obecnego we wszystkich religiach - zamierza zabić jakieś nieudane anioły, gigantów czy nienormalnych ludzi, to robi to za pomocą symbolicznego mrugnięcia powieką. Albo, jak czytamy w Koranie, świętej księdze muzułmanów: "I kiedy On coś postanowi, to tylko mówi: "Bądź!" - i ono się staje" (Sura Ii, 117 ). Nie potrzeba żadnego statku z planami i jednostkami miary, nie potrzeba smoły i tajemniczych żarówek. Fakt

21 zbudowania statku dowodzi natomiast, że albo ktoś chciał, żeby tak właśnie było, albo nie mógł inaczej. Dlaczego technika, a nie cud? Prawdziwy Bóg musiał przecież wiedzieć, że wariant techniczny - budowa statku - w tysiące lat później zacznie tylko budzić wątpliwości co do jego, Boga, wszechmocy. Jako Wszechwiedzący wiedział też, że kiedyś na temat potopu powstanie nie wiadomo ile różnych relacji. Dlaczego zatem budowa statku, a nie jednoznacznie boskie rozwiązanie? Cuda, jak wiadomo, wymykają się kalkulacji krytycznego rozumu. Cóż to zatem był za Bóg, który potrafił wywołać potop, a jednocześnie pomagał w budowie arki, dostarczając planów i miar? Proszę o wybaczenie tego, co powiem, ale jeśli |nie wywołał potopu, a więc w żaden sposób nie przyczynił się do utopienia ówczesnego rodzaju ludzkiego, jeśli potop był zjawiskiem przyrodniczym czy klęską żywiołową, to taki Bóg nie był tym Bogiem występującym w religiach. W tym przypadku ludzie przypisali Bogu wyrok, którego on wcale nie wydał. Cała wiara rozpada się w proch. Jeśli ktoś woli wersję o klęsce żywiołowej, musi jednak wyjaśnić, dlaczego relacje z potopu stanowią |międzynarodowy temat mitów, legend i świętych ksiąg. I jeszcze coś: potop jako zjawisko przyrodnicze czy też katastrofa kosmiczna (następstwo uderzenia komety albo meteorytu) nie zmienia faktu, że Najwyższy |wcześniej o tym wiedział. Inaczej nie mógłby ostrzec swoich protegowanych, nie podyktowałby danych na temat budowy arki i nie udzielił wskazówek, by za wszelką cenę uszczelnić wszelkie otwory statku. PoczątkującyŃ i zaawansowani A teraz słówko w mojej własnej sprawie. Otóż za każdym razem, gdy siadam do klawiatury komputera, by napisać nową książkę, dręczą mnie te same wątpliwości. Jak wyjaśnić Czytelnikom kierunek mojego myślenia, nie powtarzając w kółko tego, co mówiłem w poprzednich książkach? Nauczyciel w szkole czy wykładowca wyższej uczelni mają łatwiej. I jeden, i drugi wychodzi z założenia, że uczniowie i studenci pojęli już podstawy i można budować dalsze piętra gmachu wiedzy. Jeśli ktoś nie opanował abecadła, nie przechodzi do następnej klasy. Autor natomiast jest w opałach. Może przyjąć postawę, że czytelnicy są obowiązani łaskawie przeczytać jego wcześniejsze dzieła. Wtedy powtórzenia są niepotrzebne i denerwujące, w końcu zwracamy się do znawców przedmiotu. Przy takiej postawie autor odcina się od nowych czytelników. Zostawia ich przed progiem, zmuszając do kupienia poprzednich książek. Może to wprawdzie zwiększyć obroty, ale nie jest zbyt eleganckie. Jeśli jednak autor mimo wszystko zdecyduje się pisać tylko dla stałych czytelników, to dodatkowo "hoduje" sobie wyspecjalizowaną publiczność, która wkrótce zaczyna tworzyć coś w rodzaju kręgu "wtajemniczonych", tych, którzy wiedzą, są poinformowani - i już wkrótce outsiderzy nie mają szans nadążyć za omawianym materiałem. Ja przecinam ten iście gordyjski węzeł, wprowadzając powtórzenia wszędzie tam, gdzie są niezbędne dla nowego czytelnika, aby nie był zawieszony w próżni, przy czym - i jest to ukłon w stronę stałych czytelników - powtórzenia te nie są powtórzeniami mechanicznymi. Do każdej pojedynczej sprawy pojawiają się ciągle nowe uzupełnienia. Badania nie stoją w miejscu, ja sam też wiem dzisiaj na temat legendy o Adamie czy o proroku Henochu sprzed potopu więcej niż siedem lat temu. Pracowici bibliotekarze taszczą do mojego gabinetu coraz to nowe książki, życzliwi czytelnicy zwracają moją uwagę na dodatkowe źródła, naukowcy z różnych obozów dostarczają najświeższych informacji. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko tu czy tam odgrzać i uzupełnić coś od dawna znanego. Stały czytelnik może przerzucić kilka kartek, darować sobie wykład - "początkujący" zaś będzie za takie powtórzenie wdzięczny, nawet jeśli z konieczności jest ono tylko skrótowe. To, że jestem zwolennikiem teorii, iż przed wieloma tysiącami lat naszą staruszkę Ziemię odwiedziły istoty pozaziemskie, mogę uznać za rzecz powszechnie wiadomą. Napisałem na ten temat dwadzieścia książek i nakręciłem z 5 odcinków filmu telewizyjnego (17 ). Również na temat motywów oraz technicznych zagadnień tej wizyty wypowiadałem się już

22 szczegółowo. Nie ma potrzeby tego tutaj powtarzać, tak jak i niezliczonych poszlak archeologicznych, odnalezionych w różnych miejscach naszego globu. Tym razem chodzi mi o filozofię paleo-SETI (paleo, od gr. palaios - "stary, dawny"; SETI od Search for Extraterrestrial Intelligence, czyli "poszukiwanie pozaziemskich istot rozumnych"), a więc o konstrukcję myślową rozjaśniającą to co sensowne i bezsensowne w dotychczasowych poglądach religijnych, torującą drogę nowemu sposobowi myślenia. Nie chodzi tu w żadnym wypadku o jakąś nową religię czy - jak złośliwie zauważają krytycy - "namiastkę religii". Religie wymagają wiary - tu w nic nie trzeba wierzyć. Religie składają obietnice dotyczące nawet okresu po śmierci - ja nie obiecuję niczego. Religie budują kościoły i świątynie, w których czci się ich Boga, ich apostołów, świętych i proroków. W filozofii paleo-SETI nie ma ani świątyń, ani czczenia bogów. Ponadto religie wymagają przestrzegania określonych norm etycznych - ja i moi zwolennicy niczego takiego nie narzucamy. I wreszcie - religie inkasują należne datki. Czy Państwo, drodzy Czytelnicy, czujecie się wykorzystani finansowo, ponieważ zakupiliście lub wypożyczyliście tę książkę? Inny sposób myślenia Kiedy gigantyczny macierzysty statek obcych istot zawitał do naszego Układu Słonecznego, przybysze dawno już wiedzieli wszystko o trzeciej planecie. Tylko na tej Błękitnej Planecie istniały wszystkie warunki niezbędne do powstania życia. Przybysze odkryli mnóstwo różnych gatunków istot żywych, między innymi naszych prymitywnych praprzodków. Mimo braku rozumu byli oni najwyżej rozwiniętym gatunkiem na Ziemi. Przybysze schwytali jeden egzemplarz i dokonali w nim zmian genetycznych - z dzisiejszego punktu widzenia nie jest to już żaden poważny problem. W którymś momencie pozaziemscy przybysze uznali, że ich eksperyment z Homo sapiens powiódł się i w zasadzie można już pozostawić Ziemię we władaniu człowieka. W końcu był mądrzejszy od wszystkiego, co po niej pełzało i latało, ponadto dysponował idealnymi narzędziami do chwytania wszystkiego, co chciał: rękami. Aby umożliwić tej istocie rozprzestrzenienie się, konieczny był egzemplarz żeński - Ewa, czy jak tam nazywała się nasza pramatka. Pierwsi rozumni ludzie nie znali języka - bo i skąd? Ich bezpośredni przodkowie wywodzili się spośród małp - porykiwali tylko i pomrukiwali. Tak więc przybysze zdecydowali się na przeprowadzenie programu szkoleniowego. Umieszczono pierwszą parę w odosobnionym ogrodzie - Biosphaere One - i wyuczono pierwszego języka, tak jak to czytamy w Księdze Rodzaju (Rdz 11, 1 ): "Mieszkańcy całej Ziemi mieli jedną mowę, czyli jednakowe słowa". Nareszcie Adam mógł nadać wszystkiemu właściwą nazwę! Kurs zawierał też zapewne przykazania moralne i wskazówki dotyczące uprawy roli i rzemiosła. Inna grupa przybyszów z Kosmosu eksperymentowała z istniejącymi na Ziemi zwierzętami. Dlaczego mieliby to robić? Załoga gigantycznego statku kosmicznego, tzw. habitatu, z pewnością zna jeszcze inne układy słoneczne i planety poza naszym. Znany musi być jej w końcu przynajmniej |jej macierzysty układ planetarny. Wiele z tych innych planet może być mniejszych lub większych od naszej Ziemi, mogą być bardziej lub mniej niż ona oddalone od swego słońca. Mogą być one gorętsze lub zimniejsze, bardziej suche lub bardziej wilgotne, także ich ciążenie może być słabsze lub silniejsze od ziemskiego. Jak wiadomo, na Ziemi roi się od form życia przystosowanych do najbardziej nieprawdopodobnych warunków klimatycznych. Niedźwiedź polarny śpi wśród lodów, czego nie polecałbym lwu; kangur porusza się ogromnymi skokami, podczas kiedy żółw posuwa się bardzo wolno; pewne gatunki węży przystosowały się do warunków tropikalnych i giną w chłodzie. Cóż zatem bardziej oczywistego niż eksperymentowanie z zastanym na Ziemi materiałem genetycznym? Chciano się dowiedzieć, jakie zwierzę do jakich warunków dopasuje się najłatwiej, jakie najbardziej nadaje się do wykorzystania, ale też, który gatunek okaże się najodporniejszy. Absurd? Przecież my robiliśmy i robimy to samo. Tyle, że nie na drodze manipulacji genetycznej - na nią dopiero wstępujemy - lecz hodowli.

23 Wyhodowaliśmy nowe odmiany krów, które dzisiaj pasą się w tropikalnym klimacie Kenii; stworzyliśmy mieszane rasy krów, odporniejsze i dające więcej mleka; skrzyżowaliśmy kozy i owce (tzw. kozoowca); wyhodowaliśmy i krzyżowaliśmy żyto, rzepak i inne zboża, aby przystosować je do nowego środowiska, a dziś właśnie przystępujemy do wytwarzania na drodze manipulacji genetycznej nowych rodzajów warzyw. Nawet w niebie nie mają pojęcia, co jeszcze w tej dziedzinie może przyjść do głowy naszym uczonym i czy aby nie będzie tak, że nagle stworzymy na drodze genetycznej człowieka, który zacznie dożywać wieku dwustu czterdziestu lat. Tak właśnie doszło do powstania potworów i hybryd, których wcześniej nie widziano na naszej planecie. Ludzie rozprawiali w podnieceniu, podziwiali i bali się |boskich istot. A kiedy te przerażające kreatury wymarły lub zginęły w wyniku potopu, z miejsca powędrowały do zbiorowej pamięci ludów. Awansowały do postaci z mitów i legend opowiadających o tych odległych czasach, kiedy to |bogowie stwarzali różne hybrydy. Oczywiście, nie zapominam przy tym bynajmniej o możliwościach ludzkiej wyobraźni. Grecki poeta Homer (ok. 800 przed Chr.) opisał w przygodach Odyseusza syreny, których śpiew był tak zachwycający, że oszałamiał żeglarzy sprawiając, iż zapominali o celu swej podróży. Chociaż Homer nigdzie nie sprecyzował wyglądu tych istot, fantazja późniejszych autorów uczyniła z nich uskrzydlone kobiety na ptasich nogach. Inny Grek, Hezjod (ok. 700 przed Chr.), wymyślił potworną Meduzę, na której głowie zamiast włosów wiły się węże i której spojrzenie było tak przerażające, że zamieniało ludzi w kamień. Hezjod na pewno sam nigdy Meduzy nie widział. Wszyscy znamy mity o skrzydlatym koniu Pegazie albo o Feniksie, który bezustannie odradza się z popiołów. Wszystko to, a nawet jeszcze więcej, powstało w ludzkiej wyobraźni, bez której nie obejdzie się żadna baśń. Lecz takie fantastyczne wizje nie biorą się z niczego, muszą mieć jakieś punkty zaczepienia, dzięki którym wszystkie te niezwykłości wnikają do świata ludzkich wyobrażeń. Nawet jeśli nasz rozum (jeszcze) się wzdraga przed braniem pod uwagę istniejącego przed tysiącami lat ogrodu zoologicznego pełnego potworów, to opór ten w niczym nie zmieni niepodważalnych faktów: `ts 1. Starożytni pisarze i historycy opisywali takie właśnie istoty, twierdząc ponadto, że zostały stworzone przez bogów. 2. Kamieniarze i sztukatorzy sprzed tysięcy lat uwiecznili te hybrydy w swoich dziełach. `tn Lubieżni aniołowie Tymczasem na macierzystym statku kosmicznym wybuchł bunt. Część wyższych oficerów chciała czegoś zupełnie innego niż dowódca, |Najwyższy. Czy przywódca buntowników nazywał się Samael, Lucyfer czy jeszcze jakoś inaczej, jest bez znaczenia. W legendzie określa się go mianem "największego księcia pośród innych", w telewizyjnej balladzie science fiction zatytułowanej "Star Trek" mówi się o nim bodaj pierwszy oficer. Tak czy inaczej, wydaje się, iż Samael alias pan Xy dysponował większą władzą niż pozostali członkowie załogi, albowiem jako jedyny miał "dwanaście par skrzydeł". Ów Samael ze swoimi rebeliantami przegrał walkę na pokładzie i został wyrzucony z nieba. Przynajmniej na początku cała grupa nie bardzo się tym przejęła. Przypuszczalnie wydawało im się, że dzięki swej wiedzy technicznej wkrótce zyskają przewagę. Ledwie drużyna wypędzonych znalazła się na Ziemi, od razu nabrała ochoty na seks. W legendarnej wersji przywódca Samael niezwłocznie uwiódł Ewę: "Spojrzała w jego oblicze i spostrzegła, że nie jest podobne do ziemskiego, lecz do niebiańskiego". Inni członkowie załogi brali sobie w zależności od gustu piękne dziewczęta lub pięknych młodzieńców. Jeśli wyznawcy chrześcijaństwa wszelkich odmian wierzą w Biblię, to nie mogli nie zauważyć następujących zdań z Księgi Rodzaju (Rdz 6, 1-2 ): "A kiedy ludzie zaczęli się mnożyć na ziemi, rodziły im się córki. Synowie Boga widząc, że córki człowiecze są piękne, brali je sobie za żony, wszystkie, jakie im się tylko podobały." Spór uczonych, jaki od niepamiętnych czasów toczy się wokół określenia "Synowie Boga" i który zaowocował tysiącami stron sprzecznych ze sobą

24 komentarzy, wywołuje na ustach kogoś znającego się na rzeczy pobłażliwy uśmieszek. Raz "Synowie Boga" tłumaczy się jako "giganci", raz "Dzieci Boga", innym znów razem jako "upadłe anioły" lub "zbuntowane istoty duchowe". Zwariować można! Jedno małe hebrajskie słówko przewraca całą wiarę do góry nogami! A przecież każdy specjalista, który studiował hebrajski i zna te znaki oraz ich znaczenie, wie doskonale, co one mówią: "Ci, którzy zeszli na ziemię, byli podobni do ludzi i o wiele od nich więksi." Tyle tylko, że nie wolno mówić, co się myśli. A ja mówię. Bez żadnych ale. Stare jak świat zastrzeżenie, że istoty pozaziemskie nie mogłyby się parzyć z ziemskimi, dawno już przestało obowiązywać. Powtarzanie tego jest zbędne. ("I bogowie stworzyli ludzi na swoje własne podobieństwo...") W tym przedhistorycznym dramacie Najwyższy, czyli dowódca statku kosmicznego, miał najwidoczniej lepsze karty niż zbuntowana załoga. Z zatroskaniem przyglądał się temu, co działo się na Ziemi. Wskutek skrzyżowania się kosmitów z ziemianami powstały istoty całkowicie odbiegające od planowanej linii rozwoju Homo sapiens. To właśnie był ów |grzech pierworodny mitologii. Ludzie odziedziczyli nieodpowiedni materiał genetyczny, więc Pan "żałował, że stworzył ludzi na ziemi, i zasmucił się", jak powiada Księga Rodzaju (Rdz 6, 6 ). W jakiś sposób musiał teraz przerwać eksperyment ze stworzeniem człowieka i zacząć wszystko od początku. Ale jak to zrobić? Przypuszczalnie zbuntowane anioły dysponowały niezłą bronią, mogły się ukryć w jaskiniach lub zabarykadować w budynkach. Nie sposób było tropić |złych pojedynczo. To, czy potop został wywołany umyślnie, czy też spowodował go upadek na Ziemię wielkiego meteorytu, nie wynika z legend i tekstów religijnych. Sztuczny potop jest wykonalny - już dziś moglibyśmy go wywołać - meteoryty zaś co chwila uderzają w nasz glob. W każdym razie |Najwyższy musiał znać dokładny moment wystąpienia potopu. Wyłącznie dlatego mógł w porę ostrzec wybraną grupę |dobrych i doradzić im przy budowie arki. Taki sposób patrzenia, który ustawia prastare legendy i religie we współczesnym świetle, wynika z ducha czasu. Reprezentuję tę linię |publicznie od roku 1964. Wtedy to właśnie kanadyjskie czasopismo "Der Nordwesten" jako pierwsze wykazało się odwagą i opublikowało całostronicowy artykuł mojego pióra (19 ). Dopiero później przyszły książki, w których mogłem omówić wiele szczegółowych kwestii. Oczywiście, cały ten gmach myślowy pozostaje na razie teorią, jakkolwiek w wielu dziedzinach dawno już wyszedł poza stadium teoretyczne. Filozofia paleo-SETI to koncepcja, która rozsądnie tłumaczy wiele dotychczas zupełnie nie wyjaśnionych aspektów przekazów religijnych. W każdym razie, takie nowoczesne spojrzenie ma większy sens od teologicznych wygibasów, które od tysięcy lat nie posunęły nas ani o krok do przodu i przeżyły tylko dzięki przymusowi dawania im wiary. Osiemdziesiąt pięć lat temu profesor teologii Karl Girgensohn napisał (20 ): "Żyjemy w czasach, kiedy postęp dokonuje się w takim tempie, jak nigdy dotąd w dziejach. Co w danym momencie wydawać się może większości ludzi rzeczą nie do pomyślenia, być może dawno już zostało pomyślane i dowiedzione w zaciszu gabinetu czy laboratorium. Po kilku tygodniach wiedzą już o tym wszyscy uczeni z danej dziedziny, po kilku latach staje się to dobrem wspólnym wszystkich ludzi wykształconych. Nigdy odwieczny spór między ojcami a synami nie był tak gwałtowny, jak za naszych dni." Nauka i teologia Powyższe zdania sformułowane zostały w roku 1910. Profesor Girgensohn w najlepszym razie przeżył zaledwie świt utopii. My natomiast tkwimy już w samym środku utopijnej rzeczywistości. Ze swej strony w ogóle czarno widzę, jeśli idzie o teologię w dotychczasowym sensie. Teologowie mogą wierzyć w objawienia, lecz nigdy nie uda im się uczynić racjonalnym czegoś, co racjonalne nie jest. Nie oznacza to, że neguję naukowość teologii systematycznej. Dokonuje ona konfrontacji tekstów z faktami historycznymi, publikuje nowe rękopisy albo stara się zbadać wiarygodność różnych wersji w drodze analizy porównawczej. Przykład: Kiedy i którzy prorocy wypowiadali

25 się na temat osoby Mesjasza? Które z tych wypowiedzi są niedwuznaczne, które mają mniejsze znaczenie, które słowa są natury ogólnej, z jaką inną wypowiedzią pokrywają się słowa proroka Xy? Gdyby teologowie używali nazwy "naukowy" tylko do tego rodzaju działalności, nikt nie mógłby mieć najmniejszych zastrzeżeń - abstrahując od samego pojęcia teologii. W końca zawiera ona bowiem słowo theos (=Bóg) i logos (=słowo), czyli oznacza słowo boże. A tak się składa, że |tym właśnie teologia się |nie zajmuje. Wprawdzie wszyscy teologowie są głęboko przekonani, iż zajmują się |słowem bożym - inaczej przecież nie wybraliby tej właśnie dziedziny - lecz właśnie już |samo to przekonanie jest |wiarą. Człowiek taki |wierzy, iż święte i mniej święte pisma wyszły z ust Boga, że to on je podyktował lub też objawił wybranym ludziom. Co zostanie z tych tekstów, jeśli odpadnie wiara? Właśnie teksty. Utracą jedynie swoją świętość. Mogą pozostać dostojne, ponieważ są stare, można traktować je z szacunkiem, ponieważ przedstawiają wydarzenia z nieuchwytnych w aspekcie historycznym czasów, natomiast analizować je należy metodami naukowymi, gdyż zawierają nader interesujący materiał. Kiedy odpada wiara w świętość tych tekstów, można zacząć rzeczową dyskusję. To właśnie przeświadczenie o świętości owych tekstów blokuje analizę zgodną z duchem naszych czasów. Z drugiej strony filozofia paleo-SETI również jest kwestią poglądów, a więc, pewnym przekonaniem, które można wprawdzie doskonale podbudować, lecz którego nie sposób udowodnić. Czy z teologią jest inaczej? Gdzie są |ścisłe dowody |naukowe reprezentowanych w niej poglądów? Jak wiadomo, nie ma rzeczy bardziej subiektywnej od gustu, dlatego nie należy o nim dyskutować. Mimo to dyskutuje się, ponieważ wymiana pokoleń połączona z duchem czasu wprawia ludzi w wewnętrzny niepokój. Jedni pragną warownego grodu wiary, inni zaś oświecenia. Słowo "nauka" pochodzi od "uczyć". W aspekcie nauk ścisłych dokonania teologii są bezużyteczne. Pełno w nich sprzeczności i zawsze pozostają kwestią wiary i emocji danej szkoły. Podobnie filozofia paleo-SETI. Z tą tylko różnicą, że ta ostatnia reprezentuje jasną linię, która niezrozumiałe czyni zrozumiałym i wychodzi naprzeciw rozumowi. Filozofia paleo-SETI wprowadza sens do przedwczorajszego bezsensu. Paru okultystów mogłoby już właściwie zgasić swoje lampy, członkowie tajnych bractw zaś powinni zdjąć maskujące stroje. Coraz trudniej będzie namówić kogoś na doskonale sprzedający się przez tysiące lat towar zwany |wiarą. Dopiero dzięki współczesnej wiedzy możliwe staje się zrozumiałe zinterpretowanie przeszłości. Jak wiadomo, jabłka spadają z jabłoni dopiero wtedy, gdy dojrzeją. Tak więc mój pradziadek nawet |nie mógłby wpaść na koncepcje, które ja dzisiaj prezentuję. Podróże kosmiczne dla niego nie istniały, o genach i manipulacji nimi nie miał pojęcia, anioły zaś były dla niego niepodważalnie wysłannikami Boga. Hologram musiałby uznać za wizję, telewizor zaś za mówiące szkło. Chwała niech będzie Kamieniowi Świętego Berlitza! Mgła tajemniczości podnosi się nie dlatego, że kończy się tysiąclecie, lecz dlatego, że nauka i technika otwarły podwoje. Gdyby ludzie dyskutowali o możliwości podróży kosmicznych dopiero w roku 2100, dopiero wtedy wynaleźli komputer i dopiero wtedy rozszyfrowali kod genetyczny, to pytania, które zadajemy dzisiaj, też moglibyśmy postawić dopiero wówczas. Załóżmy, że mojemu pradziadkowi udałoby się 200 lat temu wykopać wspaniałe znalezisko. W odosobnionej jaskini odnalazł pokryte pismem tabliczki, a uczonym udało się odcyfrować znaki. Na światło dzienne wychodzą teksty informujące o podróży z jakiegoś dalekiego świata na Ziemię. Byłoby w nich napisane, że przybysze zostali przyjęci przez mieszkańców naszej planety nader nieuprzejmie i niegościnnie. Co począłby mój dziadek, co 200 lat temu poczęliby z takimi pismami uczeni? Uznano by, że nieznani autorzy wykazali się "zdumiewającą wyobraźnią", mówiono by o alegoriach (przypowieściach). Przypuszczano by, że chodzi o dobrą radę: bądźcie uprzejmi dla obcych, nawet jeśli nie wiecie, skąd przybywają. Uczeni sprzed 200 lat uznaliby te pisma