uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Erle Stanley Gardner - Sprawa niecierpliwych spadkobierców

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Erle Stanley Gardner - Sprawa niecierpliwych spadkobierców.pdf

uzavrano EBooki E Erle Stanley Gardner
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 124 osób, 93 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 401 stron)

ERLE STANLEY GARDNER Sprawa niecierpliwych spadkobierców Tłumaczył Andrzej Milcarz

PRZEDSŁOWIE Po ulewnych deszczach wezbrały w Szkocji rzeki. Kiedy wody w końcu opadły, jeden ze strumieni wyrzucił na brzeg małe zawiniątko. W tobołku tym były szczątki ludzkie. Parodniowe poszukiwania przyniosły jeszcze kilka takich znalezisk. Ktoś najwyraźniej rzucał pakunki z mostu we wzburzone fale powodzi. Blisko miesiąc po pierwszym odkryciu, przy drodze, w pewnej odległości od strumienia, przechodzień natknął się na lewą stopę. Tydzień później na policję trafiło prawe przedramię wraz z dłonią. Wszystko to oczywiście było w stadium zaawansowanego rozkładu. Po zgromadzeniu szczątków w jednym miejscu stwierdzono, że dwie głowy zostały pozbawione oczu, uszu, nosa, warg i skóry.

Wyrwane były również wszystkie zęby. Nic ulegało wątpliwości, że ktoś umyślnie i umiejętnie w taki sposób poćwiartował dwa ludzkie ciała, by uniemożliwić identyfikację. Przebywając w Glasgow miałem wyjątkową okazję przedyskutować tę sprawę z wybitnym ekspertem w dziedzinie medycyny sądowej, którego praca przyczyniła się tak bardzo do wyjaśnienia obu morderstw. Ten specjalista to mecenas John Glaistcr, doktor nauk medycznych, członek Królewskiego Towarzystwa Ekspertów, zarazem lekarz i adwokat. Na wyliczenie wszystkich godności akademickich oraz stanowisk, jakie zajmował w długiej i błyskotliwej karierze, brak miejsca w tej niewielkiej notce. Wystarczy powiedzieć, że jego udział w rozwiązaniu trudnej zagadki tych morderstw

będzie odnotowany w historii medycyny sądowej. Cechy dystynktywne ciał zostały „zrekonstruowane” metodami naukowymi. Znakomita dedukcja określiła typ środowiska, z którego pochodziły ofiary, a wytrawna akcja detektywistyczna doprowadziła do ujęcia mordercy. Mój przyjaciel profesor Glaister jest autorem Medycyny sądowej i toksykologii (E. & S. Livingstone, Ltd. Edinburgh & London; wydanie XI) - jednego z najkompletniejszych i najbardziej miarodajnych dzieł w tej dziedzinie nauki. Do tego opracowania odsyłam wszystkich, którzy chcieliby poznać więcej szczegółów na temat zagmatwanej sprawy morderstw, a także naukowych metod identyfikacji zwłok oraz schwytania zabójcy. Profesor Glaister to człowiek prawdziwie oddany nauce - świetne nazwisko wśród badaczy. Wniósł znaczny wkład do wiedzy służącej ochronie żywych poprzez

odsłanianie tajemnic zmarłych. Ten wybitny uczony oddaje się bezkompromisowemu poszukiwaniu prawdy z pełnym obiektywizmem, wolny od jakichkolwiek uprzedzeń. Książkę tę dedykuję więc mojemu przyjacielowi Johnowi Glaisterowi, doktorowi medycyny i prawa, członkowi królewskich towarzystw naukowych Erie Stanley Gardner

ROZDZIAŁ PIERWSZY Morderstwo nie zdarza się w próżni. To produkt chciwości, skąpstwa, nienawiści, żądzy zemsty i być może strachu. Tak jak kamień wrzucony do wody wywołuje kręgi, które biegną do najdalszych krańców stawu, zbrodnia odbija się na życiu wielu ludzi. Światło słoneczne wczesnego poranka przesączało się przez okno pokoju w Phillips Memoriał Hospital. Hałas uliczny, który nocą ścichł do lekkiego szumu, zaczął narastać. Po korytarzach coraz szybszym krokiem krążyły pielęgniarki, co świadczyło, że mają już moc pracy. Był to czas mycia pacjentów, porannego pomiaru temperatury, pobierania krwi do

badań. Następnie wjechały wózki z tacami śniadaniowymi. W powietrzu rozszedł się aromat kawy i owsianki - ale raczej słaby, jakby przepraszając za wdarcie się, chwilowe tylko zresztą, w aurę surowej aseptyczności. Siostry ze strzykawkami pośpieszyły do chorych na salach chirurgii, by podać im środki przygotowawcze i uspokajające przed narkozą. Lauretta Trent uniosła się do pozycji siedzącej i posłała pielęgniarce blady uśmiech. - Czuję się lepiej - oznajmiła cichym głosem. - Doktor obiecał zaglądnąć do pani dziś rano, gdy tylko skończą operować - poinformowała pielęgniarka z pokrzepiającym uśmiechem. - Powiedział, że pójdę do domu? - zapytała z nadzieją pacjentka.

- Musi go pani sama zapytać. Ale teraz trzeba ogromnie pilnować diety. Ten ostatni raz - to było naprawdę bardzo groźne. - Chciałabym wiedzieć, skąd się to bierze - westchnęła Lauretta. - Naprawdę uważałam. Chyba muszę mieć jakiś rodzaj alergii.

ROZDZIAŁ DRUGI W rezydencji Trentów, której rozległość przypominała o świetności minionej epoki, szefowa służby uważnie lustrowała sypialnię pani domu. - Mówią, że pani Trent ma dzisiaj wrócić - odezwała się do pokojówki. - Doktor poprosił pielęgniarkę, Annę Fritch, aby była przy pani. Właśnie przyjechała. Tym razem zostanie u nas przez tydzień albo dwa. - Takie moje szczęście - skrzywiła się pokojówka. - Chciałam mieć dzisiaj wychodne, jest specjalna okazja. W tym właśnie momencie w wykafelkowanej łazience dwie dłonie zawisły na krótko nad umywalką. Strużka białego proszku spłynęła z fiolki do misy umywalki.

Jedna dłoń odkręciła kurek i woda uniosła puder do odpływu. Ten proszek nie będzie już potrzebny. Spełnił swoje zadanie. W obszernych wnętrzach rezydencji kilka osób trwało w napiętej atmosferze oczekiwania: Boring Briggs - szwagier Lauretty z żoną Dianne. Gordon Kelvin - również szwagier Lauretty z żoną Mamine, przełożona służby, pokojówka, kucharka, pielęgniarka i George Eagan - szofer. Każda z tych osób inaczej przyjmowała zapowiedź rychłego powrotu Lauretty Trent, ale razem tworzyło to aurę tłumionego podekscytowania. *** Teraz, kiedy poranne operacje zostały już zakończone i chirurdzy włożyli zwykłe

ubrania, w szpitalu Phillips Memoriał nastała pora spokoju. Pacjenci po zabiegach chirurgicznych znajdowali się na sali pooperacyjnej. Pierwszych spośród nich - lżejsze przypadki - okrytych kocami, odwożono już do pokojów chorych. Mieli zamknięte oczy i blade twarze. Doktor Ferris Alton, średniego wzrostu i mimo pięćdziesięciu ośmiu lat wciąż smukły w talii, stanął w wahadłowych drzwiach pokoju Lauretty Trent. Rozjaśniła się na jego widok. Pielęgniarka spojrzała przez ramię i, widząc lekarza, podeszła szybko do łóżka chorej. Czekała w gotowości na polecenia. - Dzisiaj miewa się pani lepiej - uśmiechnął się doktor Alton. - Dużo, dużo lepiej - odpowiedziała pani Trent. - Czy pójdę do domu?

- Tak, wracamy dziś do domu. Ale razem z pani osobistą pielęgniarką, Anną Fritch. Już poprosiłem o pokój dla niej przy pani sypialni. Będzie opiekować się panią dwadzieścia cztery godziny na dobę. Chcę, aby była bardzo czujna. Po tym ostatnim razie nie możemy podziękować jej za wcześnie. Powinna pilnować pani serca. Lauretta Trent skinęła głową. - Chcę być z panią szczery - ciągnął doktor Alton. - To już trzeci poważny stan zapalny żołądka w ciągu ośmiu miesięcy. Tc zapalenia są groźne same w sobie, ale boję się przede wszystkim o pani serce. Kiedyś nie wytrzyma tych dietetycznych ekscesów. Musi pani bardzo przestrzegać diety. - Wiem, ale czasem mam taką wielką ochotę na coś pikantnego. Doktor zmarszczył brwi i patrzył na nią zamyślony.

- Kiedy będzie pani w dobrej formie, przeprowadzimy serię testów alergologicznych. Tymczasem proszę zachowywać wielką ostrożność. Moją powinnością jest ostrzeżenie panią, że kolejnych ostrych zaburzeń serce pani może nie wytrzymać.

ROZDZIAŁ TRZECI Droga była przygotowana - wszystko, co potrzebne, zrobione. Życie Lauretty Trent zależało od kobiety, którą widziała tylko raz i zapomniała nawet o jej istnieniu. A ta kobieta, Virginia Baxter, miała o niej tylko bardzo mgliste wspomnienie. Ze starszą panią zetknęła się przed dziesięciu laty, wykonując rutynowe czynności zawodowe. Być może Virginia byłaby zdolna przypomnieć sobie to spotkanie, teraz jednak epizodzik tkwił głęboko w zakamarkach jej pamięci, przysypany śladami po mrowiu innych mini zdarzeń i codziennych problemów całego dziesięciolecia. Virginia przesuwała się właśnie w sznurze pasażerów przechodzących obok żegnającej ich stewardesy.

- Do widzenia. - Do zobaczenia. - Do widzenia panu. - Do widzenia. Miły lot. - Dziękuję. Do widzenia. Pasażerowie opuścili samolot i wolno wchodzili w szerokie korytarze dworca lotniczego. Następnie przyśpieszyli kroku, kierując się ku wielkiej podświetlanej tablicy z napisem „Odbiór bagażu” i strzałką zwróconą w stronę ruchomych schodów. Virginia Baxter wstąpiła na sunące w dół stopnie i przytrzymała się poręczy. Przez ramię miała przerzucony płaszcz. Czuła zmęczenie. Niewiele już brakowało jej do czterdziestki, ale zachowała zgrabną figurę i odpowiednio do niej się ubierała. Ciężko pracowała przez całe życie, przy kącikach oczu zaczynały pojawiać się

drobne kurze łapki, a po obu stronach nosa ledwie na razie zarysowane bruzdy. Kiedy gasł uśmiech, który bardzo rozjaśniał jej twarz, czasami koniuszki ust lekko opadały. Zeszła z ruchomych schodów piętro niżej i szybko zbliżyła się do obrotowej platformy, gdzie powinny pojawić się jej walizki. Z pewnością znalazła się tam za wcześnie - wyładunek bagażu nie mógł trwać tak krótko - ale to właśnie było dla niej charakterystyczne; pędziła niemal nerwowym krokiem na miejsce, gdzie następnie musiała czekać kilka długich minut. Wreszcie walizy i torby pokazały się na taśmie transportera, z której trafiały na obracającą się powoli platformę.

Pasażerowie zaczęli wyławiać swoje bagaże, tragarze oglądali metryczki i raz po raz przekładali ciężkie walizy z platformy na wózki ręczne. Ludzi ubywało, na platformie pozostało już tylko kilka sztuk bagażu, zniknęły wózki, ale Virginia wciąż nic mogła wypatrzyć swoich rzeczy. - Nie ma mojego bagażu - zwróciła się do tragarza. - A co to było, szanowna pani? - Jedna waliza, brązowa i mały, podłużny neseser na kosmetyki. - Proszę pokazać mi bloczki. Podała kartoniki. - Zaczekajmy chwilę - powiedział tragarz. - Może jeszcze nie rozładowali

samolotu. Kiedy jest wyjątkowo dużo bagażu, robią to w dwóch rzutach. Virginia czekała niecierpliwie. Po dwóch albo trzech minutach na taśmie transportera pojawiły się następne walizki. - Są! Te dwie, to moje - wskazała Virginia. - Brązowa, ta duża na przedzie i podłużny neseser, zaraz za nią. - Okay, łaskawa pani. Już je niosę. Waliza i neseser zsunęły się z transportera na platformę obrotową. Tragarz sięgnął po nie, przez moment sprawdzał metryczki, po czym ułożył bagaż na wózku i pchnął go w stronę wyjścia. - Jedną chwileczkę, proszę - mężczyzna, który do tej pory stał po drugiej stronie sali, zbliżył się pośpiesznie.

Tragarz spojrzał zaskoczony. - Policja - mężczyzna wyjął z bocznej kieszeni skórzany portfelik, otworzył go i pokazał złotą blachę funkcjonariusza. - Jakieś kłopoty z tym bagażem? - Nie było kłopotów - zapewnił pośpiesznie tragarz. - Żadnych kłopotów, proszę pana. Po prostu te walizki nie przyjechały z pierwszą partią. - Jest pewien problem z bagażami - powiedział tajniak do Virginii Baxter. - Czy to pani walizka? - Tak. - Jest pani tego pewna? - To moja walizka, a to mój neseser. Bloczki od nich dałam bagażowemu. - Czy może pani powiedzieć, co jest w tej walizce?

- No... naturalnie. - Więc zechce pani podać zawartość? - Proszę bardzo. Na wierzchu jest beżowy płaszcz trzy czwarte, z brązowym, futrzanym kołnierzem, jest spódnica w kratę i... - To wystarczy, żeby nie było wątpliwości. Można ją otworzyć? Chciałbym zerknąć. - No dobrze, niech pan zerka - powiedziała po chwili wahania Virginia. - Czy jest zamknięta na kluczyk? - Nie, tylko zatrzaśnięta. Tajniak otworzył zamki. Tragarz pochylił wózek, by ustawić walizkę poziomo. Virginia uniosła wieko i aż cofnęła się na widok tego, co było w środku. Na starannie poskładanym, sama to przecież robiła, płaszczu spoczywało kilka przezroczystych,

plastykowych pojemników, wypełnionych porządnie upakowanymi woreczkami. - O tym nic pani nie mówiła. Co to jest? - Ja... nie wiem. Nigdy w życiu nie widziałam tych woreczków. Jak na skinienie zza jednego z filarów wyłonił się fotoreporter prasowy z lampą błyskową. Virginia starała się zachować spokój, a tymczasem fotoreporter wymierzył w nią obiektyw aparatu. Oślepił ją jaskrawy błysk flesza. Dziennikarz pracował sprawnie i szybko. Wyciągnął żarówkę z lampy i na jej miejsce włożył nową. Sfotografował otwartą walizkę. Tragarz pośpiesznie się wycofał, nie chciał znaleźć się w obiektywie.

- Obawiam się - powiedział tajniak - że będzie pani musiała pójść ze mną. - Co takiego? - Wszystko powiem. Nazywa się pani Virginia Baxter? - Tak. Ale dlaczego? - Wskazano panią. Dostaliśmy informację, że przemyca pani narkotyki. Fotoreporter zrobił jeszcze jedno zdjęcie, a następnie odwrócił się i zniknął. - No, oczywiście pójdę, jeśli pan zamierza wyjaśnić to wszystko. Nie mam bladego pojęcia, jak te rzeczy znalazły się w mojej walizce. - Tak - powiedział surowo policjant - obawiam się, że musi pani pojechać na komisariat. Zbadamy tę substancję i dokładnie ustalimy, co to jest. - A jeżeli okaże się, że to są narkotyki?

- Będziemy musieli wytoczyć pani sprawę. - Ależ to... to bzdura! - Proszę odwieźć ten bagaż tędy - polecił tajniak tragarzowi zamykając walizę. Otworzył neseser, w którym były pudełeczka i tubki z kremami i pudrami, przybory do manicure, szlafrok. - Okay, to jest w porządku, myślę, ale tubki i słoiczki trzeba zbadać. Zabierzemy ze sobą te dwie sztuki bagażu. Tajniak poprowadził Virginię do czarnego sedana, który nie miał żadnych policyjnych oznaczeń i ulokował na tylnym siedzeniu. Tragarz położył obok walizę i neseser. - Jedzie pan na komisariat? - spytała, gdy zapalił silnik. - Tak.

Virginia zauważyła radiostację policyjną w samochodzie. Tajniak chwycił mikrofon. - Tu agent specjalny Jack Andrews. Wyjeżdżam z portu lotniczego z zatrzymaną. Mam walizkę z zakwestionowanym materiałem do zbadania. Jest godzina dziesiąta siedemnaście. Policjant odwiesił mikrofon, po czym samochód szybko ruszył w kierunku centrum. Na komisariacie Virginię oddano pod pieczę policjantki. Po piętnastu minutach oczekiwania jakiś funkcjonariusz przyniósł poskładany formularz. - Proszę tutaj - policjantka kazała Virginii podejść do biurka. - Prawą rękę proszę - nim Virginia zdołała się zorientować, co się dzieje,