ERLE STANLEY GARDNER
Sprawa szantażowanego męża
Tłumaczyła Anna Rojkowska
PRZEDMOWA
Mój przyjaciel, dr Walter Camp, jest
wybitną postacią w dziedzinie medycyny sądowej.
Jedną z jego największych zalet jest
spokojny, beznamiętny sposób, w jaki
podchodzi do zagadnień naukowych. Trudno
sobie wyobrazić, że dr Camp mógłby do tego
stopnia stracić głowę, by pójść owczym pędem
za opinią innych lub by na jego sąd wpłynęły
sprawy natury osobistej czy finansowej.
Walter Camp zdobył zarówno stopień
doktora medycyny, jak i filozofii, a jednak
pomimo sukcesów zawodowych i posiadania
umysłowości równie pozbawionej emocji (i
równie dokładnej) jak maszyna do liczenia,
pozostał serdeczny, przyjacielski i promieniuje
ludzkim ciepłem.
Doktor Camp jest jednym z
najwybitniejszych toksykologów w kraju.
Piastuje stanowisko profesora toksykologii i
farmacji na Uniwersytecie Illinois i
toksykologa koronera hrabstwa Cook, w
którym leży rojna metropolia - Chicago.
Przez kilka ostatnich lat był
sekretarzem Amerykańskiej Akademii Nauk
Sądowych. Nikt nie zgadnie, ile czasu, energii
i wysiłku poświęcił tej placówce, wspomagany
przez swą prywatną sekretarkę Polly Cline.
Pomimo osiągnięć dr Camp pozostał
skromny. Lubi pracować wspólnie z innymi,
przy czym zawsze minimalizuje własny wkład
w grupowy sukces.
Rzadko spotyka się takich ludzi, którzy
posiadają umiejętność doprowadzania spraw
do końca oraz stanowczość konieczną do
pracy w grupie i którzy potrafią koordynować
zadania wykonywane przez innych.
W tym roku dorocznemu zebraniu
Akademii Nauk Sądowych przewodzili: dr
Camp (sekretarz), profesor kryminalistyki na
Uniwersytecie North Western Fred Inbau
(przewodniczący) i szef wydziału medycyny
sądowej na Uniwersytecie Harvarda dr
Richard Ford (szef programowy). Uczestnicy
spotkania mogli się przekonać, że była to
jedna z najbardziej inspirujących sesji
poświęconych tak szerokiemu wachlarzowi
zagadnień. Stało się to możliwe głównie dzięki
temu, że współpraca trójki organizatorów
przebiegała gładko i była tak doskonale
skoordynowana i wydajna, iż wielu z nas nie
zdawało sobie sprawy, że zajęło im to tyle
godzin przygotowań, pracy i niemal
nieustannych konsultacji.
Doktor Camp przyczynił się do
rozwiązania wielu spektakularnych spraw, w
których ktoś mniej opanowany, mniej
obiektywny, czułby się zbity z tropu.
Przypomnę choćby sprawę Ragena, kiedy to
próbowano udowodnić, że zastrzelony
mężczyzna naprawdę zmarł w wyniku zatrucia
rtęcią. Albo sprawę gangstera oczekującego
egzekucji, który zdołał umknąć przeznaczeniu,
podobno dzięki śmiertelnej dawce strychniny.
Doktor Camp, będąc arbitrem w tych
sprawach, postępował w sposób przynoszący
zaszczyt najlepszym tradycjom nauk
sądowych. Nie pozwolił, by jego sąd
kształtowały pogłoski, naciski
zainteresowanych stron czy opinia publiczna.
Rozważał przedstawione zagadnienia jak
naukowiec i rozwiązał je jak naukowiec.
Dedykuję tę książkę mojemu przyjacielowi
Walterowi J. R. Campowi, doktorowi medycyny i filozofii
Erie Stanley Gardner
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Stewart G. Bedford wszedł do swego
gabinetu, odwiesił kapelusz i zbliżył się do
ogromnego orzechowego biurka, które rok
temu dostał od żony na urodziny, i usiadł na
fotelu obrotowym.
Niezawodna i kompetentna osobista
sekretarka Elsa Griffin zostawiła na jego
biurku poranną gazetę. Złożyła ją tak, aby z
pierwszej strony uśmiechała się do niego
fotografia żony.
Była to świetna fotografia Anny Roann
Bedford, dobrze oddająca charakterystyczny
błysk w jej oczach i żywość usposobienia.
Stewart Bedford był niezwykle dumny
z żony. Dumny i zarazem przejęty, że w wieku
lat pięćdziesięciu dwóch zdołał poślubić
kobietę dwadzieścia lat od siebie młodszą i
uczynić ją promiennie szczęśliwą.
Bedford, mając bogactwo, cenne
kontakty zawodowe i wpływowych przyjaciół,
nie udzielał się zbytnio towarzysko. Jego
pierwsza żona nie żyła od dwunastu lat. Po jej
śmierci w kręgu znajomych zaczęto uważać go
za najlepszą partię, lecz jego swaty nie
interesowały. Zajmował się wyłącznie pracą,
odnosił coraz większe sukcesy finansowe, a
coraz wyższa pozycja w świecie biznesu
napełniała jego serce niemal taką samą dumą,
jaką mógłby odczuwać na widok sukcesów
syna, gdyby go miał.
I wtedy właśnie spotkał Annę Roann.
W jednej chwili całe dotychczasowe życie
przewróciło się do góry nogami. Po ognistych
zalotach nastąpił szybki ślub w Nevadzie.
Anna cieszyła się pozycją towarzyską,
którą osiągnęła poprzez małżeństwo, tak jak
dziecko cieszy się nową zabawką. Bedford
nadal zajmował się prowadzeniem interesów,
choć teraz przestało to być najważniejszą
cząstką jego życia. Chciał dać żonie wszystko,
czego tylko mogłaby pragnąć, a Anna
Roann pragnęła niejednej rzeczy. Jej
entuzjastyczna wdzięczność powodowała, że
stale czuł się jak kochający ojciec w Boże Narodzenie.
Bedford siedział przy biurku i czytał
gazetę, kiedy do gabinetu wślizgnęła się Elsa Griffin.
- Dzień dobry, Elso - powiedział. -
Dziękuję, że zwróciłaś moją uwagę na relację z
przyjęcia mojej żony.
Uśmiechnął się z wdzięcznością.
Dla Stewarta Elsa Griffin była
wygodna jak bonżurka i papucie. Pracowała u
niego od piętnastu lat, znała każdą jego
zachciankę i potrafiła czytać w myślach.
Bardzo, ale to bardzo ją lubił. Prawdę mówiąc,
po śmierci żony przeżyli nawet krótki romans.
Jej spokojna wyrozumiałość była dla niego
jedną z najważniejszych rzeczy w życiu.
Chciał się nawet z nią ożenić - naturalnie
zanim spotkał Annę Roann.
Bedford wiedział, że zachował się jak
głupiec, zakochując się bez reszty w Annie,
kobiecie, która dopiero skończyła trzydzieści
lat. Wiedział, że bardzo rani Elsę Griffin, ale
nie potrafił zapanować nad swoimi emocjami,
tak jak nie da się zatrzymać biegu strumienia
nad brzegiem urwiska. Ożenił się bez namysłu.
Elsa Griffin złożyła im gratulacje i
życzenia wszelkiego szczęścia i wkrótce
wróciła do roli osobistej sekretarki. Jeśli
cierpiała - a był pewien, że tak - nie dawała
tego po sobie poznać.
- Pewien mężczyzna, chce się z
panem zobaczyć - powiedziała.
- Kto? I czego chce?
- Nazywa się Denham. Prosił,
żeby panu powiedzieć, że Binney Denham
chce się z panem zobaczyć i że, jeśli to
konieczne, poczeka.
- Benny Denham? Nie znam
żadnego Benny’ego Denhama. Dlaczego chce
się ze mną spotkać? Odeślij go do któregoś z
kierowników, który...
- Nie Benny. Binney - przerwała mu. -
I mówi, że to sprawa osobista i że będzie
czekał, aż pan będzie wolny.
Bedford uczynił ręką gest odprawy.
Elsa potrząsnęła głową.
- Nie sądzę, żeby sobie poszedł. Uparł
się, że się z panem spotka.
- Nie mogę być na żądanie pierwszej
lepszej osoby, która przyjdzie i będzie nalegać
na spotkanie w sprawie osobistej - jęknął Bedford.
- Wiem. Ale w Denhamie jest coś...
trudno mi to opisać... jest jakiś upór, który...
no cóż, trochę mnie przeraża.
- Jak to, przeraża?! - najeżył się Denham.
- Nie, nie o to chodzi, że mi grozi. Po
prostu jest w nim niebywała, śmiertelna
cierpliwość. Odniosłam wrażenie, że
rzeczywiście lepiej by było, gdyby pan go
przyjął. Siedzi na krześle, spokojnie i bez
ruchu, a za każdym razem, kiedy na niego
spojrzę, wpatruje się we mnie tymi dziwnymi
oczyma. Wolałabym, żeby pan go przyjął.
- W porządku. Do diabła, zobaczmy,
czego chce i niech się stąd wynosi. Co to za
sprawa osobista? Może to stary kumpel ze
szkoły, który potrzebuje forsy?
- Nie, to nie to. Mam wrażenie, że to
coś ważnego.
- Dobrze - rzekł Bedford z uśmiechem.
- Ufam twojej intuicji. Załatwimy go, zanim
zabierzemy się za przegląd poczty. Poproś go.
Elsa wyszła z gabinetu i chwilę później
w drzwiach stanął Binney Denham. Ukłonił się
i uśmiechnął przepraszająco. Tylko oczy nie
miały przepraszającego wyrazu. Ich spojrzenie
było nieruchome i oceniające, jak gdyby gość
przybył w sprawie życia i śmierci.
- Cieszę się, że zechciał mnie pan
przyjąć - powiedział. - Obawiałem się, że
mogę mieć z tym kłopot. Delbert absolutnie
kazał mi się z panem spotkać, nawet gdybym
musiał długo czekać, a Delbert to człowiek,
któremu lepiej się nie sprzeciwiać.
W mózgu Bedforda zabrzęczał
dzwonek alarmowy.
- Proszę usiąść - powiedział. - Kto to,
do diabła, jest Delbert?
- Ktoś... jak by tu powiedzieć? Mój znajomy.
-Wspólnik?
- Nie, skądże. Nie jestem jego
wspólnikiem. Raczej kolegą.
- W porządku. Proszę usiąść i
powiedzieć mi, co pana tu sprowadza. Mam
dzisiaj kilka spotkań w planie i muszę zająć się
ważną korespondencją.
- Dziękuję, bardzo panu dziękuję.
Binney Denham przysunął się i usiadł
na brzeżku krzesła stojącego przy biurku. W
dłoniach miętosił kapelusz. Nie podał
Bedfordowi ręki na przywitanie.
- O co chodzi? - przynaglił go Bedford.
- O inwestycję. Zdaje się, że
Delbertowi brakuje pieniędzy na
sfinansowanie jakiejś operacji. Potrzebuje
tylko dwudziestu tysięcy dolarów, które będzie
w stanie oddać po kilku...
- Co jest, do cholery? -
wybuchnął Bedford. - Powiedział pan mojej
sekretarce, że chodzi o sprawę osobistą. Nie
znam pana, nie znam Delberta i nie mam
ochoty wkładać dwudziestu tysięcy dolarów w
cudze interesy. Jeśli to wszystko...
- Pan mnie nie zrozumiał, sir -
zaprotestował człowieczek. - Widzi pan, to
dotyczy pańskiej żony.
Bedford zesztywniał z wściekłości, ale
dzwonek alarmowy w głowie zadzwonił tak
głośno, że zdobył się na ostrożność.
- W jaki sposób jej to dotyczy? - spytał.
- Widzi pan, to jest tak. Oczywiście,
rozumie pan, że jest zbyt na te rzeczy. Te
czasopisma... Wiem, że pan nimi gardzi, tak
samo jak ja. Nie czytam ich i pan zapewne też
nie. Ale nie da się zaprzeczyć, że istnieją i są
bardzo popularne.
- Okay. Proszę to wreszcie z
siebie wykrztusić. O czym pan mówi?
- Oczywiście... No cóż, musiałby
pan znać Delberta, żeby zrozumieć sytuację.
Delbert jest bardzo uparty. Kiedy czegoś chce,
musi tego dopiąć.
- Dalej, człowieku - warknął
Bedford. - O co chodzi z moją żoną? Po co pan
o niej wspomniał?
- Naturalnie wspomniałem o niej,
ponieważ... eee, widzi pan, znam dobrze
Delberta i, choć nie mogę darować mu tego pomysłu...
- Jakiego pomysłu?
- Na zdobycie pieniędzy.
- Dobra, potrzebuje pieniędzy. I
co z tego?
- Myślał, że pan je dostarczy.
- A co z moją żoną? - spytał
Bedford, hamując się, by nie wyrzucić natręta
na zbity pysk.
- Chodzi o jej przeszłość.
- Co pan ma na mysi?
- Dowody na jej kryminalną
przeszłość, odciski palców itd. - wyjaśnił
Denham cichym, przepraszającym głosem.
Zapadła głucha cisza. Robiąc interesy,
Bedford zbyt dobrze opanował umiejętność
zachowania kamiennej miny, aby teraz
pozwolić Denhamowi wyczytać coś ze swojej
twarzy. Przez głowę przebiegały mu
gorączkowe myśli. Co w końcu wiedział o
Annie Roann? Zawarła nieszczęśliwe
małżeństwo, o którym nie lubiła rozmawiać.
Przeżyła tragedię: samobójstwo męża. Na
szczęście był ubezpieczony. Po jego śmierci
młoda wdowa otrzymała odszkodowanie, co
pozwoliło jej utrzymać się przez jakiś czas.
Dwa lata podróżowała za granicą a potem
spotkała Stewarta Bedforda.
- Proszę wyłożyć karty na stół -
odezwał się Bedford głosem, który jemu
samemu wydał się obcy. - Co to jest? Szantaż?
- Szantaż! - wykrzyknął z
przerażeniem człowieczek.
- Dobre nieba, panie Bedford! Skądże!
Nawet Delbert by się do tego nie zniżył.
- To co to jest, jak nie szantaż? -
spytał Bedford.
- Chciałbym, aby pozwolił mi
pan wyjaśnić sprawę tej inwestycji. Myślę, że
zgodzi się pan, że jest to bardzo dobra
inwestycja i otrzyma pan swoje dwadzieścia
tysięcy w granicach... Delbert mówił o sześciu
miesiącach. Osobiście sądzę, że nie prędzej niż
za rok. Delbert to optymista.
- A co z dowodami na karalność
mojej żony? - wycharczał Bedford.
- O to właśnie chodzi - wyjaśnił
przepraszającym tonem Denham. - Widzi pan,
Delbert po prostu musi zdobyć te pieniądze.
Myślał, że pan mu pożyczy. Naturalnie, ma te
informacje i wie, że niektóre czasopisma płacą
za coś takiego grubą forsę. Rozmawiałem z
nim na ten temat. Jestem pewien, że w żadnym
wypadku nie zapłacą mu dwudziestu tysięcy,
ale Delbert jest przekonany, że zapłacą, jeśli
informacje będą udokumentowane i...
- A są udokumentowane?
- Oczywiście, proszę pana.
Inaczej nawet bym o tym nie wspomniał.
- Jak udokumentowane?
- Mamy kartę ewidencyjną z
więzienia z fotografią i odciskami palców.
- Proszę pokazać.
- Wolałbym porozmawiać o
inwestycji, panie Bedford. Naprawdę nie
zamierzałem się do tego uciekać. Widzę
jednak, że jest pan bardzo niecierpliwy...
- Co z tymi dowodami? - nalegał Bedford.
Człowieczek sięgnął do kieszeni i
wyjął szarą kopertę.
- Naprawdę nie chciałem tak tego
załatwiać - zaznaczył ze smutkiem i podał ją rozmówcy.
Bedford otworzył kopertę i wyciągnął
ze środka kilka kartek papieru.
Albo było to najlepiej sfałszowane
zdjęcie, jakie kiedykolwiek widział, albo
rzeczywiście przedstawiało Annę Roann.
Zrobiono je przed kilku laty. W oczach miała
ten sam wyzywający, łobuzerski błysk, takie
samo lekkie nachylenie głowy, uśmiech. Pod
zdjęciem widniał przeklęty numer
ewidencyjny, a jeszcze niżej odciski palców i
numery pogwałconych paragrafów kodeksu karnego.
Głos Denhama stale sączył się w uszy Bedforda.
- Te paragrafy kodeksu odnoszą
się do oszustwa ubezpieczeniowego. Mam
nadzieję, że nie ma mi pan za złe... Wiem, że
to pana intryguje. Mnie też ciekawiło, więc sprawdziłem.
- Co takiego zrobiła?
- Miała ubezpieczenie na jakąś
biżuterię. Popełniła jeden błąd. Zastawiła ją w
lombardzie, zanim zgłosiła jej zaginięcie na
policji. Odebrała ubezpieczenie, a potem
policja znalazła biżuterię w lombardzie... W
takich wypadkach policja działa szybko.
- I co dalej? - spytał Bedford. -
Została skazana czy dostała wyrok w
zawieszeniu? A może oskarżenie oddalono?
- Na Boga, nie wiem! I nie sądzę,
żeby Delbert wiedział. To są materiały, które
od niego dostałem. Powiedział, że ma zamiar
sprzedać je temu czasopismu. Powiedziałem
mu, że uważam jego postępowanie za bardzo
głupie i że czasopismo na pewno nie zapłaci
mu tyle, ile potrzebuje na tę inwestycję, a poza
tym, szczerze panu przyznam, że nie podoba
mi się to wszystko. Nie lubię, kiedy
czasopisma grzebią w czyjejś przeszłości czy
kogoś oczerniają. Po prostu nie lubię tego.
- Właśnie widzę - powiedział
Bedford ponuro. Siedział, trzymając przed
sobą fotostat dokumentu opisującego jego
żonę: wiek, wzrost, wagę, kolor oczu, typ
odcisków palców. Zatem tak wyglądał szantaż.
Znał go ze słyszenia, a teraz miał
okazję wypróbować na własnej skórze.
Ten człowiek, siedzący nieśmiało na brzeżku
krzesła i ściskający oburącz kapelusz, był
szantażystą, a on jego ofiarą.
Bedford dobrze wiedział, co należy
czynić w takich wypadkach. Powinien
wywalić gościa na zbity pysk, stłuc go na
kwaśne jabłko lub zgłosić sprawę na policji.
Powinien powiedzieć: „Rób, co chcesz.
Szantażyście nie zapłacę ani centa”. Mógł też
udawać, że się zgadza, zadzwonić na policję i
wyjaśnić sprawę oficerowi zajmującemu się
tego rodzaju przestępstwami. Ten na pewno
załatwiłby sprawę dyskretnie i bez rozgłosu.
Wiedział, jak by to dalej się potoczyło.
Policja dostarczyłaby mu znakowane
banknoty, które miałby wręczyć Denhamowi.
Następnie nastąpiłoby aresztowanie i żadne
szczegóły nie dostałyby się do wiadomości publicznej.
Ale czy na pewno?
Przecież zostałby ten tajemniczy
Delbert... Delbert, będący najwyraźniej
pomysłodawcą całego przedsięwzięcia...
Delbert, który chciał sprzedać swe informacje
jednemu z tych czasopism, które wyrastały jak
grzyby po deszczu i których istnienie zależało
od wygrzebywania i rozpowszechniania
sensacyjnych faktów o bliźnich.
Wszystko sprowadzało się do tego, czy
dokumenty były autentyczne, czy nie.
Jeśli były autentyczne, Bedford znalazł
się w pułapce. Jeśli nie, zachodził wypadek fałszerstwa.
- Potrzebuję czasu, by się
zastanowić - powiedział w końcu Bedford.
- Ile czasu? - spytał Binney
Denham. Po raz pierwszy w jego głosie
pojawiła się twarda nutka. Bedford,
zaskoczony, podniósł na niego wzrok, ale
zobaczył tylko drobnego mężczyznę nieśmiało
przycupniętego na skraju krzesła i miętolącego
w rękach kapelusz.
- Przede wszystkim chciałbym
sprawdzić fakty.
- Och, ma pan na myśli tę inwestycję? -
spytał Denham z wyraźną nadzieją w głosie.
- Do diabła z inwestycją! Obydwaj
wiemy, co jest grane. Teraz wynoś się pan i
daj mi pomyśleć.
- Ale chciałbym panu powiedzieć o
tym interesie, który mamy na oku - upierał się
Denham. - Deibert jest pewien, że spłacimy
każdy cent pożyczki od pana. Teraz chodzi o
to, że na początek musimy mieć kapitał
operacyjny, a to...
- Wiem, wiem - przerwał Bedford. -
Muszę to przemyśleć.
Binney Denham zerwał się na równe nogi.
- Przepraszam, że przyszedłem bez
umówienia, panie Bedford. Wiem przecież,
jaki pan jest zajęty, a ja zabrałem panu dużo
cennego czasu. Już mnie nie ma.
- Chwileczkę. Jak mam się z panem skontaktować?
Binney Denham odwrócił się w drzwiach.
- Jeśli pan nie ma nic przeciwko temu,
to ja się z panem skontaktuję. I oczywiście
muszę pomówić z Delbertem. Do widzenia
panu. - Mówiąc to, uchylił drzwi i wymknął
się z gabinetu.
ROZDZIAŁ DRUGI
Wieczorem obiad jedli tylko we dwoje.
Anna Roann Bedford sama podawała koktajle
na srebrnej tacy, którą otrzymali w prezencie
ślubnym.
Gdy żona zniknęła na chwilę w pokoju
kredensowym, Stewart Bedford, z uczuciem,
że popełnia podłość, wsunął tacę pod kanapę.
Po obiedzie, w czasie którego na
próżno starał się ukryć napięcie, zabrał tacę na
górę do pracowni. Tam przymocował kawałek
kartonu do brzegów tacy taśmą klejącą, aby
zabezpieczyć odciśnięte linie papilarne żony, a
tacę schował do tekturowego pudła, w którym
ostatnio przysłano mu koszule ze sklepu.
Anna Roann zdziwiła się, kiedy
zobaczyła męża wychodzącego nazajutrz do
pracy z pudłem pod pachą, ale wyjaśnił jej -
mając nadzieję, że zabrzmi to naturalnie - że
nie odpowiada mu kolor koszul i chce je
wymienić. Elsa Griffin owinie pudło papierem
i wyśle do sklepu.
Przez chwilę Bedfordowi wydawało
się, że w oczach żony mignęła nieufność, ale
nic nie powiedziała i na pożegnanie
pocałowała go tak czule jak zwykle.
Bezpiecznie ukryty w gabinecie,
Bedford przystąpił do czynności, o których nie
miał bladego pojęcia. W sklepie z artykułami
dla plastyków zaopatrzył się wcześniej w
węgiel rysunkowy i pędzelek z wielbłądziej
sierści. Teraz starł koniec sztyftu węgla na
proszek i posypał nim dno tacy. Z satysfakcją
zauważył, że na powierzchni pokazało się
kilka czytelnych odcisków.
Teraz powinien porównać je z liniami
papilarnymi na karcie ewidencyjnej
otrzymanej od pokornego człowieczka, który
prosił go o dwadzieścia tysięcy dolarów
„pożyczki”.
Był tak zaabsorbowany, że nie słyszał,
jak do gabinetu weszła Elsa Griffin.
Dopiero gdy zajrzała mu przez ramię,
poderwał się i powiedział ze złością:
- Mówiłem, że nie chcę, aby mi przeszkadzano.
- Wiem - odparła spokojnie - ale
myślałam, że mogłabym pomóc.
- Niestety, nie możesz.
- Policja robi to w ten sposób, że
przykłada do odcisków palców przezroczystą
taśmę klejącą. Gdy się jąodrywa, proszek
przykleja się do taśmy i utrwala wzór.
Następnie można taśmę nakleić na kawałek
papieru i spokojnie badać linie papilarne,
mając pewność, że się ich nie zniszczy.
Stewart Bedford odwrócił się do niej w
fotelu obrotowym.
- Słuchaj no - powiedział. - Ile z
tego wiesz i o czym mówisz?
- Może pan nie pamięta, że kiedy
wczoraj rozmawiał pan z Denhamem, nie
wyłączył pan swojego interkomu.
- Niemożliwe!
Sekretarka pokiwała głową.
- Nie miałem o tym pojęcia.
Jestem prawie pewien, że go wyłączyłem.
- A jednak nie.
- W porządku. Przynieś taśmę. Spróbujemy.
- Mam ją przy sobie. Nożyczki też.
Zręcznie przycięła odpowiednie
kawałki taśmy, położyła je na spodzie tacy,
przygładziła, pilnując, by się dobrze
przykleiły, a następnie oderwała. Teraz mogli
dokładnie zbadać odciski palców, linia po linii
i pętla po pętli.
- Widzę, że nie jest ci to obce -
zauważył Bedford.
Roześmiała się.
- Może mi pan wierzyć lub nie, ale
skończyłam korespondencyjny kurs dla
detektywów-amatorów.
- Po co?
- Pojęcia nie mam - wyznała
lekko. - Chciałam się czymś zająć, a zawsze
fascynował mnie zawód detektywa.
Pomyślałam, że może ten kurs wyostrzy moją spostrzegawczość.
Bedford czule poklepał japo ramieniu.
- No cóż, jeśli jesteś w tym taka dobra,
weź krzesło i usiądź. Masz tu szkło
powiększające. Zobaczymy, co tu mamy.
Okazało się, że nauka nie poszła w las.
Elsa Griffin bardzo sprawnie odszukała punkty
podobieństwa. W ciągu kwadransa Stewart
Bedford z przerażeniem zdał sobie sprawę, że
nie ma w tej sprawie najmniejszych
wątpliwości. Linie papilarne na karcie
ewidencyjnej dokładnie odpowiadały czterem
wyraźnym odciskom pozostawionym na
srebrnej tacy.
- Skoro i tak o wszystkim wiesz, Elso -
powiedział - to może coś mi poradzisz?
Elsa potrząsnęła głową.
- Ten problem musi pan sam
rozwiązać. Jeśli raz zacznie pan płacić, nigdy
się to nie skończy.
- A jeśli nie zapłacę?
Wzruszyła ramionami.
Bedford spojrzał na zniekształcone
odbicie swej zmartwionej twarzy w tacy.
Wiedział, co by to znaczyło dla jego żony,
gdyby sprawa kiedykolwiek się wydała.
Była radosna, pełna życia, szczęśliwa.
Bedford zdawał sobie sprawę, co by się stało,
gdyby jeden z tych brukowców zamieścił
wzmiankę ojej przeszłości, historię nie
przebierającej w środkach dziewczyny, która
postanowiła wzmocnić swą pozycję na rynku
matrymonialnym posagiem zdobytym za
pomocą oszustwa na towarzystwie ubezpieczeniowym.
Nie miał wyboru - musiał zrobić
wszystko, by nic się nie wydało.
Wyobraził sobie lodowate wyrazy
współczucia, formalne deklaracje niewiary w
to, co publikują „oszczercze pisma”.
Niektórzy zechcą pokazać Annie, jacy
są miłosierni. Inni natychmiast, z celowym
okrucieństwem, zerwą znajomość.
Obręcz będzie się coraz mocniej
zaciskać. Trzeba będzie rozgłosić, że Anna
przeżyła załamanie psychiczne... Wyjedzie za
granicę. Nigdy nie wróci - a przynajmniej nie
tak, jak chciałaby wrócić.
Wydawało się, że Elsa Griffin czyta w
jego myślach.
- Mógłby pan - powiedziała - udawać,
że się pan zgadza, żeby zyskać na czasie. To
dałoby nam możliwość dowiedzenia się czegoś
o tym człowieku. W końcu musi mieć jakiś
słaby punkt. Pamiętam, że czytałam kiedyś
kryminał o kimś, kto miał podobny problem...
- I co? - ponaglił ją Bedford.
- Oczywiście, to tylko książka.
- Nie szkodzi.
- Ten mężczyzna nie mógł sobie
pozwolić na wyrzucenie szantażysty za drzwi.
Nie mógł też dopuścić, by jego tajemnica stała
się własnością publiczną. Ale to był bardzo
sprytny facet... Oczywiście to wszystko fikcja.
Właściwie było ich dwóch, zupełnie jak w tym wypadku.
- No dalej! I co zrobił?
- Zabił jednego szantażystę i tak
spreparował dowody, że wskazywały na to, że
sprawcąjest ten drugi. Przerażony szantażysta
próbował wszystko wyjaśnić, opowiadając
prawdziwą historię, ale sędzia go wyśmiał i
skazał na krzesło elektryczne.
- Zbyt wydumane - rzekł Bedford.-
Możliwe tylko w książce.
- Wiem - przyznała Elsa. - Oczywiście,
że to fikcja, ale podana była tak przekonująco,
że... że wszystko wydawało się jak najbardziej
możliwe. Zapamiętałam tę intrygę - Bedford
ze zdumieniem spojrzał na sekretarkę. Nigdy
nie podejrzewał u niej takich cech charakteru.
- Nie wiedziałem, że jesteś taka
krwiożercza, Elso.
- Ale to tylko książka!
- Ale dobrze ją zapamiętałaś! Jak
to się stało, że zainteresowałaś się tym kursem
dla detektywów?
- Zawsze czytałam relacje z
prawdziwych procesów. Zamieszczająje
niektóre czasopisma.
- Lubisz to?
- Uwielbiam.
Spojrzał na nią z niedowierzaniem.
- Pozwalają zająć czymś umysł.
- W szybkim tempie uczę się
nowych rzeczy o ludziach - powiedział, stale
się jej przyglądając.
- W końcu dziewczyna musi się
czymś zająć, jak zostaje całkiem sama -
odparła zaczepnie.
Szybko odwrócił wzrok. Podszedł do
biurka i schował tacę do pudełka po koszulach.
- Teraz będziemy musieli
poczekać, Elso - powiedział. - Jeśli Denham
będzie próbował skontaktować się
telefonicznie lub osobiście, próbuj go spławić.
Ale gdyby nalegał, połącz go ze mną.
Porozmawiam z nim.
- A co z tym? - spytała,
wskazując odciski palców na przezroczystej taśmie.
- Zniszcz je. Nie wyrzucaj po
prostu do kosza. Potnij na małe kawałeczki i spal.
Elsa kiwnęła głową i wyszła z gabinetu.
Przez cały dzień Denham nie dał znaku
życia. Brak wiadomości od niego zaczął w
końcu działać Bedfordowi na nerwy. Po
południu dwa razy wzywał Elsę.
- Denham się kontaktował?
Potrząsnęła głową.
- Nie spławiaj go, jak przyjdzie. Kiedy
zadzwoni, połącz mnie z nim. Jeśli przyjdzie
osobiście, wprowadź go od razu. Nie mogę
wytrzymać tego napięcia. Wolę od razu
dowiedzieć się, co jest grane.
- Nie chce pan zatrudnić
prywatnych detektywów? Mogliby go śledzić,
jak będzie wychodził z biura...
- Absolutnie! - zaprotestował
Bedford. - Śledziliby go i mogliby odkryć, co
on wie. A wtedy szantażowaliby mnie i on, i
oni. Lepiej załatwmy to sami. Oczywiście,
zawsze jest jeszcze możliwość, że ten gość
mówił prawdę i rzeczywiście chodzi tylko o
pożyczkę. Może ten jego wspólnik, Delbert, to
jakiś wariat, który potrzebuje kapitału i w ten
sposób chce go zdobyć. Może naprawdę waha
ERLE STANLEY GARDNER Sprawa szantażowanego męża Tłumaczyła Anna Rojkowska PRZEDMOWA Mój przyjaciel, dr Walter Camp, jest wybitną postacią w dziedzinie medycyny sądowej. Jedną z jego największych zalet jest spokojny, beznamiętny sposób, w jaki podchodzi do zagadnień naukowych. Trudno sobie wyobrazić, że dr Camp mógłby do tego stopnia stracić głowę, by pójść owczym pędem za opinią innych lub by na jego sąd wpłynęły sprawy natury osobistej czy finansowej. Walter Camp zdobył zarówno stopień doktora medycyny, jak i filozofii, a jednak pomimo sukcesów zawodowych i posiadania umysłowości równie pozbawionej emocji (i
równie dokładnej) jak maszyna do liczenia, pozostał serdeczny, przyjacielski i promieniuje ludzkim ciepłem. Doktor Camp jest jednym z najwybitniejszych toksykologów w kraju. Piastuje stanowisko profesora toksykologii i farmacji na Uniwersytecie Illinois i toksykologa koronera hrabstwa Cook, w którym leży rojna metropolia - Chicago. Przez kilka ostatnich lat był sekretarzem Amerykańskiej Akademii Nauk Sądowych. Nikt nie zgadnie, ile czasu, energii i wysiłku poświęcił tej placówce, wspomagany przez swą prywatną sekretarkę Polly Cline. Pomimo osiągnięć dr Camp pozostał skromny. Lubi pracować wspólnie z innymi, przy czym zawsze minimalizuje własny wkład w grupowy sukces. Rzadko spotyka się takich ludzi, którzy posiadają umiejętność doprowadzania spraw do końca oraz stanowczość konieczną do pracy w grupie i którzy potrafią koordynować zadania wykonywane przez innych. W tym roku dorocznemu zebraniu Akademii Nauk Sądowych przewodzili: dr Camp (sekretarz), profesor kryminalistyki na Uniwersytecie North Western Fred Inbau
(przewodniczący) i szef wydziału medycyny sądowej na Uniwersytecie Harvarda dr Richard Ford (szef programowy). Uczestnicy spotkania mogli się przekonać, że była to jedna z najbardziej inspirujących sesji poświęconych tak szerokiemu wachlarzowi zagadnień. Stało się to możliwe głównie dzięki temu, że współpraca trójki organizatorów przebiegała gładko i była tak doskonale skoordynowana i wydajna, iż wielu z nas nie zdawało sobie sprawy, że zajęło im to tyle godzin przygotowań, pracy i niemal nieustannych konsultacji. Doktor Camp przyczynił się do rozwiązania wielu spektakularnych spraw, w których ktoś mniej opanowany, mniej obiektywny, czułby się zbity z tropu. Przypomnę choćby sprawę Ragena, kiedy to próbowano udowodnić, że zastrzelony mężczyzna naprawdę zmarł w wyniku zatrucia rtęcią. Albo sprawę gangstera oczekującego egzekucji, który zdołał umknąć przeznaczeniu, podobno dzięki śmiertelnej dawce strychniny. Doktor Camp, będąc arbitrem w tych sprawach, postępował w sposób przynoszący zaszczyt najlepszym tradycjom nauk sądowych. Nie pozwolił, by jego sąd
kształtowały pogłoski, naciski zainteresowanych stron czy opinia publiczna. Rozważał przedstawione zagadnienia jak naukowiec i rozwiązał je jak naukowiec. Dedykuję tę książkę mojemu przyjacielowi Walterowi J. R. Campowi, doktorowi medycyny i filozofii Erie Stanley Gardner ROZDZIAŁ PIERWSZY Stewart G. Bedford wszedł do swego gabinetu, odwiesił kapelusz i zbliżył się do ogromnego orzechowego biurka, które rok temu dostał od żony na urodziny, i usiadł na fotelu obrotowym. Niezawodna i kompetentna osobista sekretarka Elsa Griffin zostawiła na jego biurku poranną gazetę. Złożyła ją tak, aby z pierwszej strony uśmiechała się do niego fotografia żony. Była to świetna fotografia Anny Roann Bedford, dobrze oddająca charakterystyczny błysk w jej oczach i żywość usposobienia. Stewart Bedford był niezwykle dumny z żony. Dumny i zarazem przejęty, że w wieku lat pięćdziesięciu dwóch zdołał poślubić
kobietę dwadzieścia lat od siebie młodszą i uczynić ją promiennie szczęśliwą. Bedford, mając bogactwo, cenne kontakty zawodowe i wpływowych przyjaciół, nie udzielał się zbytnio towarzysko. Jego pierwsza żona nie żyła od dwunastu lat. Po jej śmierci w kręgu znajomych zaczęto uważać go za najlepszą partię, lecz jego swaty nie interesowały. Zajmował się wyłącznie pracą, odnosił coraz większe sukcesy finansowe, a coraz wyższa pozycja w świecie biznesu napełniała jego serce niemal taką samą dumą, jaką mógłby odczuwać na widok sukcesów syna, gdyby go miał. I wtedy właśnie spotkał Annę Roann. W jednej chwili całe dotychczasowe życie przewróciło się do góry nogami. Po ognistych zalotach nastąpił szybki ślub w Nevadzie. Anna cieszyła się pozycją towarzyską, którą osiągnęła poprzez małżeństwo, tak jak dziecko cieszy się nową zabawką. Bedford nadal zajmował się prowadzeniem interesów, choć teraz przestało to być najważniejszą cząstką jego życia. Chciał dać żonie wszystko, czego tylko mogłaby pragnąć, a Anna Roann pragnęła niejednej rzeczy. Jej entuzjastyczna wdzięczność powodowała, że
stale czuł się jak kochający ojciec w Boże Narodzenie. Bedford siedział przy biurku i czytał gazetę, kiedy do gabinetu wślizgnęła się Elsa Griffin. - Dzień dobry, Elso - powiedział. - Dziękuję, że zwróciłaś moją uwagę na relację z przyjęcia mojej żony. Uśmiechnął się z wdzięcznością. Dla Stewarta Elsa Griffin była wygodna jak bonżurka i papucie. Pracowała u niego od piętnastu lat, znała każdą jego zachciankę i potrafiła czytać w myślach. Bardzo, ale to bardzo ją lubił. Prawdę mówiąc, po śmierci żony przeżyli nawet krótki romans. Jej spokojna wyrozumiałość była dla niego jedną z najważniejszych rzeczy w życiu. Chciał się nawet z nią ożenić - naturalnie zanim spotkał Annę Roann. Bedford wiedział, że zachował się jak głupiec, zakochując się bez reszty w Annie, kobiecie, która dopiero skończyła trzydzieści lat. Wiedział, że bardzo rani Elsę Griffin, ale nie potrafił zapanować nad swoimi emocjami, tak jak nie da się zatrzymać biegu strumienia nad brzegiem urwiska. Ożenił się bez namysłu. Elsa Griffin złożyła im gratulacje i życzenia wszelkiego szczęścia i wkrótce wróciła do roli osobistej sekretarki. Jeśli
cierpiała - a był pewien, że tak - nie dawała tego po sobie poznać. - Pewien mężczyzna, chce się z panem zobaczyć - powiedziała. - Kto? I czego chce? - Nazywa się Denham. Prosił, żeby panu powiedzieć, że Binney Denham chce się z panem zobaczyć i że, jeśli to konieczne, poczeka. - Benny Denham? Nie znam żadnego Benny’ego Denhama. Dlaczego chce się ze mną spotkać? Odeślij go do któregoś z kierowników, który... - Nie Benny. Binney - przerwała mu. - I mówi, że to sprawa osobista i że będzie czekał, aż pan będzie wolny. Bedford uczynił ręką gest odprawy. Elsa potrząsnęła głową. - Nie sądzę, żeby sobie poszedł. Uparł się, że się z panem spotka. - Nie mogę być na żądanie pierwszej lepszej osoby, która przyjdzie i będzie nalegać na spotkanie w sprawie osobistej - jęknął Bedford. - Wiem. Ale w Denhamie jest coś... trudno mi to opisać... jest jakiś upór, który... no cóż, trochę mnie przeraża. - Jak to, przeraża?! - najeżył się Denham.
- Nie, nie o to chodzi, że mi grozi. Po prostu jest w nim niebywała, śmiertelna cierpliwość. Odniosłam wrażenie, że rzeczywiście lepiej by było, gdyby pan go przyjął. Siedzi na krześle, spokojnie i bez ruchu, a za każdym razem, kiedy na niego spojrzę, wpatruje się we mnie tymi dziwnymi oczyma. Wolałabym, żeby pan go przyjął. - W porządku. Do diabła, zobaczmy, czego chce i niech się stąd wynosi. Co to za sprawa osobista? Może to stary kumpel ze szkoły, który potrzebuje forsy? - Nie, to nie to. Mam wrażenie, że to coś ważnego. - Dobrze - rzekł Bedford z uśmiechem. - Ufam twojej intuicji. Załatwimy go, zanim zabierzemy się za przegląd poczty. Poproś go. Elsa wyszła z gabinetu i chwilę później w drzwiach stanął Binney Denham. Ukłonił się i uśmiechnął przepraszająco. Tylko oczy nie miały przepraszającego wyrazu. Ich spojrzenie było nieruchome i oceniające, jak gdyby gość przybył w sprawie życia i śmierci. - Cieszę się, że zechciał mnie pan przyjąć - powiedział. - Obawiałem się, że mogę mieć z tym kłopot. Delbert absolutnie kazał mi się z panem spotkać, nawet gdybym
musiał długo czekać, a Delbert to człowiek, któremu lepiej się nie sprzeciwiać. W mózgu Bedforda zabrzęczał dzwonek alarmowy. - Proszę usiąść - powiedział. - Kto to, do diabła, jest Delbert? - Ktoś... jak by tu powiedzieć? Mój znajomy. -Wspólnik? - Nie, skądże. Nie jestem jego wspólnikiem. Raczej kolegą. - W porządku. Proszę usiąść i powiedzieć mi, co pana tu sprowadza. Mam dzisiaj kilka spotkań w planie i muszę zająć się ważną korespondencją. - Dziękuję, bardzo panu dziękuję. Binney Denham przysunął się i usiadł na brzeżku krzesła stojącego przy biurku. W dłoniach miętosił kapelusz. Nie podał Bedfordowi ręki na przywitanie. - O co chodzi? - przynaglił go Bedford. - O inwestycję. Zdaje się, że Delbertowi brakuje pieniędzy na sfinansowanie jakiejś operacji. Potrzebuje tylko dwudziestu tysięcy dolarów, które będzie w stanie oddać po kilku... - Co jest, do cholery? - wybuchnął Bedford. - Powiedział pan mojej
sekretarce, że chodzi o sprawę osobistą. Nie znam pana, nie znam Delberta i nie mam ochoty wkładać dwudziestu tysięcy dolarów w cudze interesy. Jeśli to wszystko... - Pan mnie nie zrozumiał, sir - zaprotestował człowieczek. - Widzi pan, to dotyczy pańskiej żony. Bedford zesztywniał z wściekłości, ale dzwonek alarmowy w głowie zadzwonił tak głośno, że zdobył się na ostrożność. - W jaki sposób jej to dotyczy? - spytał. - Widzi pan, to jest tak. Oczywiście, rozumie pan, że jest zbyt na te rzeczy. Te czasopisma... Wiem, że pan nimi gardzi, tak samo jak ja. Nie czytam ich i pan zapewne też nie. Ale nie da się zaprzeczyć, że istnieją i są bardzo popularne. - Okay. Proszę to wreszcie z siebie wykrztusić. O czym pan mówi? - Oczywiście... No cóż, musiałby pan znać Delberta, żeby zrozumieć sytuację. Delbert jest bardzo uparty. Kiedy czegoś chce, musi tego dopiąć. - Dalej, człowieku - warknął Bedford. - O co chodzi z moją żoną? Po co pan o niej wspomniał? - Naturalnie wspomniałem o niej,
ponieważ... eee, widzi pan, znam dobrze Delberta i, choć nie mogę darować mu tego pomysłu... - Jakiego pomysłu? - Na zdobycie pieniędzy. - Dobra, potrzebuje pieniędzy. I co z tego? - Myślał, że pan je dostarczy. - A co z moją żoną? - spytał Bedford, hamując się, by nie wyrzucić natręta na zbity pysk. - Chodzi o jej przeszłość. - Co pan ma na mysi? - Dowody na jej kryminalną przeszłość, odciski palców itd. - wyjaśnił Denham cichym, przepraszającym głosem. Zapadła głucha cisza. Robiąc interesy, Bedford zbyt dobrze opanował umiejętność zachowania kamiennej miny, aby teraz pozwolić Denhamowi wyczytać coś ze swojej twarzy. Przez głowę przebiegały mu gorączkowe myśli. Co w końcu wiedział o Annie Roann? Zawarła nieszczęśliwe małżeństwo, o którym nie lubiła rozmawiać. Przeżyła tragedię: samobójstwo męża. Na szczęście był ubezpieczony. Po jego śmierci młoda wdowa otrzymała odszkodowanie, co pozwoliło jej utrzymać się przez jakiś czas.
Dwa lata podróżowała za granicą a potem spotkała Stewarta Bedforda. - Proszę wyłożyć karty na stół - odezwał się Bedford głosem, który jemu samemu wydał się obcy. - Co to jest? Szantaż? - Szantaż! - wykrzyknął z przerażeniem człowieczek. - Dobre nieba, panie Bedford! Skądże! Nawet Delbert by się do tego nie zniżył. - To co to jest, jak nie szantaż? - spytał Bedford. - Chciałbym, aby pozwolił mi pan wyjaśnić sprawę tej inwestycji. Myślę, że zgodzi się pan, że jest to bardzo dobra inwestycja i otrzyma pan swoje dwadzieścia tysięcy w granicach... Delbert mówił o sześciu miesiącach. Osobiście sądzę, że nie prędzej niż za rok. Delbert to optymista. - A co z dowodami na karalność mojej żony? - wycharczał Bedford. - O to właśnie chodzi - wyjaśnił przepraszającym tonem Denham. - Widzi pan, Delbert po prostu musi zdobyć te pieniądze. Myślał, że pan mu pożyczy. Naturalnie, ma te informacje i wie, że niektóre czasopisma płacą za coś takiego grubą forsę. Rozmawiałem z nim na ten temat. Jestem pewien, że w żadnym
wypadku nie zapłacą mu dwudziestu tysięcy, ale Delbert jest przekonany, że zapłacą, jeśli informacje będą udokumentowane i... - A są udokumentowane? - Oczywiście, proszę pana. Inaczej nawet bym o tym nie wspomniał. - Jak udokumentowane? - Mamy kartę ewidencyjną z więzienia z fotografią i odciskami palców. - Proszę pokazać. - Wolałbym porozmawiać o inwestycji, panie Bedford. Naprawdę nie zamierzałem się do tego uciekać. Widzę jednak, że jest pan bardzo niecierpliwy... - Co z tymi dowodami? - nalegał Bedford. Człowieczek sięgnął do kieszeni i wyjął szarą kopertę. - Naprawdę nie chciałem tak tego załatwiać - zaznaczył ze smutkiem i podał ją rozmówcy. Bedford otworzył kopertę i wyciągnął ze środka kilka kartek papieru. Albo było to najlepiej sfałszowane zdjęcie, jakie kiedykolwiek widział, albo rzeczywiście przedstawiało Annę Roann. Zrobiono je przed kilku laty. W oczach miała ten sam wyzywający, łobuzerski błysk, takie samo lekkie nachylenie głowy, uśmiech. Pod
zdjęciem widniał przeklęty numer ewidencyjny, a jeszcze niżej odciski palców i numery pogwałconych paragrafów kodeksu karnego. Głos Denhama stale sączył się w uszy Bedforda. - Te paragrafy kodeksu odnoszą się do oszustwa ubezpieczeniowego. Mam nadzieję, że nie ma mi pan za złe... Wiem, że to pana intryguje. Mnie też ciekawiło, więc sprawdziłem. - Co takiego zrobiła? - Miała ubezpieczenie na jakąś biżuterię. Popełniła jeden błąd. Zastawiła ją w lombardzie, zanim zgłosiła jej zaginięcie na policji. Odebrała ubezpieczenie, a potem policja znalazła biżuterię w lombardzie... W takich wypadkach policja działa szybko. - I co dalej? - spytał Bedford. - Została skazana czy dostała wyrok w zawieszeniu? A może oskarżenie oddalono? - Na Boga, nie wiem! I nie sądzę, żeby Delbert wiedział. To są materiały, które od niego dostałem. Powiedział, że ma zamiar sprzedać je temu czasopismu. Powiedziałem mu, że uważam jego postępowanie za bardzo głupie i że czasopismo na pewno nie zapłaci mu tyle, ile potrzebuje na tę inwestycję, a poza tym, szczerze panu przyznam, że nie podoba mi się to wszystko. Nie lubię, kiedy
czasopisma grzebią w czyjejś przeszłości czy kogoś oczerniają. Po prostu nie lubię tego. - Właśnie widzę - powiedział Bedford ponuro. Siedział, trzymając przed sobą fotostat dokumentu opisującego jego żonę: wiek, wzrost, wagę, kolor oczu, typ odcisków palców. Zatem tak wyglądał szantaż. Znał go ze słyszenia, a teraz miał okazję wypróbować na własnej skórze. Ten człowiek, siedzący nieśmiało na brzeżku krzesła i ściskający oburącz kapelusz, był szantażystą, a on jego ofiarą. Bedford dobrze wiedział, co należy czynić w takich wypadkach. Powinien wywalić gościa na zbity pysk, stłuc go na kwaśne jabłko lub zgłosić sprawę na policji. Powinien powiedzieć: „Rób, co chcesz. Szantażyście nie zapłacę ani centa”. Mógł też udawać, że się zgadza, zadzwonić na policję i wyjaśnić sprawę oficerowi zajmującemu się tego rodzaju przestępstwami. Ten na pewno załatwiłby sprawę dyskretnie i bez rozgłosu. Wiedział, jak by to dalej się potoczyło. Policja dostarczyłaby mu znakowane banknoty, które miałby wręczyć Denhamowi. Następnie nastąpiłoby aresztowanie i żadne szczegóły nie dostałyby się do wiadomości publicznej.
Ale czy na pewno? Przecież zostałby ten tajemniczy Delbert... Delbert, będący najwyraźniej pomysłodawcą całego przedsięwzięcia... Delbert, który chciał sprzedać swe informacje jednemu z tych czasopism, które wyrastały jak grzyby po deszczu i których istnienie zależało od wygrzebywania i rozpowszechniania sensacyjnych faktów o bliźnich. Wszystko sprowadzało się do tego, czy dokumenty były autentyczne, czy nie. Jeśli były autentyczne, Bedford znalazł się w pułapce. Jeśli nie, zachodził wypadek fałszerstwa. - Potrzebuję czasu, by się zastanowić - powiedział w końcu Bedford. - Ile czasu? - spytał Binney Denham. Po raz pierwszy w jego głosie pojawiła się twarda nutka. Bedford, zaskoczony, podniósł na niego wzrok, ale zobaczył tylko drobnego mężczyznę nieśmiało przycupniętego na skraju krzesła i miętolącego w rękach kapelusz. - Przede wszystkim chciałbym sprawdzić fakty. - Och, ma pan na myśli tę inwestycję? - spytał Denham z wyraźną nadzieją w głosie. - Do diabła z inwestycją! Obydwaj
wiemy, co jest grane. Teraz wynoś się pan i daj mi pomyśleć. - Ale chciałbym panu powiedzieć o tym interesie, który mamy na oku - upierał się Denham. - Deibert jest pewien, że spłacimy każdy cent pożyczki od pana. Teraz chodzi o to, że na początek musimy mieć kapitał operacyjny, a to... - Wiem, wiem - przerwał Bedford. - Muszę to przemyśleć. Binney Denham zerwał się na równe nogi. - Przepraszam, że przyszedłem bez umówienia, panie Bedford. Wiem przecież, jaki pan jest zajęty, a ja zabrałem panu dużo cennego czasu. Już mnie nie ma. - Chwileczkę. Jak mam się z panem skontaktować? Binney Denham odwrócił się w drzwiach. - Jeśli pan nie ma nic przeciwko temu, to ja się z panem skontaktuję. I oczywiście muszę pomówić z Delbertem. Do widzenia panu. - Mówiąc to, uchylił drzwi i wymknął się z gabinetu. ROZDZIAŁ DRUGI Wieczorem obiad jedli tylko we dwoje. Anna Roann Bedford sama podawała koktajle
na srebrnej tacy, którą otrzymali w prezencie ślubnym. Gdy żona zniknęła na chwilę w pokoju kredensowym, Stewart Bedford, z uczuciem, że popełnia podłość, wsunął tacę pod kanapę. Po obiedzie, w czasie którego na próżno starał się ukryć napięcie, zabrał tacę na górę do pracowni. Tam przymocował kawałek kartonu do brzegów tacy taśmą klejącą, aby zabezpieczyć odciśnięte linie papilarne żony, a tacę schował do tekturowego pudła, w którym ostatnio przysłano mu koszule ze sklepu. Anna Roann zdziwiła się, kiedy zobaczyła męża wychodzącego nazajutrz do pracy z pudłem pod pachą, ale wyjaśnił jej - mając nadzieję, że zabrzmi to naturalnie - że nie odpowiada mu kolor koszul i chce je wymienić. Elsa Griffin owinie pudło papierem i wyśle do sklepu. Przez chwilę Bedfordowi wydawało się, że w oczach żony mignęła nieufność, ale nic nie powiedziała i na pożegnanie pocałowała go tak czule jak zwykle. Bezpiecznie ukryty w gabinecie, Bedford przystąpił do czynności, o których nie miał bladego pojęcia. W sklepie z artykułami dla plastyków zaopatrzył się wcześniej w
węgiel rysunkowy i pędzelek z wielbłądziej sierści. Teraz starł koniec sztyftu węgla na proszek i posypał nim dno tacy. Z satysfakcją zauważył, że na powierzchni pokazało się kilka czytelnych odcisków. Teraz powinien porównać je z liniami papilarnymi na karcie ewidencyjnej otrzymanej od pokornego człowieczka, który prosił go o dwadzieścia tysięcy dolarów „pożyczki”. Był tak zaabsorbowany, że nie słyszał, jak do gabinetu weszła Elsa Griffin. Dopiero gdy zajrzała mu przez ramię, poderwał się i powiedział ze złością: - Mówiłem, że nie chcę, aby mi przeszkadzano. - Wiem - odparła spokojnie - ale myślałam, że mogłabym pomóc. - Niestety, nie możesz. - Policja robi to w ten sposób, że przykłada do odcisków palców przezroczystą taśmę klejącą. Gdy się jąodrywa, proszek przykleja się do taśmy i utrwala wzór. Następnie można taśmę nakleić na kawałek papieru i spokojnie badać linie papilarne, mając pewność, że się ich nie zniszczy. Stewart Bedford odwrócił się do niej w fotelu obrotowym.
- Słuchaj no - powiedział. - Ile z tego wiesz i o czym mówisz? - Może pan nie pamięta, że kiedy wczoraj rozmawiał pan z Denhamem, nie wyłączył pan swojego interkomu. - Niemożliwe! Sekretarka pokiwała głową. - Nie miałem o tym pojęcia. Jestem prawie pewien, że go wyłączyłem. - A jednak nie. - W porządku. Przynieś taśmę. Spróbujemy. - Mam ją przy sobie. Nożyczki też. Zręcznie przycięła odpowiednie kawałki taśmy, położyła je na spodzie tacy, przygładziła, pilnując, by się dobrze przykleiły, a następnie oderwała. Teraz mogli dokładnie zbadać odciski palców, linia po linii i pętla po pętli. - Widzę, że nie jest ci to obce - zauważył Bedford. Roześmiała się. - Może mi pan wierzyć lub nie, ale skończyłam korespondencyjny kurs dla detektywów-amatorów. - Po co? - Pojęcia nie mam - wyznała lekko. - Chciałam się czymś zająć, a zawsze
fascynował mnie zawód detektywa. Pomyślałam, że może ten kurs wyostrzy moją spostrzegawczość. Bedford czule poklepał japo ramieniu. - No cóż, jeśli jesteś w tym taka dobra, weź krzesło i usiądź. Masz tu szkło powiększające. Zobaczymy, co tu mamy. Okazało się, że nauka nie poszła w las. Elsa Griffin bardzo sprawnie odszukała punkty podobieństwa. W ciągu kwadransa Stewart Bedford z przerażeniem zdał sobie sprawę, że nie ma w tej sprawie najmniejszych wątpliwości. Linie papilarne na karcie ewidencyjnej dokładnie odpowiadały czterem wyraźnym odciskom pozostawionym na srebrnej tacy. - Skoro i tak o wszystkim wiesz, Elso - powiedział - to może coś mi poradzisz? Elsa potrząsnęła głową. - Ten problem musi pan sam rozwiązać. Jeśli raz zacznie pan płacić, nigdy się to nie skończy. - A jeśli nie zapłacę? Wzruszyła ramionami. Bedford spojrzał na zniekształcone odbicie swej zmartwionej twarzy w tacy. Wiedział, co by to znaczyło dla jego żony, gdyby sprawa kiedykolwiek się wydała.
Była radosna, pełna życia, szczęśliwa. Bedford zdawał sobie sprawę, co by się stało, gdyby jeden z tych brukowców zamieścił wzmiankę ojej przeszłości, historię nie przebierającej w środkach dziewczyny, która postanowiła wzmocnić swą pozycję na rynku matrymonialnym posagiem zdobytym za pomocą oszustwa na towarzystwie ubezpieczeniowym. Nie miał wyboru - musiał zrobić wszystko, by nic się nie wydało. Wyobraził sobie lodowate wyrazy współczucia, formalne deklaracje niewiary w to, co publikują „oszczercze pisma”. Niektórzy zechcą pokazać Annie, jacy są miłosierni. Inni natychmiast, z celowym okrucieństwem, zerwą znajomość. Obręcz będzie się coraz mocniej zaciskać. Trzeba będzie rozgłosić, że Anna przeżyła załamanie psychiczne... Wyjedzie za granicę. Nigdy nie wróci - a przynajmniej nie tak, jak chciałaby wrócić. Wydawało się, że Elsa Griffin czyta w jego myślach. - Mógłby pan - powiedziała - udawać, że się pan zgadza, żeby zyskać na czasie. To dałoby nam możliwość dowiedzenia się czegoś o tym człowieku. W końcu musi mieć jakiś
słaby punkt. Pamiętam, że czytałam kiedyś kryminał o kimś, kto miał podobny problem... - I co? - ponaglił ją Bedford. - Oczywiście, to tylko książka. - Nie szkodzi. - Ten mężczyzna nie mógł sobie pozwolić na wyrzucenie szantażysty za drzwi. Nie mógł też dopuścić, by jego tajemnica stała się własnością publiczną. Ale to był bardzo sprytny facet... Oczywiście to wszystko fikcja. Właściwie było ich dwóch, zupełnie jak w tym wypadku. - No dalej! I co zrobił? - Zabił jednego szantażystę i tak spreparował dowody, że wskazywały na to, że sprawcąjest ten drugi. Przerażony szantażysta próbował wszystko wyjaśnić, opowiadając prawdziwą historię, ale sędzia go wyśmiał i skazał na krzesło elektryczne. - Zbyt wydumane - rzekł Bedford.- Możliwe tylko w książce. - Wiem - przyznała Elsa. - Oczywiście, że to fikcja, ale podana była tak przekonująco, że... że wszystko wydawało się jak najbardziej możliwe. Zapamiętałam tę intrygę - Bedford ze zdumieniem spojrzał na sekretarkę. Nigdy nie podejrzewał u niej takich cech charakteru. - Nie wiedziałem, że jesteś taka
krwiożercza, Elso. - Ale to tylko książka! - Ale dobrze ją zapamiętałaś! Jak to się stało, że zainteresowałaś się tym kursem dla detektywów? - Zawsze czytałam relacje z prawdziwych procesów. Zamieszczająje niektóre czasopisma. - Lubisz to? - Uwielbiam. Spojrzał na nią z niedowierzaniem. - Pozwalają zająć czymś umysł. - W szybkim tempie uczę się nowych rzeczy o ludziach - powiedział, stale się jej przyglądając. - W końcu dziewczyna musi się czymś zająć, jak zostaje całkiem sama - odparła zaczepnie. Szybko odwrócił wzrok. Podszedł do biurka i schował tacę do pudełka po koszulach. - Teraz będziemy musieli poczekać, Elso - powiedział. - Jeśli Denham będzie próbował skontaktować się telefonicznie lub osobiście, próbuj go spławić. Ale gdyby nalegał, połącz go ze mną. Porozmawiam z nim. - A co z tym? - spytała,
wskazując odciski palców na przezroczystej taśmie. - Zniszcz je. Nie wyrzucaj po prostu do kosza. Potnij na małe kawałeczki i spal. Elsa kiwnęła głową i wyszła z gabinetu. Przez cały dzień Denham nie dał znaku życia. Brak wiadomości od niego zaczął w końcu działać Bedfordowi na nerwy. Po południu dwa razy wzywał Elsę. - Denham się kontaktował? Potrząsnęła głową. - Nie spławiaj go, jak przyjdzie. Kiedy zadzwoni, połącz mnie z nim. Jeśli przyjdzie osobiście, wprowadź go od razu. Nie mogę wytrzymać tego napięcia. Wolę od razu dowiedzieć się, co jest grane. - Nie chce pan zatrudnić prywatnych detektywów? Mogliby go śledzić, jak będzie wychodził z biura... - Absolutnie! - zaprotestował Bedford. - Śledziliby go i mogliby odkryć, co on wie. A wtedy szantażowaliby mnie i on, i oni. Lepiej załatwmy to sami. Oczywiście, zawsze jest jeszcze możliwość, że ten gość mówił prawdę i rzeczywiście chodzi tylko o pożyczkę. Może ten jego wspólnik, Delbert, to jakiś wariat, który potrzebuje kapitału i w ten sposób chce go zdobyć. Może naprawdę waha