Erle Stanley Gardner
Sprawa sztucznego oka
OSOBY:
PERRY MASON - adwokat, który musiał bawić się w detektywa, myć okna oraz
udawać zdesperowaną ofiarę zabawy w ciuciubabkę
DELLA STREET - jego zaufana sekretarka
PETER BRUNOLD - który zgubił oko w żenujących okolicznościach i nie chciał
nosić podrobionego
PAUL DRAKE - prywatny detektyw o komicznej twarzy, który osiągał wyniki,
pracując bez zmrużenia oka
BERTHA McLANE - pracująca dziewczyna, która cierpiała krzyż pański
HARRY McLANE - jej brat; młodociany malwersant, który cierpiał dwa krzyże
pańskie
HARTLEY BASSET - człowiek, który udzielał pożyczek, żądał oka za oko i dostał w
końcu szklane oko
ARTHUR COLEMAR - jego księgowy o sowim spojrzeniu
SYLWIA BASSET - zastraszona żona Basseta, która podłożyła rewolwer i trafiła
do celi
JAMES OVERTON - szofer i szpieg Basseta
DICK BASSET - syn i obrońca Sylwii w gorącej wodzie kąpany, adoptowany
spadkobierca Basseta
HAZEL FENWICK - która została pobita przez mordercę, zaparkowała samochód
Perry'ego Masona przed hydrantem i zniknęła
SIERŻANT HOLCOMB - wszędobylski, nieudolny przeciwnik Perry'ego Masona,
policjant na co dzień przyziemny, którego stać na rozmach w wyjątkowych
sytuacjach
HAMILTON BURGER - prokurator okręgowy, uczciwy i uparty
THELMA BEVINS - żądna pieniędzy młoda kobieta, której powierzono
wyjątkowe zadanie i która z nawiązką zasłużyła na zapłatę
SĘDZIA WINTERS - który został ośmieszony, lecz przyjął to z uśmiechem na
ustach
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Perry Mason odwrócił się plecami do porannego słońca, które wpadało przez
okna jego biura i ze zmarszczonymi brwiami popatrzył na stos pozostawionych
bez odpowiedzi listów.
- Nie cierpię tej biurowej rutyny - powiedział.
Della Street, jego sekretarka, podniosła na niego poważny, chłodny wzrok, w
którym błysnęła iskierka rozbawienia. Uśmiechnęła się wyrozumiale.
- Domyślam się, że zakończywszy dopiero co jedną sprawę o morderstwo,
tęsknisz już za następną.
- Niekoniecznie za morderstwem - odparł - ale za walką przed sądem
przysięgłych. Lubię dramatyczne procesy o zabójstwo, kiedy oskarżenie
podkłada pode mnie bombę i kiedy ja, wirując w powietrzu po eksplozji, staram
się wykombinować , jak tu wylądować na obydwie nogi... Co z tym facetem ze
szklanym okiem?
- Nazywa się Peter Brunold. Czeka za drzwiami. Powiedziałam mu, że
prawdopodobnie powierzysz jego sprawę swemu asystentowi. A on na to, że
chce widzieć się z tobą albo z nikim.
- Jak wygląda?
- Około czterdziestki, bujne ciemne, kręcone włosy. Ma w sobie coś. Sprawia
wrażenie człowieka, który wiele wycierpiał. Pasuje mi na poetę. Jest w nim coś
szczególnego, jakaś uczuciowość, wrażliwość. Spodoba ci się. Moim zdaniem to
typ, dzięki któremu mógłbyś mieć pełne ręce roboty. Romantyczny marzyciel,
który pod wpływem emocji popełnia zabójstwo, jeśli uważa, że zmuszają go do
tego okoliczności.
-Łatwo zauważyć, że ma szklane oko? - spytał Mason.
- Wcale tego nie widać - odparła, kręcąc przecząco głową. - Zawsze mi się
wydawało, że od razu potrafię odróżnić sztuczne oko, ale nigdy bym się nie
zorientowała, że jest coś nie w porządku z okiem pana Brunolda.
- A co ci mówił o tym oku?
-Powiedział, że ma komplet - jedno oko na rano, drugie na wieczór, trzecie z
lekko zaczerwienioną gałką, czwarte...
Perry Mason uderzył pięścią w otwartą dłoń. Zaiskrzyły mu się oczy.
- Zabierz te listy Dello - rozkazał - i poproś mężczyznę ze szklanym okiem.
Podważałem ważność testamentu, prowadziłem sprawy o zniesławienie,
obmowę, separację z powodu wygaśnięcia uczuć małżeńskich i uszkodzenia
ciała, ale niech mnie diabli, jeśli kiedykolwiek miałem do czynienia ze sprawą
dotyczącą szklanego oka i ta będzie pierwsza. Wprowadź go.
Della Street uśmiechnęła się i bezszelestnie zniknęła za drzwiami prowadzącymi
do recepcji, gdzie czekali klienci, którzy mieli się osobiście zobaczyć z Perry
Masonem. Chwilę później drzwi się otworzyły.
- Pan Peter Brunold - zaanonsowała, stając w progu wyprostowana jak struna.
Brunold wielkimi krokami podszedł do Masona i wyciągnął rękę.
- Dziękuję, że zgodził się pan przyjąć mnie osobiście - rzekł.
Prawnik uścisnął mu dłoń, wpatrując się ciekawie w oczy Brunolda.
- Rozpoznaje pan, które to? - zapytał mężczyzna.
Kiedy Mason potrząsnął głową, Brunold uśmiechnął się i usiadł.
- Wiem, że jest pan zajęty. Przejdę od razu do rzeczy. Podałem pańskiej
sekretarce swoje nazwisko, adres, zawód i wszystkie pozostałe dane, nie
musimy więc zawracać sobie teraz tym głowy. Zacznę od początku i
przedstawię całą sprawę. Nie zabiorę panu dużo czasu. Wie pan cokolwiek na
temat szklanych oczu?
Perry Mason zaprzeczył ruchem głowy.
- Dobrze, zatem coś panu powiem. Zrobienie takiego oka to prawdziwa sztuka.
W całych Stanach Zjednoczonych nie znajdzie się więcej niż trzynaście czy
czternaście osób, które to potrafią. Dobrego szklanego oka nie da się odróżnić
od prawdziwego, jeśli nie jest uszkodzony oczodół.
- Porusza pan obiema gałkami - rzekł Mason, przyglądając się bacznie swojemu
rozmówcy.
- Oczywiście, że poruszam obiema gałkami. Nie miałem uszkodzonego
oczodołu. Zachowałem około dziewięćdziesięciu procent naturalnej ruchomości
oka. No więc - ciągnął - ludzkie oko nie wygląda zawsze tak samo. W dzień
źrenice są mniejsze niż w nocy. Czasem prawdziwe oczy nabiegają krwią. Mogą
być temu winne różne czynniki - długa jazda samochodem, niewyspanie albo
nadmiar alkoholu. U mnie powodem jest zazwyczaj to drugie. Jestem
przewrażliwiony na punkcie mojego oka. Mówię to panu, ponieważ jest pan
moim adwokatem, a adwokatowi muszę wyjawić prawdę. Gdyby nie to, za nic
w świecie nie puściłbym pary z gęby na temat mojego lewego oka. Nie wiedzą o
nim moi najbliżsi przyjaciele.
Mam zestaw półtuzina oczu - kilka takich samych, inne są przeznaczone do
noszenia w różnych warunkach. Jedno zrobiono tak, by wyglądało na
przekrwione. Pierwszorzędna robota. Zakładam je po nocy spędzonej na
hulance.
Prawnik wolno pokiwał głową.
- Niech pan kontynuuje - odezwał się.
- Ktoś je ukradł i podłożył na jego miejsce jakąś podróbę.
- Skąd pan wie?
Brunold prychnął.
- Skąd wiem?! - wrzasnął. - To się rozumie samo przez się. A jak by pan
rozpoznał, że ktoś ukradł panu psa albo konia i podstawił zamiast niego jakiegoś
kundla albo starą szkapę?
Wyjął z kieszeni futerał, odwinął klapki i odsłonił cztery sztuczne gałki oczne w
skórzanych przegródkach.
- Zawsze nosi to pan przy sobie? - spytał zaciekawiony Mason.
- Nie. Czasem wsuwam zapasowe oko do kieszeni kamizelki. Jej wnętrze
wyłożone jest irchą, żeby gałka się nie porysowała. Kiedy jestem w podróży,
zawsze zabieram futerał do walizki, a na co dzień kładę go w domu na toaletce.
Wyjął szklane oko i podał je Masonowi. Adwokat trzymał je w dłoni, wpatrując
się w nie z zadumą.
- Dość staranna robota - orzekł.
- Nic podobnego - zaprzeczył Brunold. - To partactwo. Źrenica lekko
zniekształcona. Tęczówka nieregularna, kolory nie łączą się ze sobą, a żyłki za
bardzo czerwone. Dobrze zrobiona żyłka w przekrwionym oku ma żółtawy
odcień... Niech pan spojrzy na to oko, a zobaczy pan, jak wygląda fachowa
robota. To oko nie jest oczywiście nabiegłe krwią, jak poprzednie, które panu
pokazałem, ale przynajmniej to zostało wykonane przez specjalistę. Widzi pan
różnicę. Ma lepszy kolor. Lepsze też jest połączenie barw. Źrenica ma regularny
kształt.
Mason kiwnął w zamyśleniu głową, bacznie lustrując obie gałki.
- To nie jest pańskie oko? - zapytał, stukając palcem wskazującym w
przekrwioną gałkę.
- Nie.
- Gdzie je pan znalazł?
- W skórzanym futerale.
- Chce pan powiedzieć, że osoba, która ukradła panu oko, wyjęła je z tego
futerału i włożyła na jego miejsce podróbkę?
- Zgadza się.
- Jaki ktoś mógł mieć w tym cel?
- Tego właśnie chciałbym się dowiedzieć. Po to tutaj przyszedłem.
Mason uniósł brew.
- Tutaj chciałby pan odkryć prawdę?
Brunold zmrużył oczy w wąskie szparki. Zniżył głos.
- Przypuśćmy, że ktoś dokonał kradzieży, żeby wpędzić mnie w tarapaty.
- Co ma pan na myśli?
- Oko to rzecz indywidualna. Niewielu ludzi ma oczy dokładnie tego samego
koloru. Sztuczne gałki, jeśli są dobrze zrobione, noszą charakterystyczne
znamiona stylu wykonania, podobnie jak dzieło malarza. Rozumie pan. Pół
tuzina artystów może namalować drzewo. Wszystkie obrazy będą
przedstawiały drzewo, ale będą się od siebie różnić cechami, które pozwolą
wskazać ich autorów.
- Proszę dalej - rzekł adwokat. - Niech mi pan opowie wszystko do końca.
- Przypuśćmy - ciągnął Brunold - że ktoś, kto chce narobić mi kłopotów, ukradł
mi oko i podłożył fałszywe? Przypuśćmy, że popełniono jakieś przestępstwo -
włamanie, a może morderstwo - i na miejscu zbrodni pozostawiono moje oko.
Musiałbym się nieźle nagimnastykować, żeby wyjaśnić policji, iż wcale mnie
tam nie było.
- Sądzi pan, że policja potrafiłaby zidentyfikować pańskie oko? - spytał adwokat.
- Oczywiście, jeśli zabrałby się za to we właściwy sposób. Ekspert potrafiłby
wskazać wytwórcę tego oka. Rozpoznałby rękę rzemieślnika. Policja mogłaby
się skontaktować z tym człowiekiem i pokazać mu gałkę. On od samego
początku robi dla mnie oczy. Zerknąłby tylko i wyrecytował: Pete Brunold,
Washington Street 3902.
Mason nie spuszczał z rozmówcy badawczego spojrzenia.
- Myśli pan - wycedził - że ktoś mógł zostawić pańskie oko na miejscu zbrodni?
Brunold zawahał się przez chwilę, a potem wolno pokiwał głową.
- I chce pan, abym zajął się tą sprawą?
Brunold ponownie skinął głową.
- Mówimy o morderstwie, którego nie ma pan na swym sumieniu czy o zbrodni,
której jest pan winien?
- Jestem niewinny.
- Skąd mam o tym wiedzieć?
- Musi mi pan uwierzyć na słowo.
- I czego pan ode mnie oczekuje?
- Wskazania sposobu, który pozwoli mi się z tego wywinąć. Specjalizuje się pan
w sprawach karnych. Zna pan metody działania policji. Zna pan tok myślenia
przysięgłych. Wie pan, jak detektywi rozpracowują sprawy.
Mason wolno obracał się w swym głębokim fotelu.
- Czy morderstwo już popełniono - spytał. - Czy dopiero do tego dojdzie?
- Nie wiem.
- Czy wymyślenie sztuczki, która oczyści pana z zarzutów, jest dla pana warte
tysiąc pięćset dolarów?
- Zależy, jak dobra będzie ta sztuczka - odparł powoli Brunold.
- Moim zdaniem całkiem niezła - rzekł Mason.
- To za mało. Musi być doskonała.
- Sądzę, ze jest doskonała.
Brunold potrząsnął głową.
- Nie ma żadnego idealnego fortelu. Roztrząsałem to w myślach wielokrotnie.
Nie spałem pół nocy, usiłując wpaść na jakieś rozwiązanie. Ono nie istnieje. Oko
można zidentyfikować, jeśli policja zabierze się za to tak, jak powiedziałem.
Niech mnie pan zrozumie - nie wystarczy dowieść mojej niewinności, kiedy oko
zostanie już zidentyfikowane. Chodzi o niedopuszczenie do tego, by policja tej
identyfikacji dokonała.
Mason zacisnął wargi i wolno pokiwał głową.
- Myślę, że rozumiem - rzekł.
Brunold wyjął z portfela piętnaście studolarowych banknotów i rozłożył je na
biurku Perry'ego Masona.
- Oto tysiąc pięćset dolarów - oznajmił. - A zatem cóż to za manewr?
Mason podał Brunoldowi przekrwioną gałkę oczną, drugą wrzucił do kieszeni,
zebrał banknoty i złożył je razem.
- Jeśli - odezwał się, cedząc słowa - policja najpierw znajdzie pańskie oko, podda
je dokładnym oględzinom i zidentyfikuje we wspomniany przez pana sposób.
Jeżeli najpierw znajdzie jakieś inne oko, będzie próbowała je zidentyfikować.
Tak samo postąpią przy drugim oku. A jeżeli natkną się na pana oko jako
trzecie, z góry założą, że jest takie samo jak dwa poprzednie.
Brunold gwałtownie zamrugał powiekami.
- Niech mi pan to wyjaśni jeszcze raz.
- Zrozumie pan, do czego zmierzam, jeśli tylko się pan nad tym odpowiednio
dobrze zastanowi. Kłopot w tym, że pańskie oko jest tak doskonale wykonane.
To dzieło sztuki. Pan o tym wie, ponieważ zna się pan na szklanych oczach.
Policja nie będzie tego wiedzieć, póki ktoś nie skieruje na to ich uwagi.
Twarz Brunolda raptownie się ożywiła.
- Chce pan powiedzieć, że ma zamiar...? - zawahał się i umilkł.
Mason przytaknął ruchem głowy.
- Właśnie to mam na myśli - powiedział. - Dlatego ustaliłem cenę na tysiąc
pięćset dolarów . Czekają mnie związku z tą sprawą pewne wydatki.
- Może mógłbym oszczędzić trochę...
- Pan - przerwał mu Perry Mason - nie będzie o tym wiedział absolutnie nic.
Brunold wyciągnął rękę i uścisnął prawicę adwokata.
- Bracie - oznajmił - masz łeb nie od parady! Jesteś sprytny jak wszyscy diabli.
Biedziłem się nad tym całą noc, ale taki pomysł nie przemknął mi nawet przez
głowę.
- Czy moja sekretarka zna pański adres? - zainteresował się Mason.
- Tak. Washington Street 3902. Prowadzę tam mały sklepik z częściami
samochodowymi; pierścienie do tłoków, uszczelki i inne drobiazgi tego rodzaju.
- Jest pan właścicielem, czy pracownikiem?
- Jestem właścicielem. Mam dość pracy na cudzy rachunek. Przez lata byłem
obwoźnym sprzedawcą. Jeździłem rozklekotanymi pociągami, zepsułem sobie
żołądek, jedząc byle co, i zarobiłem kupę forsy dla cwaniaków, którzy siedzieli w
domu i trzymali w garści cały biznes.
Znacząco mrugnął szklanym okiem.
- To pamiątka po katastrofie pociągu w 1911 roku. Widać bliznę z boku głowy;
od uderzenia straciłem przytomność. Przez dwa tygodnie leżałem w szpitali, a
dopiero po upływie miesiąca przypomniałem sobie, kim jestem; całkowicie
straciłem pamięć. Ta przygoda kosztowała mnie utratę oka i zrujnowała mi
życie.
Mason pokiwał ze współczuciem głową.
- W porządku, Brunold. Jeśli coś się wydarzy, proszę o kontakt. Gdyby mnie pan
nie zastał w biurze, proszę przekazać informację mojej sekretarce Delli Street.
Cieszy się moim zaufaniem i wie wszystko o sprawach moich klientów.
- Potrafi trzymać język za zębami? - dopytywał się Brunold.
Mason się roześmiał.
- Nawet na torturach nie wyciągnie pan z niej ani słowa.
- A za pieniądze?
- Nie ma mowy.
- A pod wpływem pochlebstw? Gdyby ktoś ją adorował? Jest kobietą, rozumie
pan, a do tego ogromnie atrakcyjną.
Mason potrząsnął głową i zmarszczył brwi.
- Pan niech się martwi o swoje sprawy. A ja zajmę się tym, co należy do mnie.
Brunold ruszył w kierunku drzwi.
- Może pan wyjść tędy. Te drzwi prowadzą bezpośrednio na korytarz...
Urwał, ponieważ odezwał się natarczywy dzwonek telefonu jego prywatnej
linii. Przyłożył do ucha słuchawkę i na drugim końcu usłyszał głos Delli Street.
- Szefie, czeka jakaś Bertha McLane. Towarzyszy jej młodszy brat, niejaki Harry
McLane. Sprawiają wrażenie bardzo wzburzonych. Nie chcą mi powiedzieć, co
ich sprowadza. Ona płacze, jej brat zachowuje się jak gbur. Wyglądają
obiecująco. Przyjmiesz ich?
- Dobrze, za chwilę - odpowiedział i odłożył słuchawkę.
Brunold już w drzwiach, rzekł:
- Zostawiłem kapelusz w tamtym pokoju. Będę musiał wyjść tędy.
Odwrócił się, raptem zesztywniał i powiedział:
- Cześć, Harry. Co ty tu, u diabła robisz?
Mason przeciął biuro czterema susami, schwycił Brunolda za rękaw płaszcza i
szarpnął do tyłu.
- Niech pan zaczeka tutaj - rzucił. - To jest kancelaria adwokacka a nie sala
klubowa. Nie chcę, aby widzieli pana moi inni klienci ani żeby spotkał się z nimi.
Wyjrzał przez drzwi, mówiąc:
- Dello, przynieś panu kapelusz.
Kiedy Della weszła z kapeluszem, Mason dał jej znak, żeby zamknęła drzwi.
- Kto to jest? - zapytał Brunolda.
- Po prostu młody McLane - odrzekł siląc się na beztroskę.
- Zna go pan?
- Trochę.
- Wiedział pan, że się tu wybiera?
- Nie.
- Wie pan, dlaczego przyszedł?
- Nie.
- Więc dlaczego pan zbladł?
- Ja zbladłem?
- Owszem.
- Nie mam pojęcia. Młody McLane zupełnie mnie nie obchodzi.
Mason położył dłoń na ramieniu Brunolda.
- Może pan wyjść tędy i... dobry Boże, człowieku, trzęsiesz się jak galareta!
- To tylko nerwy - odparł Brunold, wyrywając się i rzucając ku drzwiom
wychodzącym na korytarz. - Ten McLane nic dla mnie nie znaczy, ale na sam
jego widok przychodzą mi do głowy takie myśli, że...
Wyszedł na korytarz, urywając raptownie w pół zdania. Z trzaskiem zamknęły
się za nim drzwi.
Perry Mason zwrócił się do Delli Street.
- Wezwij natychmiast Paula Drake'a z prywatnego biura wywiadowczego.
Zatrzymaj tych dwoje, póki nie uda mi się porozmawiać z Drakiem. Poproś go,
aby przyszedł od strony korytarza i zapukał. Sam go wpuszczę.
Sekretarka wymknęła się do recepcji, informując oczekujących:
- Pan Mason jest zajęty, ale przyjmie państwa za kilka minut.
Perry Mason zapalił papierosa i w zamyśleniu zaczął przechadzać się po pokoju.
Nadal chodził tam i z powrotem, gdy rozległo się pukanie do drzwi od strony
korytarza. Odsunął zatrzask, otworzył i skinął głową do wysokiego człowieka o
szklistych oczach i błazeńsko wykrzywionych ustach.
- Chodź, Paul, i posłuchaj, co mam ci do powiedzenia.
Adwokat wyjął z kieszeni otrzymane od Brunolda szklane oko i podał je
Drake'owi. Detektyw przyjrzał mu się z ciekawością.
- Wiesz coś na temat szklanych oczu, Paul?
- Niewiele.
- No to w najbliższej przyszłości dowiesz się bardzo dużo.
- Dobra, mów.
- Jedź do hotelu Baltimore, zarezerwuj pokój, przewertuj książkę telefoniczną i
znajdź kogoś, kto sprzedaje hurtem sztuczne oczy. Zadzwoń do niego. Powiedz,
że jesteś spoza miasta, a masz klienta, który chce kupić pół tuzina gałek
ocznych, idealnie dobranych do tej , którą przesyłasz mu przez kuriera. Podaj
fałszywe nazwisko. Powiedz, że przyjechałeś z daleka i dopiero rozkręcasz tutaj
interes. Hurtownik będzie miał na składzie wiele sztucznych gałek. Żadna nie
będzie tak dobrze zrobiona jak te, które są wykonywane przez specjalistów na
zamówienie. O ile zdążyłem się zorientować, różnica między nimi jest mniej
więcej taka, jak pomiędzy garniturem uszytym przez krawca na miarę, a tanim
ubraniem gotowym. Ale hurtownik może dopasować do tego oka inne gałki, a
potem je przekrwić.
- Jak to: przekrwić inne gałki? - nie rozumiał Drake.
- Pokryć je z wierzchu siateczką żyłek. Używa się do tego czerwonego szkła.
Wykonają robotę błyskawicznie, jeśli zwęszą w tobie dobrego klienta na
przyszłość. Wryj się im w pamięć jako nowy handlarz z jakiegoś odległego
miasta.
- Ile te oczy będą kosztować?
- Nie wiem, prawdopodobnie dziesięć, dwanaście dolarów za sztukę.
- Nie chcesz, żebym tam poszedł i osobiście porozmawiał z hurtownikiem?
- Nie. Nie powinien wiedzieć jak wyglądasz. Wtedy nie będzie cię mógł
wyśledzić. Zamelduj się w hotelu pod fałszywym nazwiskiem. Hurtownikowi
również podaj fałszywe. Staraj się trzymać jak najbardziej w cieniu. Nie dawaj
gońcom ani zbyt wysokich, ani zbyt niskich napiwków. Weź nie rzucający się w
oczy bagaż. Bądź po prostu najzwyklejszym gościem, typem, którego nikt nie
zapamięta, na wypadek gdyby ktoś zaczął cię sprawdzać.
Paul Drake wbił w adwokata spojrzenie pełne powątpiewania.
- będzie mi ktoś deptał po piętach? - zapytał.
- Prawdopodobnie.
- Czy naruszę jakieś prawa, Perry?
- Nie robisz nic, z czego nie mógłbym cię wyciągnąć, Paul.
- W porządku. Kiedy mam jechać?
- Zaraz.
Drake wsunął oko do kieszeni, kiwnął głową i odwrócił się do drzwi.
Perry Mason chwycił za telefon, mówiąc do Delli:
- Dobrze, Dello, przyjmę panią McLane i jej brata.
ROZDZIAŁ DRUGI
Bertha McLane powiedziała coś cicho ostrym tonem do towarzyszącego jej
młodego mężczyzny. Potrząsnął głową, wymamrotał coś pod nosem i odwrócił
się do Perry'ego Masona.
Mason wskazał krzesła.
- Pani Bertha McLane, prawda?
Przytaknęła i przedstawiła młodego mężczyznę.
- A to mój brat, Harry.
Mason poczekał, aż zajmą miejsca, a następnie odezwał się uprzejmym tonem.
- Co państwa do mnie sprowadza?
Obrzuciła go spojrzeniem, w którym błysnęła silna determinacja.
- Kim był mężczyzna, który stąd przed chwilą wyszedł? - zapytała.
Perry Mason uniósł brwi.
- Sądziłem, że go pani zna. Słyszałem, że się do pani odezwał.
- Nie mówił do mnie, tylko do Harry'ego.
- Wobec tego Harry może pani wyjaśnić, kto to jest.
- Harry nie puści pary z ust. Mówi, że to nie mój interes. Dlatego pytam pana.
Adwokat potrząsnął głową i się uśmiechnął.
- W jakiej sprawie chciała się pani ze mną widzieć? - zadał po chwili uprzejme
pytanie.
- Muszę wiedzieć, kim był ten mężczyzna.
Z twarzy Masona zniknął uśmiech.
- Proszę pani, tu jest kancelaria adwokacka, a nie biuro informacji.
W jej oczach zaiskrzył się na chwilę gniew, ale szybko się opanowała.
- W gruncie rzeczy ma pan rację. Gdyby ktoś przyszedł do mojego biura i
usiłował wyciągnąć jakieś informacje na temat człowieka, który dopiero co
zniknął za drzwiami, to bym... to bym...
- Co by pani? - przynaglił Perry Mason.
- Pewnie bym skłamała i oświadczyła, że nic nie wiem - odparła ze śmiechem.
Mason otworzył papierośnicę i poczęstował ją papierosem. Zawahała się, po
czym wzięła papierosa, wprawnym ruchem postukała nim w paznokieć kciuka,
nachyliła się nad ogniem, który podał jej Mason i głęboko wciągnęła dym.
Mason zaproponował również papierosa Harry'emu McLane'owi, ale ten
odmówił ruchem głowy. wreszcie zapalił sam, usadowił się w fotelu, przeniósł
spojrzenie z mężczyzny na kobietę i nie spuszczał z niej wzroku, jak gdyby
oczekując, że to ona będzie prowadzić rozmowę.
Młoda kobieta poprawiła spódnicę i rzekła:
- Harry jest w tarapatach.
Harry McLane niespokojnie wiercił się na krześle.
- Opowiedz wszystko, Harry - poprosiła.
- Ty opowiedz - wymamrotał Harry McLane równie cicho i niewyraźnie jak
poprzednio.
- Słyszał pan kiedyś o Hartleyu Bassecie? - zapytała kobieta.
- Mam wrażenie, że słyszałem to nazwisko w radiu. Czy on nie udziela pożyczek
na kupno samochodów?
- Owszem - odparła z podnieceniem - udziela. I to wszelkich pożyczek. Na zakup
samochodu, tak reklamuje się w radiu. Udziela również pożyczek, o których tak
bardzo nie trąbi, nie gardzi też skupowaniem kradzionej biżuterii i
finansowaniem zawodowych przemytników.
Adwokat uniósł w zdumieniu brwi i zaczął coś mówić, lecz przerwał i zaciągnął
się papierosem.
- Nie można mu tego wszystkiego udowodnić - burknął Harry McLane.
- Ty mi o tym powiedziałeś.
- Wielu rzeczy tylko się domyślałem.
- Nieprawda, Harry. Wiesz, że mówiłeś prawdę. Pracowałeś dla niego i
orientujesz się, jakie prowadzi interesy.
- W jakich kłopotach znalazł się Harry? - indagował Mason.
- Zdefraudował nieco ponad trzy tysiące dolarów należących do Hartleya
Basseta.
Prawnik przeniósł wzrok na Harry'ego McLane'a. Harry najpierw odpowiedział
wyzywającym spojrzeniem, lecz po chwili spuścił oczy i odezwał się głosem tak
cichym, że ledwie było go słychać.
- Miałem zamiar je zwrócić.
- Czy pan Basset o tym wie?
- Tak.
- Kiedy to odkrył?
- Wczoraj.
- W jaki sposób doszło do defraudacji? - spytał Mason, zwracając się do
młodego mężczyzny. - Czy trwało to przez dłuższy okres czasu? Czy pieniądze
zostały zabrane jednorazowo, czy w mniejszych kwotach? I co się z nimi stało?
Harry McLane rzucił siostrze wyczekujące spojrzenie.
- Czterokrotnie; za każdym razem prawie po tysiąc dolarów - odparła.
- Jak tego dokonano?
- Podkładając fałszywe weksle w miejsce prawdziwych.
Prawnik zmarszczył czoło.
- Nie jest to defraudacja, dopóki weksle nie zostaną puszczone w obieg.
Harry McLane, podnosząc głos po raz pierwszy od chwili wejścia do biura
Masona, odezwał się do siostry:
- Nie musisz wyjaśniać wszystkich szczegółów, siostro. Po prostu powiedz,
czego oczekujesz.
- A zatem czego pani ode mnie żąda?
- Chcę, by zwrócił pan pieniądze panu Bassetowi. To znaczy, żeby tak to pan
załatwił, abym ja mogła mu je zwrócić.
- Całą kwotę?
- Koniec końców całą. Teraz mogę mu dać tylko nieco ponad tysiąc pięćset
dolarów. Resztę spłacę w ratach.
- Pracuje pani?
- Tak.
- Gdzie?
Zaczerwieniła się i rzekła:
- Nie sądzę, by zagłębianie się w te sprawy było konieczne.
- Może być.
- Powrócimy do tematu później, jeśli zajdzie taka potrzeba. Jestem sekretarką
poważnego biznesmena.
- Ile pani zarabia?
- Musimy o tym mówić?
- Tak.
- Dlaczego?
- Po pierwsze, żebym wiedział, ile zażądać za moje usługi.
- Nie zarabiam tyle, ile powinnam, zważywszy na pracę, którą wykonuje.
Wszyscy zatrudnieni musieli przystać na znaczne obniżenie pensji.
- Ile? - nie dawał za wygraną Mason.
- Czterdzieści dolarów tygodniowo.
- Ma pani kogoś na swoim utrzymaniu?
- Matkę.
- Mieszka z panią?
- Nie, w Denver.
- Ile posyła jej pani pieniędzy?
- Siedemdziesiąt dolarów miesięcznie.
- Jest pani jej jedyną żywicielką?
- Tak.
- A Harry?
- On nie był w stanie posyłać jej pieniędzy.
- Pracował u Hartleya Basseta?
- Tak.
- Jaką dostawał pensję?
- Nie starczało na pomoc dla matki - wtrącił Harry McLane.
- Ile?
- Sto dolarów miesięcznie.
- Mężczyzna wydaje więcej na życie niż kobieta - rzekła Bertha McLane.
- Jak długo pracowałeś u Basseta?
- Sześć miesięcy.
Mason przypatrzył się pilnie młodzieńcowi, po czym odezwał się sucho.
- I w tym czasie zarabiałeś trochę ponad siedemset pięćdziesiąt dolarów
miesięcznie, prawda?
Całkowicie zaskoczony Harry McLane otworzył szeroko oczy.
- Siedemset pięćdziesiąt dolarów! - wykrzyknął. - W żadnym wypadku. Stary
Basset nikomu by nie dał przyzwoitej pensji. Mnie płacił stówę miesięcznie i
cierpiał jak wszyscy diabli, kiedy się z nią rozstawał.
- W tym czasie - powiedział Mason - sprzeniewierzyłeś około cztery tysiące
dolarów. Po doliczeniu ich do twoich zarobków, otrzymujemy miesięczny
dochód w wysokości mniej więcej siedmiuset pięćdziesięciu dolarów.
Harry'emu drżały kąciki ust.
- Nie może pan obliczać tego w ten sposób - powiedział i umilkł.
- Czy jakaś część tych pieniędzy dotarła do twojej matki?
Na pytanie odpowiedziała Bertha.
- Nie - rzekła - nie wiemy, co się z nimi stało.
Mason zwrócił się ponownie do młodzieńca.
- Gdzie się podziały pieniądze, Harry?
- Rozeszły się.
- Gdzie?
- Po prostu się rozeszły.
- Chcę wiedzieć, co się stało z pieniędzmi.
- Dlaczego tak to pana interesuje?
- Ponieważ muszę wiedzieć, jeśli mam ci pomóc.
- Strasznie mi pan pomaga.
Mason uderzał pięścią w biurko powoli, z rozwagą, podkreślając to, co mówił.
- Jeżeli uważasz, że będę próbował ci pomóc, nie znając wszystkich okoliczności,
postradałeś rozum.
A teraz albo przedstawisz mi fakty, albo poszukasz sobie innego adwokata.
- Dał komuś pieniądze - rzekła Bertha McLane.
- Kobiecie? - dopytywał się Mason.
- Nie - odpowiedział Harry z przebłyskiem czegoś w rodzaju dumy. - Nie muszę
płacić kobietom. To one są skłonne dawać mi pieniądze.
- Więc komu?
- Komuś, kto miał je zainwestować.
- Komu?
- Tego nie powiem.
- Musisz.
- Nie powiem. Nie będę na nikogo donosił. Do tego mnie pan nie zmusi. Siostra
próbowała mnie szantażować. Nikogo nie wsypię. Pójdę do więzienia i będę
tam siedział aż do śmierci, ale w donosiciela się nie zamienię.
Bertha odwróciła się do niego.
- Harry - powiedziała błagalnym głosem - czy chodzi o mężczyznę, który
niedawno tutaj był; tego, który powitał cię w progu?
- Nie - odparł hardo - tego gościa spotkałem tylko raz.
- Gdzie?
- Nie twoja sprawa.
- Jak się nazywa?
- Nie mieszaj go do tego.
Kobieta zwróciła się do Perry'ego Masona.
- Miał jakiegoś wspólnika, kogoś, kto wyciągał od niego pieniądze, kto pomagał
mu tak wszystko wykombinować, żeby mógł wziąć pieniądze i nie zostać
przyłapanym.
- Skąd brał te pieniądze?
- Sprawował pieczę nad teczką z wekslami. Basset pobiera złodziejski procent.
Ludzie nie pożyczają od niego pieniędzy, chyba że jest ich ostatnią deską
ratunku. Bierze wszelkie gwarancje i wszystkie odsetki, na jakie zezwala prawo.
Czasem ludzie dowiadują się o możliwości zaciągnięcia pożyczki z innych źródeł.
Wtedy starają się w te pędy spłacić weksle, żeby powstrzymać narastanie
wygórowanych odsetek.
Tak właśnie działo się w tych wypadkach. Klienci przychodzili spłacić weksle.
Pieniądze wpłacali Harry'emu. Harry zwracał im weksle. Potem podrabiał ich
podpisy, a sfałszowane weksle wkładał z powrotem do teczki.
Kiedy pan Basset sprawdzał teczkę, wydawało się, że wszystko się zgadza,
ponieważ leżały w niej sfałszowane weksle. A Harry zgarniał odsetki od
zastawionych fałszywych weksli.
- Jak to wykryto?
- Nadszedł czas wykupienia weksla. Harry nie mógł zdobyć pieniędzy od ręki.
Sądził, że będzie miał na to kilka dni. Harry zwlekał, ale tak się złożyło, że pan
Basset spotkał w klubie golfowym człowieka, który mu wystawił weksel. Kiedy
upomniał się o pieniądze, ów mężczyzna powiedział mu, że spłacił weksel cztery
miesiące temu. Na poparcie swoich słów przedłożył oryginalny weksel z
adnotacją "anulowany". Wtedy Basset wszczął dochodzenie.
- Co podsunęło pani pomysł, że Harry miał wspólnika?
- Przyznał się przede mną. To właśnie wspólnik brał pieniądze. Przeznaczał je
chyba na hazard.
- Jakiego rodzaju?
- Wszelakiego; poker, ruletka, wyścigi konne i loteria, ale głównie na konie i
loterię.
- Gdyby stary dureń cierpliwie zaczekał dostałby swoją forsę z powrotem; co do
centa - wtrącił Harry McLane.
Perry Mason odwrócił się do Berthy McLane, taksując ją uważnie
zrównoważonym spojrzeniem.
- Czy wspomniane tysiąc pięćset dolarów stanowi pani oszczędności? - spytał.
- Tak, to pieniądze, które mam na rachunku oszczędnościowym.
- I które odłożyła pani z pensji?
- Tak.
- Czy nadal będzie pani musiała przesyłać matce siedemdziesiąt dolarów
tygodniowo?
- Tak.
- I chce pani spłacić dług, żeby Harry nie poszedł do więzienia?
- Tak. Mama by tego nie przeżyła.
- Zamierza pani spłacać należność z własnej pensji?
- Tak.
- Harry stracił pracę. Będzie go pani miała na swoim garnuszku.
- O mnie niech się pan nie martwi - powiedział Harry. - Dam sobie radę. Znajdę
robotę i oddam siostrze wszystko co do centa. Nie będzie musiała niczego
płacić ze swoich pieniędzy. Dostanie całą kwotę w ciągu trzydziestu dni.
- W jaki sposób masz zamiar odzyskać pieniądze? - zapytał Perry Mason.
- Jakoś zdobędę. Zrobię inwestycje. Nie mogę cały czas mieć pecha.
- Innymi słowy - rzekł Mason - nie zamierzasz rezygnować z hazardu.
- Tego nie powiedziałem.
- Jakie inwestycje miałeś na myśli?
- Nie muszę się panu spowiadać ze swoich pomysłów. Pan niech się weźmie za
załatwienie sprawy z Bassetem, a ja dogadam się z siostrą.
- Udzielę ci rady od razu - rozstrzygnął Mason. - Nie płać Bassetowi złamanego
grosza.
- Jestem mu winien.
- Nie oddawaj mu zupełnie nic.
- Dał mi czas na zorganizowanie forsy do jutra wieczorem. Jeśli jej nie dostanie,
odda sprawę w ręce prokuratora okręgowego - wyjaśnił Harry, jak gdyby
adwokat nie pojmował sytuacji.
- Więzienie to odpowiednie miejsce dla ciebie, młody człowieku!
Bertha McLane otworzyła szeroko oczy.
- Zajmuję się prawem nie od dziś - powiedział Mason. - Nie jedno widziałem.
Miałem już do czynienia z ludźmi tego pokroju. Na początku popełniają zwykle
jakieś drobne przestępstwo. Ktoś je z wielkim poświęceniem tuszuje. Stawiam
jeden do dziesięciu, że nie po raz pierwszy musi pani naprawiać błędy
Harry'ego; czy mam rację?
- To nie ma nic do rzeczy - wybuchnął Harry. - Właściwie za kogo się pan, do
cholery, ma?
Perry Mason nie spuszczał wzroku z twarzy Berthy McLane.
- Czy to pierwszy raz? - spytał.
- Raz czy dwa musiałam pokryć jego czek - odparła powoli.
- No właśnie! Pani brat się stacza, a pani stara się wszystkimi sposobami go
przed tym uchronić. On wie, że zawsze może liczyć na siostrę. Zaczął od
wystawiania podrobionych czeków. Pani wyciągnęła go z opresji. Przepraszał i
obiecywał, że to się już nigdy nie powtórzy. Używał wielkich słów. Mówił, że
poszuka sobie pracy. Zrobi to i tamto. Gadanie nic nie kosztuje. A słowa były
jego jedyną monetą, którą mógł za cokolwiek zapłacić. On sobie wmawia, że
rzeczywiście zrobi to, co mówi, że ma zamiar zrobić. Ale brak mu odwagi. Wcale
nie myśli szukać pracy. Zamierza wycyganić od pani jeszcze trochę pieniędzy,
żeby zagrać "na pewniaka". Wydaje mu się, że zgarnie fortunę i wróci z
kieszeniami wypchanymi forsą.
Jest jednym z tych, co to chcieliby byc grubymi rybami. Nie ma jednak dość
śmiałości, żeby dojść do tego ciężką pracą. Dlatego tylko dużo mówi i usiłuje
osiągnąć cel na skróty. Kiedy noga mu się powinie, użala się nad sobą i szuka
kogoś, kto wysłucha jego opowieści o łańcuszku nieszczęść. A kiedy przez
chwilę dopisuje mu szczęście, zaczyna protekcjonalnie traktować wszystkich
znajomych i puszyć się jak paw. Gdy znowu znajdzie się pod wozem, robi się
potulny i czołga się przed panią, kładzie pani głowę na kolanach, żeby
wyszlochać swoje kłopoty, podczas gdy pani będzie gładzić go po włosach,
zapewniać, że go ochroni i że wszystko będzie dobrze.
Ten młodzieniec powinien zacząć samodzielne życie. Zbyt długo był zależny od
kobiet. Jest młodszym bratem. Pani torowała mu drogę. Przypuszczam, że
ojciec nie żyje i to pani przepchnęła go przez szkołę. Mam rację?
- Zapłaciłam za jego naukę w szkole biznesu. Zrobiłam z niego stenografa i
księgowego. Nie było mnie stać na nic więcej. Czasami robię sobie wyrzuty.
Myślę, że powinnam była bardziej się postarać i dać mu lepsze wykształcenie.
Ale po śmierci ojca musiałam pomagać mamie i...
Harry McLane zerwał się z miejsca.
- Chodź, siostro. Facetowi, który kasuje wielkie honoraria, łatwo bujać się w
fotelu i prawić kazania komuś, komu wiatr w oczy wieje. Nie musimy tutaj
sterczeć i wysłuchiwać tego wszystkiego.
- Wręcz przeciwnie - zaprotestował Perry Mason. - Ty musisz.
Wstał i wskazał krzesło.
- Wracaj na miejsce.
Harry McLane spoglądał na niego z wyrazem posępnego buntu. Mason szybko
zrobił krok w jego stronę, a wtedy młodzieniec opadł na krzesło.
Mason odwrócił się do Berthy McLane.
- Przyszła pani po poradę prawną - rzekł. - A zatem jej pani udzielam. Tuszując
tę malwersację i układając się z Bassetem, że nie poda pani brata do sądu,
popełnia pani przestępstwo. Poza tym, mając do dyspozycji takie dochody, nie
może pani liczyć, że wystarczą na regularne miesięczne spłaty dla Basseta,
utrzymanie matki, własne wydatki, a jednocześnie na dawanie bratu pieniędzy,
na które będzie panią naciągał co miesiąc, aby móc dalej uprawia hazard.
Postaram się uzyskać dla tego młodziana dozór kuratorski. Jednak aby było to
możliwe, będzie musiał wyrzec się hazardu, wyjawić sądowi, kto wziął pieniądze
i co się z nimi stało. Będzie musiał skończyć z rolą rozpieszczonego braciszka
pobłażliwej siostry i nauczyć się stać na własnych nogach. Może wtedy wyjdzie
na ludzi.
- Ależ pan nie rozumie - powiedziała Bertha McLane tonem, który
niebezpiecznie zbliżał się do punktu załamania. - Tak czy inaczej muszę zwrócić
te pieniądze. Zdefraudował je mój brat. Niezależnie od tego, czy pójdzie za to
do więzienia, czy nie, oddam pieniądze panu Bassetowi, gdy tylko uda mi się je
zdobyć.
- Ile pani ma lat? - spytał Mason.
- Dwadzieścia siedem.
- A chłopak?
- Dwadzieścia dwa.
- Dlaczego miałaby pani byc zobowiązana do spłacenia sprzeniewierzonej przez
niego kwoty?
- Ponieważ jest moim bratem. No i ze względu na matkę. Nie rozumie pan, że
ona ma słabe zdrowie? Nie jest już młoda. A Harry jest jej oczkiem w głowie.
- Pupilkiem?
- No cóż - odparła powoli - to jedyny mężczyzna w rodzinie. Od śmierci ojca jest
głową rodziny, to znaczy...
- Wiem - wtrącił Perry Mason. - To znaczy kimś, dla którego haruje pani jak wół i
który zbiera śmietankę. Nie może pani wyjawić matce prawdy?
- Dobry Boże, nie! To by ją zabiło. Ona myśli, że Harry jest wielkim
biznesmenem, prawą ręką pana Basseta i że pan Basset należy do
najpoważniejszych finansistów w mieście.
Perry Mason zabębnił palcami w blat biurka.
- I zamierza pani oddać pieniądze bez względu na to, czy Basset wniesie sprawę
do sądu, czy nie?
- Tak.
Mason wlepił wzrok w Harry'ego.
- Młody człowieku - zaczął - twierdzisz, że los nigdy nie był dla ciebie łaskawy.
Kiedy dziś wieczorem będziesz się kładł spać, padnij na kolana i dziękuj Bogu, ze
masz chorą matkę. Ponieważ ja postąpię wbrew swojemu zdrowemu
rozsądkowi i popełnię wykroczenie. Ale mam zamiar być z tobą w kontakcie i
albo zrobię z ciebie mężczyznę, albo ujawnię wszystkie twoje machlojki.
Podniósł słuchawkę stojącego na biurku telefonu i powiedział do Delli Street:
- Połącz mnie z Hartleyem Bassetem. Zajmuje się pożyczkami.
Trzymając w ręku słuchawkę, powiedział do Berthy McLane.
- Z Hartleyem Bassetem nie pójdzie łatwo. Będzie się od pani domagał
wszystkiego, co pani posiada, łącznie z duszą. To typ, z którym trudno dobija się
targu.
- Niech się pan nie martwi Hartleyem Bassetem - powiedział Harry McLane. -
Złoży mu pan najlepszą propozycję, na jaką nas stać, a on ją przyjmie.
- Skąd te szumne słowa? - spytał szyderczo Mason. - Najlepsza propozycja, na
jaką was stać.
- No, mnie i siostrę - rzekł Harry McLane. - Wszystko jej oddam.
Mason pokiwał głową.
- Może teraz wcale ci się tak nie wydaje, ale oddasz. Już ja tego dopilnuję. Lecz
skąd ta niezachwiana pewność, że Basset przystanie na waszą propozycję?
- Nie ma wyjścia. Ktoś wywrze na niego presję.
- Kto?
- Ktoś, kto z nim mieszka i jest mi życzliwy.
- Człowiek twojego pokroju nie zawiera silnych przyjaźni. Człowiek bez
charakteru, taki jak ty, nie ma wiernych przyjaciół.
- To pańska opinia - odparł buńczucznie Harry. - Jeszcze będzie panu łyso.
Przekona się pan, że istnieje ktoś, kto potrafi skłonić Basseta do wszystkiego,
kto weźmie mnie w obronę. Niech pan tylko przedstawi mu ofertę i nie zwraca
najmniejszej uwagi na to, co powie Basset. Prawdopodobnie odmówi, ale w
ciągu godziny zadzwoni do pana i oświadczy, że rozważył pańską propozycję i
jest skłonny się na nią zgodzić.
- Coś cię łączy z panią Basset? - zapytał Mason, świdrując młodzieńca wzrokiem
i powoli ważąc słowa.
Młody McLane oblał się rumieńcem i otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale
zadzwonił telefon. Mason odebrał.
- Halo - odezwał się - Basset?... Czy to pan Hartley Basset? Mówi Perry Mason,
adwokat. Chciałbym omówić z panem pewną sprawę. Czy mógłby pan przybyć
do mojego biura?... Dobrze, ja odwiedzę pana. Dziś wieczorem?... Tak, pasuje
mi dzisiejszy wieczór. Choć wolałbym popołudnie... Wobec tego niech będzie
wieczorem. Mówi pan, że biuro znajduje się w pańskim domu? Będę o wpół do
dziewiątej... Och, zatem wie pan, o co chodzi... Doskonale, dwudziesta
trzydzieści.
Perry Mason odłożył słuchawkę na widełki.
- Skąd Basset wiedział, że się do mnie wybierasz?
- bo mu o tym powiedziałem - odparł z pewną miną Harry McLane.
- Ty mu o tym powiedziałeś? - zapytała Bertha.
- Tak - rzekł Harry. - Bez przerwy gadał, że wsadzi mnie do więzienia i tak dalej,
pomyślałem więc, że dobrze by było napędzić mu stracha. Oświadczyłem, iż
moim adwokatem jest Perry Mason i lepiej, żeby uważał, bo inaczej Perry
Mason się postara, aby to on wylądował w więzieniu zamiast mnie.
Mason wpatrywał się w Harry'ego z niemą odrazą. Podeszła do niego Bertha
McLane i położyła mu dłoń na ramieniu.
- Ogromnie panu dziękuję - powiedziała. - I proszę pamiętać, że zrobię dla pana
Basseta , co w mojej mocy. Spłacę mu należność jak najszybciej się da; całą
sumę wraz z odsetkami. Wystawię na nią weksel. Może mi naliczać jeden
procent miesięcznie. Taki procent nalicza zazwyczaj od weksli.
Mason wziął głęboki oddech.
- Jeśli chodzi o Hartleya Basseta, pomówię z nim - rzekł z namysłem.
Wziął z biurka czysty formularz umowy, szybko zanotował na nim ołówkiem
numer telefonu i wręczył go Bercie.
- To mój telefon domowy. Gdyby wydarzyło
się coś ważnego, a nie zastałaby mnie pani w biurze, można mnie łapać pod tym
numerem. Myślę, że pani brat zacznie mówić. A wtedy chciałbym usłyszeć, co
ma do powiedzenia.
- Na temat swojego wspólnika?
- Tak.
Harry McLane, zachowując się teraz z bezczelnym tupetem, poprzestał na
jednej uwadze.
- A guzik!
Bertha McLane udała, że nie słyszy.
- A co do pańskiego honorarium - zapytała - ile ono wyniesie?
Mason wyszczerzył w uśmiechu zęby.
- Nie ma o czym mówić. Mężczyzna, który wyszedł stąd przed panią, zapłacił mi
tyle, że starczy i na jego sprawę i na pani.
ROZDZIAŁ TRZECI
Oddzielne drzwi zaopatrzone w wywieszkę:
"BASSET, POŻYCZKI NA ZAKUP SAMOCHODÓW.
Wchodzić bez pukania"
znajdowały się po prawej stronie drugich, na których umieszczono mosiężną
tabliczkę z napisem:
PRYWATNE MIESZKANIE HARTLEYA BASSETA.
zakaz wstępu akwizytorom i komiwojażerom
Perry Mason uchylił drzwi prowadzące do biura i wszedł do środka. poczekalnia
świeciła pustkami. Na drugim końcu widać było jeszcze jedne drzwi z napisem
"Wstęp wzbroniony".
Nad elektrycznym dzwonkiem wskazówka:
"Zadzwonić i czekać".
Perry Mason nacisnął dzwonek.
Drzwi otworzyły się niemal natychmiast. Stanął w nich mężczyzna o szerokiej
klatce piersiowej, z krótko przystrzyżonymi siwymi wąsami i gęstą, posiwiałą na
skroniach czupryną. Przypatrywał się Masonowi jasnoszarymi oczyma, których
czarne źrenice miały w sobie hipnotyzujący urok.
Energicznym, męskim gestem uniósł nadgarstek i zerknął na zegarek.
- Punktualnie - skonstatował - co do minuty.
Perry Mason skłonił się i bez słowa podążył za Hartleyem Bassetem do dość
prosto urządzonego biura.
- Nie tutaj - rzekł Basset. - Tu inkasuję pieniądze. Nie chcę, żeby to miejsce
świadczyło o dobrobycie. Chodźmy do gabinetu, w którym udzielam poważnych
pożyczek. Wolę go od tego biura.
Otworzył drzwi i pokazał pokój umeblowany z przepychem. Zza ściany dobiegał
stukot maszyny do pisania.
- Pracuje pan nocą? - spytał Perry Mason.
- Zwykle mam otwarte przez dwie godziny wieczorem. Ze względu na osoby
pracujące. Mniej ryzykowne jest pożyczać temu, kto ma pracę, ale potrzebuje
pieniędzy, niż temu, kto tej pracy nie ma.
Wskazał Masonowi krzesło. Prawnik zajął miejsce.
- Chciał się pan ze mną widzieć w sprawie Harry'ego McLane'a? - spytał Basset.
Gdy Mason twierdząco skinął głową, Basset przycisnął guzik. W sąsiednim
pokoju ucichło terkotanie maszyny do pisania. Słychać było szuranie
odsuwanego krzesła. Potem otworzyły się drzwi. Mężczyzna w wieku około
czterdziestu pięciu lat, o wąskich ramionach i szarawych oczach, rzucił sowie
spojrzenie zza okularów w rogowej oprawie.
- Arturze - zwrócił się do niego Basset - ile dokładnie wynosi kwota
zdefraudowana przez McLane'a?
- Trzy tysiące dziewięćset czterdzieści dwa dolary i sześćdziesiąt trzy centy -
odparł stojący w progu mężczyzna matowym i pozbawionym wyrazu głosem.
- Wraz z odsetkami w wysokości jednego procenta miesięcznie?
- Wraz z odsetkami w wysokości jednego procenta miesięcznie - potwierdził
mężczyzna - od daty sprzeniewierzenia pieniędzy.
- To wszystko - powiedział Basset.
Mężczyzna wycofał się do sąsiedniego pokoju i zamknął drzwi. Kilka sekund
później rozległo się miarowe stukanie maszyny. Hartley Basset uśmiechnął się
do Perry'ego Masona.
- Ma czas do jutrzejszego popołudnia - poinformował.
Mason wyjął papierosa. Basset wyciągnął cygaro z kieszeni kamizelki. Zapalili
właściwie jednocześnie. Mason zgasił zapałkę, wydmuchując dym.
- Postawmy sprawę jasno, żeby uniknąć nieporozumień - powiedział Mason.
- Zgadzam się - rzekł Basset.
- Nie znam okoliczności sprawy - kontynuował Mason - działam jednak zgodnie
z założeniem, iż McLane zdefraudował pieniądze.
- Przyznał się do tego.
- Cóż, nie rozpatrujemy tej kwestii. Przyjmijmy, że rzeczywiście dopuścił się
malwersacji.
- Robi pan to zastrzeżenie, aby mógł go pan bronić w sądzie? - zapytał Basset, a
jego spojrzenie stwardniało.
- Po prostu nie rozstrzygam tej kwestii. Jeśli inni klienci chcą przyznać się do
winy, mają wolną rękę.
- Niech pan mówi dalej - ponaglił Basset.
- Chce pan pieniędzy.
- Oczywiście.
- McLane ich nie ma.
- Miał wspólnika.
- Wie pan, kto to jest?
- Nie. A szkoda.
- Dlaczego?
- Bo wspólnik ma pieniądze.
- Na jakiej podstawie pan tak sądzi?
- Właściwie jestem tego pewien.
- Wobec tego dlaczego ten wspólnik ich nie zwraca?
- Nie znam wszystkich powodów. Wiem jednak, że wspólnik jest hazardzistą.
Żeby grać musi mieć pod ręką gotówkę. Niech pan rozważy sposób
rozumowania Harry'ego McLane'a, a dojdzie pan do wniosku, że on chce się
odegrać. Ma dość oleju w głowie, by zdawać sobie sprawę, że jeśli wraz ze
wspólnikiem zwrócą całą sprzeniewierzoną przez Harry'ego kwotę, nie będą
mieli żadnego kapitału operacyjnego. Hazardzista musi mieć czym grać. Nie
żebym ich jakoś szczególnie winił - ciągnął Basset - gdyby im się udało. Ale im
się nie uda. Nie za moje pieniądze. Albo oddadzą forsę, albo pójdą za kratki.
- Przypuszczam, iż ma pan świadomość, że popełnia pan przestępstwo?
- Nic podobnego. Odzyskuję własne pieniądze.
- Proponuje pan malwersantom zwolnienie od ścigania sądowego, jeśli zwrócą
zdefraudowane pieniądze.
- Nie bądźmy w tej kwestii nazbyt formalni - rzekł Basset. - Pan wie, czego chce.
Ja wiem, czego chcę. Rozmawiam z panem otwarcie. Gdzie indziej mogę nie być
aż tak szczery. Chcę odebrać swoje pieniądze.
- I myśli pan, że ma je McLane?
- Nie, myślę, że ma je jego wspólnik.
- A nie sądzi pan, że gdyby McLane mógł odebrać je od swojego wspólnika, już
dawno by to uczynił?
- Nie - oświadczył Basset. - Ukradli forsę na gry hazardowe. Część stracili. Chcą
grać dalej. Siostra Harry'ego McLane'a wyłoży pieniądze, żeby uchronić
braciszka przed więzieniem. Dzięki temu tamci dwaj nadal będą mieli środki na
hazard.
- I co dalej?
- Dziewczyna nie ma całej kwoty, tylko trochę ponad tysiąc pięćset dolarów.
Wspólnikowi McLane'a zostało jeszcze jakieś dwa tysiące. Wezmę pieniądze od
dziewczyny, a potem dowiem się, kim jest wspólnik i zabiorę mu resztę.
- Przypuśćmy, że to się nie powiedzie.
- Powiedzie.
- Mogę panu zaoferować tysiąc pięćset dolarów w gotówce i miesięczne raty po
trzydzieści dolarów. Reprezentuję siostrę McLane'a - rzekł wolno Mason.
- To jej pieniądze?
- Tak.
- Wszystkie?
- Tak.
- Chłopak nic z nich nie skubnął?
- Nie.
- Zgadzam się na tysiąc pięćset w gotówce i setkę co miesiąc.
Mason poczerwieniał, odzyskał nad sobą kontrolę, zaciągnął się papierosem i
odezwał bezbarwnym głosem:
- To niemożliwe. Ta dziewczyna utrzymuje chorą matkę. Nie zdoła żyć za to, co
zostanie jej z pensji.
- Nie interesuje mnie zwrot pieniędzy w drobnych ratach. Miesięczne wpłaty
stu dolarów zredukują kwotę nominalną do rozsądnej wysokości, a Harry
McLane będzie mógł w międzyczasie znaleźć jakąś posadę. Może przenieś
stratę na nowego pracodawcę.
- Co ma pan na myśli, mówiąc o przeniesieniu straty na nowego pracodawcę?
- Może wymyślić sposób sprzeniewierzenia pieniędzy swego nowego
pracodawcy, żeby pokryć moje straty.
- To znaczy, że chce go pan zmusić do kradzieży?
- Oczywiście, że nie. Sugeruję po prostu zrzucenie ciężaru na inne barki. U mnie
dopuścił się malwersacji. Przez pewien czas robiono mnie w konia, teraz niech
posmakuje tego kto inny.
Mason się roześmiał.
- Może pan zostać uznany za winnego podżegania do kolejnej defraudacji,
Basset.
- Co mnie to obchodzi. Chcę dostać swoje pieniądze i wszystko mi jedno jak. Nie
ma przeciwko mnie żadnego dowodu. Moralny aspekt sprawy jest mi zupełnie
obojętny - odparł Basset, zmierzywszy Masona oziębłym wzrokiem.
- Tal myślałem.
- Doskonale. Dzięki temu unikniemy nieporozumień. Nie mam zamiaru
dyskutować o moralnej stronie pańskiej profesji, a pan nie będzie ze mną
omawiał kwestii obyczajności w moim zawodzie. Żądam swoich pieniędzy.
Pańskim zadaniem jest dopilnować, abym je otrzymał. Siostra chce uchronić
chłopaka przed więzieniem. Przedstawiłem panu moje warunki. Nie mam nic
więcej do powiedzenia.
- Pańskie warunki nie zostaną spełnione - oświadczył Mason.
- Ma czas do jutra - uciął Basset, wzruszywszy ramionami.
Rozległo się ciche pukanie do drzwi, które otworzyły się niemal natychmiast.
Kobieta w wieku trzydziestu pięciu, czterdziestu lat zerknęła na Perry'ego
Masona, rzucając mu krótki półuśmiech, po czym odwróciła się z niepokojem
do Hartleya Basseta.
- Mogę być obecna przy tej rozmowie, Hartley? - spytała.
Hartley Basset nie ruszył się z miejsca. Patrzył na nią po przez smugę wijącego
się do góry dymu z cygara. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji.
- Moja żona - wyjaśnił prawnikowi.
Mason wstał, obrzucił szczupłą postać przychylnym spojrzeniem i powiedział:
- Bardzo mi milo, pani Basset.
Kobieta nie spuszczała z męża zalęknionego wzroku.
- Proszę cię, Hartley, chciałabym mieć w tej sprawie coś do powiedzenia.
- Dlaczego?
- Ponieważ jestem zainteresowana.
- Zainteresowana czym?
- Tym, co zamierzasz zrobić.
- Czyżby interesował cię Harry McLane?
- Nie. Interesuję się tym z innego powodu.
- Cóż to za inny powód?
- Wolałabym, żebyś nie był zbyt surowy, skoro pieniądze pochodzą od siostry.
- Sądzę, że sam najlepiej potrafię ocenić sytuację.
- Mogę przysłuchiwać się tej naradzie?
- Nie. - Wzrok Basseta był zimny i twardy, a głos całkowicie wyzuty z emocji.
Nastąpiła chwila ciszy. Basset nie uczynił nic dla złagodzenia szorstkości swej
odmowy. Pani Basset wahała się przez moment, następnie odwróciła się i
poszła do wyjścia. Nie opuściła gabinetu drzwiami, przez które weszła, lecz
udała się do sąsiedniego pomieszczenia biurowego, a wkrótce potem odgłos
zamykanych drzwi obwieścił, iż przeszła do recepcji.
- Nie ma pan już po co siadać, Mason - rzekł Hartley Basset. - Doskonale się
rozumiemy. Dobranoc.
Perry Mason zdecydowanym krokiem podszedł do wyjścia, szarpnął za klamkę i
zawołał przez ramię:
- Dobranoc i do zobaczenia.
Wielkimi susami przemierzył biuro, zatrząsnął za sobą drzwi recepcji, po trzech
następnych krokach znalazł się poza gankiem. Podszedł do swego coupe,
gwałtownym ruchem otworzył drzwiczki auta i właśnie miał usiąść za
kierownicą, gdy zdał sobie sprawę z obecności jakieś osoby skulonej na fotelu
obok.
Natychmiast wzmógł czujność.
- Proszę zatrząsnąć drzwi i odjechać za róg - powiedział jakiś kobiecy głos.
Był to głos pani Basset.
Przez chwilę Mason bił się z myślami. Jego pierwszą reakcją była irytacja, ale
potem górę wzięła ciekawość. Wślizgnął się za kierownicę, skręcił w najbliższą
przecznicę, zatrzymał samochód, wyłączył światła i silnik. Pani Basset pochyliła
się do przodu i dotknęła jego rękawa.
- Proszę, niech pan zrobi to, czego on żąda - powiedziała.
- To, czego on żąda, jest niemożliwe.
Erle Stanley Gardner Sprawa sztucznego oka OSOBY: PERRY MASON - adwokat, który musiał bawić się w detektywa, myć okna oraz udawać zdesperowaną ofiarę zabawy w ciuciubabkę DELLA STREET - jego zaufana sekretarka PETER BRUNOLD - który zgubił oko w żenujących okolicznościach i nie chciał nosić podrobionego PAUL DRAKE - prywatny detektyw o komicznej twarzy, który osiągał wyniki, pracując bez zmrużenia oka BERTHA McLANE - pracująca dziewczyna, która cierpiała krzyż pański HARRY McLANE - jej brat; młodociany malwersant, który cierpiał dwa krzyże pańskie HARTLEY BASSET - człowiek, który udzielał pożyczek, żądał oka za oko i dostał w końcu szklane oko
ARTHUR COLEMAR - jego księgowy o sowim spojrzeniu SYLWIA BASSET - zastraszona żona Basseta, która podłożyła rewolwer i trafiła do celi JAMES OVERTON - szofer i szpieg Basseta DICK BASSET - syn i obrońca Sylwii w gorącej wodzie kąpany, adoptowany spadkobierca Basseta HAZEL FENWICK - która została pobita przez mordercę, zaparkowała samochód Perry'ego Masona przed hydrantem i zniknęła SIERŻANT HOLCOMB - wszędobylski, nieudolny przeciwnik Perry'ego Masona, policjant na co dzień przyziemny, którego stać na rozmach w wyjątkowych sytuacjach HAMILTON BURGER - prokurator okręgowy, uczciwy i uparty THELMA BEVINS - żądna pieniędzy młoda kobieta, której powierzono wyjątkowe zadanie i która z nawiązką zasłużyła na zapłatę SĘDZIA WINTERS - który został ośmieszony, lecz przyjął to z uśmiechem na ustach
ROZDZIAŁ PIERWSZY Perry Mason odwrócił się plecami do porannego słońca, które wpadało przez okna jego biura i ze zmarszczonymi brwiami popatrzył na stos pozostawionych bez odpowiedzi listów. - Nie cierpię tej biurowej rutyny - powiedział. Della Street, jego sekretarka, podniosła na niego poważny, chłodny wzrok, w którym błysnęła iskierka rozbawienia. Uśmiechnęła się wyrozumiale. - Domyślam się, że zakończywszy dopiero co jedną sprawę o morderstwo, tęsknisz już za następną. - Niekoniecznie za morderstwem - odparł - ale za walką przed sądem przysięgłych. Lubię dramatyczne procesy o zabójstwo, kiedy oskarżenie podkłada pode mnie bombę i kiedy ja, wirując w powietrzu po eksplozji, staram się wykombinować , jak tu wylądować na obydwie nogi... Co z tym facetem ze szklanym okiem? - Nazywa się Peter Brunold. Czeka za drzwiami. Powiedziałam mu, że prawdopodobnie powierzysz jego sprawę swemu asystentowi. A on na to, że chce widzieć się z tobą albo z nikim. - Jak wygląda? - Około czterdziestki, bujne ciemne, kręcone włosy. Ma w sobie coś. Sprawia wrażenie człowieka, który wiele wycierpiał. Pasuje mi na poetę. Jest w nim coś szczególnego, jakaś uczuciowość, wrażliwość. Spodoba ci się. Moim zdaniem to typ, dzięki któremu mógłbyś mieć pełne ręce roboty. Romantyczny marzyciel, który pod wpływem emocji popełnia zabójstwo, jeśli uważa, że zmuszają go do tego okoliczności. -Łatwo zauważyć, że ma szklane oko? - spytał Mason. - Wcale tego nie widać - odparła, kręcąc przecząco głową. - Zawsze mi się wydawało, że od razu potrafię odróżnić sztuczne oko, ale nigdy bym się nie zorientowała, że jest coś nie w porządku z okiem pana Brunolda. - A co ci mówił o tym oku? -Powiedział, że ma komplet - jedno oko na rano, drugie na wieczór, trzecie z lekko zaczerwienioną gałką, czwarte... Perry Mason uderzył pięścią w otwartą dłoń. Zaiskrzyły mu się oczy. - Zabierz te listy Dello - rozkazał - i poproś mężczyznę ze szklanym okiem. Podważałem ważność testamentu, prowadziłem sprawy o zniesławienie, obmowę, separację z powodu wygaśnięcia uczuć małżeńskich i uszkodzenia ciała, ale niech mnie diabli, jeśli kiedykolwiek miałem do czynienia ze sprawą dotyczącą szklanego oka i ta będzie pierwsza. Wprowadź go.
Della Street uśmiechnęła się i bezszelestnie zniknęła za drzwiami prowadzącymi do recepcji, gdzie czekali klienci, którzy mieli się osobiście zobaczyć z Perry Masonem. Chwilę później drzwi się otworzyły. - Pan Peter Brunold - zaanonsowała, stając w progu wyprostowana jak struna. Brunold wielkimi krokami podszedł do Masona i wyciągnął rękę. - Dziękuję, że zgodził się pan przyjąć mnie osobiście - rzekł. Prawnik uścisnął mu dłoń, wpatrując się ciekawie w oczy Brunolda. - Rozpoznaje pan, które to? - zapytał mężczyzna. Kiedy Mason potrząsnął głową, Brunold uśmiechnął się i usiadł. - Wiem, że jest pan zajęty. Przejdę od razu do rzeczy. Podałem pańskiej sekretarce swoje nazwisko, adres, zawód i wszystkie pozostałe dane, nie musimy więc zawracać sobie teraz tym głowy. Zacznę od początku i przedstawię całą sprawę. Nie zabiorę panu dużo czasu. Wie pan cokolwiek na temat szklanych oczu? Perry Mason zaprzeczył ruchem głowy. - Dobrze, zatem coś panu powiem. Zrobienie takiego oka to prawdziwa sztuka. W całych Stanach Zjednoczonych nie znajdzie się więcej niż trzynaście czy czternaście osób, które to potrafią. Dobrego szklanego oka nie da się odróżnić od prawdziwego, jeśli nie jest uszkodzony oczodół. - Porusza pan obiema gałkami - rzekł Mason, przyglądając się bacznie swojemu rozmówcy. - Oczywiście, że poruszam obiema gałkami. Nie miałem uszkodzonego oczodołu. Zachowałem około dziewięćdziesięciu procent naturalnej ruchomości oka. No więc - ciągnął - ludzkie oko nie wygląda zawsze tak samo. W dzień źrenice są mniejsze niż w nocy. Czasem prawdziwe oczy nabiegają krwią. Mogą być temu winne różne czynniki - długa jazda samochodem, niewyspanie albo nadmiar alkoholu. U mnie powodem jest zazwyczaj to drugie. Jestem przewrażliwiony na punkcie mojego oka. Mówię to panu, ponieważ jest pan moim adwokatem, a adwokatowi muszę wyjawić prawdę. Gdyby nie to, za nic w świecie nie puściłbym pary z gęby na temat mojego lewego oka. Nie wiedzą o nim moi najbliżsi przyjaciele. Mam zestaw półtuzina oczu - kilka takich samych, inne są przeznaczone do noszenia w różnych warunkach. Jedno zrobiono tak, by wyglądało na przekrwione. Pierwszorzędna robota. Zakładam je po nocy spędzonej na hulance. Prawnik wolno pokiwał głową. - Niech pan kontynuuje - odezwał się. - Ktoś je ukradł i podłożył na jego miejsce jakąś podróbę. - Skąd pan wie? Brunold prychnął.
- Skąd wiem?! - wrzasnął. - To się rozumie samo przez się. A jak by pan rozpoznał, że ktoś ukradł panu psa albo konia i podstawił zamiast niego jakiegoś kundla albo starą szkapę? Wyjął z kieszeni futerał, odwinął klapki i odsłonił cztery sztuczne gałki oczne w skórzanych przegródkach. - Zawsze nosi to pan przy sobie? - spytał zaciekawiony Mason. - Nie. Czasem wsuwam zapasowe oko do kieszeni kamizelki. Jej wnętrze wyłożone jest irchą, żeby gałka się nie porysowała. Kiedy jestem w podróży, zawsze zabieram futerał do walizki, a na co dzień kładę go w domu na toaletce. Wyjął szklane oko i podał je Masonowi. Adwokat trzymał je w dłoni, wpatrując się w nie z zadumą. - Dość staranna robota - orzekł. - Nic podobnego - zaprzeczył Brunold. - To partactwo. Źrenica lekko zniekształcona. Tęczówka nieregularna, kolory nie łączą się ze sobą, a żyłki za bardzo czerwone. Dobrze zrobiona żyłka w przekrwionym oku ma żółtawy odcień... Niech pan spojrzy na to oko, a zobaczy pan, jak wygląda fachowa robota. To oko nie jest oczywiście nabiegłe krwią, jak poprzednie, które panu pokazałem, ale przynajmniej to zostało wykonane przez specjalistę. Widzi pan różnicę. Ma lepszy kolor. Lepsze też jest połączenie barw. Źrenica ma regularny kształt. Mason kiwnął w zamyśleniu głową, bacznie lustrując obie gałki. - To nie jest pańskie oko? - zapytał, stukając palcem wskazującym w przekrwioną gałkę. - Nie. - Gdzie je pan znalazł? - W skórzanym futerale. - Chce pan powiedzieć, że osoba, która ukradła panu oko, wyjęła je z tego futerału i włożyła na jego miejsce podróbkę? - Zgadza się. - Jaki ktoś mógł mieć w tym cel? - Tego właśnie chciałbym się dowiedzieć. Po to tutaj przyszedłem. Mason uniósł brew. - Tutaj chciałby pan odkryć prawdę? Brunold zmrużył oczy w wąskie szparki. Zniżył głos. - Przypuśćmy, że ktoś dokonał kradzieży, żeby wpędzić mnie w tarapaty. - Co ma pan na myśli? - Oko to rzecz indywidualna. Niewielu ludzi ma oczy dokładnie tego samego koloru. Sztuczne gałki, jeśli są dobrze zrobione, noszą charakterystyczne znamiona stylu wykonania, podobnie jak dzieło malarza. Rozumie pan. Pół tuzina artystów może namalować drzewo. Wszystkie obrazy będą
przedstawiały drzewo, ale będą się od siebie różnić cechami, które pozwolą wskazać ich autorów. - Proszę dalej - rzekł adwokat. - Niech mi pan opowie wszystko do końca. - Przypuśćmy - ciągnął Brunold - że ktoś, kto chce narobić mi kłopotów, ukradł mi oko i podłożył fałszywe? Przypuśćmy, że popełniono jakieś przestępstwo - włamanie, a może morderstwo - i na miejscu zbrodni pozostawiono moje oko. Musiałbym się nieźle nagimnastykować, żeby wyjaśnić policji, iż wcale mnie tam nie było. - Sądzi pan, że policja potrafiłaby zidentyfikować pańskie oko? - spytał adwokat. - Oczywiście, jeśli zabrałby się za to we właściwy sposób. Ekspert potrafiłby wskazać wytwórcę tego oka. Rozpoznałby rękę rzemieślnika. Policja mogłaby się skontaktować z tym człowiekiem i pokazać mu gałkę. On od samego początku robi dla mnie oczy. Zerknąłby tylko i wyrecytował: Pete Brunold, Washington Street 3902. Mason nie spuszczał z rozmówcy badawczego spojrzenia. - Myśli pan - wycedził - że ktoś mógł zostawić pańskie oko na miejscu zbrodni? Brunold zawahał się przez chwilę, a potem wolno pokiwał głową. - I chce pan, abym zajął się tą sprawą? Brunold ponownie skinął głową. - Mówimy o morderstwie, którego nie ma pan na swym sumieniu czy o zbrodni, której jest pan winien? - Jestem niewinny. - Skąd mam o tym wiedzieć? - Musi mi pan uwierzyć na słowo. - I czego pan ode mnie oczekuje? - Wskazania sposobu, który pozwoli mi się z tego wywinąć. Specjalizuje się pan w sprawach karnych. Zna pan metody działania policji. Zna pan tok myślenia przysięgłych. Wie pan, jak detektywi rozpracowują sprawy. Mason wolno obracał się w swym głębokim fotelu. - Czy morderstwo już popełniono - spytał. - Czy dopiero do tego dojdzie? - Nie wiem. - Czy wymyślenie sztuczki, która oczyści pana z zarzutów, jest dla pana warte tysiąc pięćset dolarów? - Zależy, jak dobra będzie ta sztuczka - odparł powoli Brunold. - Moim zdaniem całkiem niezła - rzekł Mason. - To za mało. Musi być doskonała. - Sądzę, ze jest doskonała. Brunold potrząsnął głową. - Nie ma żadnego idealnego fortelu. Roztrząsałem to w myślach wielokrotnie. Nie spałem pół nocy, usiłując wpaść na jakieś rozwiązanie. Ono nie istnieje. Oko
można zidentyfikować, jeśli policja zabierze się za to tak, jak powiedziałem. Niech mnie pan zrozumie - nie wystarczy dowieść mojej niewinności, kiedy oko zostanie już zidentyfikowane. Chodzi o niedopuszczenie do tego, by policja tej identyfikacji dokonała. Mason zacisnął wargi i wolno pokiwał głową. - Myślę, że rozumiem - rzekł. Brunold wyjął z portfela piętnaście studolarowych banknotów i rozłożył je na biurku Perry'ego Masona. - Oto tysiąc pięćset dolarów - oznajmił. - A zatem cóż to za manewr? Mason podał Brunoldowi przekrwioną gałkę oczną, drugą wrzucił do kieszeni, zebrał banknoty i złożył je razem. - Jeśli - odezwał się, cedząc słowa - policja najpierw znajdzie pańskie oko, podda je dokładnym oględzinom i zidentyfikuje we wspomniany przez pana sposób. Jeżeli najpierw znajdzie jakieś inne oko, będzie próbowała je zidentyfikować. Tak samo postąpią przy drugim oku. A jeżeli natkną się na pana oko jako trzecie, z góry założą, że jest takie samo jak dwa poprzednie. Brunold gwałtownie zamrugał powiekami. - Niech mi pan to wyjaśni jeszcze raz. - Zrozumie pan, do czego zmierzam, jeśli tylko się pan nad tym odpowiednio dobrze zastanowi. Kłopot w tym, że pańskie oko jest tak doskonale wykonane. To dzieło sztuki. Pan o tym wie, ponieważ zna się pan na szklanych oczach. Policja nie będzie tego wiedzieć, póki ktoś nie skieruje na to ich uwagi. Twarz Brunolda raptownie się ożywiła. - Chce pan powiedzieć, że ma zamiar...? - zawahał się i umilkł. Mason przytaknął ruchem głowy. - Właśnie to mam na myśli - powiedział. - Dlatego ustaliłem cenę na tysiąc pięćset dolarów . Czekają mnie związku z tą sprawą pewne wydatki. - Może mógłbym oszczędzić trochę... - Pan - przerwał mu Perry Mason - nie będzie o tym wiedział absolutnie nic. Brunold wyciągnął rękę i uścisnął prawicę adwokata. - Bracie - oznajmił - masz łeb nie od parady! Jesteś sprytny jak wszyscy diabli. Biedziłem się nad tym całą noc, ale taki pomysł nie przemknął mi nawet przez głowę. - Czy moja sekretarka zna pański adres? - zainteresował się Mason. - Tak. Washington Street 3902. Prowadzę tam mały sklepik z częściami samochodowymi; pierścienie do tłoków, uszczelki i inne drobiazgi tego rodzaju. - Jest pan właścicielem, czy pracownikiem? - Jestem właścicielem. Mam dość pracy na cudzy rachunek. Przez lata byłem obwoźnym sprzedawcą. Jeździłem rozklekotanymi pociągami, zepsułem sobie
żołądek, jedząc byle co, i zarobiłem kupę forsy dla cwaniaków, którzy siedzieli w domu i trzymali w garści cały biznes. Znacząco mrugnął szklanym okiem. - To pamiątka po katastrofie pociągu w 1911 roku. Widać bliznę z boku głowy; od uderzenia straciłem przytomność. Przez dwa tygodnie leżałem w szpitali, a dopiero po upływie miesiąca przypomniałem sobie, kim jestem; całkowicie straciłem pamięć. Ta przygoda kosztowała mnie utratę oka i zrujnowała mi życie. Mason pokiwał ze współczuciem głową. - W porządku, Brunold. Jeśli coś się wydarzy, proszę o kontakt. Gdyby mnie pan nie zastał w biurze, proszę przekazać informację mojej sekretarce Delli Street. Cieszy się moim zaufaniem i wie wszystko o sprawach moich klientów. - Potrafi trzymać język za zębami? - dopytywał się Brunold. Mason się roześmiał. - Nawet na torturach nie wyciągnie pan z niej ani słowa. - A za pieniądze? - Nie ma mowy. - A pod wpływem pochlebstw? Gdyby ktoś ją adorował? Jest kobietą, rozumie pan, a do tego ogromnie atrakcyjną. Mason potrząsnął głową i zmarszczył brwi. - Pan niech się martwi o swoje sprawy. A ja zajmę się tym, co należy do mnie. Brunold ruszył w kierunku drzwi. - Może pan wyjść tędy. Te drzwi prowadzą bezpośrednio na korytarz... Urwał, ponieważ odezwał się natarczywy dzwonek telefonu jego prywatnej linii. Przyłożył do ucha słuchawkę i na drugim końcu usłyszał głos Delli Street. - Szefie, czeka jakaś Bertha McLane. Towarzyszy jej młodszy brat, niejaki Harry McLane. Sprawiają wrażenie bardzo wzburzonych. Nie chcą mi powiedzieć, co ich sprowadza. Ona płacze, jej brat zachowuje się jak gbur. Wyglądają obiecująco. Przyjmiesz ich? - Dobrze, za chwilę - odpowiedział i odłożył słuchawkę. Brunold już w drzwiach, rzekł: - Zostawiłem kapelusz w tamtym pokoju. Będę musiał wyjść tędy. Odwrócił się, raptem zesztywniał i powiedział: - Cześć, Harry. Co ty tu, u diabła robisz? Mason przeciął biuro czterema susami, schwycił Brunolda za rękaw płaszcza i szarpnął do tyłu. - Niech pan zaczeka tutaj - rzucił. - To jest kancelaria adwokacka a nie sala klubowa. Nie chcę, aby widzieli pana moi inni klienci ani żeby spotkał się z nimi. Wyjrzał przez drzwi, mówiąc: - Dello, przynieś panu kapelusz.
Kiedy Della weszła z kapeluszem, Mason dał jej znak, żeby zamknęła drzwi. - Kto to jest? - zapytał Brunolda. - Po prostu młody McLane - odrzekł siląc się na beztroskę. - Zna go pan? - Trochę. - Wiedział pan, że się tu wybiera? - Nie. - Wie pan, dlaczego przyszedł? - Nie. - Więc dlaczego pan zbladł? - Ja zbladłem? - Owszem. - Nie mam pojęcia. Młody McLane zupełnie mnie nie obchodzi. Mason położył dłoń na ramieniu Brunolda. - Może pan wyjść tędy i... dobry Boże, człowieku, trzęsiesz się jak galareta! - To tylko nerwy - odparł Brunold, wyrywając się i rzucając ku drzwiom wychodzącym na korytarz. - Ten McLane nic dla mnie nie znaczy, ale na sam jego widok przychodzą mi do głowy takie myśli, że... Wyszedł na korytarz, urywając raptownie w pół zdania. Z trzaskiem zamknęły się za nim drzwi. Perry Mason zwrócił się do Delli Street. - Wezwij natychmiast Paula Drake'a z prywatnego biura wywiadowczego. Zatrzymaj tych dwoje, póki nie uda mi się porozmawiać z Drakiem. Poproś go, aby przyszedł od strony korytarza i zapukał. Sam go wpuszczę. Sekretarka wymknęła się do recepcji, informując oczekujących: - Pan Mason jest zajęty, ale przyjmie państwa za kilka minut. Perry Mason zapalił papierosa i w zamyśleniu zaczął przechadzać się po pokoju. Nadal chodził tam i z powrotem, gdy rozległo się pukanie do drzwi od strony korytarza. Odsunął zatrzask, otworzył i skinął głową do wysokiego człowieka o szklistych oczach i błazeńsko wykrzywionych ustach. - Chodź, Paul, i posłuchaj, co mam ci do powiedzenia. Adwokat wyjął z kieszeni otrzymane od Brunolda szklane oko i podał je Drake'owi. Detektyw przyjrzał mu się z ciekawością. - Wiesz coś na temat szklanych oczu, Paul? - Niewiele. - No to w najbliższej przyszłości dowiesz się bardzo dużo. - Dobra, mów. - Jedź do hotelu Baltimore, zarezerwuj pokój, przewertuj książkę telefoniczną i znajdź kogoś, kto sprzedaje hurtem sztuczne oczy. Zadzwoń do niego. Powiedz, że jesteś spoza miasta, a masz klienta, który chce kupić pół tuzina gałek
ocznych, idealnie dobranych do tej , którą przesyłasz mu przez kuriera. Podaj fałszywe nazwisko. Powiedz, że przyjechałeś z daleka i dopiero rozkręcasz tutaj interes. Hurtownik będzie miał na składzie wiele sztucznych gałek. Żadna nie będzie tak dobrze zrobiona jak te, które są wykonywane przez specjalistów na zamówienie. O ile zdążyłem się zorientować, różnica między nimi jest mniej więcej taka, jak pomiędzy garniturem uszytym przez krawca na miarę, a tanim ubraniem gotowym. Ale hurtownik może dopasować do tego oka inne gałki, a potem je przekrwić. - Jak to: przekrwić inne gałki? - nie rozumiał Drake. - Pokryć je z wierzchu siateczką żyłek. Używa się do tego czerwonego szkła. Wykonają robotę błyskawicznie, jeśli zwęszą w tobie dobrego klienta na przyszłość. Wryj się im w pamięć jako nowy handlarz z jakiegoś odległego miasta. - Ile te oczy będą kosztować? - Nie wiem, prawdopodobnie dziesięć, dwanaście dolarów za sztukę. - Nie chcesz, żebym tam poszedł i osobiście porozmawiał z hurtownikiem? - Nie. Nie powinien wiedzieć jak wyglądasz. Wtedy nie będzie cię mógł wyśledzić. Zamelduj się w hotelu pod fałszywym nazwiskiem. Hurtownikowi również podaj fałszywe. Staraj się trzymać jak najbardziej w cieniu. Nie dawaj gońcom ani zbyt wysokich, ani zbyt niskich napiwków. Weź nie rzucający się w oczy bagaż. Bądź po prostu najzwyklejszym gościem, typem, którego nikt nie zapamięta, na wypadek gdyby ktoś zaczął cię sprawdzać. Paul Drake wbił w adwokata spojrzenie pełne powątpiewania. - będzie mi ktoś deptał po piętach? - zapytał. - Prawdopodobnie. - Czy naruszę jakieś prawa, Perry? - Nie robisz nic, z czego nie mógłbym cię wyciągnąć, Paul. - W porządku. Kiedy mam jechać? - Zaraz. Drake wsunął oko do kieszeni, kiwnął głową i odwrócił się do drzwi. Perry Mason chwycił za telefon, mówiąc do Delli: - Dobrze, Dello, przyjmę panią McLane i jej brata.
ROZDZIAŁ DRUGI Bertha McLane powiedziała coś cicho ostrym tonem do towarzyszącego jej młodego mężczyzny. Potrząsnął głową, wymamrotał coś pod nosem i odwrócił się do Perry'ego Masona. Mason wskazał krzesła. - Pani Bertha McLane, prawda? Przytaknęła i przedstawiła młodego mężczyznę. - A to mój brat, Harry. Mason poczekał, aż zajmą miejsca, a następnie odezwał się uprzejmym tonem. - Co państwa do mnie sprowadza? Obrzuciła go spojrzeniem, w którym błysnęła silna determinacja. - Kim był mężczyzna, który stąd przed chwilą wyszedł? - zapytała. Perry Mason uniósł brwi. - Sądziłem, że go pani zna. Słyszałem, że się do pani odezwał. - Nie mówił do mnie, tylko do Harry'ego. - Wobec tego Harry może pani wyjaśnić, kto to jest. - Harry nie puści pary z ust. Mówi, że to nie mój interes. Dlatego pytam pana. Adwokat potrząsnął głową i się uśmiechnął. - W jakiej sprawie chciała się pani ze mną widzieć? - zadał po chwili uprzejme pytanie. - Muszę wiedzieć, kim był ten mężczyzna. Z twarzy Masona zniknął uśmiech. - Proszę pani, tu jest kancelaria adwokacka, a nie biuro informacji. W jej oczach zaiskrzył się na chwilę gniew, ale szybko się opanowała. - W gruncie rzeczy ma pan rację. Gdyby ktoś przyszedł do mojego biura i usiłował wyciągnąć jakieś informacje na temat człowieka, który dopiero co zniknął za drzwiami, to bym... to bym... - Co by pani? - przynaglił Perry Mason. - Pewnie bym skłamała i oświadczyła, że nic nie wiem - odparła ze śmiechem. Mason otworzył papierośnicę i poczęstował ją papierosem. Zawahała się, po czym wzięła papierosa, wprawnym ruchem postukała nim w paznokieć kciuka, nachyliła się nad ogniem, który podał jej Mason i głęboko wciągnęła dym. Mason zaproponował również papierosa Harry'emu McLane'owi, ale ten odmówił ruchem głowy. wreszcie zapalił sam, usadowił się w fotelu, przeniósł spojrzenie z mężczyzny na kobietę i nie spuszczał z niej wzroku, jak gdyby oczekując, że to ona będzie prowadzić rozmowę. Młoda kobieta poprawiła spódnicę i rzekła:
- Harry jest w tarapatach. Harry McLane niespokojnie wiercił się na krześle. - Opowiedz wszystko, Harry - poprosiła. - Ty opowiedz - wymamrotał Harry McLane równie cicho i niewyraźnie jak poprzednio. - Słyszał pan kiedyś o Hartleyu Bassecie? - zapytała kobieta. - Mam wrażenie, że słyszałem to nazwisko w radiu. Czy on nie udziela pożyczek na kupno samochodów? - Owszem - odparła z podnieceniem - udziela. I to wszelkich pożyczek. Na zakup samochodu, tak reklamuje się w radiu. Udziela również pożyczek, o których tak bardzo nie trąbi, nie gardzi też skupowaniem kradzionej biżuterii i finansowaniem zawodowych przemytników. Adwokat uniósł w zdumieniu brwi i zaczął coś mówić, lecz przerwał i zaciągnął się papierosem. - Nie można mu tego wszystkiego udowodnić - burknął Harry McLane. - Ty mi o tym powiedziałeś. - Wielu rzeczy tylko się domyślałem. - Nieprawda, Harry. Wiesz, że mówiłeś prawdę. Pracowałeś dla niego i orientujesz się, jakie prowadzi interesy. - W jakich kłopotach znalazł się Harry? - indagował Mason. - Zdefraudował nieco ponad trzy tysiące dolarów należących do Hartleya Basseta. Prawnik przeniósł wzrok na Harry'ego McLane'a. Harry najpierw odpowiedział wyzywającym spojrzeniem, lecz po chwili spuścił oczy i odezwał się głosem tak cichym, że ledwie było go słychać. - Miałem zamiar je zwrócić. - Czy pan Basset o tym wie? - Tak. - Kiedy to odkrył? - Wczoraj. - W jaki sposób doszło do defraudacji? - spytał Mason, zwracając się do młodego mężczyzny. - Czy trwało to przez dłuższy okres czasu? Czy pieniądze zostały zabrane jednorazowo, czy w mniejszych kwotach? I co się z nimi stało? Harry McLane rzucił siostrze wyczekujące spojrzenie. - Czterokrotnie; za każdym razem prawie po tysiąc dolarów - odparła. - Jak tego dokonano? - Podkładając fałszywe weksle w miejsce prawdziwych. Prawnik zmarszczył czoło. - Nie jest to defraudacja, dopóki weksle nie zostaną puszczone w obieg.
Harry McLane, podnosząc głos po raz pierwszy od chwili wejścia do biura Masona, odezwał się do siostry: - Nie musisz wyjaśniać wszystkich szczegółów, siostro. Po prostu powiedz, czego oczekujesz. - A zatem czego pani ode mnie żąda? - Chcę, by zwrócił pan pieniądze panu Bassetowi. To znaczy, żeby tak to pan załatwił, abym ja mogła mu je zwrócić. - Całą kwotę? - Koniec końców całą. Teraz mogę mu dać tylko nieco ponad tysiąc pięćset dolarów. Resztę spłacę w ratach. - Pracuje pani? - Tak. - Gdzie? Zaczerwieniła się i rzekła: - Nie sądzę, by zagłębianie się w te sprawy było konieczne. - Może być. - Powrócimy do tematu później, jeśli zajdzie taka potrzeba. Jestem sekretarką poważnego biznesmena. - Ile pani zarabia? - Musimy o tym mówić? - Tak. - Dlaczego? - Po pierwsze, żebym wiedział, ile zażądać za moje usługi. - Nie zarabiam tyle, ile powinnam, zważywszy na pracę, którą wykonuje. Wszyscy zatrudnieni musieli przystać na znaczne obniżenie pensji. - Ile? - nie dawał za wygraną Mason. - Czterdzieści dolarów tygodniowo. - Ma pani kogoś na swoim utrzymaniu? - Matkę. - Mieszka z panią? - Nie, w Denver. - Ile posyła jej pani pieniędzy? - Siedemdziesiąt dolarów miesięcznie. - Jest pani jej jedyną żywicielką? - Tak. - A Harry? - On nie był w stanie posyłać jej pieniędzy. - Pracował u Hartleya Basseta? - Tak. - Jaką dostawał pensję?
- Nie starczało na pomoc dla matki - wtrącił Harry McLane. - Ile? - Sto dolarów miesięcznie. - Mężczyzna wydaje więcej na życie niż kobieta - rzekła Bertha McLane. - Jak długo pracowałeś u Basseta? - Sześć miesięcy. Mason przypatrzył się pilnie młodzieńcowi, po czym odezwał się sucho. - I w tym czasie zarabiałeś trochę ponad siedemset pięćdziesiąt dolarów miesięcznie, prawda? Całkowicie zaskoczony Harry McLane otworzył szeroko oczy. - Siedemset pięćdziesiąt dolarów! - wykrzyknął. - W żadnym wypadku. Stary Basset nikomu by nie dał przyzwoitej pensji. Mnie płacił stówę miesięcznie i cierpiał jak wszyscy diabli, kiedy się z nią rozstawał. - W tym czasie - powiedział Mason - sprzeniewierzyłeś około cztery tysiące dolarów. Po doliczeniu ich do twoich zarobków, otrzymujemy miesięczny dochód w wysokości mniej więcej siedmiuset pięćdziesięciu dolarów. Harry'emu drżały kąciki ust. - Nie może pan obliczać tego w ten sposób - powiedział i umilkł. - Czy jakaś część tych pieniędzy dotarła do twojej matki? Na pytanie odpowiedziała Bertha. - Nie - rzekła - nie wiemy, co się z nimi stało. Mason zwrócił się ponownie do młodzieńca. - Gdzie się podziały pieniądze, Harry? - Rozeszły się. - Gdzie? - Po prostu się rozeszły. - Chcę wiedzieć, co się stało z pieniędzmi. - Dlaczego tak to pana interesuje? - Ponieważ muszę wiedzieć, jeśli mam ci pomóc. - Strasznie mi pan pomaga. Mason uderzał pięścią w biurko powoli, z rozwagą, podkreślając to, co mówił. - Jeżeli uważasz, że będę próbował ci pomóc, nie znając wszystkich okoliczności, postradałeś rozum. A teraz albo przedstawisz mi fakty, albo poszukasz sobie innego adwokata. - Dał komuś pieniądze - rzekła Bertha McLane. - Kobiecie? - dopytywał się Mason. - Nie - odpowiedział Harry z przebłyskiem czegoś w rodzaju dumy. - Nie muszę płacić kobietom. To one są skłonne dawać mi pieniądze. - Więc komu? - Komuś, kto miał je zainwestować.
- Komu? - Tego nie powiem. - Musisz. - Nie powiem. Nie będę na nikogo donosił. Do tego mnie pan nie zmusi. Siostra próbowała mnie szantażować. Nikogo nie wsypię. Pójdę do więzienia i będę tam siedział aż do śmierci, ale w donosiciela się nie zamienię. Bertha odwróciła się do niego. - Harry - powiedziała błagalnym głosem - czy chodzi o mężczyznę, który niedawno tutaj był; tego, który powitał cię w progu? - Nie - odparł hardo - tego gościa spotkałem tylko raz. - Gdzie? - Nie twoja sprawa. - Jak się nazywa? - Nie mieszaj go do tego. Kobieta zwróciła się do Perry'ego Masona. - Miał jakiegoś wspólnika, kogoś, kto wyciągał od niego pieniądze, kto pomagał mu tak wszystko wykombinować, żeby mógł wziąć pieniądze i nie zostać przyłapanym. - Skąd brał te pieniądze? - Sprawował pieczę nad teczką z wekslami. Basset pobiera złodziejski procent. Ludzie nie pożyczają od niego pieniędzy, chyba że jest ich ostatnią deską ratunku. Bierze wszelkie gwarancje i wszystkie odsetki, na jakie zezwala prawo. Czasem ludzie dowiadują się o możliwości zaciągnięcia pożyczki z innych źródeł. Wtedy starają się w te pędy spłacić weksle, żeby powstrzymać narastanie wygórowanych odsetek. Tak właśnie działo się w tych wypadkach. Klienci przychodzili spłacić weksle. Pieniądze wpłacali Harry'emu. Harry zwracał im weksle. Potem podrabiał ich podpisy, a sfałszowane weksle wkładał z powrotem do teczki. Kiedy pan Basset sprawdzał teczkę, wydawało się, że wszystko się zgadza, ponieważ leżały w niej sfałszowane weksle. A Harry zgarniał odsetki od zastawionych fałszywych weksli. - Jak to wykryto? - Nadszedł czas wykupienia weksla. Harry nie mógł zdobyć pieniędzy od ręki. Sądził, że będzie miał na to kilka dni. Harry zwlekał, ale tak się złożyło, że pan Basset spotkał w klubie golfowym człowieka, który mu wystawił weksel. Kiedy upomniał się o pieniądze, ów mężczyzna powiedział mu, że spłacił weksel cztery miesiące temu. Na poparcie swoich słów przedłożył oryginalny weksel z adnotacją "anulowany". Wtedy Basset wszczął dochodzenie. - Co podsunęło pani pomysł, że Harry miał wspólnika?
- Przyznał się przede mną. To właśnie wspólnik brał pieniądze. Przeznaczał je chyba na hazard. - Jakiego rodzaju? - Wszelakiego; poker, ruletka, wyścigi konne i loteria, ale głównie na konie i loterię. - Gdyby stary dureń cierpliwie zaczekał dostałby swoją forsę z powrotem; co do centa - wtrącił Harry McLane. Perry Mason odwrócił się do Berthy McLane, taksując ją uważnie zrównoważonym spojrzeniem. - Czy wspomniane tysiąc pięćset dolarów stanowi pani oszczędności? - spytał. - Tak, to pieniądze, które mam na rachunku oszczędnościowym. - I które odłożyła pani z pensji? - Tak. - Czy nadal będzie pani musiała przesyłać matce siedemdziesiąt dolarów tygodniowo? - Tak. - I chce pani spłacić dług, żeby Harry nie poszedł do więzienia? - Tak. Mama by tego nie przeżyła. - Zamierza pani spłacać należność z własnej pensji? - Tak. - Harry stracił pracę. Będzie go pani miała na swoim garnuszku. - O mnie niech się pan nie martwi - powiedział Harry. - Dam sobie radę. Znajdę robotę i oddam siostrze wszystko co do centa. Nie będzie musiała niczego płacić ze swoich pieniędzy. Dostanie całą kwotę w ciągu trzydziestu dni. - W jaki sposób masz zamiar odzyskać pieniądze? - zapytał Perry Mason. - Jakoś zdobędę. Zrobię inwestycje. Nie mogę cały czas mieć pecha. - Innymi słowy - rzekł Mason - nie zamierzasz rezygnować z hazardu. - Tego nie powiedziałem. - Jakie inwestycje miałeś na myśli? - Nie muszę się panu spowiadać ze swoich pomysłów. Pan niech się weźmie za załatwienie sprawy z Bassetem, a ja dogadam się z siostrą. - Udzielę ci rady od razu - rozstrzygnął Mason. - Nie płać Bassetowi złamanego grosza. - Jestem mu winien. - Nie oddawaj mu zupełnie nic. - Dał mi czas na zorganizowanie forsy do jutra wieczorem. Jeśli jej nie dostanie, odda sprawę w ręce prokuratora okręgowego - wyjaśnił Harry, jak gdyby adwokat nie pojmował sytuacji. - Więzienie to odpowiednie miejsce dla ciebie, młody człowieku! Bertha McLane otworzyła szeroko oczy.
- Zajmuję się prawem nie od dziś - powiedział Mason. - Nie jedno widziałem. Miałem już do czynienia z ludźmi tego pokroju. Na początku popełniają zwykle jakieś drobne przestępstwo. Ktoś je z wielkim poświęceniem tuszuje. Stawiam jeden do dziesięciu, że nie po raz pierwszy musi pani naprawiać błędy Harry'ego; czy mam rację? - To nie ma nic do rzeczy - wybuchnął Harry. - Właściwie za kogo się pan, do cholery, ma? Perry Mason nie spuszczał wzroku z twarzy Berthy McLane. - Czy to pierwszy raz? - spytał. - Raz czy dwa musiałam pokryć jego czek - odparła powoli. - No właśnie! Pani brat się stacza, a pani stara się wszystkimi sposobami go przed tym uchronić. On wie, że zawsze może liczyć na siostrę. Zaczął od wystawiania podrobionych czeków. Pani wyciągnęła go z opresji. Przepraszał i obiecywał, że to się już nigdy nie powtórzy. Używał wielkich słów. Mówił, że poszuka sobie pracy. Zrobi to i tamto. Gadanie nic nie kosztuje. A słowa były jego jedyną monetą, którą mógł za cokolwiek zapłacić. On sobie wmawia, że rzeczywiście zrobi to, co mówi, że ma zamiar zrobić. Ale brak mu odwagi. Wcale nie myśli szukać pracy. Zamierza wycyganić od pani jeszcze trochę pieniędzy, żeby zagrać "na pewniaka". Wydaje mu się, że zgarnie fortunę i wróci z kieszeniami wypchanymi forsą. Jest jednym z tych, co to chcieliby byc grubymi rybami. Nie ma jednak dość śmiałości, żeby dojść do tego ciężką pracą. Dlatego tylko dużo mówi i usiłuje osiągnąć cel na skróty. Kiedy noga mu się powinie, użala się nad sobą i szuka kogoś, kto wysłucha jego opowieści o łańcuszku nieszczęść. A kiedy przez chwilę dopisuje mu szczęście, zaczyna protekcjonalnie traktować wszystkich znajomych i puszyć się jak paw. Gdy znowu znajdzie się pod wozem, robi się potulny i czołga się przed panią, kładzie pani głowę na kolanach, żeby wyszlochać swoje kłopoty, podczas gdy pani będzie gładzić go po włosach, zapewniać, że go ochroni i że wszystko będzie dobrze. Ten młodzieniec powinien zacząć samodzielne życie. Zbyt długo był zależny od kobiet. Jest młodszym bratem. Pani torowała mu drogę. Przypuszczam, że ojciec nie żyje i to pani przepchnęła go przez szkołę. Mam rację? - Zapłaciłam za jego naukę w szkole biznesu. Zrobiłam z niego stenografa i księgowego. Nie było mnie stać na nic więcej. Czasami robię sobie wyrzuty. Myślę, że powinnam była bardziej się postarać i dać mu lepsze wykształcenie. Ale po śmierci ojca musiałam pomagać mamie i... Harry McLane zerwał się z miejsca. - Chodź, siostro. Facetowi, który kasuje wielkie honoraria, łatwo bujać się w fotelu i prawić kazania komuś, komu wiatr w oczy wieje. Nie musimy tutaj sterczeć i wysłuchiwać tego wszystkiego.
- Wręcz przeciwnie - zaprotestował Perry Mason. - Ty musisz. Wstał i wskazał krzesło. - Wracaj na miejsce. Harry McLane spoglądał na niego z wyrazem posępnego buntu. Mason szybko zrobił krok w jego stronę, a wtedy młodzieniec opadł na krzesło. Mason odwrócił się do Berthy McLane. - Przyszła pani po poradę prawną - rzekł. - A zatem jej pani udzielam. Tuszując tę malwersację i układając się z Bassetem, że nie poda pani brata do sądu, popełnia pani przestępstwo. Poza tym, mając do dyspozycji takie dochody, nie może pani liczyć, że wystarczą na regularne miesięczne spłaty dla Basseta, utrzymanie matki, własne wydatki, a jednocześnie na dawanie bratu pieniędzy, na które będzie panią naciągał co miesiąc, aby móc dalej uprawia hazard. Postaram się uzyskać dla tego młodziana dozór kuratorski. Jednak aby było to możliwe, będzie musiał wyrzec się hazardu, wyjawić sądowi, kto wziął pieniądze i co się z nimi stało. Będzie musiał skończyć z rolą rozpieszczonego braciszka pobłażliwej siostry i nauczyć się stać na własnych nogach. Może wtedy wyjdzie na ludzi. - Ależ pan nie rozumie - powiedziała Bertha McLane tonem, który niebezpiecznie zbliżał się do punktu załamania. - Tak czy inaczej muszę zwrócić te pieniądze. Zdefraudował je mój brat. Niezależnie od tego, czy pójdzie za to do więzienia, czy nie, oddam pieniądze panu Bassetowi, gdy tylko uda mi się je zdobyć. - Ile pani ma lat? - spytał Mason. - Dwadzieścia siedem. - A chłopak? - Dwadzieścia dwa. - Dlaczego miałaby pani byc zobowiązana do spłacenia sprzeniewierzonej przez niego kwoty? - Ponieważ jest moim bratem. No i ze względu na matkę. Nie rozumie pan, że ona ma słabe zdrowie? Nie jest już młoda. A Harry jest jej oczkiem w głowie. - Pupilkiem? - No cóż - odparła powoli - to jedyny mężczyzna w rodzinie. Od śmierci ojca jest głową rodziny, to znaczy... - Wiem - wtrącił Perry Mason. - To znaczy kimś, dla którego haruje pani jak wół i który zbiera śmietankę. Nie może pani wyjawić matce prawdy? - Dobry Boże, nie! To by ją zabiło. Ona myśli, że Harry jest wielkim biznesmenem, prawą ręką pana Basseta i że pan Basset należy do najpoważniejszych finansistów w mieście. Perry Mason zabębnił palcami w blat biurka.
- I zamierza pani oddać pieniądze bez względu na to, czy Basset wniesie sprawę do sądu, czy nie? - Tak. Mason wlepił wzrok w Harry'ego. - Młody człowieku - zaczął - twierdzisz, że los nigdy nie był dla ciebie łaskawy. Kiedy dziś wieczorem będziesz się kładł spać, padnij na kolana i dziękuj Bogu, ze masz chorą matkę. Ponieważ ja postąpię wbrew swojemu zdrowemu rozsądkowi i popełnię wykroczenie. Ale mam zamiar być z tobą w kontakcie i albo zrobię z ciebie mężczyznę, albo ujawnię wszystkie twoje machlojki. Podniósł słuchawkę stojącego na biurku telefonu i powiedział do Delli Street: - Połącz mnie z Hartleyem Bassetem. Zajmuje się pożyczkami. Trzymając w ręku słuchawkę, powiedział do Berthy McLane. - Z Hartleyem Bassetem nie pójdzie łatwo. Będzie się od pani domagał wszystkiego, co pani posiada, łącznie z duszą. To typ, z którym trudno dobija się targu. - Niech się pan nie martwi Hartleyem Bassetem - powiedział Harry McLane. - Złoży mu pan najlepszą propozycję, na jaką nas stać, a on ją przyjmie. - Skąd te szumne słowa? - spytał szyderczo Mason. - Najlepsza propozycja, na jaką was stać. - No, mnie i siostrę - rzekł Harry McLane. - Wszystko jej oddam. Mason pokiwał głową. - Może teraz wcale ci się tak nie wydaje, ale oddasz. Już ja tego dopilnuję. Lecz skąd ta niezachwiana pewność, że Basset przystanie na waszą propozycję? - Nie ma wyjścia. Ktoś wywrze na niego presję. - Kto? - Ktoś, kto z nim mieszka i jest mi życzliwy. - Człowiek twojego pokroju nie zawiera silnych przyjaźni. Człowiek bez charakteru, taki jak ty, nie ma wiernych przyjaciół. - To pańska opinia - odparł buńczucznie Harry. - Jeszcze będzie panu łyso. Przekona się pan, że istnieje ktoś, kto potrafi skłonić Basseta do wszystkiego, kto weźmie mnie w obronę. Niech pan tylko przedstawi mu ofertę i nie zwraca najmniejszej uwagi na to, co powie Basset. Prawdopodobnie odmówi, ale w ciągu godziny zadzwoni do pana i oświadczy, że rozważył pańską propozycję i jest skłonny się na nią zgodzić. - Coś cię łączy z panią Basset? - zapytał Mason, świdrując młodzieńca wzrokiem i powoli ważąc słowa. Młody McLane oblał się rumieńcem i otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale zadzwonił telefon. Mason odebrał. - Halo - odezwał się - Basset?... Czy to pan Hartley Basset? Mówi Perry Mason, adwokat. Chciałbym omówić z panem pewną sprawę. Czy mógłby pan przybyć
do mojego biura?... Dobrze, ja odwiedzę pana. Dziś wieczorem?... Tak, pasuje mi dzisiejszy wieczór. Choć wolałbym popołudnie... Wobec tego niech będzie wieczorem. Mówi pan, że biuro znajduje się w pańskim domu? Będę o wpół do dziewiątej... Och, zatem wie pan, o co chodzi... Doskonale, dwudziesta trzydzieści. Perry Mason odłożył słuchawkę na widełki. - Skąd Basset wiedział, że się do mnie wybierasz? - bo mu o tym powiedziałem - odparł z pewną miną Harry McLane. - Ty mu o tym powiedziałeś? - zapytała Bertha. - Tak - rzekł Harry. - Bez przerwy gadał, że wsadzi mnie do więzienia i tak dalej, pomyślałem więc, że dobrze by było napędzić mu stracha. Oświadczyłem, iż moim adwokatem jest Perry Mason i lepiej, żeby uważał, bo inaczej Perry Mason się postara, aby to on wylądował w więzieniu zamiast mnie. Mason wpatrywał się w Harry'ego z niemą odrazą. Podeszła do niego Bertha McLane i położyła mu dłoń na ramieniu. - Ogromnie panu dziękuję - powiedziała. - I proszę pamiętać, że zrobię dla pana Basseta , co w mojej mocy. Spłacę mu należność jak najszybciej się da; całą sumę wraz z odsetkami. Wystawię na nią weksel. Może mi naliczać jeden procent miesięcznie. Taki procent nalicza zazwyczaj od weksli. Mason wziął głęboki oddech. - Jeśli chodzi o Hartleya Basseta, pomówię z nim - rzekł z namysłem. Wziął z biurka czysty formularz umowy, szybko zanotował na nim ołówkiem numer telefonu i wręczył go Bercie. - To mój telefon domowy. Gdyby wydarzyło się coś ważnego, a nie zastałaby mnie pani w biurze, można mnie łapać pod tym numerem. Myślę, że pani brat zacznie mówić. A wtedy chciałbym usłyszeć, co ma do powiedzenia. - Na temat swojego wspólnika? - Tak. Harry McLane, zachowując się teraz z bezczelnym tupetem, poprzestał na jednej uwadze. - A guzik! Bertha McLane udała, że nie słyszy. - A co do pańskiego honorarium - zapytała - ile ono wyniesie? Mason wyszczerzył w uśmiechu zęby. - Nie ma o czym mówić. Mężczyzna, który wyszedł stąd przed panią, zapłacił mi tyle, że starczy i na jego sprawę i na pani.
ROZDZIAŁ TRZECI Oddzielne drzwi zaopatrzone w wywieszkę: "BASSET, POŻYCZKI NA ZAKUP SAMOCHODÓW. Wchodzić bez pukania" znajdowały się po prawej stronie drugich, na których umieszczono mosiężną tabliczkę z napisem: PRYWATNE MIESZKANIE HARTLEYA BASSETA. zakaz wstępu akwizytorom i komiwojażerom Perry Mason uchylił drzwi prowadzące do biura i wszedł do środka. poczekalnia świeciła pustkami. Na drugim końcu widać było jeszcze jedne drzwi z napisem "Wstęp wzbroniony". Nad elektrycznym dzwonkiem wskazówka: "Zadzwonić i czekać". Perry Mason nacisnął dzwonek. Drzwi otworzyły się niemal natychmiast. Stanął w nich mężczyzna o szerokiej klatce piersiowej, z krótko przystrzyżonymi siwymi wąsami i gęstą, posiwiałą na skroniach czupryną. Przypatrywał się Masonowi jasnoszarymi oczyma, których czarne źrenice miały w sobie hipnotyzujący urok. Energicznym, męskim gestem uniósł nadgarstek i zerknął na zegarek. - Punktualnie - skonstatował - co do minuty. Perry Mason skłonił się i bez słowa podążył za Hartleyem Bassetem do dość prosto urządzonego biura. - Nie tutaj - rzekł Basset. - Tu inkasuję pieniądze. Nie chcę, żeby to miejsce świadczyło o dobrobycie. Chodźmy do gabinetu, w którym udzielam poważnych pożyczek. Wolę go od tego biura. Otworzył drzwi i pokazał pokój umeblowany z przepychem. Zza ściany dobiegał stukot maszyny do pisania. - Pracuje pan nocą? - spytał Perry Mason. - Zwykle mam otwarte przez dwie godziny wieczorem. Ze względu na osoby pracujące. Mniej ryzykowne jest pożyczać temu, kto ma pracę, ale potrzebuje pieniędzy, niż temu, kto tej pracy nie ma. Wskazał Masonowi krzesło. Prawnik zajął miejsce.
- Chciał się pan ze mną widzieć w sprawie Harry'ego McLane'a? - spytał Basset. Gdy Mason twierdząco skinął głową, Basset przycisnął guzik. W sąsiednim pokoju ucichło terkotanie maszyny do pisania. Słychać było szuranie odsuwanego krzesła. Potem otworzyły się drzwi. Mężczyzna w wieku około czterdziestu pięciu lat, o wąskich ramionach i szarawych oczach, rzucił sowie spojrzenie zza okularów w rogowej oprawie. - Arturze - zwrócił się do niego Basset - ile dokładnie wynosi kwota zdefraudowana przez McLane'a? - Trzy tysiące dziewięćset czterdzieści dwa dolary i sześćdziesiąt trzy centy - odparł stojący w progu mężczyzna matowym i pozbawionym wyrazu głosem. - Wraz z odsetkami w wysokości jednego procenta miesięcznie? - Wraz z odsetkami w wysokości jednego procenta miesięcznie - potwierdził mężczyzna - od daty sprzeniewierzenia pieniędzy. - To wszystko - powiedział Basset. Mężczyzna wycofał się do sąsiedniego pokoju i zamknął drzwi. Kilka sekund później rozległo się miarowe stukanie maszyny. Hartley Basset uśmiechnął się do Perry'ego Masona. - Ma czas do jutrzejszego popołudnia - poinformował. Mason wyjął papierosa. Basset wyciągnął cygaro z kieszeni kamizelki. Zapalili właściwie jednocześnie. Mason zgasił zapałkę, wydmuchując dym. - Postawmy sprawę jasno, żeby uniknąć nieporozumień - powiedział Mason. - Zgadzam się - rzekł Basset. - Nie znam okoliczności sprawy - kontynuował Mason - działam jednak zgodnie z założeniem, iż McLane zdefraudował pieniądze. - Przyznał się do tego. - Cóż, nie rozpatrujemy tej kwestii. Przyjmijmy, że rzeczywiście dopuścił się malwersacji. - Robi pan to zastrzeżenie, aby mógł go pan bronić w sądzie? - zapytał Basset, a jego spojrzenie stwardniało. - Po prostu nie rozstrzygam tej kwestii. Jeśli inni klienci chcą przyznać się do winy, mają wolną rękę. - Niech pan mówi dalej - ponaglił Basset. - Chce pan pieniędzy. - Oczywiście. - McLane ich nie ma. - Miał wspólnika. - Wie pan, kto to jest? - Nie. A szkoda. - Dlaczego? - Bo wspólnik ma pieniądze.
- Na jakiej podstawie pan tak sądzi? - Właściwie jestem tego pewien. - Wobec tego dlaczego ten wspólnik ich nie zwraca? - Nie znam wszystkich powodów. Wiem jednak, że wspólnik jest hazardzistą. Żeby grać musi mieć pod ręką gotówkę. Niech pan rozważy sposób rozumowania Harry'ego McLane'a, a dojdzie pan do wniosku, że on chce się odegrać. Ma dość oleju w głowie, by zdawać sobie sprawę, że jeśli wraz ze wspólnikiem zwrócą całą sprzeniewierzoną przez Harry'ego kwotę, nie będą mieli żadnego kapitału operacyjnego. Hazardzista musi mieć czym grać. Nie żebym ich jakoś szczególnie winił - ciągnął Basset - gdyby im się udało. Ale im się nie uda. Nie za moje pieniądze. Albo oddadzą forsę, albo pójdą za kratki. - Przypuszczam, iż ma pan świadomość, że popełnia pan przestępstwo? - Nic podobnego. Odzyskuję własne pieniądze. - Proponuje pan malwersantom zwolnienie od ścigania sądowego, jeśli zwrócą zdefraudowane pieniądze. - Nie bądźmy w tej kwestii nazbyt formalni - rzekł Basset. - Pan wie, czego chce. Ja wiem, czego chcę. Rozmawiam z panem otwarcie. Gdzie indziej mogę nie być aż tak szczery. Chcę odebrać swoje pieniądze. - I myśli pan, że ma je McLane? - Nie, myślę, że ma je jego wspólnik. - A nie sądzi pan, że gdyby McLane mógł odebrać je od swojego wspólnika, już dawno by to uczynił? - Nie - oświadczył Basset. - Ukradli forsę na gry hazardowe. Część stracili. Chcą grać dalej. Siostra Harry'ego McLane'a wyłoży pieniądze, żeby uchronić braciszka przed więzieniem. Dzięki temu tamci dwaj nadal będą mieli środki na hazard. - I co dalej? - Dziewczyna nie ma całej kwoty, tylko trochę ponad tysiąc pięćset dolarów. Wspólnikowi McLane'a zostało jeszcze jakieś dwa tysiące. Wezmę pieniądze od dziewczyny, a potem dowiem się, kim jest wspólnik i zabiorę mu resztę. - Przypuśćmy, że to się nie powiedzie. - Powiedzie. - Mogę panu zaoferować tysiąc pięćset dolarów w gotówce i miesięczne raty po trzydzieści dolarów. Reprezentuję siostrę McLane'a - rzekł wolno Mason. - To jej pieniądze? - Tak. - Wszystkie? - Tak. - Chłopak nic z nich nie skubnął? - Nie.
- Zgadzam się na tysiąc pięćset w gotówce i setkę co miesiąc. Mason poczerwieniał, odzyskał nad sobą kontrolę, zaciągnął się papierosem i odezwał bezbarwnym głosem: - To niemożliwe. Ta dziewczyna utrzymuje chorą matkę. Nie zdoła żyć za to, co zostanie jej z pensji. - Nie interesuje mnie zwrot pieniędzy w drobnych ratach. Miesięczne wpłaty stu dolarów zredukują kwotę nominalną do rozsądnej wysokości, a Harry McLane będzie mógł w międzyczasie znaleźć jakąś posadę. Może przenieś stratę na nowego pracodawcę. - Co ma pan na myśli, mówiąc o przeniesieniu straty na nowego pracodawcę? - Może wymyślić sposób sprzeniewierzenia pieniędzy swego nowego pracodawcy, żeby pokryć moje straty. - To znaczy, że chce go pan zmusić do kradzieży? - Oczywiście, że nie. Sugeruję po prostu zrzucenie ciężaru na inne barki. U mnie dopuścił się malwersacji. Przez pewien czas robiono mnie w konia, teraz niech posmakuje tego kto inny. Mason się roześmiał. - Może pan zostać uznany za winnego podżegania do kolejnej defraudacji, Basset. - Co mnie to obchodzi. Chcę dostać swoje pieniądze i wszystko mi jedno jak. Nie ma przeciwko mnie żadnego dowodu. Moralny aspekt sprawy jest mi zupełnie obojętny - odparł Basset, zmierzywszy Masona oziębłym wzrokiem. - Tal myślałem. - Doskonale. Dzięki temu unikniemy nieporozumień. Nie mam zamiaru dyskutować o moralnej stronie pańskiej profesji, a pan nie będzie ze mną omawiał kwestii obyczajności w moim zawodzie. Żądam swoich pieniędzy. Pańskim zadaniem jest dopilnować, abym je otrzymał. Siostra chce uchronić chłopaka przed więzieniem. Przedstawiłem panu moje warunki. Nie mam nic więcej do powiedzenia. - Pańskie warunki nie zostaną spełnione - oświadczył Mason. - Ma czas do jutra - uciął Basset, wzruszywszy ramionami. Rozległo się ciche pukanie do drzwi, które otworzyły się niemal natychmiast. Kobieta w wieku trzydziestu pięciu, czterdziestu lat zerknęła na Perry'ego Masona, rzucając mu krótki półuśmiech, po czym odwróciła się z niepokojem do Hartleya Basseta. - Mogę być obecna przy tej rozmowie, Hartley? - spytała. Hartley Basset nie ruszył się z miejsca. Patrzył na nią po przez smugę wijącego się do góry dymu z cygara. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. - Moja żona - wyjaśnił prawnikowi. Mason wstał, obrzucił szczupłą postać przychylnym spojrzeniem i powiedział:
- Bardzo mi milo, pani Basset. Kobieta nie spuszczała z męża zalęknionego wzroku. - Proszę cię, Hartley, chciałabym mieć w tej sprawie coś do powiedzenia. - Dlaczego? - Ponieważ jestem zainteresowana. - Zainteresowana czym? - Tym, co zamierzasz zrobić. - Czyżby interesował cię Harry McLane? - Nie. Interesuję się tym z innego powodu. - Cóż to za inny powód? - Wolałabym, żebyś nie był zbyt surowy, skoro pieniądze pochodzą od siostry. - Sądzę, że sam najlepiej potrafię ocenić sytuację. - Mogę przysłuchiwać się tej naradzie? - Nie. - Wzrok Basseta był zimny i twardy, a głos całkowicie wyzuty z emocji. Nastąpiła chwila ciszy. Basset nie uczynił nic dla złagodzenia szorstkości swej odmowy. Pani Basset wahała się przez moment, następnie odwróciła się i poszła do wyjścia. Nie opuściła gabinetu drzwiami, przez które weszła, lecz udała się do sąsiedniego pomieszczenia biurowego, a wkrótce potem odgłos zamykanych drzwi obwieścił, iż przeszła do recepcji. - Nie ma pan już po co siadać, Mason - rzekł Hartley Basset. - Doskonale się rozumiemy. Dobranoc. Perry Mason zdecydowanym krokiem podszedł do wyjścia, szarpnął za klamkę i zawołał przez ramię: - Dobranoc i do zobaczenia. Wielkimi susami przemierzył biuro, zatrząsnął za sobą drzwi recepcji, po trzech następnych krokach znalazł się poza gankiem. Podszedł do swego coupe, gwałtownym ruchem otworzył drzwiczki auta i właśnie miał usiąść za kierownicą, gdy zdał sobie sprawę z obecności jakieś osoby skulonej na fotelu obok. Natychmiast wzmógł czujność. - Proszę zatrząsnąć drzwi i odjechać za róg - powiedział jakiś kobiecy głos. Był to głos pani Basset. Przez chwilę Mason bił się z myślami. Jego pierwszą reakcją była irytacja, ale potem górę wzięła ciekawość. Wślizgnął się za kierownicę, skręcił w najbliższą przecznicę, zatrzymał samochód, wyłączył światła i silnik. Pani Basset pochyliła się do przodu i dotknęła jego rękawa. - Proszę, niech pan zrobi to, czego on żąda - powiedziała. - To, czego on żąda, jest niemożliwe.