uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Erle Stanley Gardner - Zamknięty krag

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :591.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Erle Stanley Gardner - Zamknięty krag.pdf

uzavrano EBooki E Erle Stanley Gardner
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 165 stron)

Erle Stanley Gardner Zamknięty krąg Przełożył Wacław Niepokólczycki

Rozdział 1 Kobieta, która siedziała przed biurkiem Douga Selby, miała trzydzieści parę lat. Jej ciemne oczy błyszczące podnieceniem, oczy o długich rzęsach i subtelnym rysunku podkreślonym zręcznym makijażem, były utkwione w prokuratorze okręgowym. Usta, jaskrawo-czerwone w zestawieniu z gładką oliwkową cerą, poruszały się przesadnie, gdy mówiła. - Nie powinniśmy się zgodzić, żeby taki człowiek mieszkał w Madison County - powiedziała. -To najgorszy z tych pokątnych, podejrzanych adwokatów. Jest... - Ależ, pani Artrim - przerwał Selby - nie mogę mu zabronić kupna tej nieruchomości. - Czemu? - Bo właściciel tej nieruchomości - odparł Selby - chce ją sprzedać. Pan Carr zaś godzi się na wyznaczoną cenę. - Ale on jest tu niepożądany! - Być może z pani punktu widzenia - rzekł Selby - ale nie z mojego. Pan Carr nie był nigdy oskarżony o przestępstwo. - Alę jest obrońcą kryminalnym. - Czy rozumie pani przez to, że specjalizuje się w obronie osób oskarżonych o przestępstwo? - Oczywiście. - Prawo gwarantuje każdemu oskarżonemu - oświadczył Selby - możliwość zaangażowania obrońcy. Alphonse Baker Carr jest bardzo wziętym adwokatem. - Och, ale pan przecież wie, o co mi chodzi - powiedziała pani Artrim z kokieterią w oczach i uroczym uśmiechem. - To nie jest człowiek, jakiego chciałoby się mieć za sąsiada. Pan sam nie chciałby go za sąsiada, prawda? - Może i nie - rzekł Selby - ale musi pani zrozumieć moje stanowisko. Jestem prokuratorem tego okręgu. Jeżeli Carr naruszy jakiekolwiek prawo, będę go ścigał sądownie. Jeżeli nie, nie mogę mu nic zrobić. Tak łatwo i szybko pogodziła się z niepowodzeniem, że Selby zdał sobie sprawę, iż musiała być na nie z góry przygotowana. - No cóż - rzekła na koniec - widzę, że nic nie zdziałam. Byłam już u prezesa Izby Handlu, komendanta policji i burmistrza. Powiedzieli mi, że może pan coś wymyśli.

- Fachowo, proszę pani - powiedział Selby z uśmiechem - określa się to mianem spychania odpowiedzialności. Tu nie da się nic zrobić. - Ale czy dzielnica Orange Heights nie stanowi strefy wydzielonej? - Owszem - przyznał Selby. - Na podstawie specjalnego zarządzenia została uznana za willową. Wprowadzono też restrykcje nie dopuszczające do wznoszenia na tamtym terenie domów, których koszt budowy nie sięga piętnastu tysięcy dolarów. Koszt budowy domu, który Carr kupuje, wynosi trzydzieści tysięcy dolarów. O ile mi wiadomo, ma on zapłacić za dom wraz z ogrodem trzydzieści pięć tysięcy. Jest to transakcja pełnogotówkowa. - Mimo wszystko wydaje mi się, że mógłby pan coś zrobić. Zauważyłam, że jeśli gangsterzy próbują się osiedlić w ekskluzywnych dzielnicach willowych, zazwyczaj władzom udaje się dać im do zrozumienia, że są niepożądani, i rtic z tego nie wychodzi. - A czemu pani nie chce kupić tej nieruchomości? - spytał Selby. - Może by się opłaciło dać parę tysięcy więcej niż oferuje Carr. - Za późno się dowiedziałam - odparła. - Próbowałam, ale kontrakt był już podpisany. - Bardzo mi przykro. Nic na to nie poradzę. - A jeśli on wykorzysta dom na biuro? Niewątpliwie to uczyni. Czy będzie to naruszeniem obowiązujących w tej strefie zarządzeń? - W tej sprawie - wyjaśnił Selby - będzie pani musiała zasięgnąć porady u uprawnionego cywilisty. Jestem prokuratorem okręgowym i nie wolno mi uprawiać praktyki prywatnej. Odsunęła krzesło. Selby wstał. Podała mu żywym, impulsywnym ruchem dłoń i powiedziała: - Przynajmniej pan, panie Selby, nie usiłował zepchnąć z siebie odpowiedzialności kierując mnie do szeryfa. A to już coś. Sądzę, że będę się musiała pogodzić z tym, że o krok od mego domu będą się odbywały dzikie orgie. Zapewne wszyscy sławetni oszuści będą tam częstymi gośćmi. Muszę wynająć jakiegoś strażnika do pilnowania nieruchomości - no i oczywiście szanse na sprzedaż mego domu spadły na łeb na szyję. - Chciała go pani sprzedać? - spytał Selby. - Tak - odparła. - Myślałam o tym. Kupiłam taki wielki dom sądząc, że zamieszkają ze mną rodzice, a oni nie chcą ode mnie ani centa. Głos jej się załamał i odwróciła się gwałtownie. Po pewnej chwili opanowała się i uśmiechnęła do niego promiennie. - Nie chcę panu zawracać głowy swoimi osobistymi sprawami. Czy tymi drzwiami trafię do wyjścia?

- Tak - odparł Selby i patrzył na jej gibką, śliczną figurą, gdy szła przez pokój, póki nie znikła za drzwiami. Selby otworzył szufladę, wyjął ulubioną fajkę, nabił ją i właśnie miał podnieść słuchawkę telefonu, kiedy do pokoju weszła cicho Amorette Standish, jego sekretarka, zamykając za sobą drzwi. - O co chodzi, Amorette? - Chciałam się upewnić, że już poszła. Zdawało mi się, że słyszałam jej kroki na korytarzu. - Tak. Poszła. A o co chodzi? - Przyszedł pan Carr. Chce się z tobą zobaczyć. - A. B. Carr? - spytał Selby. - We własnej osobie. - Czy mówił ci, czego chce? - Nie. Powiedział, że to prywatna sprawa. Selby potarł zapałkę o spód biurka. - Daj go tu - powiedział. Alphonse Baker Carr, znany wśród swej klienteli jako stary A. B. C, był wysokim, dość szczupłym mężczyzną lat pięćdziesięciu kilku. Kiedy szedł z wyciągniętymi rękami przez pokój, jego porysowaną głębokimi bruzdami twarz rozjaśniał uśmiech. - Miło mi pana poznać, panie Selby - rzekł. - Chociaż zazwyczaj stoję po innej stronie barykady niż prokuratorzy okręgowi, to jednak wielu moich przeciwników z sali rozpraw jest zarazem mymi najbliższymi przyjaciółmi. Uścisnęli sobie dłonie i Selby wskazał adwokatowi krzesło, na którym przed chwilą siedziała pani Artrim. Adwokat przyciął cygaro i zapalił, przyglądając się przez cały czas przenikliwymi szarymi oczyma młodemu prokuratorowi. Zaciągnął się kilka razy, aż koniuszek cygara się rozjarzył, i powiedział: - Zamierzam osiąść w pańskim okręgu. Pomyślałem więc, że wypada wpaść i złożyć panu wyrazy szacunku. - Dziękuję - odparł Selby. - Kupiłem dom Pittmana w Orange Heights. - Słyszałem. Carr roześmiał się. - Nie tylko pan. Selby nie rzekł nic. Carr trzymał cygaro w dwóch palcach prawej ręki, palcach długich, wąskich i ruchliwych. Człowiek ten bardziej przypominał wziętego aktora niż adwokata, a jego głos,

płynny, swobodny, magnetyczny, był zdolny do wyrażenia wszelkich najsubtelniejszych odcieni uczuć. - Podobno - rzekł - mój zamiar osiedlenia się w Madison County wywołał jakieś sprzeciwy. Selby w milczeniu pykał fajkę. Adwokat, promieniujący spokojem i pewnością siebie, poruszył się lekko w krześle i założył nogę na nogę jak człowiek, który w każdej sytuacji czuje się swobodnie. Jego oczy, ukończywszy ocenę osoby prokuratora, utknęły w cygarze. - Niektórzy właściciele przyległych nieruchomości - powiedział - szukają zdaje się zaczepki. - Czy pan - spytał Selby - przyszedł zasięgnąć u mnie porady prawnej? Adwokat rzucił nań szybkie spojrzenie i uśmiechnął się. - Ależ skąd! - powiedział. Selby uśmiechnął się również. - Po prostu mówię - wyjaśnił Carr. - Czy ma pan jakiś specjalny powód, żeby mówić o tym... właśnie mnie? Carr roześmiał się. - Prokuratorzy okręgowi są wybierani przez miejscowych wyborców. Czasami przybysz z zewnątrz może się więc znaleźć w trudnej sytuacji. Ale przynajmniej pod niektórymi względami to jest wolny kraj. Jako obywatel tego kraju mogę sobie kupić dom, gdzie mi się żywnie podoba. - To, moim zdaniem, jest normalne - odparł Selby - ale nie uważam za normalne, aby każdy, kto chce kupić dom, przychodził mnie pouczać o swych prawach. Carr zadarł głowę do góry i roześmiał się. Był to wyraz szczerego rozbawienia. - Poddaję się - powiedział. Zapanowało chwilowe milczenie. Carr uśmiechał się do cieniutkiej smużki dymu, która wznosiła się spiralą w górę nad jego cygarem. Włożył cygaro do ust, przez chwilę pykał je w zamyśleniu i nagle powiedział: - Po co będziemy owijać w bawełnę, Selby? Wiem doskonale, że próbowano wywrzeć na pana nacisk, żeby mnie pan przepędził. Wpadłem tu powiedzieć panu, że nie dam się przepędzić, że jak się w życiu przekonałem, bardziej opłaca mi się robić to, co ja sam chcę, niż to, co mi dyktują inni ludzie. - Rozumiem - rzekł Selby. - Nie, pan nie rozumie - powiedział Carr z żywym, rozbrajającym uśmiechem, który wydawał się dla niego tak charakterystyczny. - To panu przyszedłem powiedzieć. Ale nie

powiem panu tego, bo wcale nie muszę. Spodziewałem się zastać na pana miejscu jakiegoś zagorzałego fanatyka sprawiedliwości, który mi oznajmi, że doszły go skargi obywateli, obywateli reprezentujących społeczność żyjącą w poszanowaniu prawa, i że choć nie może mi zabronić kupna domu, to nie będzie tolerował żadnych sprawek, które uchodzą bezkarnie w wielkim mieście. Sądziłem, że będzie pan próbował mnie zastraszyć. Byłem więc gotów dowieść, że nie jestem z tych, co dają się łatwo zastraszyć. A tymczasem okazuje się, że jest pan całkiem inny, że w ogóle nie muszę niczego dowodzić i pozostaje mi tylko stwierdzić, jak bardzo jestem rad z poznania pana. Nie mam zamiaru otwierać praktyki w Madison City, więc nie znajdziemy się po przeciwnych stronach sądowej barykady. Nawiasem mówiąc, gdyby pan postanowił przenieść się do Los Angeles, a chciałby zmienić stanowisko oskarżyciela na stanowisko obrońcy, radzę się porozumieć ze mną. Bardzo potrzebuję u siebie zdolnych ludzi i dobrze im za te zdolności płacę. - Dziękuję - powiedział Selby - ale na razie jestem zadowolony z tego zapadłego kąta. Będzie pan codziennie dojeżdżał do Los Angeles? - Carr wstał i wyciągnął do prokuratora rękę. - Nie. Pomieszkam sobie tutaj. Nie pracuję regularnie. Jak będę miał jakąś większą sprawę, przeniosę się na czas jej trwania do miasta. Ale normalnie będę korzystał z tej kryjówki. Nie chcę być zbyt łatwo osiągalny. Mam młodszych wspólników, którzy mogą się sami zająć co pomniejszymi sprawami. Nie chcę się zbytnio przemęczać. W drzwiach obrócił się jeszcze i powiedział: - Postępuje pan trochę nieostrożnie. Gdybym nie spotkał pani Artrim w korytarzu, wcale bym nie wiedział, że tu była. Do widzenia. - Do widzenia - rzekł Selby. Jeszcze nie zamarły odgłosy kroków Carra, kiedy na biurku zadźwięczał dzwonek telefonu. Selby podniósł słuchawkę i usłyszał głos szeryfa Brandona. - Jesteś zajęty, Doug? - Nie. - Świetnie. Idę do ciebie. Odłożył słuchawkę, a Selby poszedł otworzyć boczne drzwi. Rex Brandon był o dwadzieścia pięć lat starszy od Selby’ego. Twarz miał zbrązowiałą od spędzonych w siodle lat, w czasach kiedy był hodowcą bydła. Był wąski w biodrach, w barkach rozrośnięty. Jego ruchy świadczyły o doskonałej koordynacji mięśni i wciąż żywił

pełne optymizmu przekonanie pierwszorzędnego kowboja, że potrafi jeszcze dosiąść każdego czworonoga począwszy od kozy, a skończywszy na byku. - Cześć, Doug. - Cześć, Rex. Co nowego? Szeryf Brandon usiadł, wyjął z kieszeni woreczek z tytoniem i bibułkę i wysypał na bibułkę szczyptę tytoniu. Zwinął zręcznie papierosa, poślinił brzeżek bibułki i przykleił. Zapalił zapałkę. - Miałeś gości, co? - spytał. Selby kiwnął głową. - A ty? - Ja też. - Przedtem czy potem? - spytał Selby. - Przedtem - odparł szeryf. - Powiedziała mi, że wybiera się do ciebie. Tłumaczyłem jej, że to nic nie da. - I nie dało - rzekł Selby. Brandon uśmiechnął się. - Natychmiast po jej wyjściu - powiedział Selby - zaszczycił mnie swą wizytą sam A. B. Carr. - Jak on wygląda? - Mniej więcej pięćdziesiąt pięć lat, wysoki, przystojny. Od razu widać, że potrafi wywrzeć wrażenie na przysięgłych. Wytrawny aktor. - Czego chciał? - spytał Brandon. Selby uśmiechnął się. - Chciał mi powiedzieć, że nie zamierza praktykować w Madison City, że bardziej mu się opłaca robić, co sam chce, niż co chcą inni, że nie jestem taki, jak sobie wyobrażał, że ma ogromny szacunek do moich zdolności i że gdybym chciał zrezygnować ze stanowiska prokuratora w Madison City i przenieść się do Los Angeles, toby miał dla mnie pewne określone propozycje. W oczach Brandona ukazało się zdziwienie. - Patrzcie, patrzcie - rzekł. - Tak, tak. Ale powiedział to tak sprytnie, jakby wcale nie powiedział. Przez chwilę Brandon palił papierosa w pełnym namysłu milczeniu, a potem rzekł: - To niedobrze, że tutaj przychodził. - Wiem - przyznał Selby - ale co na to poradzisz? Mam związane ręce. Ostatecznie, Rex, to pierwszorzędny adwokat. Jego klientela to bandziory, ale trudno, żeby przysięgli brali pod uwagę ten punkt widzenia. Krążą pogłoski, jakoby był zaangażowany w sprawy

wielkiego hazardu. Podobno ma jakieś konszachty z bukmacherami. Naprawdę nie sądzę, żeby miał zamiar cokolwiek robić w Madison City. - Więc czego tu chce? - Prawdopodobnie tego - powiedział Selby - co sam mówi. Miejsca, gdzie mógłby odpocząć, położonego dość blisko Los Angeles, by w razie czego można go było zawezwać, a jednocześnie dostatecznie odległego, aby go zbytnio nie niepokojono. Nie chce się przepracowywać, chce móc gdzieś odetchnąć, mieć trochę spokoju. - Myślę, że nie zdaje sobie sprawy, jak tu u nas jest - rzekł Brandon. - Tutaj wszyscy się nawzajem znają. Wprowadził się do ekskluzywnej dzielnicy. Sąsiedzi go zbojkotują. - Nie wydaje mi się, żeby się przejmował sąsiadami - zauważył Selby. - Nie, ja też nie sądzę - przyznał Brandon. - Ale Rita aż się miota ze złości. - Znasz ją dobrze? - Od dziecka - odparł Brandon. - Mówiła mi, że myśli o sprzedaży domu. Rodzice nie chcą z nią mieszkać. - Pewnie, że nie. Mogłem jej to powiedzieć, zanim ten dom kupiła. Sprawiła im ból, kiedy uciekła od nich i wyszła za tego szulera. Po śmierci męża stała się bogata, więc wyobraziła sobie, że jak wróci do Madison City i zamieszka w ekskluzywnej dzielnicy, to ojciec zaraz rzuci pracę i... no, i nic z tego nie wyszło. Abner Hendrix uważa, że to pieniądze szulera, i ani myśli ich tknąć. - Mieszka w tym domu sama? - spytał Selby. - Nie. Jest z nią jej teść, Frank Artrim. Uszkodził sobie kręgosłup w wypadku samochodowym, w którym zginął jego syn. Będzie kaleką do końca życia. Słuchaj, Doug, jeżeli A. B. Carr zacznie używać tego domu na kryjówkę dla swoich bandziorów, to co? - Najpierw zobaczymy, co zrobi, a dopiero wtedy będziemy się zastanawiali - rzekł Selby. - Masz rację, chłopcze - powiedział Brandon. Rozdział 2 W tydzień po spotkaniu Douga Selby z A. B. Carrem do biura prokuratora weszła Sylwia Martin z „Clarionu”, świeża i elegancka w kraciastej spódnicy, zielonej jedwabnej bluzce i dopasowanym żakieciku. Amorette Standish właśnie przed chwilą położyła poranną pocztę na biurku prokuratora. - Cześć, Doug - powiedziała Sylwia. - Szukasz jakichś nowin? - spytał Selby.

- Orlim wzrokiem - przyznała. - Nie ma ruchu w interesie, potrzebujemy lokalnej bomby. - Ja ci nie mogę ofiarować nawet fajerwerku, Sylwio. - A co z tą sprawą o fałszerstwo? - Facet postanowił się przyznać i zdać na łaskę sądu. - Co na to wpłynęło, Doug? - Rex Brandon miał z nim rozmowę. Kiedy się facet zorientował, jak sprawy stoją, postanowił zaoszczędzić sobie wydatku na obrońcę. - No - powiedziała - to już coś. - I jej ołówek nabazgrał na arkusiku papieru kilka pośpiesznych zdań. - Doug, co wiesz o panu A. B. C? - Nic - odparł biorąc z biurka plik kopert, które położyła przed nim Amorette Standish. - Nie udawaj, Doug. - Wiem to, co można przeczytać w gazetach - powiedział. - Poznałeś go osobiście? - Tak. I to wszystko. Czemu pytasz? - Chce nas oskarżyć o zniesławienie. - Dlaczego? - Bo uznał, że nasz artykuł wstępny sprzed paru dni był skierowany bezpośrednio przeciw niemu. Selby uśmiechnął się. - A nie był? - spytał. - Skąd mogę wiedzieć - odparła spokojnie. - Ja go nie pisałam. - A co na to naczelny? - Tego się nie dowiesz, Doug, przynajmniej nie ode mnie. Nie powtórzę jego słów. Nie przystoją młodej damie, która musi dbać o reputację. - Wolałbym, żeby go zostawili w spokoju - powiedział Selby. - Czemu, Doug? - Bo wyglądamy jak banda kołtunów. Boże wielki, przecież on musi gdzieś mieszkać. Jest znanym w tym mieście człowiekiem. Znalazłoby się niewątpliwie sporo ekskluzywnych miejscowości, gdzie by go powitano z otwartymi ramionami. Jest sławny. - Wiem, Doug, ale to tani rodzaj sławy, tak jak sława gangsterów lub wrogów publicznych. - Jednakże - zwrócił uwagę Selby - nic nie możemy na to poradzić. Więc po co się narażać?

- Czy sądzisz, że „Clarion” mu się naraził? - spytała. - Mówiąc prywatnie i nieoficjalnie, Sylwio, nie sądzę, że was zaskarży. Występując o odszkodowanie w procesie o zniesławienie musiałby wykazać, w jakim stopniu ucierpiała jego reputacja. A zapewne nie chciałby, aby ją publicznie roztrząsało dwunastu nie zainteresowanych obywateli. Być może skieruje sprawę do sądu, ale wątpię, czy dojdzie do rozprawy. On tylko warczy i szczerzy kły, aby pokazać, że nie pozwoli sobą pomiatać. - Nie krępuj się, Doug, przejrzyj pocztę. Selby zaczął otwierać i przeglądać listy. - Co ty tam knujesz, Sylwio? - spytał. - Masz coś określonego na widoku? - Ależ skądże. Chciałabym, żeby tak było. Po prostu patroluję gmach sądu w nadziei, że trafię na jakiś trop. Selby wziął następny list i zauważył na kopercie nadruk biura prokuratora okręgowego Los Angeles. Kiedy wyjmował list, z koperty wyśliznęła się fotografia i spadła na podłogę do stóp Sylwii Martin. Sylwia podniosła ją, spojrzała na nią bacznie, potem na Selby’ego i podała mu. Selby nie przerywając czytania wyciągnął machinalnie rękę i powiedział: - Dziękuję. - Wziął fotografię i zmarszczył czoło zatopiony w lekturze. Treść listu była następująca: Szanowny Panie! Zwracamy się do Pana z prośbą o pomoc w ustaleniu miejsca pobytu Petera C. Ribbera, alias Petera Drumicka, alias Alvina Catone. Osobnik ten ma pięć stóp i siedem i pół cala wzrostu, waży sto pięćdziesiąt pięć funtów, jest w wieku trzydziestu trzech lat, ciemnowłosy, lekko łysiejący, o ciemnobrązowych oczach i na lewym przedramieniu ma wytatuowaną na niebiesko gwiazdę. W załączeniu przesyłamy jego fotografię i odciski palców. Ribber trafił do aresztu dnia 24 lutego br. jako podejrzany o kradzież. Oskarżony złożył kaucję w wysokości dwóch tysięcy dolarów i został uwolniony. 7 marca br. oskarżony nie stawił się na rozprawie i sąd orzekł przepadek złożonej kaucji. W zwykłym wypadku sprawa by się na tym zakończyła, ale z uwagi na pewne towarzyszące okoliczności bardzo nam zależy na ujęciu Ribbera. Dowiedzieliśmy się z waszej prasy, że niejaki A. B. Carr, adwokat, występujący często w sprawach kryminalnych, osiedlił się w waszym mieście. Mamy podstawy, by sądzić, że Peter Ribber był w kontakcie z panem A. B. Carrem i może pragnąć znów się z nim skontaktować. Już od dłuższego czasu mamy pod obserwacją miejskie biuro pana Carra, jednakże bez rezultatów. Nie chcemy się posuwać do stosowania nadzoru nad jego prywatnym domem w Madison City, ale jeśli Pan może podjąć

konieczne kroki, aby szeryf oraz miejscowa policja wzięły na oko każdego, kto odpowiada rysopisowi Petera Ribbera, będziemy Panu bardzo zobowiązani. Nie trzeba wyjaśniać, że pan Carr nie ma pojęcia o naszym zainteresowaniu niniejszą sprawą i że nie pragniemy, aby się o tym dowiedział. Selby położył list na biurku odwracając go czystą stroną i przyjrzał się fotografii. Była to podobizna mężczyzny o podłużnej czaszce, długim nosie, wąsko rozstawionych oczach i cienkich, surowych ustach. Wsunął fotografię pod list i sięgnął po następną kopertę. Sylwia Martin spytała obojętnym tonem: - Kto to, Doug? - Jeszcze jeden przestępca. - Za co go ścigają? - Zdaje się za kradzież. - A kto? Uśmiechnął się. - Długie ramię prawa. - Czegoś taki tajemniczy, Doug? - Z przyzwyczajenia - odparł. - Może znalazłoby się w tym coś dla mnie? - Nie. To jest bardzo sub rosa. - Słuchaj, Doug - powiedziała - mogę ci go znaleźć. Selby uniósł brwi. - Możesz? - Uhu. - Gdzie on jest? - To poufna sprawa - odparła. - Powiesz mi wszystko, jeżeli go znajdę? - Chyba nie - odparł - w każdym razie nie do druku. - Wtajemnicz mnie, Doug. Wiesz, że możesz mi zaufać. Potrząsnął głową. - Znaczy, że nie chcesz? - Chodzi o inny okręg i inne władze. - Słuchaj no, Doug, „Clarion” popiera cię bez przerwy, od chwili kiedyś rozpoczął swoją kampanię. Popieramy cię z takim uporem, z jakim „Blade” rzuca ci kłody pod nogi i wynosi pod niebiosa Sama Ropera i dawny reżym. - No, cóż? - rzekł Selby. - To się wam opłaca.

- Tak, i chcemy, żeby się nam dalej opłacało. Doug, wcale nie żartuję, naprawdę mogę ci pomóc. - Tego człowieka ścigają za kradzież - powiedział Selby. - To wszystko. - Możliwe, że za to jest ścigany, ale to nie wszystko, Doug, i ty o tym doskonale wiesz. Gdyby to była zwykła sprawa, to wiadomość przyszłaby w formie pocztówki i byłaby adresowana do szeryfa i komendanta policji. Słuchaj, Doug, mogę przyłapać tego faceta w ciągu dziesięciu minut. A. jak zostanie aresztowany, cała rzecz przestanie być tajemnicą. Wiesz równie dobrze jak ja, że jeśli policja miejska go zaaresztuje, „Blade” zaraz zamieści o tym wszystko, co tylko można. Selby zastanowił się chwilę i podał jej list. Sylwia Martin przeczytała go, a potem złożyła usta, jakby chciała gwizdnąć. - No i? - spytał Selby. Jej wesołe brązowe Oczy były poważne. - Doug, co się za tym kryje? - Nie wiem - odparł. - Widziałaś list i fotografię. Wiesz teraz tyle, co ja, a nawet, mam nadzieję, więcej. - Tak - oświadczyła. - Ubiegłej nocy policja zatrzymała go za włóczęgostwo i przymknęła. - Jesteś pewna? - Całkowicie - odparła. - Widziałam go dziś rano na apelu. Zajrzałam do więzienia, zanim do ciebie przyszłam. Głowę daję, że to ten sam. Selby podniósł słuchawkę i rzekł do Amorette Standish: - Połącz mnie z Otto Larkinem, szefem policji. Zaczekam przy telefonie. Tylko się pośpiesz. To pilne. W kilka chwil później usłyszał w słuchawce ostrożny głos Larkina: - Tu Otto Larkin. Słucham. - Mówi Doug Selby - rzekł prokurator. - Podobno macie u siebie człowieka, którego szukamy. Nazywa się Peter Ribber, alias Peter Drumick, alias Ahtin Catone, wzrost pięć stóp siedem i pół cala, waga sto pięćdziesiąt pięć funtów, wiek trzydzieści trzy lata, na lewym przedramieniu wytatuowana gwiazda. Otto Larkin wahał się chwilę, a potem zapytał: - Za co jest ścigany, Selby? - Kradzież. - Gdzie?

- Los Angeles. - Złapaliśmy go ubiegłej nocy - powiedział Larkin. - Zaczekaj chwilę przy telefonie. Selby usłyszał w słuchawce pośpieszne kroki: buch... buch... buch... Potem zapadła cisza zakłócona tylko jakimś brzęczeniem na linii, przerwana w końcu cichym głosem Sylwii Martin: - Co on robi, Doug? Selby przykrył dłonią słuchawkę. - Przegląda akta - odparł - żeby zyskać na czasie. Chce dopilnować, żeby zaszczyt ujęcia groźnego przestępcy przypadł nie komu innemu, tylko policji miejskiej. Uważa... Tak, słucham, Larkin. - Został zwolniony, Selby - rzekł Larkin. - Nie mieliśmy żadnych poważnych zarzutów przeciwko niemu. Chłopcy wyjechali na wezwanie, że jakiś typ się włóczy. Zdjęli go z chodnika w dzielnicy willowej. Powiedział, że jest obcy w mieście i cierpi na bezsenność, więc chodzi sobie, żeby się trochę zmęczyć, zanim wynajmie pokój w hotelu. Miał przy sobie kupę forsy, coś z pięćset dolarów. Chłopcy uznali to za podejrzane i przymknęli go na noc, żeby zobaczyć, czy nie będzie jakichś skarg o rabunek albo włamanie. A że nie było, więc puściliśmy go na wolność. - Wzięliście odciski palców? - Tak. Zaraz jak go przyprowadzono. A bo co? - Los Angeles go poszukuje - rzekł Selby. - Aresztowano go za kradzież, ale bryknął za kaucją. Radzę ci się porozumieć z tamtejszą policją, Larkin. - Wykpią mnie, że mi się facet wyśliznął między palcami. Czemuś mnie wcześniej nie zawiadomił, Selby? - Bo sam o tym nie wiedziałem - odparł Selby. - A skąd się dowiedziałeś, żeśmy go mieli? - Ktoś z urzędu rejestracyjnego powiedział Brandonowi, a Brandon wspomniał mnie. Akurat pamiętałem, że była jakaś notatka o tym facecie. Gdzieście go złapali, Larkin? - W Orange Heights. - Aha - rzekł Selby. - Daj znać do Los Angeles. - Sam im daj znać - rzekł Larkin gburowato. - Powiedz, że biuro szeryfa nie zawiadomiło mnie na czas, że to oni nawalili. Zresztą może lepiej sam do nich zadzwonię. - Dobra - powiedział Selby i odkładając słuchawkę usłyszał szybkie słowa Larkina. - A skąd wiedziałeś, że to ten sam...

Selby położył słuchawkę, podbiegł do drzwi wiodących do dalszych pokoi biura i powiedział do Amorette Standish: - Połącz mnie natychmiast z szeryfem Brandonem. I dopilnuj, żeby Larkin nie mógł się do mnie dodzwonić przez chwilę. Powiedz telefonistce, żeby mu dała sygnał „zajęty”, i połącz mnie z Brandonem. Selby wrócił do telefonu, zaczekał parę sekund, póki nie usłyszał dzwonka, i podniósł słuchawkę. Usłyszał głos Rexa Brandona. - Cześć, Doug. Co jest? - Słuchaj uważnie, Rex - rzekł Selby. - Któryś z twoich ludzi znalazł się przypadkiem na apelu więźniów i mówił ci o włóczędze, którego przyłapano w Orange Heights. Podał jego rysopis, a mnie ten rysopis skojarzył się z rysopisem niejakiego Ribbera, który bryknął za kaucją w sprawie za kradzież i jest poszukiwany przez Los Angeles. Przejrzyj szybko swoją pocztę. Znajdziesz tam coś niecoś na ten temat. Tylko się nie wsyp przed Lar kinem. - A o co tu chodzi? - spytał Brandon. - Facet jest jakoś powiązany z A. B. Carrem. Prokuratura okręgowa Los Angeles chce dostać w swoje ręce Ribbera. Sądzę, że bardziej chodzi o ustalenie jego związków z Carrem niż o niego samego. Może go chcą przyskrzynić za udzielanie pomocy lub ukrywanie przestępcy. Nie znam szczegółów, ale sądzę, że sprawa jest za delikatna jak na rękę Larkina. Staraj się go jakoś zbyć, gadaj od niechcenia i nie zasyp mnie. Larkin na pewno cię zapyta, czemu się tak interesujemy włóczęgą z Orange Heights. Pożartuj trochę z niego. Będzie zły i pomyśli, że coś przed nim ukrywamy, ale nie ma innej rady. - Dobra, Doug - powiedział szeryf Brandon. - Do zobaczenia. Selby odłożył słuchawkę i rzekł do Sylwii Martin: - Mogę się założyć, że ten cały Ribber ma związek z jakąś grubszą sprawą. Bali się pozwolić, żeby go skazano, bo jeszcze by zaczął sypać. Ci, co za nim stoją, zapewne najęli Carra, by wydostał go za kaucją, a potem dopilnował, żeby facet znikł. - Co zamierzasz zrobić, Doug? - spytała. - Złożyć raport w prokuraturze Los Angeles. Przywołał sekretarkę, wręczył jej list i powiedział: - Połącz mnie z tym urzędnikiem w Los Angeles, który napisał list. I jeśli w ciągu najbliższych piętnastu minut ktoś będzie dzwonił, to mnie nie ma. Połączenie z Los Angeles nastąpiło nieomal natychmiast. Selby złożył krótki raport i oprócz słów uznania oraz prośby, aby szeryf wysłał kilka wozów patrolowych na arterię przelotową w celu ujęcia Ribbera, nie usłyszał nic nowego.

Selby zadzwonił ponownie do szeryfa i przekazał mu tę prośbę. - Już wysłałem - rzekł mu Brandon. - Dzwonił Larkin, więc trochę go uspokoiłem. Wydał polecenie dwóm wozom policyjnym, żeby zajęły się poszukiwaniem w obrębie miasta. Facet ma przewagę tylko piętnastu minut, więc może zdołamy go złapać. - Chyba nie, Rex - powiedział Selby w zadumie. - To grubsza sprawa, niż nam się wydaje. Nabrałem wody w usta wobec Larkina, bo nie bardzo polegam na jego rozsądku, a prokuratura w Los Angeles stosuje tę samą metodę wobec mnie. Prawdopodobnie za kilka minut będziesz miał telefon od tamtejszego szeryfa. Selby położył słuchawkę i zwrócił się do Sylwii Martin. - No widzisz, Sylwio. Nie ma tutaj nic dla ciebie. - W każdym razie na pewno napiszę - powiedziała z oburzeniem - że policja miejska miała w ręku człowieka ściganego przez prawo i puściła go na wolność. Selby potrząsnął głową. - Nie teraz - rzekł. - Zaczekaj trochę, Sylwio. Jeszcze może z tego wyjść wspaniała historia. - Larkin nie omieszka przedstawić własnego punktu widzenia w „Blade”. - Niech sobie przedstawia. - Dobrze, Doug, ale pod jednym warunkiem. Że mnie wtajemniczysz, jak zacznie się z tego wykluwać jakaś grubsza sprawa. - A obiecasz mi, że nie napiszesz nic, póki ci nie pozwolę? - Oczywiście. - Więc zgoda. Wstała. - No, to idę dalej, zajrzę do biura matrymonialnego, może tam znajdę coś nowego... Więc sądzisz, że Carr nas nie zaskarży? Selby uśmiechnął się. - Takie jest moje zdanie, a w dzisiejszej poczcie nie znalazłem nic, co by temu przeczyło. - Rozumiem - powiedziała, ruszając ku drzwiom. - Podrzuć mi czasem coś ciekawego, dobrze, Doug? - Postaram się - odparł. Rozdział 3 Było to w piątek rano, właśnie Amorette Standsh wychodziła z pokoju Douga Selby z telegramem, który jej podyktował, kiedy do biura wpadł drobny, krągły mężczyzna z

przewieszonym przez ramię jakimś garniturem. Mężczyzna dyszał ciężko z wysiłku i podniecenia. - O co chodzi - powiedział Selby. - Pan mnie nie zna, panie Selby - rzekł mężczyzna. - Jestem Bill Horton z firmy „Acme: Pranie i Farbowanie”. Mieliśmy mały zatarg z policją miejską za nieprzepisowe parkowanie, więc nie chcę się do nich zwracać, póki nie muszę, Wiem, że pan z Brandonem prowadzicie ten interes przy placu, a że Brandona nie ma, więc postanowiłem pójść do pana. - A o co chodzi? - spytał Selby. Horton rozwinął garnitur i położył na biurku Selby’ego. Selby patrzył na leżącą przed nim marynarkę i kamizelkę. Na jasnobrązowym materiale widniała złowieszczo zaskorupiała czerwona” plama. W środku tej plamy był otwór o osmalonych i lekko poszarpanych krawędziach. - Skąd to macie? - spytał Selby. - Z mojego wozu - odparł Horton. - A skąd się tam wzięło!? - Niech mnie diabli, jeśli wiem. Zwoziłem towar dziś rano. Objechałem zwykłą trasę i wróciłem, żeby go złożyć w sortowni. Znaleźliśmy to przy sortowaniu. - Ale nie wiecie, skąd to jest? - Ja tego nie brałem - rzekł Horton. - Ktoś mi to wsadził do wozu. - A kiedy? - Żebym to ja wiedział. - Znaczy, że nie wiecie kiedy, gdzie i jak wam wsadzono to do wozu? - Nie wiem. Selby podniósł słuchawkę telefonu i powiedział: - Poszukaj Brandona. Sprowadź go, choćby był nie wiadomo gdzie. Niech tu zaraz przyjdzie. Sprawa jest ważna. Położył słuchawkę i zwrócił się znów do Hortona. - Jak - spytał - znakujecie odzież, którą bierzecie do prania? - To zależy - odparł” Horton. - Jeżeli klient jest stały, umieszczamy na wewnętrznej stronie wewnętrznej kieszeni marynarki nasze stałe znaki. Wystarczy tylko zajrzeć, czy znak jeszcze jest. Jeżeli to jest nowy klient, przypinam kartkę do ubrania, a potem kasujemy znaki innych pralni i wstawiamy nasz. - A jak jest z tym ubraniem?

- Ono ma jakiś dziwny znak. To znaczy obcy znak. Żadna pralnia tu, w Madison City, takiego nie używa. - Skąd wiecie? - Bo mamy ogólny system. Podzieliliśmy między siebie litery alfabetu. Na przykład my mamy pierwsze pięć liter alfabetu. Możemy ich używać, w jakich chcemy kombinacjach i z jakimi chcemy numerami. Firma „Pranie ekspresowe” ma następne pięć liter, i tak dalej. A numer na tym ubraniu zaczyna się od liter AG. „A” to nasza litera, a „G” należy do znaków firmy „Pranie ekspresowe”. Gdyby to był nasz numer, to mielibyśmy AB albo AC, pan rozumie? - Rozumiem - rzekł Selby. Zadzwonił telefon i Amorette Standish powiedziała: - Szeryf Brandon do pana. - Halo, Rex. Gdzie jesteś? - spytał Selby. - Właśnie kończę posiedzenie u fryzjera. Włosy mi tak odrosły, że ludzie gotowi by jeszcze pomyśleć, że chodzę w przebraniu. - Przyjdź, jak tylko będziesz mógł - powiedział Selby. - Mamy do czynienia z morderstwem albo samobójstwem. - Gdzie zwłoki? - spytał Brandon. - Właśnie tego nie wiem. - Przychodzę natychmiast - oświadczył Brandon i odłożył słuchawkę. Selby zaczął pilnie badać ubranie. - Zdaje się, że możemy śmiało wykluczyć samobójstwo - rzekł. - Wygląda na to, że został postrzelony z prawej strony przez kogoś, kto stał trochę z tyłu. - Tak - powiedział Horton - na to wygląda. - Nie domyślacie się, gdzie mogli wam podrzucić to ubranie? - Nie, absolutnie. - A czy nie da się tego określić po miejscu, jakie zajmowało wśród innych ubrań? - Zaraz, zaraz, chwileczkę - rzekł Horton. - Może by się i dało. Tak, to musiało być gdzieś w okolicy Tenth Avenue. Pamiętam, że odwoziłem towar z Orange Heights i... - A więc to ubranie nie może pochodzić z Orange Heights? - spytał Selby. - Nie. Wszystko z Orange Heights zostało odwiezione i spisane. Zapisujemy każdą sztukę, którą nam oddają. Potem odstawiam wszystko pracownikowi, który to rejestruje. Najpierw zapisuje, a potem przegląda kieszenie, czy nic w nich nie zostawiono. - Co było dalej?

- Więc jak już zupełnie skończyłem z Orange Heights, przerzuciłem się na Tenth Avenue i... - Coście zapisali tuż przed znalezieniem tego ubrania? - Mogę zadzwonić do kontrolera i zapytać, ale mnie się zdaje, że to był garnitur od Artura Peela. Tak, tak, jestem pewien, że tak. - A potem znaleźliście to? - Aha. - A gdzieście się później zatrzymali? Gdzie pojechaliście od Artura Peela? - Do Sydneya Trace’a. - Wzięliście coś od niego? - Tak. Parę sukien, jakąś bluzę i dwa garnitury. - A jak wyjmujecie te rzeczy z samochodu? W takim porządku, w jakim wkładacie, czy na odwrót? - Nie rozumiem. - Kiedy wkładacie rzeczy do samochodu, to czy przesuwacie je na przód, tak że ostatnia rzecz włożona jest potem pierwsza przy rozładowywaniu, a... - Ach, rozumiem. Nie. Tak jak wkładamy, tak wyjmujemy. Wkładamy te rzeczy do skrzyni, którą się potem wyciąga z wozu i niesie do kontrolera. Kontroler spisuje nie od końca, tylko od początku i która rzecz była pierwsza włożona, to jest i pierwsza wyjęta. - A nie uważacie, że to ubranie mogło być z rzeczami Peela albo Trace’ow? - To niemożliwe. - A więc ktoś musiał włożyć je do skrzyni po odjeździe sprzed domu Peela i przed włożeniem rzeczy z domu Trace’ów? - Chyba tak. - Byliście sami w wozie? - A jakże. - Zaparkowaliście przy chodniku przed domem Trace’a? - Tak jest. - I poszliście po rzeczy? - No tak. - Jak długo to trwało? Horton spuścił wzrok i rzekł markotnie: - Parę sekund. Selby przyglądał mu się badawczo.

- Kto tam najczęściej wręcza wam rzeczy do prania? - Czasami pani Tracę, a czasem służąca. - A kto to zrobił dziś? - Służąca. - Zdaje się, że ją znam - rzekł Selby w zadumie. - Taka wysoka, chuda, zezowata kobieta blisko pięćdziesiątki, która... - Eee, panie, to nie ta - przerwał mu Horton. - Ewa nie ma więcej jak trzydziestkę, to klasa dziewczyna w każdym calu. - I przez te dziesięć minut, któreście tam byli - rzekł Selby niby od niechcenia - ktoś mógł otworzyć wóz i wrzucić ubranie. - Kto panu powiedział, że byłem tam dziesięć minut? Selby zmarszczył czoło. - A jak mówiliście? Nie powiedzieliście, że wstąpiliście na dziesięć minut? - Jakie tam dziesięć minut, już prędzej pięć. - O czym rozmawialiście z Ewą? - spytał Selby. - A o wyścigach i... no, wie pan, jak to jest. Powiedziałem, że wygląda jak ta lala, a ona na to, że firma Acme jest do niczego, że musi wypróbować jakąś inną pralnię, może wreszcie któryś kierowca zaprosi ją do kina, jak będzie miała wychodne. - To wszystko? - spytał Selby. - A no tak, takie tylko żarty. - I jak długo te żarty trwały? - Może minutę, może dwie. - A może dziesięć? - Chyba nie. - No, w każdym razie zatrzymamy to ubranie. Bądźcie w mieście, na wypadek, gdybym was potrzebował. Przy okazji, macie jakieś plany na dziś wieczór? - Tak, panie Selby, chciałbym pójść do kina. - No, to was tam w razie czego znajdę - powiedział Selby obojętnym tonem. - Samotnie? - Nie... tak... To znaczy Ewa idzie ze mną. - Aha, rozumiem. Myślę, Horton, że jednak to musiało potrwać z dziesięć minut. Nawet taki dziarski pracownik jak wy nie mógłby tego wszystkiego osiągnąć w dwie minuty. Horton uśmiechnął się i powiedział: - Niech pan tylko nie mówi szefowi, panie Selby.

- Dobrze - obiecał Selby. - Nie potraficie mi nic powiedzieć o znaku pralni na tym ubraniu? - Nie. Ale zdaje mi się, że ono jest z Los Angeles. To jest gotowe ubranie, kupione w Los Angeles. - Ale w Madison City nosi się sporo gotowych ubrań kupionych w Los Angeles, no nie? - I to racja. - Więc dobra, Horton. Nie, jeszcze chwilę. Gdzie była pani Tracę, jak rozmawialiście z Ewą? - A tego to ja nie wiem. - A nie wiecie, czy była w domu? - Nie wiem. - Nie słyszeliście, żeby ktoś kręcił się po domu? - Nie. - O której tam byliście? - Gdzieś koło dziesiątej. Wyjechałem z firmy trochę przed dziewiątą. - No, dobra, Horton. Porozumiem się z wami później. W niespełna minutę po wyjściu Hortona na korytarzu dały się słyszeć szybkie kroki szeryfa Brandona, a potem pukanie. Prokurator otworzył szeryfowi drzwi, pokazał ubranie i opowiedział rozmowę z Hortonem. Brandon skręcił sobie papierosa i zapalił słuchając sprawozdania Selby’ego. - Sądzę - rzekł wreszcie - że będziemy musieli powiadomić Larkina. - I ja też tak myślę - przyznał Selby. - Ciekawym, co da się powiedzieć o tych plamach krwi... czy są stare i tak dalej. - Wyglądają mi na świeże, Doug. Krew zdążyła wyschnąć, ale mam wrażenie, że upłynęło zaledwie kilka godzin. Gdyby upłynęło więcej, byłaby bardziej brązowa. Selby nabił fajkę. - Jaki cel mógł ktoś mieć wysyłając do pralni to ubranie? - spytał. - Z całą pewnością nie po to, żeby je potem odebrać. - W tym właśnie sęk - rzekł Brandon. - Człowiek, który miał na sobie to ubranie, został postrzelony. Rana niewątpliwie była śmiertelna. Ubranie zdjęto z trupa. Następnie umieszczono je w samochodzie. Człowiek, który umieścił to ubranie w samochodzie, musiał sobie zdawać sprawę, że zostanie ono znalezione najpóźniej w ciągu godziny i natychmiast dostarczone władzom. Dlaczego to zrobił?

Brandon zmrużył oczy i powiedział: - Bo ja wiem, Doug? Jak myślisz? - Myślę, że wchodzą w rachubę dwie przyczyny - rzekł Selby. - Jedną z nich jest to, że morderca nie chciał, aby morderstwo pozostało nie wykryte, i starał się ułatwić władzom pracę. - Ale po licha obrał sobie tak okrężną drogę i czemu tak mu bardzo zależało, żebyśmy się dowiedzieli o morderstwie? Selby potrząsnął głową i odparł: - To jedyna odpowiedź, jaką mogę dać. Chodźmy jednak do Otto Tarkina. Będzie zły, jeśli mu nie powiemy. Zresztą morderstwo zostało dokonane prawdopodobnie w obrębie miasta. Potem możemy pójść pogadać ze służącą Trace’ow. Jakoś nie bardzo dowierzam temu Hortonowi. Myślę, że chodzi mu tylko o własną skórę, że bardziej mu zależy, aby go nie oskarżono o niedbalstwo i lekceważenie obowiązków, niż żeby nam pomóc. - Znam go - powiedział Brandon. - To niepoważny facet, ma bzika na punkcie wyścigów, wszystkie pieniądze wydaje na konie... Zadzwonił telefon. Selby podniósł słuchawkę i usłyszał głos sekretarki: - Dzwonią z firmy „Acme: Pranie i Farbowanie”. Selby powiedział: - Halo! W słuchawce zabrzmiał głos jakiegoś mężczyzny: - Mówi Bill Atwood z firmy „Acme”. - Dzień dobry, panie Atwood. Przed chwilą rozmawiałem z waszym kierowcą. - Właśnie - rzekł Atwood - i obawiam się, że udzielił panu mylnych informacji. - No, słucham. - Otóż kiedy go nie było, staraliśmy się ustalić z kontrolerem, w jaki sposób ubranie to do nas trafiło. Horton panu powiedział, że wetknięto je gdzieś między domem Peela i Trace’a na Tenth Avenue. Tak mu się wydaje, ale kontroler jest niemal pewien, że przyszło razem z rzeczami z Orange Heights. Sądzi, że wypadło z rzeczy należących do pana Carra. - Czy to wynika ze spisu? - spytał Selby. - No, nie całkiem. Ubrania z tej dzielnicy są zwykle na wieszakach i kontroler mówi, że mogło ześliznąć się z wieszaka i upaść na podłogę. Tak też pomyślał, więc podniósł je i zaczął szukać wolnego wieszaka, ale musiało wisieć z jakimś innym ubraniem na jednym wieszaku, bo nie znalazł. - Horton mi mówił, że sprawdza znaki na wszystkich ubraniach, które...

- Otóż nie - rzekł Atwood. - Powinien, ale nie sprawdza. Wątpię, czy jakikolwiek inny kierowca to robi. Niech mówią, co chcą, ale jestem pewien, że kiedy biorą ubrania od stałych klientów, po prostu wrzucają je do samochodu. - No dobrze. Dziękuję panu, panie Atwood. Tylko niech pan zachowa tę sprawę dla siebie. Proszę na razie nikomu o tym nie mówić. Dobra? - Dobra - odparł Atwood - ale nie jestem całkowicie pewien pracowników. Któryś na pewno wkrótce się wygada, a takie sprawy rozchodzą się lotem błyskawicy. - Wiem - rzekł Selby. - W każdym razie niech pan zrobi, co się da. - Na pewno zrobię. - I jeszcze jedno - dodał Selby - niechaj pan przemówi temu Hortonowi do rozsądku. Nie chciałbym, żeby na rozprawie kontroler zeznawał pod przysięgą jedno, a Horton drugie, bo w ten sposób do niczego nie dojdziemy. - Kontroler to dużo bardziej odpowiedzialny człowiek niż Horton - powiedział Atwood. - Niechaj pan porozmawia teraz z Hortonem, a ja sobie z nim pogadam później. I niech pan mu da okazję rozmówienia się z kontrolerem, może dojdą jakoś razem do wspólnych wniosków. Odłożył słuchawkę i kiwnął głową do Brandona. - Załatwione - powiedział. - Chodźmy do Larkina. Rozdział 4 Otto Larkin, pięćdziesięcioparoletni mężczyzna z wielkim brzuchem, słuchał z zainteresowaniem opowiadania Selby’ego, a jego małe, błyszczące oczka przesuwały się z twarzy Selby’ego na Brandona, to znów spoglądały gdzieś za okno. - Uważam, że należy ufać raczej Hortonowi - rzekł - niźli Atwoodowi. Horton jest kierowcą. Wie, skąd wziął ubranie. - Rzecz w tym - wyjaśnił Selby cierpliwie - że on go znikąd nie brał, że je podrzucono do wozu. Larkin wahał się chwilę, jakby nie wiedział, czyj mówić, czy lepiej zmilczeć, wreszcie powiedział: - Myślę, że to ma niewielkie znaczenie, ale ubiegłej nocy był jeszcze jeden włóczęga w Orange Heightsj i policjant w radiowozie słyszał strzał rewolwerowy. Selby i Brandon zamienili spojrzenia. - W pobliżu domu Carra? - spytał Brandon. Larkin kiwnął głową i rzekł:

- Dlatego mi się nie podoba to, co mówi Atwood; Wygląda na to, że usiłuje dopasować sprawę znalezionego ubrania do tych faktów. - A skąd może znać te fakty? - spytał Selby. - Och, to proste - odparł Larkin swobodnie. - Jego szwagier ma stoisko wyrobów tytoniowych w lokalu do gry w bilard, gdzie większość moich ludzi spędza wolny czas. - Nie słyszałem nic o żadnym strzale, Larkin - rzekł Brandon znacząco. - Właściwie to nie był strzał, ot, jakiś sobie wybuch - tłumaczył się Larkin spiesznie - pewnie ktoś złożył się do kota albo królika. Nie mówiłem panu, bo nie wydawało mi się, że to ma jakieś znaczenie. - To może powiesz teraz, Larkin - zaproponował Selby. - No więc - zaczął Larkin pilnie unikając wzroku szeryfa i prokuratora - dostaliśmy drugi telefon od pani Artrim. - Drugi? - przerwał znaczącym tonem Selby. - Tak. To właśnie ona nas zawiadomiła za pierwszym razem o włóczędze, tym ściganym przez Los Angeles. - Rozumiem - rzekł Selby. - Mów dalej. - Więc zadzwoniła około drugiej w nocy i powiedziała, że znów się ktoś wałęsa koło jej domu i że to ten sam człowiek, co poprzednio. No to pomyślałem sobie, że świetna okazja, żeby faceta złapać. Przekazałem wiadomość do radiowozu, który tam był w okolicy i chłopcy od razu tam pognali. - Pojechali wprost do domu pani Artrim? - spytał Selby. - Nie. Technika postępowania w podobnych sprawach polega na tym, że się przyjeżdża w daną okolicę, okrąża kilka razy cały kwartał, potem zapala reflektor i przeszukuje pobliski teren, a dopiero później podjeżdża się pod dom, z którego wyszedł donos. Zwykle włóczęga, słysząc nadjeżdżający samochód, domyśla się, że to wóz patrolowy, wybiega na chodnik i zaczyna szybko się oddalać, przy czym usiłuje wywołać wrażenie, że jest zwykłym przechodniem, który się gdzieś śpieszy. W ten sposób złapaliśmy tamtego. - Co dalej? - spytał Selby. - Otóż kiedy chłopcy zajechali pod dom pani Artrim, ujrzeli jakiś blask trochę dalej od ulicy i usłyszeli huk wystrzału. No więc zapalili reflektor i przeszukali teren. Nic jednak nie znaleźli. - Gdzie - spytał Selby - nastąpił ten wystrzał? - To było na samym skraju tego urwiska między domem pani Artrim a posiadłością pana Carra. Znacie chyba ten głęboki wąwóz. Jakieś podziemne źródło podmyło tam glebę i

część wzgórza się zapadła. Początkowo zamierzano pociąć to urwisko na tarasy, ale inżynier miejski odradził. Powiedział, że bylica i dęby karłowate rosnące na tym miejscu właśnie scalają glebę i jeśli się je usunie, ziemia będzie się dalej zapadała. Zacementowano dno wąwozu, żeby się nie pogłębiał, i... - Znam ten wąwóz - rzekł Selby. - Strzał nastąpił po tamtej stronie wąwozu. - Co znaczy „po tamtej stronie”? - Od północy, bliżej domu A. B. Carra. - Ten wąwóz ma w tym miejscu ze dwadzieścia do dwudziestu pięciu metrów głębokości. - Tak jest. - Czy ktoś jeszcze słyszał strzał? - O tak. Artrimowie. Pani Artrim była śmiertelnie przerażona. Stary jest kaleką, jak wiecie, i ma trochę źle w głowie. Trzymają przy nim stale pielęgniarkę. Usłyszał strzał i zawołał pielęgniarkę, ale pielęgniarka pobiegła na górę do pani Artrim. A gdy przeszukiwano teren, walił laską w podłogę i klął. Chłopcy słyszeli jego przekleństwa po drugiej stronie wąwozu. - I nikogo nie znaleźli? - Nikogo - przyznał Larkin - ale wiesz, jak tam jest, Doug. Facet mógł strzelić i jeśli był na tyle mądry, żeby się położyć i nie ruszać, to kto by go tam znalazł. Zwłaszcza w nocy. Ten wąwóz ma mnóstwo załomów. Selby skinął głową. - Prawdę mówiąc - rzekł Larkin - gdy chłopcy tam przyjechali i zbadali sprawę, doszli do wniosku, że to jakiś wariat łaził po mieście i strzelał. Pani Artrim powiedziała, że był całkiem nago. - Nago? - powiedział szeryf Brandon patrząc znacząco na Selby’ego. - Właśnie. Facet był goły jak święty turecki, mówiła. Noc była bezksiężycowa, ale ona twierdzi, że dość jasna, aby móc to spostrzec. Wyglądał jak niewyraźna plama poruszająca się po trawniku. Selby spojrzał pytająco na Brandona. Brandon skinął głową. - Jedźmy zobaczyć, jak to wygląda - rzekł. - Dobra - powiedział Larkin. - Ale nie sądzę, że ta sprawa może mieć jakiś związek z ubraniem. Właściciel ubrania musiał mieć je na sobie, kiedy go zastrzelono. A ten łaził całkiem nago.

- Wiem - oświadczył Selby - ale myślę, że będzie dobrze zbadać trochę bliżej sprawę tego strzału. - Dobra - rzekł Larkin sięgając po kapelusz. - Możemy tam podskoczyć. - Dzwoniłem do Los Angeles - powiedział Brandon. - Postarają się zbadać, z jakiej pralni pochodzi ten znak na ubraniu, i wywiedzieć, kto jest jego właścicielem. - Macie tu samochód? - spytał Larkin. Brandon skinął głową. - To pojedziemy waszym. Cała trójka ruszyła korytarzem ku wyjściu z magistratu, kiedy z pokoju radiotelegrafisty wybiegł do nich dyżurny policjant. Kiwnął głową Dougowi Selby i Rexowi Brandonowi, ale meldunek złożył Larkinowi. - Grupa chłopców bawiących się w dzielnicy Orange Heights znalazła wrzucone do jaru nagie ciało mężczyzny - rzekł. - Skierowałem tam radiowóz. To jest ten jar na szczycie wzgórza przylegającego do posesji, którą nabył adwokat. - Zawiadomcie sędziego śledczego - polecił Selby. - Chodźcie, jedźmy... zanim zdążą zadeptać wszystkie ślady. - Moi chłopcy potrafią się tym zająć. Znają swój fach - oświadczył Larkin. - Tak, wiemy - powiedział Brandon i ruszył biegiem do samochodu. Brandon włączył syrenę. Samochód ruszył spod magistratu, wjechał na szeroki, pochylony zakręt na Main Street i pomknął pośród zamarłego ruchu ulicznego, domagając się pierwszeństwa drogi wyciem syreny i błyskami czerwonego światełka na dachu. Zjechali z Main Street u zachodniego krańca miasta i podążyli krętą i pnącą się w górę drogą ku Orange Heights, jednej z najnowszych i najbardziej ekskluzywnych dzielnic miasta. Mężczyźni nie mówili nic, kiedy samochód mknął pod górę z piskiem opon na zakrętach. Za nimi rozciągała się panorama doliny. W czystym, suchym powietrzu południowej Kalifornii Madison City wyglądało jak miniaturowy model miasta. Mijali okazałe rezydencje Orange Heights, domy w stylu hiszpańskim, otoczone wysokimi jaśniejącymi bielą murami stiukowymi, kryte czerwoną dachówką, domy z patiami i wypielęgnowanymi ogrodami. Jar znajdował się na zachodnim zboczu tuż przy najwyższym punkcie dzielnicy. Tu panowała atmosfera kosztownego zbytku. Domy wyglądem przypominały zamki. Po lewej stronie błysnęła oślepiającą bielą, odbijając w swych stiukowych ścianach słońce, rezydencja pani Artrim. Tuż za nią był jar, a po drugiej jego stronie rozpierała się leniwie w całej swej okazałości rezydencja, tak niedawno kupiona przez A. B. Carra. Niemal na wprost tej budowli stał zaparkowany samochód policyjny. Dwóch mundurowych policjantów z radiowozu