uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 758 580
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 277

Eugeniusz Dębski - Ostatnia przygoda

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Eugeniusz Dębski - Ostatnia przygoda.pdf

uzavrano EBooki E Eugeniusz Dębski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 61 osób, 64 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 956 stron)

Eugeniusz Dębski Ostatnia przygoda Lublin 2009

Beacie

W każdym z nas drzemie socjopata, gotów przeoczyć związek pomiędzy czynem, a jego konsekwencjami. C. Cook „Czerwone żelazne noce” Sekret wart jest tyle, ile warci są ludzie, przed którymi powinniśmy go strzec. Carlos Ruiz Zafon „Cień wiatru” Mnie budzi Teba. Tebe tatuś. Tatusia - budzik. To kto w końcu jest najważniejsy? Philip K. Dick Yeates, lat 4. Cykl rozważań egzystencjalnych: „Co jest grane. I kto tym wszystkim rządzi?”.

PROLOG Co wy tu robicie? Nic? No to uwijajcie się szybciej! „456 odzywek z armii, o armii i dla armii” Było tak gorąco, że nawet się nie pociłem. Miałem wrażenie, że pot wysycha, zanim wysiąknąwszy ze mnie zdoła się skoncentrować w kroplę cieczy. Pokrywałem się tylko warstewką suchej soli i kiedy zaczynała mnie piec skóra, czyli co półtorej godziny, rzucałem wszystko, to znaczy leżenie pod wentylatorem, i waliłem się do wanny. Klimatyzacja działała, pewnie. Działała bardzo dobrze i wydajnie. Gdybym chciał podnieść temperaturę w domu o cztery stopnie,

wykonałaby to w niecałe dwie minuty, a może i jedna by wystarczyła. Ale kiedy usiłowałem zejść z 28 stopni Celsjusza do jakiejkolwiek temperatury poniżej, sterownik dostawał czkawki i skakał do trzydziestu siedmiu, po czym przez niekończące się trzy kwadranse wracał do magicznych, już w tym momencie upragnionych dwudziestu ośmiu. Próbowałem tego dwa razy, potem poddałem się. Nikt nie przyjedzie pomóc. Sterowniki w całym mieście padały jak pchły na psie, który wszedł o świcie do izby żołnierskiej. Sterowniki padały w połowie kraju - susza trwała od czterdziestu dni, apokaliptycznych chyba, a jakiś jajogłowy czy raczej jajomózgi okularnik, któremu klima musiała paść jeszcze wcześniej, w pocie czoła - nomen omen -

wyliczył, że gdyby cały Wielki Kanion wypełniała woda, to musiałaby płynąć 118 dni, żeby wyrównać powstały w tym roku deficyt. Ale nie pamiętałem na jakiej powierzchni - całych stanów, jego stanu czy jego wanny... Leżałem w swojej, w chłodnej wodzie, łapczywie pochłaniałem drugi kilogram zimnych czereśni, a pestkami strzelałem od godziny w ekran telewizora. Ohydny zwyczaj, orzekła Pyma. Nie leżenie w wannie, tylko strzelanie do telewizora. Właściwie nie tyle do telewizora, ile do prymitywnej maty TV przekazującej obraz z odbiornika salonowego. I strzelałem pestkami nie dlatego, że nie lubię tej maty, sam ją powiesiłem. I nie dlatego, że nie lubię Nickiego Golbluma czy jego uśmiechu przypominającego kratkę do grilla właśnie. O

nie, podłoże było głębsze: po każdym strzale, kiedy pestka spadała na podłogę, rzucał się na nią kierowany słuchem i okiem mały ścierwojad cleaner, który przy pierwszym prysznicu, gdzieś o czwartej rano, pożarł moje majtki. Choć nie powinien! Ale on chyba też ześwirował. Chyba?!... Jeśli maszyna wypełza w nocy na trawnik, usiłuje wyskubać całą trawę i jeszcze ją przeżuć, to musiało jej na coś paść!

I nie daje się wyłączyć. Dlatego zamknąłem cleanera w łazience i zatrudniłem do zbierania pestek. Nickie „Grill” nadaje w tym czasie jak podkręcony crackiem, chłodny i ubrany; na pewno nagranie co najmniej sprzed roku: - ...a wiecie przecież, że każdy facet ma dwa razy w życiu kłopoty ze swoją Fletnią Pana. Wiecie? - Sala zahuczała przecząco. - Nie? No to wam powiem, przyda się, żeby nie wpadać w panikę. - Wsadził palec za kołnierz koszuli i przejechał od karku do wydatnego jabłka Adama. - Faceci mają problemy ze swoimi fujarami w wieku lat siedemnastu, kiedy mogliby na okrągło, z każdą i wszędzie, w przeciągu, pociągu, na drągu. I drugi raz po pięćdziesiątce, kiedy na

okrągło nie mogą! - Sala eksplodowała śmiechem. Kamera migiem wychwyciła kilka matron, które poszturchując swoich mężów zanosiły się ze śmiechu. Nickie poczekał, aż poocierały sobie łzy. - Ale wracajmy do apteki, bo denerwuje mnie ten aptekarz, przyznaję. Więc chcę go jakoś przygwoździć. Wiecie, jacy są Żydzi!... - Znowu śmiech na sali. Sala ubrana i chłodna. Nagranie, na pewno. Nie ma takich miejsc na naszej półkuli, z wyjątkiem bieguna, gdzie można by zmusić ludzi do włożenia koszuli, a co dopiero nakłonić tysiąc ludzi do włożenia tysiąca marynarek! - No więc rozglądam się i mówię: A dlaczego prezerwatywy mają napisy „Dla trzydziestolatków”, „Dla czterdziestolatków”,

„Dla pięćdziesięciolatków”, a we wszystkich paczkach jest dokładnie taki sam tuzin kondomów?... - Przerywa, a ja trafiam go w ucho. Cleaner rzuca się na turlającą się jeszcze pestkę. - A on mi odpowiada... - Nickie zawiesza glos. - On mi na to odpowiada, że nie chodzi o wielkość czy grubość, tylko o intensywność korzystania, częstotliwość kupowania, znaczy się. Trzydziestolatki - raz na dwa tygodnie, a pięćdziesięciolatki - raz na rok! No to mam go! Mówię: Chyba zwariowałeś pan, panie aptekarz! Kierując się jakąś tam częstotliwością, wystawiłeś te dla trzydziestolatków na dole, dla czterdziestolatków wyżej, a pięćdziesięciolatki, ci najbardziej schorowani i niesprawni, muszą sięgać pod sufit?!

Sala ryczy ze śmiechu. Komu by się chciało ryczeć ze śmiechu, gdyby nie mieli porządnej, nie zacinającej się klimy? - On gapi się na mnie długą chwilę, a ja się gotuję - wyznaje Nickie „Grill”. - Potem rzuca: Jak pięćdziesięciolatek kupi tuzin, to wraca po następny za rok dopiero, więc mogę się nawet zdobyć na przyniesienie drabinki z zaplecza! Spazmy na sali. Musi im być chłodno! Podobno jak ludzie marzną, tak się śmieją. Taki przedśmiertny śmiech histeryczny. - Na to ja, spokojny jak głaz, wykalkulowany jak cholera, mówię do niego: No to daj mi pan paczkę dla mnie! A czekam tylko na jego potknięcie - wystawiony palec Golbluma ucina hałas i rechot, rodzi ciszę,

przykuwa uwagę; staram się trafić w ten palec, ale ledwo trafiam w ekran. - A on mi podaje paczkę tych dla trzydziestolatków. - Nickie uśmiecha się triumfalnie. - Czyli dla tych, co przychodzą co dwa tygodnie! - krzyczy. - Jestem usatysfakcjonowany! Płacę mu za prezerwatywy, nie mogę się jednak powstrzymać i mówię na odchodnym: - Przynajmniej dobrze mnie pan oszacował z tym zapotrzebowaniem! Zapada martwa cisza. Martwa, jakby wszyscy na sali zeszli na udar cieplny, ale nie: widzę, żyją! - A on mówi spokojnie: Oceniam pana na miesiąc. - Nickie zaczyna terkotać jak karabin maszynowy: - Ja się śmieję i mówię: To trzeba było dać dwie paczki! A on: Zawsze pan

kupujesz jedną, a drugą dokupuje pana szanowna małżonka. Gorrrąca musi być kobitka! Dramatyczna pauza. I puenta: - A przecież ja z moją Moirą to raptem raz na dwa tygodnie, bo ona ma tak-kkk-ie migreny! Oklaski. Oklaski. Ok... Pstryknąłem pestką. Pudło. Kilo czereśni i ani jednego trafienia?! Na ekranie chłodny Nickie trajkoce dalej, przekrzykując i tak cichnące brawa. Sprytny typ: tym sposobem sugeruje, że trwałyby i trwały, i trwały, gdyby ich nie wyłączył. - Ale to jeszcze nic. Ja tam raz na dwa tygodnie! To niezły wynik. Może zaprzeczysz?

Hej, ty tam w okularkach, co? No dobra, nie będę cię przepytywał przy pełnej sali. Mój przyjaciel poczuł w nocy potrzebę odcedzenia kartofelków, poszedł do WC, staje nad muszlą... I nic! Stoi, czeka, w końcu pochyla się i mówi: - No co jest, przyjacielu? Przez całe życie zgodnie współpracowaliśmy, a tu nagle jakieś mi numery wycinasz? Z sypialni rozespana żona: - Z kim tam rozmawiasz? Z przyjacielem. - Jakim znowu przyjacielem? - Z takim jednym starym przyjacielem, ty go już nie pamiętasz! O kurde! Trafiłem w wyłącznik! Nie dowiedziałem się, czy to już była puenta czy jeszcze coś tam się działo. A tak miło było patrzeć na salę wypełnioną takim chłodnym tłumem... A jeszcze jak przymknąłem oczy i

wyobraziłem sobie, że jestem tam, na klimatyzowanej sali, i nagle wstaję i zaczynam z siebie zrzucać ubranie - marynara, koszula, spodnie, skarpety... Zastanawiam się, czy gatki też i... Zadzwonił telefon, drgnęła mi ręka i miska z kilkunastoma rozkosznie omglonymi czereśniami rąbnęła na podłogę. Ten mały przygłupek rzucił się na nie i na odłamki miski. Chrupał i mlaskał, a mogłem ja! Odczekałem osiem sygnałów. Telefon też chyba się zagotował, nie przełączał, nie włączał komunikatu... - Telefon! Odbieram! - Owen Yeates, odbieram! - zameldował telefon, potem krótko pisknęło. - Słucham? - rzuciłem w przestrzeń,

starając się nie pluskać przeponą. - Owen, tu Struggleman. Robin William Vilfraid Struggleman. - Tak? Hm, rodzice szanownego rozmówcy byli miłośnikami dwudziestowiecznej komedii?.. Tylko kto to mo... HEJ!!! Podskoczyłem w wannie, chlusnęło na boki, woda zalała cleaner, który zapiszczał cienko i odjechał, huknął z czółka w ścianę i zamarł z zamilknięciem pospołu. Co za ulga. Wyskoczyłem na podłogę, otrząsnąłem się z grubsza. - Sierżancie?! - No. Wiedziałem, że nie będziesz pamiętał... - Przecież pamiętam!

- Po siedmiu sekundach. - Udawałem, specjalnie udawałem, żeby panu zrobić przyjemność! - No to zrób mi jeszcze jedną: przyjedź do mnie. - A gdzie pan jest, sierżancie? - Tu, w Chicago. Tyle że w innej dzielnicy. Bardzo innej. To nie jest twoje Arlington, tylko Palos Hills. Ale ty masz lepszą klimę w bastaadzie niż w domu. Chodzi? Sierżanta nie da się oszukać. To pamiętałem, lecz ciągle próbowałem, wierząc, że zanim zejdę, uda mi się przynajmniej raz... - Chodzi jak cholera! - Nie chodzi. Łżesz, Owen. Jak zwykle nieudolnie. - Sierżancie, pan niszczy mój image! Ja

wszystkim dokoła wciskam, i z powodzeniem, muszę się nieskromnie pochwalić, że jestem zawołanym łgarzem i blagierem, że na trzy zdania dwa i pół są kłamstwem i konfabulacją. A i to tylko kiedy zeznaję przed urzędem podatkowym, bo w innych sytuacjach jestem jeszcze skuteczniej... - Mało gadamy, dużo działamy - przerwał mi. Mogłem działać, byłem już suchy. Bielizna, całe dwie zmiany, leżały w szczelnych workach w lodówce obok pół tuzina skarpet. Byłem przygotowany na tak apokaliptyczną ewentualność jak wyjście. - Dobra. Sierżancie, proszę o adres. - Już go masz w tele. Czekam na rogu Harlem Avenue i Roberts Road. Ile będziesz się tu czołgał?

- Gdybym się czołgał, byłbym w pół godziny, ale muszę jechać samochodem, więc umówmy się za całą. 1Wio! Futro w gacie i jedziemy! I rozłączył się. Ociekający wodą stanąłem na ciepłych kaflach. Wanna ćwierknęła, że niby woda w niej została i co z nią robić? Wolno, żeby się niepotrzebnie nie rozgrzewać, podszedłem do pulpitu, skierowałem wodę do zbiornika podlewającego trawnik, potem połączyłem się z bastaadem, uruchomiłem w nim klimę i ustawiłem temperaturę na dwadzieścia stopni. Okazało się, że w garażu temperatura dochodzi do pięćdziesięciu czterech, miałem więc kilka co najmniej minut, żeby spokojnie się ubrać. Majtki z lodówki były niezłe, ale mimo

że były to bokserki o umyślnie dużej powierzchni, ogrzałem je sobą w kilka sekund. Zrezygnowany cmoknąłem na psa. Monty udawał białego misia na płytkach pod schodami, lecz kiedy pokazałem mu klucz, pozbierał wszystkie swoje łapy, pyski i ogony i ruszył za mną. Poczekałem i dotknąłem go, był rozgrzany jak piec do wytopu szkła. No, trudno się dziwić. Jedyne co go jako tako chłodziło to kurtyna wodna w ogrodzie, tyle że władze miasta apelowały o powstrzymanie się od takiego używania wody w czasach ostrego jej deficytu. Włączyłem ją poprzedniego wieczora i zaraz napadło mnie jakieś małoletnie komando, co to węszy po okolicy w poszukiwaniu utracjuszy wodnych. Wyłączyłem kurtynę, obiecałem poprawę,

przeprosiłem Monty’ego. Odtąd włączałem nawilżanie obłokiem wodnym tylko na cztery minuty, między północą a pierwszą. Wtedy te hordy egzekutorów wespół z komandami inkwizytorów zajmują się przestępstwami cięższymi albo składają raporty lub uzgadniają plany działania na następne godziny. Może nawet śpią? Grunt, że przez cztery minuty możemy z Monterem stać w rozkosznej, względnie chłodnej wilgoci i przez następne cztery minuty wydaje nam się, że jest chłodniej. Przez te pięćset sekund mógłbym nawet gadać ze swoim agentem o trasie promującej „Władców nocy, złodziei snów”, ale on się wyniósł na chłodne Baleary, a jego pełen współczucia głos dochodzący stamtąd podnosił mi temperaturę o

cztery do pięciu kresek. Dlatego obawiając się udaru cieplnego, nie dzwoniłem do niego, jego telefony, wszystkie dwa, skwitowałem kilkoma słowami o upale. Poza tym kiedy u mnie była pierwsza w nocy, u niego chyba ósma rano. Nie miałem zamiaru słuchać jego zadowolonego z siebie, sytego głosu, ja, odżywiający się od dziesięciu dni wodą, czereśniami, melonami, arbuzami, ogórkami i znowu wodą... Wszystkim, co wilgotne, soczyste, ciekłe i dające się schłodzić. Piwem. No trudno. Jak działać, to działać, słowo „mężczyzna” do czegoś zobowiązuje. Wbiłem się w przewiewne szorty, narzuciłem koszulkę, chwyciłem swój klucz i pognaliśmy z Montym do garażu, w którym czekał już rozkosznie

schłodzony bastaad. Przelotnie, zamykając dom na wszystkie spusty i wyjeżdżając na ulicę, pomyślałem, że może by się tak przeprowadzić do samochodu na jakiś czas? Po prostu podłączyć się do instalacji energetycznej i spać w wozie? Ale po chwili wydało mi się to głupie, po drugiej chwili odłożyłem decyzję na potem. Tłukłem się przez ospałe, senne, rozmamłane, spocone miasto. Blask walił od posrebrzonego asfaltu, polewanego przez dziesiątki beczkowozów municypalnych czymś, co miało odbijać promienie słoneczne, inaczej stopiłby się i spłynął do studzienek kanalizacyjnych, szyby bastaada same się spolaryzowały, zrobiło się ciemniej i chłodniej. Odruchowo sprawdziłem, czy mam

włączonego tropiciela, który by pilnował, czy ktoś za mną nie jedzie podejrzanie długo. Niemal czułem, szczególnie na światłach, jak opony bastaada zapadają się w rozmiękający asfalt, jak z trudem na zielonym wynurzają się z miękkich łożysk. Nie daj Boże gwałtownie zahamować - pomyślałem. - Opony zedrą dywanik podłoża na całej trasie hamowania. Zwolniłem jeszcze bardziej. Potem pomyślałem, że zwolniłem nie tyle z powodu dbałości o wygląd i jakość podłoża, ile chcąc wydłużyć przyjemność oddychania chłodnym dwudziestostopniowym powietrzem. Obok mnie Monty wysunął kinol w kierunku wylotu nawiewu i chwytał zimne powietrze z błogo zapadającym się w siebie spojrzeniem. - Wszystko co dobre ma swój koniec -