W każdym z nas drzemie socjopata,
gotów przeoczyć związek pomiędzy
czynem,
a jego konsekwencjami.
C. Cook „Czerwone żelazne noce”
Sekret wart jest tyle, ile warci są ludzie,
przed którymi powinniśmy go strzec.
Carlos Ruiz Zafon „Cień wiatru”
Mnie budzi Teba. Tebe tatuś.
Tatusia - budzik. To kto w końcu
jest najważniejsy?
Philip K. Dick Yeates, lat 4.
Cykl rozważań egzystencjalnych:
„Co jest grane. I kto tym wszystkim rządzi?”.
PROLOG
Co wy tu robicie? Nic?
No to uwijajcie się szybciej!
„456 odzywek z armii, o armii i dla armii”
Było tak gorąco, że nawet się nie
pociłem. Miałem wrażenie, że pot wysycha,
zanim wysiąknąwszy ze mnie zdoła się
skoncentrować w kroplę cieczy. Pokrywałem
się tylko warstewką suchej soli i kiedy
zaczynała mnie piec skóra, czyli co półtorej
godziny, rzucałem wszystko, to znaczy leżenie
pod wentylatorem, i waliłem się do wanny.
Klimatyzacja działała, pewnie. Działała
bardzo dobrze i wydajnie. Gdybym chciał
podnieść temperaturę w domu o cztery stopnie,
wykonałaby to w niecałe dwie minuty, a może i
jedna by wystarczyła. Ale kiedy usiłowałem
zejść z 28 stopni Celsjusza do jakiejkolwiek
temperatury poniżej, sterownik dostawał
czkawki i skakał do trzydziestu siedmiu, po
czym przez niekończące się trzy kwadranse
wracał do magicznych, już w tym momencie
upragnionych dwudziestu ośmiu. Próbowałem
tego dwa razy, potem poddałem się.
Nikt nie przyjedzie pomóc. Sterowniki w
całym mieście padały jak pchły na psie, który
wszedł o świcie do izby żołnierskiej.
Sterowniki padały w połowie kraju - susza
trwała od czterdziestu dni, apokaliptycznych
chyba, a jakiś jajogłowy czy raczej jajomózgi
okularnik, któremu klima musiała paść jeszcze
wcześniej, w pocie czoła - nomen omen -
wyliczył, że gdyby cały Wielki Kanion
wypełniała woda, to musiałaby płynąć 118 dni,
żeby wyrównać powstały w tym roku deficyt.
Ale nie pamiętałem na jakiej powierzchni -
całych stanów, jego stanu czy jego wanny...
Leżałem w swojej, w chłodnej wodzie,
łapczywie pochłaniałem drugi kilogram
zimnych czereśni, a pestkami strzelałem od
godziny w ekran telewizora. Ohydny zwyczaj,
orzekła Pyma. Nie leżenie w wannie, tylko
strzelanie do telewizora. Właściwie nie tyle do
telewizora, ile do prymitywnej maty TV
przekazującej obraz z odbiornika salonowego. I
strzelałem pestkami nie dlatego, że nie lubię tej
maty, sam ją powiesiłem. I nie dlatego, że nie
lubię Nickiego Golbluma czy jego uśmiechu
przypominającego kratkę do grilla właśnie. O
nie, podłoże było głębsze: po każdym strzale,
kiedy pestka spadała na podłogę, rzucał się na
nią kierowany słuchem i okiem mały
ścierwojad cleaner, który przy pierwszym
prysznicu, gdzieś o czwartej rano, pożarł moje
majtki. Choć nie powinien! Ale on chyba też
ześwirował. Chyba?!... Jeśli maszyna wypełza
w nocy na trawnik, usiłuje wyskubać całą
trawę i jeszcze ją przeżuć, to musiało jej na coś
paść!
I nie daje się wyłączyć. Dlatego
zamknąłem cleanera w łazience i zatrudniłem
do zbierania pestek.
Nickie „Grill” nadaje w tym czasie jak
podkręcony crackiem, chłodny i ubrany; na
pewno nagranie co najmniej sprzed roku:
- ...a wiecie przecież, że każdy facet ma
dwa razy w życiu kłopoty ze swoją Fletnią
Pana. Wiecie? - Sala zahuczała przecząco. -
Nie? No to wam powiem, przyda się,
żeby nie wpadać w panikę. - Wsadził palec za
kołnierz koszuli i przejechał od karku do
wydatnego jabłka Adama. - Faceci mają
problemy ze swoimi fujarami w wieku lat
siedemnastu, kiedy mogliby na okrągło, z
każdą i wszędzie, w przeciągu, pociągu, na
drągu. I drugi raz po pięćdziesiątce, kiedy na
okrągło nie mogą! - Sala eksplodowała
śmiechem. Kamera migiem wychwyciła kilka
matron, które poszturchując swoich mężów
zanosiły się ze śmiechu. Nickie poczekał, aż
poocierały sobie łzy. - Ale wracajmy do apteki,
bo denerwuje mnie ten aptekarz, przyznaję.
Więc chcę go jakoś przygwoździć. Wiecie, jacy
są Żydzi!... - Znowu śmiech na sali.
Sala ubrana i chłodna. Nagranie, na
pewno. Nie ma takich miejsc na naszej półkuli,
z wyjątkiem bieguna, gdzie można by zmusić
ludzi do włożenia koszuli, a co dopiero
nakłonić tysiąc ludzi do włożenia tysiąca
marynarek!
- No więc rozglądam się i mówię: A
dlaczego prezerwatywy mają napisy „Dla
trzydziestolatków”, „Dla czterdziestolatków”,
„Dla pięćdziesięciolatków”, a we wszystkich
paczkach jest dokładnie taki sam tuzin
kondomów?... - Przerywa, a ja trafiam go w
ucho. Cleaner rzuca się na turlającą się jeszcze
pestkę. - A on mi odpowiada... - Nickie
zawiesza glos. - On mi na to odpowiada, że nie
chodzi o wielkość czy grubość, tylko o
intensywność korzystania, częstotliwość
kupowania, znaczy się. Trzydziestolatki - raz
na dwa tygodnie, a pięćdziesięciolatki - raz na
rok! No to mam go! Mówię: Chyba
zwariowałeś pan, panie aptekarz! Kierując się
jakąś tam częstotliwością, wystawiłeś te dla
trzydziestolatków na dole, dla
czterdziestolatków wyżej, a pięćdziesięciolatki,
ci najbardziej schorowani i niesprawni, muszą
sięgać pod sufit?!
Sala ryczy ze śmiechu. Komu by się
chciało ryczeć ze śmiechu, gdyby nie mieli
porządnej, nie zacinającej się klimy?
- On gapi się na mnie długą chwilę, a ja
się gotuję - wyznaje Nickie „Grill”. - Potem
rzuca: Jak pięćdziesięciolatek kupi tuzin, to
wraca po następny za rok dopiero,
więc mogę się nawet zdobyć na przyniesienie
drabinki z zaplecza!
Spazmy na sali. Musi im być chłodno!
Podobno jak ludzie marzną, tak się śmieją. Taki
przedśmiertny śmiech histeryczny.
- Na to ja, spokojny jak głaz,
wykalkulowany jak cholera, mówię do niego:
No to daj mi pan paczkę dla mnie! A czekam
tylko na jego potknięcie - wystawiony palec
Golbluma ucina hałas i rechot, rodzi ciszę,
przykuwa uwagę; staram się trafić w ten palec,
ale ledwo trafiam w ekran. - A on mi podaje
paczkę tych dla trzydziestolatków. - Nickie
uśmiecha się triumfalnie. - Czyli dla tych, co
przychodzą co dwa tygodnie! - krzyczy. -
Jestem usatysfakcjonowany! Płacę mu za
prezerwatywy, nie mogę się jednak
powstrzymać i mówię na odchodnym: -
Przynajmniej dobrze mnie pan oszacował z
tym zapotrzebowaniem!
Zapada martwa cisza. Martwa, jakby
wszyscy na sali zeszli na udar cieplny, ale nie:
widzę, żyją!
- A on mówi spokojnie: Oceniam pana na
miesiąc. - Nickie zaczyna terkotać jak karabin
maszynowy: - Ja się śmieję i mówię: To trzeba
było dać dwie paczki! A on: Zawsze pan
kupujesz jedną, a drugą dokupuje pana
szanowna małżonka. Gorrrąca musi być
kobitka!
Dramatyczna pauza.
I puenta:
- A przecież ja z moją Moirą to raptem
raz na dwa tygodnie, bo ona ma tak-kkk-ie
migreny!
Oklaski. Oklaski. Ok...
Pstryknąłem pestką. Pudło. Kilo czereśni
i ani jednego trafienia?!
Na ekranie chłodny Nickie trajkoce dalej,
przekrzykując i tak cichnące brawa. Sprytny
typ: tym sposobem sugeruje, że trwałyby i
trwały, i trwały, gdyby ich nie wyłączył.
- Ale to jeszcze nic. Ja tam raz na dwa
tygodnie! To niezły wynik. Może zaprzeczysz?
Hej, ty tam w okularkach, co? No dobra, nie
będę cię przepytywał przy pełnej sali. Mój
przyjaciel poczuł w nocy potrzebę odcedzenia
kartofelków, poszedł do WC, staje nad
muszlą... I nic! Stoi, czeka, w końcu pochyla
się i mówi: - No co jest, przyjacielu? Przez całe
życie zgodnie współpracowaliśmy, a tu nagle
jakieś mi numery wycinasz? Z sypialni
rozespana żona: - Z kim tam rozmawiasz? Z
przyjacielem. - Jakim znowu przyjacielem? - Z
takim jednym starym przyjacielem, ty go już
nie pamiętasz!
O kurde! Trafiłem w wyłącznik! Nie
dowiedziałem się, czy to już była puenta czy
jeszcze coś tam się działo. A tak miło było
patrzeć na salę wypełnioną takim chłodnym
tłumem... A jeszcze jak przymknąłem oczy i
wyobraziłem sobie, że jestem tam, na
klimatyzowanej sali, i nagle wstaję i zaczynam
z siebie zrzucać ubranie - marynara, koszula,
spodnie, skarpety... Zastanawiam się, czy gatki
też i...
Zadzwonił telefon, drgnęła mi ręka i
miska z kilkunastoma rozkosznie omglonymi
czereśniami rąbnęła na podłogę. Ten mały
przygłupek rzucił się na nie i na odłamki miski.
Chrupał i mlaskał, a mogłem ja! Odczekałem
osiem sygnałów. Telefon też chyba się
zagotował, nie przełączał, nie włączał
komunikatu...
- Telefon! Odbieram!
- Owen Yeates, odbieram! - zameldował
telefon, potem krótko pisknęło.
- Słucham? - rzuciłem w przestrzeń,
starając się nie pluskać przeponą.
- Owen, tu Struggleman. Robin William
Vilfraid Struggleman.
- Tak?
Hm, rodzice szanownego rozmówcy byli
miłośnikami dwudziestowiecznej komedii?..
Tylko kto to mo...
HEJ!!! Podskoczyłem w wannie,
chlusnęło na boki, woda zalała cleaner, który
zapiszczał cienko i odjechał, huknął z czółka w
ścianę i zamarł z zamilknięciem pospołu. Co za
ulga. Wyskoczyłem na podłogę, otrząsnąłem
się z grubsza.
- Sierżancie?!
- No. Wiedziałem, że nie będziesz
pamiętał...
- Przecież pamiętam!
- Po siedmiu sekundach.
- Udawałem, specjalnie udawałem, żeby
panu zrobić przyjemność!
- No to zrób mi jeszcze jedną: przyjedź
do mnie.
- A gdzie pan jest, sierżancie?
- Tu, w Chicago. Tyle że w innej
dzielnicy. Bardzo innej. To nie jest twoje
Arlington, tylko Palos Hills. Ale ty masz lepszą
klimę w bastaadzie niż w domu. Chodzi?
Sierżanta nie da się oszukać. To
pamiętałem, lecz ciągle próbowałem, wierząc,
że zanim zejdę, uda mi się przynajmniej raz...
- Chodzi jak cholera!
- Nie chodzi. Łżesz, Owen. Jak zwykle
nieudolnie.
- Sierżancie, pan niszczy mój image! Ja
wszystkim dokoła wciskam, i z powodzeniem,
muszę się nieskromnie pochwalić, że jestem
zawołanym łgarzem i blagierem, że na trzy
zdania dwa i pół są kłamstwem i konfabulacją.
A i to tylko kiedy zeznaję przed urzędem
podatkowym, bo w innych sytuacjach jestem
jeszcze skuteczniej...
- Mało gadamy, dużo działamy - przerwał
mi. Mogłem działać, byłem już suchy. Bielizna,
całe dwie zmiany, leżały w szczelnych workach
w lodówce obok pół tuzina skarpet. Byłem
przygotowany na tak apokaliptyczną
ewentualność jak wyjście.
- Dobra. Sierżancie, proszę o adres.
- Już go masz w tele. Czekam na rogu
Harlem Avenue i Roberts Road. Ile będziesz się
tu czołgał?
- Gdybym się czołgał, byłbym w pół
godziny, ale muszę jechać samochodem, więc
umówmy się za całą.
1Wio! Futro w gacie i jedziemy!
I rozłączył się. Ociekający wodą stanąłem
na ciepłych kaflach. Wanna ćwierknęła, że niby
woda w niej została i co z nią robić? Wolno,
żeby się niepotrzebnie nie rozgrzewać,
podszedłem do pulpitu, skierowałem wodę do
zbiornika podlewającego trawnik, potem
połączyłem się z bastaadem, uruchomiłem w
nim klimę i ustawiłem temperaturę na
dwadzieścia stopni. Okazało się, że w garażu
temperatura dochodzi do pięćdziesięciu
czterech, miałem więc kilka co najmniej minut,
żeby spokojnie się ubrać.
Majtki z lodówki były niezłe, ale mimo
że były to bokserki o umyślnie dużej
powierzchni, ogrzałem je sobą w kilka sekund.
Zrezygnowany cmoknąłem na psa. Monty
udawał białego misia na płytkach pod
schodami, lecz kiedy pokazałem mu klucz,
pozbierał wszystkie swoje łapy, pyski i ogony i
ruszył za mną. Poczekałem i dotknąłem go, był
rozgrzany jak piec do wytopu szkła. No, trudno
się dziwić. Jedyne co go jako tako chłodziło to
kurtyna wodna w ogrodzie, tyle że władze
miasta apelowały o powstrzymanie się od
takiego używania wody w czasach ostrego jej
deficytu. Włączyłem ją poprzedniego wieczora
i zaraz napadło mnie jakieś małoletnie
komando, co to węszy po okolicy w
poszukiwaniu utracjuszy wodnych.
Wyłączyłem kurtynę, obiecałem poprawę,
przeprosiłem Monty’ego. Odtąd włączałem
nawilżanie obłokiem wodnym tylko na cztery
minuty, między północą a pierwszą. Wtedy te
hordy egzekutorów wespół z komandami
inkwizytorów zajmują się przestępstwami
cięższymi albo składają raporty lub uzgadniają
plany działania na następne godziny.
Może nawet śpią?
Grunt, że przez cztery minuty możemy z
Monterem stać w rozkosznej, względnie
chłodnej wilgoci i przez następne cztery
minuty wydaje nam się, że jest chłodniej. Przez
te pięćset sekund mógłbym nawet gadać ze
swoim agentem o trasie promującej „Władców
nocy, złodziei snów”, ale on się wyniósł na
chłodne Baleary, a jego pełen współczucia głos
dochodzący stamtąd podnosił mi temperaturę o
cztery do pięciu kresek. Dlatego obawiając się
udaru cieplnego, nie dzwoniłem do niego, jego
telefony, wszystkie dwa, skwitowałem kilkoma
słowami o upale. Poza tym kiedy u mnie była
pierwsza w nocy, u niego chyba ósma rano. Nie
miałem zamiaru słuchać jego zadowolonego z
siebie, sytego głosu, ja, odżywiający się od
dziesięciu dni wodą, czereśniami, melonami,
arbuzami, ogórkami i znowu wodą...
Wszystkim, co wilgotne, soczyste, ciekłe i
dające się schłodzić.
Piwem.
No trudno. Jak działać, to działać, słowo
„mężczyzna” do czegoś zobowiązuje. Wbiłem
się w przewiewne szorty, narzuciłem koszulkę,
chwyciłem swój klucz i pognaliśmy z Montym
do garażu, w którym czekał już rozkosznie
schłodzony bastaad. Przelotnie, zamykając
dom na wszystkie spusty i wyjeżdżając na
ulicę, pomyślałem, że może by się tak
przeprowadzić do samochodu na jakiś czas? Po
prostu podłączyć się do instalacji energetycznej
i spać w wozie? Ale po chwili wydało mi się to
głupie, po drugiej chwili odłożyłem decyzję na
potem.
Tłukłem się przez ospałe, senne,
rozmamłane, spocone miasto. Blask walił od
posrebrzonego asfaltu, polewanego przez
dziesiątki beczkowozów municypalnych
czymś, co miało odbijać promienie słoneczne,
inaczej stopiłby się i spłynął do studzienek
kanalizacyjnych, szyby bastaada same się
spolaryzowały, zrobiło się ciemniej i chłodniej.
Odruchowo sprawdziłem, czy mam
włączonego tropiciela, który by pilnował, czy
ktoś za mną nie jedzie podejrzanie długo.
Niemal czułem, szczególnie na światłach,
jak opony bastaada zapadają się w
rozmiękający asfalt, jak z trudem na zielonym
wynurzają się z miękkich łożysk. Nie daj Boże
gwałtownie zahamować - pomyślałem. -
Opony zedrą dywanik podłoża na całej trasie
hamowania. Zwolniłem jeszcze bardziej.
Potem pomyślałem, że zwolniłem nie tyle z
powodu dbałości o wygląd i jakość podłoża, ile
chcąc wydłużyć przyjemność oddychania
chłodnym dwudziestostopniowym powietrzem.
Obok mnie Monty wysunął kinol w kierunku
wylotu nawiewu i chwytał zimne powietrze z
błogo zapadającym się w siebie spojrzeniem.
- Wszystko co dobre ma swój koniec -
Eugeniusz Dębski Ostatnia przygoda Lublin 2009
Beacie
W każdym z nas drzemie socjopata, gotów przeoczyć związek pomiędzy czynem, a jego konsekwencjami. C. Cook „Czerwone żelazne noce” Sekret wart jest tyle, ile warci są ludzie, przed którymi powinniśmy go strzec. Carlos Ruiz Zafon „Cień wiatru” Mnie budzi Teba. Tebe tatuś. Tatusia - budzik. To kto w końcu jest najważniejsy? Philip K. Dick Yeates, lat 4. Cykl rozważań egzystencjalnych: „Co jest grane. I kto tym wszystkim rządzi?”.
PROLOG Co wy tu robicie? Nic? No to uwijajcie się szybciej! „456 odzywek z armii, o armii i dla armii” Było tak gorąco, że nawet się nie pociłem. Miałem wrażenie, że pot wysycha, zanim wysiąknąwszy ze mnie zdoła się skoncentrować w kroplę cieczy. Pokrywałem się tylko warstewką suchej soli i kiedy zaczynała mnie piec skóra, czyli co półtorej godziny, rzucałem wszystko, to znaczy leżenie pod wentylatorem, i waliłem się do wanny. Klimatyzacja działała, pewnie. Działała bardzo dobrze i wydajnie. Gdybym chciał podnieść temperaturę w domu o cztery stopnie,
wykonałaby to w niecałe dwie minuty, a może i jedna by wystarczyła. Ale kiedy usiłowałem zejść z 28 stopni Celsjusza do jakiejkolwiek temperatury poniżej, sterownik dostawał czkawki i skakał do trzydziestu siedmiu, po czym przez niekończące się trzy kwadranse wracał do magicznych, już w tym momencie upragnionych dwudziestu ośmiu. Próbowałem tego dwa razy, potem poddałem się. Nikt nie przyjedzie pomóc. Sterowniki w całym mieście padały jak pchły na psie, który wszedł o świcie do izby żołnierskiej. Sterowniki padały w połowie kraju - susza trwała od czterdziestu dni, apokaliptycznych chyba, a jakiś jajogłowy czy raczej jajomózgi okularnik, któremu klima musiała paść jeszcze wcześniej, w pocie czoła - nomen omen -
wyliczył, że gdyby cały Wielki Kanion wypełniała woda, to musiałaby płynąć 118 dni, żeby wyrównać powstały w tym roku deficyt. Ale nie pamiętałem na jakiej powierzchni - całych stanów, jego stanu czy jego wanny... Leżałem w swojej, w chłodnej wodzie, łapczywie pochłaniałem drugi kilogram zimnych czereśni, a pestkami strzelałem od godziny w ekran telewizora. Ohydny zwyczaj, orzekła Pyma. Nie leżenie w wannie, tylko strzelanie do telewizora. Właściwie nie tyle do telewizora, ile do prymitywnej maty TV przekazującej obraz z odbiornika salonowego. I strzelałem pestkami nie dlatego, że nie lubię tej maty, sam ją powiesiłem. I nie dlatego, że nie lubię Nickiego Golbluma czy jego uśmiechu przypominającego kratkę do grilla właśnie. O
nie, podłoże było głębsze: po każdym strzale, kiedy pestka spadała na podłogę, rzucał się na nią kierowany słuchem i okiem mały ścierwojad cleaner, który przy pierwszym prysznicu, gdzieś o czwartej rano, pożarł moje majtki. Choć nie powinien! Ale on chyba też ześwirował. Chyba?!... Jeśli maszyna wypełza w nocy na trawnik, usiłuje wyskubać całą trawę i jeszcze ją przeżuć, to musiało jej na coś paść!
I nie daje się wyłączyć. Dlatego zamknąłem cleanera w łazience i zatrudniłem do zbierania pestek. Nickie „Grill” nadaje w tym czasie jak podkręcony crackiem, chłodny i ubrany; na pewno nagranie co najmniej sprzed roku: - ...a wiecie przecież, że każdy facet ma dwa razy w życiu kłopoty ze swoją Fletnią Pana. Wiecie? - Sala zahuczała przecząco. - Nie? No to wam powiem, przyda się, żeby nie wpadać w panikę. - Wsadził palec za kołnierz koszuli i przejechał od karku do wydatnego jabłka Adama. - Faceci mają problemy ze swoimi fujarami w wieku lat siedemnastu, kiedy mogliby na okrągło, z każdą i wszędzie, w przeciągu, pociągu, na drągu. I drugi raz po pięćdziesiątce, kiedy na
okrągło nie mogą! - Sala eksplodowała śmiechem. Kamera migiem wychwyciła kilka matron, które poszturchując swoich mężów zanosiły się ze śmiechu. Nickie poczekał, aż poocierały sobie łzy. - Ale wracajmy do apteki, bo denerwuje mnie ten aptekarz, przyznaję. Więc chcę go jakoś przygwoździć. Wiecie, jacy są Żydzi!... - Znowu śmiech na sali. Sala ubrana i chłodna. Nagranie, na pewno. Nie ma takich miejsc na naszej półkuli, z wyjątkiem bieguna, gdzie można by zmusić ludzi do włożenia koszuli, a co dopiero nakłonić tysiąc ludzi do włożenia tysiąca marynarek! - No więc rozglądam się i mówię: A dlaczego prezerwatywy mają napisy „Dla trzydziestolatków”, „Dla czterdziestolatków”,
„Dla pięćdziesięciolatków”, a we wszystkich paczkach jest dokładnie taki sam tuzin kondomów?... - Przerywa, a ja trafiam go w ucho. Cleaner rzuca się na turlającą się jeszcze pestkę. - A on mi odpowiada... - Nickie zawiesza glos. - On mi na to odpowiada, że nie chodzi o wielkość czy grubość, tylko o intensywność korzystania, częstotliwość kupowania, znaczy się. Trzydziestolatki - raz na dwa tygodnie, a pięćdziesięciolatki - raz na rok! No to mam go! Mówię: Chyba zwariowałeś pan, panie aptekarz! Kierując się jakąś tam częstotliwością, wystawiłeś te dla trzydziestolatków na dole, dla czterdziestolatków wyżej, a pięćdziesięciolatki, ci najbardziej schorowani i niesprawni, muszą sięgać pod sufit?!
Sala ryczy ze śmiechu. Komu by się chciało ryczeć ze śmiechu, gdyby nie mieli porządnej, nie zacinającej się klimy? - On gapi się na mnie długą chwilę, a ja się gotuję - wyznaje Nickie „Grill”. - Potem rzuca: Jak pięćdziesięciolatek kupi tuzin, to wraca po następny za rok dopiero, więc mogę się nawet zdobyć na przyniesienie drabinki z zaplecza! Spazmy na sali. Musi im być chłodno! Podobno jak ludzie marzną, tak się śmieją. Taki przedśmiertny śmiech histeryczny. - Na to ja, spokojny jak głaz, wykalkulowany jak cholera, mówię do niego: No to daj mi pan paczkę dla mnie! A czekam tylko na jego potknięcie - wystawiony palec Golbluma ucina hałas i rechot, rodzi ciszę,
przykuwa uwagę; staram się trafić w ten palec, ale ledwo trafiam w ekran. - A on mi podaje paczkę tych dla trzydziestolatków. - Nickie uśmiecha się triumfalnie. - Czyli dla tych, co przychodzą co dwa tygodnie! - krzyczy. - Jestem usatysfakcjonowany! Płacę mu za prezerwatywy, nie mogę się jednak powstrzymać i mówię na odchodnym: - Przynajmniej dobrze mnie pan oszacował z tym zapotrzebowaniem! Zapada martwa cisza. Martwa, jakby wszyscy na sali zeszli na udar cieplny, ale nie: widzę, żyją! - A on mówi spokojnie: Oceniam pana na miesiąc. - Nickie zaczyna terkotać jak karabin maszynowy: - Ja się śmieję i mówię: To trzeba było dać dwie paczki! A on: Zawsze pan
kupujesz jedną, a drugą dokupuje pana szanowna małżonka. Gorrrąca musi być kobitka! Dramatyczna pauza. I puenta: - A przecież ja z moją Moirą to raptem raz na dwa tygodnie, bo ona ma tak-kkk-ie migreny! Oklaski. Oklaski. Ok... Pstryknąłem pestką. Pudło. Kilo czereśni i ani jednego trafienia?! Na ekranie chłodny Nickie trajkoce dalej, przekrzykując i tak cichnące brawa. Sprytny typ: tym sposobem sugeruje, że trwałyby i trwały, i trwały, gdyby ich nie wyłączył. - Ale to jeszcze nic. Ja tam raz na dwa tygodnie! To niezły wynik. Może zaprzeczysz?
Hej, ty tam w okularkach, co? No dobra, nie będę cię przepytywał przy pełnej sali. Mój przyjaciel poczuł w nocy potrzebę odcedzenia kartofelków, poszedł do WC, staje nad muszlą... I nic! Stoi, czeka, w końcu pochyla się i mówi: - No co jest, przyjacielu? Przez całe życie zgodnie współpracowaliśmy, a tu nagle jakieś mi numery wycinasz? Z sypialni rozespana żona: - Z kim tam rozmawiasz? Z przyjacielem. - Jakim znowu przyjacielem? - Z takim jednym starym przyjacielem, ty go już nie pamiętasz! O kurde! Trafiłem w wyłącznik! Nie dowiedziałem się, czy to już była puenta czy jeszcze coś tam się działo. A tak miło było patrzeć na salę wypełnioną takim chłodnym tłumem... A jeszcze jak przymknąłem oczy i
wyobraziłem sobie, że jestem tam, na klimatyzowanej sali, i nagle wstaję i zaczynam z siebie zrzucać ubranie - marynara, koszula, spodnie, skarpety... Zastanawiam się, czy gatki też i... Zadzwonił telefon, drgnęła mi ręka i miska z kilkunastoma rozkosznie omglonymi czereśniami rąbnęła na podłogę. Ten mały przygłupek rzucił się na nie i na odłamki miski. Chrupał i mlaskał, a mogłem ja! Odczekałem osiem sygnałów. Telefon też chyba się zagotował, nie przełączał, nie włączał komunikatu... - Telefon! Odbieram! - Owen Yeates, odbieram! - zameldował telefon, potem krótko pisknęło. - Słucham? - rzuciłem w przestrzeń,
starając się nie pluskać przeponą. - Owen, tu Struggleman. Robin William Vilfraid Struggleman. - Tak? Hm, rodzice szanownego rozmówcy byli miłośnikami dwudziestowiecznej komedii?.. Tylko kto to mo... HEJ!!! Podskoczyłem w wannie, chlusnęło na boki, woda zalała cleaner, który zapiszczał cienko i odjechał, huknął z czółka w ścianę i zamarł z zamilknięciem pospołu. Co za ulga. Wyskoczyłem na podłogę, otrząsnąłem się z grubsza. - Sierżancie?! - No. Wiedziałem, że nie będziesz pamiętał... - Przecież pamiętam!
- Po siedmiu sekundach. - Udawałem, specjalnie udawałem, żeby panu zrobić przyjemność! - No to zrób mi jeszcze jedną: przyjedź do mnie. - A gdzie pan jest, sierżancie? - Tu, w Chicago. Tyle że w innej dzielnicy. Bardzo innej. To nie jest twoje Arlington, tylko Palos Hills. Ale ty masz lepszą klimę w bastaadzie niż w domu. Chodzi? Sierżanta nie da się oszukać. To pamiętałem, lecz ciągle próbowałem, wierząc, że zanim zejdę, uda mi się przynajmniej raz... - Chodzi jak cholera! - Nie chodzi. Łżesz, Owen. Jak zwykle nieudolnie. - Sierżancie, pan niszczy mój image! Ja
wszystkim dokoła wciskam, i z powodzeniem, muszę się nieskromnie pochwalić, że jestem zawołanym łgarzem i blagierem, że na trzy zdania dwa i pół są kłamstwem i konfabulacją. A i to tylko kiedy zeznaję przed urzędem podatkowym, bo w innych sytuacjach jestem jeszcze skuteczniej... - Mało gadamy, dużo działamy - przerwał mi. Mogłem działać, byłem już suchy. Bielizna, całe dwie zmiany, leżały w szczelnych workach w lodówce obok pół tuzina skarpet. Byłem przygotowany na tak apokaliptyczną ewentualność jak wyjście. - Dobra. Sierżancie, proszę o adres. - Już go masz w tele. Czekam na rogu Harlem Avenue i Roberts Road. Ile będziesz się tu czołgał?
- Gdybym się czołgał, byłbym w pół godziny, ale muszę jechać samochodem, więc umówmy się za całą. 1Wio! Futro w gacie i jedziemy! I rozłączył się. Ociekający wodą stanąłem na ciepłych kaflach. Wanna ćwierknęła, że niby woda w niej została i co z nią robić? Wolno, żeby się niepotrzebnie nie rozgrzewać, podszedłem do pulpitu, skierowałem wodę do zbiornika podlewającego trawnik, potem połączyłem się z bastaadem, uruchomiłem w nim klimę i ustawiłem temperaturę na dwadzieścia stopni. Okazało się, że w garażu temperatura dochodzi do pięćdziesięciu czterech, miałem więc kilka co najmniej minut, żeby spokojnie się ubrać. Majtki z lodówki były niezłe, ale mimo
że były to bokserki o umyślnie dużej powierzchni, ogrzałem je sobą w kilka sekund. Zrezygnowany cmoknąłem na psa. Monty udawał białego misia na płytkach pod schodami, lecz kiedy pokazałem mu klucz, pozbierał wszystkie swoje łapy, pyski i ogony i ruszył za mną. Poczekałem i dotknąłem go, był rozgrzany jak piec do wytopu szkła. No, trudno się dziwić. Jedyne co go jako tako chłodziło to kurtyna wodna w ogrodzie, tyle że władze miasta apelowały o powstrzymanie się od takiego używania wody w czasach ostrego jej deficytu. Włączyłem ją poprzedniego wieczora i zaraz napadło mnie jakieś małoletnie komando, co to węszy po okolicy w poszukiwaniu utracjuszy wodnych. Wyłączyłem kurtynę, obiecałem poprawę,
przeprosiłem Monty’ego. Odtąd włączałem nawilżanie obłokiem wodnym tylko na cztery minuty, między północą a pierwszą. Wtedy te hordy egzekutorów wespół z komandami inkwizytorów zajmują się przestępstwami cięższymi albo składają raporty lub uzgadniają plany działania na następne godziny. Może nawet śpią? Grunt, że przez cztery minuty możemy z Monterem stać w rozkosznej, względnie chłodnej wilgoci i przez następne cztery minuty wydaje nam się, że jest chłodniej. Przez te pięćset sekund mógłbym nawet gadać ze swoim agentem o trasie promującej „Władców nocy, złodziei snów”, ale on się wyniósł na chłodne Baleary, a jego pełen współczucia głos dochodzący stamtąd podnosił mi temperaturę o
cztery do pięciu kresek. Dlatego obawiając się udaru cieplnego, nie dzwoniłem do niego, jego telefony, wszystkie dwa, skwitowałem kilkoma słowami o upale. Poza tym kiedy u mnie była pierwsza w nocy, u niego chyba ósma rano. Nie miałem zamiaru słuchać jego zadowolonego z siebie, sytego głosu, ja, odżywiający się od dziesięciu dni wodą, czereśniami, melonami, arbuzami, ogórkami i znowu wodą... Wszystkim, co wilgotne, soczyste, ciekłe i dające się schłodzić. Piwem. No trudno. Jak działać, to działać, słowo „mężczyzna” do czegoś zobowiązuje. Wbiłem się w przewiewne szorty, narzuciłem koszulkę, chwyciłem swój klucz i pognaliśmy z Montym do garażu, w którym czekał już rozkosznie
schłodzony bastaad. Przelotnie, zamykając dom na wszystkie spusty i wyjeżdżając na ulicę, pomyślałem, że może by się tak przeprowadzić do samochodu na jakiś czas? Po prostu podłączyć się do instalacji energetycznej i spać w wozie? Ale po chwili wydało mi się to głupie, po drugiej chwili odłożyłem decyzję na potem. Tłukłem się przez ospałe, senne, rozmamłane, spocone miasto. Blask walił od posrebrzonego asfaltu, polewanego przez dziesiątki beczkowozów municypalnych czymś, co miało odbijać promienie słoneczne, inaczej stopiłby się i spłynął do studzienek kanalizacyjnych, szyby bastaada same się spolaryzowały, zrobiło się ciemniej i chłodniej. Odruchowo sprawdziłem, czy mam
włączonego tropiciela, który by pilnował, czy ktoś za mną nie jedzie podejrzanie długo. Niemal czułem, szczególnie na światłach, jak opony bastaada zapadają się w rozmiękający asfalt, jak z trudem na zielonym wynurzają się z miękkich łożysk. Nie daj Boże gwałtownie zahamować - pomyślałem. - Opony zedrą dywanik podłoża na całej trasie hamowania. Zwolniłem jeszcze bardziej. Potem pomyślałem, że zwolniłem nie tyle z powodu dbałości o wygląd i jakość podłoża, ile chcąc wydłużyć przyjemność oddychania chłodnym dwudziestostopniowym powietrzem. Obok mnie Monty wysunął kinol w kierunku wylotu nawiewu i chwytał zimne powietrze z błogo zapadającym się w siebie spojrzeniem. - Wszystko co dobre ma swój koniec -