uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 088
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 160

Flynn Vince - Mitch Rapp 02 - Trzecia opcja

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Flynn Vince - Mitch Rapp 02 - Trzecia opcja.pdf

uzavrano EBooki F Flynn Vince
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 87 osób, 67 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 350 stron)

VINCE FLYNN TRZECIA OPCJA

WSTĘP W Ameryce istnieje utajniona, niewidoczna i dobrze zor- ganizowana struktura, składająca się z byłych żołnierzy, pracowników wywiadu i dyplomatów. W Waszyngtonie są wszędzie i nigdzie. Przeciętny człowiek nigdy ich nie dostrze- ga, nigdy o nich nie myśli i nigdy też nie zauważa ręki, która zadaje pozornie naturalną śmierć. Większość ludzi nawet nie zwraca uwagi na przypadek przedawkowania przez ko- goś narkotyku, fakt odnotowany na odległej stronie w dzia- le miejskim „Washington Post", albo samobójstwo pułkow- nika armii Stanów Zjednoczonych czy fatalną w skutkach napaść na pracownika Białego Domu. Przeciętni Amerykanie są zbyt zajęci własnym życiem, by czytać między wierszami i zastanawiać się, jakie to ta- jemnice mogli ci ludzie zabrać ze sobą do grobu. Nieliczni zaś spośród tych, którzy coś wiedzą, ze zdziwieniem uniosą brwi, może nawet zadadzą kilka pytań, ale w końcu przejdą nad tym do porządku dziennego i życie będzie płynąć dalej. Szukanie odpowiedzi w tej mrocznej społeczności jest bar- dzo niebezpieczne. To świat tajnych operacji, bardzo real- na, choć niewidoczna strona polityki zagranicznej, a czasa- mi i wewnętrznej naszego rządu. To zbyt trudne dla prze- ciętnego śmiertelnika. To „trzecia opcja", coś, z czego nie zawsze winni robić użytek ludzie uczciwi i mądrzy.

1 Przemykając w ciemnościach od drzewa do drzewa, męż- czyzna posuwał się w kierunku dużego domu. Dziewiętna- stowieczna posiadłość, wzorowana na Grand Trianon w Wer- salu, położona czterdzieści mil na południe od Hamburga, zajmowała powierzchnię stu dwunastu akrów pól upraw- nych i pięknego lasu. Wzniesiono ją w 1872 roku na zlece- nie Heinricha Hagenmillera, który chciał w ten sposób zy- skać względy nowo koronowanego cesarza Niemiec, Wilhel- ma I. Z czasem część terenów sprzedano, gdyż utrzymanie tak ogromnego majątku stało się zbyt kosztowne. Mężczyzna przemykający cicho pod osłoną lasu przestu- diował wcześniej setki fotografii posiadłości i jej właścicie- la. Były to zdjęcia zrobione z satelity krążącego tysiące kilo- metrów nad ziemią i te wykonane przez ekipę obserwującą teren w ciągu minionego tygodnia. Zabójca przybył z Ameryki tego właśnie popołudnia i na własne oczy chciał się przekonać, czego może się spodzie- wać na miejscu. Fotografie były dobre na początek, ale nic nie zastąpi własnego spojrzenia. Mężczyzna podniósł koł- nierz czarnej skórzanej kurtki, aby osłonić się przed chło- dem zapadającej nocy. Od zachodu słońca temperatura spa- dła o dziesięć stopni. Drugi raz od opuszczenia chaty zatrzymał się, nasłuchu- jąc. Wydawało mu się, że coś usłyszał. Wąską ścieżkę po- krywał świeży dywan złotego igliwia. Noc była pochmurna i przez gęsty baldachim gałęzi niewiele światła docierało do miejsca, w którym stał. Doszedł do końca ścieżki i obejrzał się. Bez noktowizora nie widział dalej niż na trzy metry. Mitch Rapp starał się jednak nie używać noktowizora. Chciał mieć pewność, że znajdzie drogę i bez niego, ale teraz coś mu mówiło, że nie jest sam. Wyciągnął więc z kieszeni 7

automatycznego, dziewięciomiłimetrowego glocka i szybko nakręcił na lufę tłumik. Potem chwycił czterocalową lunetkę noktowizyjną, włączył i przyłożył do prawego oka. Ścieżka przed nim zajaśniała dziwnym, zielonym światłem. Zaczął badać teren, obserwując nie tylko ścieżkę, ale i pobocze. Dzię- ki noktowizorowi mógł widzieć to, czego oczy nie były w sta- nie dostrzec w głębokim cieniu. Szczególnie bacznie przyglą- dał się ziemi wokół drzew rosnących po obu stronach ścieżki. Szukał śladów stóp kogoś, kto mógłby się tam kryć. Minęło pięć minut i Rapp zaczął się zastanawiać, czy hałasu nie narobił jeleń albo jakieś inne zwierzę. Wreszcie uznał, choć nie był o tym do końca przekonany, że było to raczej jakieś czworonożne, a nie dwunożne stworzenie. Scho- wał noktowizor do kieszeni, ale broń nadal trzymał w dru- giej dłoni. Miał trzydzieści dwa lata i nie zamierzał w tym wieku być nieostrożny i coś sfuszerować. Jak każdy praw- dziwy zawodowiec wiedział, kiedy ryzykować, a kiedy się wycofać. Przeszedł ścieżką jeszcze pół kilometra. Kiedy dostrzegł światła domu, dalej postanowił iść, przedzierając się przez krzaki. Odginając gałązki lub schylając się pod nimi, cicho poruszał się w gąszczu. Gdy dotarł do skraju lasu, nagle pod jego stopą trzasnął jakiś suchy patyk. Szybko odskoczył, tak by na linii pomiędzy nim a domem znalazło się drzewo. Nie- całe sto metrów przed nim zaczęła ujadać sfora psów my- śliwskich. Rapp cicho zaklął i zamarł. Właśnie dlatego mu- siał wszystko osobiście sprawdzić. To zdumiewające, że nikt go nie ostrzegł przed psami. Ujadały teraz coraz głośniej, aż w końcu szczekanie przeszło w wycie. Po chwili otworzyły się drzwi domu i niski głos rozkazał po niemiecku, aby się uciszyły. Mężczyzna powtórzył polecenie jeszcze dwa razy i psy wreszcie umilkły. Rapp zerknął zza drzewa i przyjrzał się biegnącym za siatką tam i z powrotem psom. Mogły stanowić problem. Myśliwskie nie sprawiają wprawdzie takiego kłopotu jak wytre- sowane obronne, ale mają w naturalny sposób stale wy- ostrzone zmysły. Stał tak na skraju lasu, obserwując, słu- chając i oceniając każdy szczegół. Nie podobało mu się to, co widział. Zbyt dużo otwartej przestrzeni między lasem i do- 8

mem. Mógł wprawdzie pójść przez ogrody, ale trudno poru- szać się bezszelestnie po wysypanych żwirem alejkach. Poza tym psy mogły utrudnić podejście od strony południowej, a innych alejek strzegły kamery, no i trzeba by dwukrotnie pokonać otwartą przestrzeń. Dobra wiadomość to ta, że nie było tam płytek naciskowych, wiązek urządzeń na podczer- wień albo czujników ruchu. Oficjalnie Mitch Rapp nie miał nic wspólnego z rządem Stanów Zjednoczonych, jednak od ukończenia ponad dzie- sięć lat temu uniwersytetu w Syracuse nieoficjalnie praco- wał dla CIA. Wybrano go do supertajnej grupy antyterrory- stycznej, zwanej drużyną Oriona. CIA zadbała o wyćwicze- nie sprawności fizycznej i umysłowej Rappa, czyniąc z niego śmiertelnie niebezpiecznego agenta. Nieliczni ludzie, któ- rym pozwolił się do siebie zbliżyć, znali go jako zdolnego przedsiębiorcę, właściciela małej konsultacyjnej firmy kom- puterowej, który musi dużo podróżować w interesach. Aby wszystko to było bardziej wiarygodne, Rapp często załatwiał różne sprawy biznesowe za granicą, jednak nie tym razem. Teraz wysłano go, żeby zabił człowieka. Miał wyeliminować mężczyznę, który dostał już dwa ostrzeżenia. Prawie pół godziny zajęło Rappowi badanie terenu. Gdy uznał, że widział już wystarczająco dużo, zaczął się wycofy- wać, ale inną drogą. Nie chciał wpaść w pułapkę, gdyby ktoś czaił się w lesie. Szybko przedzierał się przez krzaki na po- łudnie. Trzy razy zatrzymywał się, aby zerknąć na kompas i upewnić się, że idzie we właściwym kierunku. Z materia- łów wywiadu wiedział, że jest też inna ścieżka prowadząca na południe. Obie odchodziły od wąskiej polnej drogi i bieg- ły prawie równolegle. Omal jej nie przeoczył. Była widać mniej uczęszczana, bo cała zarośnięta, ale zaprowadziła go do polnej drogi. Gdy tam dotarł, przyklęknął i wyjął nokto- wizor. Przez kilka minut obserwował drogę i nasłuchiwał. Upewniwszy się, że w pobliżu nie ma nikogo, ruszył dalej na południe. Od ponad dziesięciu lat Rapp robił to, co robił, i właśnie zamierzał się wycofać. Prawdopodobnie będzie to jego ostat- nie zadanie. Zeszłej wiosny spotkał pewną kobietę i chciał się ustatkować. CIA z pewnością nie będzie chciała go pu- 9

ścić, ale postawi sprawę jasno. Zrobił już dostatecznie dużo. Dziesięć lat takiego zarobkowania ciągnęło się jak całe ży- cie. Byłby szczęśliwy, gdyby udało mu się wyjść z tego w jed- nym kawałku i o zdrowych zmysłach. Przeszedł kilometr z okładem i dotarł do niewielkiej cha- ty. Była ledwo widoczna w ciemnościach; z komina unosiła się smużka dymu. Podszedł do drzwi, zapukał dwa, a po chwili trzy razy. Drzwi ostrożnie się uchyliły i w szparze ukazało się oko. Gdy mężczyzna rozpoznał Rappa, otworzył drzwi na oścież. Mitch wszedł do skromnie umeblowanego pokoju i rozpiął skórzaną kurtkę. Mężczyzna starannie za- mknął za nim drzwi. Drewniane ściany domu pomalowane były na biało, a za- słaną kolorowymi, owalnymi dywanikami podłogę z trzyca- lowych desek pokrywał błyszczący zielony lakier. Meble były stare i solidne, na ścianach wisiały rękodzieła miejscowych artystów i stare czarno-białe fotografie. W normalnych oko- licznościach byłoby to całkiem przyjemne miejsce do spędze- nia jesiennego weekendu przy ogniu w kominku, na lektu- rze dobrej książki i na spacerach po lesie. Przy kuchennym stole siedziała kobieta ze słuchawkami na uszach, a przed nią stał wart prawie ćwierć miliona do- larów najnowocześniejszy sprzęt obserwacyjny. Wszystkie aparaty mieściły się w dwóch czarnych walizkach Samso- nite. Gdyby tylko w pobliżu chaty ktoś się pojawił, walizki zostałyby zamknięte i w kilka sekund usunięte ze stołu. Rapp nigdy wcześniej nie spotkał tych ludzi. Wiedział tyl- ko, że mężczyzna ma na imię Tom, a kobieta Jane i noszą nazwisko Hoffman. Mieli po jakieś czterdzieści pięć lat i jak się zorientował, byli małżeństwem. W drodze do Frankfur- tu zatrzymali się w dwóch państwach, a bilety mieli na przy- brane nazwisko, takie jak w kartach kredytowych i pasz- portach, które dostarczył im ich kontakt. Otrzymywali też standardowe wynagrodzenie - dziesięć tysięcy dolarów za tygodniowe zajęcie - płatne z góry w gotówce. Poinformo- wano ich, że ktoś do nich dołączy, i jak zwykle nie zadawali żadnych pytań. W chacie czekał już na nich cały sprzęt, natychmiast więc przystąpili do obserwowania posiadłości i jej właściciela. 10

Kilka dni potem zjawił się mężczyzna, znany im jako Profe- sor. Dał im dodatkowo dwadzieścia pięć tysięcy dolarów i po- wiedział, że po zakończeniu misji dostaną drugie tyle. Po- dał też opis mężczyzny, który miał do nich dołączyć. Nie wymienił jego nazwiska, powiedział tylko, że jest to ktoś bardzo kompetentny. Tom Hoffman nalał Rappowi kubek kawy i podał go przy kominku z polnych kamieni, na którym buzował ogień. - Co o tym myślisz? Rapp wzruszył ramionami. Przyglądał się twarzy Hoff- mana. Zauważył, że nie była wysmagana zimnym nocnym wiatrem jak jego. - To nie będzie łatwe - odparł. Zdążył się też już przyj- rzeć twarzy i butom kobiety. Ci ludzie z pewnością nie wy- chodzili z chaty. Hałas, jaki usłyszał w lesie, musiał więc spowodować jeleń. - Rzadko jest łatwe - zauważył Hoffman, pociągając łyk z kubka. Cały czas usiłował rozszyfrować obcego. Ten mie- rzący ponad metr osiemdziesiąt muskularny mężczyzna, którego znał tylko z imienia Carl, poruszał się cicho i zwin- nie jak kot. Był przystojny i wysportowany, miał ogorzałą, pobrużdżoną twarz, co świadczyło o długim przebywaniu na świeżym powietrzu, i kruczoczarne włosy, na skroniach przetykane siwizną; przez jego policzek od ucha do szczęki biegła cienka blizna. Rapp spojrzał w ogień. Wiedział, że jest oceniany. Zresz- tą robił to samo w stosunku do Hoffmanów i nie przestanie aż do chwili rozstania. Teraz jednak musiał się skupić na opracowaniu planu działania. Wiedział, że musi wymyślić coś naprawdę sprytnego - aby tam wejść i wyjść, nie zwra- cając niczyjej uwagi, konieczne jest ominięcie wszystkich za- bezpieczeń. Nie musiałby się tak wysilać, gdyby miał więcej czasu na przygotowania, ale dysponowali tylko dwudziesto- ma trzema godzinami. W tym czasie muszą przeprowadzić całą akcję i zniknąć. Pamiętając o tym, Rapp zaczął się za- stanawiać nad strategią działania. Odwrócił się od kominka i zapytał: - Jane, ile osób zaproszono na jutrzejsze wieczorne przy- jęcie?

- Około pięćdziesięciu. Przeciągnął ręką po włosach, zebrał je na karku i przygła- dził. Po dłuższej chwili wpatrywania się w ogień oznajmił: - Mam pomysł. Na wschodzie pojawiły się pierwsze zwiastuny brzasku. Czarne niebo poszarzało, a gdy napływające ciepłe, letnie powietrze zaczęło się mieszać z ustępującym nocnym chło- dem, nad stawami rozsunęła się mgła. Spokojny poranek w Marylandzie zakłócił dochodzący z oddali głuchy grzmot. Dwaj żołnierze piechoty morskiej, patrolujący w jeepie dro- gę przy zachodnim ogrodzeniu, odruchowo zaczęli szukać źródła tego dźwięku. Z przewieszonymi przez ramiona M-16 patrzyli w niebo. Niczego jeszcze nie było widać, ale wie- dzieli, czego mogą się spodziewać. Wystarczyło jednak kil- ka sekund, by stwierdzili, że nie jest to samolot wojskowy. Odgłos był dużo cichszy. Po chwili nad drzewami ukazał się biały helikopter, lecący prosto w stronę centrum obozu. Marines śledzili go jeszcze przez chwilę, a potem ruszyli dalej, zakładając, że ten cywilny ptaszek dostarczył właśnie jednego z prezydenckich partnerów do gry w golfa. Bell JetRanger leciał na wschód, w kierunku obozowej wieży ciśnień, gdzie znajdowała się polana z wybetonowa- nym lądowiskiem. Tam helikopter zwolnił, zaczął płynnie opadać, wreszcie dotknął płozami wyznaczonego miejsca. Pilot wyłączył silnik i łopatki wirnika kręciły się coraz wol- niej. W pobliżu stała furgonetka, a obok niej grupka męż- czyzn w ciemnych garniturach i krawatach; obserwowali gościa wysiadającego z helikoptera. Doktor Irenę Kennedy chwyciła teczkę i skierowała się do samochodu. Miała na sobie świeżo wyprasowaną niebie- ską bluzkę, a długie do ramion włosy związała w koński ogon. Chroniąc się przed porannym chłodem, przytrzymy- wała kurczowo na piersiach klapy marynarki jasnobeżowe- go kostiumu. Gdy znalazła się przy furgonetce, umunduro- wany oficer wyciągnął do niej rękę. - Witamy w Camp David, doktor Kennedy. Czterdziestoletnia funkcjonariuszka Centralnej Agencji Wywiadowczej uścisnęła jego dłoń. 12

- Dziękuję, pułkowniku. Oficjalnie Kennedy pełniła funkcję dyrektora Centrum Antyterrorystycznego w CIA, nieoficjalnie zaś dowodziła drużyną Oriona, ściśle tajną organizacją, która powstała dla czynnej obrony przed terroryzmem. Już od początku lat osiemdziesiątych Stany Zjednoczone nękane były licznymi atakami terrorystycznymi, a do najgroźniejszych doszło w ambasadzie amerykańskiej i koszarach marines w Bejru- cie. Mimo milionów dolarów przeznaczanych na walkę z ter- roryzmem, sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót. Koniec tego dziesięciolecia zapisał się katastrofą samolotu PanAm-u lot 103 i śmiercią setek niewinnych cywilów. Tragedia w Locker- bie zmusiła pewnych niezwykle wpływowych ludzi w Wa- szyngtonie do podjęcia zdecydowanych kroków. Zgodnie do- szli oni do wniosku, że nadszedł czas wypowiedzieć wojnę terroryzmowi. Pierwsza opcja, pertraktacje dyplomatyczne, nie przyniosła rezultatów, a druga, użycie sił zbrojnych, nie nadawała się do walki z wrogiem, który żył i działał wśród cywilów. W tej sytuacji amerykańskim przywódcom pozo- stało tylko jedno: trzecia opcja. Podjęto więc tajne działa- nia. Uruchomiono fundusze przeznaczone na operacje, o któ- rych nikt nigdy miał nie usłyszeć, które nie podlegały kontroli Kongresu ani wglądowi dziennikarskiemu. Wypo- wiedziano tajną wojnę i dotychczasowi myśliwi stali się zwie- rzyną. Podczas kilkuminutowej jazdy wszyscy milczeli. Gdy do- tarli do Aspen Lodge, Kennedy wysiadła i skierowała się w stronę werandy, minęła dwóch agentów Secret Service i weszła do pomieszczeń zajmowanych przez prezydenta. Oczekujący na nią w holu pułkownik poprowadził ją do ga- binetu i zapukał w futrynę otwartych drzwi. - Panie prezydencie, przybyła doktor Kennedy. Prezydent Robert Xavier Hayes siedział za biurkiem, po- pijając kawę i czytając piątkowe poranne wydanie „Wa- shington Post". Okulary w czarnych oprawkach, jakich uży- wał do czytania, zsunięte miał aż na czubek nosa i gdy do pokoju weszła Kennedy, spojrzał w jej kierunku ponad nimi. Natychmiast odłożył gazetę i powiedział: - Dziękuję, pułkowniku. 13

Wstał, obszedł okrągły stół i wskazał Kennedy krzesło. Hayes ubrany był w strój do porannej gry w golfa: spodnie w kolorze khaki, zwykła niebieska koszula golfowa i pulo- wer bez rękawów. Bez słowa postawił na stole kubek, obok drugi dla Kennedy. Nalał kawy, usiadł i zapytał: - Jak się miewa dyrektor Stansfield? - Czuje się tak... - Kennedy szukała odpowiednich słów, by opisać pogarszający się stan zdrowia szefa - ...jak można się tego spodziewać. Hayes skinął głową. Thomas Stansfield był bardzo skry- tym człowiekiem. Pracował w CIA od samego początku i wy- glądało na to, że będzie służył Agencji do końca swoich dni. Ten siedemdziesięciodziewięcioletni superszpieg był chory na raka i lekarze dawali mu mniej niż pół roku życia. Prezydent skierował uwagę na bieżący problem. - A jak przedstawiają się sprawy w Niemczech? - Są w toku. Mitch dotarł na miejsce wczoraj wieczorem i dziś rano przekazał mi raport. Gdy tydzień wcześniej Kennedy przedstawiała prezyden- towi plan działań operacyjnych, jedno było dla niego jasne: nie wyrazi na nie zgody, póki nie zostanie w to włączony Rapp. Dzisiejsze spotkanie prezydenta z Kennedy było jed- nym z wielu, jakie odbyli w ciągu minionych pięciu miesię- cy. Na wszystkich omawiali sposoby nękania, drażnienia, destabilizacji i - jeśli to możliwe - zabicia jednej osoby. A tym wybrańcem był Saddam Husajn. Dużo wcześniej, nim jeszcze Hayes objął urząd prezyden- ta, Saddam był powodem nieustannego zdenerwowania Za- chodu, ale ostatnio zrobił coś, co bezpośrednio dotyczyło pięć- dziesięcioośmioletniego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Zeszłej wiosny grupa terrorystów zaatakowała Biały Dom, zabijając kilkudziesięciu agentów Secret Service oraz kilku cywilów. Podczas ataku prezydent został ewakuowany do podziemnego bunkra, gdzie przebywał trzy dni, całkowicie odcięty od swego rządu. Oblężenie bunkra zostało w końcu przerwane, a bitwa o Biały Dom wygrana, tylko dzięki bra- wurowej akcji Mitcha Rappa i kilku wybranych członków służb wywiadowczych, policyjnych i Sił Specjalnych. Po tym ataku Stany Zjednoczone zdobyły dwie informa- 14

cje, wyraźnie wskazujące jako inicjatora przywódcę Iraku. Był jednak problem z przedstawieniem ich na forum Orga- nizacji Narodów Zjednoczonych albo przed międzynarodo- wym trybunałem. Pierwszy dowód dostarczyła zagraniczna służba wywiadowcza, która nie miała zamiaru zdradzać, jakimi metodami go zdobyła; drugi został uzyskany na sku- tek tajnych działań - właśnie dzięki zastosowaniu trzeciej opcji. A wiele osób z pewnością uznałoby sposób, w jaki go zdobyto, za zasługujący na potępienie. Krótko mówiąc, dysponowano wiarygodną informacją, że terrorystów finansował Saddam, ale bez ujawniania metod działania nie można było jej przedstawić opinii publicznej. I jak prezydent Hayes powiedział podczas narady w wąskim gronie doradców, nie było gwarancji, że ONZ, skonfronto- wana z faktami, cokolwiek uczyni w tej sprawie. Po burzli- wej dyskusji prezydenta Hayesa z dyrektorem Stansfieldem z CIA i generałem Floodem, przewodniczącym Połączonego Komitetu Szefów Sztabów, wszyscy trzej doszli do wniosku, że nie ma innego wyjścia i trzeba dopaść Saddama po cichu, zgodnie z trzecią opcją. Właściwie spotkanie ograniczyło się do omawiania tylko tego tematu. Prezydent Hayes odstawił kubek z kawą. Był ciekaw ra- portu Rappa o sytuacji w Niemczech. Wiedział, że wszędzie tam, gdzie inni zawiedli, Rapp potrafił działać skutecznie. - Co Mitch zamierza? - Uważa, że biorąc pod uwagę małą ilość czasu i środki bezpieczeństwa wokół celu, zrobilibyśmy lepiej, wybierając bardziej bezpośredni sposób. Następnie Kennedy przedstawiła prezydentowi zarys planu działania. Kiedy skończyła, Hayes wyprostował się i w zamyśleniu skrzyżował ręce na piersiach. Kennedy ob- serwowała go, nie dając po sobie poznać, co o tym wszyst- kim myśli, tak jak to zwykle robił jej szef. Hayes przez kilka sekund trawił otrzymane informacje. - A gdyby to zrobili... - ale przerwał, widząc, że Kenne- dy kręci głową. - Mitch z pewnością nie posłucha rad, których udziela mu ktoś z odległości blisko pięciu tysięcy kilometrów. Prezydent skinął głową. 15

Wypadki w Białym Domu, do jakich doszło zeszłej wio- sny, pozwoliły mu dobrze poznać Rappa, który prawie za- wsze działał na swój sposób. Trudno było spierać się z czło- wiekiem, który odniósł tyle sukcesów i miał na koncie tyle zrealizowanych zadań, i to często takich, jakich nikt inny nawet nie ośmieliłby się podjąć. Hayes postanowił przypo- mnieć jednak Kennedy, o co toczy się gra. - Czy Mitch i cała reszta wiedzą, że działają na własną rękę? Kennedy skinęła głową. - Chodzi mi o to, że działają całkowicie na własną rękę. Jeśli coś nie wypali, oświadczymy, że o niczym nie wiedzie- liśmy i nie mamy pojęcia, kim oni są. Zrobimy to. Żaden taki incydent nie może zakłócić naszych stosunków z Niemcami. Nie może też zaszkodzić mojej prezydenturze. Kennedy skinęła głową ze zrozumieniem. - Panie prezydencie, Mitch jest niezawodny. Dziś wie- czorem będzie miał na miejscu wszystko, co jest mu niezbęd- ne, ale wie, że nie może działać na siłę, jeśli sytuacja stanie się zbyt niebezpieczna. Prezydent przez chwilę wpatrywał się w nią badawczo. - W porządku. Masz moje upoważnienie, aby pchnąć sprawę dalej, ale, Irenę, wiesz, na czym stoimy. Jeżeli roz- pęta się burza, nigdy nie było tego spotkania ani pięciu czy sześciu poprzednich. Nic nie wiesz na temat tego, co się dzie- je, i nikt w Agencji też o tym nie wie. - Hayes potrząsnął głową. - Przykro mi, że tak postępuję wobec Mitcha, ale nie mam wyboru. Musi tam działać bez wsparcia i jeżeli wpad- nie, nie kiwniemy palcem, żeby mu pomóc. 2 Cały dzień Rapp spędził w chacie, nie licząc pięciomilo- wej przebieżki. Musiał pobiegać, aby się rozluźnić i zneu- tralizować całą wypitą kawę. Kilka razy kontaktował się bezpośrednio z Irenę Kennedy przez satelitę telekomunika- cyjnego STU III, MX3030. Ten bezpieczny kanał był jego 16

jedynym połączeniem z Waszyngtonem. Nikt inny poza Ire- nę nie wiedział, że on i Hoffmanowie są w Niemczech, i nikt nie mógł się o tym dowiedzieć. Jeżeli misja powiedzie się, jego przełożeni i tak do niczego się nie przyznają, ale jeżeli coś się nie uda, tym bardziej będą się wszystkiego wypierać. Zaplanowana przez Rappa wieczorna akcja wymagała dokonania pewnych zakupów, dlatego Tom Hoffman poje- chał rano do Hamburga z listą potrzebnych rzeczy. Postępo- wał bardzo ostrożnie. Nigdy nie kupował w jednym sklepie więcej niż jedną rzecz, nie robił zakupów w sąsiadujących sklepach i zawsze unikał tych, w których klientów podglą- dają kamery. Nadszedł wieczór i Rapp usiadł przy kuchennym stole, by po raz setny omówić z Hoffmanami każdy szczegół akcji. Hoffmanowie byli pod tym względem bardzo skrupulatni. Prześledzili każdy etap operacji, analizując całą misję do ostatniego szczegółu. Rapp pracował już z wieloma ludźmi z Sił Specjalnych i nie miał wątpliwości, że oboje lub przy- najmniej jedno z nich wywodzi się z elitarnych oddziałów wojskowych. Przed opuszczeniem chaty wszystkie notatki należało spalić. Należało zapamiętać pierwszą, drugą i trzecią czę- stotliwość radiową; to samo dotyczyło dróg ewakuacji, haseł i kodów. Mapy, bez jakichkolwiek znaków i notatek, nale- żało zabrać ze sobą, a wszystkie fałszywe dokumenty umie- ścić w torbach z samozapłonem. Jeżeli sprawy potoczyłyby się bardzo źle, wystarczy jedno pociągnięcie za linkę i cała zawartość torby spłonie. Wielokrotnie sprawdzili też broń. Rapp, mimo, że poświęcił dużo czasu i zajmował się wszystkim osobiście, tym razem jednak nie miał dobrych przeczuć. Przypomniał sobie, że podczas jednej z misji, a było to na początku jego kariery, był pewien powodzenia, a tym- czasem, nim wszystko zostało powiedziane i zrobione, dwu- nastu amerykańskich żołnierzy Sił Specjalnych było mar- twych. Od tamtego wydarzenia rzadko był pewny co do po- wodzenia misji, ale teraz szczególnie coś go niepokoiło. Miał wrażenie, że nie jest już taki sprawny. Zawsze łatwo wpa- dał w gniew i wykorzystywał tę cechę do wyostrzania zmy- słów. 17

Gniew ten narodził się po katastrofie w Lockerbie. Rapp studiował wtedy na uniwersytecie w Syracuse. Podczas tam- tego ataku terrorystycznego zginęło trzydziestu pięciu jego kolegów ze studiów oraz przyjaciółka. Pogrążony w rozpa- czy Rapp zainteresował się pracą w CIA. Agencja kusiła nadzieją zemsty i postanowił to wykorzystać. Jego celem stał się Rafiąue Aziz, odpowiedzialny za atak terrorystyczny na samolot PanAm-u lot 103. Dziesięć lat poświęcił Rapp polo- waniu na tego terrorystę i wreszcie minionej wiosny stanął z nim oko w oko. Teraz Aziz nie żył już, a gniew wygasł. Zastąpiło go coś zupełnie odmiennego - coś, czego dotąd nie znał, a co teraz stale mu towarzyszyło. W centrum jego za- interesowania znalazła się Anna Rielly i czuł, że zawładnę- ło nim uczucie diametralnie różne od nienawiści. Anna była niepowtarzalna. Była typem kobiety, dla której człowiek pragnie stać się kimś lepszym. Nagle chciał mieć już za sobą pracę w CIA i rozpocząć nowe życie. Jane Hoffman zdjęła słuchawki i oznajmiła: - Przybyli pierwsi goście. Rapp spojrzał na zegarek. Za pięć ósma, mniej więcej dwie i pół godziny przed wyznaczonym czasem. Pora połą- czyć się z Kennedy. Chwycił przenośny telefon satelitarny i poszedł do sypialni. Gdyby doktor Kennedy pofatygowała się i wyjrzała przez okno swego biura na szóstym piętrze, mogłaby rozkoszować się intensywnymi jesiennymi kolorami doliny Potomacu. Niestety, ostatnio nie miała zbyt wiele czasu na tego rodza- ju drobne przyjemności. Langley znalazło się w trudnej sy- tuacji - atakowano je zarówno od środka, jak i z zewnątrz. Nie było już tajemnicą, że Thomas Stansfield, dyrektor CIA, jest ciężko chory. Krytycy z Kapitolu, węszący zapach krwi, ruszyli do ataku, natomiast w samej Agencji wyraźnie oży- wili się konkurenci w biegu do dyrektorskiego fotela. Ken- nedy nigdy nie zajmowała się polityką i najlepiej byłoby, gdyby trzymała się za linią ognia, to jednak było prawie nie- możliwe. Wszyscy wiedzieli, jak bliskie stosunki łączą ją z dyrektorem. Waszyngton to miasto kochające napięte sytuacje i plot- 18

ki, a nikt nie kocha ich bardziej od polityków. Z rozkoszą godną bohaterów dramatów Szekspira rozpoczęli więc wy- czekiwanie na jego śmierć. Wielu z nich, udając, że przej- mują się stanem zdrowia Stansfielda i sytuacją jego dzieci, posunęło się nawet do składania mu wizyt. Kennedy nie była naiwna. Stansfield był dobrym nauczycielem i wiele ją na- uczył. Wiedziała jednak, że nikt na Kapitolu nie lubił jej szefa. Wielu senatorów i członków Izby Reprezentantów szanowało go, ale nikt go nie lubił. Siedemdziesięciodzie- więcioletni dyrektor żadnemu z nich nie pozwolił zbytnio się do siebie zbliżyć. Jako zastępca dyrektora do spraw ope- racyjnych, a potem dyrektor CIA, przez ponad dwadzieścia lat był strażnikiem tajemnic Waszyngtonu. Nikt tak na- prawdę nie wiedział, co on wie, i nikt tego nie chciał wie- dzieć. Niektórzy obawiali się, że zgromadził obszerne dossier wszystkich członków waszyngtońskich elit, a ujawnienie ich po jego śmierci mogłoby wywołać prawdziwe trzęsienie ziemi. Wiedziała, że tak się nie stanie. Całe życie zawodowe Stansfielda polegało na dochowywaniu tajemnic. I nigdy nie złamał tej zasady. To oczywiście nie było żadną pociechą dla tych w Waszyngtonie, którzy mieli na sumieniu wiele po- ważnych grzechów. No cóż, po prostu nie potrafili sobie na- wet wyobrazić, że ktoś, kto posiada tak cenne informacje, nie ma zamiaru ich wykorzystać. Choć Kennedy cierpiała, obserwując powolne umieranie swego mentora, musiała się zająć bieżącymi obowiązkami. Orion otrzymał od prezydenta Stanów Zjednoczonych zgodę na działanie, miał kogoś zabić, ale nie jakiegoś zwykłego, przeciętnego obywatela. Kennedy spojrzała na czarno-białą fotografię przypiętą do akt leżących na biurku. Tym obywa- telem był hrabia Heinrich Hagenmiller V, niemiecki prze- mysłowiec spokrewniony z rodziną Kruppów. Fakt, że pre- zydent wydał zgodę na likwidację obywatela jednego z naj- bliższych sojuszników Stanów Zjednoczonych, mówił wiele o jego zaangażowaniu w zwalczanie terroryzmu, i to na każ- dym ^poziomie. Hagenmiller i jego wspólnicy po raz pierwszy zwrócili na siebie uwagę CIA na początku lat dziewięćdziesiątych. 19

W tym czasie Kennedy pracowała nad projektem znanym jako operacja Rabta II. Była to operacja o światowym zasię- gu i miała na celu przeszkodzenie Muammarowi al-Kadda- fiemu w budowaniu obiektu, w którym można by wytwa- rzać broń biologiczną, chemiczną i nuklearną. Nazwę wzię- ła od fabryki broni, którą Kaddafi wybudował w końcu lat osiemdziesiątych w mieście Rabta, leżącym w północnej czę- ści Libii. W 1990 roku, tuż przed rozpoczęciem produkcji, prezydent Bush zagroził przeprowadzeniem ataków lotni- czych i ujawnieniem nazw firm europejskich, które poma- gały w budowie fabryki. Jedną z nich była Hagenmiller En- gineering. Kaddafi, aby zapobiec zrównaniu z ziemią fabryki, za- mknął ją i natychmiast zaczął szukać nowego miejsca. Na początku 1992 roku CIA znała już nową lokalizację. Libij- ski dyktator próbował zbudować fabrykę w głębi góry. Gdy- by to się udało, niestraszne byłyby jej wszelkie ataki - z wy- jątkiem nuklearnego. Chcąc zdobyć szczegółowe informacje o tym obiekcie, CIA uruchomiła właśnie program Rabta II. Rozpoznano całe wyposażenie, technologię i personel, co pozwoliło określić możliwości produkcyjne fabryki. Z pomocą sojuszników Sta- ny Zjednoczone nałożyły embargo na wszystkie pozycje, któ- re znalazły się na przygotowanej liście. Ale jak zwykle Kad- dafi i jego ludzie znaleźli drogi obejścia sankcji. Od począt- ku operacji Hagenmiller Engineering i współpracujące zakłady wielokrotnie je łamali. Za każdym razem utrzymy- wali, że nie mieli pojęcia, komu sprzedali swoje wyroby, i rząd niemiecki nie nakładał na nich kar. Po prostu, Hein- rich Hagenmiller był ustosunkowany. A ponieważ Kaddafi tracił znaczenie na arenie międzynarodowej i zdawał się łagodnieć z wiekiem, Stany Zjednoczone nie naciskały w tej sprawie na rząd niemiecki. Przeglądając akta, Kennedy natrafiła na fotografie i tłu- maczenia rozmów, które Hagenmiller odbył ze swoimi no- wymi kontrahentami. To właśnie te jego powiązania budzi- ły największy niepokój*CIA. Firma Hagenmiller Enginee- ring produkowała między innymi nowoczesne, wysoce specjalistyczne tokarki oraz inne urządzenia niezbędne do 20

budowy bomby atomowej. Dalej znajdowały się zdjęcia roz- maitych siedzib hrabiego: licowana czerwonobrunatnym piaskowcem kamienica w jednej z najstarszych podmiej- skich dzielnic Hamburga, rodzinna posiadłość położona go- dzinę jazdy na południe od miasta i górskie zacisze w Szwaj- carii. Rodzina Hagenmillerów miała królewskie korzenie i mnóstwo długów. Przed pięcioma miesiącami Kennedy skontaktowała się ze swoim odpowiednikiem w niemieckim wywiadzie, BFV, i dowiedziała się, że nie tylko Stany Zjed- noczone interesują się hrabią. Ostatnio w jego sprawie tele- fonowano też z Izraela i Wielkiej Brytanii, a przesłuchiwa- ny trzy miesiące wcześniej Hagenmiller przez BFV przysię- gał, że osobiście będzie nadzorował sprzedaż wszystkich objętych embargiem urządzeń. Kennedy nie kupiła nowej obietnicy Hagenmillera i wzięła go pod lupę. Hakerzy z CIA włamali się do systemu kompu- terowego Hagenmiller Engineering i przyjrzeli się osobistym finansom hrabiego. Wyłonił się z tego obraz człowieka, któ- ry roztrwonił rodzinny majątek. Obecnie miał czwartą żonę, a trzy poprzednie nie dawały się tak łatwo spławić. Poza tym utrzymanie rodzinnych posiadłości kosztowało krocie, a jego rozrzutny styl życia pochłonął wszystkie.oszczędności. Przed dwoma tygodniami Kennedy wysłała do Niemiec zespół taktycznego rozpoznania, który miał obserwować Hagenmillera przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ludzie ci towarzyszyli też hrabiemu podczas jego wyjazdu do Szwajcarii i tam sprawy przybrały naprawdę interesują- cy obrót. Teraz Kennedy przeglądała serię zdjęć zrobionych w lasach otaczających górską posiadłość Hagenmillerów. Niektóre z nich były ziarniste, ale większość na tyle ostra, że bez trudu można było rozpoznać, z kim spotkał się Ha- genmiller. Był to Abdullah Chatami, generał armii irackiej, człowiek odpowiedzialny za wznowienie programu produk- cji broni nuklearnej. A także kuzyn Saddama Husajna; jak wielu jego zwolenników, on także miał czarne wąsy. Było też bardziej kompromitujące zdjęcie, na którym uwi- doczniono moment odbierania przez Hagenmillera teczki z rąk Chatamiego, na następnym zaś obaj mężczyźni ściskali sobie dłonie. Po tym spotkaniu Hagenmiller, otoczony ochro- 21

niarzami, wyjechał do Genewy i wpłacił pieniądze do ban- ku. Następnego dnia hakerzy CIA włamali się do bankowe- go systemu komputerowego i odkryli, że na koncie Hagen- millera pojawiło się pięć milionów dolarów. Kennedy natychmiast zarządziła dalszą obserwację, a z zebranymi dowodami udała się do prezydenta. Hayes od dawna szukał sposobu rozprawienia się z Saddamem, ale chciał mieć absolutną pewność, że hrabia nie padł ofiarą podstępu. Następnego dnia ludzie Kennedy znaleźli niezbi- ty dowód. Ustalili, że na ten właśnie dzień, na dwudziestą trzecią czasu europejskiego, zaplanowano włamanie do magazynu Hagenmiller Engineering. Łupem miały paść cztery skomputeryzowane tokarki oraz wiele innego specja- listycznego sprzętu używanego do produkcji elementów bro- ni nuklearnej; wszystko to miało zostać załadowane na frachtowiec czekający w porcie Cuxhaven. Kennedy przedstawiła więc zebrane dowody prezydento- wi. Hagenmiller został już dwukrotnie ostrzeżony i zapew- niał, że osobiście dopilnuje, by podobne sytuacje się nie po- wtórzyły. Mimo to ciągle sprzedawał specjalistyczny sprzęt człowiekowi, który był głównym sponsorem światowego ter- roryzmu i przysięgał, że gdy tylko nadarzy się okazja, zmie- cie Amerykę z powierzchni planety. Hagenmiller rzucił ko- ści i przegrał. Prezydent Hayes dał zielone światło. Miał jed- nak jedno życzenie. Chciał, żeby Kennedy powierzyła to delikatne zadanie Rappowi. Zadzwonił telefon. Kennedy podniosła słuchawkę. - Wszystko gotowe. Rozpoznała głos Rappa. - Powiedz, jak wygląda sytuacja. Rapp przedstawił rozwój wypadków i wyjaśnił, na czym polega ostatnia poprawka, jakiej dokonał w planie. Kenne- dy wysłuchała go, potem poprosiła o kilka wyjaśnień. Rapp też miał pytanie: - Gdyby mi się nie powiodło dzisiejszej nocy, będę miał drugą szansę? - Wątpię. Drugi TRT znajduje się przy magazynie. Gdy tylko zjawią się przestępcy, anonimowo zawiadomią nie- mieckie władze, a potem będą ich śledzić aż do chwili aresz- 22

towania. Wtedy wyjdzie szydło z worka i na Hagenmillera będzie zwróconych za dużo oczu. - Tak, to prawda. TRT, o którym mówiła Kennedy, to Taktyczny Zespół Re- konesansowy. To oni ustalili, że o dwudziestej trzeciej ma nastąpić włamanie do magazynu. Rapp wiedział, że są już na miejscu, oni natomiast nie wiedzieli o obecności Rappa w Niemczech. - Zawiadom nas, jeżeli wejdą do magazynu przed dwu- dziestą trzecią - powiedział Rapp. - Synchronizacja działań jest bardzo ważna. Nie możemy dopaść Hagenmillera aku- rat w momencie, gdy zatelefonują do niego z policji z wiado- mością, że został obrabowany. Dziś wieczorem spodziewa się takiej informacji i ze względu na element zaskoczenia najlepiej będzie, jeśli my pierwsi się z nim skontaktujemy. - Rozumiem. - Zapadło milczenie, po chwili Kennedy za- pytała: - Czy wszystko w porządku? Rapp zacisnął dłoń na słuchawce i rozejrzał się po małej sypialni. Nie był pewien, czy Kennedy pyta o to dla zasady, czy też naprawdę chce wiedzieć. - Nie jestem pewien - odrzekł bez przekonania. - Chciał- bym mieć więcej czasu na przygotowania, ale w takich spra- wach zwykle go brakuje. Głos Ranpa brzmiał niepewnie i Kennedy natychmiast zareagowała. - Nie rób nic na siłę, jeśli nie masz pewności. - Wiem. - Nikt tutaj nie będzie cię za to krytykował. Rapp zaśmiał się. - Nigdy przedtem nie martwiono się o mnie, dlaczego te- raz mieliby przejmować się moim losem? - Wiesz, co mam na myśli. Po prostu uważaj na siebie. - Zawsze uważam - powiedział automatycznie. - Coś jeszcze? - zapytała Kennedy. - Tak. - Przerwał na chwilę. - To będzie koniec. - O co ci chodzi? - Koniec. To moje ostatnie zadanie. Kennedy spodziewała się tego od jakiegoś czasu, ale to nie była odpowiednia pora, by o tym rozprawiać. Mitch Rapp 23

był cennym agentem, być może najcenniejszym w zespole. A komuś takiemu niełatwo pozwolić odejść. - Pomówimy o tym po twoim powrocie. - Nie będzie żadnych rozmów - odparł stanowczo. - Porozmawiamy. - Mówię poważnie. Kennedy westchnęła. Miała wrażenie, że ściany zaciska- ją się wokół niej. Ją też coś martwiło. - Zanim podejmiesz decyzję, powinieneś o czymś wie- dzieć. - Co, u diabła, masz na myśli? - Nic. - Kennedy znowu westchnęła. Potrzebowała snu, chciała spędzić trochę czasu z synem i pragnęła też uporząd- kować sprawy ze Stansfieldem, zanim umrze. To wszystko za bardzo szarpało jej nerwy. - Chcę cię szybko ściągnąć, żebyś się osobiście przekonał, co się tu dzieje. Rapp wyczuł, że jest już wykończona, co u Kennedy było rzadkością. - W porządku. Pogadamy, gdy wrócę. - Dziękuję. - Nie ma sprawy. - Coś jeszcze? Zastanawiał się, czy czegoś nie pominął. - Nie. - Dobrze... zatem powodzenia i bądź ze mną w kontakcie. - Jasne. - Rapp odłożył słuchawkę. Podszedł do okna, odsunął zasłonę i wyjrzał w ciemność nocy. Nie mógł zapa- nować nad uczuciem dziwnego niepokoju. Coś było nie tak. 3 Senator Clark uniósł młotek i pozwolił mu opaść na drew- nianą podstawkę chwilę za późno. Członkowie jego komisji wstali już z krzeseł i kierowali się do drzwi. Senatorowie nie przywykli do pracy w piątek i wolnego tylko późnego po- południa, w Waszyngtonie jednak trwała właśnie walka o uchwalenie chwiejnego budżetu i wszyscy, pracując nawet 24

w nadgodzinach, próbowali znaleźć wyjście z grożącego impa- su. Jak często w takich sprawach bywa, Republikanie chcieli obniżyć podatki, Demokraci zwiększyć wydatki. Prezydent próbował pośredniczyć, chcąc doprowadzić do kompromisu, jednak żadna partia nie zamierzała ustąpić. Sytuacja w mie- ście zaczynała przypominać wojnę domową. Rozbieżność po- szczególnych interesów nie sprzyjała porozumieniu. Jesteś albo za rozwiązaniem problemu, albo go tworzysz. Niełatwo być w porządku, bez względu na to, komu ufasz i jakie masz intencje. Jeżeli się stawiasz, jesteś wrogiem. Miasto stało się polem bezwzględnej walki, czego senator Clark bardzo nie lubił. Zajął się polityką, ponieważ była to kolejna góra do zdobycia, a nie dlatego, że bawił go upór czy jakieś bez- sensowne partyzanckie przepychanki. Takie działanie było poniżej jego godności i niewarte jego cennego czasu. Hank Clark był senatorem od dwudziestu dwóch lat. Pod- jął to wyzwanie po ustąpieniu Nixona. Politycy nie cieszyli się wtedy zaufaniem społeczeństwa i mieszkańcy Arizony chcieli kogoś z zewnątrz. Kogoś, kto sam wyrobiłby sobie nazwisko. Ich człowiekiem był Hank Clark. Nowy biznes- men z Zachodu. Prawdziwy milioner, który zdobył majątek własną pracą. Henry Thomas Clark urodził się w Albuquerque, stan Nowy Meksyk, w 1941 roku. Jego ojciec miał pecha, niemal każdy jego interes kończył się niepowodzeniem, a matka z każdą klęską coraz częściej zaglądała do kieliszka. Począt- kowo wystarczała jej wódka w większych dawkach niż zwy- kle dolewana do Krwawej Mary. Gdy czasy stały się napraw- dę ciężkie, zaczęła pić podłą whisky, a nawet raczyła się Mad Dogiem 20/20. Matka piła, a ojciec chwytał się każdej, na- wet najgorzej płatnej pracy. Sprzedawał narzędzia rolnicze, odkurzacze, używane samochody, a nawet wiatraki. Na wszystkim tracił; przegrywał jako mąż i ojciec. Gdy Hank miał jedenaście lat, ojciec poddał się na dobre. Poszedł za ich wynajęty samochód z przyczepą i palnął sobie w łeb. Młody Hank był wolny. Po odejściu ojca rozpoczął nowe życie, i to z postanowieniem osiągnięcia sukcesu. Chwytał się każdej pracy. Przez siedem kolejnych lat próbował wy- ciągnąć matkę z alkoholizmu oraz znaleźć sposób na wyj- 25

ście z biedy. Na szczęście posiadał wiele umiejętności, któ- rych brakowało ojcu. Umiał współżyć z ludźmi, był pracowity i potrafił miotać niezwykle skuteczne piłki. Po ukończeniu szkoły średniej wstąpił do drużyny baseballowej ASU Sun- devils. Jako doskonały miotacz trzykrotnie zdobył 10 punk- tów i z pewnością znalazłby się w pierwszej lidze, gdyby nie wypadek samochodowy, jaki miał na ostatnim roku studiów. Po skończeniu college'u podjął pracę w prężnie rozwijają- cym się Scottsdale na przedmieściach Phoenix, gdzie spot- kał właściwych ludzi. Ludzi mających wyobraźnię i idee. Ludzi, którzy wiedzieli, jak spekulować nieruchomościami. Mając dwadzieścia cztery lata, opuścił Scottsdale i za- czął pracę u przedsiębiorcy zajmującego się budową osiedli mieszkaniowych. Lubił transakcje dopinać do końca, pilnie obserwował ludzi, którzy wiedzieli, jak wykorzystać pienią- dze. I, co najważniejsze, kochał prowizje. W wieku trzydzie- stu lat Hank zarobił swój pierwszy milion, a mając trzydzie- ści pięć, wart był już ponad dwadzieścia milionów dolarów. Dobrze zbudowany, wysoki, cieszył się w Phoenix niezwy- kłą popularnością. Czego się dotknął, miał z tego pieniądze. Zdobył jedną górę, nadeszła pora pokonania następnej. A by- ła nią polityka. Teraz, po prawie dwudziestu pięciu latach, Clark doszedł do wniosku, że nie można jej zdobyć, postępu- jąc etycznie. Zwyciężyć w polityce, to zapędzić przeciwnika w kozi róg i zrobić to wszelkimi możliwymi sposobami, nie pozwalając, żeby się zorientował, co jest grane. Hank Clark chciał zostać prezydentem i dążył do tego celu od dnia przy- bycia do Waszyngtonu w 1976 roku. Gdy senator wstał z krzesła, podszedł do niego jeden z członków komisji i szepnął: - Czeka na pana przewodniczący Rudin. Czeka w bęblu. Clark skinął głową. Wręczył mężczyźnie notatnik i do- kumenty i powiedział. - Proszę to zanieść do mojego biura. Następnie, życząc kolegom senatorom i swojemu perso- nelowi miłego weekendu, wyszedł. Hank Clark przewodniczył Senackiej Komisji Specjalnej do Spraw Wywiadu. Większość senatorów wolała pracować w komisjach do spraw Sił Zbrojnych, Przyznanych Fundu- 26

szy lub Sądownictwa - tym komisjom prasa poświęcała dużo więcej uwagi. Komisja do Spraw Wywiadu nie dawała moż- liwości wybicia się, tu przeważnie pracowano za zamknię- tymi drzwiami. Senacka Komisja Specjalna do spraw Wywiadu i Stała Komisja do spraw Wywiadu Izby Reprezentantów nadzoro- wały wszystkie służby wywiadowcze Stanów Zjednoczonych, a szczególnie Centralną Agencję Wywiadowczą, Agencję Bezpieczeństwa Narodowego i Narodowego Biura Rozpozna- nia. Clark miał oko na wszystkich strażników tajemnic, a ja- ko człowiek metodyczny bez zbytniego rozgłosu gromadził te tajemnice dla swojego użytku. Senator Clark opuścił pokój posiedzeń Komisji i zszedł do holu Hart Office Building, z uśmiechem kłaniając się mi- janym ludziom. Był dobrym politykiem. Wszystkim poświę- cał uwagę, nawet wrogom. Skręcił za róg, otworzył drzwi i wszedł do małej recepcji. Przy drzwiach siedział oficer po- licji chroniącej Kapitol, drugi stał po przeciwległej stronie pomieszczenia. Spojrzał na senatora, mówiąc: - Dzień dobry, panie przewodniczący. Clark posłał mu uprzejmy uśmiech. - Trzymasz się jakoś, Roy? - Bolą mnie już ze starości nlecy, sir, ale myślę, że wy- trzymam jeszcze godzinkę. - Dobrze. Clark poklepał go po ramieniu i wystukał kod na zamku cyfrowym przy drzwiach, potem wszedł do pokoju SH 219 zwanego potocznie „bęblem". Było to jedno z najlepiej strze- żonych pomieszczeń na Kapitolu, całe obudowane stalowy- mi płytami, uniemożliwiającymi przenikanie do środka lub na zewnątrz fal elektromagnetycznych. Wnętrze podzielo- no na małe pokoiki, każdy na podwyższeniu, co pozwalało pracować technikom szukającym podsłuchu. Idąc przez salę, Clark mijał oszklone klatki, w których senatorowie i kilku wybranych urzędników mogli odbierać wiadomości przekazywane przez różne agencje wywiadow- cze. Dotarł do następnego zamka cyfrowego, wybrał swój osobisty pięciocyfrowy kod i drzwi otwarły się z sykiem zwal- nianych uszczelek hermetycznych. Wszedł do środka i za- 27

mknął za sobą drzwi. Uszczelki rozszerzyły się do poprzed- niej, hermetyzującej pozycji. Szklane ściany zakrywały czar- ne zasłony, na środku pokoju o wymiarach cztery i pół metra na sześć stał czarny, gładki, owalny stół konferencyjny. Mogło przy nim zasiąść piętnastu członków Komisji. Na szklanym blacie, przy każdym miejscu stała lampka, a w blacie za- montowany był pod odpowiednim kątem monitor kompute- ra. Było ciemno, pokój oświetlała tylko jedna lampa umiesz- czona na przeciwległej ścianie. Z miejsca, w którym stał, senator Clark widział kościste palce swego odpowiednika z Izby Reprezentantów. W łagod- nym świetle jednej z piętnastu nowoczesnych czarnych lam- pek widoczne były wsparte na stole ręce kongresmana Al- berta Rudina. W mroku Clark z ledwością dostrzegł profil siedzącego, ale to nie miało znaczenia. Pamiętał go dosko- nale, ten profil mógł należeć tylko do jednego z dwóch ludzi: do kongresmana Alberta Rudina, przewodniczącego Stałej Komisji do Spraw Wywiadu Izby Reprezentantów albo do Ichaboda Crane'a. Clark przeszedł na drugi koniec pokoju. - Dzień dobry, Al. Rudin nie odpowiedział, ale Clarka to nie zaskoczyło. Al Rudin należał do najmniej chyba towarzyskich polityków w Waszyngtonie. Z szafki stojącej za kongresmanem Clark wyjął szklankę i nalał sobie Johnnie Walkera. Unosząc ją, zapytał, czy Rudin też się napije. Ten z obrzydzeniem po- trząsnął głową. Albert Rudin był kongresmanem Stanów Zjednoczonych już siedemnastą kadencję. Ten z krwi i kości demokrata, nienawidzący każdego republikanina w Waszyngtonie - no, może z wyjątkiem senatora Hanka Clarka, był niestrudzo- nym partyjnym mułem od czarnej roboty; robił wszystko ku chwale swej partii. Jeżeli partia z powodu jakiegoś skanda- lu, który należało zatuszować, znalazła się w dołku, Rudin popisywał się przed kamerami, za każdym razem stosując tę samą retorykę: republikanie chcą zagłodzić wasze dzieci, chcą obniżyć podatki, żeby napchać kieszenie swoim boga- tym przyjaciołom, chcą wyrzucić waszych rodziców z domów opieki. I nie przejmując się pytaniami reporterów o najróż- 28

niejsze wykroczenia, jakich dopuszczali się jego koledzy de- mokraci, Rudin twierdził, że oto dobro występuje przeciwko zlu. On reprezentował dobro, republikanie zło, a prawda nie miała żadnego znaczenia. To był maraton, a nie zwykły jog- ging. Republikanom należy dołożyć. Hank Clark opadł na skórzany fotel, pozostawiając mię- dzy sobą i Rudinem wolne miejsce, i zapalił lampkę. Pocią- gnął długi łyk szkockiej, położył nogi na dzielącym ich fote- lu i głęboko westchnął. Ten ważący sto trzydzieści kilogra- mów i mierzący ponad sto dziewięćdziesiąt centymetrów mężczyzna musiał ulżyć zmęczonym kościom. Rudin pochylił się i oświadczył: - Martwię się o Langley. Clark patrzył na niego bez wyrazu i myślał: „Nie pieprz. A kiedy ty się nie martwisz o Langley?" Rudin miał obsesję na punkcie CIA. Gdyby mógł, zakonserwowałby całą Agen- cję jak stary okręt wojenny i umieścił w muzeum Smithso- nian. Clarka wielokrotnie już korciło, by głośno to powie- dzieć, ale był na tyle rozsądny, aby nie pozwolić sobie na sarkazm. Poświęcił wiele lat, by zdobyć zaufanie kongres- mana Rudina, i nie chciał tego zmarnować krótką chwilą osobistej satysfakcji. Dlatego pokiwał tylko głową w zamy- śleniu i powiedział: - Mów, co cię dręczy. Rudin poprawił się niepewnie w fotelu. - Nie chcę, żeby ktoś z zewnątrz zastąpił Stansfielda... - wymawiając to nazwisko, aż się skrzywił - po jego śmierci. Twoja Komisja nigdy nie powinna była się zgodzić na jego zatwierdzenie. Musimy tam wprowadzić kogoś, kto zrobi czystkę. Clark skinął głową. - Zgadzam się z tobą. - W głębi duszy wcale się jednak me zgadzał. Chciał przypomnieć Rudinowi, że Stansfielda zatwierdziła komisja kontrolowana przez demokratów, ale pomyślał, że lepiej zachować maksymalny spokój. - Prezydent jest zakochany w tej cholernej Irenę Ken- nedy i wiem, że ten sukinsyn Stansfield będzie ją rekomen- dował na swoje miejsce. - Rudin potrząsnął głową. Jego po- orana bruzdami, pomarszczona twarz zrobiła się czerwona 29