uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 088
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 160

Flynn Vince - Mitch Rapp 04 - Władza wykonawcza

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Flynn Vince - Mitch Rapp 04 - Władza wykonawcza.pdf

uzavrano EBooki F Flynn Vince
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 68 osób, 72 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 372 stron)

książkiVince'aFlynna: Przerwanekadencje Przejęciewładzy Trzeciaopcja Podziałwładzy Władzawykonawcza

VINCE FLYNN Władza wykonawcza

PODZIĘKOWANIA Dziękuję mojej uroczej żonie Lysie za to, że znów utrzy- mywała ład. Mojej redaktorce Emily Bestler, która wpadła na świetne pomysły, dzięki którym ta powieść jest lepsza. Sarah Branham za jej ciężką pracę. Jackowi Romanosowi '1 Carolyn Reidy z Simon & Schuster za ich wsparcie. Pao- lowi Pepe'owi i działowi graficznemu w Atria Books za wymyślenie wspaniałej okładki. Larry'emu Nortonowi i dzia- łowi sprzedaży Simon & Schuster za ich niestrudzoną pracę. Judith Curr z Atria Books i Louise Burkę z Pocket Books oraz wszystkim pozostałym ludziom z grupy wydawniczej S&S, którzy pomogli złożyć tę książkę w całość i puścić ją w świat. Mojemu agentowi Sloanowi Harrisowi i Katherine Clu- verius z ICM za ich ciężką pracę i szczere rady. Carlowi Pohladowi za wspaniałomyślność i przyjaźń, i za zapew- nienie mi spokojnego miejsca do pisania. Larry'emu John- sonowi za to, że znów był niewyczerpanym źródłem in- formacji. Seanowi Stone'owi za poparcie mnie przy kilku pomysłach. Billowi Harlowowi, dyrektorowi do spraw pub- licznych w CIA, za to, że znów cierpliwie odpowiadał na nie kończący się potok pytań. Paulowi Evancoe, emeryto- wanemu dowódcy SEAL, który był na tyle uprzejmy, że podzielił się ze mną swoją mądrością. Agentowi specjal- nemu FBI Bradowi Garrettowi, który przez całe swoje ży- cie zawodowe zajmował się zamykaniem złych ludzi. I jak zawsze wszystkim moim źródłom, które pragną pozostać anonimowe. Wszelkie błędy w tej powieści są moje i tylko moje. 7

PRELUDIUM Szara jednostka przecinała wilgotne nocne powietrze i ciepłą wodą Morza Filipińskiego z prędkością dwudziestu pięciu węzłów, napędzana przez dwa cicho pracujące silniki. Łódź naruszyła prawo międzynarodowe i co naj- mniej jeden traktat, ale ludzi na pokładzie to nie obcho- dziło. Sprawami technicznymi, prawnymi i dyplomacją zajmowali się inni, którzy siedzieli w wygodnych skórza- nych fotelach, a w ich gabinetach na ścianach wisiały oprawione dyplomy uczelni z Ivy League*. Mężczyźni sto- jący na pokładzie łodzi szturmowej „Mark V" byli tutaj, żeby wykonać pewną robotę, do której należało się zabrać już wiele miesięcy temu. Łódź została tak zaprojektowana, by nie wychwyciły jej radary. Została skonstruowana specjalnie dla US Navy SEAL i właśnie ją wybierano do przeprowadzania desantów morskich. Miała dwadzieścia pięć metrów długości, ale za- nurzała się tylko na półtora metra, i to przy bezruchu i maksymalnym obciążeniu. Nie była napędzana przez ty- . pową śrubę, ale dwa pędniki strumieniowe. Wszystko to pozwalało manewrować nią bardzo blisko brzegu z wielką precyzją. Pięciu mężczyzn w czarnych hełmach lotniczych z no- ktowizorami obsługiwało cztery karabiny maszynowe ka- libru .50 i granatnik 40 mm. Ośmiu, ubranych w tropi- kalne mundury polowe i kapelusze pustynne, siedziało na nadburciach gumowej łodzi desantowej, zwanej RIB, któ- * Osiem prestiżowych uniwersytetów we wschodniej części Stanów Zjednoczonych (przyp. tłum.). 9

ra miała być wkrótce spuszczona na wodę z większej jednostki, i co najmniej po raz dziesiąty przeglądało swój sprzęt. Twarze mieli pomazane zieloną i czarną farbą maskującą, ale widniał na nich spokój. Porucznik Jim Devolis popatrzył w dół na swój oddział, który przeprowadzał ostatnie kontrole. Obserwował swoich żołnierzy przy tej czynności nieskończenie wiele razy i z jakiegoś powodu przypominali mu zawsze wtedy pawiany iskające się nawzajem. Skrupulatnie badali oporządzenie, zaczynając od uprzęży bojowych w kształcie litery H, by upewnić się, że każdy zatrzask jest solidnie zapięty, a wszystkie zawleczki granatów przyklejone taśmą. Sprzęt do łączności był sprawdzany raz i drugi. Noktowizory zostały wcześniej wyposażone w świeże baterie i teraz te drogie urządzenia optyczne wraz z zapasowymi bateriami umieszczono w wodoszczelnych torbach przymocowanych do uprzęży. Broń była zabezpieczona "przed piaskiem za pomocą kondomów nałożonych na wyloty luf oraz silikonowego szczeliwa, którym posmarowano dookoła gniazda magazynków i suwadeł zamków. Jedyną osobą niosącą dziś wieczorem plecak będzie sanitariusz oddziału. Devolis miał nadzieję, że nie będą potrzebować jego umiejętności. Grupa podróżowała z niewielkim obciążeniem. Żadnych racji żywnościowych, tylko po dwa batony Power Bar dla każdego. Plan był taki, żeby zrobić swoje i wycofać się, zanim wzejdzie słońce. Tak właśnie, jak SEAL lubiło najbardziej. Napięcie rosło, gdy zbliżali się do punktu granicznego. Devolis z zadowoleniem zobaczył, że gadanina ucichła. Przyszedł czas, żeby spoważnieć. Obrócił głowę w prawo i nieco ją pochylił, a jego wargi odnalazły rurkę wychodzącą z neoprenowego pojemnika z wodą w plecaku. Pociągnął przez nią pełen łyk świeżej wody. Mężczyźni pili od dwóch dni tyle wody, ile mogli utrzymać. Nawodnienie przed operacją było kluczową sprawą w tej części świata. Nawet w nocy temperatura wynosiła tu nadal około trzydziestu stopni, a wilgotność dochodziła do osiemdziesięciu procent. Nie pocili się w swoich mundurach jedynie dzięki wietrzykowi tworzonemu przez łódź płynącą spokojnie z prędkością dwudziestu kilku węzłów. Kiedy jednak wy- 10

lądują na plaży, to się zmieni. Czekała ich trzykilometro- wa wędrówka przez gęstą tropikalną dżunglę. I choć pili tyle wody, każdy straci prawdopodobnie od dwóch do czterech i pół kilograma w wyniku samego marszu tam i z powrotem. Mocna ręka opadła na ramię Devolisa. Obrócił się i spoj- rzał na kapitana łodzi. - Odpływacie za dwie minuty, Jim. Każ swoim chło pakom wsiadać. Devolis kiwnął głową i mrugnął, a jego oczy błysnęły bielą w ciemnej twarzy pokrytej maskującą farbą. - Dzięki, Pat. Dwaj mężczyźni ćwiczyli tę procedurę setki razy w Co- ronado w Kalifornii, w centrali Pierwszej Grupy Sił Spe- cjalnych Marynarki Wojennej. - Nie zostaw mnie teraz - powiedział Devolis, szcze rząc zęby. Kapitan uśmiechnął się w sposób typowy dla osoby pewnej swoich zawodowych umiejętności. - Jeśli zadzwonisz, pojawię się tam, waląc ze wszyst- kich dział. - To lubię słyszeć. - Devolis skinął głową, a następnie obrócił się ku swoim ludziom. Wyprostował palec wska- zujący, wykonał nim kolisty ruch i żołnierze SEAL natych- miast wstali. Po chwili łódź zwolniła do pięciu węzłów. „Mark V" poza tym, że był niezmiernie szybki, miał także pochyły pokład rufowy, który pozwalał na spuszcza- nie i wciąganie RIB-a bez zatrzymywania się. Mężczyźni bez słowa unieśli czarną łódź desantową z przyczepnym silnikiem o mocy czterdziestu koni mechanicznych i zeszli po rampie rufowej. Zatrzymali się na jej końcu, tuż przy pienistym białym kilwaterze, i postawili gumową łódź na antypoślizgowym pokładzie, przy czym dolna część silnika zanurzyła się w wodzie. Członek załogi „Mark V" trzymał cumę dziobową łodzi i czekał, aż każdy z wsiadających po- każe mu uniesiony kciuk. Gdy cała ósemka siedziała już skulona w łódce, ściskając uchwyty, po kolei dali sygnał. Gdy w słuchawkach usłyszał pozwolenie spuszczenia RIB-a, członek załogi łodzi szturmowej rzucił cumę dziobową i wraz z kolegą zepchnęli gumową łódkę po rampie

do stosunkowo ciepłej wody. RIB zwolnił natychmiast, a żołnierze SEAL zbili się jak najbliżej rufy, by dziób nie zapadł się pod wodę. Łódź kołysała się łagodnie w kilwa- terze „Marka V" i nikt nie poruszył ani jednym mięśniem. Mężczyźni leżeli nieruchomo, słuchając cichego jęku od- dalającej się z dużą prędkością łodzi szturmowej. Żaden z nich nie pragnął jej powrotu, dopóki nie będzie potrzebna. Naprawdę chcieli wykonać zadanie. Niestety, nie wie- dzieli, że tysiące kilometrów stąd ktoś naraził ich już na śmiertelne niebezpieczeństwo - ktoś z ich własnego kraju.

1 Anna Rielly zagłębiła się we śnie i wynurzyła z niego. Ciepłe słońce spowijało ją mglistym marzeniem. Jej zbrą- zgwiała skóra błyszczała od mieszanki potu i balsamu do "opalania. Popołudniowy wietrzyk napływał od oceanu. To był doskonały tydzień. Nic oprócz jedzenia, słońca, seksu i snu. Idealny miesiąc miodowy. Mały ośrodek wypoczyn- kowy na zacisznej karaibskiej wyspie, odosobniona chatka, basen i plaża. Całkowita prywatność, żadnej telewizji, żadnych telefonów, żadnych pagerów, tylko oni dwoje. Otworzyła odrobinę oczy i spojrzała w dół, na swoją ob- rączkę. Nie mogła powstrzymać uśmiechu. Czuła się znów jak uczennica. Doskonały diament osadzony był w ele- ganckiej platynowej oprawie od Tiffany'ego. Nie za duża, nie za mała, w sam raz. Najważniejsze jednak było to, że dostała ją od właściwego mężczyzny. Mężczyzny jej ma- rzeń. Była teraz oficjalnie panią Anną Rapp. Trochę zasko- czyło go to, że przybrała jego nazwisko bez dyskusji. Była w końcu feministką z liberalnymi skłonnościami, ale by- wała też staromodną romantyczką. Nie przychodził jej na myśl żaden mężczyzna, którego by bardziej szanowała. Za- szczytem było używanie jego nazwiska i chciała, by świat wiedział, że są teraz rodziną. W dodatku była także pra- gmatyczna. Nie miała ochoty, by kiedyś jej wnuki biegały z czterema nazwiskami. W pracy zamierzała jednak zacho- wać panieńskie nazwisko. Była już pod nim znana jako ko- respondentka NBC w Białym Domu, miała za sobą solidną karierę. Był to dobry kompromis i Mitch się nie sprzeciwiał. O dziwo, cały ślub odbył się bez najmniejszego zgrzytu. 13

Rielly nie przychodziła na myśl żadna przyjaciółka, która nie przeżyłaby przynajmniej jednej wielkiej kłótni z na- rzeczonym albo matką, albo teściową podczas planowania takiej uroczystości. Anna zawsze trwała przy romantycz- nym wyobrażeniu, że kiedyś zakocha się i weźmie wielki ślub w kościele Świętej Anny w Chicago. To tam pobrali się jej rodzice, tam została ochrzczona i bierzmowana i tam ona i jej bracia chodzili do szkoły podstawowej. Po zarę- czynach jednak zorientowała się, że Mitch nie jest zbyt- nim entuzjastą tego pomysłu. Nie znaczyło to, że nie wy- kazywał chęci do współpracy. Powiedział jej, że jeśli chce wielkiego ślubu w rodzinnym Chicago, tak właśnie zrobią, ale widziała, że ma pewne obawy. Nie musiał o nich mówić. Mitch Rapp nie lubił znajdować się w centrum uwagi. Był człowiekiem przyzwyczajonym do pracy zakulisowej. Dziwna prawda była taka, że jej mąż od dwudziestego drugiego roku życia do niedawna był tajnym agentem CIA. A twarda rzeczywistość taka, że w niektórych krę- gach był znany jako zabójca. W miesiącach poprzedzających ich ślub, podczas prze- słuchania zatwierdzającego szefowej Mitcha w CIA jeden z członków Komisji do spraw Wywiadu Izby Reprezentan- tów zdradził prasie historię Mitcha, usiłując storpedować nominację Irenę Kennedy na dyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej. Prezydent wziął w obronę zarówno Rappa, jak i Kennedy i przekazał jmediom odpowiednią prawdziwą wersję zdarzeń. Opowiedział o tym, jak Rapp wprowadził Delta Force w głąb Iraku, aby zapobiec dołą- czeniu Saddama Husajna do klubu nuklearnego. Prezydent nazwał Rappa najważniejszą osobą wspierającą Amerykę w walce z terroryzmem i z dnia na dzień politycy ustawili się w kolejce, aby uścisnąć mu dłoń. Światła reflektorów zostały skierowane na Rappa, i nie szło mu dobrze. Przez lata udawało mu się przeżyć dzięki umiejętności przenoszenia się niepostrzeżenie z miasta do miasta i z kraju do kraju, a teraz był rozpoznawany prawie wszędzie, gdzie się pojawił. Niektórzy fotografowie i reporterzy nawet go śledzili. Rapp próbował z początku przekonywać ich, że to zły pomysł, ale posłuchało go tylko 14

kilku. Ponieważ Rapp nie był osobą, która pozwalałaby problemowi nabrzmiewać, postarał się, aby rozbito parę nosów. Pozostali pojęli aluzję i się wycofali. Rappa martwiło jednak coś innego. Był teraz na celowniku. Prawie każdy terrorysta od Dżakarty do Londynu wiedział, kim on jest. Wyznaczono nagrody za jego głowę i dziesiątki fanatycznych muzułmańskich duchownych w całej Arabii, Azji i na obrzeżu Pacyfiku rzuciło na niego fa-twy, islamskie dekrety religijne. Tysiące, jeśli nie miliony szalonych islamskich zagorzalców chętnie oddałyby życie, aby go zgładzić. Rapp martwił się bezustannie o bezpieczeństwo Anny i nawet zapytał ją, czy jest pewna, że chce spędzić resztę życia, oglądając się przez ramię. Bez wahania potwierdziła, że tak, i powiedziała, by jej nie obrażał, znów poruszając ten temat. Uszanował jej życzenie, ale nie przestawał się martwić. Przedsięwziął poważne środki ostrożności, kupując dla niej zrobione na zamówienie bmw z kuloodpornymi szybami, wzmocnionym kevlarem nadwoziem i odpornymi na przebicie oponami. Byli także w trakcie budowy domu na dwudziestu akrach poza Dystryktem Kolumbii, w wiejskiej części Wirginii. Anna pytała nieraz, skąd pochodzą pieniądze, którymi za to wszystko płacą, ale Rapp zawsze zbywał ją żartem albo zmieniał temat. Zdążyła poznać go już wystarczająco dobrze, by w końcu dojść do wniosku, że lepiej, aby pewnych rzeczy nie wiedziała. Kiedy usiedli, by zaplanować ślub, Rapp przedstawił listę kwestii dotyczących bezpieczeństwa, którymi trzeba się będzie zająć. Po kilku tygodniach Anna zaczęła rozumieć, że on po prostu nie będzie mógł się cieszyć tym dniem, jeśli zorganizują tak duży ślub. Wtedy podjęła decyzję, by urządzić małą prywatną uroczystość z udziałem rodziny i kilkorga przyjaciół. Wiadomość ta wyraźnie go ucieszyła. Ceremonia odbyła się tam, gdzie się poznali. W Białym Domu. Była tam cała rodzina Anny, jej mama i tata, bracia i bratowe oraz siedmioro bratanic i bratanków. Jedyny żyjący krewny Mitcha, jego brat Steven, był drużbą, a długoletnia przyjaciółka Anny, Liz 0'Rourke, zamężną druhną. Obecna była doktor Irenę Kennedy i kilkoro przyjaciół 15

Rappa z CIA, jak również grupa sprawdzonych znajomych Anny z mediów. Ojciec Malone z kościoła św. Anny został przywieziony samolotem, a prezydent i Pierwsza Dama byli doskonałymi gospodarzami. Prezydent Hayes użył także swoich wpływów, aby w żadnej gazecie ani w telewizji nie pojawiła się wzmianka o tym ślubie. Wszyscy zgodzili się, że mądrze będzie nie wprowadzać informacji o żonie Mitcha Rappa na pierwsze strony. Wszyscy goście zatrzymali się w hotelu Hay Adams, tylko kawałek drogi pieszo przez park Lafayette od Białego Domu. Świętowali do późna w nocy, a potem panna i pan młody zostali zabrani przez tajne służby na Lotnisko Krajowe im. Reagana, skąd prywatny odrzutowiec przewiózł ich na wyspę. Dzięki uprzejmości CIA podróżowali pod przybranymi nazwiskami jako Troy i Betsy Harris.' Anna usiadła i spojrzała ponad skrajem patio na plażę w dole. Jej mąż wychodził właśnie z wody. Miał ciemną karnację, a po tygodniu na słońcu wyglądał tak jak tubylcy. Był pierwszorzędnym okazem sprawności fizycznej i nie myślała tak tylko dlatego, że była jego żoną. Jako dwudziestokilkulatek był światowej klasy triatlonistą i brał udział w imprezach sportowych na wszystkich kontynentach. Dwukrotnie zwyciężył w słynnych zawodach Iron Man na Hawajach. Teraz, w połowie drogi między trzydziestką a czterdziestką, nadal był w świetnej formie. Do kilku cech fizycznych Rappa Rielly musiała się trochę przyzwyczaić. Miał trzy blizny od kul: jedną na nodze i dwie na brzuchu. Czwarta została przykryta przez grubą bliznę na ramieniu, gdzie lekarze rozcięli mu ciało, aby dostać się do kuli i zrekonstruować staw barkowy. Miał jeszcze podłużną bliznę od noża na prawym boku i ostatnią, z której był szczególnie dumny. Przypominała mu ona stale o mężczyźnie, którego przysiągł zabić, kiedy rozpoczynał swoją zwariowaną podróż w głąb świata antyter-roryzmu. Biegła ona od lewego ucha do linii szczęki. Chirurdzy plastyczni zredukowali ją do cienkiej kreski, ale dla Rappa ważniejsze było to, że mężczyzna, który go tak naznaczył, już nie żył. Rapp wszedł na patio w szortach ociekających wodą i uśmiechnął się do świeżo poślubionej żony. 16

- Jak tam, kochanie? - Świetnie. - Wyciągnęła do niego rękę. - Właśnie troszkę się zdrzemnęłam. Rapp pochylił się i pocałował ją, a potem nic już nie mówiąc, wskoczył do małego basenu. Wypłynął i oparł ra- miona i podbródek na brzegu. - Czy jesteś gotowa na jutrzejszy powrót? Pokręciła głową i ładnie wydęła dla niego wargi. Rapp uśmiechnął się. Naprawdę go uszczęśliwiała. Była bystra, zabawna i zabójczo zgrabna. Czasami trochę dawała mu popalić, ale przypuszczał, że kobieta, która ma z nim wytrzymać, musi umieć walczyć o swoje racje, bo inaczej po kilku latach na pewno by wszystko schrzanił. - No to będziemy musieli po prostu zostać trochę dłu- .żej - powiedział. Znów pokręciła głową i wydęła usta. Sięgając po wiaderko schłodzonego red stripe'a, zaśmiał się do siebie. Wykrył jej blef. Musiała wrócić do firmy, bo inaczej sieć cholernie by się wściekła. Gdyby to Rapp decydował, odeszłaby z pracy. Takie wystawianie się na widok publiczny coraz bardziej zagrażało jej bezpieczeństwu. Ale Anna musiała dojść do tego wniosku sama. Nie chciał za dziesięć lat znosić jej wściekłości z tego powodu, że kazał jej rzucić karierę. Pocieszał się jedynie tym, że jej obecny przydział do Białego Domu oznaczał bliskość ponad tuzina dobrze uzbrojonych i doskonale wyszkolonych agentów Secret Service. - Masz ochotę na piwo, kochanie? - Pewnie. Rapp otworzył jedno i podał lodowatą butelkę Annie, a potem otworzył drugie dla siebie. Wyciągnął rękę ze swoją butelką i czekał, aż żona zrobi to samo. Dwie butelki brzęknęły o siebie i Rapp powiedział: - Za nas. - Za nas - odparła z błogim uśmiechem. Oboje wypili po łyku i Rapp dodał: - I za gromadkę ślicznych zdrowych dzieci. Anna zaśmiała się i podniosła dwa palce. Rapp pokręcił głową. - Przynajmniej piątka. 17

Zaśmiała się jeszcze głośniej. - Jesteś wariatem. - Nigdy nie mówiłem, że nie jestem. Siedzieli, wygrzewając się w słońcu i niemal przez godzinę rozmawiając o swojej przyszłości, drocząc się na temat liczby dzieci, wychowania ich, ulubionych imion i tego, co zrobią, jeśli jedno z dzieci będzie tak uparte jak każde z nich. Rapp powstrzymał się od przedstawienia swojego zdania, gdy mówiła, co zrobi z pracą, gdy będą mieli dziecko. Była to jedna z rzeczy, których nauczył się o związkach. Rozumiał, że ona chce się po prostu wygadać, a nie czeka na jego trzy grosze. Anna zaś dotrzymywała obietnicy, że nie będzie wydobywać z niego szczegółów na temat aktualnych wydarzeń w Langley. Rapp wiedział, że jeśli ich małżeństwo ma przetrwać, będzie musiał wtajemniczać ją w pewne aspekty swojej pracy bez względu na to, co dyktowała polityka Agencji. Anna była zbyt ciekawska, by mogli wspólnie spędzić resztę życia, nigdy nie rozmawiając o tym, co robił przez większą część tygodnia. Ogólne tematy terroryzmu i bezpieczeństwa narodowego były dopuszczalne, ale wszystko, co wiązało się z konkretnymi danymi wywiadowczymi albo tajemnicami operacyjnymi, musiało pozostać tajemnicą. Rapp, który milczał przez wiele lat, właściwie zadowolony był, że może się podzielić swoimi opiniami z kimś, kto dobrze zna się na tych sprawach. Otworzyli jeszcze dwa piwa i Anna przyłączyła się do niego w wodzie. Przywarli do brzegu basenu i patrzyli na ocean - łokcie i podbródki oparli na krawędzi, a nogi swobodnie unosiły się za nimi. Śmiali się na temat ślubu i tygodnia odosobnienia i unikali wspominania o tym, że niedługo się on skończy. Rapp widział, że Anna zaczyna być lekko pijana. Ważyła tylko pięćdziesiąt dwa kilo i kombinacja piwa, słońca i leniwego wietrzyku prowadziła do sjesty. Po chwili Anna pocałowała go w usta i popłynęła na drugi koniec basenu. Wychodząc z wody po drabince, zatrzymała się na najwyższym szczebelku i zebrała włosy w luźny kucyk. Gdy wykręciła je obiema rękami, woda poleciała kaskadami po jej gładkich plecach i malutkim 18

białym dole bikini. Rzucając zaczepne spojrzenie przez ra- mię, zaczęła rozpinać górę. - Idę się zdrzemnąć. Czy chciałbyś się do mnie przy- łączyć? - Stojąc nadal plecami do niego, zsunęła górę bi- kini i zawiesiła ją niedbale na haczyku hamaka na prawo od niej. Nie czekając na dalsze zachęty, Rapp postawił piwo i pod- ciągnął się na brzeg basenu. Poszedł za żoną do sypialni, gubiąc po drodze kąpielówki. Nie odrywając wzroku od jej ciała, pożałował, że nie mogą zostać na tej wysepce na zawsze. Kiedy wrócą do Waszyngtonu, wszystko się zmieni. Będą pożary do ugaszenia i plany do zrealizowania. Patrzył, jak Anna wysuwa się z dolnej części bikini, i problemy - "czekające na niego w Waszyngtonie zniknęły. Mogły pocze- kać przynajmniej jeszcze jeden dzień. Teraz głowę miał za- jętą ważniejszymi rzeczami. 2 Czarna łódź desantowa tkwiła nieruchomo w wodzie, a Devolis ustalał szybko pozycję za pomocą ręcznego GPS-u. Byli we właściwym miejscu, trzy kilometry od wybrzeża wyspy Dinagat na Filipinach. Wszyscy wyjęli noktowizory z wodoszczelnych toreb i zamocowali je na głowach. Gęste chmury przesłoniły księżyc i gwiazdy. Bez gogli byliby śle- pi. Na sygnał Devolisa łódź ruszyła, zmodyfikowany silnik Mercury cicho mruczał. Decydenci w Waszyngtonie wreszcie postanowili wyko- nać ruch. Abu Sajaf, radykalne ugrupowanie muzułmań- skie działające na Filipinach, uprowadziło rodzinę ame- rykańskich turystów, Andersonów z Portland w Oregonie. Mikę, Judy i trójka ich dzieci - dziewięcioletnia Ava, sie- dmioletni Charlie i sześcioletnia Lola - zostali porwani z nadmorskiego ośrodka wypoczynkowego na filipińskiej wyspie Samar pięć miesięcy temu. 19

Devolis i jego ludzie śledzili dokładnie tę historię, wiedząc, że jeśli politycy w końcu coś postanowią, to naj- prawdopodobniej im powierzą zadanie uwolnienia An- dersonów. Devolis spędził wiele nocy na rozmyślaniach o tej rodzinie, szczególnie o dzieciakach. Ten dwudzie-stoośmioletni oficer pragnął uratować te dzieci bardziej, niż chciał czegokolwiek innego w ciągu swoich sześciu lat służby w US Navy SEAL. Wpatrywał się w ich zdjęcia tak często, że krawędzie się wytarły i zbrązowiały, i czytał wciąż od nowa ich teczki, aż te niewinne twarzyczki zaczęły go odwiedzać we śnie. Może to dobrze, a może źle, ale ta misja stała się sprawą osobistą. Chciał być ich wybawcą. Nie była to kwestia brawury, ale szczerego i silnego przekonania, że ktoś musi pokazać tym fanatykom, co się stanie, kiedy przypieprzą się do Stanów Zjednoczonych. Devolis nie był sadystą, ale czuł niezwykle silną nienawiść do ludzi, którzy przetrzymywali Andersonów. Nie mógł pojąć, kto mógł porwać niewinne dzieci, ale kimkolwiek był, Devolis nie będzie miał wyrzutów sumienia z powodu rozwalenia go wraz z innymi. Tej nocy Abu Sa-jaf poczuje siłę amerykańskiej marynarki i to ugrupowanie terrorystyczne głęboko pożałuje starcia się z jedynym światowym supermocarstwem. USS Belleau Wood czekał dwadzieścia pięć kilometrów od wybrzeża wyspy Dinagat. Ten jeden z pięciu amerykańskich uniwersalnych okrętów desantowych klasy „Ta-rawa" dysponował ogromną siłą ognia. Łączył w sobie lotnictwo wojskowe, armię i marynarkę, choć należał do US Marinę Corps. Była to hybryda lotniskowca i okrętu desantowego z 250-metrowym pokładem startowym. Przewoził sześć odrzutowców pionowego startu AV-8B Harrier, cztery helikoptery szturmowe AH-1W Super Cobra, dwanaście helikopterów transportowych CH-46 Sea Knight oraz dziewięć helikopterów CH-53 Sea Stallion. Na 75-metro-wym pokładzie rufowym znajdował się superszybki czter-dziestometrowy poduszkowiec desantowy, zdolny dostarczyć ciężki sprzęt, taki jak czołgi i artyleria, na brzeg z prędkością ponad czterdziestu węzłów. Statek miał załogę składającą się z 985 ludzi, w tym 20

osiemdziesięciu pięciu oficerów, oraz przewoził ponad dwa tysiące marines. Belleau Wood zapewniał prawdziwą in- tegralność taktyczną. Zamiast czekać, aż różne jednostki lotnictwa i wojska połączą się i utworzą zintegrowaną siłę bojową, dostarczał do gorącego punktu kompletną i samo- wystarczalną jednostkę bojową wraz ze wsparciem lotniczym i logistycznym. Był wcieleniem wszystkiego, czego marines i marynarka nauczyli się na Pacyfiku podczas drugiej wojny światowej. Grupa Devolisa była szpicą operacji. Jej zadaniem było wkroczenie i rozpoznanie obozu. Po sprawdzeniu informacji od facetów z wywiadu mieli stworzyć pozycję blokującą między główną siłą nieprzyjaciela a zakładnikami i we--zwać kawalerię. Z tego powodu pozostawili swoje MP-5 z tłumikami na Belleau Wood, poświęcając tajność na rzecz siły ognia. Sześciu miało M- 4, czyli colta commando, odchudzoną i zmodernizowaną wersję szacownego Ml6. Siódmy miał karabin maszynowy M249 SAW, a ósmy, snajper - przerobiony i wyposażony w tłumik special purpose rifle. Kiedy zacznie się strzelanina, będzie bardzo głośno, ale dzisiejszej misji to nie zaszkodzi, wręcz przeciwnie. Hałas stworzony przez oddział Devolisa zaskoczy i zdezorientuje przeciwnika, dając helikopterom czas na dotarcie z grupami szturmowymi. Trzy kolejne grupy SEAL, ogółem dwudziestu czterech ludzi, spuszczą się wtedy tam po linach i zabezpieczą za- kładników oraz oczyszczą obóz. Zabiorą Andersonów kilometr od obozu na małą polanę, skąd zostaną ewakuowani helikopterem. Polanę zabezpiecza pluton Marines Recon, a gdyby sprawy zaczęły się sypać i napotkaliby większy opór, odrzutowce szturmowe Harrier i helikoptery bojowe Super Cobra czekały w pogotowiu na stanowiskach. Oddział pozostanie tam dopóty, dopóki cywile nie będą bezpieczni, i wtedy wróci na plażę i wycofa się tak samo, jak przybył. Dość prosty plan, z jednym zastrzeżeniem: będą działać na podwórku jednego z sojuszników, a Filipińczycy nie wezmą udziału w tej operacji. Nie tylko nie będą brać w niej udziału, ale nawet nikt im nie powie, że ona trwa. Nikt nie wyjaśnił SEAL, dlaczego tak ma być, ale mieli swoje podejrzenia. Armia filipińska od mie- 21

sięcy obiecywała, że odbije Andersonów, i nic nie zrobiła. Wśród grup krążyły plotki, że starym sojusznikom z Pacyfiku nie można już ufać, a więc Stany Zjednoczone zajmą się tą sprawą same. Devolis już na początku kariery nauczył się unikać kwestii dyplomatycznych i politycznych. Zwykle zaciemniały one misję, co dla członka SEAL nie było pomocne. Dla oficera Sił Specjalnych klarowność misji miała kluczowe znaczenie. Poza tym wszystkie te sprawy wykraczały poza jego obowiązki. Było to zajęcie dla bandy zarozumialców z wyszukanymi tytułami i stopniami naukowymi. Chociaż wiedział, że źle robi, Devolis zastanawiał się, jak niektóre z tych czynników mogą wpłynąć na misję. Podobno w Waszyngtonie toczyły się dość ożywione dyskusje, zanim dano zielone światło dla akcji ratowniczej. Strumyczek potu opadł z jego lewej brwi i wylądował na policzku. Devolis dotknął rękawem tropikalnego munduru polowego czoła i otarł twarz. Po cichu przeklął upał, wiedząc, że jeśli tu, na wodzie, jest tak ciepło, to w dżungli będzie parno. Gdy zbliżyli się do plaży, łódź zwolniła i stanęła w spo- kojnej wodzie. Między linią brzegową a dżunglą było tylko około piętnastu metrów piasku. Każda para oczu w gumowej łodzi badała plażę i dżunglę w poszukiwaniu jakiegoś znaku świadczącego o tym, że nie są sami. Ale nawet za pomocą noktowizorów niewiele można było dostrzec poza pustą plażą. Dżungla była zbyt gęsta. Wejście zawsze było pełną napięcia częścią operacji, ale faceci z wywiadu powiedzieli mu, że przynajmniej tej nocy nie powinni napotkać żadnego oporu po wylądowaniu. Wielki poszarpany kawałek drewna wyrzucony przez fale tkwił na krawędzi wody. Na rozkaz Devolisa łódź ruszyła w jego stronę. Jeśli nie przesunął się od rana, od czasu wykonania zdjęć satelitarnych, to było ich miejsce. Tuż na prawo od niego zaczynał się płytki potok, sięgający około stu metrów w dżunglę, który mieli wykorzystać, by przebić się w głąb lądu, do obozu. Dziób zaszurał cicho o piasek plaży, na prawo od kawałka drewna. Teraz liczyły się szybkość i dokładność, gdyż na otwartej przestrzeni byli najbardziej narażeni. Wysko- 22

czyli na brzeg i rozciągnęli się we wcześniej ustalonym szyku. Ci na dziobie pierwsi, by dać reszcie osłonę ogniową, po czym gdy wszyscy znaleźli się na brzegu, utworzyli przyczółek, który zapewniał stuosiemdziesięciostopniowe pole ostrzału. Devolis leżał twarzą do ziemi, nieco wysunięty przed pozostałych, celując w wyznaczony obszar dżungli. Serce biło mu troszeczkę szybciej, ale było pod kontrolą. Gogle zmieniały ciemną noc w jarzący się zielono-biało-czarny krajobraz. Leżąc nieruchomo, zmrużył oczy, aby przebić wzrokiem ścianę roślinności przed sobą. Kiedy dobrze się jej przyjrzał, zdjął prawy palec ze spustu i dwukrotnie wskazał dżunglę. Trzy metry na prawo od niego Prędki Mason, zwiadowca, poderwał się i pochylony, z bronią przy ramieniu gotową do strzału, popędził w stronę dżungli. Devolis przez sekundę sprawdzał flanki i obejrzał plażę w obu kierunkach. Wtedy to nastąpiło. Trzy strzały rozszarpały ciszę nocy. Trzy charakterystyczne trzaski, nie pochodzące - co De-volis natychmiast stwierdził - z żadnej broni należącej do jego ludzi. Gdy Devolis wykręcił gwałtownie głowę, zobaczył, że Prędki pada na ziemię, i wtedy dżungla przed nimi eksplodowała ogniem. Płomienie wylotowe pojawiały się wszędzie. Kula świsnęła mu obok głowy, a piasek przed nim zaczął tańczyć, wzbijany pociskami. Odpowiedzieli ze wszystkich luf. Każdy omiatał ogniem swój sektor, skupiając ostrzał na płomieniach wylotowych. Devolis opróżnił pierwszy magazynek z trzydziestoma nabojami. Kiedy wyciągał świeży, wrzasnął do mikrofonu: - Victor Pięć, tu Romeo! Potrzebuję natychmiastowej ewakuacji! Wepchnął na miejsce pełny magazynek i wprowadził nabój do komory. Dostrzegł płomień wylotowy na pierwszej godzinie i posłał serię trzech kul prosto w miejsce, z którego pochodził. - Powtórz, Romeo - rozległo się w słuchawce. - Jesteśmy pod silnym ostrzałem! - powtórzył, nie przestając strzelać. - Mamy co najmniej jednego zabitego i potrzebujemy natychmiastowej ewakuacji! Bezpośrednio z plaży! 23

- Jesteśmy w drodze - oznajmił poważny głos. Devolis wiedział, że reszta grupy również słyszała jego wezwanie. Przerobili to dokładnie podczas odprawy przed misją. „Mark V" miał zatoczyć koło po wysadzeniu ich i zająć pozycję dwa i pół kilometra od plaży na wypadek, gdyby był potrzebny. Był to standardowy środek ostrożności, ale nikt nie sądził, że będą go potrzebowali tej nocy. De-volis, odpowiadając ogniem, głośno przeklinał ludzi w Waszyngtonie. Weszli prosto w zasadzkę i za nic w świecie nie potrafił zrozumieć, jak to się stało. - Meldować sytuację, kolejno - polecił, nie przerywa jąc ognia. Zgłaszali się według ustalonego porządku, ale tylko pięciu się odezwało. Devolis wiedział, że Prędki leży, brakowało więc jeszcze jednego. - Irv, odezwij się. Odpowiedziała mu cisza. Devolis powtórzył żądanie, a po- tem spojrzał w lewo. Zobaczył leżącą bez ruchu postać Ir-va. Rozległo się kilka wybuchów, gdy jeden z jego ludzi wystrzelił z czterdziestomilimetrowego granatnika M203 w dżunglę. - Gooch, zadym ich pozycję. Łódź będzie tutaj lada chwila. Kiedy pięćdziesiątki zaczną czesać dżunglę, ruszamy. Wezmę Irva. Gooch, zajmiesz się Prędkim? - Potwierdzam. Devolis zdarł z twarzy gogle, sięgnął po granat dymny M-18 i wyciągnął zawleczkę. Przetaczając się na bok, rzucił łukiem puszkę pod wiatr w stosunku do ich pozycji. Granat potoczył się po piasku i zaczął z sykiem uwalniać biały dym. Mgła powoli wracała w stronę brzegu. Devolis wiedział, że łódź powinna być blisko, i zaczął się czołgać ku Irvowi. Musiał do niego dotrzeć, bo członkowie SEAL nie zostawiali nikogo. Kiedy był tylko metr od przyjaciela, oberwał w prawą nogę. Przez zaciśnięte zęby Devolisa wydobył się stłumiony krzyk i ciąg przekleństw. Ból był tak silny, że w pierwszej chwili wydało mu się, że urwało mu nogę. Popatrzył przez ramię, by upewnić się, że nadal ją ma. Dotarł do Irva dokładnie w chwili, gdy bitwa osiągnęła szczyt nasilenia. Włączyły się do niej wielkie karabiny ma- szynowe kalibru .50 łodzi szturmowej, waląc w dżunglę 24

na pełnej szybkostrzelności. Sypały się rozerwane na strzępy liście, z trzaskiem odpadały gałęzie, pnie pękały z jękiem i głuchym hukiem, a potem wszystko zagłuszyła seria z czterdziestomilimetrowego granatnika, zamontowanego na burcie łodzi szturmowej „Mark V". Ogień z brzegu prawie zamilkł po eksplozji części pocisków. Devolis złapał przyjaciela za ramię i obrócił. Zobaczył tylko twarz bez życia, wpatrującą się obojętnie w nocne niebo. Kula trafiła w czoło i mieszanka piasku i krwi pokrywała jedną stronę twarzy. Devolis zamarł, a z otępienia wyrwała go linia minigejzerów, jakie wystrzeliły tuż przed nim w piasku. Zdecydowanie nie była to odpowiednia chwila, by opłakiwać śmierć przyjaciela. Chwycił Irva za ^uprząż i zaczął ciągnąć go ku bezpiecznemu morzu. Z martwym ciałem i tylko jedną sprawną nogą nie było to łatwe, ale i tak zażądał, by pozostali się zgłosili. Gdy się meldowali, dotarł do ciepłej słonej wody i spojrzał na RIB-a. Był zbyt poszatkowany kulami, by warto go było odzyskać. Oddalał się od brzegu, ciągnąc przyjaciela, a morska woda zaczęła kąsać dziurę po kuli w jego nodze. Dał żołnierzom rozkaz, by popłynęli do łodzi szturmowej. Zatrzymał się na głębokości około półtora metra i czekał, aż minie go ostatni podkomendny. „Mark V" nadal orał brzeg ogniem, dopóki ostrzał z lasu nie ograniczył się do sporadycznych wystrzałów. Devolis płynął na boku, ciągnąc martwego przyjaciela. Gdy zbliżył się do łodzi, zaczął się zastanawiać, jak mogli wpaść w zasadzkę. 3 Mężczyzna siedział na tylnej ławce motorówki, a jego czarne jak smoła włosy rozwiewane przez wiatr przypominały grzywę lwa, gdy łódź odpływała szybko od basenu portowego w Monte Carlo. Słońce wspinało się na jasnoniebieskie śródziemnomorskie niebo. Wyglądało to na kolejny 25

doskonały dzień w krainie zabaw ultrabogaczy. Ciemna skóra pasażera kontrastowała z luźną białą koszulą i czarnymi okularami przeciwsłonecznymi Ray Ban. Wyglądał jak z czasopisma podróżniczego, z ramionami rozpostartymi na oparciu białego skórzanego siedzenia. Słońce świeciło na jego rzeźbioną twarz, jak na pocztówce pokazującej ucieczkę od codziennego życia. Jednak ten mały wypad na morze nie miał być dla niego ani trochę relaksujący. Nie uciekał on od codziennego kieratu, zmierzał prosto w jego środek. Płynął odwiedzić człowieka, którego ogromnie nie lubił. Na domiar złego ta wizyta nie była jego pomysłem. Wykonywał rozkaz. Przystojny mężczyzna znany był jako David. Bez nazwiska, wyłącznie David. Nie było to jego prawdziwe imię, tylko przybrane przed laty, kiedy studiował na amerykańskim uniwersytecie. Dobrze pasowało do jego zawodu, który wymagał idealnej równowagi między anonimowością i po- pisywaniem się. David umiał wszystko przetrwać. Dorastał w otoczeniu przesyconym przemocą i nienawiścią, ale w jakiś sposób stosunkowo wcześnie zdołał nad nimi zapanować. Kontrolowanie emocji zamiast kierowania się nimi pozwoliło Davidowi przejść bez szwanku przez pole minowe młodości i wziąć kurs na wielkość. A teraz, w dosyć młodym wieku, mając trzydzieści cztery lata, był przygotowany do zmienienia świata. Gdyby tylko człowiek, z którym miał się spotkać, dał mu spokój, mógłby zakończyć realizację swojego planu. David popatrzył ponad przednią szybą motorówki na masywny jacht, zakotwiczony na krańcu przystani, i westchnął. Ten jacht i jego właściciel byli dla niego prawie nie do odróżnienia. Obaj byli ogromni, obaj domagali się uwagi wszystkich, którzy wśliznęli się do ich otoczenia, i obaj potrzebowali niestrudzonej załogi utrzymującej ich na po- wierzchni. Czasami David zastanawiał się, czy gdyby mógł cofnąć czas i zacząć od początku, nie wybrałby kogoś innego na swojego dobroczyńcę. Wiele podróżował, a w jego branży, jeśli można tak powiedzieć, robienie notatek było bardzo złym pomysłem, więc stale rozważał swoje poprzednie decyzje i ich wpływ na jego następny ruch. Podczas każdego lotu i przejazdu pociągiem bezustannie przeglą- 26

dał w myślach rejestr rzeczy, których postanowił nie zrobić, i nazwisk ludzi, z którymi postanowił się nie związać. W pewnym momencie jednak wszystko już było ustalone. Za mocno się w to zaangażował, by zmieniać konie. Książę Omar był jego partnerem i David musiał przyznać, że na razie dotrzymywał swojej części umowy, przynajmniej pod względem finansowym. Gdy z każdą sekundą ostentacyjnie potężny jacht stawał się niepokojąco coraz większy, David ponownie odniósł nieprzyjemne wrażenie, że wbrew swoim pragnieniom jest wciągany w orbitę księcia. Ten mężczyzna był jak narkotyk. W małych dawkach kuszący i urzekający, ale jeśli nie uważałeś, w wyniku jego ekscesów twoje ciało i dusza mogły przegnić aż do rdzenia. Gdy motorówka zatrzymała się przy masywnym dzie- więćdziesięciopięciometrowym jachcie, słońce skryło się za chmurą, a jego ciepło ulatniało się w chłodnym powietrzu poranka. David spojrzał w dół i zauważył gęsią skórkę na ramieniu. Miał nadzieję, że jest to jedynie skutek zmiany temperatury, a nie zapowiedź złych zdarzeń. Książę poprosił go wcześniej, aby dołączył do niego podczas lunchu o drugiej po południu, ale David nie zamierzał marnować całego dnia w Monako. Miał za dużo do zrobienia. Książę nie będzie zadowolony, ale na tym etapie gry niewiele mógł zrobić poza tupaniem i protestowaniem. Zanim motorówka stanęła, David wsunął sto euro do kieszeni koszuli kierowcy i przeskoczył na pokład jachtu. Wylądował z gracją i natychmiast zauważył pięć białych worków na śmieci, wypełnionych resztkami po przyjęciu z poprzedniego wieczoru. Nawet mimo chłodu porannego poczuł zapach wina, piwa i Bóg wie czego jeszcze, wyciekającego z toreb. Książę będzie w kiepskiej formie. - Jesteś za wcześnie - odezwał się głos gdzieś z góry. David rozpoznał angielski z francuskim akcentem głów nego sługi księcia i powiedział: - Przepraszam, Devonie. Gdy spojrzał w górę, zobaczył asystenta księcia, Devo-na LeClaira, a obok niego nie odstępującego księcia na krok chińskiego ochroniarza Chunga. Devon zmarszczył z irytacją brwi. 27

- Będziesz musiał poczekać, wiesz. David zaczął wchodzić po drabince, nie spuszczając z oka Devona. W garniturze i z organizerem Palm Pilot w skórzanej oprawie w dłoni wyglądał bardziej jak kierownik rejsu niż - ze sporym prawdopodobieństwem - najwyżej opłacany asystent dyrektora na świecie. David uśmiechnął się i odpowiedział: - Dobrze wyglądasz, Devonie. - Klepnął asystenta księ cia po ramieniu i dodał: - Zapewne nie uczestniczyłeś w wy darzeniach z ostatniej nocy. Teatralnie wywracając oczami, Devon odparł: - Nigdy. Ktoś musi być na tyle trzeźwy, żeby dopilnować, by ten interes utrzymywał się na powierzchni. - To prawda. David miał zapytać, jak się udało przyjęcie, ale w porę z tego zrezygnował. Gdyby posiedział tu wystarczająco długo, książę prawdopodobnie zmusiłby go do udziału w prywatnym pokazie tej rozpusty, która z całą pewnością została zarejestrowana dla potomności. - Czy zostaniesz z nami dłużej? - Asystent księcia trzymał pióro w powietrzu nad otwartym teraz palmtopem, gotów zabrać się do pracy. - Nie, przykro mi. - David zawsze traktował Devona z wielkim szacunkiem i uwagą. Jako osobę regulującą dostęp do księcia lepiej było go mieć po swojej stronie. - Cóż, ale będziesz musiał poczekać, aż Jego Wysokość się obudzi. Słońce zaczynało wstawać, kiedy ostatecznie zakończył tę noc. David nasadził okulary przeciwsłoneczne na czubek głowy i spojrzał na swojego rolexa: Był kwadrans po dziewiątej. - Devonie, przykro mi, ale nie mogę czekać. Kazał mi się zjawić dzisiaj i prawdę mówiąc, nie miałem nawet na to czasu. - Nachylił się i zniżył głos. - Naprawdę nie mogę sobie pozwolić na to, by siedzieć tu, nic nie robiąc, przez cały dzień i czekać, aż odeśpi kaca z zeszłej nocy. Chudy Francuz zamknął palmtopa i popatrzył na Da-vida z namysłem przez owalne okulary w srebrnych oprawkach. - Nie będzie zadowolony. 28

- Wiem, że nie będzie, i możesz wszystko zrzucić na mnie. - David zauważył, ze Devon się waha. - Jeśli wo lisz, pójdę go obudzić, ale w żadnym razie nie mogę sobie pozwolić na stracenie całego dnia z powodu czekania na niego. Widział, jak oczy Devona szybko badają go od stóp do głów, a potem zwracają się w stronę Chunga, który pokręcił głową. Nie było mowy, by mężczyzna obarczony zadaniem utrzymywania księcia przy życiu pozwolił temu konkretnemu gościowi wejść do prywatnego zacisza księcia bez zapowiedzi, gdyż David był człowiekiem o zbyt wielu talentach. Gdy odwracał się, by wyjść, zawsze skuteczny asystent powiedział: -"* - Zobaczę, co mogę zrobić. Tymczasem, czy jesteś głodny? - Tak. Wskazując w górę, oznajmił: - Powiem, żeby przygotowano dla ciebie śniadanie na rufowym pokładzie słonecznym. Krotko skinąwszy głową, asystent obrócił się i zniknął wewnątrz statku, zostawiając Davida i Chunga samych, w towarzystwie wyłącznie krępującej chwili milczenia -zabójcę i ochroniarza. 4 Lampka na stole stanowiła jedyne źródło światła w wielkim narożnym gabinecie. Było po dwudziestej drugiej i wszyscy - oprócz nielicznych spośród tysięcy biurokratów, którzy tam harowali - poszli już do domu. Ubrani na czarno pracownicy ochrony patrolowali korytarze i okoliczne lasy tak jak zawsze - przez całą dobę każdego dnia roku. Nie było wakacji w branży ochrony tajemnic. Dla kobiety, której powierzono ochronę tych tajemnic i kradzież sekretów przeciwników, był to stały krąg podejrzeń. Tego zaś wieczoru ogarnęło ją silne złe przeczu- 29

cie, gdy patrzyła z góry na ciemny krajobraz, który otaczał masywny kompleks biurowy. Zmrok opadł na wiejską okolicę, kończąc kolejny dzień, a z nim kolejne zmartwienia. Siedziała w swoim gabinecie na najwyższym piętrze centrali jednej z cieszących się najgorszą sławą instytucji na świecie i rozważała rozliczne potencjalne zagrożenia. Nie były one wymyślone, wyolbrzymione ani drobne. Doktor Irenę Kennedy znała lepiej niż ktokolwiek siłę wroga. Widziała ją na własne oczy. Patrzyła, jak fala fanatyzmu wzbiera w ciągu ostatnich trzydziestu lat, jak przetacza się niczym złowieszcza burza ku wybrzeżom Ameryki. W swoich ostrzeżeniach na temat rosnącego zagrożenia przypominała Churchilla, ale jej złowrogie przepowiednie nie znajdowały słuchaczy. Ludzie, przed którymi odpowiadała, nieskończenie bardziej interesowali się polityką wewnętrzną demokratycznego państwa w czasie pokoju. Nikt nie chciał zajmować się apokaliptycznym zagrożeniem ani nawet o nim słyszeć. Bardziej interesowało ich intrygowanie i osłabianie prze- ciwników za pomocą rzeczywistych albo wymyślonych skan- dali. Niektórzy nazywali ją nawet panikarą, ale ani na moment nie zmieniła kursu. I jak na ironię - co wcale nie było dla niej źródłem satysfakcji - wielu senatorów i kongresmanów, którzy przy- lepili jej tę etykietkę, teraz domagało się jej rezygnacji. Niektórzy nawet zasugerowali, że CIA powinno pójść na zieloną trawkę jak jakiś stary koń od pługa, który spełnił swoje zadanie, ale nie jest już zdolny do pracy. Bo burza, jaką przepowiadała, przyszła jednak do nich i zawodowi politycy, którzy ignorowali jej przestrogi oraz utrudniali jej działanie na każdym kroku, nie zamierzali w najmniejszym stopniu wziąć winy na siebie. Ten unikalny gatunek ludzi był całkowicie niezdolny do poniesienia odpowiedzialności za dawne błędy, chyba że opakował to najpierw w dokonany w odpowiednim czasie akt skruchy, mający mu zyskać sympatię. Szczęśliwie dla Kennedy na wzgórzu było kilku prawych senatorów i kongresmanów, którzy podzielali jej zaan- gażowanie i niepokój. Ci mężczyźni i kobiety byli z nią na każdym kroku, gdy próbowała zmienić programy dzia- 30