GARTH NIX
Sabriel
tłumaczyła Ewa Elżbieta Nowakowska
prolog
Działo się to nieco ponad trzy mile od Muru, co jednak w zupełności wystarczało.
Widać było, że po drugiej stronie, w Ancelstierre, świeci południowe słońce, a na horyzoncie
nie ma ani jednej chmurki. Tutaj słońce kryło się już za chmury, które zasnuły niebo i właśnie
zaczął padać miarowy deszcz, który nadciągnął szybciej, niż dało się rozbić namioty.
Akuszerka, wzruszając ramionami, podciągnęła sobie płaszcz pod szyję i ponownie
pochyliła się nad kobietą. Na zwróconą w górę twarz rodzącej kapały krople deszczu. Oddech
akuszerki unosił się białą chmurką, z ust kobiety jednak nie wydobywała się już para.
Akuszerka westchnęła i z wolna się wyprostowała, a ruch ten był na tyle wymowny,
że patrzący zrozumieli wszystko. Kobieta, która słaniając się, trafiła do ich obozowiska w
lesie, umarła. Pozostawała przy życiu tak długo, jak długo było to konieczne, by przekazać je
dziecku. Przy martwej kobiecie leżało małe żałosne zawiniątko, ale gdy akuszerka uniosła je
w górę, zadygotało i zastygło w bezruchu.
- Dziecko też? - spytał jeden z przyglądających się, mężczyzna ze znakiem Kodeksu
na czole, świeżo wyrysowanym popiołem drzewnym. - Nie będzie więc trzeba chrztu.
Jego ręka powędrowała w górę, by zetrzeć znak z czoła, lecz wtem zatrzymała się,
chwyciła ją bowiem mocno czyjaś blada, biała dłoń i mocno ściągnęła w dół jednym prędkim
ruchem.
- Spokój! - zabrzmiał opanowany głos. - Nie życzę wam niczego złego.
Biała dłoń zwolniła uścisk i mówca stanął w kręgu ogniska. Inni obserwowali go
nieprzychylnie, a dłonie, które na wpół naszkicowały znaki Kodeksu lub spoczęły na kuszach
i rękojeściach, nie rozluźniały się.
- Zwą mnie Abhorsen - powiedział, a na dźwięk jego słów tłum zafalował, jakby ktoś
wrzucił ogromny masywny kamień w stojący zbiornik wody. - A dziś wieczór odbędzie się
chrzest.
Mag Kodeksu spuścił wzrok na zawiniątko, które trzymała akuszerka i rzekł:
- Dziecko nie żyje, Abhorsenie. Jesteśmy wędrowcami, całe życie spędzamy bez
dachu nad głową, a bywa ono ciężkie. Znamy śmierć, panie.
- Nie tak jak ja - odparł Abhorsen, a jego blada jak papier twarz zmarszczyła się w
uśmiechu i ukazały się równie białe zęby. - Mówię wam, dziecko jeszcze nie umarło.
Mężczyzna usiłował spojrzeć Abhorsenowi w oczy, ale zawahał się i popatrzył na
swych towarzyszy. Żaden z nich się nie poruszył, ani nie dał jakiegoś znaku, aż któraś kobieta
powiedziała:
- Więc dobrze. To przecież nietrudne. Nadaj dziecku znak, Arrenilu. Rozbijemy nowy
obóz przy Brodzie Leovi. Dołączysz do nas, kiedy skończysz.
Mag Kodeksu pochylił głowę na znak zgody, a wówczas pozostali rozproszyli się, by
spakować rzeczy z na wpół rozbitego obozowiska. Czynili to powoli, gdyż niechętnie ruszali
dalej, jednak obawa przed pozostaniem w pobliżu Abhorsena okazała się silniejsza, ponieważ
jego imię wiązało się z tajemnicami i niewysłowionym strachem.
Kiedy akuszerka miała już położyć dziecko i odejść, Abhorsen odezwał się:
- Poczekaj, będziesz potrzebna.
Kobieta spojrzała na dziecko i zauważyła, że jest to dziewczynka. Gdyby nie jej
bezruch, można by sądzić, że śpi. Akuszerka słyszała wcześniej o Abhorsenie, a jeśli
dziewczynka mogłaby przeżyć... Podniosła znów dziecko i z największą ostrożnością
wręczyła je Magowi Kodeksu.
- Jeżeli Kodeks by nie... - zaczął mężczyzna, lecz Abhorsen wzniósł przeraźliwie białą
dłoń i przerwał mu:
- Zobaczmy, jaka jest wola Kodeksu.
Mężczyzna znowu popatrzył na dziecko i westchnął. Następnie wyjął z sakiewki
niewielką buteleczkę i podniósł ją wysoko, intonując formułę rozpoczynającą Kodeks:
wymieniała ona wszelkie rzeczy, które obecnie żyją lub wzrastają, oraz takie, które niegdyś
żyły albo będą żyły na nowo, a także nazywała więzy łączące je w całość. Kiedy przemawiał,
do wnętrza buteleczki wniknęło światło, pulsując w rytm recytowanej formuły. Wtedy
zamilkł. Dotknął buteleczką ziemi, potem znaku z popiołu drzewnego, nakreślonego na swym
czole, a na końcu odwrócił ją denkiem do góry ponad dzieckiem.
Gdy rozsiewająca blask ciecz rozprysła się na główce dziecka, otaczające ich lasy
oświetliła potężna błyskawica, i kapłan zawołał:
- Mocą Kodeksu, który wiąże wszelkie rzeczy, nadajemy ci imię...
Zwykle w tym momencie rodzice dziecka wymawiali imię. Teraz odezwał się jedynie
Abhorsen:
- Sabriel.
Kiedy wymówił to słowo, popiół drzewny znikł z czoła kapłana i powoli nabierał
kształtu na czole dziecka. Kodeks przyjął chrzest.
- Ale... ale ona nie żyje! - wykrzyknął Mag Kodeksu, dotykając ostrożnie swego czoła,
by upewnić się, czy popiół naprawdę znikł.
Nie uzyskał jednak odpowiedzi, akuszerka wpatrywała się bowiem w Abhorsena, ten
zaś nie patrzył na nic. W jego oczach odbijały się tańczące płomienie, lecz on ich nie widział.
Z jego ciała zaczęła się z wolna unosić lodowata mgiełka, ogarniając maga i
akuszerkę, którzy czmychnęli na drugą stronę ogniska - chcieli uciec, lecz nie mieli odwagi.
Słyszał płacz dziecka, a to dobry znak. Jeśli Sabriel trafiłaby za Pierwszą Bramę, nie
zdołałby jej odzyskać bez bardziej skrupulatnych przygotowań i bez następującego po nich
osłabienia ducha niemowlęcia.
Prąd był wartki, lecz on znał to odgałęzienie rzeki, brnął więc, mijając rozlewiska i
wiry, które czyhały, by go wciągnąć. Czuł już, jak przysysają się do jego ducha, jednak swej
silnej woli zawdzięczał, że udało się im tylko dotknąć powierzchni, nie docierając do samej
istoty.
Zatrzymał się i nasłuchiwał, a gdy dobiegł go cichnący płacz, rzucił się naprzód. Może
Sabriel dotarła już do Bramy i właśnie miała ją przekroczyć?
Pierwsza Brama zdawała się być utkana z mgły, a przez jej ciemny otwór wlewała się
rzeka do panującej za nią ciszy. Abhorsen pomknął w stronę Bramy i zatrzymał się przy niej.
Dziecko jeszcze przez nią nie przeszło, lecz tylko dlatego, że coś je schwytało i uniosło w
górę. Z czarnych wód wyłaniał się jakiś stojący tam cień, ciemniejszy niż Brama.
Był wyższy od Abhorsena o jakieś kilka stóp, tam zaś, gdzie należało się spodziewać
oczu, płonęły blade, błędne ogniki. Roztaczał wokół siebie odrażający ciepły odór padliny,
który łagodził przenikliwe zimno rzeki.
Abhorsen zbliżał się do niego powoli, wpatrzony w Sabriel, którą cień trzymał
niedbale w zgięciu widmowej ręki. Niemowlę spało niespokojnym snem i wierciło się,
szukając piersi matki, lecz stworzenie odsuwało je od siebie, tak jakby dziecko parzyło lub
było pokryte żrącą substancją.
Z pasa przewieszonego przez pierś Abhorsen wyciągnął powoli mały srebrny
dzwoneczek i uniósł dłoń w górę, by zadzwonić. Jednak mglista postać uniosła dziewczynkę i
przemówiła syczącym, gadzim głosem:
- Duch z twego ducha, Abhorsenie. Nie rzucisz na mnie czaru, dopóki trzymam ją w
objęciach. I być może zabiorę ją za Bramę, gdzie udała się już jej matka.
Abhorsen zmarszczył brwi, przyznając mu rację, i odłożył dzwonek na miejsce.
- Przybrałeś nowy kształt, Kerrigorze. Teraz znajdujesz się po tej stronie Pierwszej
Bramy. Kto się okazał na tyle głupi, by cię wspomóc?
Kerrigor uśmiechnął się szeroko i Abhorsen kątem oka dostrzegł ognie, płonące w
głębokich czeluściach jego ust.
- Zwyczajne przywołanie - rzekł chrapliwie - ale niezbyt wprawne. Ten, kto mnie
wezwał, nie zdawał sobie sprawy, co leży w samej naturze wymiany. Niestety, jego życie nie
wystarczyło mi, żeby przedostać się za ostatnie wrota. Za to teraz ty nadszedłeś mi z pomocą.
- Ja, który spętałem cię za Siódmą Bramą?
- Tak - wyszeptał Kerrigor. - Jak widzę, nie opuszcza cię ironia. Jeśli jednak pragniesz
dziecka...
Uczynił gest, jakby miał wrzucić niemowlę do strumienia. Tym gwałtownym
szarpnięciem zbudził dziewczynkę, która natychmiast zaczęła płakać i wyciągnęła maleńkie
rączki, chwytając, jak fałdy szaty, widmową substancję, z której składał się Kerrigor. Ten
krzyknął, próbując ją od siebie oderwać, ponieważ jednak nie chciała puścić, musiał więc
użyć siły i rzucił ją. Gdy znalazła się w wodzie, zanosząc się od płaczu, momentalnie porwał
ją prąd rzeki, lecz Abhorsen skoczył do przodu, wyrywając ją zarówno wodzie, jak i
zachłannym dłoniom Kerrigora.
Robiąc krok w tył, wyciągnął jedną ręką srebrny dzwonek i potrząsnął nim, aż wydał
podwójny dźwięk. Był on przedziwnie przytłumiony, lecz prawdziwy i w powietrzu
zabrzmiało czyste dzwonienie, świeże, przenikliwe, żywe. Słysząc je, Kerrigor wzdrygnął się
i wycofał w ciemność, którą stanowiła Brama.
- Wkrótce jakiś głupiec znowu mnie przywoła, a wtedy... - wykrzyknął, kiedy rzeka
wciągała go pod powierzchnię. Wody zawirowały i zabulgotały, po czym uspokoiły się,
wracając do normalnego biegu.
Abhorsen wpatrywał się jakiś czas w Bramę, potem westchnął i mocując z powrotem
dzwonek do swego pasa, popatrzył na dziewczynkę. Odwzajemniła jego uważne spojrzenie,
spoglądając ciemnymi oczami, podobnymi do jego. Jej skóra zdążyła już poblednąć.
Abhorsen położył nerwowo dłoń na znamieniu na czole dziewczynki i poczuł, jak tli się w
niej duch. Znak Kodeksu pozwolił utrzymać ją przy życiu, podczas gdy wody rzeki właściwie
powinny ją były tego życia pozbawić. To płonący duch jej życia tak parzył Kerrigora.
Uśmiechnęła się do niego i zakwiliła, a Abhorsen poczuł, jak kąciki ust drgają mu w
uśmiechu. Obrócił się i nadal uśmiechając się, zaczął długą powrotną przeprawę pod prąd
rzeki, do Bramy, która pozwoli im obojgu znowu zamieszkać w żywym ciele.
Zanim Abhorsen otworzył oczy, niemowlę jeszcze kwiliło, a akuszerka już podbiegła,
omijając gasnące ognisko, by wziąć dziecko w objęcia. Pod stopami trzeszczał mróz, a z nosa
Abhorsena zwisały sople. Starł je rękawem i pochylił się nad małą, tak jak każdy troskliwy
ojciec nad własnym dzieckiem.
- Co z maleństwem? - zapytał, a akuszerka gapiła się na niego z niedowierzaniem, bo
dziecko, które wydawało się umarłe, było teraz żywe i hałaśliwe, ale równocześnie
śmiertelnie blade, tak jak on sam.
- Jak słyszysz, panie - odparła - ma się świetnie. Może jest jej nieco zimno...
Wskazał gestem dogasające ognisko i wypowiedział jakieś słowo, a płomień zahuczał
od nowa, natychmiast stapiając szron, aż zasyczały krople, zmieniając się w parę.
- To wystarczy do rana - rzekł Abhorsen. - Wtedy zabiorę ją do swego domu. Będę
tam potrzebować opiekunki. Przyjdziesz?
Akuszerka zawahała się i poprosiła wzrokiem o pomoc Maga Kodeksu, który dalej
tkwił na swym miejscu po drugiej stronie ogniska. Kiedy odwrócił wzrok, spojrzała ponownie
na małą dziewczynkę, która wrzeszczała wniebogłosy w jej ramionach.
- Jesteś... Ty jesteś... - szepnęła akuszerka.
- Nekromantą? - dokończył Abhorsen. - Tylko w pewnym sensie. Kochałem kobietę,
która tu leży. Żyłaby nadal, gdyby pokochała kogoś innego. Ale tak się nie stało. Sabriel to
nasze dziecko. Nie zauważyłaś podobieństwa?
Akuszerka patrzyła, jak ojciec pochyla się i zabiera od niej Sabriel, kołysząc ją na
swej piersi. Niemowlę ucichło i w przeciągu zaledwie paru minut usnęło.
- Dobrze - rzekła akuszerka. - Pójdę z wami i zaopiekuję się Sabriel. Muszę jednak
znaleźć mamkę.
- I, jak mniemam, jeszcze wiele innych rzeczy - zamyślił się Abhorsen. - Ale mój dom
nie jest najlepszym miejscem dla...
Mag Kodeksu odchrząknął i przysunął się do ogniska.
- Jeżeli szukasz kogoś, kto zna się trochę na Kodeksie - odezwał się z ociąganiem - to
pozostaję do twych usług, panie, mimo że z ciężkim sercem zostawiłbym mych
współtowarzyszy wędrówki, widziałem bowiem, jak Kodeks działa poprzez ciebie.
- Może nie będziesz musiał tego czynić - odparł Abhorsen, uśmiechając się do myśli,
która nagle przemknęła mu przez głowę. - Zastanawiam się, czy wasz przywódca miałby coś
przeciwko temu, gdyby do jego grupy dołączyły jeszcze dwie osoby. Ze względu na pracę
muszę wędrować i nie ma takiego miejsca w Królestwie, w którym nie zostawiłbym śladu
swych stóp.
- Twoją pracę? - zapytał mężczyzna, drżąc lekko, choć już wcale nie było zimno.
- Tak - odpowiedział Abhorsen. - Jestem nekromantą, ale nie zwyczajnym. Podczas
gdy inni wskrzeszają umarłych, ja sprawiam, że udają się ponownie na spoczynek. A na tych,
którzy nie chcą spocząć, nakładam więzy lub próbuję to robić. Jestem Abhorsen...
Spojrzał znów na dziecko i dodał niemal z nutą zdziwienia w głosie:
- ...ojciec Sabriel.
rozdział pierwszy
Królik został przejechany przez samochód kilka minut wcześniej. Jego różowe oczka
zaszkliły się, a krew powalała białe futerko, nienaturalnie czyste, bo właśnie uciekł z kąpieli.
Jeszcze pachniał leciutko wodą lawendową.
Nad królikiem stała wysoka, zadziwiająco blada dziewczyna. Jej kruczoczarne włosy,
modnie przystrzyżone na pazia, spadały jej trochę na czoło. Nie miała makijażu ani biżuterii,
z wyjątkiem emaliowanej tarczy szkolnej, przypiętej do przepisowego granatowego
mundurka. To, w połączeniu z długą spódnicą, pończochami i sznurowanymi bucikami,
pozwalało rozpoznać w niej uczennicę. Na plakietce pod tarczą widniał napis „Sabriel”, a
rzymska liczba „VI” i pozłacana korona oznaczały, że jest w szóstej klasie oraz że jako
starsza uczennica opiekuje się młodszymi.
Królik bez wątpienia nie żył. Sabriel podniosła wzrok i spojrzała na ceglany podjazd,
który skręcał od szosy i prowadził do imponującej podwójnej bramy z kutego żelaza.
Umieszczony nad bramą napis z pozłacanych, naśladujących gotyckie, liter informował, że
jest to wejście do Wyverley College. Mniejszymi literami dodano, że szkołę „Założono w
1652 roku dla młodych dam z wyższych sfer”.
Na zamkniętą bramę pospiesznie wdrapywała się jakaś drobna postać, zwinnie
unikając szpikulców, które miały to uniemożliwić. Opuściła się w dół i zaczęła biec. W
powietrzu fruwały jej warkoczyki, a buciki stukały o cegły. Biegła z pochyloną głową, byle
szybciej, a gdy dobiegła do Sabriel stojącej nad martwym królikiem, zawołała:
- Króliczku!
Słysząc jej przeraźliwy krzyk, Sabriel aż się wzdrygnęła. Po chwili wahania
przykucnęła przy zwierzątku i sięgnęła bladą dłonią, by dotknąć łebka między długimi
uszami. Przymknęła oczy, a jej twarz zastygła, jakby nagle zmieniła się w kamień. Z lekko
rozchylonych warg wydobył się ledwo słyszalny gwizd, niby wiejącego z bardzo daleka
wiatru. Na koniuszkach palców pojawił się szron, bieląc także asfalt pod jej kolanami i
stopami.
Dziewczynka ujrzała, jak Sabriel znienacka zachwiała się nad królikiem i omal nie
przewróciła na jezdnię, ale w ostatniej chwili wyciągnęła rękę i opanowała się. Wkrótce
złapała równowagę i musiała nawet przytrzymać oburącz zwierzątko, które na powrót stało
się ruchliwe i niesforne. Jego oczka błyszczały, zdradzając, że jest skory do ucieczki, tak
samo jak wówczas, gdy czmychnął z kąpieli.
- Króliczku! - zapiszczała znowu młodsza dziewczynka. Sabriel wstała, trzymając
królika za kark. - Ach, dziękuję, Sabriel! Kiedy usłyszałam, jak samochód wpada w poślizg,
to pomyślałam...
Głos uwiązł jej w gardle, kiedy wzięła od Sabriel zwierzątko, a krew zaplamiła jej
wyciągnięte ręce.
- Nic mu nie będzie, Jacinth - powiedziała z pewnym znużeniem Sabriel. - Zwykłe
zadrapanie. Już się zagoiło.
Jacinth dokładnie obejrzała króliczka, a potem przeniosła wzrok na Sabriel. W jej
oczach pojawił się obezwładniający strach.
- Pod krwią nic nie ma - powiedziała, zacinając się. - Co ty zro...
- Nic - rzuciła krótko Sabriel. - Lepiej mi powiedz, co ty robisz w niedozwolonym
miejscu.
- Goniłam króliczka - odpowiedziała Jacinth, a jej oczy rozjaśniły się. Życie wracało
na swe normalne tory. - Bo...
- Żadnych wykrętów - powiedziała surowo Sabriel. - Pamiętasz, co mówiła pani
Umbrade na apelu w poniedziałek?
- To nie wykręt - upierała się Jacinth. - To powód.
- W takim razie wytłumacz to pani Umbrade.
- Och, Sabriel! Przecież byś nie mogła! Wiesz, że tylko biegłam za króliczkiem.
Nigdy bym nie wyszła na zewnątrz, gdyby nie...
Sabriel podniosła ręce w udawanym geście obrony i wskazała na bramę.
- Jeśli w ciągu trzech minut znajdziesz się tam z powrotem, umawiamy się, że cię tu
nie widziałam. Tym razem otwórz bramę. Nie będzie zamknięta na klucz, zanim sama nie
wejdę do środka.
Jacinth uśmiechnęła się, cała rozpromieniona, obróciła na pięcie i pędem puściła się
po podjeździe, przyciskając do szyi króliczka. Sabriel odprowadziła ją wzrokiem do bramy.
Wtedy pozwoliła, by jej ciałem wstrząsnęły dreszcze, aż zgięła się wpół, drżąc z zimna.
Chwila słabości i złamała obietnicę daną ojcu. To tylko królik, a Jacinth tak go kocha - ale do
czego to może doprowadzić? Nie ma zbyt wielkiej różnicy między przywróceniem do życia
królika a przywrócenia do życia człowieka.
Co gorsza, było to takie łatwe. Zdołała złapać ducha zwierzęcia, który dotarł do źródła
rzeki, i zawróciła go, posługując się zaledwie jednym gestem mocy. Kiedy wkraczali już ze
śmierci do życia, opatrzyła ciało królika paroma znakami Kodeksu. Nawet nie potrzebowała
dzwonków ani innych rekwizytów nekromanty. Tylko gwizdnięcie i siłę woli.
Śmierć i to, co po niej następuje, nie stanowiły dla Sabriel wielkiej tajemnicy. Choć
miała o to żal.
Był to jej ostatni semestr nauki w Wyverley - a dokładniej ostatnie trzy tygodnie.
Została już absolwentką, zajęła pierwsze miejsce w szkole z angielskiego, muzyki, trzecie z
matematyki, siódme z nauk ścisłych, drugie ze sztuk walki i czwarte z etykiety. Odnosiła też
błyskawiczne sukcesy w magii, ale tego nie uwzględniono na świadectwie. Magia działała
jedynie na tych obszarach Ancestierre, które znajdowały się blisko Muru wyznaczającego
granicę ze Starym Królestwem. W dalszych regionach uważano ją za coś niestosownego (o ile
w ogóle tam istniała), a przyzwoici obywatele nawet o niej nie wspominali. Wyverley College
leżał tylko czterdzieści mil od Muru i cieszył się powszechnym szacunkiem. Nauczano tu
także magii, lecz jej tajniki mogły zgłębić tylko te dziewczęta, które uzyskały specjalne
zezwolenie od rodziców.
Właśnie z tego względu ojciec Sabriel wybrał to miejsce, gdy zjawił się tu ze Starego
Królestwa wraz z pięcioletnią córeczką, by szukać szkoły z internatem. Zapłacił z góry za
pierwszy rok srebrnymi denarami ze Starego Królestwa. Odwiedzał później dziewczynkę dwa
razy do roku, podczas przesilenia letniego i zimowego, zatrzymując się na parę dni i
przywożąc ze sobą więcej srebra.
Nic dziwnego, że dyrektorka przepadała za Sabriel, która w odróżnieniu od większości
uczennic nigdy nie wydawała się zmartwiona rzadkimi odwiedzinami ojca. Pewnego razu
pani Umbrade spytała Sabriel, czy jej to nie przeszkadza. Zaniepokoiła ją odpowiedź
uczennicy, która wyjaśniła, że widuje ojca o wiele częściej, niż w czasie jego rzeczywistych
wizyt. Pani Umbrade nie prowadziła zajęć z magii i nie chciała nic o tym wiedzieć,
wystarczało jej, że niektórzy rodzice płacili słono za wprowadzenie ich córek w podstawowe
tajniki czarów i czarno księstwa.
Pani Umbrade na pewno nie miała ochoty poznać szczegółów nieoficjalnych spotkań
Sabriel z ojcem, za to ona zawsze czekała na nie z utęsknieniem. Obserwowała księżyc,
śledząc jego zmiany w oprawnym w skórę almanachu: podawał fazy księżyca w obu
Królestwach i udzielał pożytecznych informacji o porach roku, przypływach i innych
ulotnych zjawiskach, które nigdy nie pokrywały się po obu stronach Muru. Abhorsen
pojawiał się w postaci zjawy, która nawiedzała ją, gdy księżyc był w nowiu.
W takie noce Sabriel zwykle zamykała się na klucz w swym gabinecie (ten przywilej
należał się uczennicom szóstej klasy - przedtem musiała wślizgiwać się do biblioteki),
stawiała wodę na ogniu, piła herbatę i czytała książkę, aż wzmagał się charakterystyczny
wiatr, który gasił ogień, wyłączał światło elektryczne i stukał okiennicami. Wszystkie te
przygotowania wydawały się niezbędne, żeby w wolnym fotelu zasiadła fosforyzująca zjawa
ojca.
Owego listopada Sabriel wyjątkowo się cieszyła na jego odwiedziny. Miały być już
ostatnie, ponieważ kończyła szkołę i zamierzała omówić plany na przyszłość. Pani Umbrade
chciała, by poszła na uniwersytet, to jednak oznaczało, że musiałaby się przenieść jeszcze
dalej od Starego Królestwa. Jej magia straciłaby moc, a ojcowskie wizyty ograniczyłyby się
do rzeczywistych odwiedzin, które być może stałyby się rzadsze. Z drugiej strony studia
uniwersyteckie oznaczałyby pielęgnowanie przyjaźni z osobami, które znała prawie całe
swoje życie, z dziewczętami, które razem z nią zaczynały naukę, kiedy miały pięć lat.
Łączyłoby się to również z bogatszymi kontaktami towarzyskimi, szczególnie z młodymi
mężczyznami, których brak doskwierał w okolicach Wyverley College.
A utratę umiejętności magicznych osłodziłoby jej rozluźnienie zażyłych związków ze
śmiercią i zmarłymi...
Sabriel czekała, rozmyślając o tym wszystkim. W ręce trzymała książkę, a do połowy
opróżniona filiżanka z herbatą chwiała się niebezpiecznie na poręczy krzesła. Dochodziła
północ, a Abhorsen się nie zjawiał. Sabriel dwukrotnie sprawdziła dane w almanachu, a nawet
otworzyła okiennice, by przez szybę obserwować niebo. Bez wątpienia był nów, lecz ani
śladu ojca. Zdarzyło się to po raz pierwszy i dziewczyna nagle poczuła się nieswojo.
Rzadko zastanawiała się nad tym, jak wygląda życie w Starym Królestwie, ale teraz
przypomniały się jej opowieści i zatarte wspomnienia z okresu, kiedy mieszkała tam z
Wędrowcami. Abhorsen był potężnym czarnoksiężnikiem, lecz nawet wtedy...
- Sabriel! Sabriel!
Z rozmyślań wyrwał ją piskliwy głos, któremu towarzyszyło gwałtowne pukanie i
szarpanie za gałkę u drzwi. Westchnęła, zmusiła się, by wstać z krzesła, złapała filiżankę i
otworzyła.
Za drzwiami stała młodsza dziewczynka o zbielałej ze strachu twarzy, która drżącymi
rękami przekręcała z boku na bok swój nocny czepek.
- Olwyn! - krzyknęła Sabriel. - Co się dzieje? Sussen znowu źle się czuje?
- Nie - wyszlochała dziewczynka. - Słyszałam jakieś odgłosy za drzwiami Wieży i
myślałam, że to Rebeka i Ila urządziły sobie nocną ucztę beze mnie, więc zajrzałam...
- Co takiego? - zawołała Sabriel, nie na żarty przestraszona. Nikt nie otwierał
zewnętrznych drzwi w środku nocy, do Starego Królestwa było przecież tak niedaleko.
- Przepraszam - załkała Olwyn. - Nie chciałam. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. To
nie była ani Rebeka, ani Ila, tylko jakaś ciemna postać, która próbowała wedrzeć się do
środka. Zatrzasnęłam drzwi...
Sabriel rzuciła filiżankę i odepchnęła Olwyn. Była już w połowie korytarza i dopiero
wtedy usłyszała hałas rozbijanej filiżanki i głośne sapnięcie Olwyn, przerażonej tak
nonszalanckim traktowaniem dobrej porcelany. Zignorowała to i puściła się biegiem w stronę
otwartych drzwi zachodniej sypialni, uderzając po drodze dłońmi w kontakty. Kiedy już tam
dotarła, z wnętrza dobiegły ją krzyki, które zamieniły się w rozhisteryzowany chór.
Przebywało tam czterdzieści dziewczynek, głównie z pierwszej klasy, wszystkie miały mniej
niż jedenaście lat. Sabriel wzięła głęboki oddech i stanęła w drzwiach, zaginając palce tak, by
rzucić czar. Nawet zanim spojrzała, poczuła obecność śmierci.
Sypialnia była bardzo długa i wąska, miała niski strop i małe okna. Po obu stronach
ciągnęły się łóżka i szafki. Na końcu znajdowały się drzwi prowadzące do schodów Wieży
Zachodniej. Choć należało je zamykać i od zewnątrz, i od wewnątrz, zamki rzadko mogły
stawić opór mocom Starego Królestwa.
Drzwi były otwarte. Stała w nich postać tak czarna, jak gdyby ktoś wyciął ludzką
sylwetkę z samej nocy, starannie wybierając przestrzeń bez gwiazd. Nie miała rysów twarzy,
ale głowa obracała się z boku na bok, czegoś poszukując, jakby posiadane przez tę istotę
zmysły - jakiekolwiek one były - działały w ograniczonym zakresie. Co dziwne, w
czteropalczastej dłoni trzymała całkiem zwykły worek z wytartego materiału, który
kontrastował z jej nierealnym ciałem.
Dłonie Sabriel poruszyły się w zawiłym geście, kreśląc znaki Kodeksu, które
przywoływały sen, spokój i odpoczynek. Wskazała nimi zamaszyście obie strony sypialni i
wyrysowała jeden z nadrzędnych symboli, który łączył wszystkie razem. Dziewczynki
natychmiast przestały krzyczeć i niespiesznie wróciły do łóżek.
Głowa przybysza przestała się poruszać i Sabriel pojęła, że zwrócił uwagę właśnie na
jej osobę. Przemieszczał się z wolna po pokoju, podnosząc niezgrabnie jedną nogę i
przesuwając ją nieco w przód. Odpoczywał chwilę, a następnie stawiał drugą, odrobinę dalej
niż pierwszą. Toczył się jak kloc, a po sali rozchodził się niesamowity odgłos szurania po
cienkim dywanie. Kiedy kolejno mijał łóżka, palące się nad nimi lampki elektryczne mrugały
i gasły.
Sabriel opuściła ręce wzdłuż ciała i wbiła wzrok w środek tułowia postaci,
wyczuwając materię, z której została stworzona. Dziewczyna przyszła tu bez swych
rekwizytów i narzędzi, lecz zawahała się tylko przez chwilę, po czym przemknęła przez
granicę ze Śmiercią, nie odrywając oczu od nieproszonego gościa.
Wokół jej nóg płynęła rzeka, jak zwykle zimna. Nad zupełnie płaskim horyzontem
unosiło się nadal szarawe i nie dające ciepła światło. Z oddali dobiegał huk Pierwszej Bramy.
Teraz wyraźnie widziała, jak przybysz wygląda naprawdę, bez spowijającej go aury śmierci,
która towarzyszyła mu w świecie żywych. Był to tubylec ze Starego Królestwa,
człekokształtny, choć przypominał raczej małpę. Z całą pewnością nie grzeszył też
nadmiarem inteligencji. Kryło się w tym jednak coś więcej, i Sabriel poczuła, jak przejmuje ją
lęk na widok czarnej nici, która wychodziła z pleców istoty i biegła do rzeki. Gdzieś za
Pierwszą Bramą, lub nawet dalej, ta pępowina spoczywała w dłoniach Wtajemniczonego.
Dopóki ta nić istnieje, stworzenie będzie w pełni podlegać swemu panu, który może w
dowolny sposób posłużyć się jego zmysłami i duchem.
Coś szarpnęło ciałem Sabriel, więc chociaż niechętnie, wróciła wszystkimi zmysłami
do świata żywych. Przez jej skostniałe ciało przepłynęła fala ciepła i poczuła, jak narasta w
niej uczucie mdłości.
- Co to jest? - odezwał się spokojny głos tuż przy jej uchu. Stary głos, zabarwiony
mocą Magii Kodeksu, należał do panny Greenwood, Magistrix Magii.
- To Zmarły sługa, duch - odparła Sabriel, znowu kierując uwagę na postać. Doszła
ona już do połowy sypialni, całkowicie skupiona na posuwaniu nogi za nogą. - Nie ma wolnej
woli. Ktoś przysłał go z powrotem do świata żywych i kontroluje zza Pierwszej Bramy.
- Dlaczego tu jest? - spytała Magistrix. W jej głosie brzmiało opanowanie, lecz Sabriel
czuła, że wzbierają w nim znaki Kodeksu, które formowały się na języku - symbole
rozpętujące błyskawice i płomienie, niszczycielskie moce ziemi.
- Wygląda na to, że nie ma złych zamiarów, nie próbował też nikomu zrobić
krzywdy... - odparła wolno Sabriel, a jej umysł rozważał różne możliwości. Przywykła do
objaśniania pannie Greenwood czysto nekromanckich aspektów magii. Magistrix uczyła ją
Magii Kodeksu, lecz nekromancja zdecydowanie nie wchodziła w zakres szkolnego
programu. Sabriel nauczyła się o niej o wiele więcej, niż pragnęła, od ojca... i od samych
Zmarłych. - Proszę przez chwilę nic nie robić. Spróbuję z nim porozmawiać.
Znów poznała szczypiące zimno, gdyż u jej stóp trysnęła rzeka, czyhając, by ją
wciągnąć i porwać ze sobą. Sabriel wytężyła siłę woli, aż zimno stało się lekkim niegroźnym
odczuciem, wartki nurt zaś zmienił się w przyjemne wibracje wokół stóp.
Stworzenie było teraz blisko, jak w świecie żywych. Sabriel wyciągnęła obie dłonie i
klasnęła. Przeszywający dźwięk odbił się o wiele dłuższym echem niż w normalnym świecie.
Zanim ucichło, zagwizdała kilka nut, które również wróciły, a na tle przenikliwego odgłosu
klaśnięcia zdawały się przyjemne dla ucha.
Słysząc to, istota wzdrygnęła się i zrobiła krok do tyłu, przykładając ręce do uszu.
Wtedy upuściła worek. Sabriel aż podskoczyła ze zdumienia. Nie zauważyła go wcześniej,
być może dlatego, że wcale się go nie spodziewała. W obu Królestwach, Żywych i Zmarłych,
istniało niewiele rzeczy nieożywionych.
Zdziwiła się jeszcze bardziej, gdy stworzenie znienacka schyliło się i zanurzyło w
wodzie, szukając rękami worka. Znalazło go prawie od razu, lecz nie udało mu się utrzymać
równowagi. Kiedy worek wypłynął na powierzchnię, silny prąd wciągnął je w głębiny.
Widząc, jak Zmarły odpływa wraz z nurtem, Sabriel wydała z siebie westchnienie ulgi, gdy
wtem aż jej dech zaparło: głowa wynurzyła się spod wody, krzycząc:
- Sabriel! Mój posłaniec! Weź worek!
Był to głos Abhorsena.
Sabriel rzuciła się do przodu, a w jej stronę wyciągnęło się ramię ściskające kurczowo
worek. Usiłowała go złapać, chybiła, spróbowała jeszcze raz. Kiedy już pewnie trzymała
worek, nurt rzeki wciągnął istotę pod powierzchnię. Sabriel patrzyła za nią, słysząc
narastający huk wód Pierwszej Bramy. Działo się tak zawsze, gdy ktoś przepływał przez jej
progi. Obróciła się i z wysiłkiem zaczęła iść pod prąd, pragnąć dotrzeć w miejsce, z którego z
łatwością mogłaby powrócić do życia. W ręce ciążył jej worek, i coś jakby ołów dławiło ją w
żołądku. Jeśli był to naprawdę posłaniec Abhorsena, to on sam nie był w stanie powrócić do
świata żywych.
A to oznaczało, że albo nie żył, albo tkwił w pułapce zastawionej przez coś, co
powinno było przejść przez Ostatnią Bramę.
Ogarnęła ją znowu fala mdłości i padła na kolana, trzęsąc się na całym ciele. Choć
czuła na ramieniu dłoń Magistrix, jej uwagę przykuwał worek, który trzymała w ręce. Nie
musiała nawet patrzeć i tak wiedziała, że stworzenie zniknęło. Wystarczyło, że jego duch
przeniknął przez Pierwszą Bramę, a forma, w której objawiło się światu żyjących, przestała
istnieć. Została tylko kupka zapleśniałej ziemi z grobu, którą rano trzeba będzie uprzątnąć.
- Co zrobiłaś? - spytała Magistrix, kiedy Sabriel gładziła rękami włosy, z których
osypywały się kryształki lodu, spadając na położony na kolanach worek.
- Miał dla mnie wiadomość - odparła Sabriel - więc ją odebrałam.
Otworzyła worek i sięgnęła do środka. Natrafiła na rękojeść miecza, wyjęła go więc,
choć nadal tkwił w pochwie, i odłożyła na bok. Nie musiała go wyciągać, by zobaczyć wyryte
wzdłuż ostrza symbole Kodeksu - zmatowiały szmaragd wprawiony w gałkę rękojeści oraz
zużyty, powlekany brązem jelec były jej tak dobrze znane, jak zwykłe szkolne sztućce. Był to
miecz Abhorsena.
Następnie wydobyła z worka stary, brązowy, skórzany pas, szeroki na dłoń, który
zawsze lekko pachniał pszczelim woskiem. Zwisało z niego kilka podłużnych skórzanych
mieszków, ułożonych według wielkości: poczynając od wyglądającego jak niewielka
buteleczka na pigułki, a kończąc na siódmym, rozmiaru niemal słoika. Pas tak przewieszało
się przez ramię, by mieszki zwisały w dół. Sabriel otworzyła najmniejszy i wyjęła maleńki
srebrny dzwoneczek z ciemną wypolerowaną rączką z mahoniu. Trzymała go delikatnie, a
mimo to serce dzwoneczka lekko się kołysało, wydając wysoki, pełen słodyczy dźwięk, który
na długo pozostawał w uszach, nawet gdy dzwoneczek już zamilkł.
- Przybory ojca - szepnęła Sabriel. - Narzędzia nekromanty.
- Ale na dzwonku wygrawerowano znaki Kodeksu, na rączce też! - przerwała
Magistrix, patrząc zafascynowana. - Nekromancja to Wolna Magia, nie regulowana
Kodeksem...
- Ale nie nekromancja ojca - odparła Sabriel nieco roztargniona, wciąż wpatrując się
w trzymany w dłoni dzwoneczek i rozmyślając o pomarszczonej, brązowej dłoni ojca, którą
trzymał dzwonki - chodzi o nakładanie więzów, nie wskrzeszanie. Był wiernym sługą
Kodeksu.
- Zamierzasz nas opuścić, prawda? - zapytała znienacka Magistrix, gdy Sabriel
odłożyła dzwoneczek na miejsce i wstała, w jednej dłoni dzierżąc miecz, a w drugiej pas. -
Zobaczyłam to po prostu w odbiciu dzwoneczka. Przekraczałaś Mur...
- Tak. Udam się do Starego Królestwa - powiedziała Sabriel, która nagle uzmysłowiła
sobie wagę tych słów. - Coś stało się ojcu, ale go odnajdę... Przysięgam na znak Kodeksu,
który noszę.
Dotknęła znaku na czole, rozbłysnął krótko i zbladł, jakby go tam nigdy nie było.
Magistrix kiwnęła głową i dotknęła własnego czoła, na którym również rozjarzył się znak,
przyćmiewając chwilowo wszelkie wzory, jakie zostawił na jej skórze czas. Kiedy zgasł, po
obu stronach sypialni rozległy się szmery i ciche piski.
- Zamknę drzwi i wyjaśnię wszystko dziewczynkom - rzekła stanowczo Magistrix. -
Lepiej idź, przygotuj się na jutro.
Sabriel przytaknęła i wyszła, próbując skupić się na przyziemnych szczegółach
podróży, a nie zastanawiać się nad tym, co spotkało jej ojca. Jak najwcześniej rano weźmie
taksówkę do Bain, najbliższego miasta, potem przesiądzie się na autobus do Strefy Granicznej
przy Murze. Jak dobrze pójdzie, dotrze tam wczesnym popołudniem...
Ale odbiegła myślą od tych planów, wracając do Abhorsena. Co takiego mogło go
zatrzymać i uwięzić w Śmierci? I jaką nadzieję może mieć ona sama, że potrafi temu
zaradzić, nawet jeśli dojedzie do Starego Królestwa?
rozdział drugi
Strefa Graniczna w Ancelstierre ciągnęła się od wybrzeża do wybrzeża, równolegle do
Muru, oddalona od niego mniej więcej o milę. Na rdzewiejące pale ze stali nadziano, jak
robaki, zwoje najeżonych drutów. Służyły one za przednie umocnienia zwartego systemu
okopów i betonowych bunkrów. Wiele z tych zabezpieczeń zbudowano po to, by można było
kontrolować zarówno teren, który znajdował się przed nimi, jak i obszar za nimi. Taki sam
drut kolczasty strzegł również terenu położonego za okopami.
Tak naprawdę Strefa Graniczna znacznie lepiej sprawdzała się jako zapora
wstrzymująca przepływ ludzi z Ancelstierre do Starego Królestwa, niż stworzeń i zjawisk ze
Starego Królestwa, przedostających się na zewnątrz. Jeśli jakaś istota miała wystarczającą
siłę, by przekroczyć Mur, zazwyczaj posiadała jeszcze dosyć magicznych mocy, by przybrać
postać żołnierza, albo stać się niewidzialną i udać się tam, gdzie tylko chciała, nie zważając
na druty kolczaste, kule, granaty ręczne i pociski moździerzowe - które zresztą często
okazywały się nieskuteczne, zwłaszcza gdy wiał wiatr z północy, od strony Starego
Królestwa.
Skoro nie można było polegać na osiągnięciach techniki, ancelstierscy żołnierze z
garnizonu Strefy Granicznej na mundury khaki nakładali zbroje, nosili hełmy zaopatrzone w
elementy chroniące nos i szyję, a w sfatygowanych pochwach trzymali bardzo staroświeckie
długie miecze. Na plecach nosili tarcze, czy też dokładniej, małe pawęże, przeznaczone
wyłącznie do użytku garnizonu Strefy Granicznej. Fabryczny odcień khaki dawno zanikł pod
jaskrawo wymalowanymi oznakowaniami pułku. Na tym posterunku nie ceniono zbytnio
sztuki kamuflażu.
Sabriel czekała, aż turyści z przodu rzucą się ku przednim drzwiom i przyglądała się
plutonowi młodych żołnierzy, którzy maszerując, mijali autokar. Zastanawiała się, co sądzą o
swych dziwacznych obowiązkach. Musieli to być w większości poborowi z odległych
obszarów na południu, gdzie przez Mur nie prześlizgiwała się żadna magia zdolna poszerzyć
szczeliny w tym, co brali za rzeczywistość. Tutaj wyczuwało się za to, jak w
naelektryzowanym niczym przed burzą powietrzu czai się i kotłuje potęga magii.
Sam Mur, który stał za nieużytkami pokrytymi okopami i drutem kolczastym,
wyglądał dość zwyczajnie. Tak samo jak inne pozostałości średniowiecza. Kamienny,
prastary, wysoki na jakieś czterdzieści stóp, z blankami. Nie było tam niczego, co mogłoby
kogoś zainteresować, dopóki patrzący nie zwrócił uwagi na to, że Mur zachował się w
idealnym stanie. Ci zaś, którzy posiadali dar widzenia, dostrzegali, że na jego kamieniach roi
się od znaków Kodeksu - były w ciągłym ruchu, wijąc się, obracając i tworząc wciąż nowe
konstelacje tuż pod kamienną powierzchnią.
Dziwność tego miejsca ostatecznie potwierdzało to, co było widać za Murem. Po
stronie Ancelstierre panował chłód, a na czystym niebie świeciło słońce - lecz Sabriel
zauważyła, że za Murem pada nieprzerwanie śnieg. Przynoszące go ciężkie chmury kłębiły
się, zatrzymując się wzdłuż linii Muru, jak gdyby niebo zostało rozcięte jakimiś nożycami,
które regulowały pogodę.
Sabriel patrzyła, jak pada śnieg i dziękowała w myśli za swój almanach. Był on
drukowany w taki sposób, że czcionki tworzyły wypukłości na grubym płótnowanym
papierze, przez co liczne, sporządzone ręcznie dopiski i komentarze chwiały się niepewnie
między wersami. Jeden z nich, pisany ręką, która z pewnością nie należała do jej ojca (mało
czytelne litery składały się z cienkich, pajęczych kreseczek), podawał w osobnych dla
każdego kraju kalendarzach, jakiej pogody należy się spodziewać. Dla Ancelstierre
informacja brzmiała:,Jesień, zazwyczaj chłodna”. Do Starego Królestwa odnosiła się notatka:
„Zima. Spodziewane opady śniegu. Narty lub obuwie przeciwśniegowe”.
Ostatni z turystów wysiadł już i wszyscy podążali ochoczo w stronę tarasu
widokowego. Choć Armia i Rząd starały się zniechęcić wycieczkowiczów - a do tego w
promieniu dwudziestu mil od Muru nie było żadnych miejsc noclegowych - wyrażono zgodę,
by raz na dzień przyjeżdżał tu jeden autokar pełen zwiedzających, którzy mogli oglądać Mur
z wieży znajdującej się w sporej odległości od Strefy Granicznej. Niekiedy trzeba było
uchylać nawet to zezwolenie, bowiem jeśli wiatr wiał od północy, autokar potrafił zepsuć się
w niewytłumaczalny sposób zaledwie kilka mil od wieży i turyści musieli pomagać w
popychaniu go w kierunku Bain - wówczas silnik z powodów równie tajemniczych jak
stawał, zaczynał ponownie działać.
Władze poszły również na pewne ustępstwa w stosunku do osób, które miały
zezwolenie na podróż z Ancelstierre do Starego Królestwa. Sabriel przekonała się o tym, gdy
już się jej udało z trudem pokonać stopnie autokaru. Schodziła po nich objuczona plecakiem,
nartami biegowymi, niezbędnymi zapasami i mieczem, a wszystko to sterczało w różne
strony. Ustawiony obok przystanku pokaźny szkarłatny znak obwieszczał:
DOWÓDZTWO STREFY GRANICZNEJ
GRUPA ARMII PÓŁNOCNEJ
Wyjście poza Strefę Graniczną bez zezwolenia surowo wzbronione.
Każdy, kto spróbuje przekroczyć Strefę Graniczną, zostanie zastrzelony bez
ostrzeżenia.
Podróżni posiadający specjalne zezwolenie muszą zameldować się w Kwaterze
Głównej Dowództwa Strefy Granicznej.
PAMIĘTAJCIE - BEZ OSTRZEŻENIA!
Sabriel przeczytała informację i poczuła narastające napięcie. Choć jej dziecięce
wspomnienia ze Starego Królestwa zatarły się i zamazały, czuła, jak wokół niej iskrzy się coś
sekretnego i cudownego, jak unosi się moc Magii Kodeksu - odnosiła wrażenie obecności
czegoś o wiele żywszego niż wyasfaltowany plac apelowy i znak z ostrzeżeniem. I więcej
swobody, niż w Wyverley College.
Uczucie tajemnicy i podniecenia jednak podszyte było lękiem, z którego nie mogła się
otrząsnąć, potwornym strachem o to, co się dzieje z jej ojcem, co już się mogło z nim stać...
Strzałka na znaku, wskazująca, dokąd mają się udać podróżni z zezwoleniem, zdawała
się zwracać w kierunku wyasfaltowanego placu apelowego, wzdłuż którego stały
pomalowane na biało głazy i nie wyglądające zachęcająco drewniane budynki. Poza tym
zaczynały się tu zwykłe okopy łączności, które biegły zygzakiem do podwójnej linii rowów,
bunkrów i fortyfikacji otaczających Mur.
Sabriel przez chwilę przyglądała się im uważnie, gdy zobaczyła, że mignęło tam coś
barwnego - to grupka żołnierzy wyskoczyła z okopu i rzuciła się w stronę drutów. Ponieważ
byli uzbrojeni, jak jej się zdawało, we włócznie, a nie karabiny, zastanawiała się, dlaczego
Strefę Graniczną zbudowano z myślą o nowoczesnej wojnie, skoro umieszczono tu ludzi
uzbrojonych raczej do średniowiecznych bojów. Przypomniała sobie wtedy rozmowę z
ojcem, który zauważył, że Strefę Graniczną zaprojektowano gdzieś daleko na południu, gdzie
wcale nie chciano przyznać, że różni się ona czymkolwiek od innych spornych granic. Jeszcze
około stu lat temu istniał Mur również po stronie Ancelstierre. Niezbyt wysoki, z ubitej ziemi
i torfu, za to dobrze spełniający swą rolę.
Gdy przywoływała w pamięci tę rozmowę, spostrzegła pośród zdewastowanych
drutów niskie wypiętrzenie pokrytej bruzdami ziemi i uzmysłowiła sobie, że tu właśnie stał
południowy Mur. Nie spuszczając wzroku z tego miejsca, zdała sobie nagle sprawę, że to, co
wcześniej uznała za pale, stojące luźno między zasiekami z najeżonego drutu, musi być
czymś innym - rozpoznała wysokie konstrukcje przypominające pnie małych drzew
pozbawionych gałęzi. Wydały się jej znajome, lecz nie mogła sobie uzmysłowić, skąd.
Gdy Sabriel nadal nie odrywała od nich oczu, z prawej strony, tuż za jej uchem huknął
donośny i niezbyt przyjemny głos:
- A panienka to niby co robi? Nie można się tu wałęsać. Do autokaru albo na Wieżę!
Sabriel skrzywiła się i obróciła tak szybko, jak tylko potrafiła. Narty zsunęły się jej na
bok, a zabrane na drogę zapasy przechyliły się w drugą stronę, tworząc za jej głową kształt
litery iks. Głos należał do tęgiego, dosyć młodego żołnierza, którego zjeżone wąsy stanowiły
bardziej dowód jego ambicji niż rzeczywistych zasług wojennych. Na rękawie miał dwie
pozłacane belki, nie nosił jednak kolczugi ani hełmu, które Sabriel widziała u innych
żołnierzy. Pachniał kremem do golenia i talkiem. Był tak czysty, wypielęgnowany i zadufany
w sobie, że Sabriel od razu zaszufladkowała go jako biurokratę, który chwilowo ukrył się pod
przebraniem żołnierza.
- Jestem obywatelką Starego Królestwa - odparła spokojnie, odpierając jego
spojrzenie. Wpatrywała się w jego rumianą twarz i świńskie oczka w taki sposób, jakiego
nauczyła swe dziewczęta panna Prionte: zgodnie z wymogami etykiety dla kl. IV należało go
używać do pouczania najniższej służby domowej. - I tam wracam.
- Dokumenty! - zażądał wojskowy po chwili wahania, która nastąpiła przy słowach
„Stare Królestwo”.
Sabriel obdarzyła go lodowatym uśmiechem (to również wchodziło w program zajęć z
panną Prionte) i wykonała rytualny ruch koniuszkami palców - symbol odkrywania,
odsłaniania, znak spraw ukrytych, które stają się jawne. Podczas gdy jej palce zarysowywały
znak w powietrzu, utworzyła również ten symbol w myślach, łącząc go z papierami, które
nosiła w wewnętrznej kieszeni skórzanej bluzy. Szkicowany palcami symbol zlał się w jedno
z narysowanym w myślach i już trzymała w ręce dokumenty. Paszport ancelstierski oraz
znacznie rzadszy dokument, wydawany przez Dowództwo Strefy Granicznej Ancelstierre
osobom, które prowadziły interesy w obu państwach: ręcznie zszywany i oprawiany,
drukowany na czerpanym papierze, opatrzony wykonanym przez artystę szkicem, który
zastępował fotografię, oraz odciskami kciuków i palców u nóg we wrzosowym atramencie.
Żołnierz zamrugał, ale nic nie powiedział. Być może, pomyślała Sabriel, gdy wziął
podane mu papiery, sądził, że to jakaś gra salonowa. Albo może w ogóle niczego nie
zauważył. Niewykluczone, że tu, w bliskim sąsiedztwie Muru, Magia Kodeksu była czymś
powszechnym.
Mężczyzna przejrzał dokumenty, lecz bez zbytniego zainteresowania. Po sposobie, w
jaki szperał w jej specjalnym paszporcie, Sabriel nabrała pewności, że nie jest nikim ważnym.
Najwyraźniej nigdy wcześniej niczego takiego nie widział. Dla żartów zaczęła kreślić znak,
używany w Kodeksie dla wyrwania lub złapania. Zamierzała wytrącić żołnierzowi papiery z
rąk, tak by trafiły z powrotem do jej kieszeni, zanim jego świńskie oczka zdołałyby
zorientować się, co się dzieje.
Ale już przy pierwszym ruchu poczuła po bokach i z tyłu rozbłysk jakichś innych
praktyk Magii Kodeksu i usłyszała stukot podbitych ćwiekami butów, uderzających o asfalt.
Jej pochylona nad papierami głowa odskoczyła do tyłu, a gdy rozejrzała się na boki, poczuła,
jak jej włosy zwichrzają się, muskając czoło. Z zabudowań i okopów wylewali się żołnierze z
karabinami na ramionach, dzierżąc w dłoniach sztylety. Niektórzy mieli odznaki, które, jak
sobie uzmysłowiła, wyróżniały Magów Kodeksu. Ich palce zarysowywały w powietrzu
misterne linie symboli ochronnych i barier, które mogłyby przykuć Sabriel do miejsca,
przywiązać ją do własnego cienia. Była to mało wyrafinowana magia, za to czar rzucono z
wielką siłą.
Umysł i dłonie Sabriel zaczęły instynktownie układać się w ciągi symboli, które
unieważniłyby te okowy, ale wtedy zsunęły jej się narty, spadając w zagięcie łokcia, aż
skrzywiła się z bólu.
W tym momencie z grupy wybiegł jakiś żołnierz. Po srebrnych gwiazdkach na jego
hełmie ślizgały się promienie słońca.
- Zatrzymać się! - krzyknął. - Kapralu, proszę się od niej odsunąć!
Kapral, głuchy na szum Magii Kodeksu, ślepy na rozbłyski na wpół utworzonych
znaków, podniósł wzrok znad papierów i gapił się przez chwilę z rozdziawionymi ustami, a
na jego twarzy malował się przestrach. Upuścił paszporty i cofnął się.
Po jego rozmazanych rysach Sabriel zorientowała się, co oznacza uprawianie magii tu,
w Strefie Granicznej, starała się więc wytrwać teraz w bezruchu, pospiesznie usuwając z
myśli niedokończone znaki. Narty zsunęły się jej jeszcze niżej po ręce, ich zapięcie puściło,
po czym rozsunęły się i zaklekotały w zderzeniu z ziemią. Żołnierze rzucili się do przodu i w
przeciągu paru sekund utworzyli wokół niej pierścień, kierując miecze w stronę jej gardła.
Dostrzegła, że ostrza pokryto wzorami ze srebra z niezgrabnie wypisanymi symbolami
Kodeksu, i nagle pojęła. Ta broń miała służyć do zabijania tego, co już nie żyło - mniej
doskonała wersja miecza, który tkwił u jej boku.
Mężczyzna, który krzyknął - oficer, jak uświadomiła sobie Sabriel - schylił się i
podniósł jej paszport. Przez chwilę wnikliwie go oglądał, po czym przeniósł uwagę na
dziewczynę. Jego wyblakłe, błękitne oczy wyrażały zarówno oschłość, jak i współczucie.
Sabriel znała taką mieszaninę uczuć, nie mogła tylko ustalić, skąd - aż przypomniała sobie
oczy ojca. Oczy Abhorsena, tak ciemnobrązowe, że aż niemal czarne, wyrażały coś
podobnego.
Oficer zamknął paszport, zatknął go sobie za pas i dwoma palcami odsunął hełm z
czoła, odsłaniając znak Kodeksu, który jeszcze jarzył się na jego czole resztką ochronnego
czaru. Sabriel uniosła rękę i nie napotykając na sprzeciw wojskowego, sięgnęła, by dotknąć
znaku dwoma palcami. Kiedy to uczyniła, oficer odwzajemnił ten gest, dotykając jej znaku na
czole - Sabriel poczuła znajome wibrowanie energii i wrażenie, jakby zapadała się w
nieskończoną gwiezdną galaktykę. Ale te gwiazdy były symbolami Kodeksu, złączonymi w
potężnym tańcu, który nie miał początku ani końca, zawierał za to i opisywał świat w ruchu.
Sabriel znała zaledwie maleńką cząstkę symboli, wiedziała jednak, co wyraża ich taniec, i
poczuła, jak ogarnia ją niezmącona czystość Kodeksu.
- Nieskazitelny znak Kodeksu - oznajmił głośno oficer, kiedy ich palce wróciły na
swoje miejsce. - Ta dziewczyna nie jest stworem ani zjawą.
Żołnierze odsunęli się i schowali miecze do pochew. Tylko kapral o czerwonej twarzy
nie poruszył się, wlepiając nadal wzrok w Sabriel, jakby niepewny tego, na co patrzy.
- Przedstawienie skończone, kapralu - powiedział oficer, a jego oczy i ton głosu stały
się znów surowe. - Wracajcie do swych obowiązków. W czasie służby zobaczycie jeszcze
dziwniejsze zdarzenia - trzymajcie się od nich z daleka, a być może ujdziecie z życiem!
- Tak więc - ciągnął, wyjmując dokumenty zza pasa i wręczając je Sabriel - jesteś
córką Abhorsena. Przedstawię się, jestem pułkownik Horyse, dowódca niewielkiej części
tutejszego garnizonu - jednostki, którą Armia nazywa z upodobaniem Jednostką Zwiadowczą
Północnej Strefy Granicznej, wszyscy zaś inni Zwiadowcami Przejścia Granicznego - to taka
zbieranina Ancelstierrańczyków, którym udało się zdobyć znak Kodeksu i zaznajomić nieco z
magią.
- Miło pana poznać - wyrwało się będącej świeżo po szkole Sabriel, zanim zdążyła się
powstrzymać. Wiedziała, że zabrzmiało to jak odpowiedź grzecznej uczennicy i czuła, jak jej
blade policzki pokrywa rumieniec.
- Mnie również - rzekł pułkownik, pochylając się. - Czy mógłbym ponieść narty?
- Jeśli byłby pan tak uprzejmy - odparła Sabriel, uciekając się do kolejnych
grzecznościowych zwrotów.
Pułkownik z łatwością podniósł narty, starannie przymocował do nich zapasy, spiął na
nowo wiązania, które się otworzyły, i wetknął wszystko pod umięśnione ramię.
- Zamierzasz, jak sądzę, udać się do Starego Królestwa? - spytał Horyse, kiedy już
znalazł środek ciężkości swego bagażu, po czym wskazał na szkarłatny znak, który stał przy
odległym końcu placu apelowego. - Musimy zameldować się w Kwaterze Głównej Strefy
Granicznej. Czeka nas tam parę formalności, ale nie powinny potrwać długo. Czy ktoś... czy
Abhorsen wyjdzie ci na spotkanie?
Kiedy wypowiedział imię Abhorsena, jego głos odrobinę zadrżał, co wydało się dość
dziwne w przypadku tak pewnego siebie mężczyzny. Sabriel zerknęła na niego i zauważyła,
że przesuwa prędko wzrok po przytroczonym do jej pasa mieczu i przewieszonym przez jej
pierś pasie z dzwonkami. Rozpoznał z pewnością miecz Abhorsena, musiał też wiedzieć, do
czego służą dzwonki. Bardzo niewielu osobom zdarza się spotkać nekromantę, ale ci, którzy
go poznali, zapamiętywali dzwonki.
- Czy znał... czy zna pan mojego ojca? - zapytała. - Odwiedzał mnie zwykle dwa razy
w roku. Przypuszczam, że właśnie tędy przechodził.
- Tak, widywałem go wówczas - odpowiedział Horyse, kiedy szli poboczem placu. -
Lecz po raz pierwszy spotkałem go dwadzieścia lat temu, kiedy zostałem tu przysłany jako
młodszy oficer. To był przedziwny czas - bardzo zły czas, dla mnie i dla wszystkich w Strefie
Granicznej.
Zatrzymał się w pół kroku, trzaskając obcasami, a jego oczy raz jeszcze powędrowały
w stronę dzwonków i białej karnacji Sabriel, która ostro odcinała się od czerni jej włosów, tak
intensywnej, jak kolor asfaltu pod jej stopami.
- Jesteś nekromantką - powiedział bez ogródek - więc zapewne zrozumiesz. To
przejście graniczne widziało zbyt wiele bitew, zbyt wielu poległych. Zanim ci idioci z
południa przejęli główne dowodzenie, co dziesięć lat przenoszono przejście do następnej
bramy w Murze. Ale czterdzieści lat temu jakiś... biurokrata wydał dekret, że nie będzie
żadnych przenosin. Zmarnotrawiono finanse publiczne. To było i ma być jedyne istniejące
przejście. Nie przejmowano się tym, że w ciągu lat będzie tu tyle śmierci wymieszanej z
przesączającą się zza Muru Wolną Magią, że nic nie będzie w stanie...
- ...pozostać martwym - przerwała cicho Sabriel.
- Tak. Kiedy tu przyjechałem, kłopoty dopiero się zaczynały. Zwłoki - naszych ludzi
czy stworzeń ze Starego Królestwa - nie pozostawały na miejscu pochówku. Zdarzało się, że
zabici dzień wcześniej żołnierze stawiali się na paradzie wojskowej. Stworzenia, którym
udaremniono przekroczenie granicy, powstawały i czyniły o wiele więcej szkód niż wtedy,
gdy jeszcze żyły.
- Co zatem zrobiliście? - zapytała Sabriel. Sporo wiedziała o nakładaniu więzów i
narzucaniu prawdziwej śmierci, jednak nie na taką skalę. Teraz w pobliżu nie było żadnych
Zmarłych, zawsze instynktownie wyczuwała sferę, granicę, gdzie śmierć stykała się z życiem.
Tu reagowała tak samo, jak w odległym o czterdzieści mil Wyverley College.
- Nasi Magowie Kodeksu zmagali się z tym problemem, lecz nie istniały specjalne
znaki Kodeksu, które byłyby w stanie uśmiercić te stworzenia. Niszczyły tylko ich
zewnętrzną powłokę. Czasem to wystarczało, a czasem nie. Musieliśmy przerzucać oddziały
na powrót do Bain, albo nawet dalej, żeby żołnierze mogli otrząsnąć się, jak to określała
Kwatera Główna, z napadów zbiorowej histerii lub obłędu.
- Nie byłem wówczas Magiem Kodeksu, tylko robiłem z patrolami wypady do Starego
Królestwa. To był początek nauki. Pewnego razu napotkaliśmy człowieka siedzącego przy
Kamieniu Kodeksu na szczycie wzgórza, z którego rozciągał się widok i na Mur, i na Strefę
Graniczną. Ponieważ wyraźnie interesował się Strefą, dowodzący patrolem oficer pomyślał,
że powinniśmy go przesłuchać i zabić, gdyby nosił przekręcony, fałszywy znak Kodeksu lub
był jakimś wytworem Wolnej Magii, który przybrał ludzką postać. Ale oczywiście nie
zrobiliśmy tego. Był to Abhorsen, którego zastaliśmy w drodze do nas, słyszał bowiem o
Zmarłych. Udał się pod naszą eskortą do Strefy, gdzie spotkał się z generałem dowodzącym
garnizonem. Nie wiem, co ustalili, sądzę jednak, że Abhorsen miał nałożyć więzy na
Zmarłych i otrzymać w zamian obywatelstwo Ancelstierre i prawo do swobodnego
przekraczania granic Muru. Z całą pewnością posiadał potem dwa paszporty. W każdym razie
kolejnych parę miesięcy spędził na rzeźbieniu fletów wiatrowych, jakie widać przy drutach...
- Ach! - wykrzyknęła Sabriel. - Zastanawiałam się, co to jest. Flety wiatrowe. To dużo
wyjaśnia.
- Cieszę się, że rozumiesz - rzekł pułkownik. - Bo ja dalej nie. Po pierwsze nie wydają
żadnego dźwięku, bez względu na siłę wiejącego przez nie wiatru. Wyrzeźbił na nich takie
symbole Kodeksu, jakich nigdy przedtem nie widziałem i na jakie nie natrafiłem w żadnym
innym miejscu. Ale kiedy zaczął je ustawiać, po jednym każdej nocy, Zmarli stopniowo
znikali i nie było też nowych.
Dotarli teraz do przeciwległego krańca placu, na którym obok okopu łączności
umieszczono następny szkarłatny znak obwieszczający: „Kwatera Główna Dowództwa Strefy
Granicznej. Dzwonić i czekać na straż”.
Słuchawka telefoniczna i łańcuszek dzwonka stanowiły widomy znak dwoistej natury
Strefy. Pułkownik Horyse podniósł słuchawkę, pokręcił rączką, słuchał przez chwilę, po czym
odłożył. Marszcząc brwi pociągnął trzykrotnie za łańcuszek dzwonka.
- Tak czy owak - kontynuował, gdy czekali na strażnika - cokolwiek to było,
zadziałało. Jesteśmy zatem głęboko zobowiązani Abhorsenowi, a jego córkę traktujemy jak
honorowego gościa.
- Być może będę potraktowana nie tyle z honorami, co z obelgami, przynoszę bowiem
złe wieści - powiedziała cicho Sabriel. Zawahała się, gdyż nie było łatwo mówić o
Abhorsenie i jednocześnie powstrzymać napływające do oczu łzy. Kończyła więc szybko, by
już mieć to za sobą: - Idę do Starego Królestwa, ponieważ... szukam mego ojca. Coś się z nim
stało.
- Miałem nadzieję, że nosisz jego miecz z innego powodu - odparł Horyse. Przeniósł
narty na lewe ramię, uwalniając w ten sposób prawe, którym odsalutował dwóm strażnikom,
biegnącym jak szaleńcy wzdłuż okopu łączności. Ich podkute ćwiekami buty stukotały o
drewniane klepki.
- Myślę, że jest coś gorszego - dodała Sabriel, biorąc głęboki oddech, aby nie zacząć
szlochać. - Jest uwięziony w Śmierci... albo... może nawet nie żyje. A więzy, które nałożył,
pękną.
- A flety wiatrowe? - spytał Horyse. Jego salutująca ręka zamarła w pół drogi. -
Wszyscy tutejsi Zmarli?
- Flety śpiewają pieśń, jaką słychać tylko w Śmierci - wyjaśniła Sabriel. - Umacniają
nałożone przez Abhorsena więzy. Ale ci, którzy zostali nimi spętani, są też przywiązani do
Abhorsena, flety tracą więc moc, jeśli... Nie będą miały żadnej mocy, jeśli Abhorsen
przebywa teraz wśród Zmarłych. Nie będą już nikogo pętać.
rozdział trzeci
Nie mnie obwiniać posłańca za wieści, które przynosi - rzekł Horyse, podając Sabriel
filiżankę z herbatą. Siedziała na czymś, co wyglądało na jedyne wygodne krzesło w
ziemiance służącej pułkownikowi za kwaterę główną - lecz ty przynosisz najgorszą nowinę,
jaką słyszałem od wielu lat.
- Przynajmniej jestem żywym posłańcem... i o przyjaznych zamiarach - powiedziała
cicho Sabriel. Jej umysł zaprzątał jedynie niepokój o ojca. Dopiero teraz zaczęła się
dowiadywać o nim czegoś więcej. Zrozumiała, że był nie tylko jej ojcem, ale dla różnych
ludzi zupełnie inną osobą. Jej zwykłe postrzeganie ojca, jako kogoś, kto wypoczywał w fotelu
u niej w gabinecie w Wyverley College, gawędził o sprawach szkolnych, technice w
Ancelstierre, Magii Kodeksu i nekromancji, było bardzo ograniczone, przypominało
malowidło, które uwzględniało tylko jeden wymiar postaci.
- Ile czasu minie, zanim pękną więzy nałożone przez Abhorsena? - spytał Horyse,
przerywając jej wspomnienia. Obraz ojca sięgającego po filiżankę herbaty w gabinecie
rozwiał się i został zastąpiony prawdziwą herbatą, która przelewała się przez brzeg
emaliowanego kubka, parząc jej palce.
- Och! Przepraszam. Nie myślałam, że... Ile czasu, zanim co?
- Chodzi o więzy nałożone na Zmarłych - powtórzył cierpliwie pułkownik. - Ile czasu
minie, zanim więzy nałożone przez Abhorsena pękną i Zmarli zostaną uwolnieni?
Sabriel sięgnęła pamięcią do nauk, których udzielał jej ojciec i do prastarej księgi
magicznej, której stopniowo uczyła się na pamięć co wakacje. Nosiła tytuł „Księga
Zmarłych”, a jej fragmenty nawet teraz przyprawiały ją o dreszcze. Wyglądała dość
niewinnie, oprawiona w zieloną skórę z poczerniałymi srebrnymi okuciami. Patrząc jednak
uważniej, można było dostrzec znaki Kodeksu, wyryte na skórze i srebrze. Znaki więzów i
oślepiania, zamykania i uwięzienia. Tylko wytrawny nekromanta mógł otwierać tę księgę i
tylko prawdziwy Mag Kodeksu potrafił ją zamknąć. Ojciec przywoził ją ze sobą, kiedy
przyjeżdżał w odwiedziny, i zawsze zabierał z powrotem.
- To zależy - zaczęła wolno, zmuszając się, by rozważyć to pytanie obiektywnie, nie
pozwalając sobie na emocje. Próbowała przywołać stronice, które opisywały rzeźbienie
fletów wiatrowych, rozdziały o muzyce i naturze dźwięku służącego do nakładania więzów
Zmarłym. - Jeśli ojciec... jeśli Abhorsen naprawdę nie żyje, flety wiatrowe po prostu same się
rozpadną, zanim nastanie kolejna pełnia księżyca. Jeśli zaś jest zatrzaśnięty w pułapce przed
Dziewiątą Bramą, więzy będą nadal działać aż do pełni księżyca, która nastąpi po tym, jak
ojciec przekroczy tę Bramę, lub też jakiś szczególnie mocny duch przerwie osłabione więzy.
- A zatem księżyc pokaże, w swoim czasie - rzekł Horyse. - Mamy czternaście dni do
pełni.
- Możliwe, że będę mogła na nowo związać Zmarłych - powiedziała Sabriel ostrożnie.
To znaczy, nie robiłam tego na taką skalę, ale wiem, jak to zrobić. Problem polega na tym, że
jeśli ojciec nie przebywa... nie przebywa za Dziewiątą Bramą, muszę mu jak najszybciej
pomóc. A zanim to zrobię, należy dostać się do jego domu i zabrać kilka przedmiotów...
posprawdzać różne rzeczy.
- Jak daleko od Muru znajduje się ten dom? - zapytał Horyse.
- Nie wiem - odparła Sabriel.
- Co takiego?
- Nie wiem. Nie byłam tam od czasu, gdy miałam cztery lata. Sądzę, że ma to
pozostać tajemnicą. Ojciec miał wielu wrogów, nie tylko wśród Zmarłych, ale też wśród
drobnych nekromantów, czarowników zajmujących się Wolną Magią, wiedźm...
- Nie wydajesz się szczególnie przejęta swoją niewiedzą - przerwał sucho pułkownik.
Po raz pierwszy w jego głos wkradł się cień wątpliwości, a nawet ojcowskiej
protekcjonalności, jak gdyby przez swój młody wiek Sabriel miała zasługiwać na mniejszy
szacunek niż ten, który należał się jej jako Magowi Kodeksu i nekromantce.
- Ojciec nauczył mnie, jak wzywać przewodnika, który udzieli mi wskazówek -
odparła chłodno Sabriel. - Wiem też, że podróż do domu trwa krócej niż cztery dni.
To zamknęło Horyse’owi usta, przynajmniej na chwilę. Przytaknął, po czym
uważając, by nie uderzyć głową w odsłonięte belki ziemianki, podszedł do stalowej szafki na
dokumenty, rdzewiejącej od ciemnobrązowego błota, które wyciekało spomiędzy wyblakłych
desek umocnienia. Otworzywszy ją wprawnym ruchem, wymagającym jednak sporego
wysiłku, znalazł odbitą na powielaczu mapę i rozwinął ją na stole.
- Nigdy nie udało się nam zdobyć autentycznej mapy Starego Królestwa. Miał ją twój
ojciec, lecz był jedyną osobą, która coś na niej widziała - dla mnie wyglądała jak zwykły
kawałek pergaminu. „Drobna sztuczka magiczna”, mawiał, lecz skoro nie mógł jej nikogo
nauczyć, może nie aż tak drobna... W każdym razie ta mapa to odbitka najnowszej wersji
naszej mapy patrolowej, sięga więc w głąb Królestwa na jakieś dziesięć mil od przejścia
granicznego. Rozkazy, które obowiązują nasz garnizon, surowo zabraniają przekroczenia tej
odległości. Patrole, które wyprawiają się dalej, zazwyczaj nie powracają. Może dezerterują,
ale może...
Ton jego głosu zasugerował, że patrolom mogły przytrafić się nawet potworniejsze
rzeczy, lecz Sabriel o nic nie pytała. Na stole rozpościerała się niewielka cząstka Starego
Królestwa. Po raz kolejny w Sabriel wezbrało podniecenie.
- Zwykle korzystamy ze Starej Drogi Północnej - rzekł Horyse, wodząc dłonią po
mapie, a odciski od miecza na jego palcach drapały powierzchnię, jakby jakiś rzemieślnik
wygładzał ją papierem ściernym. - Potem patrole robią zwrot na południowy wschód, albo na
południowy zachód, aż dotrą do Muru. Wówczas idą wzdłuż niego z powrotem aż do bramy.
- Co oznacza ten symbol? - zapytała Sabriel, wskazując na zaczerniony kwadrat,
umieszczony na szczycie jednego z odleglejszych wzgórz.
- To Kamień Kodeksu - wyjaśnił pułkownik - lub teraz już jego fragment. Rozpadł się
na dwie części, jakby od uderzenia pioruna, mniej więcej miesiąc temu. Patrole nazwały to
miejsce Pękniętym Wzgórzem i unikają go, jak tylko się da. Naprawdę nazywa się ono
Wzgórze Barhedrin, a Kamień zawierał niegdyś Kodeks przeznaczony dla wioski o tej samej
nazwie. Tak było przed moim przybyciem. Jeśli ta wieś nadal istnieje, musi leżeć gdzieś dalej
na północ, poza zasięgiem naszych patroli. Nigdy nie dotarły do nas żadne raporty o tym,
żeby jej mieszkańcy schodzili na południe do Pękniętego Wzgórza. W ogóle mamy mało
raportów o ludziach, i tyle. „Dziennik Garnizonowy” odnotowywał niegdyś ożywione
kontakty z mieszkańcami Starego Królestwa - rolnikami, kupcami, wędrowcami i tak dalej -
ale w ciągu poprzednich stu lat wszelkie spotkania z nimi stawały się coraz rzadsze, a przez
GARTH NIX Sabriel tłumaczyła Ewa Elżbieta Nowakowska prolog Działo się to nieco ponad trzy mile od Muru, co jednak w zupełności wystarczało. Widać było, że po drugiej stronie, w Ancelstierre, świeci południowe słońce, a na horyzoncie nie ma ani jednej chmurki. Tutaj słońce kryło się już za chmury, które zasnuły niebo i właśnie zaczął padać miarowy deszcz, który nadciągnął szybciej, niż dało się rozbić namioty. Akuszerka, wzruszając ramionami, podciągnęła sobie płaszcz pod szyję i ponownie pochyliła się nad kobietą. Na zwróconą w górę twarz rodzącej kapały krople deszczu. Oddech akuszerki unosił się białą chmurką, z ust kobiety jednak nie wydobywała się już para. Akuszerka westchnęła i z wolna się wyprostowała, a ruch ten był na tyle wymowny, że patrzący zrozumieli wszystko. Kobieta, która słaniając się, trafiła do ich obozowiska w lesie, umarła. Pozostawała przy życiu tak długo, jak długo było to konieczne, by przekazać je dziecku. Przy martwej kobiecie leżało małe żałosne zawiniątko, ale gdy akuszerka uniosła je w górę, zadygotało i zastygło w bezruchu. - Dziecko też? - spytał jeden z przyglądających się, mężczyzna ze znakiem Kodeksu na czole, świeżo wyrysowanym popiołem drzewnym. - Nie będzie więc trzeba chrztu. Jego ręka powędrowała w górę, by zetrzeć znak z czoła, lecz wtem zatrzymała się, chwyciła ją bowiem mocno czyjaś blada, biała dłoń i mocno ściągnęła w dół jednym prędkim ruchem. - Spokój! - zabrzmiał opanowany głos. - Nie życzę wam niczego złego. Biała dłoń zwolniła uścisk i mówca stanął w kręgu ogniska. Inni obserwowali go nieprzychylnie, a dłonie, które na wpół naszkicowały znaki Kodeksu lub spoczęły na kuszach i rękojeściach, nie rozluźniały się. - Zwą mnie Abhorsen - powiedział, a na dźwięk jego słów tłum zafalował, jakby ktoś wrzucił ogromny masywny kamień w stojący zbiornik wody. - A dziś wieczór odbędzie się chrzest. Mag Kodeksu spuścił wzrok na zawiniątko, które trzymała akuszerka i rzekł: - Dziecko nie żyje, Abhorsenie. Jesteśmy wędrowcami, całe życie spędzamy bez
dachu nad głową, a bywa ono ciężkie. Znamy śmierć, panie. - Nie tak jak ja - odparł Abhorsen, a jego blada jak papier twarz zmarszczyła się w uśmiechu i ukazały się równie białe zęby. - Mówię wam, dziecko jeszcze nie umarło. Mężczyzna usiłował spojrzeć Abhorsenowi w oczy, ale zawahał się i popatrzył na swych towarzyszy. Żaden z nich się nie poruszył, ani nie dał jakiegoś znaku, aż któraś kobieta powiedziała: - Więc dobrze. To przecież nietrudne. Nadaj dziecku znak, Arrenilu. Rozbijemy nowy obóz przy Brodzie Leovi. Dołączysz do nas, kiedy skończysz. Mag Kodeksu pochylił głowę na znak zgody, a wówczas pozostali rozproszyli się, by spakować rzeczy z na wpół rozbitego obozowiska. Czynili to powoli, gdyż niechętnie ruszali dalej, jednak obawa przed pozostaniem w pobliżu Abhorsena okazała się silniejsza, ponieważ jego imię wiązało się z tajemnicami i niewysłowionym strachem. Kiedy akuszerka miała już położyć dziecko i odejść, Abhorsen odezwał się: - Poczekaj, będziesz potrzebna. Kobieta spojrzała na dziecko i zauważyła, że jest to dziewczynka. Gdyby nie jej bezruch, można by sądzić, że śpi. Akuszerka słyszała wcześniej o Abhorsenie, a jeśli dziewczynka mogłaby przeżyć... Podniosła znów dziecko i z największą ostrożnością wręczyła je Magowi Kodeksu. - Jeżeli Kodeks by nie... - zaczął mężczyzna, lecz Abhorsen wzniósł przeraźliwie białą dłoń i przerwał mu: - Zobaczmy, jaka jest wola Kodeksu. Mężczyzna znowu popatrzył na dziecko i westchnął. Następnie wyjął z sakiewki niewielką buteleczkę i podniósł ją wysoko, intonując formułę rozpoczynającą Kodeks: wymieniała ona wszelkie rzeczy, które obecnie żyją lub wzrastają, oraz takie, które niegdyś żyły albo będą żyły na nowo, a także nazywała więzy łączące je w całość. Kiedy przemawiał, do wnętrza buteleczki wniknęło światło, pulsując w rytm recytowanej formuły. Wtedy zamilkł. Dotknął buteleczką ziemi, potem znaku z popiołu drzewnego, nakreślonego na swym czole, a na końcu odwrócił ją denkiem do góry ponad dzieckiem. Gdy rozsiewająca blask ciecz rozprysła się na główce dziecka, otaczające ich lasy oświetliła potężna błyskawica, i kapłan zawołał: - Mocą Kodeksu, który wiąże wszelkie rzeczy, nadajemy ci imię... Zwykle w tym momencie rodzice dziecka wymawiali imię. Teraz odezwał się jedynie Abhorsen:
- Sabriel. Kiedy wymówił to słowo, popiół drzewny znikł z czoła kapłana i powoli nabierał kształtu na czole dziecka. Kodeks przyjął chrzest. - Ale... ale ona nie żyje! - wykrzyknął Mag Kodeksu, dotykając ostrożnie swego czoła, by upewnić się, czy popiół naprawdę znikł. Nie uzyskał jednak odpowiedzi, akuszerka wpatrywała się bowiem w Abhorsena, ten zaś nie patrzył na nic. W jego oczach odbijały się tańczące płomienie, lecz on ich nie widział. Z jego ciała zaczęła się z wolna unosić lodowata mgiełka, ogarniając maga i akuszerkę, którzy czmychnęli na drugą stronę ogniska - chcieli uciec, lecz nie mieli odwagi. Słyszał płacz dziecka, a to dobry znak. Jeśli Sabriel trafiłaby za Pierwszą Bramę, nie zdołałby jej odzyskać bez bardziej skrupulatnych przygotowań i bez następującego po nich osłabienia ducha niemowlęcia. Prąd był wartki, lecz on znał to odgałęzienie rzeki, brnął więc, mijając rozlewiska i wiry, które czyhały, by go wciągnąć. Czuł już, jak przysysają się do jego ducha, jednak swej silnej woli zawdzięczał, że udało się im tylko dotknąć powierzchni, nie docierając do samej istoty. Zatrzymał się i nasłuchiwał, a gdy dobiegł go cichnący płacz, rzucił się naprzód. Może Sabriel dotarła już do Bramy i właśnie miała ją przekroczyć? Pierwsza Brama zdawała się być utkana z mgły, a przez jej ciemny otwór wlewała się rzeka do panującej za nią ciszy. Abhorsen pomknął w stronę Bramy i zatrzymał się przy niej. Dziecko jeszcze przez nią nie przeszło, lecz tylko dlatego, że coś je schwytało i uniosło w górę. Z czarnych wód wyłaniał się jakiś stojący tam cień, ciemniejszy niż Brama. Był wyższy od Abhorsena o jakieś kilka stóp, tam zaś, gdzie należało się spodziewać oczu, płonęły blade, błędne ogniki. Roztaczał wokół siebie odrażający ciepły odór padliny, który łagodził przenikliwe zimno rzeki. Abhorsen zbliżał się do niego powoli, wpatrzony w Sabriel, którą cień trzymał niedbale w zgięciu widmowej ręki. Niemowlę spało niespokojnym snem i wierciło się, szukając piersi matki, lecz stworzenie odsuwało je od siebie, tak jakby dziecko parzyło lub było pokryte żrącą substancją. Z pasa przewieszonego przez pierś Abhorsen wyciągnął powoli mały srebrny dzwoneczek i uniósł dłoń w górę, by zadzwonić. Jednak mglista postać uniosła dziewczynkę i przemówiła syczącym, gadzim głosem:
- Duch z twego ducha, Abhorsenie. Nie rzucisz na mnie czaru, dopóki trzymam ją w objęciach. I być może zabiorę ją za Bramę, gdzie udała się już jej matka. Abhorsen zmarszczył brwi, przyznając mu rację, i odłożył dzwonek na miejsce. - Przybrałeś nowy kształt, Kerrigorze. Teraz znajdujesz się po tej stronie Pierwszej Bramy. Kto się okazał na tyle głupi, by cię wspomóc? Kerrigor uśmiechnął się szeroko i Abhorsen kątem oka dostrzegł ognie, płonące w głębokich czeluściach jego ust. - Zwyczajne przywołanie - rzekł chrapliwie - ale niezbyt wprawne. Ten, kto mnie wezwał, nie zdawał sobie sprawy, co leży w samej naturze wymiany. Niestety, jego życie nie wystarczyło mi, żeby przedostać się za ostatnie wrota. Za to teraz ty nadszedłeś mi z pomocą. - Ja, który spętałem cię za Siódmą Bramą? - Tak - wyszeptał Kerrigor. - Jak widzę, nie opuszcza cię ironia. Jeśli jednak pragniesz dziecka... Uczynił gest, jakby miał wrzucić niemowlę do strumienia. Tym gwałtownym szarpnięciem zbudził dziewczynkę, która natychmiast zaczęła płakać i wyciągnęła maleńkie rączki, chwytając, jak fałdy szaty, widmową substancję, z której składał się Kerrigor. Ten krzyknął, próbując ją od siebie oderwać, ponieważ jednak nie chciała puścić, musiał więc użyć siły i rzucił ją. Gdy znalazła się w wodzie, zanosząc się od płaczu, momentalnie porwał ją prąd rzeki, lecz Abhorsen skoczył do przodu, wyrywając ją zarówno wodzie, jak i zachłannym dłoniom Kerrigora. Robiąc krok w tył, wyciągnął jedną ręką srebrny dzwonek i potrząsnął nim, aż wydał podwójny dźwięk. Był on przedziwnie przytłumiony, lecz prawdziwy i w powietrzu zabrzmiało czyste dzwonienie, świeże, przenikliwe, żywe. Słysząc je, Kerrigor wzdrygnął się i wycofał w ciemność, którą stanowiła Brama. - Wkrótce jakiś głupiec znowu mnie przywoła, a wtedy... - wykrzyknął, kiedy rzeka wciągała go pod powierzchnię. Wody zawirowały i zabulgotały, po czym uspokoiły się, wracając do normalnego biegu. Abhorsen wpatrywał się jakiś czas w Bramę, potem westchnął i mocując z powrotem dzwonek do swego pasa, popatrzył na dziewczynkę. Odwzajemniła jego uważne spojrzenie, spoglądając ciemnymi oczami, podobnymi do jego. Jej skóra zdążyła już poblednąć. Abhorsen położył nerwowo dłoń na znamieniu na czole dziewczynki i poczuł, jak tli się w niej duch. Znak Kodeksu pozwolił utrzymać ją przy życiu, podczas gdy wody rzeki właściwie powinny ją były tego życia pozbawić. To płonący duch jej życia tak parzył Kerrigora.
Uśmiechnęła się do niego i zakwiliła, a Abhorsen poczuł, jak kąciki ust drgają mu w uśmiechu. Obrócił się i nadal uśmiechając się, zaczął długą powrotną przeprawę pod prąd rzeki, do Bramy, która pozwoli im obojgu znowu zamieszkać w żywym ciele. Zanim Abhorsen otworzył oczy, niemowlę jeszcze kwiliło, a akuszerka już podbiegła, omijając gasnące ognisko, by wziąć dziecko w objęcia. Pod stopami trzeszczał mróz, a z nosa Abhorsena zwisały sople. Starł je rękawem i pochylił się nad małą, tak jak każdy troskliwy ojciec nad własnym dzieckiem. - Co z maleństwem? - zapytał, a akuszerka gapiła się na niego z niedowierzaniem, bo dziecko, które wydawało się umarłe, było teraz żywe i hałaśliwe, ale równocześnie śmiertelnie blade, tak jak on sam. - Jak słyszysz, panie - odparła - ma się świetnie. Może jest jej nieco zimno... Wskazał gestem dogasające ognisko i wypowiedział jakieś słowo, a płomień zahuczał od nowa, natychmiast stapiając szron, aż zasyczały krople, zmieniając się w parę. - To wystarczy do rana - rzekł Abhorsen. - Wtedy zabiorę ją do swego domu. Będę tam potrzebować opiekunki. Przyjdziesz? Akuszerka zawahała się i poprosiła wzrokiem o pomoc Maga Kodeksu, który dalej tkwił na swym miejscu po drugiej stronie ogniska. Kiedy odwrócił wzrok, spojrzała ponownie na małą dziewczynkę, która wrzeszczała wniebogłosy w jej ramionach. - Jesteś... Ty jesteś... - szepnęła akuszerka. - Nekromantą? - dokończył Abhorsen. - Tylko w pewnym sensie. Kochałem kobietę, która tu leży. Żyłaby nadal, gdyby pokochała kogoś innego. Ale tak się nie stało. Sabriel to nasze dziecko. Nie zauważyłaś podobieństwa? Akuszerka patrzyła, jak ojciec pochyla się i zabiera od niej Sabriel, kołysząc ją na swej piersi. Niemowlę ucichło i w przeciągu zaledwie paru minut usnęło. - Dobrze - rzekła akuszerka. - Pójdę z wami i zaopiekuję się Sabriel. Muszę jednak znaleźć mamkę. - I, jak mniemam, jeszcze wiele innych rzeczy - zamyślił się Abhorsen. - Ale mój dom nie jest najlepszym miejscem dla... Mag Kodeksu odchrząknął i przysunął się do ogniska. - Jeżeli szukasz kogoś, kto zna się trochę na Kodeksie - odezwał się z ociąganiem - to pozostaję do twych usług, panie, mimo że z ciężkim sercem zostawiłbym mych współtowarzyszy wędrówki, widziałem bowiem, jak Kodeks działa poprzez ciebie. - Może nie będziesz musiał tego czynić - odparł Abhorsen, uśmiechając się do myśli,
która nagle przemknęła mu przez głowę. - Zastanawiam się, czy wasz przywódca miałby coś przeciwko temu, gdyby do jego grupy dołączyły jeszcze dwie osoby. Ze względu na pracę muszę wędrować i nie ma takiego miejsca w Królestwie, w którym nie zostawiłbym śladu swych stóp. - Twoją pracę? - zapytał mężczyzna, drżąc lekko, choć już wcale nie było zimno. - Tak - odpowiedział Abhorsen. - Jestem nekromantą, ale nie zwyczajnym. Podczas gdy inni wskrzeszają umarłych, ja sprawiam, że udają się ponownie na spoczynek. A na tych, którzy nie chcą spocząć, nakładam więzy lub próbuję to robić. Jestem Abhorsen... Spojrzał znów na dziecko i dodał niemal z nutą zdziwienia w głosie: - ...ojciec Sabriel. rozdział pierwszy Królik został przejechany przez samochód kilka minut wcześniej. Jego różowe oczka zaszkliły się, a krew powalała białe futerko, nienaturalnie czyste, bo właśnie uciekł z kąpieli. Jeszcze pachniał leciutko wodą lawendową. Nad królikiem stała wysoka, zadziwiająco blada dziewczyna. Jej kruczoczarne włosy, modnie przystrzyżone na pazia, spadały jej trochę na czoło. Nie miała makijażu ani biżuterii, z wyjątkiem emaliowanej tarczy szkolnej, przypiętej do przepisowego granatowego mundurka. To, w połączeniu z długą spódnicą, pończochami i sznurowanymi bucikami, pozwalało rozpoznać w niej uczennicę. Na plakietce pod tarczą widniał napis „Sabriel”, a rzymska liczba „VI” i pozłacana korona oznaczały, że jest w szóstej klasie oraz że jako starsza uczennica opiekuje się młodszymi. Królik bez wątpienia nie żył. Sabriel podniosła wzrok i spojrzała na ceglany podjazd, który skręcał od szosy i prowadził do imponującej podwójnej bramy z kutego żelaza. Umieszczony nad bramą napis z pozłacanych, naśladujących gotyckie, liter informował, że jest to wejście do Wyverley College. Mniejszymi literami dodano, że szkołę „Założono w 1652 roku dla młodych dam z wyższych sfer”. Na zamkniętą bramę pospiesznie wdrapywała się jakaś drobna postać, zwinnie unikając szpikulców, które miały to uniemożliwić. Opuściła się w dół i zaczęła biec. W powietrzu fruwały jej warkoczyki, a buciki stukały o cegły. Biegła z pochyloną głową, byle szybciej, a gdy dobiegła do Sabriel stojącej nad martwym królikiem, zawołała: - Króliczku!
Słysząc jej przeraźliwy krzyk, Sabriel aż się wzdrygnęła. Po chwili wahania przykucnęła przy zwierzątku i sięgnęła bladą dłonią, by dotknąć łebka między długimi uszami. Przymknęła oczy, a jej twarz zastygła, jakby nagle zmieniła się w kamień. Z lekko rozchylonych warg wydobył się ledwo słyszalny gwizd, niby wiejącego z bardzo daleka wiatru. Na koniuszkach palców pojawił się szron, bieląc także asfalt pod jej kolanami i stopami. Dziewczynka ujrzała, jak Sabriel znienacka zachwiała się nad królikiem i omal nie przewróciła na jezdnię, ale w ostatniej chwili wyciągnęła rękę i opanowała się. Wkrótce złapała równowagę i musiała nawet przytrzymać oburącz zwierzątko, które na powrót stało się ruchliwe i niesforne. Jego oczka błyszczały, zdradzając, że jest skory do ucieczki, tak samo jak wówczas, gdy czmychnął z kąpieli. - Króliczku! - zapiszczała znowu młodsza dziewczynka. Sabriel wstała, trzymając królika za kark. - Ach, dziękuję, Sabriel! Kiedy usłyszałam, jak samochód wpada w poślizg, to pomyślałam... Głos uwiązł jej w gardle, kiedy wzięła od Sabriel zwierzątko, a krew zaplamiła jej wyciągnięte ręce. - Nic mu nie będzie, Jacinth - powiedziała z pewnym znużeniem Sabriel. - Zwykłe zadrapanie. Już się zagoiło. Jacinth dokładnie obejrzała króliczka, a potem przeniosła wzrok na Sabriel. W jej oczach pojawił się obezwładniający strach. - Pod krwią nic nie ma - powiedziała, zacinając się. - Co ty zro... - Nic - rzuciła krótko Sabriel. - Lepiej mi powiedz, co ty robisz w niedozwolonym miejscu. - Goniłam króliczka - odpowiedziała Jacinth, a jej oczy rozjaśniły się. Życie wracało na swe normalne tory. - Bo... - Żadnych wykrętów - powiedziała surowo Sabriel. - Pamiętasz, co mówiła pani Umbrade na apelu w poniedziałek? - To nie wykręt - upierała się Jacinth. - To powód. - W takim razie wytłumacz to pani Umbrade. - Och, Sabriel! Przecież byś nie mogła! Wiesz, że tylko biegłam za króliczkiem. Nigdy bym nie wyszła na zewnątrz, gdyby nie... Sabriel podniosła ręce w udawanym geście obrony i wskazała na bramę. - Jeśli w ciągu trzech minut znajdziesz się tam z powrotem, umawiamy się, że cię tu
nie widziałam. Tym razem otwórz bramę. Nie będzie zamknięta na klucz, zanim sama nie wejdę do środka. Jacinth uśmiechnęła się, cała rozpromieniona, obróciła na pięcie i pędem puściła się po podjeździe, przyciskając do szyi króliczka. Sabriel odprowadziła ją wzrokiem do bramy. Wtedy pozwoliła, by jej ciałem wstrząsnęły dreszcze, aż zgięła się wpół, drżąc z zimna. Chwila słabości i złamała obietnicę daną ojcu. To tylko królik, a Jacinth tak go kocha - ale do czego to może doprowadzić? Nie ma zbyt wielkiej różnicy między przywróceniem do życia królika a przywrócenia do życia człowieka. Co gorsza, było to takie łatwe. Zdołała złapać ducha zwierzęcia, który dotarł do źródła rzeki, i zawróciła go, posługując się zaledwie jednym gestem mocy. Kiedy wkraczali już ze śmierci do życia, opatrzyła ciało królika paroma znakami Kodeksu. Nawet nie potrzebowała dzwonków ani innych rekwizytów nekromanty. Tylko gwizdnięcie i siłę woli. Śmierć i to, co po niej następuje, nie stanowiły dla Sabriel wielkiej tajemnicy. Choć miała o to żal. Był to jej ostatni semestr nauki w Wyverley - a dokładniej ostatnie trzy tygodnie. Została już absolwentką, zajęła pierwsze miejsce w szkole z angielskiego, muzyki, trzecie z matematyki, siódme z nauk ścisłych, drugie ze sztuk walki i czwarte z etykiety. Odnosiła też błyskawiczne sukcesy w magii, ale tego nie uwzględniono na świadectwie. Magia działała jedynie na tych obszarach Ancestierre, które znajdowały się blisko Muru wyznaczającego granicę ze Starym Królestwem. W dalszych regionach uważano ją za coś niestosownego (o ile w ogóle tam istniała), a przyzwoici obywatele nawet o niej nie wspominali. Wyverley College leżał tylko czterdzieści mil od Muru i cieszył się powszechnym szacunkiem. Nauczano tu także magii, lecz jej tajniki mogły zgłębić tylko te dziewczęta, które uzyskały specjalne zezwolenie od rodziców. Właśnie z tego względu ojciec Sabriel wybrał to miejsce, gdy zjawił się tu ze Starego Królestwa wraz z pięcioletnią córeczką, by szukać szkoły z internatem. Zapłacił z góry za pierwszy rok srebrnymi denarami ze Starego Królestwa. Odwiedzał później dziewczynkę dwa razy do roku, podczas przesilenia letniego i zimowego, zatrzymując się na parę dni i przywożąc ze sobą więcej srebra. Nic dziwnego, że dyrektorka przepadała za Sabriel, która w odróżnieniu od większości uczennic nigdy nie wydawała się zmartwiona rzadkimi odwiedzinami ojca. Pewnego razu pani Umbrade spytała Sabriel, czy jej to nie przeszkadza. Zaniepokoiła ją odpowiedź
uczennicy, która wyjaśniła, że widuje ojca o wiele częściej, niż w czasie jego rzeczywistych wizyt. Pani Umbrade nie prowadziła zajęć z magii i nie chciała nic o tym wiedzieć, wystarczało jej, że niektórzy rodzice płacili słono za wprowadzenie ich córek w podstawowe tajniki czarów i czarno księstwa. Pani Umbrade na pewno nie miała ochoty poznać szczegółów nieoficjalnych spotkań Sabriel z ojcem, za to ona zawsze czekała na nie z utęsknieniem. Obserwowała księżyc, śledząc jego zmiany w oprawnym w skórę almanachu: podawał fazy księżyca w obu Królestwach i udzielał pożytecznych informacji o porach roku, przypływach i innych ulotnych zjawiskach, które nigdy nie pokrywały się po obu stronach Muru. Abhorsen pojawiał się w postaci zjawy, która nawiedzała ją, gdy księżyc był w nowiu. W takie noce Sabriel zwykle zamykała się na klucz w swym gabinecie (ten przywilej należał się uczennicom szóstej klasy - przedtem musiała wślizgiwać się do biblioteki), stawiała wodę na ogniu, piła herbatę i czytała książkę, aż wzmagał się charakterystyczny wiatr, który gasił ogień, wyłączał światło elektryczne i stukał okiennicami. Wszystkie te przygotowania wydawały się niezbędne, żeby w wolnym fotelu zasiadła fosforyzująca zjawa ojca. Owego listopada Sabriel wyjątkowo się cieszyła na jego odwiedziny. Miały być już ostatnie, ponieważ kończyła szkołę i zamierzała omówić plany na przyszłość. Pani Umbrade chciała, by poszła na uniwersytet, to jednak oznaczało, że musiałaby się przenieść jeszcze dalej od Starego Królestwa. Jej magia straciłaby moc, a ojcowskie wizyty ograniczyłyby się do rzeczywistych odwiedzin, które być może stałyby się rzadsze. Z drugiej strony studia uniwersyteckie oznaczałyby pielęgnowanie przyjaźni z osobami, które znała prawie całe swoje życie, z dziewczętami, które razem z nią zaczynały naukę, kiedy miały pięć lat. Łączyłoby się to również z bogatszymi kontaktami towarzyskimi, szczególnie z młodymi mężczyznami, których brak doskwierał w okolicach Wyverley College. A utratę umiejętności magicznych osłodziłoby jej rozluźnienie zażyłych związków ze śmiercią i zmarłymi... Sabriel czekała, rozmyślając o tym wszystkim. W ręce trzymała książkę, a do połowy opróżniona filiżanka z herbatą chwiała się niebezpiecznie na poręczy krzesła. Dochodziła północ, a Abhorsen się nie zjawiał. Sabriel dwukrotnie sprawdziła dane w almanachu, a nawet otworzyła okiennice, by przez szybę obserwować niebo. Bez wątpienia był nów, lecz ani śladu ojca. Zdarzyło się to po raz pierwszy i dziewczyna nagle poczuła się nieswojo. Rzadko zastanawiała się nad tym, jak wygląda życie w Starym Królestwie, ale teraz
przypomniały się jej opowieści i zatarte wspomnienia z okresu, kiedy mieszkała tam z Wędrowcami. Abhorsen był potężnym czarnoksiężnikiem, lecz nawet wtedy... - Sabriel! Sabriel! Z rozmyślań wyrwał ją piskliwy głos, któremu towarzyszyło gwałtowne pukanie i szarpanie za gałkę u drzwi. Westchnęła, zmusiła się, by wstać z krzesła, złapała filiżankę i otworzyła. Za drzwiami stała młodsza dziewczynka o zbielałej ze strachu twarzy, która drżącymi rękami przekręcała z boku na bok swój nocny czepek. - Olwyn! - krzyknęła Sabriel. - Co się dzieje? Sussen znowu źle się czuje? - Nie - wyszlochała dziewczynka. - Słyszałam jakieś odgłosy za drzwiami Wieży i myślałam, że to Rebeka i Ila urządziły sobie nocną ucztę beze mnie, więc zajrzałam... - Co takiego? - zawołała Sabriel, nie na żarty przestraszona. Nikt nie otwierał zewnętrznych drzwi w środku nocy, do Starego Królestwa było przecież tak niedaleko. - Przepraszam - załkała Olwyn. - Nie chciałam. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. To nie była ani Rebeka, ani Ila, tylko jakaś ciemna postać, która próbowała wedrzeć się do środka. Zatrzasnęłam drzwi... Sabriel rzuciła filiżankę i odepchnęła Olwyn. Była już w połowie korytarza i dopiero wtedy usłyszała hałas rozbijanej filiżanki i głośne sapnięcie Olwyn, przerażonej tak nonszalanckim traktowaniem dobrej porcelany. Zignorowała to i puściła się biegiem w stronę otwartych drzwi zachodniej sypialni, uderzając po drodze dłońmi w kontakty. Kiedy już tam dotarła, z wnętrza dobiegły ją krzyki, które zamieniły się w rozhisteryzowany chór. Przebywało tam czterdzieści dziewczynek, głównie z pierwszej klasy, wszystkie miały mniej niż jedenaście lat. Sabriel wzięła głęboki oddech i stanęła w drzwiach, zaginając palce tak, by rzucić czar. Nawet zanim spojrzała, poczuła obecność śmierci. Sypialnia była bardzo długa i wąska, miała niski strop i małe okna. Po obu stronach ciągnęły się łóżka i szafki. Na końcu znajdowały się drzwi prowadzące do schodów Wieży Zachodniej. Choć należało je zamykać i od zewnątrz, i od wewnątrz, zamki rzadko mogły stawić opór mocom Starego Królestwa. Drzwi były otwarte. Stała w nich postać tak czarna, jak gdyby ktoś wyciął ludzką sylwetkę z samej nocy, starannie wybierając przestrzeń bez gwiazd. Nie miała rysów twarzy, ale głowa obracała się z boku na bok, czegoś poszukując, jakby posiadane przez tę istotę zmysły - jakiekolwiek one były - działały w ograniczonym zakresie. Co dziwne, w czteropalczastej dłoni trzymała całkiem zwykły worek z wytartego materiału, który
kontrastował z jej nierealnym ciałem. Dłonie Sabriel poruszyły się w zawiłym geście, kreśląc znaki Kodeksu, które przywoływały sen, spokój i odpoczynek. Wskazała nimi zamaszyście obie strony sypialni i wyrysowała jeden z nadrzędnych symboli, który łączył wszystkie razem. Dziewczynki natychmiast przestały krzyczeć i niespiesznie wróciły do łóżek. Głowa przybysza przestała się poruszać i Sabriel pojęła, że zwrócił uwagę właśnie na jej osobę. Przemieszczał się z wolna po pokoju, podnosząc niezgrabnie jedną nogę i przesuwając ją nieco w przód. Odpoczywał chwilę, a następnie stawiał drugą, odrobinę dalej niż pierwszą. Toczył się jak kloc, a po sali rozchodził się niesamowity odgłos szurania po cienkim dywanie. Kiedy kolejno mijał łóżka, palące się nad nimi lampki elektryczne mrugały i gasły. Sabriel opuściła ręce wzdłuż ciała i wbiła wzrok w środek tułowia postaci, wyczuwając materię, z której została stworzona. Dziewczyna przyszła tu bez swych rekwizytów i narzędzi, lecz zawahała się tylko przez chwilę, po czym przemknęła przez granicę ze Śmiercią, nie odrywając oczu od nieproszonego gościa. Wokół jej nóg płynęła rzeka, jak zwykle zimna. Nad zupełnie płaskim horyzontem unosiło się nadal szarawe i nie dające ciepła światło. Z oddali dobiegał huk Pierwszej Bramy. Teraz wyraźnie widziała, jak przybysz wygląda naprawdę, bez spowijającej go aury śmierci, która towarzyszyła mu w świecie żywych. Był to tubylec ze Starego Królestwa, człekokształtny, choć przypominał raczej małpę. Z całą pewnością nie grzeszył też nadmiarem inteligencji. Kryło się w tym jednak coś więcej, i Sabriel poczuła, jak przejmuje ją lęk na widok czarnej nici, która wychodziła z pleców istoty i biegła do rzeki. Gdzieś za Pierwszą Bramą, lub nawet dalej, ta pępowina spoczywała w dłoniach Wtajemniczonego. Dopóki ta nić istnieje, stworzenie będzie w pełni podlegać swemu panu, który może w dowolny sposób posłużyć się jego zmysłami i duchem. Coś szarpnęło ciałem Sabriel, więc chociaż niechętnie, wróciła wszystkimi zmysłami do świata żywych. Przez jej skostniałe ciało przepłynęła fala ciepła i poczuła, jak narasta w niej uczucie mdłości. - Co to jest? - odezwał się spokojny głos tuż przy jej uchu. Stary głos, zabarwiony mocą Magii Kodeksu, należał do panny Greenwood, Magistrix Magii. - To Zmarły sługa, duch - odparła Sabriel, znowu kierując uwagę na postać. Doszła ona już do połowy sypialni, całkowicie skupiona na posuwaniu nogi za nogą. - Nie ma wolnej
woli. Ktoś przysłał go z powrotem do świata żywych i kontroluje zza Pierwszej Bramy. - Dlaczego tu jest? - spytała Magistrix. W jej głosie brzmiało opanowanie, lecz Sabriel czuła, że wzbierają w nim znaki Kodeksu, które formowały się na języku - symbole rozpętujące błyskawice i płomienie, niszczycielskie moce ziemi. - Wygląda na to, że nie ma złych zamiarów, nie próbował też nikomu zrobić krzywdy... - odparła wolno Sabriel, a jej umysł rozważał różne możliwości. Przywykła do objaśniania pannie Greenwood czysto nekromanckich aspektów magii. Magistrix uczyła ją Magii Kodeksu, lecz nekromancja zdecydowanie nie wchodziła w zakres szkolnego programu. Sabriel nauczyła się o niej o wiele więcej, niż pragnęła, od ojca... i od samych Zmarłych. - Proszę przez chwilę nic nie robić. Spróbuję z nim porozmawiać. Znów poznała szczypiące zimno, gdyż u jej stóp trysnęła rzeka, czyhając, by ją wciągnąć i porwać ze sobą. Sabriel wytężyła siłę woli, aż zimno stało się lekkim niegroźnym odczuciem, wartki nurt zaś zmienił się w przyjemne wibracje wokół stóp. Stworzenie było teraz blisko, jak w świecie żywych. Sabriel wyciągnęła obie dłonie i klasnęła. Przeszywający dźwięk odbił się o wiele dłuższym echem niż w normalnym świecie. Zanim ucichło, zagwizdała kilka nut, które również wróciły, a na tle przenikliwego odgłosu klaśnięcia zdawały się przyjemne dla ucha. Słysząc to, istota wzdrygnęła się i zrobiła krok do tyłu, przykładając ręce do uszu. Wtedy upuściła worek. Sabriel aż podskoczyła ze zdumienia. Nie zauważyła go wcześniej, być może dlatego, że wcale się go nie spodziewała. W obu Królestwach, Żywych i Zmarłych, istniało niewiele rzeczy nieożywionych. Zdziwiła się jeszcze bardziej, gdy stworzenie znienacka schyliło się i zanurzyło w wodzie, szukając rękami worka. Znalazło go prawie od razu, lecz nie udało mu się utrzymać równowagi. Kiedy worek wypłynął na powierzchnię, silny prąd wciągnął je w głębiny. Widząc, jak Zmarły odpływa wraz z nurtem, Sabriel wydała z siebie westchnienie ulgi, gdy wtem aż jej dech zaparło: głowa wynurzyła się spod wody, krzycząc: - Sabriel! Mój posłaniec! Weź worek! Był to głos Abhorsena. Sabriel rzuciła się do przodu, a w jej stronę wyciągnęło się ramię ściskające kurczowo worek. Usiłowała go złapać, chybiła, spróbowała jeszcze raz. Kiedy już pewnie trzymała worek, nurt rzeki wciągnął istotę pod powierzchnię. Sabriel patrzyła za nią, słysząc narastający huk wód Pierwszej Bramy. Działo się tak zawsze, gdy ktoś przepływał przez jej progi. Obróciła się i z wysiłkiem zaczęła iść pod prąd, pragnąć dotrzeć w miejsce, z którego z
łatwością mogłaby powrócić do życia. W ręce ciążył jej worek, i coś jakby ołów dławiło ją w żołądku. Jeśli był to naprawdę posłaniec Abhorsena, to on sam nie był w stanie powrócić do świata żywych. A to oznaczało, że albo nie żył, albo tkwił w pułapce zastawionej przez coś, co powinno było przejść przez Ostatnią Bramę. Ogarnęła ją znowu fala mdłości i padła na kolana, trzęsąc się na całym ciele. Choć czuła na ramieniu dłoń Magistrix, jej uwagę przykuwał worek, który trzymała w ręce. Nie musiała nawet patrzeć i tak wiedziała, że stworzenie zniknęło. Wystarczyło, że jego duch przeniknął przez Pierwszą Bramę, a forma, w której objawiło się światu żyjących, przestała istnieć. Została tylko kupka zapleśniałej ziemi z grobu, którą rano trzeba będzie uprzątnąć. - Co zrobiłaś? - spytała Magistrix, kiedy Sabriel gładziła rękami włosy, z których osypywały się kryształki lodu, spadając na położony na kolanach worek. - Miał dla mnie wiadomość - odparła Sabriel - więc ją odebrałam. Otworzyła worek i sięgnęła do środka. Natrafiła na rękojeść miecza, wyjęła go więc, choć nadal tkwił w pochwie, i odłożyła na bok. Nie musiała go wyciągać, by zobaczyć wyryte wzdłuż ostrza symbole Kodeksu - zmatowiały szmaragd wprawiony w gałkę rękojeści oraz zużyty, powlekany brązem jelec były jej tak dobrze znane, jak zwykłe szkolne sztućce. Był to miecz Abhorsena. Następnie wydobyła z worka stary, brązowy, skórzany pas, szeroki na dłoń, który zawsze lekko pachniał pszczelim woskiem. Zwisało z niego kilka podłużnych skórzanych mieszków, ułożonych według wielkości: poczynając od wyglądającego jak niewielka buteleczka na pigułki, a kończąc na siódmym, rozmiaru niemal słoika. Pas tak przewieszało się przez ramię, by mieszki zwisały w dół. Sabriel otworzyła najmniejszy i wyjęła maleńki srebrny dzwoneczek z ciemną wypolerowaną rączką z mahoniu. Trzymała go delikatnie, a mimo to serce dzwoneczka lekko się kołysało, wydając wysoki, pełen słodyczy dźwięk, który na długo pozostawał w uszach, nawet gdy dzwoneczek już zamilkł. - Przybory ojca - szepnęła Sabriel. - Narzędzia nekromanty. - Ale na dzwonku wygrawerowano znaki Kodeksu, na rączce też! - przerwała Magistrix, patrząc zafascynowana. - Nekromancja to Wolna Magia, nie regulowana Kodeksem... - Ale nie nekromancja ojca - odparła Sabriel nieco roztargniona, wciąż wpatrując się w trzymany w dłoni dzwoneczek i rozmyślając o pomarszczonej, brązowej dłoni ojca, którą
trzymał dzwonki - chodzi o nakładanie więzów, nie wskrzeszanie. Był wiernym sługą Kodeksu. - Zamierzasz nas opuścić, prawda? - zapytała znienacka Magistrix, gdy Sabriel odłożyła dzwoneczek na miejsce i wstała, w jednej dłoni dzierżąc miecz, a w drugiej pas. - Zobaczyłam to po prostu w odbiciu dzwoneczka. Przekraczałaś Mur... - Tak. Udam się do Starego Królestwa - powiedziała Sabriel, która nagle uzmysłowiła sobie wagę tych słów. - Coś stało się ojcu, ale go odnajdę... Przysięgam na znak Kodeksu, który noszę. Dotknęła znaku na czole, rozbłysnął krótko i zbladł, jakby go tam nigdy nie było. Magistrix kiwnęła głową i dotknęła własnego czoła, na którym również rozjarzył się znak, przyćmiewając chwilowo wszelkie wzory, jakie zostawił na jej skórze czas. Kiedy zgasł, po obu stronach sypialni rozległy się szmery i ciche piski. - Zamknę drzwi i wyjaśnię wszystko dziewczynkom - rzekła stanowczo Magistrix. - Lepiej idź, przygotuj się na jutro. Sabriel przytaknęła i wyszła, próbując skupić się na przyziemnych szczegółach podróży, a nie zastanawiać się nad tym, co spotkało jej ojca. Jak najwcześniej rano weźmie taksówkę do Bain, najbliższego miasta, potem przesiądzie się na autobus do Strefy Granicznej przy Murze. Jak dobrze pójdzie, dotrze tam wczesnym popołudniem... Ale odbiegła myślą od tych planów, wracając do Abhorsena. Co takiego mogło go zatrzymać i uwięzić w Śmierci? I jaką nadzieję może mieć ona sama, że potrafi temu zaradzić, nawet jeśli dojedzie do Starego Królestwa? rozdział drugi Strefa Graniczna w Ancelstierre ciągnęła się od wybrzeża do wybrzeża, równolegle do Muru, oddalona od niego mniej więcej o milę. Na rdzewiejące pale ze stali nadziano, jak robaki, zwoje najeżonych drutów. Służyły one za przednie umocnienia zwartego systemu okopów i betonowych bunkrów. Wiele z tych zabezpieczeń zbudowano po to, by można było kontrolować zarówno teren, który znajdował się przed nimi, jak i obszar za nimi. Taki sam drut kolczasty strzegł również terenu położonego za okopami. Tak naprawdę Strefa Graniczna znacznie lepiej sprawdzała się jako zapora wstrzymująca przepływ ludzi z Ancelstierre do Starego Królestwa, niż stworzeń i zjawisk ze Starego Królestwa, przedostających się na zewnątrz. Jeśli jakaś istota miała wystarczającą
siłę, by przekroczyć Mur, zazwyczaj posiadała jeszcze dosyć magicznych mocy, by przybrać postać żołnierza, albo stać się niewidzialną i udać się tam, gdzie tylko chciała, nie zważając na druty kolczaste, kule, granaty ręczne i pociski moździerzowe - które zresztą często okazywały się nieskuteczne, zwłaszcza gdy wiał wiatr z północy, od strony Starego Królestwa. Skoro nie można było polegać na osiągnięciach techniki, ancelstierscy żołnierze z garnizonu Strefy Granicznej na mundury khaki nakładali zbroje, nosili hełmy zaopatrzone w elementy chroniące nos i szyję, a w sfatygowanych pochwach trzymali bardzo staroświeckie długie miecze. Na plecach nosili tarcze, czy też dokładniej, małe pawęże, przeznaczone wyłącznie do użytku garnizonu Strefy Granicznej. Fabryczny odcień khaki dawno zanikł pod jaskrawo wymalowanymi oznakowaniami pułku. Na tym posterunku nie ceniono zbytnio sztuki kamuflażu. Sabriel czekała, aż turyści z przodu rzucą się ku przednim drzwiom i przyglądała się plutonowi młodych żołnierzy, którzy maszerując, mijali autokar. Zastanawiała się, co sądzą o swych dziwacznych obowiązkach. Musieli to być w większości poborowi z odległych obszarów na południu, gdzie przez Mur nie prześlizgiwała się żadna magia zdolna poszerzyć szczeliny w tym, co brali za rzeczywistość. Tutaj wyczuwało się za to, jak w naelektryzowanym niczym przed burzą powietrzu czai się i kotłuje potęga magii. Sam Mur, który stał za nieużytkami pokrytymi okopami i drutem kolczastym, wyglądał dość zwyczajnie. Tak samo jak inne pozostałości średniowiecza. Kamienny, prastary, wysoki na jakieś czterdzieści stóp, z blankami. Nie było tam niczego, co mogłoby kogoś zainteresować, dopóki patrzący nie zwrócił uwagi na to, że Mur zachował się w idealnym stanie. Ci zaś, którzy posiadali dar widzenia, dostrzegali, że na jego kamieniach roi się od znaków Kodeksu - były w ciągłym ruchu, wijąc się, obracając i tworząc wciąż nowe konstelacje tuż pod kamienną powierzchnią. Dziwność tego miejsca ostatecznie potwierdzało to, co było widać za Murem. Po stronie Ancelstierre panował chłód, a na czystym niebie świeciło słońce - lecz Sabriel zauważyła, że za Murem pada nieprzerwanie śnieg. Przynoszące go ciężkie chmury kłębiły się, zatrzymując się wzdłuż linii Muru, jak gdyby niebo zostało rozcięte jakimiś nożycami, które regulowały pogodę. Sabriel patrzyła, jak pada śnieg i dziękowała w myśli za swój almanach. Był on drukowany w taki sposób, że czcionki tworzyły wypukłości na grubym płótnowanym papierze, przez co liczne, sporządzone ręcznie dopiski i komentarze chwiały się niepewnie
między wersami. Jeden z nich, pisany ręką, która z pewnością nie należała do jej ojca (mało czytelne litery składały się z cienkich, pajęczych kreseczek), podawał w osobnych dla każdego kraju kalendarzach, jakiej pogody należy się spodziewać. Dla Ancelstierre informacja brzmiała:,Jesień, zazwyczaj chłodna”. Do Starego Królestwa odnosiła się notatka: „Zima. Spodziewane opady śniegu. Narty lub obuwie przeciwśniegowe”. Ostatni z turystów wysiadł już i wszyscy podążali ochoczo w stronę tarasu widokowego. Choć Armia i Rząd starały się zniechęcić wycieczkowiczów - a do tego w promieniu dwudziestu mil od Muru nie było żadnych miejsc noclegowych - wyrażono zgodę, by raz na dzień przyjeżdżał tu jeden autokar pełen zwiedzających, którzy mogli oglądać Mur z wieży znajdującej się w sporej odległości od Strefy Granicznej. Niekiedy trzeba było uchylać nawet to zezwolenie, bowiem jeśli wiatr wiał od północy, autokar potrafił zepsuć się w niewytłumaczalny sposób zaledwie kilka mil od wieży i turyści musieli pomagać w popychaniu go w kierunku Bain - wówczas silnik z powodów równie tajemniczych jak stawał, zaczynał ponownie działać. Władze poszły również na pewne ustępstwa w stosunku do osób, które miały zezwolenie na podróż z Ancelstierre do Starego Królestwa. Sabriel przekonała się o tym, gdy już się jej udało z trudem pokonać stopnie autokaru. Schodziła po nich objuczona plecakiem, nartami biegowymi, niezbędnymi zapasami i mieczem, a wszystko to sterczało w różne strony. Ustawiony obok przystanku pokaźny szkarłatny znak obwieszczał: DOWÓDZTWO STREFY GRANICZNEJ GRUPA ARMII PÓŁNOCNEJ Wyjście poza Strefę Graniczną bez zezwolenia surowo wzbronione. Każdy, kto spróbuje przekroczyć Strefę Graniczną, zostanie zastrzelony bez ostrzeżenia. Podróżni posiadający specjalne zezwolenie muszą zameldować się w Kwaterze Głównej Dowództwa Strefy Granicznej. PAMIĘTAJCIE - BEZ OSTRZEŻENIA! Sabriel przeczytała informację i poczuła narastające napięcie. Choć jej dziecięce wspomnienia ze Starego Królestwa zatarły się i zamazały, czuła, jak wokół niej iskrzy się coś sekretnego i cudownego, jak unosi się moc Magii Kodeksu - odnosiła wrażenie obecności czegoś o wiele żywszego niż wyasfaltowany plac apelowy i znak z ostrzeżeniem. I więcej
swobody, niż w Wyverley College. Uczucie tajemnicy i podniecenia jednak podszyte było lękiem, z którego nie mogła się otrząsnąć, potwornym strachem o to, co się dzieje z jej ojcem, co już się mogło z nim stać... Strzałka na znaku, wskazująca, dokąd mają się udać podróżni z zezwoleniem, zdawała się zwracać w kierunku wyasfaltowanego placu apelowego, wzdłuż którego stały pomalowane na biało głazy i nie wyglądające zachęcająco drewniane budynki. Poza tym zaczynały się tu zwykłe okopy łączności, które biegły zygzakiem do podwójnej linii rowów, bunkrów i fortyfikacji otaczających Mur. Sabriel przez chwilę przyglądała się im uważnie, gdy zobaczyła, że mignęło tam coś barwnego - to grupka żołnierzy wyskoczyła z okopu i rzuciła się w stronę drutów. Ponieważ byli uzbrojeni, jak jej się zdawało, we włócznie, a nie karabiny, zastanawiała się, dlaczego Strefę Graniczną zbudowano z myślą o nowoczesnej wojnie, skoro umieszczono tu ludzi uzbrojonych raczej do średniowiecznych bojów. Przypomniała sobie wtedy rozmowę z ojcem, który zauważył, że Strefę Graniczną zaprojektowano gdzieś daleko na południu, gdzie wcale nie chciano przyznać, że różni się ona czymkolwiek od innych spornych granic. Jeszcze około stu lat temu istniał Mur również po stronie Ancelstierre. Niezbyt wysoki, z ubitej ziemi i torfu, za to dobrze spełniający swą rolę. Gdy przywoływała w pamięci tę rozmowę, spostrzegła pośród zdewastowanych drutów niskie wypiętrzenie pokrytej bruzdami ziemi i uzmysłowiła sobie, że tu właśnie stał południowy Mur. Nie spuszczając wzroku z tego miejsca, zdała sobie nagle sprawę, że to, co wcześniej uznała za pale, stojące luźno między zasiekami z najeżonego drutu, musi być czymś innym - rozpoznała wysokie konstrukcje przypominające pnie małych drzew pozbawionych gałęzi. Wydały się jej znajome, lecz nie mogła sobie uzmysłowić, skąd. Gdy Sabriel nadal nie odrywała od nich oczu, z prawej strony, tuż za jej uchem huknął donośny i niezbyt przyjemny głos: - A panienka to niby co robi? Nie można się tu wałęsać. Do autokaru albo na Wieżę! Sabriel skrzywiła się i obróciła tak szybko, jak tylko potrafiła. Narty zsunęły się jej na bok, a zabrane na drogę zapasy przechyliły się w drugą stronę, tworząc za jej głową kształt litery iks. Głos należał do tęgiego, dosyć młodego żołnierza, którego zjeżone wąsy stanowiły bardziej dowód jego ambicji niż rzeczywistych zasług wojennych. Na rękawie miał dwie pozłacane belki, nie nosił jednak kolczugi ani hełmu, które Sabriel widziała u innych żołnierzy. Pachniał kremem do golenia i talkiem. Był tak czysty, wypielęgnowany i zadufany w sobie, że Sabriel od razu zaszufladkowała go jako biurokratę, który chwilowo ukrył się pod
przebraniem żołnierza. - Jestem obywatelką Starego Królestwa - odparła spokojnie, odpierając jego spojrzenie. Wpatrywała się w jego rumianą twarz i świńskie oczka w taki sposób, jakiego nauczyła swe dziewczęta panna Prionte: zgodnie z wymogami etykiety dla kl. IV należało go używać do pouczania najniższej służby domowej. - I tam wracam. - Dokumenty! - zażądał wojskowy po chwili wahania, która nastąpiła przy słowach „Stare Królestwo”. Sabriel obdarzyła go lodowatym uśmiechem (to również wchodziło w program zajęć z panną Prionte) i wykonała rytualny ruch koniuszkami palców - symbol odkrywania, odsłaniania, znak spraw ukrytych, które stają się jawne. Podczas gdy jej palce zarysowywały znak w powietrzu, utworzyła również ten symbol w myślach, łącząc go z papierami, które nosiła w wewnętrznej kieszeni skórzanej bluzy. Szkicowany palcami symbol zlał się w jedno z narysowanym w myślach i już trzymała w ręce dokumenty. Paszport ancelstierski oraz znacznie rzadszy dokument, wydawany przez Dowództwo Strefy Granicznej Ancelstierre osobom, które prowadziły interesy w obu państwach: ręcznie zszywany i oprawiany, drukowany na czerpanym papierze, opatrzony wykonanym przez artystę szkicem, który zastępował fotografię, oraz odciskami kciuków i palców u nóg we wrzosowym atramencie. Żołnierz zamrugał, ale nic nie powiedział. Być może, pomyślała Sabriel, gdy wziął podane mu papiery, sądził, że to jakaś gra salonowa. Albo może w ogóle niczego nie zauważył. Niewykluczone, że tu, w bliskim sąsiedztwie Muru, Magia Kodeksu była czymś powszechnym. Mężczyzna przejrzał dokumenty, lecz bez zbytniego zainteresowania. Po sposobie, w jaki szperał w jej specjalnym paszporcie, Sabriel nabrała pewności, że nie jest nikim ważnym. Najwyraźniej nigdy wcześniej niczego takiego nie widział. Dla żartów zaczęła kreślić znak, używany w Kodeksie dla wyrwania lub złapania. Zamierzała wytrącić żołnierzowi papiery z rąk, tak by trafiły z powrotem do jej kieszeni, zanim jego świńskie oczka zdołałyby zorientować się, co się dzieje. Ale już przy pierwszym ruchu poczuła po bokach i z tyłu rozbłysk jakichś innych praktyk Magii Kodeksu i usłyszała stukot podbitych ćwiekami butów, uderzających o asfalt. Jej pochylona nad papierami głowa odskoczyła do tyłu, a gdy rozejrzała się na boki, poczuła, jak jej włosy zwichrzają się, muskając czoło. Z zabudowań i okopów wylewali się żołnierze z karabinami na ramionach, dzierżąc w dłoniach sztylety. Niektórzy mieli odznaki, które, jak sobie uzmysłowiła, wyróżniały Magów Kodeksu. Ich palce zarysowywały w powietrzu
misterne linie symboli ochronnych i barier, które mogłyby przykuć Sabriel do miejsca, przywiązać ją do własnego cienia. Była to mało wyrafinowana magia, za to czar rzucono z wielką siłą. Umysł i dłonie Sabriel zaczęły instynktownie układać się w ciągi symboli, które unieważniłyby te okowy, ale wtedy zsunęły jej się narty, spadając w zagięcie łokcia, aż skrzywiła się z bólu. W tym momencie z grupy wybiegł jakiś żołnierz. Po srebrnych gwiazdkach na jego hełmie ślizgały się promienie słońca. - Zatrzymać się! - krzyknął. - Kapralu, proszę się od niej odsunąć! Kapral, głuchy na szum Magii Kodeksu, ślepy na rozbłyski na wpół utworzonych znaków, podniósł wzrok znad papierów i gapił się przez chwilę z rozdziawionymi ustami, a na jego twarzy malował się przestrach. Upuścił paszporty i cofnął się. Po jego rozmazanych rysach Sabriel zorientowała się, co oznacza uprawianie magii tu, w Strefie Granicznej, starała się więc wytrwać teraz w bezruchu, pospiesznie usuwając z myśli niedokończone znaki. Narty zsunęły się jej jeszcze niżej po ręce, ich zapięcie puściło, po czym rozsunęły się i zaklekotały w zderzeniu z ziemią. Żołnierze rzucili się do przodu i w przeciągu paru sekund utworzyli wokół niej pierścień, kierując miecze w stronę jej gardła. Dostrzegła, że ostrza pokryto wzorami ze srebra z niezgrabnie wypisanymi symbolami Kodeksu, i nagle pojęła. Ta broń miała służyć do zabijania tego, co już nie żyło - mniej doskonała wersja miecza, który tkwił u jej boku. Mężczyzna, który krzyknął - oficer, jak uświadomiła sobie Sabriel - schylił się i podniósł jej paszport. Przez chwilę wnikliwie go oglądał, po czym przeniósł uwagę na dziewczynę. Jego wyblakłe, błękitne oczy wyrażały zarówno oschłość, jak i współczucie. Sabriel znała taką mieszaninę uczuć, nie mogła tylko ustalić, skąd - aż przypomniała sobie oczy ojca. Oczy Abhorsena, tak ciemnobrązowe, że aż niemal czarne, wyrażały coś podobnego. Oficer zamknął paszport, zatknął go sobie za pas i dwoma palcami odsunął hełm z czoła, odsłaniając znak Kodeksu, który jeszcze jarzył się na jego czole resztką ochronnego czaru. Sabriel uniosła rękę i nie napotykając na sprzeciw wojskowego, sięgnęła, by dotknąć znaku dwoma palcami. Kiedy to uczyniła, oficer odwzajemnił ten gest, dotykając jej znaku na czole - Sabriel poczuła znajome wibrowanie energii i wrażenie, jakby zapadała się w nieskończoną gwiezdną galaktykę. Ale te gwiazdy były symbolami Kodeksu, złączonymi w potężnym tańcu, który nie miał początku ani końca, zawierał za to i opisywał świat w ruchu.
Sabriel znała zaledwie maleńką cząstkę symboli, wiedziała jednak, co wyraża ich taniec, i poczuła, jak ogarnia ją niezmącona czystość Kodeksu. - Nieskazitelny znak Kodeksu - oznajmił głośno oficer, kiedy ich palce wróciły na swoje miejsce. - Ta dziewczyna nie jest stworem ani zjawą. Żołnierze odsunęli się i schowali miecze do pochew. Tylko kapral o czerwonej twarzy nie poruszył się, wlepiając nadal wzrok w Sabriel, jakby niepewny tego, na co patrzy. - Przedstawienie skończone, kapralu - powiedział oficer, a jego oczy i ton głosu stały się znów surowe. - Wracajcie do swych obowiązków. W czasie służby zobaczycie jeszcze dziwniejsze zdarzenia - trzymajcie się od nich z daleka, a być może ujdziecie z życiem! - Tak więc - ciągnął, wyjmując dokumenty zza pasa i wręczając je Sabriel - jesteś córką Abhorsena. Przedstawię się, jestem pułkownik Horyse, dowódca niewielkiej części tutejszego garnizonu - jednostki, którą Armia nazywa z upodobaniem Jednostką Zwiadowczą Północnej Strefy Granicznej, wszyscy zaś inni Zwiadowcami Przejścia Granicznego - to taka zbieranina Ancelstierrańczyków, którym udało się zdobyć znak Kodeksu i zaznajomić nieco z magią. - Miło pana poznać - wyrwało się będącej świeżo po szkole Sabriel, zanim zdążyła się powstrzymać. Wiedziała, że zabrzmiało to jak odpowiedź grzecznej uczennicy i czuła, jak jej blade policzki pokrywa rumieniec. - Mnie również - rzekł pułkownik, pochylając się. - Czy mógłbym ponieść narty? - Jeśli byłby pan tak uprzejmy - odparła Sabriel, uciekając się do kolejnych grzecznościowych zwrotów. Pułkownik z łatwością podniósł narty, starannie przymocował do nich zapasy, spiął na nowo wiązania, które się otworzyły, i wetknął wszystko pod umięśnione ramię. - Zamierzasz, jak sądzę, udać się do Starego Królestwa? - spytał Horyse, kiedy już znalazł środek ciężkości swego bagażu, po czym wskazał na szkarłatny znak, który stał przy odległym końcu placu apelowego. - Musimy zameldować się w Kwaterze Głównej Strefy Granicznej. Czeka nas tam parę formalności, ale nie powinny potrwać długo. Czy ktoś... czy Abhorsen wyjdzie ci na spotkanie? Kiedy wypowiedział imię Abhorsena, jego głos odrobinę zadrżał, co wydało się dość dziwne w przypadku tak pewnego siebie mężczyzny. Sabriel zerknęła na niego i zauważyła, że przesuwa prędko wzrok po przytroczonym do jej pasa mieczu i przewieszonym przez jej pierś pasie z dzwonkami. Rozpoznał z pewnością miecz Abhorsena, musiał też wiedzieć, do czego służą dzwonki. Bardzo niewielu osobom zdarza się spotkać nekromantę, ale ci, którzy
go poznali, zapamiętywali dzwonki. - Czy znał... czy zna pan mojego ojca? - zapytała. - Odwiedzał mnie zwykle dwa razy w roku. Przypuszczam, że właśnie tędy przechodził. - Tak, widywałem go wówczas - odpowiedział Horyse, kiedy szli poboczem placu. - Lecz po raz pierwszy spotkałem go dwadzieścia lat temu, kiedy zostałem tu przysłany jako młodszy oficer. To był przedziwny czas - bardzo zły czas, dla mnie i dla wszystkich w Strefie Granicznej. Zatrzymał się w pół kroku, trzaskając obcasami, a jego oczy raz jeszcze powędrowały w stronę dzwonków i białej karnacji Sabriel, która ostro odcinała się od czerni jej włosów, tak intensywnej, jak kolor asfaltu pod jej stopami. - Jesteś nekromantką - powiedział bez ogródek - więc zapewne zrozumiesz. To przejście graniczne widziało zbyt wiele bitew, zbyt wielu poległych. Zanim ci idioci z południa przejęli główne dowodzenie, co dziesięć lat przenoszono przejście do następnej bramy w Murze. Ale czterdzieści lat temu jakiś... biurokrata wydał dekret, że nie będzie żadnych przenosin. Zmarnotrawiono finanse publiczne. To było i ma być jedyne istniejące przejście. Nie przejmowano się tym, że w ciągu lat będzie tu tyle śmierci wymieszanej z przesączającą się zza Muru Wolną Magią, że nic nie będzie w stanie... - ...pozostać martwym - przerwała cicho Sabriel. - Tak. Kiedy tu przyjechałem, kłopoty dopiero się zaczynały. Zwłoki - naszych ludzi czy stworzeń ze Starego Królestwa - nie pozostawały na miejscu pochówku. Zdarzało się, że zabici dzień wcześniej żołnierze stawiali się na paradzie wojskowej. Stworzenia, którym udaremniono przekroczenie granicy, powstawały i czyniły o wiele więcej szkód niż wtedy, gdy jeszcze żyły. - Co zatem zrobiliście? - zapytała Sabriel. Sporo wiedziała o nakładaniu więzów i narzucaniu prawdziwej śmierci, jednak nie na taką skalę. Teraz w pobliżu nie było żadnych Zmarłych, zawsze instynktownie wyczuwała sferę, granicę, gdzie śmierć stykała się z życiem. Tu reagowała tak samo, jak w odległym o czterdzieści mil Wyverley College. - Nasi Magowie Kodeksu zmagali się z tym problemem, lecz nie istniały specjalne znaki Kodeksu, które byłyby w stanie uśmiercić te stworzenia. Niszczyły tylko ich zewnętrzną powłokę. Czasem to wystarczało, a czasem nie. Musieliśmy przerzucać oddziały na powrót do Bain, albo nawet dalej, żeby żołnierze mogli otrząsnąć się, jak to określała Kwatera Główna, z napadów zbiorowej histerii lub obłędu. - Nie byłem wówczas Magiem Kodeksu, tylko robiłem z patrolami wypady do Starego
Królestwa. To był początek nauki. Pewnego razu napotkaliśmy człowieka siedzącego przy Kamieniu Kodeksu na szczycie wzgórza, z którego rozciągał się widok i na Mur, i na Strefę Graniczną. Ponieważ wyraźnie interesował się Strefą, dowodzący patrolem oficer pomyślał, że powinniśmy go przesłuchać i zabić, gdyby nosił przekręcony, fałszywy znak Kodeksu lub był jakimś wytworem Wolnej Magii, który przybrał ludzką postać. Ale oczywiście nie zrobiliśmy tego. Był to Abhorsen, którego zastaliśmy w drodze do nas, słyszał bowiem o Zmarłych. Udał się pod naszą eskortą do Strefy, gdzie spotkał się z generałem dowodzącym garnizonem. Nie wiem, co ustalili, sądzę jednak, że Abhorsen miał nałożyć więzy na Zmarłych i otrzymać w zamian obywatelstwo Ancelstierre i prawo do swobodnego przekraczania granic Muru. Z całą pewnością posiadał potem dwa paszporty. W każdym razie kolejnych parę miesięcy spędził na rzeźbieniu fletów wiatrowych, jakie widać przy drutach... - Ach! - wykrzyknęła Sabriel. - Zastanawiałam się, co to jest. Flety wiatrowe. To dużo wyjaśnia. - Cieszę się, że rozumiesz - rzekł pułkownik. - Bo ja dalej nie. Po pierwsze nie wydają żadnego dźwięku, bez względu na siłę wiejącego przez nie wiatru. Wyrzeźbił na nich takie symbole Kodeksu, jakich nigdy przedtem nie widziałem i na jakie nie natrafiłem w żadnym innym miejscu. Ale kiedy zaczął je ustawiać, po jednym każdej nocy, Zmarli stopniowo znikali i nie było też nowych. Dotarli teraz do przeciwległego krańca placu, na którym obok okopu łączności umieszczono następny szkarłatny znak obwieszczający: „Kwatera Główna Dowództwa Strefy Granicznej. Dzwonić i czekać na straż”. Słuchawka telefoniczna i łańcuszek dzwonka stanowiły widomy znak dwoistej natury Strefy. Pułkownik Horyse podniósł słuchawkę, pokręcił rączką, słuchał przez chwilę, po czym odłożył. Marszcząc brwi pociągnął trzykrotnie za łańcuszek dzwonka. - Tak czy owak - kontynuował, gdy czekali na strażnika - cokolwiek to było, zadziałało. Jesteśmy zatem głęboko zobowiązani Abhorsenowi, a jego córkę traktujemy jak honorowego gościa. - Być może będę potraktowana nie tyle z honorami, co z obelgami, przynoszę bowiem złe wieści - powiedziała cicho Sabriel. Zawahała się, gdyż nie było łatwo mówić o Abhorsenie i jednocześnie powstrzymać napływające do oczu łzy. Kończyła więc szybko, by już mieć to za sobą: - Idę do Starego Królestwa, ponieważ... szukam mego ojca. Coś się z nim stało. - Miałem nadzieję, że nosisz jego miecz z innego powodu - odparł Horyse. Przeniósł
narty na lewe ramię, uwalniając w ten sposób prawe, którym odsalutował dwóm strażnikom, biegnącym jak szaleńcy wzdłuż okopu łączności. Ich podkute ćwiekami buty stukotały o drewniane klepki. - Myślę, że jest coś gorszego - dodała Sabriel, biorąc głęboki oddech, aby nie zacząć szlochać. - Jest uwięziony w Śmierci... albo... może nawet nie żyje. A więzy, które nałożył, pękną. - A flety wiatrowe? - spytał Horyse. Jego salutująca ręka zamarła w pół drogi. - Wszyscy tutejsi Zmarli? - Flety śpiewają pieśń, jaką słychać tylko w Śmierci - wyjaśniła Sabriel. - Umacniają nałożone przez Abhorsena więzy. Ale ci, którzy zostali nimi spętani, są też przywiązani do Abhorsena, flety tracą więc moc, jeśli... Nie będą miały żadnej mocy, jeśli Abhorsen przebywa teraz wśród Zmarłych. Nie będą już nikogo pętać. rozdział trzeci Nie mnie obwiniać posłańca za wieści, które przynosi - rzekł Horyse, podając Sabriel filiżankę z herbatą. Siedziała na czymś, co wyglądało na jedyne wygodne krzesło w ziemiance służącej pułkownikowi za kwaterę główną - lecz ty przynosisz najgorszą nowinę, jaką słyszałem od wielu lat. - Przynajmniej jestem żywym posłańcem... i o przyjaznych zamiarach - powiedziała cicho Sabriel. Jej umysł zaprzątał jedynie niepokój o ojca. Dopiero teraz zaczęła się dowiadywać o nim czegoś więcej. Zrozumiała, że był nie tylko jej ojcem, ale dla różnych ludzi zupełnie inną osobą. Jej zwykłe postrzeganie ojca, jako kogoś, kto wypoczywał w fotelu u niej w gabinecie w Wyverley College, gawędził o sprawach szkolnych, technice w Ancelstierre, Magii Kodeksu i nekromancji, było bardzo ograniczone, przypominało malowidło, które uwzględniało tylko jeden wymiar postaci. - Ile czasu minie, zanim pękną więzy nałożone przez Abhorsena? - spytał Horyse, przerywając jej wspomnienia. Obraz ojca sięgającego po filiżankę herbaty w gabinecie rozwiał się i został zastąpiony prawdziwą herbatą, która przelewała się przez brzeg emaliowanego kubka, parząc jej palce. - Och! Przepraszam. Nie myślałam, że... Ile czasu, zanim co? - Chodzi o więzy nałożone na Zmarłych - powtórzył cierpliwie pułkownik. - Ile czasu minie, zanim więzy nałożone przez Abhorsena pękną i Zmarli zostaną uwolnieni?
Sabriel sięgnęła pamięcią do nauk, których udzielał jej ojciec i do prastarej księgi magicznej, której stopniowo uczyła się na pamięć co wakacje. Nosiła tytuł „Księga Zmarłych”, a jej fragmenty nawet teraz przyprawiały ją o dreszcze. Wyglądała dość niewinnie, oprawiona w zieloną skórę z poczerniałymi srebrnymi okuciami. Patrząc jednak uważniej, można było dostrzec znaki Kodeksu, wyryte na skórze i srebrze. Znaki więzów i oślepiania, zamykania i uwięzienia. Tylko wytrawny nekromanta mógł otwierać tę księgę i tylko prawdziwy Mag Kodeksu potrafił ją zamknąć. Ojciec przywoził ją ze sobą, kiedy przyjeżdżał w odwiedziny, i zawsze zabierał z powrotem. - To zależy - zaczęła wolno, zmuszając się, by rozważyć to pytanie obiektywnie, nie pozwalając sobie na emocje. Próbowała przywołać stronice, które opisywały rzeźbienie fletów wiatrowych, rozdziały o muzyce i naturze dźwięku służącego do nakładania więzów Zmarłym. - Jeśli ojciec... jeśli Abhorsen naprawdę nie żyje, flety wiatrowe po prostu same się rozpadną, zanim nastanie kolejna pełnia księżyca. Jeśli zaś jest zatrzaśnięty w pułapce przed Dziewiątą Bramą, więzy będą nadal działać aż do pełni księżyca, która nastąpi po tym, jak ojciec przekroczy tę Bramę, lub też jakiś szczególnie mocny duch przerwie osłabione więzy. - A zatem księżyc pokaże, w swoim czasie - rzekł Horyse. - Mamy czternaście dni do pełni. - Możliwe, że będę mogła na nowo związać Zmarłych - powiedziała Sabriel ostrożnie. To znaczy, nie robiłam tego na taką skalę, ale wiem, jak to zrobić. Problem polega na tym, że jeśli ojciec nie przebywa... nie przebywa za Dziewiątą Bramą, muszę mu jak najszybciej pomóc. A zanim to zrobię, należy dostać się do jego domu i zabrać kilka przedmiotów... posprawdzać różne rzeczy. - Jak daleko od Muru znajduje się ten dom? - zapytał Horyse. - Nie wiem - odparła Sabriel. - Co takiego? - Nie wiem. Nie byłam tam od czasu, gdy miałam cztery lata. Sądzę, że ma to pozostać tajemnicą. Ojciec miał wielu wrogów, nie tylko wśród Zmarłych, ale też wśród drobnych nekromantów, czarowników zajmujących się Wolną Magią, wiedźm... - Nie wydajesz się szczególnie przejęta swoją niewiedzą - przerwał sucho pułkownik. Po raz pierwszy w jego głos wkradł się cień wątpliwości, a nawet ojcowskiej protekcjonalności, jak gdyby przez swój młody wiek Sabriel miała zasługiwać na mniejszy szacunek niż ten, który należał się jej jako Magowi Kodeksu i nekromantce. - Ojciec nauczył mnie, jak wzywać przewodnika, który udzieli mi wskazówek -
odparła chłodno Sabriel. - Wiem też, że podróż do domu trwa krócej niż cztery dni. To zamknęło Horyse’owi usta, przynajmniej na chwilę. Przytaknął, po czym uważając, by nie uderzyć głową w odsłonięte belki ziemianki, podszedł do stalowej szafki na dokumenty, rdzewiejącej od ciemnobrązowego błota, które wyciekało spomiędzy wyblakłych desek umocnienia. Otworzywszy ją wprawnym ruchem, wymagającym jednak sporego wysiłku, znalazł odbitą na powielaczu mapę i rozwinął ją na stole. - Nigdy nie udało się nam zdobyć autentycznej mapy Starego Królestwa. Miał ją twój ojciec, lecz był jedyną osobą, która coś na niej widziała - dla mnie wyglądała jak zwykły kawałek pergaminu. „Drobna sztuczka magiczna”, mawiał, lecz skoro nie mógł jej nikogo nauczyć, może nie aż tak drobna... W każdym razie ta mapa to odbitka najnowszej wersji naszej mapy patrolowej, sięga więc w głąb Królestwa na jakieś dziesięć mil od przejścia granicznego. Rozkazy, które obowiązują nasz garnizon, surowo zabraniają przekroczenia tej odległości. Patrole, które wyprawiają się dalej, zazwyczaj nie powracają. Może dezerterują, ale może... Ton jego głosu zasugerował, że patrolom mogły przytrafić się nawet potworniejsze rzeczy, lecz Sabriel o nic nie pytała. Na stole rozpościerała się niewielka cząstka Starego Królestwa. Po raz kolejny w Sabriel wezbrało podniecenie. - Zwykle korzystamy ze Starej Drogi Północnej - rzekł Horyse, wodząc dłonią po mapie, a odciski od miecza na jego palcach drapały powierzchnię, jakby jakiś rzemieślnik wygładzał ją papierem ściernym. - Potem patrole robią zwrot na południowy wschód, albo na południowy zachód, aż dotrą do Muru. Wówczas idą wzdłuż niego z powrotem aż do bramy. - Co oznacza ten symbol? - zapytała Sabriel, wskazując na zaczerniony kwadrat, umieszczony na szczycie jednego z odleglejszych wzgórz. - To Kamień Kodeksu - wyjaśnił pułkownik - lub teraz już jego fragment. Rozpadł się na dwie części, jakby od uderzenia pioruna, mniej więcej miesiąc temu. Patrole nazwały to miejsce Pękniętym Wzgórzem i unikają go, jak tylko się da. Naprawdę nazywa się ono Wzgórze Barhedrin, a Kamień zawierał niegdyś Kodeks przeznaczony dla wioski o tej samej nazwie. Tak było przed moim przybyciem. Jeśli ta wieś nadal istnieje, musi leżeć gdzieś dalej na północ, poza zasięgiem naszych patroli. Nigdy nie dotarły do nas żadne raporty o tym, żeby jej mieszkańcy schodzili na południe do Pękniętego Wzgórza. W ogóle mamy mało raportów o ludziach, i tyle. „Dziennik Garnizonowy” odnotowywał niegdyś ożywione kontakty z mieszkańcami Starego Królestwa - rolnikami, kupcami, wędrowcami i tak dalej - ale w ciągu poprzednich stu lat wszelkie spotkania z nimi stawały się coraz rzadsze, a przez