GARTH NIX
Lirael
Córka Clayrów
tłumaczył Rafał Śmietana
Annie, rodzinie, przyjaciołom
oraz pamięci Bytenix (1986-1999),
prawzoru Podłego Psiska
Prolog
Lato było gorące i parne. Od komarów roiło się wszędzie, od miejsca, w którym mnożyły się w
zgniliźnie porośniętych trzcinami brzegów Czerwonego Jeziora aż do stóp góry Abed. Małe,
jasnookie ptaszki latały w chmurach owadów, jedząc do syta. Nad nimi zaś krążyły ptaki
drapieżne, pożerając je.
Było wszakże jedno miejsce w pobliżu jeziora, nad które nie zapuszczał się ani komar, ani
ptak, gdzie nie rosła trawa, gdzie nie postała noga żywego stworzenia. Niski pagórek oddalony o
ponad dwie mile od wschodniego brzegu. Kopiec z ubitego pyłu i skał, nagich i obcych pośród
dzikiej zieleni traw i zielonego lasu, który wspinał się na pobliskie wzgórza.
Nie miał nazwy. A nawet jeżeli kiedykolwiek pojawiła się ona na mapie Starego Królestwa,
mapa ta dawno zaginęła. Kiedyś w pobliżu znajdowały się farmy, lecz nie bliżej niż milę. Nawet
kiedy mieszkali tam ludzie, nie spoglądali w stronę kopca ani o nim nie mówili. Najbliższą
miejscowością była Krawędź, niebezpieczna osada, której mieszkańcy nie znali lepszych czasów,
lecz nie porzucili jeszcze nadziei na ich nadejście. Dobrze wiedzieli, że lepiej omijać wschodni
brzeg Czerwonego Jeziora. Nawet zwierzęta leśne i łąkowe unikały okolic kopca i instynktownie
trzymały się z dala od każdego, kto zmierzał w jego kierunku.
Na przykład od człowieka stojącego na skraju lasu, w miejscu, gdzie wzgórze stapiało się w
jedno z równiną nad jeziorem. Był to chudy, łysiejący mężczyzna, odziany w skórzaną zbroję
osłaniającą go od łydek po dłonie, wokół szyi i stawów wzmocnioną metalem pokrytym czerwoną
emalią. W lewej dłoni trzymał nagi miecz, przewieszony przez ramię. Prawa spoczywała na
skórzanym pasie przechodzącym na ukos przez klatkę piersiową. Zwisało z niego siedem
mieszków - najmniejszy rozmiarów fiolki na leki, największy - tak duży jak jego zaciśnięta dłoń.
Wystawały z nich drewniane uchwyty. Czarne, hebanowe, po których wędrował palcami jak pająk
po ścianie.
Jeden rzut oka wystarczał, by zorientować się, że są to uchwyty dzwonków, zdradzających
profesję mężczyzny. Nekromanta miał ze sobą siedem dzwonków swojej mrocznej sztuki. Przez
jakiś czas spoglądał w dół, na kopiec i zauważył, że nie jest pierwszym, który przybył tu tego dnia.
Na szczycie kopca stały dwie osoby, a falujące powietrze zdradzało, że w pobliżu znajdują się
jeszcze inne, mniej widoczne istoty.
Mężczyzna zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby poczekać do zmierzchu, ale wiedział, że nie
ma takiego wyboru. Nie była to jego pierwsza wyprawa do kopca. Głęboko pod nim kryła się Moc,
uwięziona w głębi ziemi. Przywoływała go z Królestwa, wzywając do siebie na dzień letniego
przesilenia. Wzywała go teraz i nie mógł jej się przeciwstawić.
Zachował jednak na tyle dumy, by oprzeć się pokusie przebiegnięcia ostatniej pół mili, jaka
dzieliła go od miejsca przeznaczenia. Powstrzymywał się ze wszystkich sił, a gdy stopami dotknął
nagiej ziemi otaczającej kopiec, zrobił to rozważnie, bez żadnych oznak pośpiechu.
Jednego z ludzi znał i spodziewał się tutaj zastać. Starszy mężczyzna, ostatni z rodu tych, co
służyli rzeczy spoczywającej pod kopcem, działał jako kanał Mocy, chroniąc ją przed spojrzeniami
widzących wszystko wiedźm z lodowej groty. Fakt, że był sam i nie miał u boku zasmarkanego
ucznia, dodawał otuchy. Zbliżał się czas, gdy Moc nie będzie musiała ukrywać się dłużej pod
ziemią.
Drugiej osoby nie znał. Kobieta lub coś, co kiedyś nią było. Nosiła matową maskę z brązu i
grube futro barbarzyńców z Północy. Niepotrzebne, niewygodne, zupełnie nie pasujące do takiej
pogody... chyba że przez skórę wyczuwała jeszcze coś innego niż światło słońca. Na palcach
obleczonych w jedwabne rękawiczki miała kilka kościanych pierścionków.
- Ty jesteś Hedge - stwierdziła obca.
Mężczyznę zaskoczyła moc w jej głosie. Tak jak się domyślał, była guślarką Wolnych Magów,
lecz znacznie potężniejszą niż mógł przypuszczać. Znała jego imię lub przynajmniej jedno z jego
imion - to najmniejsze, którego ostatnio używał najczęściej. On także był guślarzem Wolnych
Magów jak wszyscy parający się nekromancją.
- Sługa Kerrigora - kontynuowała kobieta. - Widzę jego znamię na twoim czole, chociaż
przyznaję, że całkiem sprytnie je ukryłeś.
Hedge wzruszył ramionami i dotknął tego, co przypominało znamię Kodeksu na czole. Znamię
pękło na dwie części i odsłoniło szpetną bliznę, która wiła się i czołgała po skórze.
- Noszę znamię Kerrigora - odparł spokojnie. - Ale Kerrigora nie ma, bo pojmała go Abhorsen
i więziła przez ostatnie czternaście lat.
- Teraz będziesz służyć mnie - powiedziała kobieta tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Powiedz
mi, jak złączyć się z Mocą, która ukryta jest pod tym kopcem, a sprawię, że zegnie się pod moją
wolą.
Hedge skłonił głowę, skrywając uśmiech. Czy nie przypominało to dni po upadku Kerrigora,
gdy przyszedł do kopca?
- Od zachodniej strony jest kamień - powiedział, wskazując mieczem kierunek. - Odsuń go, a
zobaczysz wąski tunel opadający stromo w dół. Podążaj za nim do miejsca, w którym przegradza
go płaski kamień. U jego stóp zobaczysz sączącą się wodę. Skosztuj jej, a poczujesz Moc, o którą
ci chodzi.
Nie wspomniał o tym, że tunel jest jego własnością, wynikiem pięciu lat wysiłków, ani o tym,
że sącząca się woda to pierwszy widoczny znak walki o wolność toczącej się od ponad dwóch
tysięcy lat.
Kobieta skinęła głową. Wąski fragment ciała wokół maski nie zdradzał wyrazu twarzy, jakby
znajdujące się pod nią rysy stężały na podobieństwo metalu. Potem odwróciła się i wypowiedziała
zaklęcie, a z każdym słowem z ust maski wydobywał się biały dym. Kiedy skończyła, spod jej stóp
podniosły się dwa stworzenia, wcześniej niemal niewidoczne na tle zeschłej ziemi. Dwie,
niesamowicie wychudłe, przypominające ludzi istoty, o mięśniach z wirującej mgły i kościach z
biało-niebieskiego ognia. Stworzenia Wolnej Magii, które ludzie nazywali Hishami.
Hedge przyjrzał się im z uwagą i oblizał wargi. Poradziłby sobie z jednym, ale dwóch
zmusiłoby go do ujawnienia Mocy, którą póki co lepiej było zachować w ukryciu. Starzec nic by
nie pomógł. Nadal siedział tam, gdzie przedtem, mamrocząc coś pod nosem.
- Jeżeli nie wrócę przed zmierzchem - powiedziała kobieta - moi słudzy rozerwą cię na strzępy.
Ciało i duszę też, na wypadek, gdybyś chciał szukać schronienia w Śmierci.
- Zaczekam tu - odparł Hedge, siadając na jałowej ziemi. Teraz, gdy już poznał instrukcje
Hishów, nie stanowili dla niego żadnego zagrożenia. Odłożył miecz i przycisnął ucho do ziemi.
Poprzez jej warstwy, poprzez zwały skał słyszał nie milknący szept Mocy, chociaż jego myśli i
słowa nie mogły przeniknąć pętających ją okowów. Później, jeżeli będzie to konieczne, zejdzie do
tunelu, zaczerpnie wody i otworzy umysł, wysyłając myśli z powrotem w górę cieknącego
strumyczka, który przedarł się przez wszystkie siedem warstw chronionych potrójnymi zaklęciami.
Przez srebro, złoto i ołów, jarzębinę, jesion i dąb, a także przez siódmą warstwę kości.
Hedge nie zwracał uwagi na to, że kobieta odchodzi, ani na odgłos odsuwania wielkiego głazu,
mimo że był to czyn ponad siły zwykłego człowieka, a nawet kilku zwykłych ludzi.
Gdy wróciła, Hedge stał na samym szczycie kopca i spoglądał na południe. Hishe stały obok,
ale nie poruszyły się, gdy ich pani wspięła się ku nim. Starzec siedział tam, gdzie zawsze, nie
przestając mamrotać, ale Hedge nie mógł stwierdzić, czy mówił zaklęcia, czy bredził. Wiedział, że
to nie czary, chociaż w głosie starca wyczuwał Moc kopca.
- Będę ci służyć - powiedziała kobieta.
Z jej głosu uszła arogancja, choć nadal dźwięczała w nim Moc. Hedge zauważył skurcz mięśni
szyi, gdy wypowiadała te słowa. Uśmiechnął się i uniósł rękę.
- Wokół kopca znajdują się Kamienie Kodeksu, które postawiono zbyt blisko. Zniszczysz je.
- Zniszczę - zgodziła się kobieta, pochylając głowę.
- Służyłaś Czarnej Magii - mówił dalej Hedge.
W dawnych latach Kerrigor ściągnął do siebie wszystkich nekromantów z Królestwa, którzy
służyli mu jako pomniejsi rycerze. Większość z nich zginęła podczas upadku Kerrigora albo
później, z ręki Abhorsenów. Nieliczni przetrwali, lecz kobieta nigdy nie była Sługą Kerrigora.
- Dawno temu - przyznała kobieta.
Hedge poczuł w niej lekkie drgnienie Życia, zanurzone głęboko pod podbitym zaklęciami
futrem i maską z brązu. Była starą wiedźmą. Bardzo, bardzo starą - do niczego dla nekromanty,
który musi wejść w Śmierć. Chłód rzeki Śmierci miał szczególny smak dla tych, którzy unikali jej
szponów aż do końca danego im czasu.
- Weźmiesz ze sobą dzwonki. Do pracy, którą masz przed sobą, będziesz potrzebować wielu
Zmarłych.
Hedge odpiął pas i bardzo ostrożnie podał go kobiecie, pilnując, żeby przypadkiem nie potrącić
żadnego dzwonka. Dla siebie miał drugi komplet, zabrany pomniejszemu nekromancie w chaosie
powstałym po klęsce Kerrigora. Odzyskanie ich wiązało się z pewnym ryzykiem, bo ukryte były w
samym środku Królestwa od dawna pozostającej we władaniu Króla i Królowej Abhorsen. Ale w
najbliższych planach nie potrzebował dzwonków. Nawet nie mógł ich zabrać tam, dokąd zamierzał
iść.
Kobieta wzięła dzwonki, lecz nie założyła pasa. Zamiast tego wyprostowała prawą rękę dłonią
do góry. Lśniła tam maleńka iskierka - odprysk metalu świecący jasnym, niemal białym
płomieniem. Hedge wyciągnął rękę. Opiłek przeskoczył na nią, sadowiąc się tuż pod skórą i nie
pozostawiając śladu krwi. Przyłożył dłoń do twarzy, czując tchnienie Mocy. Potem powoli zacisnął
dłoń i uśmiechnął się.
Nie dla niego ta iskra rzadkiego metalu. Była ziarnem, które można zasiać w wielu glebach.
Hedge miał wobec niego szczególny plan, bardzo żyzną grządkę, na której wyrośnie i wyda
upragnione owoce. Ale pewnie minie wiele lat, zanim będzie mógł zasiać ją w miejscu, gdzie
spowoduje najwięcej szkód.
- A ty? - zapytała kobieta. - Dokąd pójdziesz?
- Pójdę na południe, Chlorr - powiedział Hedge, pokazując, że zna jej imię i wie o niej jeszcze
coś więcej. - Na południe do Ancelstierre, na drugą stronę Muru. To mój kraj rodzinny, chociaż
mój duch nie jest dzieckiem tej bezsilnej ziemi. Mam tam i jeszcze dalej wiele do zrobienia. Ale
skontaktuję się z tobą, kiedy zajdzie potrzeba albo gdy dojdą mnie wieści, które mi się nie
spodobają.
Odwrócił się i odszedł bez słowa. Przecież pan nie musi żegnać się ze swymi sługami.
Część pierwsza
Stare Królestwo
Czternasty rok od powrotu na tron króla Touchstone’a I
Rozdział pierwszy
Urodziny pod złym znakiem
Głęboko we śnie Lirael czuła, jak ktoś głaszcze ją po czole. Łagodny, miękki dotyk chłodnej
dłoni na rozgorączkowanej skórze dziewczynki. Uśmiechała się, bo sprawiał jej radość. Potem sen
zmienił się i Lirael zmarszczyła czoło. Dotyk nie był już miękki i serdeczny, lecz szorstki i
bolesny. Już nie chłodny, lecz gorący, nawet piekący...
Obudziła się. Natychmiast zauważyła, że ściągnęła z siebie kołdrę i leży twarzą na szorstkim,
wełnianym poszyciu materaca. Poduszka spadła na podłogę. Poszewkę, która teraz zwieszała się z
krzesła, musiała zedrzeć podczas sennego koszmaru.
Lirael rozejrzała się po swojej komnacie, lecz nie dostrzegła innych śladów nocnej utarczki ani
zniszczeń. Szafa z grubo ociosanych sosnowych desek stała prosto, rygiel z matowej stali nadal był
zasunięty. Biurko i krzesło stały w przeciwległym kącie, a miecz ćwiczebny spokojnie wisiał w
pochwie na drzwiach.
Najwyraźniej noc minęła spokojnie. Czasami w przeplatanym koszmarami śnie Lirael
spacerowała, rozmawiała i siała spustoszenie. Lecz zawsze tylko w swoim ulubionym pokoju. Nie
chciała nawet myśleć o tym, co by było, gdyby musiała wrócić do rodzinnych komnat.
Znów zamknęła oczy i nasłuchiwała. Była cisza, co oznaczało, że do Porannego Dzwonu
zostało jeszcze sporo czasu. Odzywał się on codziennie o tej samej porze, wywołując Clayry z
łóżek na powitanie nowego poranka.
Lirael jeszcze silniej zacisnęła powieki i próbowała ponownie zasnąć. Chciała, żeby wróciło
uczucie dotknięcia dłoni na czole. To dotknięcie było jedyną rzeczą, jaką zapamiętała po swojej
matce. Nie twarz ani nie głos - tylko dotyk jej chłodnej dłoni.
Dzisiaj rozpaczliwie go potrzebowała, lecz jej matka dawno odeszła, gdy Lirael miała pięć lat,
bez słowa, bez żadnego wyjaśnienia, zabierając ze sobą sekret ojcostwa dziewczynki. Tylko
zniekształcona wieść o jej śmierci nadeszła z dalekiej Północy trzy dni przed dziesiątymi
urodzinami Lirael.
Gdy przypomniała sobie o tym, wszelkie nadzieje na sen zniknęły. Jak każdego ranka,
dziewczyna zaprzestała prób zaciskania powiek. Pozwoliła im się otworzyć i przez kilka minut
wpatrywała się w sufit. Przez noc kamień się nie zmienił. Nadal był szary i zimny, z niewielkimi
plamkami różu.
Znak Kodeksu też się tam żarzył, ciepły i złoty, zatopiony w kamieniu. Świecił mocniej niż w
chwili przebudzenia i rozjaśniał się coraz bardziej, gdy usiadła na łóżku, poszukując butów. Pokoje
Clayrów ogrzewała para ciepłych źródeł i magia, lecz kamienne podłogi były zawsze zimne.
- Dzisiaj kończę czternaście lat - wyszeptała.
Włożyła buty, lecz nie uczyniła ruchu, by wstać. Od czasu, gdy wiadomość o śmierci matki
dotarła do niej w przeddzień dziesiątych urodzin, wszystkie następne odbierała jak zwiastuny
nieszczęścia.
- Czternaście lat! - powtórzyła Lirael. Przepełniał ją ból. Miała czternaście lat i w świecie poza
Lodowcem Clayrów byłaby kobietą. Lecz tutaj nadal musiała nosić niebieską tunikę dziecka, bo
wejścia w dorosłość nie określał wiek, lecz dar Widzenia.
Jeszcze raz zacisnęła powieki, zmuszając się do spojrzenia w przyszłość. Wszyscy w jej wieku
posiedli ten dar. Wiele młodszych dzieci nosiło już białe szaty i diadem z kamienia księżycowego.
Było nie do pomyślenia, żeby w wieku czternastu lat dziewczyna z klanu Clayrów jeszcze go nie
otrzymała.
Otworzyła oczy, lecz nie miała żadnej wizji. Zobaczyła tylko swój prosty pokój, trochę
zamazany przez łzy. Otarła je i wstała.
- Nie mam ojca, matki ani daru Widzenia - powiedziała, otwierając szafę i wyciągając ręcznik.
Dobrze znana litania. Powtarzała ją często, chociaż ilekroć to czyniła, czuła ukłucie smutku w
żołądku. Zupełnie jakby bolał ją ząb, a ona drażniła go językiem. Mimo bólu nie mogła zostawić
tego w spokoju. Rana była teraz częścią jej osobowości.
Lecz może pewnego dnia, już wkrótce, wezwie ją Głos Dziewięciodniowego Czuwania.
Obudzi się wtedy i powie: „Nie mam matki, nie mam ojca, ale mam dar Widzenia”.
- Dostanę ten dar - wymamrotała do siebie Lirael. Otworzyła drzwi i na palcach poszła
korytarzem w stronę łazienek. Znaki Kodeksu rozjaśniały się, gdy przechodziła pod nimi,
rozświetlając półmrok. Lecz wszystkie pozostałe drzwi w Kwaterze Młodych były zamknięte.
Kiedyś Lirael głośnym pukaniem wzywała mieszkające tam sieroty na wczesną kąpiel.
Ale tak było wiele lat temu. Zanim wszystkie dostały dar Widzenia.
Opiekunką młodych była wtedy Merell. Rządziła nimi lekką ręką. Teraz tę rolę przejęła
Kirrith, ciotka Lirael. Gdyby tylko usłyszała jakiś hałas, wyszłaby z pokoju w szlafroku w biało-
bordowe pasy, żeby nakazać ciszę i szacunek dla śpiących starszych. Nie traktowała Lirael w
wyjątkowy sposób. Wręcz przeciwnie. Kirrith była przeciwieństwem matki Lirael, Arielle.
Uwielbiała zasady, przepisy, tradycję i posłuszeństwo.
Kirrith nigdy nie opuściłaby Lodowca, żeby pójść nie wiadomo dokąd i wrócić w siódmym
miesiącu ciąży. Lirael zmarszczyła brwi przy drzwiach Kirrith. Nie, Kirrith nigdy jej tego nie
powiedziała. Nie chciała mówić o młodszej siostrze. Ta garstka informacji, jakie Lirael zdobyła o
matce, pochodziła z podsłuchiwania rozmów kuzynów, podczas których zastanawiali się, co zrobić
z dziewczynką, która tak wyraźnie nie jest jedną z nich.
Lirael skrzywiła się na tę myśl. Grymas nie zniknął, nawet gdy szorowała twarz w gorącej
kąpieli. Zmył go dopiero dreszcz po zanurzeniu w zimnej wodzie długiego basenu.
Pojawił się znów, gdy Lirael czesała się przed dużym lustrem w szatni. Był to wysoki na osiem
i szeroki na dwanaście stóp prostokąt ze stali, trochę zaśniedziały przy brzegach. Późnym rankiem
stanie przed nim cała ósemka sierot mieszkających w Kwaterze Młodych.
Lirael nie znosiła wspólnego korzystania z lustra, bo eksponowało kolejną różnicę między nią i
dziećmi. Większość Clayrów miała brązową skórę, nabierającą szybko głębokiej, kasztanowej
opalenizny na stokach Lodowca, jasnoblond włosy i jasne oczy. W ich otoczeniu Lirael wyglądała
jak blady chwast pośród zdrowych kwiatów. Jej biała skóra spiekała się na raka, zamiast łagodnie
się opalać, miała też ciemne oczy i jeszcze ciemniejsze włosy.
Wiedziała, że odziedziczyła karnację po nie znanym ojcu. Arielle nigdy jej tego nie
powiedziała - następny wstyd dla i tak przepełnionej bólem dziewczyny. Kobiety z rodu Clayrów
często miewały dzieci z mężczyznami, którzy odwiedzali Lodowiec, ale zwykle nie odjeżdżały
wraz z nimi ani nie utrzymywały ojcostwa w sekrecie. I z niewiadomego powodu prawie zawsze
rodziły dziewczynki - jasnowłose, brązowe jak kasztany, z błękitnymi lub jasnozielonymi oczami.
Z wyjątkiem Lirael. Nie mogła o tym zapomnieć. Skupiła się na czesaniu, czterdzieści
dziewięć ruchów grzebienia po każdej stronie. Czuła, że wzbiera w niej nadzieja. Może to dziś
nadejdzie ten dzień. Czternaste urodziny ozdobione najlepszym możliwym prezentem, darem
Widzenia.
Mimo to nie miała ochoty jeść śniadania w Środkowym Refektarzu. Większość Clayrów tam
właśnie jadła, musiałaby więc zasiąść przy stole z dziewczynkami młodszymi o trzy lub nawet
cztery lata, pasując do nich jak oset do bukietu z ogrodowych kwiatów i do tego ubrana na
niebiesko. Wszystkie dziewczyny w jej wieku nosiły już białe szaty i siadywały przy stołach
ukoronowanych i uznanych Clayrów.
Minęła dwa ciche korytarze i zeszła klatką schodową, wijącą się spiralnie w dwóch
przeciwnych kierunkach, na sam dół do Dolnego Refektarza. W nim jadali handlarze i interesanci,
którzy przybyli poprosić Clayry, żeby zajrzały w ich przyszłość. Jedynymi Clayrami w tym
pomieszczeniu była obsługa kuchni lub osoba odczytująca listę gości.
Albo prawie jedynymi. Był ktoś jeszcze. Lirael miała nadzieję, że przyjdzie. Głos
Dziewięciodniowego Czuwania. Schodząc po ostatnich stopniach, Lirael wyobraziła sobie tę scenę.
Głos kroczy w dół po schodach, uderza w gong, potem zatrzymuje się, żeby oznajmić, iż
Dziewięciodniowe Czuwanie ujrzało ją - Lirael - koronowaną diademem z kamienia księżycowego
i że wreszcie otrzymuje upragniony dar Widzenia.
Tego ranka w Dolnym Refektarzu panował niewielki ruch. Tylko trzy spośród sześćdziesięciu
stolików były zajęte. Lirael podeszła do czwartego, jak najdalej od innych, i odsunęła ławkę.
Wolała siadać sama, nawet bez towarzystwa Clayrów.
Dwa stoliki zajmowali kupcy, przypuszczalnie z Belisaere. Rozmawiali głośno o pieprzu,
imbirze, gałce muszkatołowej i cynamonie, które przywieźli z dalekiej Północy i mieli nadzieję
sprzedać Clayrom. Prowadzona podniesionymi głosami rozmowa o jakości i mocy przypraw była
wyraźnie adresowana do pracujących w kuchni.
Lirael pociągnęła nosem. Szumne zapowiedzi mogły być prawdą. Zapach goździków i gałki
muszkatołowej dochodzący z pakunków kupców był bardzo silny, lecz przyjemny. Lirael
potraktowała to jako kolejną dobrą wróżbę.
Przy trzecim stole rozsiedli się strażnicy kupców. Nawet tutaj, we wnętrzu Lodowca, mieli na
sobie zbroje z zachodzących na siebie płytek metalu, miecze zaś, ukryte w pochwach, trzymali pod
ręką. Najwyraźniej myśleli, że bandyci albo ktoś jeszcze gorszy może łatwo przebyć wąską ścieżkę
wzdłuż rzecznego wąwozu i wyważyć bramę, wiodącą do ogromnego kompleksu we wnętrzu góry.
Oczywiście większości fortyfikacji nie byli w stanie dostrzec. Na ścieżce wzdłuż rzeki roiło się
od znaków Kodeksu służących do ukrywania i oślepiania, a pod płaskimi kamieniami, którymi
wyłożona była ścieżka, kryli się posłańcy Kodeksu o kształtach dzikich bestii i groźnych
wojowników. Wkroczyliby do akcji przy najmniejszym zagrożeniu. Ścieżka przecinała też rzekę
nie mniej niż siedem razy, po wąskich kamiennych mostach prastarej konstrukcji. Mosty były łatwe
do obrony - rzeka Ratterlin płynęła wystarczająco wartkim nurtem, żeby zupełnie uniemożliwić
Zmarłym przedostanie się do Lodowca.
Nawet tutaj, w Dolnym Refektarzu, dało się zauważyć obecność magii Kodeksu, uśpionej w
ścianach i w posłańcach, w grubo ciosanych skałach podłogi i sufitu. Lirael widziała znaki
Kodeksu, mimo iż były delikatne, i odgadywała zaklęcia, w jakie się układały. Trudniej było
dostrzec posłańców, bo wyraźnie widoczne były tylko znaki, które ich uaktywniały. Były też inne,
wyrazistsze, oświetlające to i wszystkie inne pomieszczenia w podziemnym państwie Clayrów,
wykutym w górskiej skale pod chłodną masą Lodowca.
Lirael przyglądała się twarzom gości. Bez osłony hełmów ich krótko ostrzyżone włosy
zdradzały, że żaden nie nosi znamienia Kodeksu na czole. Znaczyło to, że prawie na pewno nie
widzą czarów, jakie ich otaczają. Instynktownie rozdzieliła swoje trochę za długie włosy i dotknęła
znamienia. Lekko zapulsowało pod palcami i poczuła związek, przynależność do wielkiego
Kodeksu, który opisywał świat. Przynajmniej była kimś w rodzaju Maga Kodeksu, chociaż nie
posiadała daru Widzenia.
Strażnicy kupców powinni bardziej ufać naszym zabezpieczeniom, pomyślała Lirael,
spoglądając jeszcze raz na zbrojnych mężczyzn i kobiety. Jeden z nich dojrzał jej spojrzenie i oczy
ich spotkały się na chwilę, dopóki nie odwróciła wzroku. Ujrzała młodego mężczyznę z głową
ogoloną bardziej niż u pozostałych, tak że jego czaszka lśniła, odbijając światło od znaków
Kodeksu ze sklepienia.
Chociaż próbowała nie zwracać na niego uwagi, zauważyła, że wstaje i kieruje się ku niej.
Płytkowa zbroja była za duża, jakby zrobiono ją na wyrost dla kogoś, kto dorośnie dopiero za kilka
lat. Lirael zmarszczyła się, gdy podszedł, i odwróciła głowę. Tylko dlatego, że Clayry co jakiś czas
brały sobie kochanków spośród gości, niektórzy ludzie uważali, że każda z nich, schodząc do
Dolnego Refektarza, poluje na mężczyznę. Opinia ta była dość rozpowszechniona, szczególnie
wśród młodych chłopców w wieku około szesnastu lat.
- Przepraszam - odezwał się rycerz. - Czy mogę się przysiąść?
Lirael niechętnie skinęła głową, więc chłopak usiadł. Kaskada metalowych płytek rozdzwoniła
mu się na piersi powolnym wodospadem metalu.
- Mam na imię Barra - oznajmił radośnie. - Czy jesteś tutaj pierwszy raz?
- Słucham? - zapytała Lirael, zaskoczona i onieśmielona. - W Refektarzu?
- Nie - odparł Barra, śmiejąc się i rozkładając ręce, żeby wskazać znacznie szerszy obszar. -
Tutaj, w Lodowcu Clayrów, jestem drugi raz, więc gdybyś potrzebowała kogoś, żeby cię
oprowadzić... Twoi rodzice pewnie często tu handlują, prawda?
Lirael znów odwróciła głowę, czując jak pieką ją policzki. Chciała coś odpowiedzieć, zrobić
jakąś błyskotliwą uwagę, ale nie mogła się oprzeć wrażeniu, że nawet ludzie z zewnątrz wiedzą, że
nie ma daru Widzenia. Nawet ten głupi, niedorośnięty, gadatliwy prostak.
- Jak masz na imię? - zapytał Barra, nie zauważając jej rumieńca, nieświadomy poczucia
straszliwej pustki, jaka ją ogarnęła.
Przełknęła ślinę i zwilżyła usta, lecz nie odpowiedziała. Czuła, że nie ma żadnego imienia,
żadnej tożsamości, którą mogłaby podać. Nie mogła nawet patrzeć na Barrę, bo jej oczy były pełne
łez, więc wbiła wzrok w niedojedzoną gruszkę na talerzu.
- Chciałem się tylko przywitać - wytłumaczył niezręcznie, gdy zaległa zupełna cisza.
Lirael pokiwała głową i dwie łzy spadły na owoc. Nie podniosła głowy ani nie starała się otrzeć
oczu. Czuła, że ręce ma równie bezwładne i bezużyteczne jak głos.
- Przepraszam - dodał Barra, zrywając się na równe nogi z chrzęstem zbroi. Lirael patrzyła
spod oka, jak chłopak wraca do swojego stołu. Gdy oddalił się o kilka stóp, jeden z mężczyzn
powiedział coś, zbyt cicho, by mogła usłyszeć. Barra wzruszył ramionami, mężczyźni zaś - a także
niektóre kobiety - wybuchnęli śmiechem.
- Mam urodziny - szepnęła Lirael w stronę talerza, głosem bardziej przepełnionym łzami niż jej
oczy. - Nie wolno płakać w urodziny.
Wstała i niezgrabnie przekroczyła ławkę, by zabrać talerz i widelec do okna zmywalni.
Starannie unikała wzroku wszystkich bliższych i dalszych kuzynów, którzy tam pracowali.
Nadal trzymała talerz, kiedy jedna z Clayrów zeszła na dół głównymi schodami i metalową
różdżką uderzyła w pierwszy gong, stojący u stóp siedmiu schodów. Lirael zamarła, a wszyscy w
Refektarzu przestali mówić, gdy Clayr schodziła, uderzając w kolejne gongi. Ich dźwięki zlały się
w jedno, zanim wybrzmiały w ciszy.
Nowo przybyła zatrzymała się na dolnym stopniu i uniosła różdżkę. Serce Lirael zabiło
mocniej, a żołądek zawiązał się w supeł. Było dokładnie tak, jak sobie wyobrażała. Poczuła
pewność, że poranna wizja nie była tylko wyobrażeniem, lecz właśnie nadejściem daru Widzenia.
Sohrae, sądząc po różdżce, była dzisiaj Głosem Dziewięciodniowego Czuwania,
oznajmiającym, że czuwające osoby ujrzały coś ważnego dla Clayrów lub dla Królestwa. Co
najważniejsze, Głos oznajmiał także, kiedy Czuwanie widziało dziewczynkę, która jako kolejna
otrzyma dar Widzenia.
- Znasz ją jedną, znasz je wszystkie - oznajmiła Sohrae, a jej czysty głos dosięgał każdego kąta
Refektarza, niósł się aż do kuchni i zmywalni na tyłach. - Dziewięciodniowe Czuwanie z wielkim
zadowoleniem oznajmia, że dar Widzenia obudził się w naszej siostrze...
Sohrae wzięła oddech, żeby kontynuować, a Lirael zamknęła oczy, wiedząc, że Sohrae zaraz
wypowie jej imię.
To muszę, muszę, muszę być ja - myślała. - Dwa lata później niż wszyscy, a dzisiaj są moje
urodziny. To muszę...
- Anniselle - zaintonowała Sohrae.
Potem odwróciła się i wspięła się po schodach, lekko uderzając w gongi, a ich dźwięk stanowił
łagodny kontrapunkt dla rozmów, do których powrócili goście.
Lirael otworzyła oczy. Świat się nie zmienił. Nie otrzymała daru Widzenia. Wszystko będzie
tak samo jak dotąd, czyli koszmarnie.
- Mogę prosić o talerz? - zapytała jedna z kuzynek, niewidoczna zza okna zmywalni. - Ach, to
ty, Lirael! Myślałam, że to jeden z gości. Lepiej pospiesz się na górę, kochana. Przebudzenie
Anniselle zacznie się za niecałą godzinę. Tu Głos zagląda na samym końcu, wiesz? Dlaczego jadłaś
tutaj, na dole?
Lirael nie odpowiedziała. Podała talerz i przeszła przez Refektarz jak lunatyczka, dotykając po
drodze niespokojnymi palcami krawędzi stołów. Myślała tylko o głosie Sohrae, powtarzając w
myślach jej słowa: „Dar Widzenia obudził się w naszej siostrze Anniselle”.
Anniselle będzie nosić białą szatę, dostanie srebrny diadem z kamieniem księżycowym,
podczas gdy Lirael będzie musiała ubrać się w najlepszą niebieską tunikę, mundurek dziecka.
Tunika nie miała już lamówki, tyle razy ją przedłużano, ale i tak była za krótka.
Dziesięć dni temu Anniselle skończyła jedenaście lat. Lecz jej urodziny były niczym w
porównaniu z dzisiejszym dniem, dniem Przebudzenia.
Urodziny to nic - myślała Lirael, mechanicznie stawiając jedną stopę przed drugą na sześciuset
stopniach oddzielających Dolny Refektarz od Drogi Zachodniej, dwieście kroków po ścieżce, a
potem sto dwa kroki w górę do tylnej bramy drzwi Kwatery Młodych. Liczyła każdy krok i nie
patrzyła nikomu w oczy. Widziała tylko ruch białych szat i odzianych w czarne pantofle stóp, gdy
wszystkie Clayry zdążały do Wielkiej Sali, żeby uczcić kolejną dziewczynkę, która dołączyła do
szeregów tych, co widziały przyszłość.
Dotarłszy do swojej komnaty, Lirael stwierdziła, że cała, choć i tak niewielka, radość z urodzin
wyparowała. Zgasła, zdmuchnięta jak płomyk świecy. Ten dzień należał do Anniselle. Musiała
spróbować cieszyć się jej szczęściem. Powinna przestać zwracać uwagę na straszliwy smutek, jaki
wzbierał w jej sercu.
Rozdział drugi
Stracona przyszłość
Lirael rzuciła się na łóżko, próbując przezwyciężyć rozpacz. Powinna zacząć się przebierać na
Przebudzenie Anniselle. Ale za każdym razem, kiedy próbowała wstać, czuła, że nie potrafi się
podnieść i kładła się z powrotem. Mogła tylko znowu przeżywać tę straszną chwilę w Dolnym
Refektarzu, gdy nie usłyszała swojego imienia. Udało się jej jednak oderwać od tych wspomnień i
skupić myśli na najbliższej przyszłości. Podjęła decyzję. Nie pójdzie na Przebudzenie Anniselle.
Nikt chyba nie zauważy jej nieobecności, chociaż mógł po nią ktoś przyjść. Ta myśl dała jej
dość sił, by wyjść z łóżka i zbadać możliwe kryjówki. Zwykle chowamy się pod łóżkiem, lecz pod
prostym posłaniem Lirael było ciasno i brudno, ponieważ od tygodni nie sprzątała jak należy.
Przez chwilę zastanawiała się nad szafą, ale jej kształt i konstrukcja z desek sosnowych
przypominały stojącą pionowo trumnę. Lirael zawsze miała bujną wyobraźnię, którą kuzynki
nazywały chorą. Jako małe dziecko lubiła odgrywać dramatyczne sceny śmierci ze znanych
opowieści. Wiele lat temu przestała, lecz myśl o śmierci - szczególnie o własnej - zawsze jej jednak
towarzyszyła.
- Śmierć - wyszeptała Lirael i zadrżała, słysząc wymówione na głos straszliwe słowo.
Wypowiedziała je raz jeszcze, trochę głośniej. Proste słowo, łatwy sposób na uniknięcie
wszystkiego, co ją prześladowało. Mogła nie pójść na Przebudzenie Anniselle, lecz chyba nie uda
jej się wymigać od następnych.
Gdybym się zabiła - myślała - nie musiałabym patrzeć, jak coraz młodsze dziewczynki
otrzymują dar Widzenia. Nie musiałabym stać z grupką dzieci w niebieskich tunikach, które
przyglądają mi się zza rzęs podczas ceremonii Przebudzenia. - Lirael znała to spojrzenie i
poznawała w nim strach. Bały się skończyć jak ona, skazana na brak jedynej naprawdę ważnej
rzeczy.
I nie musiałaby znosić Clayrów, spoglądających na nią ze współczuciem, zatrzymujących się i
pytających o zdrowie. Jakby same słowa mogły przedstawić, co czuje. Gdyby potrafiła opisać, jak
to jest mieć czternaście lat i nie posiadać daru Widzenia.
- Śmierć - wyszeptała znów Lirael, delektując się tym słowem. Co innego jej zostało? Zawsze
miała nadzieję, że pewnego dnia zdobędzie dar Widzenia. Ale teraz ma już czternaście lat - czy
kiedykolwiek słyszano o Clayr w jej wieku pozbawionej tego daru?
- To najlepsze, co mogę zrobić - odezwała się znów, jakby opowiadała przyjacielowi o
podjęciu bardzo ważnej decyzji. Jej głos zabrzmiał przekonująco, ale w duchu nie była tak pewna.
Clayry nie popełniały samobójstw. Odebranie sobie życia byłoby ostatecznym, straszliwym
potwierdzeniem, że tu nie pasuje. Ale w sumie to chyba najlepsze wyjście. Tylko jak się do tego
zabrać? Wzrok Lirael zatrzymał się na wiszącym na drzwiach ćwiczebnym mieczu z tępej,
miękkiej stali. Mogłaby rzucić się na jego ostrze, ale to spowodowałoby powolną i bardzo bolesną
śmierć. Poza tym ktoś z pewnością usłyszy, jak jęczy, i może sprowadzić pomoc.
Istniało chyba zaklęcie, które ugasiłoby jej oddech, wysuszyło płuca i zamknęło gardło. Ale nie
znajdzie go w książkach szkolnych, „Ćwiczeniach z Magii Kodeksu”, ani w „Indeksie znaków
Kodeksu”, które leżały na jej biurku. Musiałaby przetrząsnąć Wielką Bibliotekę, ale takie
informacje z pewnością trzymano pod kluczem i chroniono dodatkowym zaklęciem.
Pozostawały dwa w miarę dostępne sposoby zakończenia tego wszystkiego: chłód i wysokość.
- Lodowiec - wyszeptała Lirael. To właśnie to, postanowiła. Pójdzie na schody Starmount,
kiedy wszyscy będą na Przebudzeniu Anniselle, i rzuci się na skute lodem zbocze. Kiedyś, jeżeli
komuś zechce się szukać, znajdą jej zamarznięte, połamane ciało i wtedy dowiedzą się, jak to jest
być Clayrą i nie mieć daru Widzenia.
Łzy napłynęły jej do oczu, gdy wyobraziła sobie wielki tłum patrzący na jej ciało niesione
przez Wielką Salę. Niebieski kolor tuniki zmieni się w biel lodu i śniegu.
Pukanie do drzwi przerwało krótkie, chorobliwe rojenia. Lirael podniosła się.
Dziewięciodniowe Czuwanie musiało ją wreszcie ujrzeć po raz pierwszy. Widzieli, jak wspina się
na lodowiec, więc przysłały kogoś, żeby temu zapobiec i powiedzieć jej, że pewnego dnia otrzyma
dar Widzenia i że wszystko będzie w porządku.
Drzwi otworzyły się, zanim Lirael zdążyła powiedzieć „proszę”. Natychmiast zorientowała się,
że to nie Głos Dziewięciodniowego Czuwania, zatroskany o jej bezpieczeństwo, tylko ciotka
Kirrith. Opiekunka Młodych zawsze traktowała Lirael tak samo jak inne dzieci, nie okazując uczuć,
jakich można było się spodziewać od ciotki.
- Tu jesteś! - krzyknęła irytującym, na pozór wesołym głosem. - Szukałam cię na śniadaniu, ale
był taki tłok, że nie mogłam cię znaleźć. Najlepsze życzenia urodzinowe, Lirael!
Lirael patrzyła na Kirrith i prezent. Duża, kwadratowa paczka, owinięta czerwono-białym
papierem, obsypanym złotym pyłem. Bardzo ładny papier. Ciotka Kirrith nigdy wcześniej nie dała
jej żadnego prezentu. Wyjaśniała to mówiąc, że nigdy też nie przyjmuje prezentów, lecz Lirael
myślała, że nie ma racji. Chodzi o dawanie, nie o dostawanie.
- No, otwórz! - wykrzyknęła Kirrith. - Do Przebudzenia zostało niewiele czasu. Wyobrażasz
sobie? To mała Anniselle!
Lirael wzięła paczkę. Była miękka, lecz dość ciężka. Przez chwilę wszystkie myśli o
samobójstwie zniknęły, odegnane przez ciekawość. Co to za prezent? Po chwili, gdy znów dotknęła
paczki, doznała złego przeczucia. Szybko wydarła dziurkę w rogu papieru i zauważyła niebieski
kolor zdradzający zawartość.
- To tunika - stwierdziła, a słowa dochodziły z bardzo, bardzo daleka, jakby od kogoś innego. -
Dziecięca tunika.
- Tak - powiedziała Kirrith, wyniosła, w białej szacie i z jasnymi włosami, na których
bezpiecznie rozgościły się krążek srebra i księżycowy kamień. - Zauważyłam, że twoja stara tunika
jest trochę za krótka, zupełnie nie na miejscu, bo przecież sporo urosłaś...
Ciotka mówiła dalej, lecz Lirael nie słyszała ani słowa. Już nic nie wydawało się realne. Ani
nowa tunika, którą trzymała w rękach, ani plotąca w najlepsze ciotka Kirrith. Nic.
- No, a teraz przebierz się! - zachęcała Kirrith, prostując zagięcia własnej szaty. Była postawną,
wysoką kobietą, jedną z najwyższych Clayrów. Lirael w jej obecności czuła się malutka i w jakiś
sposób brudna na tle nieskazitelnej bieli szaty Kirrith. Patrzyła na nią i myślami wróciła do lodu i
śniegu. Pogrążyła się w myślach do tego stopnia, że Kirrith musiała nią potrząsnąć.
- Co się stało? - zapytała Lirael, zdając sobie sprawę, że umknęła jej większość z tego, co
mówiła ciotka.
- Ubieraj się! - powtórzyła Kirrith. Mała zmarszczka pojawiła się na jej czole, co sprawiło, że
diadem zsunął się niżej i rzucił cień na oczy. - Bardzo nieuprzejmie byłoby się spóźnić.
Lirael mechanicznie zdjęła starą tunikę i wśliznęła się w nową. Grubo tkane płótno, sztywne od
nowości sprawiało jej trochę kłopotów, dopóki ciotka Kirrith nie wygładziła fałdów. Gdy ręce
przeszły, a tunika osiadła na ramionach, sięgała trochę powyżej kostek.
- Możesz jeszcze sporo urosnąć - powiedziała z zadowoleniem ciotka. - A teraz naprawdę
musimy już iść.
Lirael spojrzała na morze niebieskiego płótna, spowijające ją całą, i wydało jej się, że tunika
jest zbyt luźna, że nigdy nie wypełni jej ciałem. Ciotka Kirrith spodziewa się pewnie, że nie
wdzieje bieli Przebudzenia, bo tunika pasowałaby nawet wtedy, gdyby Lirael rosła do trzydziestego
piątego roku życia.
- Idź, za chwilę cię dogonię - skłamała, myśląc o szczycie Starmount, klifach i czekającym
lodzie. - Muszę iść do toalety.
- Dobrze - odparła Kirrith, szybko wychodząc na korytarz. - Ale pospiesz się! Pomyśl sobie, co
powiedziałaby twoja matka!
Lirael poszła za nią, skręcając w lewo do najbliższej ubikacji. Kirrith udała się w prawo,
klaszcząc w dłonie, żeby pogonić trójkę chichoczących ośmiolatek, które ubierały się po drodze.
Lirael nie miała pojęcia, co matka mogłaby powiedzieć o czymkolwiek. Kiedy była młodsza,
często dokuczano jej na temat Arielle, dopóki nie zyskała sobie statusu wyrzutka, którego nikt
nawet nie próbuje już drażnić. Clayry często wybierały sobie kochanków spośród gości Lodowca, a
nawet z zewnątrz, lecz niesłychaną rzeczą było nie odnotować, kto jest ojcem dziecka.
Matka przyczyniła się jeszcze do jej osamotnienia, opuszczając Lodowiec i pięcioletnią Lirael
pod wpływem jakiejś wizji, którą nie podzieliła się z innymi Clayrami. Wiele lat później ciotka
Kirrith powiedziała jej, że Arielle nie żyje, chociaż nikt nie znał szczegółów na ten temat. Lirael
słyszała najróżniejsze domysły, na przykład, że matka została otruta przez zazdrosne rywalki na
dworze jakiegoś barbarzyńskiego władcy w zamarzniętej pustce Północy albo rozszarpana przez
dzikie bestie. Najwyraźniej utrzymywała się tam z przepowiadania przyszłości, czego żadna Clayr
nie uznałaby za właściwe zajęcie dla ludzi swej krwi.
Ból spowodowany utratą matki tkwił w jej sercu, lecz nie tak głęboko, by nie dało się go
odsłonić. A ciotka Kirrith potrafiła to doskonale.
Kiedy Kirrith i trzy skarcone dziewczynki zniknęły, Lirael wróciła do swojego pokoju i wyjęła
ciepłe ubranie: płaszcz z ciężkiej zgrzebnej wełny, podwójną filcową czapkę z nausznikami,
nieprzemakalne buty, futrzane rękawiczki i skórzane gogle z przyciemnianymi na zielono szkłami.
Jakiś głos mówił jej, że głupotą jest zabierać te rzeczy ze sobą, skoro i tak idzie na śmierć, ale drugi
utrzymywał, że nie zaszkodzi ubrać się właściwie.
Ponieważ wszystkie zamieszkane części góry ogrzewała para doprowadzana rurami z
głębokich gorących źródeł, Lirael niosła swój ekwipunek w ręce. Mniejsze rzeczy zawinęła w
płaszcz. Wspinaczka po schodach Starmount i tak ją rozgrzeje, nawet bez tej całej wełnianej
odzieży. W ostatnim geście buntu zdjęła niebieską tunikę i rzuciła ją na podłogę. Zamiast niej
wdziała neutralny strój noszony podczas prac kuchennych w Dolnym Refektarzu - długą popielatą
bawełnianą bluzę, sięgającą jej do kolan, i wąskie niebieskie legginsy. Strojowi temu zwykle
towarzyszył płócienny fartuch, ale Lirael nie wzięła go ze sobą.
Było to dziwne uczucie skradać się Drogą Północną i nie widzieć nikogo. Zwykle na tym
ruchliwym odcinku aż roiło się od kobiet, idących na Dziewięciodniowe Czuwanie albo z niego
wracających, lub zajętych przyziemnymi pracami dla społeczności. Lodowiec był w rzeczywistości
miasteczkiem, trochę dziwnym, bo głównym zajęciem jego mieszkańców, a właściwie mieszkanek,
było patrzenie w przyszłość albo - jak Clayry stale wyjaśniały gościom - w różne możliwe warianty
przyszłości.
W miejscu, w którym Droga Północna krzyżowała się z Zygzakiem, Lirael rozejrzała się, żeby
sprawdzić, czy nikt jej nie obserwuje. Potem zrobiła kilka kroków po pierwszym odcinku Zygzaka,
szukając niewielkiego otworu na wysokości piersi. Kiedy go znalazła, zdjęła z szyi łańcuszek z
kluczem. Wszystkie Clayry miały takie klucze, otwierały one większość zwykłych drzwi. Z Bramy
Starmount nie korzystano często, lecz Lirael nie sądziła, żeby potrzebny jej był specjalny klucz.
Wokół otworu nie było śladu żadnych drzwi, dopóki Lirael nie włożyła klucza i nie przekręciła
go dwukrotnie. W tej samej chwili delikatna srebrnawa linia powoli wyrysowała w żółtawym
kamieniu, poczynając od podłogi, kontur wejścia.
Lirael pchnęła skrzydło bramy i wyszła na zewnątrz. Chłodne powietrze wdarło się do środka,
więc szybko zrobiła krok do przodu. Gdyby w pobliżu byli jacyś inni ludzie, poczuliby chłodny
podmuch szybciej niż cokolwiek innego. Clayry mieszkały wprawdzie w górze na pół przywalonej
lodowcem, ale zimno wcale im nie służyło.
Drzwi zatrzasnęły się za dziewczyną i srebrna linia, która znaczyła ich kontur, powoli zanikała.
Przed nią prosto wiodły schody, a znaki Kodeksu nad nimi dawały światło bardziej przyćmione niż
w głównych korytarzach. Stopnie były wyższe niż zwykle. Lirael nie pamiętała tego z klasowej
wycieczki sprzed wielu lat, gdy wszystkie wydawały się wysokie. Skrzywiła się, zaczynając
wspinaczkę, bo wiedziała, że mięśnie łydek zaraz zaprotestują przeciwko dodatkowym sześciu
calom wysokości.
Tam, gdzie schody biegły w linii prostej, mniej więcej przez pierwsze sto stopni, towarzyszyła
im barierka z brązu. Lirael przytrzymywała się jej podczas wspinaczki, bo chłód metalu przynosił
jej ukojenie. Zgodnie ze swoim zwyczajem zaczęła liczyć kroki. Ich miarowy rytm na jakiś czas
przegonił wizję upadku po nie kończącym się lodowym stoku.
Prawie nie zauważyła, kiedy barierka skończyła się, a schody zaczęły zwijać się w długą
spiralę, która miała ją zawieść na sam szczyt góry Starmount. Jej siostrzany szczyt nazywał się
Sunfall, a pomiędzy nimi usadowił się lodowiec. Miał on kiedyś swoją własną nazwę, ale dawno o
niej zapomniano. Od tysięcy lat zatem nazywano go imieniem Clayrów, które mieszkały na nim,
obok niego, a czasem pod nim. Z czasem nazwa ta objęła też cały zamieszkany przez nie obszar -
zarówno wielką masę lodu, jak i wykute w skałach komnaty zwano Lodowcem Clayrów, jakby
stanowiły jedno.
Clayry bynajmniej nie wybierały pokojów zbyt blisko lodowca. Mieszkały w górze od
tysiącleci, zajmując tunele wydrążone przez prawie wymarłe już robaki lub prowadząc własne
wykopy - za pomocą magii lub siły fizycznej. W tym samym czasie lodowiec kontynuował
nieubłagany marsz w dół doliny, ocierając się o szczyty, które ściskały mu boki. Niszczył kamienie
i nie zwracał uwagi na tunele Clayrów.
Oczywiście Widziały, dokąd zmierza lodowiec, lecz nie powstrzymywało to ambitnych
budowniczych z przeszłości. Najwyraźniej uważały, że przybudówki będą trwać tak długo, jak one,
być może trzy lub cztery pokolenia po nich - wystarczająco długo, żeby ich praca nie poszła na
marne.
Lirael myślała o tych budowniczych i zastanawiała się, dlaczego schody mają tak wysokie i
niewygodne stopnie. Ale po chwili nawet ich mechaniczne liczenie nie mogło utrzymać w ryzach
jej wyobraźni. Zaczęła myśleć, jak teraz wygląda Anniselle. Może stoi po dziecięcej stronie
Wielkiej Sali - sylwetka w bieli na tle niebieskiego pola. Zapewne będzie spoglądała na
przeciwległą stronę, prawie nieświadoma obecności wielu szeregów ubranych na biało Clayrów,
siedzących w ławkach, które rozciągały się po obu stronach Sali przez kilkaset jardów w
dwudziestu jeden rzędach. Ławki, zrobione ze starego, ciemnego mahoniu, miały jedwabne
poduszki, które zmieniano co pięćdziesiąt lat, a towarzyszył temu uroczysty ceremoniał.
Po drugiej stronie Sali stanie Głos Dziewięciodniowego Czuwania i może także kilka osób z
obsady Czuwania, jeżeli pozwoli im na to rozkład zajęć. Będą stali wokół Kamienia Kodeksu,
który wznosił się z podłogi Sali - pojedynczy blok kamienny mieniący się wszystkimi znakami
Kodeksu, opisującymi na świecie to co widzialne i niewidzialne. A na Kamieniu Kodeksu, wyżej
niż można dosięgnąć, prócz Głosu z różdżką o metalowym końcu, widnieć będzie symbolizujący
nową Clayrę, diadem ze srebra i księżycowych kamieni, które odbijają znaki Kodeksu.
Lirael zmusiła zmęczone nogi do pokonania jeszcze jednego stopnia. Anniselle nie będzie się
męczyć. Tylko kilkaset kroków wśród uśmiechniętych twarzy. Potem, kiedy założą jej diadem na
skronie, powstanie tumult, towarzyszący podnoszeniu się z miejsc, a na koniec wielki aplauz, który
rozniesie się echem przez Salę i potoczy dalej. Przebudzenie Anniselle, prawdziwej Clayry, pani
Widzenia, przyjętej przez jedną i przez wszystkich, w odróżnieniu od Lirael, która zawsze była
samotna i zapomniana. Zbierało jej się na płacz, lecz odegnała łzy. Jeszcze tylko sto kroków i
będzie przy Bramie Starmount. Kiedy przejdzie przez nią i przez szeroki taras, stanie na lodowcu i
spojrzy w dół, w lodową śmierć.
Rozdział trzeci
Papierowe Skrzydła
Lirael odpoczywała przez chwilę u szczytu schodów Starmount, lecz chłód kamieni zbyt dawał
jej się we znaki. Ubrała się do wyjścia. Po włożeniu gogli cały świat nabrał zielonych barw. Na
koniec wyciągnęła z kieszeni jedwabny szalik, obwiązała nim nos wraz z ustami i włożyła
nauszniki.
Tak ubrana mogła być jedną z Clayrów. Nikt nie widział jej twarzy, włosów ani oczu.
Wyglądała dokładnie tak samo jak wszystkie inne. Gdy znajdą jej ciało, nawet nie będą wiedzieli,
czyje jest, dopóki nie zdejmą czapki, gogli i szalika.
Po raz ostatni będzie wyglądać jak Clayr.
Mimo to zawahała się przed drzwiami, prowadzącymi do hangaru Papierowych Skrzydeł przy
Bramie Starmount. Chyba nie było jeszcze za późno, żeby wrócić, powiedzieć, że zjadła coś, po
czym zrobiło jej się niedobrze, więc musiała zostać w pokoju. Jeżeli się pospieszy, prawie na
pewno zdąży wrócić, zanim wszyscy przyjdą z Przebudzenia.
Ale nic to nie zmieni.
- Niczego dobrego się tam nie spodziewam - stwierdziła - więc równie dobrze mogę pójść
popatrzeć na klify. Ostateczną decyzję podejmę na miejscu.
Znów wyjęła klucz. Niezgrabnie manipulując palcami w grubych rękawiczkach, otworzyła
drzwi. Tym razem ich zarys był widoczny, lecz drzwi chronione były zaklęciem. Lirael czuła, jak
Magia Kodeksu wypływa na zewnątrz przez klucz, przenika futrzane podbicie rękawic i jej dłoń,
by dotrzeć do ramion. Poczuła napięcie, potem odprężyła się, gdy zaklęcie odeszło. Przed
czymkolwiek miało ją chronić, nie dotyczyło jej samej.
Za drzwiami było jeszcze zimniej, mimo że pozostawała nadal we wnętrzu góry. Ogromna
komora, w której się znalazła, była hangarem Papierowych Skrzydeł. Clayry przechowywały tam
swoje magiczne statki powietrzne, z których trzy spały w pobliżu. Wyglądem przypominały wąskie
kanu ze skrzydłami i ogonami jastrzębi. Lirael poczuła pokusę dotknięcia jednego z nich, ale
wiedziała, że nie powinna. Machiny zrobione były z tysięcy arkuszy laminowanego papieru.
Częściowo jednak składały się z czarów, dlatego można je było określić jako stworzenia myślące.
Oczy namalowane na najbliższej, srebrno-zielonej, były teraz ciemne, ale przy najlżejszym dotyku
natychmiast rozjarzyłyby się dziwnym światłem. Nie miała pojęcia, co mogą wtedy zrobić.
Wiedziała tylko, że powietrznymi statkami sterowano za pomocą wygwizdywania znaków
Kodeksu. Sama też potrafiła gwizdać, lecz nie znała potrzebnych zaklęć ani specjalnych technik.
Ominęła więc Papierowe Skrzydła ostrożnie i skierowała się do bramy. Była ogromna -
wystarczająco szeroka, by mogło przez nią przejść trzydziestu ludzi lub dwie machiny - i
przynajmniej cztery razy wyższa od niej samej. Na szczęście nie musiała nawet próbować jej
otwierać, bo w lewym skrzydle bramy wycięte były drzwi. Chwila pracy z kluczem, muśnięcie
ochronnego zaklęcia i znalazła się na zewnątrz.
Równocześnie uderzyły ją zimno i światło słoneczne. Zimno przenikało nawet przez grube
ubranie, a światło było tak jasne, że musiała przymknąć oczy, choć ukryte za szkłami gogli.
Był piękny letni dzień. W dolinie, poniżej lodowca, panował upał. Tu, na górze, było zimno.
Chłód pochodził głównie od wiatru wiejącego od lodowca.
Oczom Lirael ukazał się szeroki, nienaturalnie płaski taras wycięty w zboczu. Miał około stu
jardów długości i pięćdziesięciu szerokości. Ze wszystkich stron otaczały go zwały śniegu i lodu,
lecz sam taras był tylko trochę przyprószony. Wiedziała, że w takim stanie utrzymują go posłańcy
Kodeksu - stworzeni czarami słudzy, którzy zamiatali, usuwali szuflami i reperowali go przez cały
rok, bez względu na pogodę. Teraz nie było widać żadnego z nich, lecz magia Kodeksu, kierująca
ich działaniami, czaiła się pod płytami z kamienia, którymi wyłożony był taras.
Po drugiej jego stronie zbocze opadało gwałtownie w dół, tworząc pionową przepaść. Lirael
przyjrzała się jej, lecz zobaczyła tylko błękitne niebo pocięte smużkami nisko wiszących obłoków.
Będzie teraz musiała przejść przez taras i spojrzeć w dół, żeby tysiąc stóp poniżej zobaczyć główny
masyw lodowca. Ale nie przeszła. Zamiast tego wyobraziła sobie, co by się stało, gdyby skoczyła.
Jeśli wyskoczy wystarczająco daleko za krawędź tarasu, spadnie na lód i śmierć przyjdzie szybko.
Gdyby jednak upadła bliżej, uderzy w wystający kawałek skały, zaledwie trzydzieści lub
czterdzieści stóp poniżej, a potem przez resztę drogi będzie zjeżdżać i odbijać się od zmarzniętego
zbocza siłą rozpędu, za każdym uderzeniem łamiąc kości.
Zadrżała i odwróciła wzrok. Teraz, gdy znalazła się na miejscu, zaledwie kilka kroków od
przepaści, nie była już pewna, czy samobójstwo to taki dobry pomysł. Lecz ilekroć wracała myślą
do swojej przyszłości, czuła się słaba i osaczona, jakby wszystkie drogi były zamknięte przez
ściany - zbyt wysokie, by się na nie wspiąć.
Na razie zmusiła się do kilku kroków, żeby przynajmniej spojrzeć w przepaść. Lecz jej nogi
żyły jakby osobnym życiem, przesuwały się wzdłuż tarasu, zamiast zbliżać do krawędzi.
Pół godziny później wróciła do Bramy Starmount, przeszedłszy taras cztery razy wzdłuż i nie
ośmieliwszy się podejść do krawędzi klifu po drugiej stronie. Najbliżej udało jej się znaleźć przy
krawędzi w miejscu, skąd wzbijały się w powietrze Papierowe Skrzydła, ale tu spadek wynosił
zaledwie kilkaset stóp po zboczu góry znacznie mniej stromym niż lodowiec. Nawet jednak wtedy
nie mogła zbliżyć się do krawędzi na mniej niż dwadzieścia stóp.
Zastanawiała się, w jaki sposób Papierowe Skrzydła startowały po drugiej stronie tarasu. Nigdy
nie widziała startu ani lądowania tych machin, dlatego spędziła trochę czasu, próbując to sobie
wyobrazić. Z pewnością ślizgają się przez jakiś czas po lodzie, a potem w jednej chwili wznoszą w
powietrze. Ale w którym miejscu? Czy potrzebują długiego rozbiegu, jak niebieskie pelikany, które
widziała na rzece Ratterlin, czy też mogą szybować prosto w górę jak sokoły?
Wszystkie te pytania rozbudziły jej ciekawość. Postanowiła zaryzykować i przyjrzeć się jednej
z machin w hangarze, gdy nagle zorientowała się, że czarny punkcik, który zauważyła wysoko nad
głową, nie jest wytworem jej wyobraźni ani maleńką chmurą burzową, lecz prawdziwym
Papierowym Skrzydłem, podchodzącym do lądowania.
W tej samej chwili usłyszała basowy grzmot towarzyszący otwieraniu Bramy Starmount.
Nerwowo zerkała to na nią, to na powietrzny statek. Co robić?
Mogła przebiec przez taras i rzucić się z niego, ale nie miała już na to ochoty. Chwila
najczarniejszej rozpaczy minęła, przynajmniej na jakiś czas. Mogła stanąć z boku i obserwować
lądowanie powietrznego statku, lecz to z pewnością ściągnęłoby na nią ostre wymówki ciotki
Kirrith, nie wspominając o kilku dodatkowych miesiącach pracy w kuchni. A może czekałaby ją
jakaś gorsza kara? Mogła też ukryć się i patrzeć. Chciała przecież zobaczyć, jak machina ląduje.
Wszystkie te możliwości przemykały jej przez głowę i w mgnieniu oka wybrała ostatnią.
Pobiegła ku zaspie, wskoczyła w nią i zaczęła się przysypywać. Niedługo była już prawie
całkowicie ukryta i tylko ślady na śniegu wiodły wprost ku jej kryjówce.
Szybko wyobraziła sobie Kodeks, a potem sięgnęła do jego wiecznego strumienia, żeby
wyciągnąć trzy potrzebne znaki. Jeden po drugim rozjaśniały się w jej umyśle, wypełniając go, aż
nie mogła już myśleć o niczym innym. Wciągnęła je do ust, a potem wydmuchnęła ku śladom stóp
na śniegu.
Zaklęcie przybrało postać kuli zmrożonego oddechu, rosnącej do szerokości rozpostartych
ramion. Kula wróciła po jej śladach i sprawiła, że znikły. Po ukończeniu zadania, pozwoliła się
unieść wiatrowi - jeden oddech i znaki Kodeksu rozwiały się w powietrzu.
Spojrzała w górę w nadziei, że pasażerowie statku powietrznego nie ujrzą dziwnej chmurki.
Machina była coraz bliżej, a gdy wytracała wysokość z każdym okrążeniem, cień skrzydeł padał na
taras.
Lirael zmrużyła oczy, bo widok zasłaniały jej gogle i śnieg. Nie widziała dokładnie, kto siedzi
w kokpicie. Kolorem machina różniła się od powietrznych statków używanych przez Clayry.
Czerwony i złoty, czyli barwy Domu Królewskiego. Może posłaniec? Król w Belisaere i Clayry
utrzymywali regularne kontakty. Lirael wielokrotnie widywała posłańców w Dolnym Refektarzu,
ale oni zwykle nie przybywali w Papierowych Skrzydłach.
Kilka głośnych gwizdów dobiegło Lirael i przez jedną pełną zawrotów głowy chwilę sama
poczuła, że leci i musi ustawić się pod wiatr. Potem ujrzała, jak latająca machina nurkuje, zakręca
na wietrze i zatrzymuje się ślizgiem rozbryzgującym śnieg na tarasie - tak blisko jej kryjówki, że
poczuła niepokój.
Dwie zmęczone osoby wygramoliły się z kokpitu, rozprostowując ręce i nogi. Obie były tak
szczelnie opatulone futrami, że nie mogła dostrzec, czy to mężczyźni, czy kobiety. Ale była pewna,
że to nie Clayry. Nie w takich strojach. Jedna postać odziana była w czarnosrebrne futro z kuny, a
druga - w rudoczerwone. Ich gogle miały niebieskie szkła, nie zielone.
Sylwetka w rudym futrze sięgnęła do kokpitu i wyciągnęła dwa miecze. Lirael była pewna, że
wojownik - teraz wiedziała, że to mężczyzna - przekaże jeden z nich towarzyszowi podróży, lecz
przypasał oba do szerokiego skórzanego pasa, po jednym z każdego boku.
Postać odziana w czarnosrebrne futro to musi być kobieta, pomyślała Lirael. Było w niej coś
miękkiego, gdy zdjąwszy rękawicę, położyła dłoń na dziobie powietrznego statku, niczym matka
sprawdzająca, czy dziecko nie ma gorączki.
Kobieta także sięgnęła do kokpitu i wyjęła skórzany pas. Lirael wychyliła się, żeby lepiej
widzieć, nie zwracając uwagi na śnieg wpadający za kołnierz. Na widok małych mieszków
przymocowanych do pasa głośno westchnęła i niewiele brakowało, a zdradziłaby swoją obecność.
Siedem mieszków, najmniejszy rozmiarów fiolki na lekarstwa, a największy rozmiarów dłoni. Z
każdego wystawał drewniany uchwyt dzwonków spoczywających cicho w skórze. Nie wiadomo,
kim była ta kobieta, ale miała ze sobą siedem dzwonków nekromantki!
Założyła pas i sięgnęła po miecz. Dłuższy od mieczy używanych przez Clayry i starszy niż one.
Nawet ze swojej kryjówki Lirael wyczuwała bijącą od niego moc. Magia Kodeksu promieniowała i
z przybyszów, i z mieczy.
Dzięki dzwonkom Lirael wreszcie pojęła, kim jest nieznajoma. Nekromancja należała do
Wolnej Magii, zakazanej w Królestwie, podobnie jak dzwonki używane przez nekromantów. Z
wyjątkiem dzwonków jednej kobiety, której zadaniem była naprawa wyrządzonego przez nich zła,
dającej Zmarłym wieczny odpoczynek. Kobiety, w której łączyła się Wolna Magia i Kodeks.
Lirael zadrżała, lecz nie czuła chłodu. Zrozumiała, że znajduje się zaledwie dwadzieścia jardów
od Sabriel z rodu Abhorsenów. Wiele lat wcześniej Sabriel przywróciła do Życia zaklętego księcia
Touchstone’a i wraz z nim pokonała bestię Większej Śmierci, Kerrigora, który niemal zniszczył
Królestwo. Następnie poślubiła Księcia, gdy ten został Królem, i mieli razem...
Lirael znów spojrzała na mężczyznę, na jego dwa miecze, potem na stojącą blisko Sabriel.
Czując mdłości, zorientowała się, że musi on być Królem. Król Touchstone i Sabriel z rodu
Abhorsenów - tutaj! Tak blisko, że mogłaby podejść i porozmawiać, gdyby starczyło jej odwagi.
Ale nie odważyła się podejść. W oczekiwaniu na rozwój wydarzeń zanurzyła się jeszcze
głębiej w śnieg, nie zwracając uwagi na wilgoć i przejmujący chłód. Nie miała pojęcia, jak dygać i
kłaniać się przed Królem i Królową Abhorsen. A już na pewno nie wiedziała, jak wyjaśnić swoją
obecność.
Wyciągnąwszy broń, Sabriel i Touchstone zbliżyli się do siebie i rozmawiali szeptem. Ich
osłonięte twarze niemal się stykały. Lirael wytężała słuch, lecz nie była w stanie niczego usłyszeć.
Wiatr unosił ich słowa w przeciwną stronę. Było jednak jasne, że czekają na coś - lub kogoś.
Nie musieli długo czekać. Lirael z wolna odwróciła głowę w stronę Bramy Starmount,
uważając, by nie poruszyć śniegu wokół siebie. Z bramy wynurzała się niewielka grupa Clayrów,
spiesznie idących po tarasie. Przybyły prosto z Przebudzenia, bo większość z nich zarzuciła tylko
peleryny na białe szaty i prawie wszystkie miały jeszcze na sobie diademy.
Lirael poznała dwie osoby z przodu - bliźniaczki Sanar i Ryelle - wcielenie doskonałych
Clayrów. Ich Widzenie było tak silne, że niemal zawsze znajdowały się na Dziewięciodniowym
Czuwaniu, więc Lirael nigdy nie miała okazji ich spotkać. Obie były wysokie i bardzo piękne. Ich
długie jasne włosy świeciły w blasku słońca jeszcze jaśniej niż srebrne diademy.
Za nimi szło pięć innych Clayrów. Lirael znała je wszystkie i gdyby się postarała,
przypomniałaby sobie ich imiona i stopień pokrewieństwa. Były jej dość dalekimi kuzynkami, ale
rozpoznała w nich osoby posiadające szczególnie mocne Widzenie. Jeżeli teraz nie uczestniczyły w
Dziewięciodniowym Czuwaniu, będą na nim jutro i pewnie także w przyszłym tygodniu.
Krótko mówiąc, nadeszło siedem najważniejszych Clayrów w całym Lodowcu. Oprócz pracy
związanej z Widzeniem piastowały one inne wysokie stanowiska. Na przykład, stojąca z tyłu mała
Jassel, pierwszy kwestor, odpowiadająca za finanse Clayrów i bank handlowy.
Były to także ostatnie osoby, jakie Lirael chciała spotkać w miejscu, w którym nie powinna się
znaleźć.
Rozdział czwarty
Cień na śniegu
Gdy Sanar i Ryelle prowadziły orszak na spotkanie przybyłych, Lirael miała nadzieję, że
nareszcie ujrzy ceremoniał powitania Króla i Królowej z rodu Abhorsenów.
Lecz Sabriel i Touchstone nie czekali na żadne szczególne powitanie. Objęli Sanar i Ryelle, a
zdjąwszy gogle i szaliki, ucałowali je w oba policzki. Lirael znowu nachyliła się do przodu, żeby
usłyszeć, co mówiono. Wiatr dmuchał w złą stronę, ale osłabł, więc udało jej się dosłyszeć
rozmowę.
- Co za radość, kuzynki - powiedzieli równocześnie Sabriel i Król z uśmiechem. Patrząc na ich
twarze, Lirael pomyślała, że oboje wyglądają na bardzo zmęczonych.
- Widziałyśmy was wieczorem - powiedziała Sanar albo Ryelle, Lirael nie była pewna. - Lecz
musiałyśmy zgadywać czas przybycia po położeniu słońca. Mam nadzieję, że nie czekacie długo?
- Parę minut - powiedział Touchstone. - Ledwo rozprostowaliśmy kości.
- Nadal nie przepada za lataniem - powiedziała Sabriel, uśmiechając się do męża. - Brak
zaufania do pilota.
Touchstone wzruszył ramionami i roześmiał się.
- Jesteś coraz lepsza.
Lirael wyczuła, że nie mówi tylko o lataniu. Zdawało się, że istnieje na poły sekretna więź
energii i uczuć, łącząca Touchstone’a i Sabriel.
- Nie wiedziałyśmy, że nie zatrzymacie się na dłużej - kontynuowała Sanar. - Czy to prawda?
- Tak - odparła Sabriel, a uśmiech zniknął jej z twarzy. - Na Zachodzie są kłopoty, a my nie
możemy dłużej czekać. Zostaniemy tylko tyle, ile trzeba na zasięgnięcia porady. Czy możecie jej
udzielić?
- Znów Zachód? - zapytała Sanar i wymieniła zaniepokojone spojrzenie z Ryelle, podobnie jak
inne Clayry między sobą. - Na większej części Zachodu nie widzimy nic. Działa tam jakaś moc,
która blokuje wszystko oprócz najkrótszych spojrzeń. Ale wiemy, że stamtąd przyjdą kłopoty.
Widzimy wiele pojedynczych fragmentów przyszłości, ale są zbyt małe, by można je było
wykorzystać.
- Teraz też mamy tam kłopoty - powiedział Król z westchnieniem. - Przez ostatnie dziesięć lat
postawiłem sześć Kamieni Kodeksu wokół Krawędzi i Czerwonego Jeziora. Teraz pozostały tylko
dwa, a ja nie mogę poświęcać więcej czasu na naprawę. Jedziemy tam, żeby zażegnać
niebezpieczeństwo i postarać się znaleźć jego źródło, ale nie jestem pewien, czy nam się to uda.
Zwłaszcza jeśli zło jest wystarczająco silne, żeby ukryć się przed darem Widzenia.
- Nie zawsze moc nas oślepia - powiedziała jedna z Clayrów, najstarsza spośród obecnych. -
Ani nawet zło. Istnieją moce, które odwracają nasz dar Widzenia z powodów, których możemy się
tylko domyślać, a wszystko komplikuje fakt, że Widzimy zbyt wiele przyszłości w zbyt krótkim
czasie. Może to, co znajduje się w pobliżu Czerwonego Jeziora, nie jest niczym szczególnym.
- Jeżeli tak, to niszczy Kamienie Kodeksu krwią Magów Kodeksu - powiedział Touchstone. -
Do tego przyciąga Zmarłych oraz Wolnych Magów silniej niż cokolwiek innego. Z całego
Królestwa okolice Czerwonego Jeziora i podnóże góry Abed najbardziej opierają się naszym
rządom. Czternaście lat temu Sabriel i ja obiecaliśmy, że zniszczone Kamienie Kodeksu zostaną
wzniesione jeszcze raz, wsie pozakładane na nowo, a ludzie będą mogli wieść życie bez obaw o
ataki Zmarłych i Wolnych Magów. Udało nam się to osiągnąć na terenach od Muru do Północnej
Pustyni. Ale nie możemy pokonać tego, co przeciwstawia się nam na Zachodzie. Nie licząc samej
Krawędzi, ta część Zachodu jest nadal pustkowiem, które uczynił z niej Kerrigor ponad dwieście
lat temu.
- Męczą was te ciągłe wyzwania - powiedziała nagle stara Clayr. Touchstone i Sabriel
przytaknęli, lecz chociaż przyznawali się do zmęczenia, niczym nie okazywali, że pragną porzucić
brzemię.
- Nie mamy chwili odpoczynku - ciągnął Touchstone. - Zawsze pojawiają się jakieś kłopoty
czy niebezpieczeństwa, z którymi uporać się może tylko Król lub ród Abhorsenów. Sabriel jest w
najgorszej sytuacji, bo nadal jest zbyt wielu Zmarłych i zbyt wielu głupców, którzy otwierają
następne wrota Śmierci.
- Jak to, co grasuje teraz w pobliżu Krawędzi - dodała Sabriel. - Przynajmniej tak mówią
wieści. Nekromantka albo guślarka Wolnej Magii, zasłaniająca twarz maską z brązu. Towarzyszą
jej - bo mówi się, że to ona - zarówno Zmarli, jak i żywi ludzie. Napadają na gospodarstwa i osady
na wschód od Krawędzi. Podchodzą prawie pod Roble’s Town. Ale wy nic nam nie mówicie. Na
pewno coś widziałyście.
- W okolicach Czerwonego Jeziora rzadko udaje nam się cokolwiek zobaczyć - odparła Ryelle,
z troską marszcząc brwi. - Ale dalej zwykle nie mamy kłopotów. Przykro nam, że nie ostrzegłyśmy
was przed tym, co się stało, i nie możemy podpowiedzieć, co się stanie.
- Z Qyrre jedzie kompania Strażników - powiedział Touchstone. - Ale najwcześniej przybędą
tu za trzy dni. Rankiem musimy już być w Roble’s Town.
- Mam nadzieję, że będzie pogodny - dodała Sabriel. - Jeżeli doniesienia są prawdziwe, ta
nekromantka ma pod kontrolą wielu Zmarłych Pomocników. Może wystarczy ich do zaatakowania
miasta nocą albo pod osłoną ciężkich chmur.
- Raczej zobaczyłybyśmy atak na Roble’s Town, gdyby miał się wydarzyć - powiedziała
Ryelle. - Ale nie widziałyśmy.
- To mnie trochę uspokaja - stwierdził Touchstone, lecz Lirael domyśliła się, że niezupełnie im
wierzy. Sama była wstrząśnięta, bo nigdy nie słyszała, że Widzenie można zablokować, albo o
miejscach, w które Clayry nie mogą zajrzeć. Oczywiście z wyjątkiem terenów leżących za Murem,
w Ancelstierre, ale to co innego. W Ancelstierre nie działały żadne czary, przynajmniej na
Południu. Tak się mówiło. Lirael nie znała nikogo, kto kiedykolwiek odwiedziłby Ancelstierre,
chociaż krążyły plotki, że Sabriel właśnie tam się wychowywała.
Lirael zastanawiała się nad tymi słowami, więc nie usłyszała reszty rozmowy. Clayry pokłoniły
się, a Sabriel i Touchstone gestem dali im znak, by wstały.
- Nie bawcie się w żadne ceremonie! - wykrzyknął Touchstone. - Nie Widzicie wszystkiego,
podobnie jak my nie możemy zrobić wszystkiego. Ale dotąd jakoś nam się udawało i nadal będzie
się udawać.
- „Udawać się” to hasło na ten rok i wszystkie minione lata - westchnęła Sabriel. - Ale skoro o
tym mowa, lepiej odwróćmy Skrzydła i lećmy dalej. Po drodze do Roble’s Town chcę wpaść do
Domu.
- Żeby zasięgnąć rady...? - zapytała Ryelle, ale Lirael nie dosłyszała reszty słów, uniesionych
nagłym podmuchem wiatru, z wyjątkiem zakończenia. - ...nadal śpi przez większą część roku
spętany Ranną...
Kolejny urwany strzęp rozmowy. Wszyscy zebrali się wokół powietrznego statku i odwrócili
go. Lirael wystawiała głowę do przodu na tyle, na ile mogła. Śnieg opadł jej z twarzy. Denerwujące
było widzieć ich, słyszeć niektóre słowa, lecz nie rozumieć całości. Przez chwilę pomyślała nawet
o zaklęciu dla poprawy słuchu. Widziała odnośniki do takiego zaklęcia, ale nie znała wszystkich
znaków. Poza tym Sabriel i inni prawie na pewno zauważyliby w pobliżu nowe znaki Kodeksu.
Nagle wiatr ucichł i Lirael znów słyszała wyraźnie.
- Są jeszcze w szkole, w Ancelstierre - powiedziała Sabriel, oczywiście w odpowiedzi na
pytanie zadane przez Sanar. - Ale przyjadą tu na wakacje za trzy... nie, za cztery tygodnie. Jeżeli
uporamy się z kłopotami, może uda nam się dostać do Muru, żeby wyjść im na spotkanie. Mamy
zaplanowane kilka tygodni razem w Belisaere. Ale jak znam życie, znów pojawią się jakieś kłopoty
i jedno z nas będzie musiało wyjechać, a potem koniec wakacji...
Posmutniała, wypowiadając te słowa. Touchstone z pewnością pomyślał to samo, bo wziął ją
za rękę opiekuńczym gestem.
- Przynajmniej tam są bezpieczne - powiedział, a Sabriel skinęła głową. Znów dało się
zauważyć jej zmęczenie.
- Widzieliśmy, jak przekraczają Mur, chociaż być może to następny raz. A może przekroczą go
jeszcze później - potwierdziła Ryelle. - Elimere jest... będzie... bardzo podobna do ciebie, Sabriel.
- Na szczęście - powiedział Touchstone, śmiejąc się. - Chociaż w innych sprawach przypomina
mnie. Lirael zorientowała się, że mówią o dzieciach. Wiedziała, że mają ich dwoje. Księżniczkę,
mniej więcej w wieku Lirael, i Księcia, który był młodszy, ale nie wiedziała, o ile. Widać było, że
Sabriel i Touchstone bardzo się o nich troszczą i tęsknią za nimi. Skierowało to jej myśli w stronę
jej ojca i matki, których pewnie wcale nie obchodziła. Po raz kolejny przypomniała sobie dotyk
miękkiej, chłodnej dłoni. Ale matka opuściła ją, a ojciec - kto wie, czy w ogóle wiedział o jej
narodzinach?
- Zostanie Królową - powiedział silny głos, przywracając Lirael do rzeczywistości. - Nie:
będzie Królową. Może będzie Królową.
Była to jedna z Clayrów, starsza kobieta, mówiąca głosem proroczym, a jej oczy Widziały coś
więcej poza zwałem lodu, w którym utkwiła wzrok. Potem jęknęła, zrobiła krok naprzód i potknęła
GARTH NIX Lirael Córka Clayrów tłumaczył Rafał Śmietana Annie, rodzinie, przyjaciołom oraz pamięci Bytenix (1986-1999), prawzoru Podłego Psiska
Prolog Lato było gorące i parne. Od komarów roiło się wszędzie, od miejsca, w którym mnożyły się w zgniliźnie porośniętych trzcinami brzegów Czerwonego Jeziora aż do stóp góry Abed. Małe, jasnookie ptaszki latały w chmurach owadów, jedząc do syta. Nad nimi zaś krążyły ptaki drapieżne, pożerając je. Było wszakże jedno miejsce w pobliżu jeziora, nad które nie zapuszczał się ani komar, ani ptak, gdzie nie rosła trawa, gdzie nie postała noga żywego stworzenia. Niski pagórek oddalony o ponad dwie mile od wschodniego brzegu. Kopiec z ubitego pyłu i skał, nagich i obcych pośród dzikiej zieleni traw i zielonego lasu, który wspinał się na pobliskie wzgórza. Nie miał nazwy. A nawet jeżeli kiedykolwiek pojawiła się ona na mapie Starego Królestwa, mapa ta dawno zaginęła. Kiedyś w pobliżu znajdowały się farmy, lecz nie bliżej niż milę. Nawet kiedy mieszkali tam ludzie, nie spoglądali w stronę kopca ani o nim nie mówili. Najbliższą miejscowością była Krawędź, niebezpieczna osada, której mieszkańcy nie znali lepszych czasów, lecz nie porzucili jeszcze nadziei na ich nadejście. Dobrze wiedzieli, że lepiej omijać wschodni brzeg Czerwonego Jeziora. Nawet zwierzęta leśne i łąkowe unikały okolic kopca i instynktownie trzymały się z dala od każdego, kto zmierzał w jego kierunku. Na przykład od człowieka stojącego na skraju lasu, w miejscu, gdzie wzgórze stapiało się w jedno z równiną nad jeziorem. Był to chudy, łysiejący mężczyzna, odziany w skórzaną zbroję osłaniającą go od łydek po dłonie, wokół szyi i stawów wzmocnioną metalem pokrytym czerwoną emalią. W lewej dłoni trzymał nagi miecz, przewieszony przez ramię. Prawa spoczywała na skórzanym pasie przechodzącym na ukos przez klatkę piersiową. Zwisało z niego siedem mieszków - najmniejszy rozmiarów fiolki na leki, największy - tak duży jak jego zaciśnięta dłoń. Wystawały z nich drewniane uchwyty. Czarne, hebanowe, po których wędrował palcami jak pająk po ścianie. Jeden rzut oka wystarczał, by zorientować się, że są to uchwyty dzwonków, zdradzających profesję mężczyzny. Nekromanta miał ze sobą siedem dzwonków swojej mrocznej sztuki. Przez jakiś czas spoglądał w dół, na kopiec i zauważył, że nie jest pierwszym, który przybył tu tego dnia. Na szczycie kopca stały dwie osoby, a falujące powietrze zdradzało, że w pobliżu znajdują się jeszcze inne, mniej widoczne istoty. Mężczyzna zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby poczekać do zmierzchu, ale wiedział, że nie ma takiego wyboru. Nie była to jego pierwsza wyprawa do kopca. Głęboko pod nim kryła się Moc, uwięziona w głębi ziemi. Przywoływała go z Królestwa, wzywając do siebie na dzień letniego przesilenia. Wzywała go teraz i nie mógł jej się przeciwstawić. Zachował jednak na tyle dumy, by oprzeć się pokusie przebiegnięcia ostatniej pół mili, jaka dzieliła go od miejsca przeznaczenia. Powstrzymywał się ze wszystkich sił, a gdy stopami dotknął nagiej ziemi otaczającej kopiec, zrobił to rozważnie, bez żadnych oznak pośpiechu. Jednego z ludzi znał i spodziewał się tutaj zastać. Starszy mężczyzna, ostatni z rodu tych, co
służyli rzeczy spoczywającej pod kopcem, działał jako kanał Mocy, chroniąc ją przed spojrzeniami widzących wszystko wiedźm z lodowej groty. Fakt, że był sam i nie miał u boku zasmarkanego ucznia, dodawał otuchy. Zbliżał się czas, gdy Moc nie będzie musiała ukrywać się dłużej pod ziemią. Drugiej osoby nie znał. Kobieta lub coś, co kiedyś nią było. Nosiła matową maskę z brązu i grube futro barbarzyńców z Północy. Niepotrzebne, niewygodne, zupełnie nie pasujące do takiej pogody... chyba że przez skórę wyczuwała jeszcze coś innego niż światło słońca. Na palcach obleczonych w jedwabne rękawiczki miała kilka kościanych pierścionków. - Ty jesteś Hedge - stwierdziła obca. Mężczyznę zaskoczyła moc w jej głosie. Tak jak się domyślał, była guślarką Wolnych Magów, lecz znacznie potężniejszą niż mógł przypuszczać. Znała jego imię lub przynajmniej jedno z jego imion - to najmniejsze, którego ostatnio używał najczęściej. On także był guślarzem Wolnych Magów jak wszyscy parający się nekromancją. - Sługa Kerrigora - kontynuowała kobieta. - Widzę jego znamię na twoim czole, chociaż przyznaję, że całkiem sprytnie je ukryłeś. Hedge wzruszył ramionami i dotknął tego, co przypominało znamię Kodeksu na czole. Znamię pękło na dwie części i odsłoniło szpetną bliznę, która wiła się i czołgała po skórze. - Noszę znamię Kerrigora - odparł spokojnie. - Ale Kerrigora nie ma, bo pojmała go Abhorsen i więziła przez ostatnie czternaście lat. - Teraz będziesz służyć mnie - powiedziała kobieta tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Powiedz mi, jak złączyć się z Mocą, która ukryta jest pod tym kopcem, a sprawię, że zegnie się pod moją wolą. Hedge skłonił głowę, skrywając uśmiech. Czy nie przypominało to dni po upadku Kerrigora, gdy przyszedł do kopca? - Od zachodniej strony jest kamień - powiedział, wskazując mieczem kierunek. - Odsuń go, a zobaczysz wąski tunel opadający stromo w dół. Podążaj za nim do miejsca, w którym przegradza go płaski kamień. U jego stóp zobaczysz sączącą się wodę. Skosztuj jej, a poczujesz Moc, o którą ci chodzi. Nie wspomniał o tym, że tunel jest jego własnością, wynikiem pięciu lat wysiłków, ani o tym, że sącząca się woda to pierwszy widoczny znak walki o wolność toczącej się od ponad dwóch tysięcy lat. Kobieta skinęła głową. Wąski fragment ciała wokół maski nie zdradzał wyrazu twarzy, jakby znajdujące się pod nią rysy stężały na podobieństwo metalu. Potem odwróciła się i wypowiedziała zaklęcie, a z każdym słowem z ust maski wydobywał się biały dym. Kiedy skończyła, spod jej stóp podniosły się dwa stworzenia, wcześniej niemal niewidoczne na tle zeschłej ziemi. Dwie, niesamowicie wychudłe, przypominające ludzi istoty, o mięśniach z wirującej mgły i kościach z biało-niebieskiego ognia. Stworzenia Wolnej Magii, które ludzie nazywali Hishami. Hedge przyjrzał się im z uwagą i oblizał wargi. Poradziłby sobie z jednym, ale dwóch
zmusiłoby go do ujawnienia Mocy, którą póki co lepiej było zachować w ukryciu. Starzec nic by nie pomógł. Nadal siedział tam, gdzie przedtem, mamrocząc coś pod nosem. - Jeżeli nie wrócę przed zmierzchem - powiedziała kobieta - moi słudzy rozerwą cię na strzępy. Ciało i duszę też, na wypadek, gdybyś chciał szukać schronienia w Śmierci. - Zaczekam tu - odparł Hedge, siadając na jałowej ziemi. Teraz, gdy już poznał instrukcje Hishów, nie stanowili dla niego żadnego zagrożenia. Odłożył miecz i przycisnął ucho do ziemi. Poprzez jej warstwy, poprzez zwały skał słyszał nie milknący szept Mocy, chociaż jego myśli i słowa nie mogły przeniknąć pętających ją okowów. Później, jeżeli będzie to konieczne, zejdzie do tunelu, zaczerpnie wody i otworzy umysł, wysyłając myśli z powrotem w górę cieknącego strumyczka, który przedarł się przez wszystkie siedem warstw chronionych potrójnymi zaklęciami. Przez srebro, złoto i ołów, jarzębinę, jesion i dąb, a także przez siódmą warstwę kości. Hedge nie zwracał uwagi na to, że kobieta odchodzi, ani na odgłos odsuwania wielkiego głazu, mimo że był to czyn ponad siły zwykłego człowieka, a nawet kilku zwykłych ludzi. Gdy wróciła, Hedge stał na samym szczycie kopca i spoglądał na południe. Hishe stały obok, ale nie poruszyły się, gdy ich pani wspięła się ku nim. Starzec siedział tam, gdzie zawsze, nie przestając mamrotać, ale Hedge nie mógł stwierdzić, czy mówił zaklęcia, czy bredził. Wiedział, że to nie czary, chociaż w głosie starca wyczuwał Moc kopca. - Będę ci służyć - powiedziała kobieta. Z jej głosu uszła arogancja, choć nadal dźwięczała w nim Moc. Hedge zauważył skurcz mięśni szyi, gdy wypowiadała te słowa. Uśmiechnął się i uniósł rękę. - Wokół kopca znajdują się Kamienie Kodeksu, które postawiono zbyt blisko. Zniszczysz je. - Zniszczę - zgodziła się kobieta, pochylając głowę. - Służyłaś Czarnej Magii - mówił dalej Hedge. W dawnych latach Kerrigor ściągnął do siebie wszystkich nekromantów z Królestwa, którzy służyli mu jako pomniejsi rycerze. Większość z nich zginęła podczas upadku Kerrigora albo później, z ręki Abhorsenów. Nieliczni przetrwali, lecz kobieta nigdy nie była Sługą Kerrigora. - Dawno temu - przyznała kobieta. Hedge poczuł w niej lekkie drgnienie Życia, zanurzone głęboko pod podbitym zaklęciami futrem i maską z brązu. Była starą wiedźmą. Bardzo, bardzo starą - do niczego dla nekromanty, który musi wejść w Śmierć. Chłód rzeki Śmierci miał szczególny smak dla tych, którzy unikali jej szponów aż do końca danego im czasu. - Weźmiesz ze sobą dzwonki. Do pracy, którą masz przed sobą, będziesz potrzebować wielu Zmarłych. Hedge odpiął pas i bardzo ostrożnie podał go kobiecie, pilnując, żeby przypadkiem nie potrącić żadnego dzwonka. Dla siebie miał drugi komplet, zabrany pomniejszemu nekromancie w chaosie powstałym po klęsce Kerrigora. Odzyskanie ich wiązało się z pewnym ryzykiem, bo ukryte były w samym środku Królestwa od dawna pozostającej we władaniu Króla i Królowej Abhorsen. Ale w
najbliższych planach nie potrzebował dzwonków. Nawet nie mógł ich zabrać tam, dokąd zamierzał iść. Kobieta wzięła dzwonki, lecz nie założyła pasa. Zamiast tego wyprostowała prawą rękę dłonią do góry. Lśniła tam maleńka iskierka - odprysk metalu świecący jasnym, niemal białym płomieniem. Hedge wyciągnął rękę. Opiłek przeskoczył na nią, sadowiąc się tuż pod skórą i nie pozostawiając śladu krwi. Przyłożył dłoń do twarzy, czując tchnienie Mocy. Potem powoli zacisnął dłoń i uśmiechnął się. Nie dla niego ta iskra rzadkiego metalu. Była ziarnem, które można zasiać w wielu glebach. Hedge miał wobec niego szczególny plan, bardzo żyzną grządkę, na której wyrośnie i wyda upragnione owoce. Ale pewnie minie wiele lat, zanim będzie mógł zasiać ją w miejscu, gdzie spowoduje najwięcej szkód. - A ty? - zapytała kobieta. - Dokąd pójdziesz? - Pójdę na południe, Chlorr - powiedział Hedge, pokazując, że zna jej imię i wie o niej jeszcze coś więcej. - Na południe do Ancelstierre, na drugą stronę Muru. To mój kraj rodzinny, chociaż mój duch nie jest dzieckiem tej bezsilnej ziemi. Mam tam i jeszcze dalej wiele do zrobienia. Ale skontaktuję się z tobą, kiedy zajdzie potrzeba albo gdy dojdą mnie wieści, które mi się nie spodobają. Odwrócił się i odszedł bez słowa. Przecież pan nie musi żegnać się ze swymi sługami.
Część pierwsza Stare Królestwo Czternasty rok od powrotu na tron króla Touchstone’a I Rozdział pierwszy Urodziny pod złym znakiem Głęboko we śnie Lirael czuła, jak ktoś głaszcze ją po czole. Łagodny, miękki dotyk chłodnej dłoni na rozgorączkowanej skórze dziewczynki. Uśmiechała się, bo sprawiał jej radość. Potem sen zmienił się i Lirael zmarszczyła czoło. Dotyk nie był już miękki i serdeczny, lecz szorstki i bolesny. Już nie chłodny, lecz gorący, nawet piekący... Obudziła się. Natychmiast zauważyła, że ściągnęła z siebie kołdrę i leży twarzą na szorstkim, wełnianym poszyciu materaca. Poduszka spadła na podłogę. Poszewkę, która teraz zwieszała się z krzesła, musiała zedrzeć podczas sennego koszmaru. Lirael rozejrzała się po swojej komnacie, lecz nie dostrzegła innych śladów nocnej utarczki ani zniszczeń. Szafa z grubo ociosanych sosnowych desek stała prosto, rygiel z matowej stali nadal był zasunięty. Biurko i krzesło stały w przeciwległym kącie, a miecz ćwiczebny spokojnie wisiał w pochwie na drzwiach. Najwyraźniej noc minęła spokojnie. Czasami w przeplatanym koszmarami śnie Lirael spacerowała, rozmawiała i siała spustoszenie. Lecz zawsze tylko w swoim ulubionym pokoju. Nie chciała nawet myśleć o tym, co by było, gdyby musiała wrócić do rodzinnych komnat. Znów zamknęła oczy i nasłuchiwała. Była cisza, co oznaczało, że do Porannego Dzwonu zostało jeszcze sporo czasu. Odzywał się on codziennie o tej samej porze, wywołując Clayry z łóżek na powitanie nowego poranka. Lirael jeszcze silniej zacisnęła powieki i próbowała ponownie zasnąć. Chciała, żeby wróciło uczucie dotknięcia dłoni na czole. To dotknięcie było jedyną rzeczą, jaką zapamiętała po swojej matce. Nie twarz ani nie głos - tylko dotyk jej chłodnej dłoni. Dzisiaj rozpaczliwie go potrzebowała, lecz jej matka dawno odeszła, gdy Lirael miała pięć lat, bez słowa, bez żadnego wyjaśnienia, zabierając ze sobą sekret ojcostwa dziewczynki. Tylko zniekształcona wieść o jej śmierci nadeszła z dalekiej Północy trzy dni przed dziesiątymi urodzinami Lirael. Gdy przypomniała sobie o tym, wszelkie nadzieje na sen zniknęły. Jak każdego ranka, dziewczyna zaprzestała prób zaciskania powiek. Pozwoliła im się otworzyć i przez kilka minut wpatrywała się w sufit. Przez noc kamień się nie zmienił. Nadal był szary i zimny, z niewielkimi plamkami różu. Znak Kodeksu też się tam żarzył, ciepły i złoty, zatopiony w kamieniu. Świecił mocniej niż w chwili przebudzenia i rozjaśniał się coraz bardziej, gdy usiadła na łóżku, poszukując butów. Pokoje
Clayrów ogrzewała para ciepłych źródeł i magia, lecz kamienne podłogi były zawsze zimne. - Dzisiaj kończę czternaście lat - wyszeptała. Włożyła buty, lecz nie uczyniła ruchu, by wstać. Od czasu, gdy wiadomość o śmierci matki dotarła do niej w przeddzień dziesiątych urodzin, wszystkie następne odbierała jak zwiastuny nieszczęścia. - Czternaście lat! - powtórzyła Lirael. Przepełniał ją ból. Miała czternaście lat i w świecie poza Lodowcem Clayrów byłaby kobietą. Lecz tutaj nadal musiała nosić niebieską tunikę dziecka, bo wejścia w dorosłość nie określał wiek, lecz dar Widzenia. Jeszcze raz zacisnęła powieki, zmuszając się do spojrzenia w przyszłość. Wszyscy w jej wieku posiedli ten dar. Wiele młodszych dzieci nosiło już białe szaty i diadem z kamienia księżycowego. Było nie do pomyślenia, żeby w wieku czternastu lat dziewczyna z klanu Clayrów jeszcze go nie otrzymała. Otworzyła oczy, lecz nie miała żadnej wizji. Zobaczyła tylko swój prosty pokój, trochę zamazany przez łzy. Otarła je i wstała. - Nie mam ojca, matki ani daru Widzenia - powiedziała, otwierając szafę i wyciągając ręcznik. Dobrze znana litania. Powtarzała ją często, chociaż ilekroć to czyniła, czuła ukłucie smutku w żołądku. Zupełnie jakby bolał ją ząb, a ona drażniła go językiem. Mimo bólu nie mogła zostawić tego w spokoju. Rana była teraz częścią jej osobowości. Lecz może pewnego dnia, już wkrótce, wezwie ją Głos Dziewięciodniowego Czuwania. Obudzi się wtedy i powie: „Nie mam matki, nie mam ojca, ale mam dar Widzenia”. - Dostanę ten dar - wymamrotała do siebie Lirael. Otworzyła drzwi i na palcach poszła korytarzem w stronę łazienek. Znaki Kodeksu rozjaśniały się, gdy przechodziła pod nimi, rozświetlając półmrok. Lecz wszystkie pozostałe drzwi w Kwaterze Młodych były zamknięte. Kiedyś Lirael głośnym pukaniem wzywała mieszkające tam sieroty na wczesną kąpiel. Ale tak było wiele lat temu. Zanim wszystkie dostały dar Widzenia. Opiekunką młodych była wtedy Merell. Rządziła nimi lekką ręką. Teraz tę rolę przejęła Kirrith, ciotka Lirael. Gdyby tylko usłyszała jakiś hałas, wyszłaby z pokoju w szlafroku w biało- bordowe pasy, żeby nakazać ciszę i szacunek dla śpiących starszych. Nie traktowała Lirael w wyjątkowy sposób. Wręcz przeciwnie. Kirrith była przeciwieństwem matki Lirael, Arielle. Uwielbiała zasady, przepisy, tradycję i posłuszeństwo. Kirrith nigdy nie opuściłaby Lodowca, żeby pójść nie wiadomo dokąd i wrócić w siódmym miesiącu ciąży. Lirael zmarszczyła brwi przy drzwiach Kirrith. Nie, Kirrith nigdy jej tego nie powiedziała. Nie chciała mówić o młodszej siostrze. Ta garstka informacji, jakie Lirael zdobyła o matce, pochodziła z podsłuchiwania rozmów kuzynów, podczas których zastanawiali się, co zrobić z dziewczynką, która tak wyraźnie nie jest jedną z nich. Lirael skrzywiła się na tę myśl. Grymas nie zniknął, nawet gdy szorowała twarz w gorącej kąpieli. Zmył go dopiero dreszcz po zanurzeniu w zimnej wodzie długiego basenu. Pojawił się znów, gdy Lirael czesała się przed dużym lustrem w szatni. Był to wysoki na osiem
i szeroki na dwanaście stóp prostokąt ze stali, trochę zaśniedziały przy brzegach. Późnym rankiem stanie przed nim cała ósemka sierot mieszkających w Kwaterze Młodych. Lirael nie znosiła wspólnego korzystania z lustra, bo eksponowało kolejną różnicę między nią i dziećmi. Większość Clayrów miała brązową skórę, nabierającą szybko głębokiej, kasztanowej opalenizny na stokach Lodowca, jasnoblond włosy i jasne oczy. W ich otoczeniu Lirael wyglądała jak blady chwast pośród zdrowych kwiatów. Jej biała skóra spiekała się na raka, zamiast łagodnie się opalać, miała też ciemne oczy i jeszcze ciemniejsze włosy. Wiedziała, że odziedziczyła karnację po nie znanym ojcu. Arielle nigdy jej tego nie powiedziała - następny wstyd dla i tak przepełnionej bólem dziewczyny. Kobiety z rodu Clayrów często miewały dzieci z mężczyznami, którzy odwiedzali Lodowiec, ale zwykle nie odjeżdżały wraz z nimi ani nie utrzymywały ojcostwa w sekrecie. I z niewiadomego powodu prawie zawsze rodziły dziewczynki - jasnowłose, brązowe jak kasztany, z błękitnymi lub jasnozielonymi oczami. Z wyjątkiem Lirael. Nie mogła o tym zapomnieć. Skupiła się na czesaniu, czterdzieści dziewięć ruchów grzebienia po każdej stronie. Czuła, że wzbiera w niej nadzieja. Może to dziś nadejdzie ten dzień. Czternaste urodziny ozdobione najlepszym możliwym prezentem, darem Widzenia. Mimo to nie miała ochoty jeść śniadania w Środkowym Refektarzu. Większość Clayrów tam właśnie jadła, musiałaby więc zasiąść przy stole z dziewczynkami młodszymi o trzy lub nawet cztery lata, pasując do nich jak oset do bukietu z ogrodowych kwiatów i do tego ubrana na niebiesko. Wszystkie dziewczyny w jej wieku nosiły już białe szaty i siadywały przy stołach ukoronowanych i uznanych Clayrów. Minęła dwa ciche korytarze i zeszła klatką schodową, wijącą się spiralnie w dwóch przeciwnych kierunkach, na sam dół do Dolnego Refektarza. W nim jadali handlarze i interesanci, którzy przybyli poprosić Clayry, żeby zajrzały w ich przyszłość. Jedynymi Clayrami w tym pomieszczeniu była obsługa kuchni lub osoba odczytująca listę gości. Albo prawie jedynymi. Był ktoś jeszcze. Lirael miała nadzieję, że przyjdzie. Głos Dziewięciodniowego Czuwania. Schodząc po ostatnich stopniach, Lirael wyobraziła sobie tę scenę. Głos kroczy w dół po schodach, uderza w gong, potem zatrzymuje się, żeby oznajmić, iż Dziewięciodniowe Czuwanie ujrzało ją - Lirael - koronowaną diademem z kamienia księżycowego i że wreszcie otrzymuje upragniony dar Widzenia. Tego ranka w Dolnym Refektarzu panował niewielki ruch. Tylko trzy spośród sześćdziesięciu stolików były zajęte. Lirael podeszła do czwartego, jak najdalej od innych, i odsunęła ławkę. Wolała siadać sama, nawet bez towarzystwa Clayrów. Dwa stoliki zajmowali kupcy, przypuszczalnie z Belisaere. Rozmawiali głośno o pieprzu, imbirze, gałce muszkatołowej i cynamonie, które przywieźli z dalekiej Północy i mieli nadzieję sprzedać Clayrom. Prowadzona podniesionymi głosami rozmowa o jakości i mocy przypraw była wyraźnie adresowana do pracujących w kuchni. Lirael pociągnęła nosem. Szumne zapowiedzi mogły być prawdą. Zapach goździków i gałki
muszkatołowej dochodzący z pakunków kupców był bardzo silny, lecz przyjemny. Lirael potraktowała to jako kolejną dobrą wróżbę. Przy trzecim stole rozsiedli się strażnicy kupców. Nawet tutaj, we wnętrzu Lodowca, mieli na sobie zbroje z zachodzących na siebie płytek metalu, miecze zaś, ukryte w pochwach, trzymali pod ręką. Najwyraźniej myśleli, że bandyci albo ktoś jeszcze gorszy może łatwo przebyć wąską ścieżkę wzdłuż rzecznego wąwozu i wyważyć bramę, wiodącą do ogromnego kompleksu we wnętrzu góry. Oczywiście większości fortyfikacji nie byli w stanie dostrzec. Na ścieżce wzdłuż rzeki roiło się od znaków Kodeksu służących do ukrywania i oślepiania, a pod płaskimi kamieniami, którymi wyłożona była ścieżka, kryli się posłańcy Kodeksu o kształtach dzikich bestii i groźnych wojowników. Wkroczyliby do akcji przy najmniejszym zagrożeniu. Ścieżka przecinała też rzekę nie mniej niż siedem razy, po wąskich kamiennych mostach prastarej konstrukcji. Mosty były łatwe do obrony - rzeka Ratterlin płynęła wystarczająco wartkim nurtem, żeby zupełnie uniemożliwić Zmarłym przedostanie się do Lodowca. Nawet tutaj, w Dolnym Refektarzu, dało się zauważyć obecność magii Kodeksu, uśpionej w ścianach i w posłańcach, w grubo ciosanych skałach podłogi i sufitu. Lirael widziała znaki Kodeksu, mimo iż były delikatne, i odgadywała zaklęcia, w jakie się układały. Trudniej było dostrzec posłańców, bo wyraźnie widoczne były tylko znaki, które ich uaktywniały. Były też inne, wyrazistsze, oświetlające to i wszystkie inne pomieszczenia w podziemnym państwie Clayrów, wykutym w górskiej skale pod chłodną masą Lodowca. Lirael przyglądała się twarzom gości. Bez osłony hełmów ich krótko ostrzyżone włosy zdradzały, że żaden nie nosi znamienia Kodeksu na czole. Znaczyło to, że prawie na pewno nie widzą czarów, jakie ich otaczają. Instynktownie rozdzieliła swoje trochę za długie włosy i dotknęła znamienia. Lekko zapulsowało pod palcami i poczuła związek, przynależność do wielkiego Kodeksu, który opisywał świat. Przynajmniej była kimś w rodzaju Maga Kodeksu, chociaż nie posiadała daru Widzenia. Strażnicy kupców powinni bardziej ufać naszym zabezpieczeniom, pomyślała Lirael, spoglądając jeszcze raz na zbrojnych mężczyzn i kobiety. Jeden z nich dojrzał jej spojrzenie i oczy ich spotkały się na chwilę, dopóki nie odwróciła wzroku. Ujrzała młodego mężczyznę z głową ogoloną bardziej niż u pozostałych, tak że jego czaszka lśniła, odbijając światło od znaków Kodeksu ze sklepienia. Chociaż próbowała nie zwracać na niego uwagi, zauważyła, że wstaje i kieruje się ku niej. Płytkowa zbroja była za duża, jakby zrobiono ją na wyrost dla kogoś, kto dorośnie dopiero za kilka lat. Lirael zmarszczyła się, gdy podszedł, i odwróciła głowę. Tylko dlatego, że Clayry co jakiś czas brały sobie kochanków spośród gości, niektórzy ludzie uważali, że każda z nich, schodząc do Dolnego Refektarza, poluje na mężczyznę. Opinia ta była dość rozpowszechniona, szczególnie wśród młodych chłopców w wieku około szesnastu lat. - Przepraszam - odezwał się rycerz. - Czy mogę się przysiąść? Lirael niechętnie skinęła głową, więc chłopak usiadł. Kaskada metalowych płytek rozdzwoniła
mu się na piersi powolnym wodospadem metalu. - Mam na imię Barra - oznajmił radośnie. - Czy jesteś tutaj pierwszy raz? - Słucham? - zapytała Lirael, zaskoczona i onieśmielona. - W Refektarzu? - Nie - odparł Barra, śmiejąc się i rozkładając ręce, żeby wskazać znacznie szerszy obszar. - Tutaj, w Lodowcu Clayrów, jestem drugi raz, więc gdybyś potrzebowała kogoś, żeby cię oprowadzić... Twoi rodzice pewnie często tu handlują, prawda? Lirael znów odwróciła głowę, czując jak pieką ją policzki. Chciała coś odpowiedzieć, zrobić jakąś błyskotliwą uwagę, ale nie mogła się oprzeć wrażeniu, że nawet ludzie z zewnątrz wiedzą, że nie ma daru Widzenia. Nawet ten głupi, niedorośnięty, gadatliwy prostak. - Jak masz na imię? - zapytał Barra, nie zauważając jej rumieńca, nieświadomy poczucia straszliwej pustki, jaka ją ogarnęła. Przełknęła ślinę i zwilżyła usta, lecz nie odpowiedziała. Czuła, że nie ma żadnego imienia, żadnej tożsamości, którą mogłaby podać. Nie mogła nawet patrzeć na Barrę, bo jej oczy były pełne łez, więc wbiła wzrok w niedojedzoną gruszkę na talerzu. - Chciałem się tylko przywitać - wytłumaczył niezręcznie, gdy zaległa zupełna cisza. Lirael pokiwała głową i dwie łzy spadły na owoc. Nie podniosła głowy ani nie starała się otrzeć oczu. Czuła, że ręce ma równie bezwładne i bezużyteczne jak głos. - Przepraszam - dodał Barra, zrywając się na równe nogi z chrzęstem zbroi. Lirael patrzyła spod oka, jak chłopak wraca do swojego stołu. Gdy oddalił się o kilka stóp, jeden z mężczyzn powiedział coś, zbyt cicho, by mogła usłyszeć. Barra wzruszył ramionami, mężczyźni zaś - a także niektóre kobiety - wybuchnęli śmiechem. - Mam urodziny - szepnęła Lirael w stronę talerza, głosem bardziej przepełnionym łzami niż jej oczy. - Nie wolno płakać w urodziny. Wstała i niezgrabnie przekroczyła ławkę, by zabrać talerz i widelec do okna zmywalni. Starannie unikała wzroku wszystkich bliższych i dalszych kuzynów, którzy tam pracowali. Nadal trzymała talerz, kiedy jedna z Clayrów zeszła na dół głównymi schodami i metalową różdżką uderzyła w pierwszy gong, stojący u stóp siedmiu schodów. Lirael zamarła, a wszyscy w Refektarzu przestali mówić, gdy Clayr schodziła, uderzając w kolejne gongi. Ich dźwięki zlały się w jedno, zanim wybrzmiały w ciszy. Nowo przybyła zatrzymała się na dolnym stopniu i uniosła różdżkę. Serce Lirael zabiło mocniej, a żołądek zawiązał się w supeł. Było dokładnie tak, jak sobie wyobrażała. Poczuła pewność, że poranna wizja nie była tylko wyobrażeniem, lecz właśnie nadejściem daru Widzenia. Sohrae, sądząc po różdżce, była dzisiaj Głosem Dziewięciodniowego Czuwania, oznajmiającym, że czuwające osoby ujrzały coś ważnego dla Clayrów lub dla Królestwa. Co najważniejsze, Głos oznajmiał także, kiedy Czuwanie widziało dziewczynkę, która jako kolejna otrzyma dar Widzenia. - Znasz ją jedną, znasz je wszystkie - oznajmiła Sohrae, a jej czysty głos dosięgał każdego kąta Refektarza, niósł się aż do kuchni i zmywalni na tyłach. - Dziewięciodniowe Czuwanie z wielkim
zadowoleniem oznajmia, że dar Widzenia obudził się w naszej siostrze... Sohrae wzięła oddech, żeby kontynuować, a Lirael zamknęła oczy, wiedząc, że Sohrae zaraz wypowie jej imię. To muszę, muszę, muszę być ja - myślała. - Dwa lata później niż wszyscy, a dzisiaj są moje urodziny. To muszę... - Anniselle - zaintonowała Sohrae. Potem odwróciła się i wspięła się po schodach, lekko uderzając w gongi, a ich dźwięk stanowił łagodny kontrapunkt dla rozmów, do których powrócili goście. Lirael otworzyła oczy. Świat się nie zmienił. Nie otrzymała daru Widzenia. Wszystko będzie tak samo jak dotąd, czyli koszmarnie. - Mogę prosić o talerz? - zapytała jedna z kuzynek, niewidoczna zza okna zmywalni. - Ach, to ty, Lirael! Myślałam, że to jeden z gości. Lepiej pospiesz się na górę, kochana. Przebudzenie Anniselle zacznie się za niecałą godzinę. Tu Głos zagląda na samym końcu, wiesz? Dlaczego jadłaś tutaj, na dole? Lirael nie odpowiedziała. Podała talerz i przeszła przez Refektarz jak lunatyczka, dotykając po drodze niespokojnymi palcami krawędzi stołów. Myślała tylko o głosie Sohrae, powtarzając w myślach jej słowa: „Dar Widzenia obudził się w naszej siostrze Anniselle”. Anniselle będzie nosić białą szatę, dostanie srebrny diadem z kamieniem księżycowym, podczas gdy Lirael będzie musiała ubrać się w najlepszą niebieską tunikę, mundurek dziecka. Tunika nie miała już lamówki, tyle razy ją przedłużano, ale i tak była za krótka. Dziesięć dni temu Anniselle skończyła jedenaście lat. Lecz jej urodziny były niczym w porównaniu z dzisiejszym dniem, dniem Przebudzenia. Urodziny to nic - myślała Lirael, mechanicznie stawiając jedną stopę przed drugą na sześciuset stopniach oddzielających Dolny Refektarz od Drogi Zachodniej, dwieście kroków po ścieżce, a potem sto dwa kroki w górę do tylnej bramy drzwi Kwatery Młodych. Liczyła każdy krok i nie patrzyła nikomu w oczy. Widziała tylko ruch białych szat i odzianych w czarne pantofle stóp, gdy wszystkie Clayry zdążały do Wielkiej Sali, żeby uczcić kolejną dziewczynkę, która dołączyła do szeregów tych, co widziały przyszłość. Dotarłszy do swojej komnaty, Lirael stwierdziła, że cała, choć i tak niewielka, radość z urodzin wyparowała. Zgasła, zdmuchnięta jak płomyk świecy. Ten dzień należał do Anniselle. Musiała spróbować cieszyć się jej szczęściem. Powinna przestać zwracać uwagę na straszliwy smutek, jaki wzbierał w jej sercu.
Rozdział drugi Stracona przyszłość Lirael rzuciła się na łóżko, próbując przezwyciężyć rozpacz. Powinna zacząć się przebierać na Przebudzenie Anniselle. Ale za każdym razem, kiedy próbowała wstać, czuła, że nie potrafi się podnieść i kładła się z powrotem. Mogła tylko znowu przeżywać tę straszną chwilę w Dolnym Refektarzu, gdy nie usłyszała swojego imienia. Udało się jej jednak oderwać od tych wspomnień i skupić myśli na najbliższej przyszłości. Podjęła decyzję. Nie pójdzie na Przebudzenie Anniselle. Nikt chyba nie zauważy jej nieobecności, chociaż mógł po nią ktoś przyjść. Ta myśl dała jej dość sił, by wyjść z łóżka i zbadać możliwe kryjówki. Zwykle chowamy się pod łóżkiem, lecz pod prostym posłaniem Lirael było ciasno i brudno, ponieważ od tygodni nie sprzątała jak należy. Przez chwilę zastanawiała się nad szafą, ale jej kształt i konstrukcja z desek sosnowych przypominały stojącą pionowo trumnę. Lirael zawsze miała bujną wyobraźnię, którą kuzynki nazywały chorą. Jako małe dziecko lubiła odgrywać dramatyczne sceny śmierci ze znanych opowieści. Wiele lat temu przestała, lecz myśl o śmierci - szczególnie o własnej - zawsze jej jednak towarzyszyła. - Śmierć - wyszeptała Lirael i zadrżała, słysząc wymówione na głos straszliwe słowo. Wypowiedziała je raz jeszcze, trochę głośniej. Proste słowo, łatwy sposób na uniknięcie wszystkiego, co ją prześladowało. Mogła nie pójść na Przebudzenie Anniselle, lecz chyba nie uda jej się wymigać od następnych. Gdybym się zabiła - myślała - nie musiałabym patrzeć, jak coraz młodsze dziewczynki otrzymują dar Widzenia. Nie musiałabym stać z grupką dzieci w niebieskich tunikach, które przyglądają mi się zza rzęs podczas ceremonii Przebudzenia. - Lirael znała to spojrzenie i poznawała w nim strach. Bały się skończyć jak ona, skazana na brak jedynej naprawdę ważnej rzeczy. I nie musiałaby znosić Clayrów, spoglądających na nią ze współczuciem, zatrzymujących się i pytających o zdrowie. Jakby same słowa mogły przedstawić, co czuje. Gdyby potrafiła opisać, jak to jest mieć czternaście lat i nie posiadać daru Widzenia. - Śmierć - wyszeptała znów Lirael, delektując się tym słowem. Co innego jej zostało? Zawsze miała nadzieję, że pewnego dnia zdobędzie dar Widzenia. Ale teraz ma już czternaście lat - czy kiedykolwiek słyszano o Clayr w jej wieku pozbawionej tego daru? - To najlepsze, co mogę zrobić - odezwała się znów, jakby opowiadała przyjacielowi o podjęciu bardzo ważnej decyzji. Jej głos zabrzmiał przekonująco, ale w duchu nie była tak pewna. Clayry nie popełniały samobójstw. Odebranie sobie życia byłoby ostatecznym, straszliwym potwierdzeniem, że tu nie pasuje. Ale w sumie to chyba najlepsze wyjście. Tylko jak się do tego zabrać? Wzrok Lirael zatrzymał się na wiszącym na drzwiach ćwiczebnym mieczu z tępej, miękkiej stali. Mogłaby rzucić się na jego ostrze, ale to spowodowałoby powolną i bardzo bolesną śmierć. Poza tym ktoś z pewnością usłyszy, jak jęczy, i może sprowadzić pomoc.
Istniało chyba zaklęcie, które ugasiłoby jej oddech, wysuszyło płuca i zamknęło gardło. Ale nie znajdzie go w książkach szkolnych, „Ćwiczeniach z Magii Kodeksu”, ani w „Indeksie znaków Kodeksu”, które leżały na jej biurku. Musiałaby przetrząsnąć Wielką Bibliotekę, ale takie informacje z pewnością trzymano pod kluczem i chroniono dodatkowym zaklęciem. Pozostawały dwa w miarę dostępne sposoby zakończenia tego wszystkiego: chłód i wysokość. - Lodowiec - wyszeptała Lirael. To właśnie to, postanowiła. Pójdzie na schody Starmount, kiedy wszyscy będą na Przebudzeniu Anniselle, i rzuci się na skute lodem zbocze. Kiedyś, jeżeli komuś zechce się szukać, znajdą jej zamarznięte, połamane ciało i wtedy dowiedzą się, jak to jest być Clayrą i nie mieć daru Widzenia. Łzy napłynęły jej do oczu, gdy wyobraziła sobie wielki tłum patrzący na jej ciało niesione przez Wielką Salę. Niebieski kolor tuniki zmieni się w biel lodu i śniegu. Pukanie do drzwi przerwało krótkie, chorobliwe rojenia. Lirael podniosła się. Dziewięciodniowe Czuwanie musiało ją wreszcie ujrzeć po raz pierwszy. Widzieli, jak wspina się na lodowiec, więc przysłały kogoś, żeby temu zapobiec i powiedzieć jej, że pewnego dnia otrzyma dar Widzenia i że wszystko będzie w porządku. Drzwi otworzyły się, zanim Lirael zdążyła powiedzieć „proszę”. Natychmiast zorientowała się, że to nie Głos Dziewięciodniowego Czuwania, zatroskany o jej bezpieczeństwo, tylko ciotka Kirrith. Opiekunka Młodych zawsze traktowała Lirael tak samo jak inne dzieci, nie okazując uczuć, jakich można było się spodziewać od ciotki. - Tu jesteś! - krzyknęła irytującym, na pozór wesołym głosem. - Szukałam cię na śniadaniu, ale był taki tłok, że nie mogłam cię znaleźć. Najlepsze życzenia urodzinowe, Lirael! Lirael patrzyła na Kirrith i prezent. Duża, kwadratowa paczka, owinięta czerwono-białym papierem, obsypanym złotym pyłem. Bardzo ładny papier. Ciotka Kirrith nigdy wcześniej nie dała jej żadnego prezentu. Wyjaśniała to mówiąc, że nigdy też nie przyjmuje prezentów, lecz Lirael myślała, że nie ma racji. Chodzi o dawanie, nie o dostawanie. - No, otwórz! - wykrzyknęła Kirrith. - Do Przebudzenia zostało niewiele czasu. Wyobrażasz sobie? To mała Anniselle! Lirael wzięła paczkę. Była miękka, lecz dość ciężka. Przez chwilę wszystkie myśli o samobójstwie zniknęły, odegnane przez ciekawość. Co to za prezent? Po chwili, gdy znów dotknęła paczki, doznała złego przeczucia. Szybko wydarła dziurkę w rogu papieru i zauważyła niebieski kolor zdradzający zawartość. - To tunika - stwierdziła, a słowa dochodziły z bardzo, bardzo daleka, jakby od kogoś innego. - Dziecięca tunika. - Tak - powiedziała Kirrith, wyniosła, w białej szacie i z jasnymi włosami, na których bezpiecznie rozgościły się krążek srebra i księżycowy kamień. - Zauważyłam, że twoja stara tunika jest trochę za krótka, zupełnie nie na miejscu, bo przecież sporo urosłaś... Ciotka mówiła dalej, lecz Lirael nie słyszała ani słowa. Już nic nie wydawało się realne. Ani nowa tunika, którą trzymała w rękach, ani plotąca w najlepsze ciotka Kirrith. Nic.
- No, a teraz przebierz się! - zachęcała Kirrith, prostując zagięcia własnej szaty. Była postawną, wysoką kobietą, jedną z najwyższych Clayrów. Lirael w jej obecności czuła się malutka i w jakiś sposób brudna na tle nieskazitelnej bieli szaty Kirrith. Patrzyła na nią i myślami wróciła do lodu i śniegu. Pogrążyła się w myślach do tego stopnia, że Kirrith musiała nią potrząsnąć. - Co się stało? - zapytała Lirael, zdając sobie sprawę, że umknęła jej większość z tego, co mówiła ciotka. - Ubieraj się! - powtórzyła Kirrith. Mała zmarszczka pojawiła się na jej czole, co sprawiło, że diadem zsunął się niżej i rzucił cień na oczy. - Bardzo nieuprzejmie byłoby się spóźnić. Lirael mechanicznie zdjęła starą tunikę i wśliznęła się w nową. Grubo tkane płótno, sztywne od nowości sprawiało jej trochę kłopotów, dopóki ciotka Kirrith nie wygładziła fałdów. Gdy ręce przeszły, a tunika osiadła na ramionach, sięgała trochę powyżej kostek. - Możesz jeszcze sporo urosnąć - powiedziała z zadowoleniem ciotka. - A teraz naprawdę musimy już iść. Lirael spojrzała na morze niebieskiego płótna, spowijające ją całą, i wydało jej się, że tunika jest zbyt luźna, że nigdy nie wypełni jej ciałem. Ciotka Kirrith spodziewa się pewnie, że nie wdzieje bieli Przebudzenia, bo tunika pasowałaby nawet wtedy, gdyby Lirael rosła do trzydziestego piątego roku życia. - Idź, za chwilę cię dogonię - skłamała, myśląc o szczycie Starmount, klifach i czekającym lodzie. - Muszę iść do toalety. - Dobrze - odparła Kirrith, szybko wychodząc na korytarz. - Ale pospiesz się! Pomyśl sobie, co powiedziałaby twoja matka! Lirael poszła za nią, skręcając w lewo do najbliższej ubikacji. Kirrith udała się w prawo, klaszcząc w dłonie, żeby pogonić trójkę chichoczących ośmiolatek, które ubierały się po drodze. Lirael nie miała pojęcia, co matka mogłaby powiedzieć o czymkolwiek. Kiedy była młodsza, często dokuczano jej na temat Arielle, dopóki nie zyskała sobie statusu wyrzutka, którego nikt nawet nie próbuje już drażnić. Clayry często wybierały sobie kochanków spośród gości Lodowca, a nawet z zewnątrz, lecz niesłychaną rzeczą było nie odnotować, kto jest ojcem dziecka. Matka przyczyniła się jeszcze do jej osamotnienia, opuszczając Lodowiec i pięcioletnią Lirael pod wpływem jakiejś wizji, którą nie podzieliła się z innymi Clayrami. Wiele lat później ciotka Kirrith powiedziała jej, że Arielle nie żyje, chociaż nikt nie znał szczegółów na ten temat. Lirael słyszała najróżniejsze domysły, na przykład, że matka została otruta przez zazdrosne rywalki na dworze jakiegoś barbarzyńskiego władcy w zamarzniętej pustce Północy albo rozszarpana przez dzikie bestie. Najwyraźniej utrzymywała się tam z przepowiadania przyszłości, czego żadna Clayr nie uznałaby za właściwe zajęcie dla ludzi swej krwi. Ból spowodowany utratą matki tkwił w jej sercu, lecz nie tak głęboko, by nie dało się go odsłonić. A ciotka Kirrith potrafiła to doskonale. Kiedy Kirrith i trzy skarcone dziewczynki zniknęły, Lirael wróciła do swojego pokoju i wyjęła ciepłe ubranie: płaszcz z ciężkiej zgrzebnej wełny, podwójną filcową czapkę z nausznikami,
nieprzemakalne buty, futrzane rękawiczki i skórzane gogle z przyciemnianymi na zielono szkłami. Jakiś głos mówił jej, że głupotą jest zabierać te rzeczy ze sobą, skoro i tak idzie na śmierć, ale drugi utrzymywał, że nie zaszkodzi ubrać się właściwie. Ponieważ wszystkie zamieszkane części góry ogrzewała para doprowadzana rurami z głębokich gorących źródeł, Lirael niosła swój ekwipunek w ręce. Mniejsze rzeczy zawinęła w płaszcz. Wspinaczka po schodach Starmount i tak ją rozgrzeje, nawet bez tej całej wełnianej odzieży. W ostatnim geście buntu zdjęła niebieską tunikę i rzuciła ją na podłogę. Zamiast niej wdziała neutralny strój noszony podczas prac kuchennych w Dolnym Refektarzu - długą popielatą bawełnianą bluzę, sięgającą jej do kolan, i wąskie niebieskie legginsy. Strojowi temu zwykle towarzyszył płócienny fartuch, ale Lirael nie wzięła go ze sobą. Było to dziwne uczucie skradać się Drogą Północną i nie widzieć nikogo. Zwykle na tym ruchliwym odcinku aż roiło się od kobiet, idących na Dziewięciodniowe Czuwanie albo z niego wracających, lub zajętych przyziemnymi pracami dla społeczności. Lodowiec był w rzeczywistości miasteczkiem, trochę dziwnym, bo głównym zajęciem jego mieszkańców, a właściwie mieszkanek, było patrzenie w przyszłość albo - jak Clayry stale wyjaśniały gościom - w różne możliwe warianty przyszłości. W miejscu, w którym Droga Północna krzyżowała się z Zygzakiem, Lirael rozejrzała się, żeby sprawdzić, czy nikt jej nie obserwuje. Potem zrobiła kilka kroków po pierwszym odcinku Zygzaka, szukając niewielkiego otworu na wysokości piersi. Kiedy go znalazła, zdjęła z szyi łańcuszek z kluczem. Wszystkie Clayry miały takie klucze, otwierały one większość zwykłych drzwi. Z Bramy Starmount nie korzystano często, lecz Lirael nie sądziła, żeby potrzebny jej był specjalny klucz. Wokół otworu nie było śladu żadnych drzwi, dopóki Lirael nie włożyła klucza i nie przekręciła go dwukrotnie. W tej samej chwili delikatna srebrnawa linia powoli wyrysowała w żółtawym kamieniu, poczynając od podłogi, kontur wejścia. Lirael pchnęła skrzydło bramy i wyszła na zewnątrz. Chłodne powietrze wdarło się do środka, więc szybko zrobiła krok do przodu. Gdyby w pobliżu byli jacyś inni ludzie, poczuliby chłodny podmuch szybciej niż cokolwiek innego. Clayry mieszkały wprawdzie w górze na pół przywalonej lodowcem, ale zimno wcale im nie służyło. Drzwi zatrzasnęły się za dziewczyną i srebrna linia, która znaczyła ich kontur, powoli zanikała. Przed nią prosto wiodły schody, a znaki Kodeksu nad nimi dawały światło bardziej przyćmione niż w głównych korytarzach. Stopnie były wyższe niż zwykle. Lirael nie pamiętała tego z klasowej wycieczki sprzed wielu lat, gdy wszystkie wydawały się wysokie. Skrzywiła się, zaczynając wspinaczkę, bo wiedziała, że mięśnie łydek zaraz zaprotestują przeciwko dodatkowym sześciu calom wysokości. Tam, gdzie schody biegły w linii prostej, mniej więcej przez pierwsze sto stopni, towarzyszyła im barierka z brązu. Lirael przytrzymywała się jej podczas wspinaczki, bo chłód metalu przynosił jej ukojenie. Zgodnie ze swoim zwyczajem zaczęła liczyć kroki. Ich miarowy rytm na jakiś czas przegonił wizję upadku po nie kończącym się lodowym stoku.
Prawie nie zauważyła, kiedy barierka skończyła się, a schody zaczęły zwijać się w długą spiralę, która miała ją zawieść na sam szczyt góry Starmount. Jej siostrzany szczyt nazywał się Sunfall, a pomiędzy nimi usadowił się lodowiec. Miał on kiedyś swoją własną nazwę, ale dawno o niej zapomniano. Od tysięcy lat zatem nazywano go imieniem Clayrów, które mieszkały na nim, obok niego, a czasem pod nim. Z czasem nazwa ta objęła też cały zamieszkany przez nie obszar - zarówno wielką masę lodu, jak i wykute w skałach komnaty zwano Lodowcem Clayrów, jakby stanowiły jedno. Clayry bynajmniej nie wybierały pokojów zbyt blisko lodowca. Mieszkały w górze od tysiącleci, zajmując tunele wydrążone przez prawie wymarłe już robaki lub prowadząc własne wykopy - za pomocą magii lub siły fizycznej. W tym samym czasie lodowiec kontynuował nieubłagany marsz w dół doliny, ocierając się o szczyty, które ściskały mu boki. Niszczył kamienie i nie zwracał uwagi na tunele Clayrów. Oczywiście Widziały, dokąd zmierza lodowiec, lecz nie powstrzymywało to ambitnych budowniczych z przeszłości. Najwyraźniej uważały, że przybudówki będą trwać tak długo, jak one, być może trzy lub cztery pokolenia po nich - wystarczająco długo, żeby ich praca nie poszła na marne. Lirael myślała o tych budowniczych i zastanawiała się, dlaczego schody mają tak wysokie i niewygodne stopnie. Ale po chwili nawet ich mechaniczne liczenie nie mogło utrzymać w ryzach jej wyobraźni. Zaczęła myśleć, jak teraz wygląda Anniselle. Może stoi po dziecięcej stronie Wielkiej Sali - sylwetka w bieli na tle niebieskiego pola. Zapewne będzie spoglądała na przeciwległą stronę, prawie nieświadoma obecności wielu szeregów ubranych na biało Clayrów, siedzących w ławkach, które rozciągały się po obu stronach Sali przez kilkaset jardów w dwudziestu jeden rzędach. Ławki, zrobione ze starego, ciemnego mahoniu, miały jedwabne poduszki, które zmieniano co pięćdziesiąt lat, a towarzyszył temu uroczysty ceremoniał. Po drugiej stronie Sali stanie Głos Dziewięciodniowego Czuwania i może także kilka osób z obsady Czuwania, jeżeli pozwoli im na to rozkład zajęć. Będą stali wokół Kamienia Kodeksu, który wznosił się z podłogi Sali - pojedynczy blok kamienny mieniący się wszystkimi znakami Kodeksu, opisującymi na świecie to co widzialne i niewidzialne. A na Kamieniu Kodeksu, wyżej niż można dosięgnąć, prócz Głosu z różdżką o metalowym końcu, widnieć będzie symbolizujący nową Clayrę, diadem ze srebra i księżycowych kamieni, które odbijają znaki Kodeksu. Lirael zmusiła zmęczone nogi do pokonania jeszcze jednego stopnia. Anniselle nie będzie się męczyć. Tylko kilkaset kroków wśród uśmiechniętych twarzy. Potem, kiedy założą jej diadem na skronie, powstanie tumult, towarzyszący podnoszeniu się z miejsc, a na koniec wielki aplauz, który rozniesie się echem przez Salę i potoczy dalej. Przebudzenie Anniselle, prawdziwej Clayry, pani Widzenia, przyjętej przez jedną i przez wszystkich, w odróżnieniu od Lirael, która zawsze była samotna i zapomniana. Zbierało jej się na płacz, lecz odegnała łzy. Jeszcze tylko sto kroków i będzie przy Bramie Starmount. Kiedy przejdzie przez nią i przez szeroki taras, stanie na lodowcu i spojrzy w dół, w lodową śmierć.
Rozdział trzeci Papierowe Skrzydła Lirael odpoczywała przez chwilę u szczytu schodów Starmount, lecz chłód kamieni zbyt dawał jej się we znaki. Ubrała się do wyjścia. Po włożeniu gogli cały świat nabrał zielonych barw. Na koniec wyciągnęła z kieszeni jedwabny szalik, obwiązała nim nos wraz z ustami i włożyła nauszniki. Tak ubrana mogła być jedną z Clayrów. Nikt nie widział jej twarzy, włosów ani oczu. Wyglądała dokładnie tak samo jak wszystkie inne. Gdy znajdą jej ciało, nawet nie będą wiedzieli, czyje jest, dopóki nie zdejmą czapki, gogli i szalika. Po raz ostatni będzie wyglądać jak Clayr. Mimo to zawahała się przed drzwiami, prowadzącymi do hangaru Papierowych Skrzydeł przy Bramie Starmount. Chyba nie było jeszcze za późno, żeby wrócić, powiedzieć, że zjadła coś, po czym zrobiło jej się niedobrze, więc musiała zostać w pokoju. Jeżeli się pospieszy, prawie na pewno zdąży wrócić, zanim wszyscy przyjdą z Przebudzenia. Ale nic to nie zmieni. - Niczego dobrego się tam nie spodziewam - stwierdziła - więc równie dobrze mogę pójść popatrzeć na klify. Ostateczną decyzję podejmę na miejscu. Znów wyjęła klucz. Niezgrabnie manipulując palcami w grubych rękawiczkach, otworzyła drzwi. Tym razem ich zarys był widoczny, lecz drzwi chronione były zaklęciem. Lirael czuła, jak Magia Kodeksu wypływa na zewnątrz przez klucz, przenika futrzane podbicie rękawic i jej dłoń, by dotrzeć do ramion. Poczuła napięcie, potem odprężyła się, gdy zaklęcie odeszło. Przed czymkolwiek miało ją chronić, nie dotyczyło jej samej. Za drzwiami było jeszcze zimniej, mimo że pozostawała nadal we wnętrzu góry. Ogromna komora, w której się znalazła, była hangarem Papierowych Skrzydeł. Clayry przechowywały tam swoje magiczne statki powietrzne, z których trzy spały w pobliżu. Wyglądem przypominały wąskie kanu ze skrzydłami i ogonami jastrzębi. Lirael poczuła pokusę dotknięcia jednego z nich, ale wiedziała, że nie powinna. Machiny zrobione były z tysięcy arkuszy laminowanego papieru. Częściowo jednak składały się z czarów, dlatego można je było określić jako stworzenia myślące. Oczy namalowane na najbliższej, srebrno-zielonej, były teraz ciemne, ale przy najlżejszym dotyku natychmiast rozjarzyłyby się dziwnym światłem. Nie miała pojęcia, co mogą wtedy zrobić. Wiedziała tylko, że powietrznymi statkami sterowano za pomocą wygwizdywania znaków Kodeksu. Sama też potrafiła gwizdać, lecz nie znała potrzebnych zaklęć ani specjalnych technik. Ominęła więc Papierowe Skrzydła ostrożnie i skierowała się do bramy. Była ogromna - wystarczająco szeroka, by mogło przez nią przejść trzydziestu ludzi lub dwie machiny - i przynajmniej cztery razy wyższa od niej samej. Na szczęście nie musiała nawet próbować jej otwierać, bo w lewym skrzydle bramy wycięte były drzwi. Chwila pracy z kluczem, muśnięcie ochronnego zaklęcia i znalazła się na zewnątrz.
Równocześnie uderzyły ją zimno i światło słoneczne. Zimno przenikało nawet przez grube ubranie, a światło było tak jasne, że musiała przymknąć oczy, choć ukryte za szkłami gogli. Był piękny letni dzień. W dolinie, poniżej lodowca, panował upał. Tu, na górze, było zimno. Chłód pochodził głównie od wiatru wiejącego od lodowca. Oczom Lirael ukazał się szeroki, nienaturalnie płaski taras wycięty w zboczu. Miał około stu jardów długości i pięćdziesięciu szerokości. Ze wszystkich stron otaczały go zwały śniegu i lodu, lecz sam taras był tylko trochę przyprószony. Wiedziała, że w takim stanie utrzymują go posłańcy Kodeksu - stworzeni czarami słudzy, którzy zamiatali, usuwali szuflami i reperowali go przez cały rok, bez względu na pogodę. Teraz nie było widać żadnego z nich, lecz magia Kodeksu, kierująca ich działaniami, czaiła się pod płytami z kamienia, którymi wyłożony był taras. Po drugiej jego stronie zbocze opadało gwałtownie w dół, tworząc pionową przepaść. Lirael przyjrzała się jej, lecz zobaczyła tylko błękitne niebo pocięte smużkami nisko wiszących obłoków. Będzie teraz musiała przejść przez taras i spojrzeć w dół, żeby tysiąc stóp poniżej zobaczyć główny masyw lodowca. Ale nie przeszła. Zamiast tego wyobraziła sobie, co by się stało, gdyby skoczyła. Jeśli wyskoczy wystarczająco daleko za krawędź tarasu, spadnie na lód i śmierć przyjdzie szybko. Gdyby jednak upadła bliżej, uderzy w wystający kawałek skały, zaledwie trzydzieści lub czterdzieści stóp poniżej, a potem przez resztę drogi będzie zjeżdżać i odbijać się od zmarzniętego zbocza siłą rozpędu, za każdym uderzeniem łamiąc kości. Zadrżała i odwróciła wzrok. Teraz, gdy znalazła się na miejscu, zaledwie kilka kroków od przepaści, nie była już pewna, czy samobójstwo to taki dobry pomysł. Lecz ilekroć wracała myślą do swojej przyszłości, czuła się słaba i osaczona, jakby wszystkie drogi były zamknięte przez ściany - zbyt wysokie, by się na nie wspiąć. Na razie zmusiła się do kilku kroków, żeby przynajmniej spojrzeć w przepaść. Lecz jej nogi żyły jakby osobnym życiem, przesuwały się wzdłuż tarasu, zamiast zbliżać do krawędzi. Pół godziny później wróciła do Bramy Starmount, przeszedłszy taras cztery razy wzdłuż i nie ośmieliwszy się podejść do krawędzi klifu po drugiej stronie. Najbliżej udało jej się znaleźć przy krawędzi w miejscu, skąd wzbijały się w powietrze Papierowe Skrzydła, ale tu spadek wynosił zaledwie kilkaset stóp po zboczu góry znacznie mniej stromym niż lodowiec. Nawet jednak wtedy nie mogła zbliżyć się do krawędzi na mniej niż dwadzieścia stóp. Zastanawiała się, w jaki sposób Papierowe Skrzydła startowały po drugiej stronie tarasu. Nigdy nie widziała startu ani lądowania tych machin, dlatego spędziła trochę czasu, próbując to sobie wyobrazić. Z pewnością ślizgają się przez jakiś czas po lodzie, a potem w jednej chwili wznoszą w powietrze. Ale w którym miejscu? Czy potrzebują długiego rozbiegu, jak niebieskie pelikany, które widziała na rzece Ratterlin, czy też mogą szybować prosto w górę jak sokoły? Wszystkie te pytania rozbudziły jej ciekawość. Postanowiła zaryzykować i przyjrzeć się jednej z machin w hangarze, gdy nagle zorientowała się, że czarny punkcik, który zauważyła wysoko nad głową, nie jest wytworem jej wyobraźni ani maleńką chmurą burzową, lecz prawdziwym Papierowym Skrzydłem, podchodzącym do lądowania.
W tej samej chwili usłyszała basowy grzmot towarzyszący otwieraniu Bramy Starmount. Nerwowo zerkała to na nią, to na powietrzny statek. Co robić? Mogła przebiec przez taras i rzucić się z niego, ale nie miała już na to ochoty. Chwila najczarniejszej rozpaczy minęła, przynajmniej na jakiś czas. Mogła stanąć z boku i obserwować lądowanie powietrznego statku, lecz to z pewnością ściągnęłoby na nią ostre wymówki ciotki Kirrith, nie wspominając o kilku dodatkowych miesiącach pracy w kuchni. A może czekałaby ją jakaś gorsza kara? Mogła też ukryć się i patrzeć. Chciała przecież zobaczyć, jak machina ląduje. Wszystkie te możliwości przemykały jej przez głowę i w mgnieniu oka wybrała ostatnią. Pobiegła ku zaspie, wskoczyła w nią i zaczęła się przysypywać. Niedługo była już prawie całkowicie ukryta i tylko ślady na śniegu wiodły wprost ku jej kryjówce. Szybko wyobraziła sobie Kodeks, a potem sięgnęła do jego wiecznego strumienia, żeby wyciągnąć trzy potrzebne znaki. Jeden po drugim rozjaśniały się w jej umyśle, wypełniając go, aż nie mogła już myśleć o niczym innym. Wciągnęła je do ust, a potem wydmuchnęła ku śladom stóp na śniegu. Zaklęcie przybrało postać kuli zmrożonego oddechu, rosnącej do szerokości rozpostartych ramion. Kula wróciła po jej śladach i sprawiła, że znikły. Po ukończeniu zadania, pozwoliła się unieść wiatrowi - jeden oddech i znaki Kodeksu rozwiały się w powietrzu. Spojrzała w górę w nadziei, że pasażerowie statku powietrznego nie ujrzą dziwnej chmurki. Machina była coraz bliżej, a gdy wytracała wysokość z każdym okrążeniem, cień skrzydeł padał na taras. Lirael zmrużyła oczy, bo widok zasłaniały jej gogle i śnieg. Nie widziała dokładnie, kto siedzi w kokpicie. Kolorem machina różniła się od powietrznych statków używanych przez Clayry. Czerwony i złoty, czyli barwy Domu Królewskiego. Może posłaniec? Król w Belisaere i Clayry utrzymywali regularne kontakty. Lirael wielokrotnie widywała posłańców w Dolnym Refektarzu, ale oni zwykle nie przybywali w Papierowych Skrzydłach. Kilka głośnych gwizdów dobiegło Lirael i przez jedną pełną zawrotów głowy chwilę sama poczuła, że leci i musi ustawić się pod wiatr. Potem ujrzała, jak latająca machina nurkuje, zakręca na wietrze i zatrzymuje się ślizgiem rozbryzgującym śnieg na tarasie - tak blisko jej kryjówki, że poczuła niepokój. Dwie zmęczone osoby wygramoliły się z kokpitu, rozprostowując ręce i nogi. Obie były tak szczelnie opatulone futrami, że nie mogła dostrzec, czy to mężczyźni, czy kobiety. Ale była pewna, że to nie Clayry. Nie w takich strojach. Jedna postać odziana była w czarnosrebrne futro z kuny, a druga - w rudoczerwone. Ich gogle miały niebieskie szkła, nie zielone. Sylwetka w rudym futrze sięgnęła do kokpitu i wyciągnęła dwa miecze. Lirael była pewna, że wojownik - teraz wiedziała, że to mężczyzna - przekaże jeden z nich towarzyszowi podróży, lecz przypasał oba do szerokiego skórzanego pasa, po jednym z każdego boku. Postać odziana w czarnosrebrne futro to musi być kobieta, pomyślała Lirael. Było w niej coś miękkiego, gdy zdjąwszy rękawicę, położyła dłoń na dziobie powietrznego statku, niczym matka
sprawdzająca, czy dziecko nie ma gorączki. Kobieta także sięgnęła do kokpitu i wyjęła skórzany pas. Lirael wychyliła się, żeby lepiej widzieć, nie zwracając uwagi na śnieg wpadający za kołnierz. Na widok małych mieszków przymocowanych do pasa głośno westchnęła i niewiele brakowało, a zdradziłaby swoją obecność. Siedem mieszków, najmniejszy rozmiarów fiolki na lekarstwa, a największy rozmiarów dłoni. Z każdego wystawał drewniany uchwyt dzwonków spoczywających cicho w skórze. Nie wiadomo, kim była ta kobieta, ale miała ze sobą siedem dzwonków nekromantki! Założyła pas i sięgnęła po miecz. Dłuższy od mieczy używanych przez Clayry i starszy niż one. Nawet ze swojej kryjówki Lirael wyczuwała bijącą od niego moc. Magia Kodeksu promieniowała i z przybyszów, i z mieczy. Dzięki dzwonkom Lirael wreszcie pojęła, kim jest nieznajoma. Nekromancja należała do Wolnej Magii, zakazanej w Królestwie, podobnie jak dzwonki używane przez nekromantów. Z wyjątkiem dzwonków jednej kobiety, której zadaniem była naprawa wyrządzonego przez nich zła, dającej Zmarłym wieczny odpoczynek. Kobiety, w której łączyła się Wolna Magia i Kodeks. Lirael zadrżała, lecz nie czuła chłodu. Zrozumiała, że znajduje się zaledwie dwadzieścia jardów od Sabriel z rodu Abhorsenów. Wiele lat wcześniej Sabriel przywróciła do Życia zaklętego księcia Touchstone’a i wraz z nim pokonała bestię Większej Śmierci, Kerrigora, który niemal zniszczył Królestwo. Następnie poślubiła Księcia, gdy ten został Królem, i mieli razem... Lirael znów spojrzała na mężczyznę, na jego dwa miecze, potem na stojącą blisko Sabriel. Czując mdłości, zorientowała się, że musi on być Królem. Król Touchstone i Sabriel z rodu Abhorsenów - tutaj! Tak blisko, że mogłaby podejść i porozmawiać, gdyby starczyło jej odwagi. Ale nie odważyła się podejść. W oczekiwaniu na rozwój wydarzeń zanurzyła się jeszcze głębiej w śnieg, nie zwracając uwagi na wilgoć i przejmujący chłód. Nie miała pojęcia, jak dygać i kłaniać się przed Królem i Królową Abhorsen. A już na pewno nie wiedziała, jak wyjaśnić swoją obecność. Wyciągnąwszy broń, Sabriel i Touchstone zbliżyli się do siebie i rozmawiali szeptem. Ich osłonięte twarze niemal się stykały. Lirael wytężała słuch, lecz nie była w stanie niczego usłyszeć. Wiatr unosił ich słowa w przeciwną stronę. Było jednak jasne, że czekają na coś - lub kogoś. Nie musieli długo czekać. Lirael z wolna odwróciła głowę w stronę Bramy Starmount, uważając, by nie poruszyć śniegu wokół siebie. Z bramy wynurzała się niewielka grupa Clayrów, spiesznie idących po tarasie. Przybyły prosto z Przebudzenia, bo większość z nich zarzuciła tylko peleryny na białe szaty i prawie wszystkie miały jeszcze na sobie diademy. Lirael poznała dwie osoby z przodu - bliźniaczki Sanar i Ryelle - wcielenie doskonałych Clayrów. Ich Widzenie było tak silne, że niemal zawsze znajdowały się na Dziewięciodniowym Czuwaniu, więc Lirael nigdy nie miała okazji ich spotkać. Obie były wysokie i bardzo piękne. Ich długie jasne włosy świeciły w blasku słońca jeszcze jaśniej niż srebrne diademy. Za nimi szło pięć innych Clayrów. Lirael znała je wszystkie i gdyby się postarała, przypomniałaby sobie ich imiona i stopień pokrewieństwa. Były jej dość dalekimi kuzynkami, ale
rozpoznała w nich osoby posiadające szczególnie mocne Widzenie. Jeżeli teraz nie uczestniczyły w Dziewięciodniowym Czuwaniu, będą na nim jutro i pewnie także w przyszłym tygodniu. Krótko mówiąc, nadeszło siedem najważniejszych Clayrów w całym Lodowcu. Oprócz pracy związanej z Widzeniem piastowały one inne wysokie stanowiska. Na przykład, stojąca z tyłu mała Jassel, pierwszy kwestor, odpowiadająca za finanse Clayrów i bank handlowy. Były to także ostatnie osoby, jakie Lirael chciała spotkać w miejscu, w którym nie powinna się znaleźć.
Rozdział czwarty Cień na śniegu Gdy Sanar i Ryelle prowadziły orszak na spotkanie przybyłych, Lirael miała nadzieję, że nareszcie ujrzy ceremoniał powitania Króla i Królowej z rodu Abhorsenów. Lecz Sabriel i Touchstone nie czekali na żadne szczególne powitanie. Objęli Sanar i Ryelle, a zdjąwszy gogle i szaliki, ucałowali je w oba policzki. Lirael znowu nachyliła się do przodu, żeby usłyszeć, co mówiono. Wiatr dmuchał w złą stronę, ale osłabł, więc udało jej się dosłyszeć rozmowę. - Co za radość, kuzynki - powiedzieli równocześnie Sabriel i Król z uśmiechem. Patrząc na ich twarze, Lirael pomyślała, że oboje wyglądają na bardzo zmęczonych. - Widziałyśmy was wieczorem - powiedziała Sanar albo Ryelle, Lirael nie była pewna. - Lecz musiałyśmy zgadywać czas przybycia po położeniu słońca. Mam nadzieję, że nie czekacie długo? - Parę minut - powiedział Touchstone. - Ledwo rozprostowaliśmy kości. - Nadal nie przepada za lataniem - powiedziała Sabriel, uśmiechając się do męża. - Brak zaufania do pilota. Touchstone wzruszył ramionami i roześmiał się. - Jesteś coraz lepsza. Lirael wyczuła, że nie mówi tylko o lataniu. Zdawało się, że istnieje na poły sekretna więź energii i uczuć, łącząca Touchstone’a i Sabriel. - Nie wiedziałyśmy, że nie zatrzymacie się na dłużej - kontynuowała Sanar. - Czy to prawda? - Tak - odparła Sabriel, a uśmiech zniknął jej z twarzy. - Na Zachodzie są kłopoty, a my nie możemy dłużej czekać. Zostaniemy tylko tyle, ile trzeba na zasięgnięcia porady. Czy możecie jej udzielić? - Znów Zachód? - zapytała Sanar i wymieniła zaniepokojone spojrzenie z Ryelle, podobnie jak inne Clayry między sobą. - Na większej części Zachodu nie widzimy nic. Działa tam jakaś moc, która blokuje wszystko oprócz najkrótszych spojrzeń. Ale wiemy, że stamtąd przyjdą kłopoty. Widzimy wiele pojedynczych fragmentów przyszłości, ale są zbyt małe, by można je było wykorzystać. - Teraz też mamy tam kłopoty - powiedział Król z westchnieniem. - Przez ostatnie dziesięć lat postawiłem sześć Kamieni Kodeksu wokół Krawędzi i Czerwonego Jeziora. Teraz pozostały tylko dwa, a ja nie mogę poświęcać więcej czasu na naprawę. Jedziemy tam, żeby zażegnać niebezpieczeństwo i postarać się znaleźć jego źródło, ale nie jestem pewien, czy nam się to uda. Zwłaszcza jeśli zło jest wystarczająco silne, żeby ukryć się przed darem Widzenia. - Nie zawsze moc nas oślepia - powiedziała jedna z Clayrów, najstarsza spośród obecnych. - Ani nawet zło. Istnieją moce, które odwracają nasz dar Widzenia z powodów, których możemy się tylko domyślać, a wszystko komplikuje fakt, że Widzimy zbyt wiele przyszłości w zbyt krótkim czasie. Może to, co znajduje się w pobliżu Czerwonego Jeziora, nie jest niczym szczególnym.
- Jeżeli tak, to niszczy Kamienie Kodeksu krwią Magów Kodeksu - powiedział Touchstone. - Do tego przyciąga Zmarłych oraz Wolnych Magów silniej niż cokolwiek innego. Z całego Królestwa okolice Czerwonego Jeziora i podnóże góry Abed najbardziej opierają się naszym rządom. Czternaście lat temu Sabriel i ja obiecaliśmy, że zniszczone Kamienie Kodeksu zostaną wzniesione jeszcze raz, wsie pozakładane na nowo, a ludzie będą mogli wieść życie bez obaw o ataki Zmarłych i Wolnych Magów. Udało nam się to osiągnąć na terenach od Muru do Północnej Pustyni. Ale nie możemy pokonać tego, co przeciwstawia się nam na Zachodzie. Nie licząc samej Krawędzi, ta część Zachodu jest nadal pustkowiem, które uczynił z niej Kerrigor ponad dwieście lat temu. - Męczą was te ciągłe wyzwania - powiedziała nagle stara Clayr. Touchstone i Sabriel przytaknęli, lecz chociaż przyznawali się do zmęczenia, niczym nie okazywali, że pragną porzucić brzemię. - Nie mamy chwili odpoczynku - ciągnął Touchstone. - Zawsze pojawiają się jakieś kłopoty czy niebezpieczeństwa, z którymi uporać się może tylko Król lub ród Abhorsenów. Sabriel jest w najgorszej sytuacji, bo nadal jest zbyt wielu Zmarłych i zbyt wielu głupców, którzy otwierają następne wrota Śmierci. - Jak to, co grasuje teraz w pobliżu Krawędzi - dodała Sabriel. - Przynajmniej tak mówią wieści. Nekromantka albo guślarka Wolnej Magii, zasłaniająca twarz maską z brązu. Towarzyszą jej - bo mówi się, że to ona - zarówno Zmarli, jak i żywi ludzie. Napadają na gospodarstwa i osady na wschód od Krawędzi. Podchodzą prawie pod Roble’s Town. Ale wy nic nam nie mówicie. Na pewno coś widziałyście. - W okolicach Czerwonego Jeziora rzadko udaje nam się cokolwiek zobaczyć - odparła Ryelle, z troską marszcząc brwi. - Ale dalej zwykle nie mamy kłopotów. Przykro nam, że nie ostrzegłyśmy was przed tym, co się stało, i nie możemy podpowiedzieć, co się stanie. - Z Qyrre jedzie kompania Strażników - powiedział Touchstone. - Ale najwcześniej przybędą tu za trzy dni. Rankiem musimy już być w Roble’s Town. - Mam nadzieję, że będzie pogodny - dodała Sabriel. - Jeżeli doniesienia są prawdziwe, ta nekromantka ma pod kontrolą wielu Zmarłych Pomocników. Może wystarczy ich do zaatakowania miasta nocą albo pod osłoną ciężkich chmur. - Raczej zobaczyłybyśmy atak na Roble’s Town, gdyby miał się wydarzyć - powiedziała Ryelle. - Ale nie widziałyśmy. - To mnie trochę uspokaja - stwierdził Touchstone, lecz Lirael domyśliła się, że niezupełnie im wierzy. Sama była wstrząśnięta, bo nigdy nie słyszała, że Widzenie można zablokować, albo o miejscach, w które Clayry nie mogą zajrzeć. Oczywiście z wyjątkiem terenów leżących za Murem, w Ancelstierre, ale to co innego. W Ancelstierre nie działały żadne czary, przynajmniej na Południu. Tak się mówiło. Lirael nie znała nikogo, kto kiedykolwiek odwiedziłby Ancelstierre, chociaż krążyły plotki, że Sabriel właśnie tam się wychowywała. Lirael zastanawiała się nad tymi słowami, więc nie usłyszała reszty rozmowy. Clayry pokłoniły
się, a Sabriel i Touchstone gestem dali im znak, by wstały. - Nie bawcie się w żadne ceremonie! - wykrzyknął Touchstone. - Nie Widzicie wszystkiego, podobnie jak my nie możemy zrobić wszystkiego. Ale dotąd jakoś nam się udawało i nadal będzie się udawać. - „Udawać się” to hasło na ten rok i wszystkie minione lata - westchnęła Sabriel. - Ale skoro o tym mowa, lepiej odwróćmy Skrzydła i lećmy dalej. Po drodze do Roble’s Town chcę wpaść do Domu. - Żeby zasięgnąć rady...? - zapytała Ryelle, ale Lirael nie dosłyszała reszty słów, uniesionych nagłym podmuchem wiatru, z wyjątkiem zakończenia. - ...nadal śpi przez większą część roku spętany Ranną... Kolejny urwany strzęp rozmowy. Wszyscy zebrali się wokół powietrznego statku i odwrócili go. Lirael wystawiała głowę do przodu na tyle, na ile mogła. Śnieg opadł jej z twarzy. Denerwujące było widzieć ich, słyszeć niektóre słowa, lecz nie rozumieć całości. Przez chwilę pomyślała nawet o zaklęciu dla poprawy słuchu. Widziała odnośniki do takiego zaklęcia, ale nie znała wszystkich znaków. Poza tym Sabriel i inni prawie na pewno zauważyliby w pobliżu nowe znaki Kodeksu. Nagle wiatr ucichł i Lirael znów słyszała wyraźnie. - Są jeszcze w szkole, w Ancelstierre - powiedziała Sabriel, oczywiście w odpowiedzi na pytanie zadane przez Sanar. - Ale przyjadą tu na wakacje za trzy... nie, za cztery tygodnie. Jeżeli uporamy się z kłopotami, może uda nam się dostać do Muru, żeby wyjść im na spotkanie. Mamy zaplanowane kilka tygodni razem w Belisaere. Ale jak znam życie, znów pojawią się jakieś kłopoty i jedno z nas będzie musiało wyjechać, a potem koniec wakacji... Posmutniała, wypowiadając te słowa. Touchstone z pewnością pomyślał to samo, bo wziął ją za rękę opiekuńczym gestem. - Przynajmniej tam są bezpieczne - powiedział, a Sabriel skinęła głową. Znów dało się zauważyć jej zmęczenie. - Widzieliśmy, jak przekraczają Mur, chociaż być może to następny raz. A może przekroczą go jeszcze później - potwierdziła Ryelle. - Elimere jest... będzie... bardzo podobna do ciebie, Sabriel. - Na szczęście - powiedział Touchstone, śmiejąc się. - Chociaż w innych sprawach przypomina mnie. Lirael zorientowała się, że mówią o dzieciach. Wiedziała, że mają ich dwoje. Księżniczkę, mniej więcej w wieku Lirael, i Księcia, który był młodszy, ale nie wiedziała, o ile. Widać było, że Sabriel i Touchstone bardzo się o nich troszczą i tęsknią za nimi. Skierowało to jej myśli w stronę jej ojca i matki, których pewnie wcale nie obchodziła. Po raz kolejny przypomniała sobie dotyk miękkiej, chłodnej dłoni. Ale matka opuściła ją, a ojciec - kto wie, czy w ogóle wiedział o jej narodzinach? - Zostanie Królową - powiedział silny głos, przywracając Lirael do rzeczywistości. - Nie: będzie Królową. Może będzie Królową. Była to jedna z Clayrów, starsza kobieta, mówiąca głosem proroczym, a jej oczy Widziały coś więcej poza zwałem lodu, w którym utkwiła wzrok. Potem jęknęła, zrobiła krok naprzód i potknęła