GARTH NIX
Abhorsen
tłumaczyła Agnieszka Kuc
Dla Anny i Thomasa Henry’ego Niksów
Prolog
Mgła podniosła się znad rzeki. Ogromne białe kłęby mieszały się z sadzą i dymem dryfującymi
nad miastem Corvere, tworząc hybrydę, którą mniej ambitne gazety codzienne określały mianem
smogu, natomiast „Times” nazywał „miazmatycznymi wyziewami”. Zimna, wilgotna, cuchnąca
mgła była po prostu niebezpieczna i nazwa nie odgrywała tu większej roli. Gęstniejące opary
wywoływały duszności i najbardziej nawet niewinny kaszel potrafił zamienić się w ciężkie
zapalenie płuc.
Jednakże chorobotwórcze działanie mgły nie stanowiło najpoważniejszego zagrożenia.
Znacznie bardziej niebezpieczne były inne jej właściwości. Mgła unosząca się nad Corvere
tworzyła przede wszystkim bardzo skuteczną zasłonę. Spowijała osławione latarnie gazowe,
niczym welon, ograniczając widoczność i zniekształcając dźwięki. Gdy kładła się nad miastem,
ulice pogrążały się w mroku, zewsząd dobiegały dziwne odgłosy, a wokół czaiły się zbrodnia i
zamęt.
- Nie zanosi się na to, by mgła miała się rozproszyć - stwierdził Damed, główny ochroniarz
króla Touchstone’a. - W jego głosie pobrzmiewał ton niezadowolenia. Nie znosił tych gęstych
oparów, chociaż zdawał sobie sprawę, że to tylko jedno ze zjawisk natury, mieszanka
przemysłowych spalin i nadrzecznej mgły. Daleko, w rodzinnych stronach, na terenie Starego
Królestwa, podobne mgły często wywoływali czarownicy posługujący się Wolną Magią. - W
dodatku... telefon... przestał działać, a eskorta jest mniej liczna niż zazwyczaj i tworzą ją nowi,
niesprawdzeni ludzie. Nie ma wśród nich oficerów, którzy towarzyszyli nam do tej pory.
Bezpieczniej byłoby nigdzie się stąd nie ruszać, Wasza Wysokość.
Touchstone stał przy oknie i usiłował coś dojrzeć przez zamknięte okiennice. Założono je jakiś
czas temu, gdy część demonstrantów oblegających Ambasadę Starego Królestwa zaopatrzyła się w
proce. Wcześniej rzucali w stronę budynku kawałkami cegieł, nie mogli jednak nikomu zagrozić,
jako że otoczona parkiem i murem rezydencja była oddalona od ulicy o dobre pięćdziesiąt jardów.
Nie po raz pierwszy Touchstone żałował, że znajduje się zbyt daleko, by móc liczyć na
wsparcie ze strony magicznych sił Kodeksu. Przebywali w odległości pięciuset mil na południe od
Muru, a powietrze było tu przeważnie zimne i zastygłe w bezruchu. Jedynie wówczas, gdy z
północy wiał bardzo silny wiatr, Touchstone czuł, że nawiązuje łączność ze swoim magicznym
dziedzictwem.
Brak Kodeksu jeszcze bardziej doskwierał Sabriel, o czym Touchstone doskonale wiedział.
Spojrzał na żonę. Jak zwykle siedziała przy biurku, zajęta pisaniem listu bądź to do przyjaciółki z
czasów szkolnych, bądź do jakiegoś wpływowego biznesmena, albo też do członka Zgromadzenia
Ludowego Ancelstierre. Obiecywała złoto, wsparcie lub pomoc w nawiązywaniu kontaktów.
Możliwe, że wysuwała także słabo zawoalowane groźby pod adresem tych, którzy bezmyślnie
popierali Coroliniego i jego plany osiedlenia za Murem, na terenie Starego Królestwa, setek tysięcy
uchodźców z Southerling.
Touchstone nadal nie mógł przywyknąć do widoku Sabriel odzianej w strój typowy dla
Ancelstierre, a już szczególnie dziwne wydawały mu się tutejsze ubiory dworskie. Właśnie taki
miała na sobie Sabriel. Zamiast błękitnosrebrnej opończy, przerzuconego przez pierś pasa z
dzwonkami Abhorsenów oraz miecza nosiła teraz srebrzystą sukienkę, futrzaną pelisę
przewieszoną przez jedno ramię i mały, zabawny toczek upięty na kruczoczarnych włosach. Miała
także niewielki pistolet automatyczny, który przechowywała w srebrnej siatkowej torebce, z
pewnością nie mógł się on jednak równać z mieczem.
Strój, który nosił Touchstone, również pozostawiał sporo do życzenia. Sztywny kołnierzyk
oraz krawat ograniczały swobodę ruchów, a garnitur nie stanowił żadnego zabezpieczenia.
Dwurzędowa marynarka uszyta była z tak cienkiej i delikatnej wełny, że każde ostrze weszłoby w
nią jak w masło, nie wspominając już o kuli z pistoletu...
- Czy mam przesłać wiadomość, że Wasza Wysokość nie będzie mógł wziąć udziału w
przyjęciu? - zapytał Damed.
Touchstone zmarszczył brwi i spojrzał na Sabriel. Ponieważ ukończyła szkołę w Ancelstierre,
o wiele lepiej niż on znała miejscowych ludzi, a także elity sprawujące władzę. Dlatego na
południe od Muru to ona podejmowała dyplomatyczne rokowania, zawsze tak było.
- Nie - odpowiedziała Sabriel. Wstała i zdecydowanym ruchem zapieczętowała ostatnią
kopertę. - Dzisiaj wieczorem odbędzie się debata. Być może Corolini przedstawi swój projekt
Ustawy o Przymusowej Emigracji. Niewykluczone, że ugrupowanie Dawfortha wesprze nas swymi
głosami i opowie się za odrzuceniem wniosku. Musimy tam pójść.
- Bez względu na mgłę? - upewniał się Touchstone. - Swoją drogą ciekawe, jak w takich
warunkach uda mu się zorganizować garden party?
- Na pewno nie zamierzają oglądać się na pogodę - odparła Sabriel. - Będziemy wszyscy stać,
sączyć zielony absynt, opychać się plasterkami wykwintnie podanej marchewki i udawać, że
świetnie się bawimy.
- Zaserwują nam marchewkę?
- To wymysł Dawfortha. Te kulinarne fanaberie wprowadził jego hinduski guru - wyjaśniła
Sabriel. - Wiem to od Sulyn.
- No, skoro ona tak twierdzi - powiedział Touchstone, krzywiąc się niemiłosiernie na myśl o
surowych marchewkach i zielonym absyncie, a nie z powodu Sulyn.
Była jedną z oddanych przyjaciółek Sabriel, jeszcze z czasów szkolnych, i wiele razy im
pomogła. Dwadzieścia lat wcześniej Sulyn, podobnie jak pozostałe uczennice z Wyverley College,
miała okazję zobaczyć, do czego może doprowadzić rozpowszechnianie się Wolnej Magii, której
potęga wzrosła na tyle, że zaczęła przenikać poza Mur i w sposób zupełnie niekontrolowany
zdobywać coraz większe wpływy w Ancelstierre.
- Pójdziemy na to przyjęcie, Damed - powiedziała Sabriel. - Rozsądek wymaga jednak,
żebyśmy wdrożyli plan, który wcześniej omówiliśmy.
- Proszę wybaczyć moją śmiałość, pani - odparł Damed. - Wydaje mi się jednak, że ten plan nie
zapewni wam bezpieczeństwa. Wręcz przeciwnie, sprawy mogą przybrać jeszcze gorszy obrót.
- Przynajmniej się trochę rozerwiemy - zaoponowała Sabriel. - Czy samochody są już gotowe
do drogi? Narzucę tylko płaszcz i włożę buty.
Damed skinął niechętnie głową i wyszedł z pokoju. Ze sterty okryć przewieszonych przez
oparcie szezlonga Touchstone wyciągnął ciemny płaszcz i narzucił go sobie na ramiona. Sabriel
wybrała spośród nich inny - także męski, po czym usiadła, żeby zmienić pantofle na buty.
- Damed na pewno ma jakieś uzasadnione powody do niepokoju - powiedział Touchstone,
podając Sabriel rękę. - Mgła jest rzeczywiście bardzo gęsta. Gdybyśmy znajdowali się w Starym
Królestwie, nie miałbym najmniejszych wątpliwości, że ktoś zesłał ją specjalnie.
- Wygląda na naturalną - odparła Sabriel. Stali blisko siebie i zawiązywali sobie nawzajem
szaliki, po czym wymienili delikatne pocałunki. - Chociaż zgadzam się, że równie dobrze mogłaby
zostać użyta przeciwko nam. Jednakże może już wkrótce uda mi się zawrzeć sojusz wymierzony
przeciwko Coroliniemu. Jeśli przybędzie Dawforth, a Sayresowie nie będą się wtrącać...
- Niewielka jest na to szansa, chyba że potrafimy udowodnić, iż to nie my wykradliśmy ich
najdroższego syna i siostrzeńca - mruknął Touchstone, skupiając całą uwagę na pistoletach.
Sprawdził, czy w komorach tkwią naboje, spust jest opuszczony, a broń zabezpieczona. -
Wolałbym znać bliżej tego przewodnika, którego wynajął Nicholas. Jestem pewien, że słyszałem
już kiedyś imię Hedge - i niestety nie kojarzy mi się najlepiej. Szkoda, że nie spotkaliśmy ich
wcześniej, gdy podążaliśmy Wielką Drogą Południową.
- Jestem przekonana, że już wkrótce dotrą do nas jakieś wieści od Ellimere - oświadczyła
Sabriel, zajęta kontrolowaniem stanu technicznego swojego pistoletu. - Być może Sam także
prześle nam jakieś informacje. W tej kwestii musimy zdać się na zdrowy rozsądek naszych dzieci,
sami natomiast zajmujmy się bieżącymi sprawami.
Touchstone skrzywił się, gdy Sabriel mówiła o zdrowym rozsądku dzieci, po czym podał jej
szary filcowy kapelusz obwiązany czarną tasiemką, bliźniaczo podobny do tego, jaki sam nosił,
pomógł zdjąć toczek i upiąć włosy pod nowym nakryciem głowy.
- Jesteś gotowa? - zapytał, gdy zapinała pasek płaszcza. Identyczne kapelusze, postawione
wysoko kołnierze i szyje opatulone szalami upodabniały ich do Dameda i innych strażników. Na
tym właśnie polegał ich plan.
Na zewnątrz czekało dziesięciu ochroniarzy, nie licząc kierowców dwóch opancerzonych aut
marki Hedden-Hare. Sabriel i Touchstone dołączyli do nich i natychmiast wtopili się w grupę.
Jeżeli ktoś miał względem nich wrogie zamiary i obserwował, co dzieje się za murami ambasady, z
pewnością nie było mu łatwo ustalić, kto jest kim, zwłaszcza że wszystko spowijała mgła.
Na tylnym siedzeniu każdego pojazdu zasiadły po dwie osoby, natomiast osiem pozostałych
stanęło na stopniach obok drzwi. Kierowcy uruchomili silniki i czekali na sygnał. Z rur
wydechowych wypływał ciepły strumień spalin, który unosił się w górę i mieszał z oparami mgły.
Gdy Damed dał znak, samochody wyjechały na drogę dojazdową i zabrzmiały głośne
klaksony. Był to sygnał dla strażników stojących przy bramie, że należy ją otworzyć, a także
informacja dla czekającej na zewnątrz ancelstierrańskiej policji, iż ma utorować przejście. W
tamtych czasach przed ambasadą zawsze zbierało się mnóstwo ludzi, przeważnie zwolenników
Coroliniego - podejrzanych zbirów i przekupionych agitatorów z czerwonymi opaskami na
rękawach, symbolizującymi przynależność do Partii Ojczyźnianej.
Wbrew ponurym przewidywaniom Dameda, policja dobrze wywiązała się ze swojego zadania.
Przejście było na tyle szerokie, że samochody swobodnie mogły pomknąć do przodu. Wprawdzie
poleciało za nimi kilka cegieł i kamieni, nie trafiły one jednak w strażników stojących na stopniach
ani nie uszkodziły pojazdów, odbijając się od opancerzonych szyb i karoserii. Już po chwili
wrzeszczący tłum zamienił się w ciemną, bezkształtną masę majaczącą we mgle.
- Nie mamy eskorty - oznajmił Damed, który stał przy kierowcy auta jadącego z przodu.
Królowi Touchstone’owi i królowej Abhorsen przydzielono specjalny oddział policji konnej,
którego zadaniem było towarzyszenie królewskiej parze podczas wszelkich wyjazdów do miasta.
Do tej pory eskorta wywiązywała się należycie z powierzonych jej zadań, postępując zgodnie z
wytycznymi obowiązującymi służby policyjne w Corvere. Tym razem jednak policjanci zostali w
tyle.
- Być może otrzymali jakieś sprzeczne rozkazy - powiedziała kierująca autem kobieta,
zwracając się do Dameda przez otwarte okno. W jej głosie wyczuwało się niepewność.
- Musimy zmienić trasę - zarządził Damed. - Jedź przez Harald Street. To pierwsza ulica na
lewo.
Samochody pomknęły do przodu, wyprzedzając wolniejsze pojazdy - wyładowaną po brzegi
ciężarówkę i wóz konny. Przed zakrętem gwałtownie zahamowały i wjechały w szeroką Harald
Street. Była to jedna z głównych ulic miasta, unowocześniona i lepiej oświetlona. Po obu stronach
stały w równych odstępach latarnie gazowe. Mimo tych udoskonaleń gęsta mgła powodowała, że i
tak nie można było jechać szybciej niż piętnaście mil na godzinę.
- Przed nami coś się dzieje! - poinformowała kobieta.
Damed spojrzał we wskazanym kierunku i zaklął. Gdy tylko światła samochodu zdołały
przedrzeć się przez mgłę, zobaczył, że ulicę blokuje tłum ludzi. Nie mógł rozróżnić napisów, które
widniały na transparentach, bez trudu się jednak domyślił, że demonstrację zorganizowała Partia
Ojczyźniana. Co gorsza, w pobliżu nie było policji, która mogłaby ich powstrzymać, ani jednego
błękitnego hełmu w zasięgu wzroku.
- Stać! Wycofujemy się! - krzyknął Damed. Dwukrotnie machnął ręką, dając znak pojazdowi
nadjeżdżającemu z tyłu. Umówiony sygnał oznaczał „Problemy” i „Odwrót!”.
Gdy tylko samochody zaczęły zawracać, tłum ruszył wielką falą do przodu. Panującą do tej
chwili ciszę przerwały gniewne okrzyki: „Cudzoziemcy do domu!”, „To nasz kraj!”. W ślad za
okrzykami poleciały cegły i kamienie, na razie chybiając celu.
- Wycofujemy się! - wrzeszczał Damed. Wyciągnął pistolet i trzymał go w pogotowiu,
opuściwszy rękę wzdłuż tułowia. - Szybciej!
Gdy pierwszy samochód dojeżdżał już prawie do zakrętu, jezdnię nagle zatarasowały
ciężarówka i wóz konny, które przed chwilą mijali. Z obu pojazdów pod osłoną mgły wyskoczyli
zamaskowani mężczyźni. W rękach trzymali karabiny.
Damed, zanim jeszcze zauważył broń, uświadomił sobie nagle, że tego właśnie przez cały czas
się obawiał. Wpadli w zasadzkę.
- Szybko! Wysiadać z samochodów! - krzyknął, wskazując biegnących w ich kierunku
uzbrojonych mężczyzn. - Przygotować się do ostrzału!
Pozostali strażnicy szybko wyskoczyli z samochodów i uchylili drzwi, traktując je jako osłonę.
Sekundę później otworzyli ogień. Na donośny huk wystrzałów z pistoletu nakładało się ostre
terkotanie nowoczesnych karabinów maszynowych, które okazały się o wiele bardziej poręczne niż
stare lewiny, stanowiące dotychczasowe wyposażenie Armii. Żaden ze strażników nie lubił broni
palnej, przez cały czas jednak wszyscy ćwiczyli się w jej używaniu, odkąd tylko znaleźli się po
drugiej, południowej stronie Muru.
- Nie strzelać w tłum! Tylko w uzbrojonych! - Zamachowcy nie byli jednak tak ostrożni.
Ogromna fala ognia wydobywała się spod samochodów, zza skrzynki na listy i spoza klombów
okolonych niewysokim murkiem.
Kule, świszcząc przeraźliwie, odbijały się rykoszetem od ścian budynków oraz opancerzonych
pojazdów. Wszędzie panował niesamowity huk i hałas, krzyki i nawoływania ludzi mieszały się z
trzaskiem i terkotem karabinów maszynowych. Tłum, który jeszcze przed chwilą tak chętnie ruszał
do natarcia, przemienił się w potworną skotłowaną masę ludzi, próbujących się za wszelką cenę
wyrwać i uratować.
Damed popędził do grupy strażników, którzy skryli się za maską drugiego z samochodów.
- Rzeka! - krzyknął. - Przetnijcie plac i kierujcie się w stronę Warden Steps. Gdy będziecie już
przy schodach, zbiegnijcie na dół. Znajdziecie tam dwie zacumowane łodzie. Mgła pomoże wam
zmylić pogoń.
- Możemy próbować przedrzeć się z powrotem na teren ambasady! - zaoponował Touchstone.
- Tę akcję zbyt dobrze zaplanowano! Policjanci, a przynajmniej znaczna ich część, podjęli z
nimi współpracę. Musicie wydostać się z Corvere. Opuścić Ancelstierre!
- Nie - krzyknęła Sabriel. - Jeszcze nie skończyliśmy...
Urwała w pół słowa, Damed gwałtownie bowiem natarł na nią i na Touchstone’a, przewracając
oboje na ziemię, po czym przeskoczył ponad leżącymi. Błyskawicznie, tak jak tylko on to potrafił,
wyciągnął dłoń po spory czarny cylindryczny przedmiot, który nadleciał ku nim, wlokąc za sobą
smugę dymu. Był to granat. Damed schwycił go w locie i natychmiast odrzucił za siebie, nie był
jednak wystarczająco szybki.
Granat eksplodował w powietrzu. Nafaszerowano go materiałami wybuchowymi o
niespotykanej sile rażenia oraz kawałkami metalu. Damed zginął na miejscu. Wybuch zmiótł szyby
w oknach w promieniu pół mili, a także na krótki czas ogłuszył i oślepił wszystkich w obrębie stu
jardów. Największe szkody poczyniły jednak rozpryskujące się na boki tysiące metalowych
odłamków, które przecinały ze świstem powietrze i odbijały się od kamieni i metalu, bezlitośnie
rozrywając na strzępy ludzkie ciała.
Po wybuchu nastąpiła cisza, zakłócana jedynie sykiem płomieni podsycanych gazem
wydobywającym się z roztrzaskanych latarni. Podmuch był tak potężny, że nawet ściana mgły
rozstąpiła się, tworząc lej otwierający się ku niebu. Przez powstałą w ten sposób wyrwę
prześwitywały delikatne promienie słońca, wydobywając z półmroku obraz straszliwych zniszczeń.
Pod samochodami i wokół nich leżały porozrzucane ciała. Nawet pancerne szyby aut nie oparły
się eksplozji, a ci, którzy pozostali w środku, zastygli w pozach, w jakich dosięgła ich śmierć.
Ocaleli zamachowcy odczekali kilka minut, zanim zdecydowali się wyczołgać zza osłony,
którą stanowił niewysoki mur okalający klomby. Po chwili ruszyli przed siebie, śmiejąc się i
gratulując jeden drugiemu. Karabiny nieśli niedbale wetknięte pod pachę albo nonszalancko
przerzucone przez ramię, co miało stwarzać wrażenie beztroski i luzu.
Rozmawiali, śmiejąc się nienaturalnie głośno, choć nawet nie zdawali sobie z tego sprawy. Ich
zmysły uległy stępieniu nie tylko na skutek szoku, będącego efektem eksplozji, ale także
przerażających widoków, które przed nimi się roztaczały. Zdawali sobie sprawę z tego, że cudem
przetrwali pośrodku morza śmierci i zniszczenia.
Najbardziej przerażająca była jednak świadomość, że ostatnie królobójstwo zdarzyło się na
ulicach Corvere ponad trzysta lat temu. Teraz się powtórzyło znowu - i to oni przyłożyli do tego
rękę.
Część pierwsza
Rozdział pierwszy
Oblężenie
Sześćset mil na północ od Corvere, za Murem oddzielającym krainę Ancelstierre od Starego
Królestwa, także unosiła się mgła. Mur stanowił granicę, za którą technologiczna potęga
Ancelstierre już nie sięgała. Poza nim rozciągało się królestwo magii, gdzie obowiązywały zupełnie
inne prawa.
Mgła różniła się wyraźnie od tej, którą widywano na południu. Nie była biała, lecz
ciemnoszara, jak burzowa chmura, i na pewno nie stworzyły jej siły natury. Została utkana z
powietrza za pomocą czarów i pojawiła się na szczytach wzgórz, z dala od źródeł wody. Utrzymała
się i rozprzestrzeniła, pomimo że wiosna miała się już ku końcowi i popołudniowe gorąco powinno
było rozproszyć wszelką wilgoć.
Jednak mgła za nic miała słońce i ciepłe powiewy wiatru. Spływała ze szczytu wzgórza i
rozlewała się na południe oraz wschód. Wysuwała przed siebie cienkie macki i pełzła do przodu. W
odległości mniej więcej pół mili od szczytu wzgórza jedna z macek oderwała się, tworząc coś w
rodzaju chmury, która powędrowała wysoko w górę i przesuwała się nad potężną rzeką Ratterlin.
Gdy dotarła na drugą stronę, zaczęła wolno opadać i usadowiła się na wschodnim brzegu niczym
ropucha. Po chwili dała początek nowej mgle. Niebawem mgliste opary zupełnie przesłoniły
zarówno zachodni, jak i wschodni brzeg Ratterlinu, chociaż jego wody wciąż jeszcze pławiły się w
słońcu.
I rzeka, i mgła zdążały, każda w swoim tempie, w kierunku Długich Urwisk. Wartki nurt wciąż
przybierał na sile, w miarę jak Ratterlin zbliżała się do wielkiego wodospadu, by nagle runąć
kaskadą w dół z wysokości tysiąca stóp. Mgła parła ciągle do przodu, powoli i złowieszczo, coraz
bardziej gęstniejąc i zagarniając coraz wyższe warstwy powietrza.
Kilka jardów przed Długimi Urwiskami zatrzymała się, chociaż nie przestała gęstnieć i
wędrować w górę. Niebezpiecznie zbliżała się do wyspy położonej na środku rzeki, nieopodal
wodospadu. Wznosił się na niej Dom, otoczony ogrodami i okolony białym murem.
Mgła nie wędrowała już dalej za rzekę ani nie rozlewała się na boki, ale nawarstwiała się coraz
wyżej i wyżej. Jakieś niewidzialne siły broniły jej dostępu do posiadłości na wyspie, dzięki czemu
słońce nadal oświetlało białe mury, ogrody i pokryty czerwoną dachówką dach Domu. Mgła była
niewątpliwie orężem w walce, której pierwsza odsłona właśnie się zaczynała - przystępowano do
oblężenia. Wyznaczono granice pola walki i okrążono posiadłość.
Dom wraz z przyległymi ogrodami stanowił siedzibę Abhorsenów i zajmował właściwie całą
wyspę. Powołaniem Abhorsenów, z racji urodzenia i przynależnych obowiązków, było strzeżenie
granic ustanowionych pomiędzy Życiem a Śmiercią. Ród ich korzystał z pomocy Wolnej Magii i
potrafił porozumiewać się z duchami Zmarłych za pomocą specjalnych dzwonków. Nie byli to
jednak ani nekromanci, ani czarownicy. Każdy z Abhorsenów był władny nakazać Zmarłym,
próbującym przekroczyć linię Życia, aby powrócili tam, skąd przyszli.
Istota zsyłająca mgłę wiedziała, że królowa Abhorsen opuściła na jakiś czas wyspę. Zarówno
ona, jak i jej królewski małżonek zostali podstępnie wywabieni z Domu i znajdowali się teraz za
Murem. Tam też prawdopodobnie chciano się z nimi rozprawić. Taki był plan Pana, któremu
służyła twórczyni mgły. Projekt ten od pokoleń czekał na realizację, dopiero teraz jednak miał się
urzeczywistnić.
Składał się on z wielu części i obejmował różne kraje, ale to, co leżało u podstaw całego
zamysłu i było przyczyną wszelkich działań, znajdowało się w Starym Królestwie. Wojna, zamach
i uchodźcy - byli zaplanowani. Krył się za tym czyjś wnikliwy umysł, zdolny knuć intrygi i gotowy
czekać latami na realizację swych zamierzeń.
Jak to jednak z planami bywa, nie obyło się bez komplikacji. Problem stanowiły pewne osoby
przebywające właśnie w Domu Abhorsenów. Jedną z nich była młoda kobieta, przysłana tu, na
południe, przez czarodziejki zamieszkujące pokryte lodowcem góry, piętrzące się u źródeł rzeki
Ratterlin. Były to Clayry, które potrafiły odczytywać z lodowych tafli przyszłość. Z pewnością
będą próbowały wpływać na teraźniejszość i naginać ją do własnych celów. Młoda kobieta należała
do elitarnego grona, co łatwo można było poznać po kolorze kamizelki, którą nosiła. Czerwona
kamizelka oznaczała, że jej właścicielka zajmuje stanowisko Drugiej Asystentki w Bibliotece
Clayrów.
Pani mgły już wcześniej miała okazję przyjrzeć się młodej kobiecie. Wiedziała jednak o niej
tylko tyle, że jest czarnowłosa, ma jasną cerę i nie więcej niż dwadzieścia lat. Poznała też jej imię,
którym przyzywano ją pośród bitewnego zgiełku. Brzmiało ono: Lirael.
Druga osoba, choć nieco lepiej rozpoznana, mogła nastręczyć większych problemów,
aczkolwiek nie było to do końca pewne. Młody mężczyzna, a właściwie jeszcze chłopiec, po ojcu
odziedziczył kręcone włosy, po matce czarne brwi, a po obojgu - wysoki wzrost. Nazywał się
Sameth i był synem króla Touchstone’a oraz Sabriel Abhorsen.
Książę Sameth - przyszły dziedzic Abhorsenów - powinien był posiąść magiczną moc płynącą
z „Księgi Zmarłych” i siedmiu dzwonków. Pani mgły miała jednak co do tego coraz większe
wątpliwości. Była już bardzo stara i niegdyś dobrze znała ten osobliwy ród oraz jego domostwo
położone na wyspie. Nie dalej jak poprzedniej nocy stoczyła walkę z Samethem i zauważyła, że nie
potrafi on władać bronią tak dobrze, jak na Abhorsena przystało. Nawet sposób, w jaki rzucał
zaklęcia Kodeksu, był dość dziwaczny, daleki od tego, co prezentowali zarówno członkowie
rodziny królewskiej, jak i Abhorsenowie.
Sameth i Lirael nie byli osamotnieni. Pomagały im dwie istoty - nieduży biały zrzędliwy kocur
oraz spory czarno-brązowy pies, a właściwie suka, o przyjacielskim usposobieniu. Para ta nie
wyglądała może zbyt imponująco, potrafiła jednak dokonać znacznie więcej, niż można by sądzić
na pierwszy rzut oka, tyle że wiadomości na jej temat nie były zbyt konkretne.
Najprawdopodobniej były to stworzenia wywodzące się z kręgu Wolnej Magii, zobowiązane do
służby na rzecz członków rodu Abhorsenów oraz Clayrów. O kocie coś niecoś było wiadomo, na
przykład to, że nosił imię Mogget. Pewne informacje o nim zawarto w księgach tajemnych. Jeśli
chodzi o psa, mógł być albo bardzo młody, albo tak stary, że wszystkie księgi, gdzie o nim pisano,
już dawno obróciły się proch. Istota, która ukrywała się we mgle, przypuszczała, że raczej to drugie
było prawdą. Zarówno młoda kobieta, jak i towarzyszący jej pies pochodzili z Wielkiej Biblioteki
należącej do Clayrów. Było wielce prawdopodobne, że podobnie jak sama Biblioteka, skrywali
jakieś nieznane, głęboko schowane moce.
Cała czwórka mogła okazać się bardzo wymagającym przeciwnikiem i stanowić poważne
zagrożenie. Władczyni mgły nie musiała jednak walczyć z nimi bezpośrednio. Takie starcie było
zresztą wykluczone, ponieważ Dom był bardzo dobrze strzeżony za pomocą czarów, a ponadto
chronił go bystry nurt rzeki. Jej zadanie polegało na czym innym - siedziba Abhorsenów miała stać
się pułapką. Dlatego trzeba było przystąpić do oblężenia. W tym czasie, w zupełnie innym miejscu,
zaplanowano pewną akcję. Lirael, Sam oraz ich towarzysze mieli pozostać odcięci tak długo, aż
będzie za późno, by mogli cokolwiek zrobić.
Na myśl o przygotowywanych działaniach Chlorr w Masce wydała przeciągły syk, a mgła
wokół tego, co można było uznać za jej głowę, zaczęła niepokojąco gęstnieć. W dawnych czasach
Chlorr była żywą istotą, nekromantką, i nie musiała słuchać niczyich rozkazów. Kiedyś popełniła
jednak błąd, który kosztował ją utratę życia i niezależności. Odtąd musiała służyć swemu Panu,
który nie pozwalał jej odejść za Dziewiątą Bramę. Ponownie przekroczyła linię Życia, tyle że pod
inną postacią. Nie była już istotą żyjącą, należała do świata Zmarłych. Podlegała władzy
dzwonków, związana z nimi mocą swego tajemnego imienia. Chociaż nie chciała słuchać cudzych
rozkazów, nie miała wyboru - musiała być im posłuszna.
Chlorr opuściła ramiona. Od jej palców oderwało się kilka pierzastych pasemek mgły.
Wszędzie wokół tłoczyły się zastępy Zmarłych Pomocników, setki słaniających się, zropiałych ciał.
Chlorr nie przywiodła ich tutaj ze sobą z krainy Zmarłych. Dowództwo nad duchami
zamieszkującymi te przeżarte rozkładem ciała o na wpół odsłoniętych kościach powierzył jej ten,
który miał nad nimi władzę. Uniosła w górę widmowe ramię, długie i wychudzone, i wskazała
kierunek. Wśród westchnień i jęków, chrzęstu zesztywniałych stawów i klekotu kości oddziały
Pomocników ruszyły marszowym krokiem naprzód, kryjąc się pod osłoną nieprzeniknionej mgły.
- Na zachodnim brzegu jest co najmniej dwustu Pomocników, a na wschodnim z
osiemdziesięciu albo i więcej - zameldował Sameth. - Nie widzę Chlorr, ale myślę, że musi gdzieś
tam być. - Wyprostował się i odsunął wykonany z brązu teleskop.
Zadrżał na samo wspomnienie swego ostatniego spotkania z Chlorr, mroczną istotą majaczącą
ponad nim z ognistym mieczem gotowym do ciosu. Do spotkania doszło zaledwie ubiegłej nocy,
ale jemu zdawało się, że było to znacznie dawniej.
- Możliwe, że jakiś inny czarownik Wolnej Magii sprowadził tę mgłę - powiedziała Lirael.
Sama jednak w to nie wierzyła. Wyczuwała obecność tych samych sił, które poznała poprzedniej
nocy.
- To rzeczywiście mgła - oznajmił pies. Balansował na wysokim stołku i z uwagą obserwował
sytuację. Poza tym, że umiał mówić i nosił lśniącą obrożę ze znakami Kodeksu, wyglądał jak każdy
inny pies - duży, czarny podpalany kundel, z tych, co zamiast warczeć i szczekać, witają się i
wesoło merdają ogonem. - Ta mgła ciągle gęstnieje - dodał po chwili.
Pies, jego pani Lirael, książę Sameth oraz koci sługa Abhorsenów Mogget znajdowali się w
obserwatorium, które mieściło się na samym szczycie wieży należącej do północnego skrzydła
Domu Abhorsenów.
Ponieważ ściany obserwatorium były całkowicie przezroczyste, Lirael raz po raz nerwowo
spoglądała w stronę sufitu, który zdawał się wisieć w powietrzu. Zdążyła się też zorientować, że do
budowy ścian nie wykorzystano szkła ani żadnego innego znanego jej tworzywa, co jeszcze
bardziej potęgowało jej niepewność.
Ponieważ nie chciała, by inni domyślili się, jak bardzo jest zdenerwowana i jakie przechodzą ją
dreszcze, udała, że nagły ruch głowy to tylko przytakujące skinięcie, odnoszące się do tego, o czym
mówił pies. Jedynie ręka spoczywająca na szyi zwierzęcia zdradzała prawdziwy stan jej ducha.
Lirael gładziła psa, bo chciała poczuć ciepło jego sierści. Otuchy dodawał jej także
wkomponowany w obrożę Kodeks.
Chociaż dopiero co nastało popołudnie i słońce nadal oświetlało Dom, wyspę i rzekę, oba jej
brzegi spowijała nieprzenikniona mgła, tworząca jakby ściany strzelające coraz wyżej i wyżej,
pomimo że osiągnęły już wysokość kilkuset stóp.
Bez wątpienia było tak za sprawą czarów. Mgła nie podniosła się bowiem nad rzeką, jak to
zwykle dzieje się w przyrodzie, ani nie przyniosły jej ze sobą nisko płynące chmury. Nadciągała
jednocześnie ze wschodu i zachodu, posuwając się szybko, niezależnie od kierunku wiatru.
Początkowo lekka i słabo dostrzegalna, z każdą minutą gęstniała.
O jej niezwykłym pochodzeniu świadczyło jeszcze coś. Na południu szare opary urywały się
nagle, jakby nie chciały się zmieszać z naturalną mgłą, unoszącą się nad wielkim wodospadem, tam
gdzie rzeka spływała gwałtownie ze szczytów Długich Urwisk.
Wkrótce z mgły wyłonili się Zmarli. Poruszając się ciężko i niezgrabnie, dochodzili aż do
brzegu rzeki, pomimo że bystry nurt budził w nich trwogę. Coś nakazywało im podążać naprzód,
jakaś istota kryjąca się z tyłu we mgle. Prawie na pewno była to Chlorr, niegdyś nekromantka, a
teraz jedna z Wielkich Zmarłych. Lirael wiedziała, jak bardzo niebezpieczna była to kombinacja.
Chlorr najprawdopodobniej zachowała przynajmniej częściowo znajomość czarów, a poprzez
Śmierć zyskała dodatkową moc. Siły, którymi teraz dysponowała, były ciemne i niepojęte. Co
prawda Lirael i jej pies zdołali ubiegłej nocy odeprzeć atak, który Chlorr przypuściła nad rzeką,
trudno jednak było to nazwać zwycięstwem.
Lirael potrafiła wyczuć obecność Zmarłych, nie miała też wątpliwości co do magicznego
pochodzenia mgły, która ich osłaniała. Pomimo że Dom Abhorsenów chroniła potężna, wartko
płynąca rzeka, a także wielu magicznych wartowników, Lirael nadal drżała na całym ciele, miała
bowiem wrażenie, że dotykają jej czyjeś lodowate dłonie.
Nikt nie napomknął o targających nią dreszczach, a jednak Lirael czuła się zażenowana, bo
zdawała sobie sprawę z tego, że wszyscy zauważają jej niepokój. Nie padły żadne słowa, ale
towarzysze przyglądali się jej z uwagą. Sam, pies i Mogget - czekali w napięciu, jak gdyby
spodziewali się, że usłyszą z jej ust coś niezwykle mądrego lub przenikliwego. Na chwilę ogarnęła
ją panika. Nie była przyzwyczajona do przewodniczenia dyskusjom i zazwyczaj w ogóle trzymała
się nieco z boku. Teraz jednak przypadła jej nowa rola: następczyni Abhorsenów. Ponieważ Sabriel
przebywała w Ancelstierre, Lirael była jedyną przedstawicielką rodu zdolną przejąć obowiązki
Abhorsenów. Sama musiała więc uporać się z napierającymi rzeszami Zmarłych, mgłą i kryjącą się
za tym wszystkim Chlorr. W dodatku nie był to ani jedyny, ani najpoważniejszy problem, któremu
musiała stawić czoło. Prawdziwe zagrożenie czyhało gdzie indziej - nie wiadomo było przecież, do
czego Hedge i Nicholas dokopią się w okolicach Czerwonego Jeziora.
Będę musiała udawać - pomyślała Lirael. - Powinnam zachowywać się, jak przystało na
dziedziczkę Abhorsenów. Jeśli dobrze odegram swoją rolę, może w końcu uwierzę, że naprawdę
nią jestem.
- Czy istnieje jakakolwiek droga przez rzekę, poza przejściem po kamieniach? - zapytała nagle,
spoglądając na południe, gdzie tuż pod lustrem wody kryły się grzbiety głazów, tworzące pomost
spinający wyspę ze wschodnim i zachodnim brzegiem. Po tych kamieniach w zasadzie nie da się
przejść, można tylko przeskakiwać - pomyślała Lirael. - Oddalone są od siebie o jakieś sześć stóp,
a w dodatku bardzo blisko stąd do wodospadu. Wystarczy, że skok się nie uda, a nurt natychmiast
porwie nas ze sobą i spadniemy w przepaść. Spaść z tak wysoka, w miażdżącej wszystko masie
wody...
- Sam? - zapytała. - Pokręcił tylko głową.
- Mogget?
Mały biały kocur leżał zwinięty w kłębek na niebiesko-złotej poduszce, która jeszcze przed
chwilą spoczywała na wysokim stołku obserwacyjnym, jednak czyjaś łapa strąciła ją na podłogę.
Ktoś uznał zapewne, że tu przyda się znacznie bardziej. Mogget w rzeczywistości nie był kotem,
chociaż taką przybrał postać. Obroża ze znakami Kodeksu i miniaturowym dzwonkiem Ranną,
Siewcą Snu, nie pozostawiała wątpliwości, że nie jest to tylko zwykłe gadające kocisko, lecz ktoś
znacznie ważniejszy.
Mogget otworzył jaskrawozielone ślepia i ziewnął przeciągle. Ranna zabrzęczał cicho przy
obroży, a Lirael i Sam spostrzegli, że sami zaczynają ziewać.
- Sabriel zabrała Papierowe Skrzydło, nie mamy więc jak się stąd wydostać - stwierdził kocur. -
A nawet gdybyśmy mieli taką możliwość, musielibyśmy przelecieć obok siedliska Krwawych
Wron. Być może dałoby się przeprawić łódką, ale Cienie Zmarłych Pomocników z pewnością
podążyłyby za nami brzegiem rzeki.
Lirael przyjrzała się potężnej ścianie mgły. Zaledwie od dwóch godzin pełniła obowiązki
następczyni Abhorsenów, a już nie wiedziała, co ma począć. Była pewna tylko jednego - trzeba
bezzwłocznie opuścić Dom i jak najszybciej udać się w stronę Czerwonego Jeziora. Należało jak
najprędzej odszukać Nicholasa, przyjaciela Sama, i powstrzymać go od wykopania tego, co leżało
ukryte głęboko pod ziemią.
- Niewykluczone, że istnieje inna droga - oznajmił pies. Zeskoczył ze stołka i zaczął kręcić się
wokół Moggeta, wysoko unosząc łapy, jakby stąpał po trawie, a nie po zimnej kamiennej posadzce.
Wymówiwszy słowo „droga”, przypadł nagle do ziemi niedaleko kota i pacnął ciężką łapą o
podłogę, tuż przy jego głowie.
- Tyle że Moggetowi na pewno się nie spodoba - dodał.
- Jaka znowu droga? - prychnął kocur, prężąc grzbiet. - Nie słyszałem, by można było
wydostać się stąd inaczej niż po głazach, drogą powietrzną lub wpław - a mieszkam w tym Domu,
odkąd go wzniesiono.
- Jednak nie było cię tutaj, kiedy na rzece utworzono wyspę - wyjaśnił spokojnie pies. - Zanim
Budowniczowie wznieśli mury, gdy pierwsi Abhorsenowie rozbili w tym miejscu namiot, tam
gdzie teraz rośnie wielkie drzewo figowe.
- To prawda - przyznał kot. - Ale ciebie również wtedy tu nie było.
Lirael pomyślała, że w ostatnich słowach Moggeta pojawił się cień wątpliwości, jak gdyby
kocur stawiał pytanie. Z uwagą spojrzała na psa, ten jednak podrapał się tylko po nosie i
kontynuował swój wywód.
- Tak czy owak, wiodła stąd kiedyś inna droga. Jeżeli nadal istnieje, na pewno leży gdzieś
głęboko i roi się na niej od niebezpieczeństw. W zasadzie równie dobrze można by próbować
przejść po kamieniach lub przebijać się przez zastępy Zmarłych.
- Ale ty jesteś chyba innego zdania? - spytała Lirael. - Uważasz, że to stare przejście mimo
wszystko stanowi pewną alternatywę?
Lirael bała się Zmarłych, ale nie aż tak, by nie móc stawić im czoła w razie potrzeby. Po
prostu, występując w nowej roli, nie była jeszcze pewna swoich sił. Możliwe, że jakaś inna kobieta
z rodu Abhorsenów, na przykład Sabriel, będąca w kwiecie wieku i u szczytu swoich możliwości, z
łatwością przeszłaby po głazach i rozgromiła Chlorr, Cienie Pomocników, a także pozostałych
Zmarłych. Lirael obawiała się jednak, że gdyby jej przyszło wykonać to samo zadanie, niechybnie
skończyłoby się to odwrotem, upadkiem do rzeki, a może nawet śmiercią w kipieli wodospadu.
- Sądzę, że powinniśmy wypróbować tę starą drogę - oznajmił pies. Rozciągnął się na posadzce
jak długi, nieomalże potrącając znów łapami kota. Potem niespiesznie dźwignął się i ziewnął
przeciągle, demonstrując nieskazitelnie białe, ogromne zębiska. Wszystko to robił - Lirael była o
tym przekonana - by zdenerwować Moggeta.
Kocisko zmrużyło oczy i spojrzało na psa.
- Leży głęboko? - miauknął kot. - Czy dobrze zrozumiałem? Nie możemy pójść tamtędy!
- Jej tam już nie ma - odparł pies. - Chociaż być może coś jeszcze pozostało...
- Jej? - wyrwało się równocześnie Lirael i Samowi.
- Pamiętacie studnię z różanego ogrodu? - spytał pies. Sameth skinął głową, natomiast Lirael
usiłowała sobie przypomnieć, czy również widziała ją wcześniej, gdy przemierzała wyspę, zdążając
do siedziby Abhorsenów. Jak przez mgłę majaczył jej obraz różanych pędów oplatających ażurowe
kraty rozmieszczone po wschodniej stronie trawnika sąsiadującego z Domem.
- Można opuścić się na dno studni - wyjaśniał dalej pies - choć jest bardzo głęboka i wąska.
Prowadzi do położonych jeszcze niżej pieczar. Tamtędy biegnie droga, która kończy się u stóp
wodospadu. Potem będziemy musieli wspiąć się na urwisko, ale myślę, że uda nam się tego
dokonać od zachodniej strony - w ten sposób ominiemy Chlorr i jej sługusów.
- W studni jest pełno wody - powiedział Sam. - Utopimy się!
- Jesteś tego pewien? - zapytał pies. - A zaglądałeś kiedykolwiek do środka?
- No... raczej nie - odrzekł Sam. - Zdaje się, że jest zakryta...
- Kim jest „ona”, o której wspomniałeś? - stanowczym głosem zapytała Lirael. Poznała
swojego czworonożnego towarzysza na tyle dobrze, że natychmiast wiedziała, kiedy starał się coś
ukryć.
- Dawno temu, ktoś mieszkał na dnie studni - odparł pies. - Bardzo potężna i groźna istota. Być
może coś z niej jeszcze pozostało.
- Co to znaczy: „ktoś”? - nie dawała za wygraną Lirael. - Jak to możliwe, że jakaś istota
mieszkała pod ziemią bezpośrednio pod siedzibą Abhorsenów?
- Kategorycznie odmawiam pójścia w pobliże tej studni - wtrącił się Mogget. - O ile dobrze
pamiętam, Kalliel umyślił sobie kiedyś, że spenetruje te zakazane rejony. Tak bardzo chcecie
złożyć swoje kości obok niego, w jakimś zapadłym kącie, gdzieś w podziemiach?
Spojrzenie Lirael na chwilę powędrowało w stronę Sama, by zaraz powrócić do Moggeta.
Natychmiast zresztą tego pożałowała, niepotrzebnie bowiem ujawniła, iż targają nią wątpliwości i
obawy. A przecież jako następczyni Abhorsenów powinna świecić innym przykładem. Sam nie
krył, że boi się Śmierci i Zmarłych i że najchętniej zaszyłby się po prostu w Domu, który był
dobrze strzeżony. Wprawdzie zdołał na chwilę opanować swój strach, ale jakże miał pozostać
dzielny, skoro jej samej nie starczało odwagi?
Lirael była także ciotką Sama. Co prawda niezupełnie potrafiła wejść w tę rolę, ale i tak czuła
się zobowiązana do otaczania siostrzeńca opieką, nawet jeżeli był od niej zaledwie o kilka lat
młodszy.
- Posłuchaj! - zwróciła się ostrym tonem do psa. - Bądź ze mną szczery, przynajmniej ten jeden
raz. Kto... lub co... znajduje się tam na dole?
- No cóż, trudno wyrazić to słowami - odpowiedział. Znów zaczął niespokojnie przebierać
przednimi łapami. - Zwłaszcza że prawdopodobnie nikogo już tam nie ma - dodał. - Jeżeli coś się
uchowało, to jedynie jakaś pozostałość po tworzeniu się Kodeksu - podobnie było przecież ze mną
i wieloma innymi istotami o zmiennej postaci. Jeżeli jednak ona, lub jakaś jej część nadal tam tkwi,
to najprawdopodobniej niewiele odmieniła swą naturę, co oznacza, że wciąż jest groźna w sposób
absolutnie... pierwotny. Jednakże to wszystko, o czym ci opowiadam, działo się tak strasznie
dawno temu, że opieram się jedynie na tym, co mówili, pisali lub myśleli inni...
- Ale dlaczego miałaby przebywać tam na dole? - zapytał Sameth. - Dlaczego akurat pod
Domem Abhorsenów?
- Tak naprawdę niezwykle trudno określić, gdzie ona się znajduje - odparł pies, pocierając łapą
nos i unikając wzroku rozmówców. - Jej moc przynajmniej w części związana jest z tym miejscem,
tak więc jeżeli w ogóle istnieje, to najprawdopodobniej jest właśnie tutaj, tu - jeśli w ogóle jest
gdziekolwiek.
- Mogget - spytała Lirael - czy mógłbyś nieco jaśniej wyłożyć to, o czym przed chwilą mówił
pies? - Mogget nic nie odpowiedział. Oczy miał zamknięte. W trakcie gdy pies odpowiadał na
pytania, po prostu zwinął się w kłębek i zasnął.
- Mogget! - powtórzyła zniecierpliwiona Lirael.
- On śpi - oznajmił pies. - Dźwięk Ranny utulił go do snu.
- Coś mi się zdaje, że on słucha go wyłącznie wtedy, gdy sam ma na to ochotę - powiedział
Sam. - Mam nadzieję, że Kerrigor śpi nieco twardszym snem.
- Jeżeli chcesz, możemy to sprawdzić - zaproponował pies. - Jestem jednak pewien, że gdyby
rzeczywiście się obudził, wiedzielibyśmy o tym. Ranna nie jest co prawda tak potężny jak
Saraneth, lecz gdy trzeba, potrafi również mocno trzymać. A poza tym siłą Kerrigora byli jego
zwolennicy. To z nich czerpał swą moc i to właśnie przyczyniło się do jego upadku.
- O czym ty mówisz? - spytała Lirael. - Zawsze myślałam, że to jeden z Czarowników Wolnej
Magii, który później stał się Wielkim Zmarłym?
- Był kimś znacznie ważniejszym - wyjaśnił pies. - Pochodził z królewskiego rodu. Panowanie
nad innymi miał we krwi. W Krainie Śmierci Kerrigor znalazł sposób, jak spożytkować siłę tych,
którzy składali mu przysięgę na wierność. Wpływał na nich poprzez piętno, które wypalił na ich
ciałach. Myślę, że gdyby Sabriel przypadkowo nie przywołała pewnego starego zaklęcia, które
odcięło go od źródła mocy, to Kerrigor odniósłby triumf. Przynajmniej na jakiś czas.
- Dlaczego tylko na jakiś czas? - zapytał Sam. Żałował, że w ogóle wspomniał Kerrigora.
- Myślę, że w końcu udałoby mu się przeprowadzić to, czym w tej chwili zajmuje się twój
przyjaciel Nicholas - powiedział pies. - Wykopałby coś, co powinno być zostawione w spokoju.
Nikt z obecnych nie wyrzekł ani słowa.
- Tracimy tylko czas - odezwała się w końcu Lirael.
Zaczęła znowu z uwagą przypatrywać się mgle ścielącej się na zachodnim brzegu. Wyczuwała
obecność wielu Pomocników: było ich więcej, niż dawało się zaobserwować, a przecież i tych w
zasięgu wzroku nie brakowało. Gnijące ciała wartowników kłębiły się we mgle, czekając, aż wróg
wyjdzie z ukrycia.
Lirael wzięła głęboki oddech i podjęła decyzję.
- Jeżeli radzisz nam wejść do tej studni - zwróciła się do psa - to tak właśnie zrobimy.
Pozostaje mieć tylko nadzieję, że unikniemy spotkania z tym, co pozostało z mocy czającej się w
głębi ziemi. A może będzie przyjaźnie nastawiona i uda nam się z nią porozmawiać...
- Nie! - szczeknął nagle pies, wprawiając wszystkich w osłupienie. Nawet Mogget otworzył
jedno oko, ale widząc, że Sam uważnie mu się przygląda, czym prędzej je zamknął.
- O co tu chodzi? - spytała Lirael.
- Jeżeli ona rzeczywiście tam jest, co mało prawdopodobne, to pod żadnym pozorem nie wolno
z nią rozmawiać, słuchać tego, co mówi, ani jej dotykać - oznajmił pies.
- A czy kiedykolwiek komuś udało się ją usłyszeć lub jej dotknąć? - spytał Sam.
- Żadnemu śmiertelnikowi - wtrącił się Mogget, unosząc głowę. - Nikt też nie zdołał, o ile mi
wiadomo, przejść korytarzami, które zamieszkuje. Podejmowanie podobnych prób graniczy z
szaleństwem. Zawsze się zastanawiałem, co przytrafiło się Kallielowi.
- Myślałam, że śpisz - powiedziała Lirael. - A poza tym, może ona nas po prostu zignoruje,
podobnie jak my ją.
- Nie twierdzę, że celowo wyrządzi nam krzywdę. Wystarczy, że w ogóle zwróci na nas uwagę.
- Może powinniśmy... - odezwał się Sam.
- Co mianowicie? - zaczepnie rzucił Mogget. - Zapewne nie wyściubiać stąd nosa, dla
własnego bezpieczeństwa, oczywiście?
- Nie - odpowiedział spokojnie Sam. - Jeżeli głos tej kobiety jest taki niebezpieczny, to może
powinniśmy przygotować sobie zatyczki do uszu, zanim wyruszymy w drogę. Z wosku lub czegoś
takiego.
- To nic nie da - wyjaśnił Mogget. - Jeżeli ona przemówi, jej głos przeniknie nas do szpiku
kości. A jeżeli zacznie śpiewać... Lepiej byłoby dla nas, żeby tego nie robiła.
- Jakoś uda nam się ją ominąć - powiedział pies. - Zdajcie się na mój węch. Znajdziemy
właściwą drogę.
- Możesz nam wyjaśnić, kim był Kalliel? - poprosił Sam.
- Dwunastym z rodu Abhorsenów - odparł Mogget. - Kalliel nikomu nie ufał. Całymi latami
trzymał mnie w zamknięciu. To pewnie wtedy wykopano studnię. Jego wnuk uwolnił mnie, gdy
Kalliel zniknął. Po swoim dziadku odziedziczył wtedy zarówno dzwonki, jak i tytuł. Nie chciałbym
dzielić losu Kalliela. A już szczególnie pragnąłbym uniknąć tego, co przytrafiło mu się na dnie
studni.
Lirael drgnęła, ponieważ za zasłoną mgły nastąpiło jakieś poruszenie. Wyczuwała czyjąś
złowrogą obecność. To, co do tej pory czaiło się daleko w tle, zaczęło się przybliżać. Nie mogła
dokładnie rozeznać, co to było, na pewno jednak coś znacznie potężniejszego niż oddziały
Pomocników, które co chwila wyłaniały się z mgły.
Chlorr podchodziła coraz bliżej, była już prawie na brzegu rzeki. A jeżeli nie Chlorr, to ktoś
równy jej rangą - lub potężniejszy. Może był to nawet ów nekromanta, którego poznała w Krainie
Śmierci - Hedge. Ten sam, który poparzył Sama. Na nadgarstkach siostrzeńca Lirael nadal widziała
blizny, które prześwitywały poprzez rozcięcia w rękawach płaszcza.
Ten płaszcz stanowił kolejną tajemnicę. Zostawię ją sobie na później - pomyślała ze znużeniem
Lirael. Płaszcz, na którym obok królewskich wież na tarczy herbowej pojawił się nowy znak,
jakiego nie widziano od tysięcy lat. Kielnia Budowniczych Muru.
Sam pochwycił spojrzenie Lirael i zaczął skubać grubą złotą nić, wplecioną w symbol
Budowniczych Muru umieszczony na tkaninie. Dopiero zaczynał sobie uświadamiać, że posłańcy
Kodeksu nie popełnili błędu, wręczając mu to okrycie. Po pierwsze, płaszcz uszyto całkiem
niedawno. Nie był to jakiś stary łach wyciągnięty z zatęchłej szafy lub ze stuletniego kosza na
brudną bieliznę. Widocznie z jakiegoś powodu Sam został uprawniony do noszenia go. W końcu
on także był jednym z Budowniczych, nie zaś tylko księciem, w którego żyłach płynęła królewska
krew. Cóż to jednak oznaczało? Wszak Budowniczowie zniknęli tysiące lat temu, poświęcając się
bez reszty tworzeniu Muru i Wielkich Kamieni Kodeksu. I nie chodziło w tym wypadku tylko o
przenośnię, o ile mu było wiadomo.
Przez chwilę zastanawiał się, czy czeka go podobny los. Czy on także będzie musiał dokonać
czegoś, co położy kres jego istnieniu, przynajmniej jako istoty żyjącej i oddychającej? Bo przecież
Budowniczowie Muru nie umarli zupełnie, pomyślał Sam, przypominając sobie Wielkie Kamienie
Kodeksu oraz Mur. Ulegli jedynie transformacji, zostali przemienieni.
Nie znalazł w tym pocieszenia. Tak czy inaczej, w jego przypadku bardziej prawdopodobne
było, że zostanie po prostu zabity - pomyślał sobie, przyglądając się badawczo mgle i wyczuwając
zimno bijące od Zmarłych ukrytych za jej zasłoną.
Sam ponownie dotknął złotej nici na swojej piersi i nabrał otuchy. Jego strach przed Zmarłymi
nieco zelżał. Nigdy nie chciał być jednym z Abhorsenów. Znacznie bardziej pragnął zostać
Budowniczym Muru, choć nie do końca rozumiał, co to właściwie oznaczało. Gdyby mu się udało,
to na dodatek osiągnąłby jeszcze jedną korzyść - mógłby zdenerwować swoją siostrę Ellimere.
Nigdy by nie uwierzyła, że jako Budowniczy wciąż nie wiedział i nie potrafił wyjaśnić na czym
polegało bycie Budowniczym Muru - sądziłaby, że po prostu nie chce jej tego wyjaśnić. Zakładając
oczywiście, że w ogóle uda mu się z nią jeszcze zobaczyć...
- Lepiej ruszajmy już w drogę - powiedział pies, ku zaskoczeniu Sama i Lirael. Również i ona
przed chwilą wpatrywała się w mgłę, pogrążona we własnych myślach.
- Słusznie - odparła, podnosząc wzrok. Nie po raz pierwszy pomyślała, że wolałaby znaleźć się
z powrotem w Wielkiej Bibliotece Clayrów. Jednakże zarówno to pragnienie, jak i wielkie
marzenie jej życia - o prawie do noszenia białych szat oraz srebrnej korony ozdobionej kamieniem
księżycowym, przynależnych pełnoprawnej córce Clayrów - musiało przesunąć się na dalszy plan i
pozostać w głębokim ukryciu. Teraz należała przecież do Abhorsenów i czekało ją wielkie i ważne
zadanie. - Słusznie - powtórzyła. - Powinniśmy się zbierać. Zejdziemy na dno studni.
Rozdział drugi
Droga w dół
Gdy zapadła decyzja o wymarszu, przygotowania do drogi zajęły niewiele ponad godzinę.
Lirael włożyła zbroję - pierwszy raz od wielu lat, kiedy to zgłębiała tajniki Sztuk Walki. Jednak ta,
którą przygotowali dla niej posłańcy Kodeksu, była znacznie lżejsza od przechowanych przez
Clayry w szkolnej zbrojowni. Zrobiono ją z drobnych, nachodzących na siebie łusek czy też płytek,
wykonanych z jakiegoś nieznanego materiału. Była lekka i wygodna, pomimo że sięgała kolan, a
rękawy miała długie i zakończone sztywnymi mankietami, których końce rozchylały się lekko na
boki, niczym ogon jaskółki. Ponadto, ku zadowoleniu Lirael, nie pachniała olejem, używanym
zazwyczaj do konserwacji metalu.
Podłe Psisko wyjaśniło, że płytki tworzące kolczugę zrobiono ze specjalnej ceramiki o nazwie
gethre, wyczarowanej mocą Kodeksu. Materiał ten miał wytrzymałość większą niż jakikolwiek
metal, a w dodatku był dużo lżejszy. Jednak tajemnica jego produkcji już dawno zaginęła i od
tysiąca lat nie wykonano takiej zbroi. Lirael dotknęła jednej z płytek i ku własnemu zaskoczeniu
pomyślała, że Sam mógłby taką zrobić - chociaż w rzeczywistości nie miała żadnych podstaw, by
tak sądzić.
Na zbroję narzuciła opończę ozdobioną złotymi gwiazdami i srebrnymi kluczami. Przez pierś
przewieszała zwykle skórzany pas z doczepionymi do niego srebrnymi dzwonkami, teraz jednak
nie zdążyła jeszcze go założyć. Sam bez zbytniego entuzjazmu spakował fletnię, natomiast Lirael
włożyła do sakwy Lustro Ciemności. Wiedziała, że znowu będzie musiała w nie spojrzeć, by
zbadać przeszłość.
Jej ekwipunku dopełniały: miecz - Nehima, łuk i kołczan podarowany przez Clayry oraz
niewielki plecak wypełniony różnymi niezbędnymi rzeczami, który przygotowali dla niej
zapobiegliwi posłańcy Kodeksu. Lirael nie miała jednak okazji sprawdzić, co jest w środku.
Zanim dołączyła do Sama i Moggeta, którzy czekali na dole, zatrzymała się na chwilę, ażeby
popatrzeć w wysokie, osadzone w srebrnej ramie lustro, wiszące na ścianie jej pokoju. Postać, która
się w nim odbijała, w niewielkim stopniu przypominała Drugą Asystentkę Bibliotekarki, jaką
niegdyś była. Ze zwierciadła spoglądała na nią młoda wojowniczka o groźnym, posępnym
wyglądzie. Ciemne włosy, przewiązane teraz srebrną tasiemką, nie opadały już luźno i nie
przesłaniały twarzy. Nie założyła też swojego dawnego uniformu - czerwonej kamizelki, a zamiast
przynależnego Bibliotekarkom sztyletu do boku przypasała długi miecz, Nehimę. Jednakże nie
mogła tak po prostu rozstać się ze swą przeszłością. Chwyciła za koniec czerwonej jedwabnej nitki,
zwisającej z kamizelki, wyciągnęła ją i owinęła kilka razy wokół małego palca, tworząc niciany
pierścionek. Następnie zsunęła go i włożyła do niewielkiej sakwy przytroczonej do pasa, tej samej,
w której znajdowało się Lustro Ciemności. Być może nigdy już nie założy kamizelki, ale choć
drobny z niej fragment zawsze będzie nosić przy sobie.
Przeobraziłam się w Abhorsena - pomyślała Lirael. - Jestem teraz kimś innym. Przynajmniej z
wyglądu.
Najbardziej widocznym znakiem tej przemiany, a także źródłem mocy nowej następczyni
Abhorsenów był pas z dzwonkami, który w tajemniczych okolicznościach pojawił się nagle w
Domu. Ten sam, który Sabriel podarowała wcześniej Samowi. Po kolei rozwiązywała skórzane
mieszki, w których ukryte były dzwonki, i wsuwała do każdego z nich palce, ażeby napawać się
chłodem srebra i dotykać mahoniowych uchwytów, a także by doświadczyć delikatnej równowagi,
która istniała pomiędzy Wolną Magią i znakami Kodeksu wyrytymi w drewnie i metalu. Bardzo
uważała, by dzwonki nie wydały dźwięku, jednak nawet lekkie dotykanie ich krawędzi mogło
wyzwolić jakieś brzmienia i uwolnić magiczne moce, które każdy z nich krył w sobie.
Najmniejszy zwał się Ranna, czyli Siewca Snu, jak mówili o nim niektórzy. Jego słodki głos
brzmiał jak kołysanka i sprawiał, że słuchacze zapadali w sen.
Drugi dzwonek nazywał się Mosrael - Dawca Życia. Lirael dotykała go zawsze bardzo
delikatnie, utrzymywał bowiem równowagę między Życiem a Śmiercią. Jeżeli obchodzono się z
nim prawidłowo, mógł wskrzeszać Zmarłych, ale równocześnie przenosił wtedy z Życia w Śmierć
tego, kto nim dzwonił.
Trzeci z dzwonków nosił miano Kibeth - Wędrowiec. Uwalniał Zmarłych, ofiarowując im
swobodę przemieszczania się, a ten, kto nim dzwonił, mógł również nakazać kierunek marszu.
Kibeth potrafił jednak także zawładnąć osobą trzymającą dzwonek i sprawić, by maszerowała -
najczęściej tam, gdzie wcale iść nie chciała.
Czwarty nazywał się Dyrim, czyli Mówca. Zgodnie z tym, co podawała „Księga Zmarłych”,
był to najbardziej melodyjny dzwonek, ale i jeden z najtrudniejszych w użyciu. Dyrim mógł
przywracać mowę tym Zmarłym, którzy dawno tę umiejętność zatracili. Umożliwiał poznawanie
cudzych tajemnic, a nawet czytanie w myślach. Kryły się w nim także inne, ciemne moce, które
szczególnie upodobali sobie nekromanci, ponieważ Dyrim mógł unieruchomić czyjś język na
zawsze.
Belgaer był piąty z rzędu. Nazywano go Włodarzem Myśli. Umiał naprawić zniszczenia, które
powstawały w umyśle na skutek Śmierci, przywracając Zmarłym zdolność myślenia oraz pamięć.
Potrafił też wymazać myśli, i to zarówno w Życiu, jak i w Śmierci. Nekromanci wykorzystywali
jego moc, aby unicestwiać umysły wrogów. Bywało jednak i tak, że dzwonek niszczył umysł
samego nekromanty, ponieważ Belgaer bardzo lubił swoje brzmienie i nierzadko zdarzało się, że
intonował jakąś melodię z własnej woli, wykorzystując w tym celu wszelkie możliwe okazje.
Szósty nazywał się Saraneth - Narzucający Więzy. Saraneth był ulubionym dzwonkiem
wszystkich Abhorsenów. Duży i budzący zaufanie, krył w sobie ogromną moc i prawdę.
Wykorzystywano go do podporządkowywania sobie Zmarłych i narzucania im więzów, aby byli
posłuszni temu, kto go posiadał.
Lirael nie lubiła dotykać siódmego, najpotężniejszego z wszystkich dzwonków, ponieważ był
zimny i budził strach, uważała jednak, że chociażby ze względów dyplomatycznych nie wypadało
go pomijać. Był to Astarael - Dzwonek Smutku. Wysyłał wszystkich, którzy go słuchali - w
Śmierć.
Lirael cofnęła dłoń i po kolei zaczęła sprawdzać wszystkie mieszki, upewniając się, czy
skórzane rzemienie są prawidłowo umocowane. Powinny dobrze trzymać, ale jednocześnie tak, by
można je było z łatwością rozwiązać jedną ręką. Potem przerzuciła sobie pas przez pierś. Dzwonki,
a także elementy uzbrojenia, które przyjęła od Abhorsenów, należały teraz do niej.
Sam czekał na zewnątrz. Siedział na stopniach prowadzących do Domu. Ubrany był w
podobny strój i tak samo uzbrojony, nie miał jednak pasa z dzwonkami ani łuku.
- Znalazłem go w zbrojowni - oznajmił, unosząc w górę miecz i obracając ostrze tak, by Lirael
mogła zobaczyć znaki Kodeksu wyryte w stali. - Nie ma co prawda imienia, jak pozostałe miecze,
ale jego magiczna moc pozwala skutecznie walczyć ze Zmarłymi.
- Lepiej późno niż wcale - rzucił Mogget, który z kwaśną miną przycupnął obok Sama na
schodach.
Sam puścił uwagę kota mimo uszu, wyciągnął z rękawa kartkę papieru i podał ją Lirael.
- To wiadomość, którą przesłałem sokołem pocztowym do Barhedrin. Strażnicy z tamtejszego
posterunku poślą ją dalej, w okolice Muru, skąd zostanie przekazana Ancelstierrańczykom,
którzy... hm... wyślą ją do moich rodziców w Corvere za pomocą urządzenia zwanego telegrafem.
Dlatego depeszę sporządziłem w specjalnym języku telegraficznym, który na pierwszy rzut oka
wygląda może dość dziwacznie, zwłaszcza gdy wcześniej nie miało się z nim do czynienia. W
klatce były akurat cztery sokoły - nie licząc tego od Ellimere, który nie będzie mógł lecieć jeszcze
przez tydzień lub dwa - więc wysłałem dwa do Belisaere z wiadomością dla Ellimere i dwa do
Barhedrin.
Lirael spojrzała na kartkę i starannie wypisane ręką Sama słowa.
DO KRÓLA TOUCHSTONE’A I SABRIEL ABHORSEN
AMBASADA STAREGO KRÓLESTWA
CORVERE
ANCELSTIERRE
DO WIADOMOŚCI
ELLIMERE VIA SOKÓŁ POCZTOWY
DOM OTOCZYLI ZMARU PLUS CHLORR TERAZ WIELKA ZMARŁA STOP
HEDGE TO NEKROMANTA STOP
NICK JEST Z HEDGE’EM STOP
WYKOPUJĄ ZŁO NIEDALEKO KRAWĘDZI STOP
JA I CIOTKA LIRAEL DAWNIEJ CLAYRA OBECNIE NASTĘPCZYNI
ABHORSENÓW UDAJEMY SIĘ TAM RÓWNIEŻ STOP
PLUS MOGCET PLUS PIES KODEKSU STOP
ZROBIMY CO W NASZEJ MOCY STOP
PRZYŚLIJCIE POMOC PRZYBĄDŹCIE SAMI MOŻLIWIE SZYBKO STOP
NADANO DWA TYGODNIE
PRZED ŚW. JANEM SAMETH KONIEC
Ta wiadomość rzeczywiście brzmi dość dziwnie, ale nie jest pozbawiona sensu - pomyślała
Lirael. - Biorąc pod uwagę ograniczone możliwości umysłowe sokołów pocztowych, telegraficzny
język wydaje się niezłym sposobem przekazywania informacji nawet bez telegrafu.
- Mam nadzieję, że sokołom uda się przenieść tę wiadomość - powiedziała Lirael, gdy Sam
odbierał od niej kartkę. Gdzieś w oddali, w oparach mgły, czaiły się Krwawe Wrony, cała chmara
martwych ptaków, które krążyły ożywiane duchem jakiegoś Zmarłego. Sokoły pocztowe będą
musiały przelecieć obok nich, a pewnie napotkają w drodze także i inne niebezpieczeństwa, zanim
uda im się pomknąć dalej do Barhedrin i Belisare.
- Nie możemy liczyć na to, że się im poszczęści - powiedział pies. - Jesteście gotowi zejść w
głąb studni?
Lirael pokonała schody i przeszła kilka kroków ścieżką wyłożoną czerwonym brukiem.
Poprawiła plecak, podciągając go nieco wyżej i mocniej zaciskając rzemienie. Następnie spojrzała
na rozświetlone słońcem błękitne niebo, a właściwie niewielki jego skrawek, którego nie
przesłoniła jeszcze nacierająca z trzech stron magiczna mgła oraz ta, która napływała od strony
wodospadu.
- Chyba możemy ruszać - oznajmiła.
Sam podniósł swój plecak, zanim jednak zdążył go założyć, Mogget skoczył i wśliznął się do
środka. Spod klapy widać było tylko zielone oczy i pokryte białym futrem ucho.
- Pamiętajcie, że ja byłem przeciwny temu, by iść tą drogą - poinstruował pozostałych. -
Obudźcie mnie, jeżeli zdarzy się coś strasznego, cokolwiek miałoby to być, lub gdy będzie mi
groziło, że zmoczę sobie futro.
Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, Mogget wcisnął się jeszcze głębiej do środka, tak że
nie było już widać ani jego oczu, ani skrawka ucha.
- Ciekawe, z jakiej racji mam go dźwigać? - spytał Sam, dając wyraz swojemu niezadowoleniu.
- W końcu to on jest sługą Abhorsenów.
Z torby wysunęła się uzbrojona w pazury łapa i boleśnie pacnęła go w kark, nie naruszając
jednak skóry. Sam wzdrygnął się i zaklął. Pies skoczył i oparł przednie łapy na plecaku. Pod
wpływem ciężaru Sam zachwiał się i znowu zaklął, natomiast pies przystąpił do karcenia Moggeta:
- Jeżeli dalej będziesz się tak zachowywać, to wybij sobie z głowy podróżowanie na czyichś
plecach.
- No i nie licz, że dostaniesz ode mnie jakieś ryby - mruknął Sam, rozcierając kark.
Któraś z tych gróźb, a może nawet obie, widocznie odniosły pozytywny skutek, albo też
Mogget zapadł w sen, w każdym razie już po chwili nikt nie musiał obawiać się jego pazurów ani
wysłuchiwać kąśliwych uwag. Pies zeskoczył na ziemię, Sam uporał się z rzemieniami przy
plecaku i razem z innymi ruszył po ścieżce.
Gdy drzwi frontowe zamknęły się za nimi, Lirael odwróciła się i zobaczyła, że w każdym oknie
Domu stoją posłańcy Kodeksu. Przy szybach zebrał się ich ogromny tłum. Stali tak blisko siebie, że
szaty i kaptury, które nosili, zdawały się łączyć w jeden potężny organizm. Ich dłonie, delikatnie
rozświetlone magicznym blaskiem, wyglądały z daleka jak setki płonących oczu. Posłańcy
Kodeksu nie machali im ani się nie poruszali, ale Lirael czuła, że pragną się z nią pożegnać. Tak
jakby nie mieli już ujrzeć następczyni Abhorsenów.
Studnia była oddalona od drzwi wyjściowych zaledwie o trzydzieści jardów, ukryta za
plątaniną dzikich róż, przez które Lirael i Sam musieli się przedzierać, zatrzymując się co kilka
kroków, ażeby wyssać pokłute i obolałe palce. Lirael wydawało się, że kolce tych róż są
nienaturalnie długie i piekielnie ostre, nie znała się jednak zbyt dobrze na kwiatach. Clayry miały
co prawda podziemne ogrody i potężne szklarnie oświetlane magicznym światłem znaków
Kodeksu, ale poza jednym rozarium większość z nich przeznaczona była do uprawy warzyw i
owoców.
Gdy udało się oczyścić drogę z różanych pędów, Lirael zobaczyła okrągłe drewniane wieko o
średnicy około ośmiu stóp zakrywające studnię. Wykonano je z grubych dębowych desek i
pieczołowicie osadzono na cembrowinie z białych kamieni. W czterech miejscach pokrywę
przytrzymywały wykute z brązu łańcuchy, których ogniwa z jednej strony zostały wpuszczone
bezpośrednio w kamień, a z drugiej przytwierdzone na stałe do drewna za pomocą wbitych do
środka metalowych bolców, tak że w ogóle nie trzeba było zakładać kłódek.
Znaki Kodeksu, które miały moc otwierania i zamykania, przemykały po drewnie i metalu,
jarząc się niewyraźnie w świetle słońca. Dopiero gdy Sam dotknął drewnianego wieka ręką,
rozbłysły pełnym blaskiem. Położył dłoń na jednym z łańcuchów, wyczuwał bowiem, że wewnątrz
przebiegają znaki Kodeksu, i chciał ustalić, jakie kryją zaklęcie. Lirael przyglądała się
poczynaniom Sama zza jego ramienia. Nie znała nawet połowy tych znaków, ale słyszała, jak jej
towarzysz powtarza pod nosem jakieś nazwy, tak jakby je sobie przypominał.
- Potrafisz odsunąć tę pokrywę? - spytała Lirael. Znała dziesiątki zaklęć zdolnych otwierać
zamknięte drzwi i bramy, dzięki czemu udawało jej się dostać do takich miejsc w Wielkiej
Bibliotece Clayrów, do których oficjalnie nie miała wstępu. Tym razem jednak intuicyjnie
wyczuwała, że żadne znane jej czary nie sprostałyby nowemu zadaniu.
- Myślę, że tak - z wahaniem odparł Sam. - To całkiem niezwykłe zaklęcie i wiele z obecnych
tu znaków nic mi nie mówi. Jeśli się jednak nie mylę, można odchylić to wieko na dwa sposoby.
Co do pierwszego, czuję się bezradny. Ale ten drugi... - Sam urwał w pół słowa, z chwilą bowiem
kiedy ponownie dotknął łańcucha, znaki Kodeksu przepłynęły z metalowych ogniw na jego dłonie i
dalej na drewniane wieko. - Wygląda na to, że łańcuchy ustąpią ogrzane oddechem... lub na skutek
pocałunku... właściwej osoby. Zaklęcie mówi coś o „tchnieniu moich dzieci”. Nie bardzo
rozumiem, co dokładnie znaczą te słowa ani kogo dotyczą. Przypuszczam, że chodzi tu o dzieci
Abhorsenów.
- Nie zaszkodzi spróbować - zachęciła go Lirael. - Zacznij od chuchnięcia, może to
rzeczywiście zadziała.
Widać było, że Samem targają wątpliwości, pochylił jednak głowę, nabrał w płuca powietrza i
wypuścił je w kierunku jednego z łańcuchów.
Metal pokrył się parą i nieznacznie zmatowiał. Znaki Kodeksu na chwilę rozbłysły i lekko
drgnęły. Lirael wstrzymała oddech. Sam wyprostował się i stanął nieco z boku, natomiast Podłe
Psisko podeszło bliżej i zaczęło węszyć.
Nagle coś zazgrzytało i wszyscy odskoczyli. Wówczas ze środka kamiennego bloku, który do
tej pory wydawał się monolitem, wysunęło się nowe ogniwo, po chwili następne, aż w końcu
kolejne zwoje łańcucha zaczęły opadać z brzękiem i łoskotem na ziemię. W ciągu dosłownie kilku
sekund łańcuch wydłużył się o jakieś sześć lub siedem stóp, uwalniając z okowów część wieka.
- Doskonale - powiedziało Podle Psisko. - Teraz twoja kolej, pani.
Lirael pochyliła się nad następnym łańcuchem i owionęła go delikatnym oddechem. Zrazu nic
się nie wydarzyło i poczuła, że przenika ją nieprzyjemne uczucie niepewności. Miała wszak nikłe
doświadczenie jako Abhorsen i wciąż wątpiła w swą przydatność.
Dopiero po chwili łańcuch zmatowiał, magiczne znaki rozżarzyły się, w drugim kamieniu
również coś zazgrzytało i ze środka zaczęły wysuwać się kolejne metalowe ogniwa. Podobny
odgłos niemal równocześnie rozległ się z drugiej strony, ponieważ Sam przybliżył usta do trzeciego
łańcucha.
Lirael pochyliła się nad ostatnim. Zanim wzięła oddech, dotknęła przez chwilę łańcucha.
Poczuła, jak pod jej palcami znaki zaczynają drżeć. Zaklęcie Kodeksu odpowiadało na jej dotyk,
przeczuwając, że za chwilę ktoś uruchomi jego magiczną moc. Znaki znajdowały się w stanie
gotowości, niczym człowiek szykujący się do biegu i napinający mięśnie w oczekiwaniu na start.
Gdy łańcuchy zostały już obluzowane, Lirael i Sam mogli nareszcie dźwignąć pokrywę
zasłaniającą wejście do studni i odsunąć ją na bok. Była niezwykle ciężka, więc nie zdołali
ściągnąć jej zupełnie, jednak powstało wystarczająco duże przejście, aby mogli się przecisnąć
razem z plecakami.
Lirael spodziewała się, że z chwilą kiedy odsuną klapę, uderzy w nich ostry i nieprzyjemny
odór wilgoci, choć pies uprzedzał, iż studnia nie jest wypełniona wodą. Ze środka rzeczywiście
wydobywała się jakaś woń, i to na tyle silna, że stłumiła unoszący się w powietrzu zapach róż, nie
były to jednak stęchłe wyziewy stojącej od długiego czasu wody, lecz przyjemny roślinny aromat.
Lirael nie potrafiła go zidentyfikować.
- Chciałabym wiedzieć, czym tu pachnie - zwróciła się do psa, patrząc na studnię. Jego nos
nierzadko potrafił wyłapywać zapachy, których Lirael nie tylko że nie potrafiła wyczuć czy
nazwać, ale nawet sobie wyobrazić.
- Nie sądzę, byś potrafiła to zrozumieć - odparł pies. - Chyba że ostatnio poczyniłaś jakieś
postępy - dodał.
- Nie mówiłam przenośnie - wyjaśniła cierpliwie Lirael. - Z tej studni wydobywa się jakiś
charakterystyczny zapach. Trochę roślinny, jakby ziołowy. Nie potrafię ustalić, jaki.
Sam wciągnął w nozdrza powietrze i zmarszczył czoło.
- To przypomina jakąś przyprawę - stwierdził. - Żaden ze mnie kucharz, ale pamiętam, że
podobnie pachniało w pałacowych kuchniach, kiedy pieczono baraninę. Tak mi się przynajmniej
zdaje.
- To rozmaryn - powiedział krótko pies. - No i szarłat, chociaż tego drugiego pewno nie
czujecie.
- Wierność w miłości - cichutko odezwał się czyjś głos, dobiegający z plecaka Sama. - Kwiat,
który nigdy nie więdnie. A ty nadal twierdzisz, że jej tam nie ma?
Pies nie odpowiedział Moggetowi. Zamiast tego wsadził do studni łeb i przez dobrą minutę
węszył, wciskając pysk coraz głębiej i głębiej. Kiedy go wreszcie wyjął, kichnął dwa razy i
pokręcił głową.
- Zwietrzałe zapachy, przebrzmiałe zaklęcia - oświadczył. - Ten ziołowy aromat wyraźnie
słabnie.
Lirael dla pewności pociągnęła nosem, ale pies miał rację. W powietrzu unosił się teraz
wyłącznie zapach róż.
- W głąb studni prowadzi drabina - zakomunikował Sam, który również zaglądał do środka.
Nad jego głową pojawiło się światełko, wyczarowane Magią Kodeksu. - Zrobiona z brązu,
podobnie jak łańcuchy. Ciekawe dlaczego. Nie widzę jednak dna - ani wody.
- Ja zejdę pierwsza - zadecydowała Lirael.
Przez moment wydawało się, że Sam zaprotestuje, jednak ostatecznie nie zgłosił sprzeciwu,
odsuwając się na bok. Lirael nie była pewna, czy zadziałał tu strach, czy też chłopak
podporządkował się ciotce - a może następczyni Abhorsenów?
Lirael zajrzała do studni. Górne szczeble drabiny połyskiwały metalicznie, natomiast reszta
zupełnie nikła w ciemnościach. Co prawda Lirael już wcześniej miała okazję wspinać się i
opuszczać w dół w mrocznych korytarzach i tunelach, których nie brakowało w Wielkiej Bibliotece
Clayrów, ale wtedy wszystko wyglądało o wiele bardziej niewinnie, mimo że i wówczas czyhało na
nią wiele niebezpieczeństw. Teraz jednakże wszędzie wyczuwała obecność jakichś niezwykle
potężnych i złowrogich sił, straszliwego fatum, które zaczęło działać w świecie. Zmarli otaczający
Dom stanowili zaledwie widzialną namiastkę tych sił. Przypomniała sobie wizję, którą
przedstawiły jej Clayry - dół wykopany w pobliżu Czerwonego Jeziora i potworny odór Wolnej
Magii wydobywający się ze środka.
Schodzenie na dno studni to dopiero początek drogi - pomyślała Lirael. Ten krok w dół był
jednocześnie pierwszym, który stawiała jako Abhorsen, rzeczywistym wejściem w nową rolę.
Po raz ostatni popatrzyła na słońce, starając się nie zwracać uwagi na piętrzące się wokół
ściany mgły. Następnie uklękła i ostrożnie zaczęła zstępować w głąb studni, sprawdzając stopą
każdy szczebel drabiny w poszukiwaniu odpowiedniego oparcia.
Tuż za nią podążało Podłe Psisko. Palce jego łap wydłużyły się i stały się bardziej chwytne niż
ludzkie dłonie. Co kilka szczebli pies zamiatał ogonem po twarzy Lirael, wyrażając w ten sposób
entuzjazm, jakiego Lirael z pewnością nie potrafiłaby z siebie wykrzesać, gdyby sama posiadała
ogon.
Sameth wszedł do studni jako ostatni. Nad jego głową nadal krążyło magiczne światło
Kodeksu, a w zapiętym plecaku bezpiecznie ukrył się Mogget. Kiedy podkute buty Sama
zadzwoniły o metalowe szczeble, nagle z góry odpowiedziało im terkotanie łańcuchów, które
zaczęły gwałtownie się zwijać. Sam ledwo zdążył schować ręce do środka, gdy ciężka pokrywa
zaczęła nasuwać się na otwór studni, aż w końcu opadła z ogłuszającym łomotem, zamykając
wejście.
- No cóż, i tak nie zamierzaliśmy wracać tą samą drogą - powiedział Sam, siląc się na
wesołość.
- Jeśli w ogóle uda nam się wrócić - szepnął Mogget głosem tak cichym, że być może nikt go
nie usłyszał.
Sam zawahał się jednak przez chwilę, a pies wydał stłumione warknięcie. Jedynie Lirael z
determinacją schodziła coraz niżej po szczeblach, unosząc ze sobą ostatnie wspomnienie słońca.
Wszyscy opuszczali się w głąb ziemi, w ciemność.
GARTH NIX Abhorsen tłumaczyła Agnieszka Kuc Dla Anny i Thomasa Henry’ego Niksów
Prolog Mgła podniosła się znad rzeki. Ogromne białe kłęby mieszały się z sadzą i dymem dryfującymi nad miastem Corvere, tworząc hybrydę, którą mniej ambitne gazety codzienne określały mianem smogu, natomiast „Times” nazywał „miazmatycznymi wyziewami”. Zimna, wilgotna, cuchnąca mgła była po prostu niebezpieczna i nazwa nie odgrywała tu większej roli. Gęstniejące opary wywoływały duszności i najbardziej nawet niewinny kaszel potrafił zamienić się w ciężkie zapalenie płuc. Jednakże chorobotwórcze działanie mgły nie stanowiło najpoważniejszego zagrożenia. Znacznie bardziej niebezpieczne były inne jej właściwości. Mgła unosząca się nad Corvere tworzyła przede wszystkim bardzo skuteczną zasłonę. Spowijała osławione latarnie gazowe, niczym welon, ograniczając widoczność i zniekształcając dźwięki. Gdy kładła się nad miastem, ulice pogrążały się w mroku, zewsząd dobiegały dziwne odgłosy, a wokół czaiły się zbrodnia i zamęt. - Nie zanosi się na to, by mgła miała się rozproszyć - stwierdził Damed, główny ochroniarz króla Touchstone’a. - W jego głosie pobrzmiewał ton niezadowolenia. Nie znosił tych gęstych oparów, chociaż zdawał sobie sprawę, że to tylko jedno ze zjawisk natury, mieszanka przemysłowych spalin i nadrzecznej mgły. Daleko, w rodzinnych stronach, na terenie Starego Królestwa, podobne mgły często wywoływali czarownicy posługujący się Wolną Magią. - W dodatku... telefon... przestał działać, a eskorta jest mniej liczna niż zazwyczaj i tworzą ją nowi, niesprawdzeni ludzie. Nie ma wśród nich oficerów, którzy towarzyszyli nam do tej pory. Bezpieczniej byłoby nigdzie się stąd nie ruszać, Wasza Wysokość. Touchstone stał przy oknie i usiłował coś dojrzeć przez zamknięte okiennice. Założono je jakiś czas temu, gdy część demonstrantów oblegających Ambasadę Starego Królestwa zaopatrzyła się w proce. Wcześniej rzucali w stronę budynku kawałkami cegieł, nie mogli jednak nikomu zagrozić, jako że otoczona parkiem i murem rezydencja była oddalona od ulicy o dobre pięćdziesiąt jardów. Nie po raz pierwszy Touchstone żałował, że znajduje się zbyt daleko, by móc liczyć na wsparcie ze strony magicznych sił Kodeksu. Przebywali w odległości pięciuset mil na południe od Muru, a powietrze było tu przeważnie zimne i zastygłe w bezruchu. Jedynie wówczas, gdy z północy wiał bardzo silny wiatr, Touchstone czuł, że nawiązuje łączność ze swoim magicznym dziedzictwem. Brak Kodeksu jeszcze bardziej doskwierał Sabriel, o czym Touchstone doskonale wiedział. Spojrzał na żonę. Jak zwykle siedziała przy biurku, zajęta pisaniem listu bądź to do przyjaciółki z czasów szkolnych, bądź do jakiegoś wpływowego biznesmena, albo też do członka Zgromadzenia Ludowego Ancelstierre. Obiecywała złoto, wsparcie lub pomoc w nawiązywaniu kontaktów. Możliwe, że wysuwała także słabo zawoalowane groźby pod adresem tych, którzy bezmyślnie popierali Coroliniego i jego plany osiedlenia za Murem, na terenie Starego Królestwa, setek tysięcy uchodźców z Southerling.
Touchstone nadal nie mógł przywyknąć do widoku Sabriel odzianej w strój typowy dla Ancelstierre, a już szczególnie dziwne wydawały mu się tutejsze ubiory dworskie. Właśnie taki miała na sobie Sabriel. Zamiast błękitnosrebrnej opończy, przerzuconego przez pierś pasa z dzwonkami Abhorsenów oraz miecza nosiła teraz srebrzystą sukienkę, futrzaną pelisę przewieszoną przez jedno ramię i mały, zabawny toczek upięty na kruczoczarnych włosach. Miała także niewielki pistolet automatyczny, który przechowywała w srebrnej siatkowej torebce, z pewnością nie mógł się on jednak równać z mieczem. Strój, który nosił Touchstone, również pozostawiał sporo do życzenia. Sztywny kołnierzyk oraz krawat ograniczały swobodę ruchów, a garnitur nie stanowił żadnego zabezpieczenia. Dwurzędowa marynarka uszyta była z tak cienkiej i delikatnej wełny, że każde ostrze weszłoby w nią jak w masło, nie wspominając już o kuli z pistoletu... - Czy mam przesłać wiadomość, że Wasza Wysokość nie będzie mógł wziąć udziału w przyjęciu? - zapytał Damed. Touchstone zmarszczył brwi i spojrzał na Sabriel. Ponieważ ukończyła szkołę w Ancelstierre, o wiele lepiej niż on znała miejscowych ludzi, a także elity sprawujące władzę. Dlatego na południe od Muru to ona podejmowała dyplomatyczne rokowania, zawsze tak było. - Nie - odpowiedziała Sabriel. Wstała i zdecydowanym ruchem zapieczętowała ostatnią kopertę. - Dzisiaj wieczorem odbędzie się debata. Być może Corolini przedstawi swój projekt Ustawy o Przymusowej Emigracji. Niewykluczone, że ugrupowanie Dawfortha wesprze nas swymi głosami i opowie się za odrzuceniem wniosku. Musimy tam pójść. - Bez względu na mgłę? - upewniał się Touchstone. - Swoją drogą ciekawe, jak w takich warunkach uda mu się zorganizować garden party? - Na pewno nie zamierzają oglądać się na pogodę - odparła Sabriel. - Będziemy wszyscy stać, sączyć zielony absynt, opychać się plasterkami wykwintnie podanej marchewki i udawać, że świetnie się bawimy. - Zaserwują nam marchewkę? - To wymysł Dawfortha. Te kulinarne fanaberie wprowadził jego hinduski guru - wyjaśniła Sabriel. - Wiem to od Sulyn. - No, skoro ona tak twierdzi - powiedział Touchstone, krzywiąc się niemiłosiernie na myśl o surowych marchewkach i zielonym absyncie, a nie z powodu Sulyn. Była jedną z oddanych przyjaciółek Sabriel, jeszcze z czasów szkolnych, i wiele razy im pomogła. Dwadzieścia lat wcześniej Sulyn, podobnie jak pozostałe uczennice z Wyverley College, miała okazję zobaczyć, do czego może doprowadzić rozpowszechnianie się Wolnej Magii, której potęga wzrosła na tyle, że zaczęła przenikać poza Mur i w sposób zupełnie niekontrolowany zdobywać coraz większe wpływy w Ancelstierre. - Pójdziemy na to przyjęcie, Damed - powiedziała Sabriel. - Rozsądek wymaga jednak, żebyśmy wdrożyli plan, który wcześniej omówiliśmy. - Proszę wybaczyć moją śmiałość, pani - odparł Damed. - Wydaje mi się jednak, że ten plan nie
zapewni wam bezpieczeństwa. Wręcz przeciwnie, sprawy mogą przybrać jeszcze gorszy obrót. - Przynajmniej się trochę rozerwiemy - zaoponowała Sabriel. - Czy samochody są już gotowe do drogi? Narzucę tylko płaszcz i włożę buty. Damed skinął niechętnie głową i wyszedł z pokoju. Ze sterty okryć przewieszonych przez oparcie szezlonga Touchstone wyciągnął ciemny płaszcz i narzucił go sobie na ramiona. Sabriel wybrała spośród nich inny - także męski, po czym usiadła, żeby zmienić pantofle na buty. - Damed na pewno ma jakieś uzasadnione powody do niepokoju - powiedział Touchstone, podając Sabriel rękę. - Mgła jest rzeczywiście bardzo gęsta. Gdybyśmy znajdowali się w Starym Królestwie, nie miałbym najmniejszych wątpliwości, że ktoś zesłał ją specjalnie. - Wygląda na naturalną - odparła Sabriel. Stali blisko siebie i zawiązywali sobie nawzajem szaliki, po czym wymienili delikatne pocałunki. - Chociaż zgadzam się, że równie dobrze mogłaby zostać użyta przeciwko nam. Jednakże może już wkrótce uda mi się zawrzeć sojusz wymierzony przeciwko Coroliniemu. Jeśli przybędzie Dawforth, a Sayresowie nie będą się wtrącać... - Niewielka jest na to szansa, chyba że potrafimy udowodnić, iż to nie my wykradliśmy ich najdroższego syna i siostrzeńca - mruknął Touchstone, skupiając całą uwagę na pistoletach. Sprawdził, czy w komorach tkwią naboje, spust jest opuszczony, a broń zabezpieczona. - Wolałbym znać bliżej tego przewodnika, którego wynajął Nicholas. Jestem pewien, że słyszałem już kiedyś imię Hedge - i niestety nie kojarzy mi się najlepiej. Szkoda, że nie spotkaliśmy ich wcześniej, gdy podążaliśmy Wielką Drogą Południową. - Jestem przekonana, że już wkrótce dotrą do nas jakieś wieści od Ellimere - oświadczyła Sabriel, zajęta kontrolowaniem stanu technicznego swojego pistoletu. - Być może Sam także prześle nam jakieś informacje. W tej kwestii musimy zdać się na zdrowy rozsądek naszych dzieci, sami natomiast zajmujmy się bieżącymi sprawami. Touchstone skrzywił się, gdy Sabriel mówiła o zdrowym rozsądku dzieci, po czym podał jej szary filcowy kapelusz obwiązany czarną tasiemką, bliźniaczo podobny do tego, jaki sam nosił, pomógł zdjąć toczek i upiąć włosy pod nowym nakryciem głowy. - Jesteś gotowa? - zapytał, gdy zapinała pasek płaszcza. Identyczne kapelusze, postawione wysoko kołnierze i szyje opatulone szalami upodabniały ich do Dameda i innych strażników. Na tym właśnie polegał ich plan. Na zewnątrz czekało dziesięciu ochroniarzy, nie licząc kierowców dwóch opancerzonych aut marki Hedden-Hare. Sabriel i Touchstone dołączyli do nich i natychmiast wtopili się w grupę. Jeżeli ktoś miał względem nich wrogie zamiary i obserwował, co dzieje się za murami ambasady, z pewnością nie było mu łatwo ustalić, kto jest kim, zwłaszcza że wszystko spowijała mgła. Na tylnym siedzeniu każdego pojazdu zasiadły po dwie osoby, natomiast osiem pozostałych stanęło na stopniach obok drzwi. Kierowcy uruchomili silniki i czekali na sygnał. Z rur wydechowych wypływał ciepły strumień spalin, który unosił się w górę i mieszał z oparami mgły. Gdy Damed dał znak, samochody wyjechały na drogę dojazdową i zabrzmiały głośne klaksony. Był to sygnał dla strażników stojących przy bramie, że należy ją otworzyć, a także
informacja dla czekającej na zewnątrz ancelstierrańskiej policji, iż ma utorować przejście. W tamtych czasach przed ambasadą zawsze zbierało się mnóstwo ludzi, przeważnie zwolenników Coroliniego - podejrzanych zbirów i przekupionych agitatorów z czerwonymi opaskami na rękawach, symbolizującymi przynależność do Partii Ojczyźnianej. Wbrew ponurym przewidywaniom Dameda, policja dobrze wywiązała się ze swojego zadania. Przejście było na tyle szerokie, że samochody swobodnie mogły pomknąć do przodu. Wprawdzie poleciało za nimi kilka cegieł i kamieni, nie trafiły one jednak w strażników stojących na stopniach ani nie uszkodziły pojazdów, odbijając się od opancerzonych szyb i karoserii. Już po chwili wrzeszczący tłum zamienił się w ciemną, bezkształtną masę majaczącą we mgle. - Nie mamy eskorty - oznajmił Damed, który stał przy kierowcy auta jadącego z przodu. Królowi Touchstone’owi i królowej Abhorsen przydzielono specjalny oddział policji konnej, którego zadaniem było towarzyszenie królewskiej parze podczas wszelkich wyjazdów do miasta. Do tej pory eskorta wywiązywała się należycie z powierzonych jej zadań, postępując zgodnie z wytycznymi obowiązującymi służby policyjne w Corvere. Tym razem jednak policjanci zostali w tyle. - Być może otrzymali jakieś sprzeczne rozkazy - powiedziała kierująca autem kobieta, zwracając się do Dameda przez otwarte okno. W jej głosie wyczuwało się niepewność. - Musimy zmienić trasę - zarządził Damed. - Jedź przez Harald Street. To pierwsza ulica na lewo. Samochody pomknęły do przodu, wyprzedzając wolniejsze pojazdy - wyładowaną po brzegi ciężarówkę i wóz konny. Przed zakrętem gwałtownie zahamowały i wjechały w szeroką Harald Street. Była to jedna z głównych ulic miasta, unowocześniona i lepiej oświetlona. Po obu stronach stały w równych odstępach latarnie gazowe. Mimo tych udoskonaleń gęsta mgła powodowała, że i tak nie można było jechać szybciej niż piętnaście mil na godzinę. - Przed nami coś się dzieje! - poinformowała kobieta. Damed spojrzał we wskazanym kierunku i zaklął. Gdy tylko światła samochodu zdołały przedrzeć się przez mgłę, zobaczył, że ulicę blokuje tłum ludzi. Nie mógł rozróżnić napisów, które widniały na transparentach, bez trudu się jednak domyślił, że demonstrację zorganizowała Partia Ojczyźniana. Co gorsza, w pobliżu nie było policji, która mogłaby ich powstrzymać, ani jednego błękitnego hełmu w zasięgu wzroku. - Stać! Wycofujemy się! - krzyknął Damed. Dwukrotnie machnął ręką, dając znak pojazdowi nadjeżdżającemu z tyłu. Umówiony sygnał oznaczał „Problemy” i „Odwrót!”. Gdy tylko samochody zaczęły zawracać, tłum ruszył wielką falą do przodu. Panującą do tej chwili ciszę przerwały gniewne okrzyki: „Cudzoziemcy do domu!”, „To nasz kraj!”. W ślad za okrzykami poleciały cegły i kamienie, na razie chybiając celu. - Wycofujemy się! - wrzeszczał Damed. Wyciągnął pistolet i trzymał go w pogotowiu, opuściwszy rękę wzdłuż tułowia. - Szybciej! Gdy pierwszy samochód dojeżdżał już prawie do zakrętu, jezdnię nagle zatarasowały
ciężarówka i wóz konny, które przed chwilą mijali. Z obu pojazdów pod osłoną mgły wyskoczyli zamaskowani mężczyźni. W rękach trzymali karabiny. Damed, zanim jeszcze zauważył broń, uświadomił sobie nagle, że tego właśnie przez cały czas się obawiał. Wpadli w zasadzkę. - Szybko! Wysiadać z samochodów! - krzyknął, wskazując biegnących w ich kierunku uzbrojonych mężczyzn. - Przygotować się do ostrzału! Pozostali strażnicy szybko wyskoczyli z samochodów i uchylili drzwi, traktując je jako osłonę. Sekundę później otworzyli ogień. Na donośny huk wystrzałów z pistoletu nakładało się ostre terkotanie nowoczesnych karabinów maszynowych, które okazały się o wiele bardziej poręczne niż stare lewiny, stanowiące dotychczasowe wyposażenie Armii. Żaden ze strażników nie lubił broni palnej, przez cały czas jednak wszyscy ćwiczyli się w jej używaniu, odkąd tylko znaleźli się po drugiej, południowej stronie Muru. - Nie strzelać w tłum! Tylko w uzbrojonych! - Zamachowcy nie byli jednak tak ostrożni. Ogromna fala ognia wydobywała się spod samochodów, zza skrzynki na listy i spoza klombów okolonych niewysokim murkiem. Kule, świszcząc przeraźliwie, odbijały się rykoszetem od ścian budynków oraz opancerzonych pojazdów. Wszędzie panował niesamowity huk i hałas, krzyki i nawoływania ludzi mieszały się z trzaskiem i terkotem karabinów maszynowych. Tłum, który jeszcze przed chwilą tak chętnie ruszał do natarcia, przemienił się w potworną skotłowaną masę ludzi, próbujących się za wszelką cenę wyrwać i uratować. Damed popędził do grupy strażników, którzy skryli się za maską drugiego z samochodów. - Rzeka! - krzyknął. - Przetnijcie plac i kierujcie się w stronę Warden Steps. Gdy będziecie już przy schodach, zbiegnijcie na dół. Znajdziecie tam dwie zacumowane łodzie. Mgła pomoże wam zmylić pogoń. - Możemy próbować przedrzeć się z powrotem na teren ambasady! - zaoponował Touchstone. - Tę akcję zbyt dobrze zaplanowano! Policjanci, a przynajmniej znaczna ich część, podjęli z nimi współpracę. Musicie wydostać się z Corvere. Opuścić Ancelstierre! - Nie - krzyknęła Sabriel. - Jeszcze nie skończyliśmy... Urwała w pół słowa, Damed gwałtownie bowiem natarł na nią i na Touchstone’a, przewracając oboje na ziemię, po czym przeskoczył ponad leżącymi. Błyskawicznie, tak jak tylko on to potrafił, wyciągnął dłoń po spory czarny cylindryczny przedmiot, który nadleciał ku nim, wlokąc za sobą smugę dymu. Był to granat. Damed schwycił go w locie i natychmiast odrzucił za siebie, nie był jednak wystarczająco szybki. Granat eksplodował w powietrzu. Nafaszerowano go materiałami wybuchowymi o niespotykanej sile rażenia oraz kawałkami metalu. Damed zginął na miejscu. Wybuch zmiótł szyby w oknach w promieniu pół mili, a także na krótki czas ogłuszył i oślepił wszystkich w obrębie stu jardów. Największe szkody poczyniły jednak rozpryskujące się na boki tysiące metalowych odłamków, które przecinały ze świstem powietrze i odbijały się od kamieni i metalu, bezlitośnie
rozrywając na strzępy ludzkie ciała. Po wybuchu nastąpiła cisza, zakłócana jedynie sykiem płomieni podsycanych gazem wydobywającym się z roztrzaskanych latarni. Podmuch był tak potężny, że nawet ściana mgły rozstąpiła się, tworząc lej otwierający się ku niebu. Przez powstałą w ten sposób wyrwę prześwitywały delikatne promienie słońca, wydobywając z półmroku obraz straszliwych zniszczeń. Pod samochodami i wokół nich leżały porozrzucane ciała. Nawet pancerne szyby aut nie oparły się eksplozji, a ci, którzy pozostali w środku, zastygli w pozach, w jakich dosięgła ich śmierć. Ocaleli zamachowcy odczekali kilka minut, zanim zdecydowali się wyczołgać zza osłony, którą stanowił niewysoki mur okalający klomby. Po chwili ruszyli przed siebie, śmiejąc się i gratulując jeden drugiemu. Karabiny nieśli niedbale wetknięte pod pachę albo nonszalancko przerzucone przez ramię, co miało stwarzać wrażenie beztroski i luzu. Rozmawiali, śmiejąc się nienaturalnie głośno, choć nawet nie zdawali sobie z tego sprawy. Ich zmysły uległy stępieniu nie tylko na skutek szoku, będącego efektem eksplozji, ale także przerażających widoków, które przed nimi się roztaczały. Zdawali sobie sprawę z tego, że cudem przetrwali pośrodku morza śmierci i zniszczenia. Najbardziej przerażająca była jednak świadomość, że ostatnie królobójstwo zdarzyło się na ulicach Corvere ponad trzysta lat temu. Teraz się powtórzyło znowu - i to oni przyłożyli do tego rękę.
Część pierwsza Rozdział pierwszy Oblężenie Sześćset mil na północ od Corvere, za Murem oddzielającym krainę Ancelstierre od Starego Królestwa, także unosiła się mgła. Mur stanowił granicę, za którą technologiczna potęga Ancelstierre już nie sięgała. Poza nim rozciągało się królestwo magii, gdzie obowiązywały zupełnie inne prawa. Mgła różniła się wyraźnie od tej, którą widywano na południu. Nie była biała, lecz ciemnoszara, jak burzowa chmura, i na pewno nie stworzyły jej siły natury. Została utkana z powietrza za pomocą czarów i pojawiła się na szczytach wzgórz, z dala od źródeł wody. Utrzymała się i rozprzestrzeniła, pomimo że wiosna miała się już ku końcowi i popołudniowe gorąco powinno było rozproszyć wszelką wilgoć. Jednak mgła za nic miała słońce i ciepłe powiewy wiatru. Spływała ze szczytu wzgórza i rozlewała się na południe oraz wschód. Wysuwała przed siebie cienkie macki i pełzła do przodu. W odległości mniej więcej pół mili od szczytu wzgórza jedna z macek oderwała się, tworząc coś w rodzaju chmury, która powędrowała wysoko w górę i przesuwała się nad potężną rzeką Ratterlin. Gdy dotarła na drugą stronę, zaczęła wolno opadać i usadowiła się na wschodnim brzegu niczym ropucha. Po chwili dała początek nowej mgle. Niebawem mgliste opary zupełnie przesłoniły zarówno zachodni, jak i wschodni brzeg Ratterlinu, chociaż jego wody wciąż jeszcze pławiły się w słońcu. I rzeka, i mgła zdążały, każda w swoim tempie, w kierunku Długich Urwisk. Wartki nurt wciąż przybierał na sile, w miarę jak Ratterlin zbliżała się do wielkiego wodospadu, by nagle runąć kaskadą w dół z wysokości tysiąca stóp. Mgła parła ciągle do przodu, powoli i złowieszczo, coraz bardziej gęstniejąc i zagarniając coraz wyższe warstwy powietrza. Kilka jardów przed Długimi Urwiskami zatrzymała się, chociaż nie przestała gęstnieć i wędrować w górę. Niebezpiecznie zbliżała się do wyspy położonej na środku rzeki, nieopodal wodospadu. Wznosił się na niej Dom, otoczony ogrodami i okolony białym murem. Mgła nie wędrowała już dalej za rzekę ani nie rozlewała się na boki, ale nawarstwiała się coraz wyżej i wyżej. Jakieś niewidzialne siły broniły jej dostępu do posiadłości na wyspie, dzięki czemu słońce nadal oświetlało białe mury, ogrody i pokryty czerwoną dachówką dach Domu. Mgła była niewątpliwie orężem w walce, której pierwsza odsłona właśnie się zaczynała - przystępowano do oblężenia. Wyznaczono granice pola walki i okrążono posiadłość. Dom wraz z przyległymi ogrodami stanowił siedzibę Abhorsenów i zajmował właściwie całą wyspę. Powołaniem Abhorsenów, z racji urodzenia i przynależnych obowiązków, było strzeżenie granic ustanowionych pomiędzy Życiem a Śmiercią. Ród ich korzystał z pomocy Wolnej Magii i potrafił porozumiewać się z duchami Zmarłych za pomocą specjalnych dzwonków. Nie byli to
jednak ani nekromanci, ani czarownicy. Każdy z Abhorsenów był władny nakazać Zmarłym, próbującym przekroczyć linię Życia, aby powrócili tam, skąd przyszli. Istota zsyłająca mgłę wiedziała, że królowa Abhorsen opuściła na jakiś czas wyspę. Zarówno ona, jak i jej królewski małżonek zostali podstępnie wywabieni z Domu i znajdowali się teraz za Murem. Tam też prawdopodobnie chciano się z nimi rozprawić. Taki był plan Pana, któremu służyła twórczyni mgły. Projekt ten od pokoleń czekał na realizację, dopiero teraz jednak miał się urzeczywistnić. Składał się on z wielu części i obejmował różne kraje, ale to, co leżało u podstaw całego zamysłu i było przyczyną wszelkich działań, znajdowało się w Starym Królestwie. Wojna, zamach i uchodźcy - byli zaplanowani. Krył się za tym czyjś wnikliwy umysł, zdolny knuć intrygi i gotowy czekać latami na realizację swych zamierzeń. Jak to jednak z planami bywa, nie obyło się bez komplikacji. Problem stanowiły pewne osoby przebywające właśnie w Domu Abhorsenów. Jedną z nich była młoda kobieta, przysłana tu, na południe, przez czarodziejki zamieszkujące pokryte lodowcem góry, piętrzące się u źródeł rzeki Ratterlin. Były to Clayry, które potrafiły odczytywać z lodowych tafli przyszłość. Z pewnością będą próbowały wpływać na teraźniejszość i naginać ją do własnych celów. Młoda kobieta należała do elitarnego grona, co łatwo można było poznać po kolorze kamizelki, którą nosiła. Czerwona kamizelka oznaczała, że jej właścicielka zajmuje stanowisko Drugiej Asystentki w Bibliotece Clayrów. Pani mgły już wcześniej miała okazję przyjrzeć się młodej kobiecie. Wiedziała jednak o niej tylko tyle, że jest czarnowłosa, ma jasną cerę i nie więcej niż dwadzieścia lat. Poznała też jej imię, którym przyzywano ją pośród bitewnego zgiełku. Brzmiało ono: Lirael. Druga osoba, choć nieco lepiej rozpoznana, mogła nastręczyć większych problemów, aczkolwiek nie było to do końca pewne. Młody mężczyzna, a właściwie jeszcze chłopiec, po ojcu odziedziczył kręcone włosy, po matce czarne brwi, a po obojgu - wysoki wzrost. Nazywał się Sameth i był synem króla Touchstone’a oraz Sabriel Abhorsen. Książę Sameth - przyszły dziedzic Abhorsenów - powinien był posiąść magiczną moc płynącą z „Księgi Zmarłych” i siedmiu dzwonków. Pani mgły miała jednak co do tego coraz większe wątpliwości. Była już bardzo stara i niegdyś dobrze znała ten osobliwy ród oraz jego domostwo położone na wyspie. Nie dalej jak poprzedniej nocy stoczyła walkę z Samethem i zauważyła, że nie potrafi on władać bronią tak dobrze, jak na Abhorsena przystało. Nawet sposób, w jaki rzucał zaklęcia Kodeksu, był dość dziwaczny, daleki od tego, co prezentowali zarówno członkowie rodziny królewskiej, jak i Abhorsenowie. Sameth i Lirael nie byli osamotnieni. Pomagały im dwie istoty - nieduży biały zrzędliwy kocur oraz spory czarno-brązowy pies, a właściwie suka, o przyjacielskim usposobieniu. Para ta nie wyglądała może zbyt imponująco, potrafiła jednak dokonać znacznie więcej, niż można by sądzić na pierwszy rzut oka, tyle że wiadomości na jej temat nie były zbyt konkretne. Najprawdopodobniej były to stworzenia wywodzące się z kręgu Wolnej Magii, zobowiązane do
służby na rzecz członków rodu Abhorsenów oraz Clayrów. O kocie coś niecoś było wiadomo, na przykład to, że nosił imię Mogget. Pewne informacje o nim zawarto w księgach tajemnych. Jeśli chodzi o psa, mógł być albo bardzo młody, albo tak stary, że wszystkie księgi, gdzie o nim pisano, już dawno obróciły się proch. Istota, która ukrywała się we mgle, przypuszczała, że raczej to drugie było prawdą. Zarówno młoda kobieta, jak i towarzyszący jej pies pochodzili z Wielkiej Biblioteki należącej do Clayrów. Było wielce prawdopodobne, że podobnie jak sama Biblioteka, skrywali jakieś nieznane, głęboko schowane moce. Cała czwórka mogła okazać się bardzo wymagającym przeciwnikiem i stanowić poważne zagrożenie. Władczyni mgły nie musiała jednak walczyć z nimi bezpośrednio. Takie starcie było zresztą wykluczone, ponieważ Dom był bardzo dobrze strzeżony za pomocą czarów, a ponadto chronił go bystry nurt rzeki. Jej zadanie polegało na czym innym - siedziba Abhorsenów miała stać się pułapką. Dlatego trzeba było przystąpić do oblężenia. W tym czasie, w zupełnie innym miejscu, zaplanowano pewną akcję. Lirael, Sam oraz ich towarzysze mieli pozostać odcięci tak długo, aż będzie za późno, by mogli cokolwiek zrobić. Na myśl o przygotowywanych działaniach Chlorr w Masce wydała przeciągły syk, a mgła wokół tego, co można było uznać za jej głowę, zaczęła niepokojąco gęstnieć. W dawnych czasach Chlorr była żywą istotą, nekromantką, i nie musiała słuchać niczyich rozkazów. Kiedyś popełniła jednak błąd, który kosztował ją utratę życia i niezależności. Odtąd musiała służyć swemu Panu, który nie pozwalał jej odejść za Dziewiątą Bramę. Ponownie przekroczyła linię Życia, tyle że pod inną postacią. Nie była już istotą żyjącą, należała do świata Zmarłych. Podlegała władzy dzwonków, związana z nimi mocą swego tajemnego imienia. Chociaż nie chciała słuchać cudzych rozkazów, nie miała wyboru - musiała być im posłuszna. Chlorr opuściła ramiona. Od jej palców oderwało się kilka pierzastych pasemek mgły. Wszędzie wokół tłoczyły się zastępy Zmarłych Pomocników, setki słaniających się, zropiałych ciał. Chlorr nie przywiodła ich tutaj ze sobą z krainy Zmarłych. Dowództwo nad duchami zamieszkującymi te przeżarte rozkładem ciała o na wpół odsłoniętych kościach powierzył jej ten, który miał nad nimi władzę. Uniosła w górę widmowe ramię, długie i wychudzone, i wskazała kierunek. Wśród westchnień i jęków, chrzęstu zesztywniałych stawów i klekotu kości oddziały Pomocników ruszyły marszowym krokiem naprzód, kryjąc się pod osłoną nieprzeniknionej mgły. - Na zachodnim brzegu jest co najmniej dwustu Pomocników, a na wschodnim z osiemdziesięciu albo i więcej - zameldował Sameth. - Nie widzę Chlorr, ale myślę, że musi gdzieś tam być. - Wyprostował się i odsunął wykonany z brązu teleskop. Zadrżał na samo wspomnienie swego ostatniego spotkania z Chlorr, mroczną istotą majaczącą ponad nim z ognistym mieczem gotowym do ciosu. Do spotkania doszło zaledwie ubiegłej nocy, ale jemu zdawało się, że było to znacznie dawniej. - Możliwe, że jakiś inny czarownik Wolnej Magii sprowadził tę mgłę - powiedziała Lirael. Sama jednak w to nie wierzyła. Wyczuwała obecność tych samych sił, które poznała poprzedniej
nocy. - To rzeczywiście mgła - oznajmił pies. Balansował na wysokim stołku i z uwagą obserwował sytuację. Poza tym, że umiał mówić i nosił lśniącą obrożę ze znakami Kodeksu, wyglądał jak każdy inny pies - duży, czarny podpalany kundel, z tych, co zamiast warczeć i szczekać, witają się i wesoło merdają ogonem. - Ta mgła ciągle gęstnieje - dodał po chwili. Pies, jego pani Lirael, książę Sameth oraz koci sługa Abhorsenów Mogget znajdowali się w obserwatorium, które mieściło się na samym szczycie wieży należącej do północnego skrzydła Domu Abhorsenów. Ponieważ ściany obserwatorium były całkowicie przezroczyste, Lirael raz po raz nerwowo spoglądała w stronę sufitu, który zdawał się wisieć w powietrzu. Zdążyła się też zorientować, że do budowy ścian nie wykorzystano szkła ani żadnego innego znanego jej tworzywa, co jeszcze bardziej potęgowało jej niepewność. Ponieważ nie chciała, by inni domyślili się, jak bardzo jest zdenerwowana i jakie przechodzą ją dreszcze, udała, że nagły ruch głowy to tylko przytakujące skinięcie, odnoszące się do tego, o czym mówił pies. Jedynie ręka spoczywająca na szyi zwierzęcia zdradzała prawdziwy stan jej ducha. Lirael gładziła psa, bo chciała poczuć ciepło jego sierści. Otuchy dodawał jej także wkomponowany w obrożę Kodeks. Chociaż dopiero co nastało popołudnie i słońce nadal oświetlało Dom, wyspę i rzekę, oba jej brzegi spowijała nieprzenikniona mgła, tworząca jakby ściany strzelające coraz wyżej i wyżej, pomimo że osiągnęły już wysokość kilkuset stóp. Bez wątpienia było tak za sprawą czarów. Mgła nie podniosła się bowiem nad rzeką, jak to zwykle dzieje się w przyrodzie, ani nie przyniosły jej ze sobą nisko płynące chmury. Nadciągała jednocześnie ze wschodu i zachodu, posuwając się szybko, niezależnie od kierunku wiatru. Początkowo lekka i słabo dostrzegalna, z każdą minutą gęstniała. O jej niezwykłym pochodzeniu świadczyło jeszcze coś. Na południu szare opary urywały się nagle, jakby nie chciały się zmieszać z naturalną mgłą, unoszącą się nad wielkim wodospadem, tam gdzie rzeka spływała gwałtownie ze szczytów Długich Urwisk. Wkrótce z mgły wyłonili się Zmarli. Poruszając się ciężko i niezgrabnie, dochodzili aż do brzegu rzeki, pomimo że bystry nurt budził w nich trwogę. Coś nakazywało im podążać naprzód, jakaś istota kryjąca się z tyłu we mgle. Prawie na pewno była to Chlorr, niegdyś nekromantka, a teraz jedna z Wielkich Zmarłych. Lirael wiedziała, jak bardzo niebezpieczna była to kombinacja. Chlorr najprawdopodobniej zachowała przynajmniej częściowo znajomość czarów, a poprzez Śmierć zyskała dodatkową moc. Siły, którymi teraz dysponowała, były ciemne i niepojęte. Co prawda Lirael i jej pies zdołali ubiegłej nocy odeprzeć atak, który Chlorr przypuściła nad rzeką, trudno jednak było to nazwać zwycięstwem. Lirael potrafiła wyczuć obecność Zmarłych, nie miała też wątpliwości co do magicznego pochodzenia mgły, która ich osłaniała. Pomimo że Dom Abhorsenów chroniła potężna, wartko płynąca rzeka, a także wielu magicznych wartowników, Lirael nadal drżała na całym ciele, miała
bowiem wrażenie, że dotykają jej czyjeś lodowate dłonie. Nikt nie napomknął o targających nią dreszczach, a jednak Lirael czuła się zażenowana, bo zdawała sobie sprawę z tego, że wszyscy zauważają jej niepokój. Nie padły żadne słowa, ale towarzysze przyglądali się jej z uwagą. Sam, pies i Mogget - czekali w napięciu, jak gdyby spodziewali się, że usłyszą z jej ust coś niezwykle mądrego lub przenikliwego. Na chwilę ogarnęła ją panika. Nie była przyzwyczajona do przewodniczenia dyskusjom i zazwyczaj w ogóle trzymała się nieco z boku. Teraz jednak przypadła jej nowa rola: następczyni Abhorsenów. Ponieważ Sabriel przebywała w Ancelstierre, Lirael była jedyną przedstawicielką rodu zdolną przejąć obowiązki Abhorsenów. Sama musiała więc uporać się z napierającymi rzeszami Zmarłych, mgłą i kryjącą się za tym wszystkim Chlorr. W dodatku nie był to ani jedyny, ani najpoważniejszy problem, któremu musiała stawić czoło. Prawdziwe zagrożenie czyhało gdzie indziej - nie wiadomo było przecież, do czego Hedge i Nicholas dokopią się w okolicach Czerwonego Jeziora. Będę musiała udawać - pomyślała Lirael. - Powinnam zachowywać się, jak przystało na dziedziczkę Abhorsenów. Jeśli dobrze odegram swoją rolę, może w końcu uwierzę, że naprawdę nią jestem. - Czy istnieje jakakolwiek droga przez rzekę, poza przejściem po kamieniach? - zapytała nagle, spoglądając na południe, gdzie tuż pod lustrem wody kryły się grzbiety głazów, tworzące pomost spinający wyspę ze wschodnim i zachodnim brzegiem. Po tych kamieniach w zasadzie nie da się przejść, można tylko przeskakiwać - pomyślała Lirael. - Oddalone są od siebie o jakieś sześć stóp, a w dodatku bardzo blisko stąd do wodospadu. Wystarczy, że skok się nie uda, a nurt natychmiast porwie nas ze sobą i spadniemy w przepaść. Spaść z tak wysoka, w miażdżącej wszystko masie wody... - Sam? - zapytała. - Pokręcił tylko głową. - Mogget? Mały biały kocur leżał zwinięty w kłębek na niebiesko-złotej poduszce, która jeszcze przed chwilą spoczywała na wysokim stołku obserwacyjnym, jednak czyjaś łapa strąciła ją na podłogę. Ktoś uznał zapewne, że tu przyda się znacznie bardziej. Mogget w rzeczywistości nie był kotem, chociaż taką przybrał postać. Obroża ze znakami Kodeksu i miniaturowym dzwonkiem Ranną, Siewcą Snu, nie pozostawiała wątpliwości, że nie jest to tylko zwykłe gadające kocisko, lecz ktoś znacznie ważniejszy. Mogget otworzył jaskrawozielone ślepia i ziewnął przeciągle. Ranna zabrzęczał cicho przy obroży, a Lirael i Sam spostrzegli, że sami zaczynają ziewać. - Sabriel zabrała Papierowe Skrzydło, nie mamy więc jak się stąd wydostać - stwierdził kocur. - A nawet gdybyśmy mieli taką możliwość, musielibyśmy przelecieć obok siedliska Krwawych Wron. Być może dałoby się przeprawić łódką, ale Cienie Zmarłych Pomocników z pewnością podążyłyby za nami brzegiem rzeki. Lirael przyjrzała się potężnej ścianie mgły. Zaledwie od dwóch godzin pełniła obowiązki następczyni Abhorsenów, a już nie wiedziała, co ma począć. Była pewna tylko jednego - trzeba
bezzwłocznie opuścić Dom i jak najszybciej udać się w stronę Czerwonego Jeziora. Należało jak najprędzej odszukać Nicholasa, przyjaciela Sama, i powstrzymać go od wykopania tego, co leżało ukryte głęboko pod ziemią. - Niewykluczone, że istnieje inna droga - oznajmił pies. Zeskoczył ze stołka i zaczął kręcić się wokół Moggeta, wysoko unosząc łapy, jakby stąpał po trawie, a nie po zimnej kamiennej posadzce. Wymówiwszy słowo „droga”, przypadł nagle do ziemi niedaleko kota i pacnął ciężką łapą o podłogę, tuż przy jego głowie. - Tyle że Moggetowi na pewno się nie spodoba - dodał. - Jaka znowu droga? - prychnął kocur, prężąc grzbiet. - Nie słyszałem, by można było wydostać się stąd inaczej niż po głazach, drogą powietrzną lub wpław - a mieszkam w tym Domu, odkąd go wzniesiono. - Jednak nie było cię tutaj, kiedy na rzece utworzono wyspę - wyjaśnił spokojnie pies. - Zanim Budowniczowie wznieśli mury, gdy pierwsi Abhorsenowie rozbili w tym miejscu namiot, tam gdzie teraz rośnie wielkie drzewo figowe. - To prawda - przyznał kot. - Ale ciebie również wtedy tu nie było. Lirael pomyślała, że w ostatnich słowach Moggeta pojawił się cień wątpliwości, jak gdyby kocur stawiał pytanie. Z uwagą spojrzała na psa, ten jednak podrapał się tylko po nosie i kontynuował swój wywód. - Tak czy owak, wiodła stąd kiedyś inna droga. Jeżeli nadal istnieje, na pewno leży gdzieś głęboko i roi się na niej od niebezpieczeństw. W zasadzie równie dobrze można by próbować przejść po kamieniach lub przebijać się przez zastępy Zmarłych. - Ale ty jesteś chyba innego zdania? - spytała Lirael. - Uważasz, że to stare przejście mimo wszystko stanowi pewną alternatywę? Lirael bała się Zmarłych, ale nie aż tak, by nie móc stawić im czoła w razie potrzeby. Po prostu, występując w nowej roli, nie była jeszcze pewna swoich sił. Możliwe, że jakaś inna kobieta z rodu Abhorsenów, na przykład Sabriel, będąca w kwiecie wieku i u szczytu swoich możliwości, z łatwością przeszłaby po głazach i rozgromiła Chlorr, Cienie Pomocników, a także pozostałych Zmarłych. Lirael obawiała się jednak, że gdyby jej przyszło wykonać to samo zadanie, niechybnie skończyłoby się to odwrotem, upadkiem do rzeki, a może nawet śmiercią w kipieli wodospadu. - Sądzę, że powinniśmy wypróbować tę starą drogę - oznajmił pies. Rozciągnął się na posadzce jak długi, nieomalże potrącając znów łapami kota. Potem niespiesznie dźwignął się i ziewnął przeciągle, demonstrując nieskazitelnie białe, ogromne zębiska. Wszystko to robił - Lirael była o tym przekonana - by zdenerwować Moggeta. Kocisko zmrużyło oczy i spojrzało na psa. - Leży głęboko? - miauknął kot. - Czy dobrze zrozumiałem? Nie możemy pójść tamtędy! - Jej tam już nie ma - odparł pies. - Chociaż być może coś jeszcze pozostało... - Jej? - wyrwało się równocześnie Lirael i Samowi. - Pamiętacie studnię z różanego ogrodu? - spytał pies. Sameth skinął głową, natomiast Lirael
usiłowała sobie przypomnieć, czy również widziała ją wcześniej, gdy przemierzała wyspę, zdążając do siedziby Abhorsenów. Jak przez mgłę majaczył jej obraz różanych pędów oplatających ażurowe kraty rozmieszczone po wschodniej stronie trawnika sąsiadującego z Domem. - Można opuścić się na dno studni - wyjaśniał dalej pies - choć jest bardzo głęboka i wąska. Prowadzi do położonych jeszcze niżej pieczar. Tamtędy biegnie droga, która kończy się u stóp wodospadu. Potem będziemy musieli wspiąć się na urwisko, ale myślę, że uda nam się tego dokonać od zachodniej strony - w ten sposób ominiemy Chlorr i jej sługusów. - W studni jest pełno wody - powiedział Sam. - Utopimy się! - Jesteś tego pewien? - zapytał pies. - A zaglądałeś kiedykolwiek do środka? - No... raczej nie - odrzekł Sam. - Zdaje się, że jest zakryta... - Kim jest „ona”, o której wspomniałeś? - stanowczym głosem zapytała Lirael. Poznała swojego czworonożnego towarzysza na tyle dobrze, że natychmiast wiedziała, kiedy starał się coś ukryć. - Dawno temu, ktoś mieszkał na dnie studni - odparł pies. - Bardzo potężna i groźna istota. Być może coś z niej jeszcze pozostało. - Co to znaczy: „ktoś”? - nie dawała za wygraną Lirael. - Jak to możliwe, że jakaś istota mieszkała pod ziemią bezpośrednio pod siedzibą Abhorsenów? - Kategorycznie odmawiam pójścia w pobliże tej studni - wtrącił się Mogget. - O ile dobrze pamiętam, Kalliel umyślił sobie kiedyś, że spenetruje te zakazane rejony. Tak bardzo chcecie złożyć swoje kości obok niego, w jakimś zapadłym kącie, gdzieś w podziemiach? Spojrzenie Lirael na chwilę powędrowało w stronę Sama, by zaraz powrócić do Moggeta. Natychmiast zresztą tego pożałowała, niepotrzebnie bowiem ujawniła, iż targają nią wątpliwości i obawy. A przecież jako następczyni Abhorsenów powinna świecić innym przykładem. Sam nie krył, że boi się Śmierci i Zmarłych i że najchętniej zaszyłby się po prostu w Domu, który był dobrze strzeżony. Wprawdzie zdołał na chwilę opanować swój strach, ale jakże miał pozostać dzielny, skoro jej samej nie starczało odwagi? Lirael była także ciotką Sama. Co prawda niezupełnie potrafiła wejść w tę rolę, ale i tak czuła się zobowiązana do otaczania siostrzeńca opieką, nawet jeżeli był od niej zaledwie o kilka lat młodszy. - Posłuchaj! - zwróciła się ostrym tonem do psa. - Bądź ze mną szczery, przynajmniej ten jeden raz. Kto... lub co... znajduje się tam na dole? - No cóż, trudno wyrazić to słowami - odpowiedział. Znów zaczął niespokojnie przebierać przednimi łapami. - Zwłaszcza że prawdopodobnie nikogo już tam nie ma - dodał. - Jeżeli coś się uchowało, to jedynie jakaś pozostałość po tworzeniu się Kodeksu - podobnie było przecież ze mną i wieloma innymi istotami o zmiennej postaci. Jeżeli jednak ona, lub jakaś jej część nadal tam tkwi, to najprawdopodobniej niewiele odmieniła swą naturę, co oznacza, że wciąż jest groźna w sposób absolutnie... pierwotny. Jednakże to wszystko, o czym ci opowiadam, działo się tak strasznie dawno temu, że opieram się jedynie na tym, co mówili, pisali lub myśleli inni...
- Ale dlaczego miałaby przebywać tam na dole? - zapytał Sameth. - Dlaczego akurat pod Domem Abhorsenów? - Tak naprawdę niezwykle trudno określić, gdzie ona się znajduje - odparł pies, pocierając łapą nos i unikając wzroku rozmówców. - Jej moc przynajmniej w części związana jest z tym miejscem, tak więc jeżeli w ogóle istnieje, to najprawdopodobniej jest właśnie tutaj, tu - jeśli w ogóle jest gdziekolwiek. - Mogget - spytała Lirael - czy mógłbyś nieco jaśniej wyłożyć to, o czym przed chwilą mówił pies? - Mogget nic nie odpowiedział. Oczy miał zamknięte. W trakcie gdy pies odpowiadał na pytania, po prostu zwinął się w kłębek i zasnął. - Mogget! - powtórzyła zniecierpliwiona Lirael. - On śpi - oznajmił pies. - Dźwięk Ranny utulił go do snu. - Coś mi się zdaje, że on słucha go wyłącznie wtedy, gdy sam ma na to ochotę - powiedział Sam. - Mam nadzieję, że Kerrigor śpi nieco twardszym snem. - Jeżeli chcesz, możemy to sprawdzić - zaproponował pies. - Jestem jednak pewien, że gdyby rzeczywiście się obudził, wiedzielibyśmy o tym. Ranna nie jest co prawda tak potężny jak Saraneth, lecz gdy trzeba, potrafi również mocno trzymać. A poza tym siłą Kerrigora byli jego zwolennicy. To z nich czerpał swą moc i to właśnie przyczyniło się do jego upadku. - O czym ty mówisz? - spytała Lirael. - Zawsze myślałam, że to jeden z Czarowników Wolnej Magii, który później stał się Wielkim Zmarłym? - Był kimś znacznie ważniejszym - wyjaśnił pies. - Pochodził z królewskiego rodu. Panowanie nad innymi miał we krwi. W Krainie Śmierci Kerrigor znalazł sposób, jak spożytkować siłę tych, którzy składali mu przysięgę na wierność. Wpływał na nich poprzez piętno, które wypalił na ich ciałach. Myślę, że gdyby Sabriel przypadkowo nie przywołała pewnego starego zaklęcia, które odcięło go od źródła mocy, to Kerrigor odniósłby triumf. Przynajmniej na jakiś czas. - Dlaczego tylko na jakiś czas? - zapytał Sam. Żałował, że w ogóle wspomniał Kerrigora. - Myślę, że w końcu udałoby mu się przeprowadzić to, czym w tej chwili zajmuje się twój przyjaciel Nicholas - powiedział pies. - Wykopałby coś, co powinno być zostawione w spokoju. Nikt z obecnych nie wyrzekł ani słowa. - Tracimy tylko czas - odezwała się w końcu Lirael. Zaczęła znowu z uwagą przypatrywać się mgle ścielącej się na zachodnim brzegu. Wyczuwała obecność wielu Pomocników: było ich więcej, niż dawało się zaobserwować, a przecież i tych w zasięgu wzroku nie brakowało. Gnijące ciała wartowników kłębiły się we mgle, czekając, aż wróg wyjdzie z ukrycia. Lirael wzięła głęboki oddech i podjęła decyzję. - Jeżeli radzisz nam wejść do tej studni - zwróciła się do psa - to tak właśnie zrobimy. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że unikniemy spotkania z tym, co pozostało z mocy czającej się w głębi ziemi. A może będzie przyjaźnie nastawiona i uda nam się z nią porozmawiać... - Nie! - szczeknął nagle pies, wprawiając wszystkich w osłupienie. Nawet Mogget otworzył
jedno oko, ale widząc, że Sam uważnie mu się przygląda, czym prędzej je zamknął. - O co tu chodzi? - spytała Lirael. - Jeżeli ona rzeczywiście tam jest, co mało prawdopodobne, to pod żadnym pozorem nie wolno z nią rozmawiać, słuchać tego, co mówi, ani jej dotykać - oznajmił pies. - A czy kiedykolwiek komuś udało się ją usłyszeć lub jej dotknąć? - spytał Sam. - Żadnemu śmiertelnikowi - wtrącił się Mogget, unosząc głowę. - Nikt też nie zdołał, o ile mi wiadomo, przejść korytarzami, które zamieszkuje. Podejmowanie podobnych prób graniczy z szaleństwem. Zawsze się zastanawiałem, co przytrafiło się Kallielowi. - Myślałam, że śpisz - powiedziała Lirael. - A poza tym, może ona nas po prostu zignoruje, podobnie jak my ją. - Nie twierdzę, że celowo wyrządzi nam krzywdę. Wystarczy, że w ogóle zwróci na nas uwagę. - Może powinniśmy... - odezwał się Sam. - Co mianowicie? - zaczepnie rzucił Mogget. - Zapewne nie wyściubiać stąd nosa, dla własnego bezpieczeństwa, oczywiście? - Nie - odpowiedział spokojnie Sam. - Jeżeli głos tej kobiety jest taki niebezpieczny, to może powinniśmy przygotować sobie zatyczki do uszu, zanim wyruszymy w drogę. Z wosku lub czegoś takiego. - To nic nie da - wyjaśnił Mogget. - Jeżeli ona przemówi, jej głos przeniknie nas do szpiku kości. A jeżeli zacznie śpiewać... Lepiej byłoby dla nas, żeby tego nie robiła. - Jakoś uda nam się ją ominąć - powiedział pies. - Zdajcie się na mój węch. Znajdziemy właściwą drogę. - Możesz nam wyjaśnić, kim był Kalliel? - poprosił Sam. - Dwunastym z rodu Abhorsenów - odparł Mogget. - Kalliel nikomu nie ufał. Całymi latami trzymał mnie w zamknięciu. To pewnie wtedy wykopano studnię. Jego wnuk uwolnił mnie, gdy Kalliel zniknął. Po swoim dziadku odziedziczył wtedy zarówno dzwonki, jak i tytuł. Nie chciałbym dzielić losu Kalliela. A już szczególnie pragnąłbym uniknąć tego, co przytrafiło mu się na dnie studni. Lirael drgnęła, ponieważ za zasłoną mgły nastąpiło jakieś poruszenie. Wyczuwała czyjąś złowrogą obecność. To, co do tej pory czaiło się daleko w tle, zaczęło się przybliżać. Nie mogła dokładnie rozeznać, co to było, na pewno jednak coś znacznie potężniejszego niż oddziały Pomocników, które co chwila wyłaniały się z mgły. Chlorr podchodziła coraz bliżej, była już prawie na brzegu rzeki. A jeżeli nie Chlorr, to ktoś równy jej rangą - lub potężniejszy. Może był to nawet ów nekromanta, którego poznała w Krainie Śmierci - Hedge. Ten sam, który poparzył Sama. Na nadgarstkach siostrzeńca Lirael nadal widziała blizny, które prześwitywały poprzez rozcięcia w rękawach płaszcza. Ten płaszcz stanowił kolejną tajemnicę. Zostawię ją sobie na później - pomyślała ze znużeniem Lirael. Płaszcz, na którym obok królewskich wież na tarczy herbowej pojawił się nowy znak, jakiego nie widziano od tysięcy lat. Kielnia Budowniczych Muru.
Sam pochwycił spojrzenie Lirael i zaczął skubać grubą złotą nić, wplecioną w symbol Budowniczych Muru umieszczony na tkaninie. Dopiero zaczynał sobie uświadamiać, że posłańcy Kodeksu nie popełnili błędu, wręczając mu to okrycie. Po pierwsze, płaszcz uszyto całkiem niedawno. Nie był to jakiś stary łach wyciągnięty z zatęchłej szafy lub ze stuletniego kosza na brudną bieliznę. Widocznie z jakiegoś powodu Sam został uprawniony do noszenia go. W końcu on także był jednym z Budowniczych, nie zaś tylko księciem, w którego żyłach płynęła królewska krew. Cóż to jednak oznaczało? Wszak Budowniczowie zniknęli tysiące lat temu, poświęcając się bez reszty tworzeniu Muru i Wielkich Kamieni Kodeksu. I nie chodziło w tym wypadku tylko o przenośnię, o ile mu było wiadomo. Przez chwilę zastanawiał się, czy czeka go podobny los. Czy on także będzie musiał dokonać czegoś, co położy kres jego istnieniu, przynajmniej jako istoty żyjącej i oddychającej? Bo przecież Budowniczowie Muru nie umarli zupełnie, pomyślał Sam, przypominając sobie Wielkie Kamienie Kodeksu oraz Mur. Ulegli jedynie transformacji, zostali przemienieni. Nie znalazł w tym pocieszenia. Tak czy inaczej, w jego przypadku bardziej prawdopodobne było, że zostanie po prostu zabity - pomyślał sobie, przyglądając się badawczo mgle i wyczuwając zimno bijące od Zmarłych ukrytych za jej zasłoną. Sam ponownie dotknął złotej nici na swojej piersi i nabrał otuchy. Jego strach przed Zmarłymi nieco zelżał. Nigdy nie chciał być jednym z Abhorsenów. Znacznie bardziej pragnął zostać Budowniczym Muru, choć nie do końca rozumiał, co to właściwie oznaczało. Gdyby mu się udało, to na dodatek osiągnąłby jeszcze jedną korzyść - mógłby zdenerwować swoją siostrę Ellimere. Nigdy by nie uwierzyła, że jako Budowniczy wciąż nie wiedział i nie potrafił wyjaśnić na czym polegało bycie Budowniczym Muru - sądziłaby, że po prostu nie chce jej tego wyjaśnić. Zakładając oczywiście, że w ogóle uda mu się z nią jeszcze zobaczyć... - Lepiej ruszajmy już w drogę - powiedział pies, ku zaskoczeniu Sama i Lirael. Również i ona przed chwilą wpatrywała się w mgłę, pogrążona we własnych myślach. - Słusznie - odparła, podnosząc wzrok. Nie po raz pierwszy pomyślała, że wolałaby znaleźć się z powrotem w Wielkiej Bibliotece Clayrów. Jednakże zarówno to pragnienie, jak i wielkie marzenie jej życia - o prawie do noszenia białych szat oraz srebrnej korony ozdobionej kamieniem księżycowym, przynależnych pełnoprawnej córce Clayrów - musiało przesunąć się na dalszy plan i pozostać w głębokim ukryciu. Teraz należała przecież do Abhorsenów i czekało ją wielkie i ważne zadanie. - Słusznie - powtórzyła. - Powinniśmy się zbierać. Zejdziemy na dno studni.
Rozdział drugi Droga w dół Gdy zapadła decyzja o wymarszu, przygotowania do drogi zajęły niewiele ponad godzinę. Lirael włożyła zbroję - pierwszy raz od wielu lat, kiedy to zgłębiała tajniki Sztuk Walki. Jednak ta, którą przygotowali dla niej posłańcy Kodeksu, była znacznie lżejsza od przechowanych przez Clayry w szkolnej zbrojowni. Zrobiono ją z drobnych, nachodzących na siebie łusek czy też płytek, wykonanych z jakiegoś nieznanego materiału. Była lekka i wygodna, pomimo że sięgała kolan, a rękawy miała długie i zakończone sztywnymi mankietami, których końce rozchylały się lekko na boki, niczym ogon jaskółki. Ponadto, ku zadowoleniu Lirael, nie pachniała olejem, używanym zazwyczaj do konserwacji metalu. Podłe Psisko wyjaśniło, że płytki tworzące kolczugę zrobiono ze specjalnej ceramiki o nazwie gethre, wyczarowanej mocą Kodeksu. Materiał ten miał wytrzymałość większą niż jakikolwiek metal, a w dodatku był dużo lżejszy. Jednak tajemnica jego produkcji już dawno zaginęła i od tysiąca lat nie wykonano takiej zbroi. Lirael dotknęła jednej z płytek i ku własnemu zaskoczeniu pomyślała, że Sam mógłby taką zrobić - chociaż w rzeczywistości nie miała żadnych podstaw, by tak sądzić. Na zbroję narzuciła opończę ozdobioną złotymi gwiazdami i srebrnymi kluczami. Przez pierś przewieszała zwykle skórzany pas z doczepionymi do niego srebrnymi dzwonkami, teraz jednak nie zdążyła jeszcze go założyć. Sam bez zbytniego entuzjazmu spakował fletnię, natomiast Lirael włożyła do sakwy Lustro Ciemności. Wiedziała, że znowu będzie musiała w nie spojrzeć, by zbadać przeszłość. Jej ekwipunku dopełniały: miecz - Nehima, łuk i kołczan podarowany przez Clayry oraz niewielki plecak wypełniony różnymi niezbędnymi rzeczami, który przygotowali dla niej zapobiegliwi posłańcy Kodeksu. Lirael nie miała jednak okazji sprawdzić, co jest w środku. Zanim dołączyła do Sama i Moggeta, którzy czekali na dole, zatrzymała się na chwilę, ażeby popatrzeć w wysokie, osadzone w srebrnej ramie lustro, wiszące na ścianie jej pokoju. Postać, która się w nim odbijała, w niewielkim stopniu przypominała Drugą Asystentkę Bibliotekarki, jaką niegdyś była. Ze zwierciadła spoglądała na nią młoda wojowniczka o groźnym, posępnym wyglądzie. Ciemne włosy, przewiązane teraz srebrną tasiemką, nie opadały już luźno i nie przesłaniały twarzy. Nie założyła też swojego dawnego uniformu - czerwonej kamizelki, a zamiast przynależnego Bibliotekarkom sztyletu do boku przypasała długi miecz, Nehimę. Jednakże nie mogła tak po prostu rozstać się ze swą przeszłością. Chwyciła za koniec czerwonej jedwabnej nitki, zwisającej z kamizelki, wyciągnęła ją i owinęła kilka razy wokół małego palca, tworząc niciany pierścionek. Następnie zsunęła go i włożyła do niewielkiej sakwy przytroczonej do pasa, tej samej, w której znajdowało się Lustro Ciemności. Być może nigdy już nie założy kamizelki, ale choć drobny z niej fragment zawsze będzie nosić przy sobie. Przeobraziłam się w Abhorsena - pomyślała Lirael. - Jestem teraz kimś innym. Przynajmniej z
wyglądu. Najbardziej widocznym znakiem tej przemiany, a także źródłem mocy nowej następczyni Abhorsenów był pas z dzwonkami, który w tajemniczych okolicznościach pojawił się nagle w Domu. Ten sam, który Sabriel podarowała wcześniej Samowi. Po kolei rozwiązywała skórzane mieszki, w których ukryte były dzwonki, i wsuwała do każdego z nich palce, ażeby napawać się chłodem srebra i dotykać mahoniowych uchwytów, a także by doświadczyć delikatnej równowagi, która istniała pomiędzy Wolną Magią i znakami Kodeksu wyrytymi w drewnie i metalu. Bardzo uważała, by dzwonki nie wydały dźwięku, jednak nawet lekkie dotykanie ich krawędzi mogło wyzwolić jakieś brzmienia i uwolnić magiczne moce, które każdy z nich krył w sobie. Najmniejszy zwał się Ranna, czyli Siewca Snu, jak mówili o nim niektórzy. Jego słodki głos brzmiał jak kołysanka i sprawiał, że słuchacze zapadali w sen. Drugi dzwonek nazywał się Mosrael - Dawca Życia. Lirael dotykała go zawsze bardzo delikatnie, utrzymywał bowiem równowagę między Życiem a Śmiercią. Jeżeli obchodzono się z nim prawidłowo, mógł wskrzeszać Zmarłych, ale równocześnie przenosił wtedy z Życia w Śmierć tego, kto nim dzwonił. Trzeci z dzwonków nosił miano Kibeth - Wędrowiec. Uwalniał Zmarłych, ofiarowując im swobodę przemieszczania się, a ten, kto nim dzwonił, mógł również nakazać kierunek marszu. Kibeth potrafił jednak także zawładnąć osobą trzymającą dzwonek i sprawić, by maszerowała - najczęściej tam, gdzie wcale iść nie chciała. Czwarty nazywał się Dyrim, czyli Mówca. Zgodnie z tym, co podawała „Księga Zmarłych”, był to najbardziej melodyjny dzwonek, ale i jeden z najtrudniejszych w użyciu. Dyrim mógł przywracać mowę tym Zmarłym, którzy dawno tę umiejętność zatracili. Umożliwiał poznawanie cudzych tajemnic, a nawet czytanie w myślach. Kryły się w nim także inne, ciemne moce, które szczególnie upodobali sobie nekromanci, ponieważ Dyrim mógł unieruchomić czyjś język na zawsze. Belgaer był piąty z rzędu. Nazywano go Włodarzem Myśli. Umiał naprawić zniszczenia, które powstawały w umyśle na skutek Śmierci, przywracając Zmarłym zdolność myślenia oraz pamięć. Potrafił też wymazać myśli, i to zarówno w Życiu, jak i w Śmierci. Nekromanci wykorzystywali jego moc, aby unicestwiać umysły wrogów. Bywało jednak i tak, że dzwonek niszczył umysł samego nekromanty, ponieważ Belgaer bardzo lubił swoje brzmienie i nierzadko zdarzało się, że intonował jakąś melodię z własnej woli, wykorzystując w tym celu wszelkie możliwe okazje. Szósty nazywał się Saraneth - Narzucający Więzy. Saraneth był ulubionym dzwonkiem wszystkich Abhorsenów. Duży i budzący zaufanie, krył w sobie ogromną moc i prawdę. Wykorzystywano go do podporządkowywania sobie Zmarłych i narzucania im więzów, aby byli posłuszni temu, kto go posiadał. Lirael nie lubiła dotykać siódmego, najpotężniejszego z wszystkich dzwonków, ponieważ był zimny i budził strach, uważała jednak, że chociażby ze względów dyplomatycznych nie wypadało go pomijać. Był to Astarael - Dzwonek Smutku. Wysyłał wszystkich, którzy go słuchali - w
Śmierć. Lirael cofnęła dłoń i po kolei zaczęła sprawdzać wszystkie mieszki, upewniając się, czy skórzane rzemienie są prawidłowo umocowane. Powinny dobrze trzymać, ale jednocześnie tak, by można je było z łatwością rozwiązać jedną ręką. Potem przerzuciła sobie pas przez pierś. Dzwonki, a także elementy uzbrojenia, które przyjęła od Abhorsenów, należały teraz do niej. Sam czekał na zewnątrz. Siedział na stopniach prowadzących do Domu. Ubrany był w podobny strój i tak samo uzbrojony, nie miał jednak pasa z dzwonkami ani łuku. - Znalazłem go w zbrojowni - oznajmił, unosząc w górę miecz i obracając ostrze tak, by Lirael mogła zobaczyć znaki Kodeksu wyryte w stali. - Nie ma co prawda imienia, jak pozostałe miecze, ale jego magiczna moc pozwala skutecznie walczyć ze Zmarłymi. - Lepiej późno niż wcale - rzucił Mogget, który z kwaśną miną przycupnął obok Sama na schodach. Sam puścił uwagę kota mimo uszu, wyciągnął z rękawa kartkę papieru i podał ją Lirael. - To wiadomość, którą przesłałem sokołem pocztowym do Barhedrin. Strażnicy z tamtejszego posterunku poślą ją dalej, w okolice Muru, skąd zostanie przekazana Ancelstierrańczykom, którzy... hm... wyślą ją do moich rodziców w Corvere za pomocą urządzenia zwanego telegrafem. Dlatego depeszę sporządziłem w specjalnym języku telegraficznym, który na pierwszy rzut oka wygląda może dość dziwacznie, zwłaszcza gdy wcześniej nie miało się z nim do czynienia. W klatce były akurat cztery sokoły - nie licząc tego od Ellimere, który nie będzie mógł lecieć jeszcze przez tydzień lub dwa - więc wysłałem dwa do Belisaere z wiadomością dla Ellimere i dwa do Barhedrin. Lirael spojrzała na kartkę i starannie wypisane ręką Sama słowa. DO KRÓLA TOUCHSTONE’A I SABRIEL ABHORSEN AMBASADA STAREGO KRÓLESTWA CORVERE ANCELSTIERRE DO WIADOMOŚCI ELLIMERE VIA SOKÓŁ POCZTOWY DOM OTOCZYLI ZMARU PLUS CHLORR TERAZ WIELKA ZMARŁA STOP HEDGE TO NEKROMANTA STOP NICK JEST Z HEDGE’EM STOP WYKOPUJĄ ZŁO NIEDALEKO KRAWĘDZI STOP JA I CIOTKA LIRAEL DAWNIEJ CLAYRA OBECNIE NASTĘPCZYNI ABHORSENÓW UDAJEMY SIĘ TAM RÓWNIEŻ STOP PLUS MOGCET PLUS PIES KODEKSU STOP ZROBIMY CO W NASZEJ MOCY STOP PRZYŚLIJCIE POMOC PRZYBĄDŹCIE SAMI MOŻLIWIE SZYBKO STOP
NADANO DWA TYGODNIE PRZED ŚW. JANEM SAMETH KONIEC Ta wiadomość rzeczywiście brzmi dość dziwnie, ale nie jest pozbawiona sensu - pomyślała Lirael. - Biorąc pod uwagę ograniczone możliwości umysłowe sokołów pocztowych, telegraficzny język wydaje się niezłym sposobem przekazywania informacji nawet bez telegrafu. - Mam nadzieję, że sokołom uda się przenieść tę wiadomość - powiedziała Lirael, gdy Sam odbierał od niej kartkę. Gdzieś w oddali, w oparach mgły, czaiły się Krwawe Wrony, cała chmara martwych ptaków, które krążyły ożywiane duchem jakiegoś Zmarłego. Sokoły pocztowe będą musiały przelecieć obok nich, a pewnie napotkają w drodze także i inne niebezpieczeństwa, zanim uda im się pomknąć dalej do Barhedrin i Belisare. - Nie możemy liczyć na to, że się im poszczęści - powiedział pies. - Jesteście gotowi zejść w głąb studni? Lirael pokonała schody i przeszła kilka kroków ścieżką wyłożoną czerwonym brukiem. Poprawiła plecak, podciągając go nieco wyżej i mocniej zaciskając rzemienie. Następnie spojrzała na rozświetlone słońcem błękitne niebo, a właściwie niewielki jego skrawek, którego nie przesłoniła jeszcze nacierająca z trzech stron magiczna mgła oraz ta, która napływała od strony wodospadu. - Chyba możemy ruszać - oznajmiła. Sam podniósł swój plecak, zanim jednak zdążył go założyć, Mogget skoczył i wśliznął się do środka. Spod klapy widać było tylko zielone oczy i pokryte białym futrem ucho. - Pamiętajcie, że ja byłem przeciwny temu, by iść tą drogą - poinstruował pozostałych. - Obudźcie mnie, jeżeli zdarzy się coś strasznego, cokolwiek miałoby to być, lub gdy będzie mi groziło, że zmoczę sobie futro. Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, Mogget wcisnął się jeszcze głębiej do środka, tak że nie było już widać ani jego oczu, ani skrawka ucha. - Ciekawe, z jakiej racji mam go dźwigać? - spytał Sam, dając wyraz swojemu niezadowoleniu. - W końcu to on jest sługą Abhorsenów. Z torby wysunęła się uzbrojona w pazury łapa i boleśnie pacnęła go w kark, nie naruszając jednak skóry. Sam wzdrygnął się i zaklął. Pies skoczył i oparł przednie łapy na plecaku. Pod wpływem ciężaru Sam zachwiał się i znowu zaklął, natomiast pies przystąpił do karcenia Moggeta: - Jeżeli dalej będziesz się tak zachowywać, to wybij sobie z głowy podróżowanie na czyichś plecach. - No i nie licz, że dostaniesz ode mnie jakieś ryby - mruknął Sam, rozcierając kark. Któraś z tych gróźb, a może nawet obie, widocznie odniosły pozytywny skutek, albo też Mogget zapadł w sen, w każdym razie już po chwili nikt nie musiał obawiać się jego pazurów ani wysłuchiwać kąśliwych uwag. Pies zeskoczył na ziemię, Sam uporał się z rzemieniami przy plecaku i razem z innymi ruszył po ścieżce.
Gdy drzwi frontowe zamknęły się za nimi, Lirael odwróciła się i zobaczyła, że w każdym oknie Domu stoją posłańcy Kodeksu. Przy szybach zebrał się ich ogromny tłum. Stali tak blisko siebie, że szaty i kaptury, które nosili, zdawały się łączyć w jeden potężny organizm. Ich dłonie, delikatnie rozświetlone magicznym blaskiem, wyglądały z daleka jak setki płonących oczu. Posłańcy Kodeksu nie machali im ani się nie poruszali, ale Lirael czuła, że pragną się z nią pożegnać. Tak jakby nie mieli już ujrzeć następczyni Abhorsenów. Studnia była oddalona od drzwi wyjściowych zaledwie o trzydzieści jardów, ukryta za plątaniną dzikich róż, przez które Lirael i Sam musieli się przedzierać, zatrzymując się co kilka kroków, ażeby wyssać pokłute i obolałe palce. Lirael wydawało się, że kolce tych róż są nienaturalnie długie i piekielnie ostre, nie znała się jednak zbyt dobrze na kwiatach. Clayry miały co prawda podziemne ogrody i potężne szklarnie oświetlane magicznym światłem znaków Kodeksu, ale poza jednym rozarium większość z nich przeznaczona była do uprawy warzyw i owoców. Gdy udało się oczyścić drogę z różanych pędów, Lirael zobaczyła okrągłe drewniane wieko o średnicy około ośmiu stóp zakrywające studnię. Wykonano je z grubych dębowych desek i pieczołowicie osadzono na cembrowinie z białych kamieni. W czterech miejscach pokrywę przytrzymywały wykute z brązu łańcuchy, których ogniwa z jednej strony zostały wpuszczone bezpośrednio w kamień, a z drugiej przytwierdzone na stałe do drewna za pomocą wbitych do środka metalowych bolców, tak że w ogóle nie trzeba było zakładać kłódek. Znaki Kodeksu, które miały moc otwierania i zamykania, przemykały po drewnie i metalu, jarząc się niewyraźnie w świetle słońca. Dopiero gdy Sam dotknął drewnianego wieka ręką, rozbłysły pełnym blaskiem. Położył dłoń na jednym z łańcuchów, wyczuwał bowiem, że wewnątrz przebiegają znaki Kodeksu, i chciał ustalić, jakie kryją zaklęcie. Lirael przyglądała się poczynaniom Sama zza jego ramienia. Nie znała nawet połowy tych znaków, ale słyszała, jak jej towarzysz powtarza pod nosem jakieś nazwy, tak jakby je sobie przypominał. - Potrafisz odsunąć tę pokrywę? - spytała Lirael. Znała dziesiątki zaklęć zdolnych otwierać zamknięte drzwi i bramy, dzięki czemu udawało jej się dostać do takich miejsc w Wielkiej Bibliotece Clayrów, do których oficjalnie nie miała wstępu. Tym razem jednak intuicyjnie wyczuwała, że żadne znane jej czary nie sprostałyby nowemu zadaniu. - Myślę, że tak - z wahaniem odparł Sam. - To całkiem niezwykłe zaklęcie i wiele z obecnych tu znaków nic mi nie mówi. Jeśli się jednak nie mylę, można odchylić to wieko na dwa sposoby. Co do pierwszego, czuję się bezradny. Ale ten drugi... - Sam urwał w pół słowa, z chwilą bowiem kiedy ponownie dotknął łańcucha, znaki Kodeksu przepłynęły z metalowych ogniw na jego dłonie i dalej na drewniane wieko. - Wygląda na to, że łańcuchy ustąpią ogrzane oddechem... lub na skutek pocałunku... właściwej osoby. Zaklęcie mówi coś o „tchnieniu moich dzieci”. Nie bardzo rozumiem, co dokładnie znaczą te słowa ani kogo dotyczą. Przypuszczam, że chodzi tu o dzieci Abhorsenów. - Nie zaszkodzi spróbować - zachęciła go Lirael. - Zacznij od chuchnięcia, może to
rzeczywiście zadziała. Widać było, że Samem targają wątpliwości, pochylił jednak głowę, nabrał w płuca powietrza i wypuścił je w kierunku jednego z łańcuchów. Metal pokrył się parą i nieznacznie zmatowiał. Znaki Kodeksu na chwilę rozbłysły i lekko drgnęły. Lirael wstrzymała oddech. Sam wyprostował się i stanął nieco z boku, natomiast Podłe Psisko podeszło bliżej i zaczęło węszyć. Nagle coś zazgrzytało i wszyscy odskoczyli. Wówczas ze środka kamiennego bloku, który do tej pory wydawał się monolitem, wysunęło się nowe ogniwo, po chwili następne, aż w końcu kolejne zwoje łańcucha zaczęły opadać z brzękiem i łoskotem na ziemię. W ciągu dosłownie kilku sekund łańcuch wydłużył się o jakieś sześć lub siedem stóp, uwalniając z okowów część wieka. - Doskonale - powiedziało Podle Psisko. - Teraz twoja kolej, pani. Lirael pochyliła się nad następnym łańcuchem i owionęła go delikatnym oddechem. Zrazu nic się nie wydarzyło i poczuła, że przenika ją nieprzyjemne uczucie niepewności. Miała wszak nikłe doświadczenie jako Abhorsen i wciąż wątpiła w swą przydatność. Dopiero po chwili łańcuch zmatowiał, magiczne znaki rozżarzyły się, w drugim kamieniu również coś zazgrzytało i ze środka zaczęły wysuwać się kolejne metalowe ogniwa. Podobny odgłos niemal równocześnie rozległ się z drugiej strony, ponieważ Sam przybliżył usta do trzeciego łańcucha. Lirael pochyliła się nad ostatnim. Zanim wzięła oddech, dotknęła przez chwilę łańcucha. Poczuła, jak pod jej palcami znaki zaczynają drżeć. Zaklęcie Kodeksu odpowiadało na jej dotyk, przeczuwając, że za chwilę ktoś uruchomi jego magiczną moc. Znaki znajdowały się w stanie gotowości, niczym człowiek szykujący się do biegu i napinający mięśnie w oczekiwaniu na start. Gdy łańcuchy zostały już obluzowane, Lirael i Sam mogli nareszcie dźwignąć pokrywę zasłaniającą wejście do studni i odsunąć ją na bok. Była niezwykle ciężka, więc nie zdołali ściągnąć jej zupełnie, jednak powstało wystarczająco duże przejście, aby mogli się przecisnąć razem z plecakami. Lirael spodziewała się, że z chwilą kiedy odsuną klapę, uderzy w nich ostry i nieprzyjemny odór wilgoci, choć pies uprzedzał, iż studnia nie jest wypełniona wodą. Ze środka rzeczywiście wydobywała się jakaś woń, i to na tyle silna, że stłumiła unoszący się w powietrzu zapach róż, nie były to jednak stęchłe wyziewy stojącej od długiego czasu wody, lecz przyjemny roślinny aromat. Lirael nie potrafiła go zidentyfikować. - Chciałabym wiedzieć, czym tu pachnie - zwróciła się do psa, patrząc na studnię. Jego nos nierzadko potrafił wyłapywać zapachy, których Lirael nie tylko że nie potrafiła wyczuć czy nazwać, ale nawet sobie wyobrazić. - Nie sądzę, byś potrafiła to zrozumieć - odparł pies. - Chyba że ostatnio poczyniłaś jakieś postępy - dodał. - Nie mówiłam przenośnie - wyjaśniła cierpliwie Lirael. - Z tej studni wydobywa się jakiś charakterystyczny zapach. Trochę roślinny, jakby ziołowy. Nie potrafię ustalić, jaki.
Sam wciągnął w nozdrza powietrze i zmarszczył czoło. - To przypomina jakąś przyprawę - stwierdził. - Żaden ze mnie kucharz, ale pamiętam, że podobnie pachniało w pałacowych kuchniach, kiedy pieczono baraninę. Tak mi się przynajmniej zdaje. - To rozmaryn - powiedział krótko pies. - No i szarłat, chociaż tego drugiego pewno nie czujecie. - Wierność w miłości - cichutko odezwał się czyjś głos, dobiegający z plecaka Sama. - Kwiat, który nigdy nie więdnie. A ty nadal twierdzisz, że jej tam nie ma? Pies nie odpowiedział Moggetowi. Zamiast tego wsadził do studni łeb i przez dobrą minutę węszył, wciskając pysk coraz głębiej i głębiej. Kiedy go wreszcie wyjął, kichnął dwa razy i pokręcił głową. - Zwietrzałe zapachy, przebrzmiałe zaklęcia - oświadczył. - Ten ziołowy aromat wyraźnie słabnie. Lirael dla pewności pociągnęła nosem, ale pies miał rację. W powietrzu unosił się teraz wyłącznie zapach róż. - W głąb studni prowadzi drabina - zakomunikował Sam, który również zaglądał do środka. Nad jego głową pojawiło się światełko, wyczarowane Magią Kodeksu. - Zrobiona z brązu, podobnie jak łańcuchy. Ciekawe dlaczego. Nie widzę jednak dna - ani wody. - Ja zejdę pierwsza - zadecydowała Lirael. Przez moment wydawało się, że Sam zaprotestuje, jednak ostatecznie nie zgłosił sprzeciwu, odsuwając się na bok. Lirael nie była pewna, czy zadziałał tu strach, czy też chłopak podporządkował się ciotce - a może następczyni Abhorsenów? Lirael zajrzała do studni. Górne szczeble drabiny połyskiwały metalicznie, natomiast reszta zupełnie nikła w ciemnościach. Co prawda Lirael już wcześniej miała okazję wspinać się i opuszczać w dół w mrocznych korytarzach i tunelach, których nie brakowało w Wielkiej Bibliotece Clayrów, ale wtedy wszystko wyglądało o wiele bardziej niewinnie, mimo że i wówczas czyhało na nią wiele niebezpieczeństw. Teraz jednakże wszędzie wyczuwała obecność jakichś niezwykle potężnych i złowrogich sił, straszliwego fatum, które zaczęło działać w świecie. Zmarli otaczający Dom stanowili zaledwie widzialną namiastkę tych sił. Przypomniała sobie wizję, którą przedstawiły jej Clayry - dół wykopany w pobliżu Czerwonego Jeziora i potworny odór Wolnej Magii wydobywający się ze środka. Schodzenie na dno studni to dopiero początek drogi - pomyślała Lirael. Ten krok w dół był jednocześnie pierwszym, który stawiała jako Abhorsen, rzeczywistym wejściem w nową rolę. Po raz ostatni popatrzyła na słońce, starając się nie zwracać uwagi na piętrzące się wokół ściany mgły. Następnie uklękła i ostrożnie zaczęła zstępować w głąb studni, sprawdzając stopą każdy szczebel drabiny w poszukiwaniu odpowiedniego oparcia. Tuż za nią podążało Podłe Psisko. Palce jego łap wydłużyły się i stały się bardziej chwytne niż ludzkie dłonie. Co kilka szczebli pies zamiatał ogonem po twarzy Lirael, wyrażając w ten sposób
entuzjazm, jakiego Lirael z pewnością nie potrafiłaby z siebie wykrzesać, gdyby sama posiadała ogon. Sameth wszedł do studni jako ostatni. Nad jego głową nadal krążyło magiczne światło Kodeksu, a w zapiętym plecaku bezpiecznie ukrył się Mogget. Kiedy podkute buty Sama zadzwoniły o metalowe szczeble, nagle z góry odpowiedziało im terkotanie łańcuchów, które zaczęły gwałtownie się zwijać. Sam ledwo zdążył schować ręce do środka, gdy ciężka pokrywa zaczęła nasuwać się na otwór studni, aż w końcu opadła z ogłuszającym łomotem, zamykając wejście. - No cóż, i tak nie zamierzaliśmy wracać tą samą drogą - powiedział Sam, siląc się na wesołość. - Jeśli w ogóle uda nam się wrócić - szepnął Mogget głosem tak cichym, że być może nikt go nie usłyszał. Sam zawahał się jednak przez chwilę, a pies wydał stłumione warknięcie. Jedynie Lirael z determinacją schodziła coraz niżej po szczeblach, unosząc ze sobą ostatnie wspomnienie słońca. Wszyscy opuszczali się w głąb ziemi, w ciemność.