uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Gayle Forman - Byłam tu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Gayle Forman - Byłam tu.pdf

uzavrano EBooki G Gayle Forman
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 48 osób, 39 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 269 stron)

Dla Suzy Gonzales

1 Dostałam tę wiadomość w dniu, w którym umarła Meg. Z przykrością Was informuję, że musiałam odebrać sobie życie. Długo się nad tym zastanawiałam. Ta decyzja jest wyłącznie moja. Wiem, że Was tym zranię, i przepraszam za to. Pamiętajcie, proszę, że zrobiłam to, by przerwać własny ból. To nie ma nic wspólnego z Wami. To moja sprawa. To nie Wasza wina. Meg Wysłała kopie wiadomości do swoich rodziców, do mnie i na komisariat policji w Tacomie. Dołączyła notatkę z adresem motelu i numerem pokoju. Nazwą trucizny, którą połknęła. Instrukcją, jak bezpiecznie obejść się z ciałem. Na poduszce w pokoju motelowym zostawiła kolejną notatkę. Poprosiła sprzątaczkę, by nie dotykała niczego i wezwała odpowiednie służby. Do listu przypięty był napiwek: pięćdziesięciodolarowy banknot. Nadała te mejle z czasowym opóźnieniem, żebyśmy odebrali je, gdy jej już nie będzie. Nie wiedziałam tego wszystkiego, nie wtedy. Przeczytałam mejla od Meg na bibliotecznym komputerze i pomyślałam: to musi być żart. Jakaś ściema. Zadzwoniłam do niej. Nie odbierała, więc zadzwoniłam do jej rodziców. – Dostaliście mejla od Meg? – spytałam. – Jakiego mejla?

2 Są nabożeństwa pogrzebowe. Są czuwania. No i kręgi modlitewne. Tyle tego, że łatwo się pogubić. Na czuwania przynosi się świecę, ale na nabożeństwa czasem także. Podczas tych uroczystości ludzie mówią i mówią. Co tu jest do powiedzenia? Jakby niewystarczająco złe było to, że umarła – w taki sposób. Na dodatek wkopała mnie w to wszystko. Mogłabym ją zabić, przysięgam. – Jesteś gotowa, Cody? – pyta Tricia. Jest późne czwartkowe popołudnie, a my idziemy na piątą imprezkę w tym miesiącu. Tym razem na czuwanie ze świecami. Chyba. Nie jestem pewna. Wypełzam ze swojego pokoju. Matka dopina czarną koktajlową sukienkę. Wyszperała ją w lumpeksie, specjalnie na pogrzeb. Ale jestem pewna, że gdy kurz opadnie, kiecka wejdzie do codziennego użytku. Matka wygląda w niej bardzo seksownie. Do twarzy jej w żałobie. Jak większości ludzi w tym mieście. – Czemu się nie przebrałaś? – pyta. – Wszystkie moje ładne ciuchy są brudne – odpowiadam. – Jakie ładne ciuchy? – Dobra. Wszystkie moje choć trochę żałobne ciuchy. Są brudne. – Jakoś przedtem ci to nie przeszkadzało. Wymieniamy spojrzenia. Kiedy miałam osiem lat, Tricia oświadczyła, że jestem już dostatecznie duża, żeby prać swoje szmatki. Domyślacie się, jaki był efekt. – Czemu musimy znowu tam iść?

– Miasteczko tego potrzebuje. Musi dojrzeć. – Dojrzeć to musi ser – mówię. – Miasteczko co najwyżej potrzebuje nowej rozrywki. „Miasteczko” to tysiąc pięćset siedemdziesiąt cztery osoby. O ile wierzyć wyblakłej tablicy przy drodze. – Tysiąc pięćset i siedemdziesiąt trzy – mówiła Meg, gdy udało jej się wyrwać stąd zeszłego lata (stypendium naukowe w wyższej szkole w Tacomie). – Tysiąc pięćset i siedemdziesiąt dwie, kiedy przyjedziesz do Seattle i wynajmiemy sobie coś razem. – Tak mówiła. Tysiąc pięćset i siedemdziesiąt trzy. Tak jest teraz i tak już zostanie, dopóki ktoś się nie narodzi albo nie umrze. Ludzie stąd nie wyjeżdżają. Nawet kiedy Tammy Henthoff i Matt Parner zostawili swoich ślubnych, żeby być razem (lokalna sensacja, przynajmniej do wybuchu sprawy Meg), nie odeszli stąd. Zamieszkali na osiedlu przyczep kempingowych na obrzeżach miasta. – Czy ja tam muszę iść? Nie wiem, po co w ogóle zadaję Tricii takie pytanie. Jest moją matką, jasne, ale z pewnością nie może mi nic kazać. Wiem, że trzeba. Wiem dlaczego. Dla Joego i Sue. Rodziców Meg. Byłych rodziców Meg. Mam z tym problem językowy. Czy przestaje się być rodzicem kogoś, gdy ten ktoś umrze? Kiedy ten ktoś umrze celowo? Joego i Sue zdmuchnęło w głąb rozpaczy. Ich cienie pod oczami są jak studnie. Chyba nigdy nie pojaśnieją. To dla tych dwojga wywlekam z szafy najmniej śmierdzącą kieckę i wciągam ją na grzbiet. Szykuję się, by zaśpiewać. Kolejny raz. Anielski orszak niech twą duszę przyjmie. Jak to paskudnie brzmi.

3 Ułożyłam w głowie z tuzin panegiryków dla Meg. Tyle rzeczy mogłabym o niej powiedzieć. Kiedy poznałyśmy się w przedszkolu, narysowała nas obie, a pod spodem nabazgrała coś, czego nie zrozumiałam. W przeciwieństwie do niej nie umiałam wtedy czytać ani pisać. – Tu jest napisane: „przyjaciółki na zawsze” – objaśniła mi Meg. Wszystko, czego sobie życzyła, stawało się faktem – i tak było też tym razem. Mogłabym powiedzieć, że wciąż przechowuję ten rysunek. W blaszanym pudełku na narzędzia, tam, gdzie moje najcenniejsze skarby. Pogniótł się od ciągłego miętoszenia w dłoniach. Dobrym tematem byłoby też to, że Meg wydawała się wiedzieć wszystko o wszystkich. Często były to rzeczy, których nie wiedzieli sami zainteresowani. Jak wzorzec kichania. Każdy ma swój własny sposób. Stałą liczbę kichnięć w serii. Moja wynosi trzy. Dla Scottiego i Sue – po cztery. Joe kicha po dwa razy, a Meg po pięć. Potrafiła zapamiętać, co kto miał na sobie w dniu, gdy w szkole robili zdjęcia. W każde Halloween. Była jak chodzące archiwum. Sama zapełniała je treścią, bo prawie każde Halloween spędzałyśmy razem. Ja – w kostiumie, który mi wymyśliła. Mogłabym opowiedzieć o jej obsesji na punkcie piosenek o świetlikach. Zaczęło się to w pierwszej licealnej, gdy Meg znalazła gdzieś używany winyl z singlem kapeli o nazwie Heavens to Betsy. Zawlokła mnie do swojego pokoju i puściła trzeszczące nagranie. Miała przedpotopowy adapter, który znalazła na pchlim targu i przywróciła do stanu używalności całkiem sama – no, z pomocą instrukcji z YouTube’a. „Nigdy się nie dowiesz, jakie to uczucie, rozświetlać niebo. Nigdy nie pojmiesz, jak to jest być świetlikiem”, śpiewała Corin Tucker głosem tak silnym i delikatnym jednocześnie, jakby pochodził nie z tego świata.

Po tym odkryciu Meg wyruszyła na misję: odnaleźć wszystkie najlepsze piosenki o świetlikach. Jak to ona – w ciągu paru tygodni zgromadziła imponującą kolekcję. – Czy ty w ogóle widziałaś kiedyś świetlika? – spytałam, gdy kleiła w przejęciu swoją playlistę. Wiedziałam, że odpowiedź brzmi „nie”. Tak jak i ja, Meg nigdy nie była na wschód od Gór Skalistych. – Mam czas – odparła wtedy, rozkładając szeroko ramiona. Jak gdyby chciała mi pokazać, ile życia przed nią. * * * Joe i Sue poprosili, żebym wygłosiła mowę podczas pierwszego nabożeństwa. Tego dużego, które powinno odbyć się w katolickim kościele, do którego rodzina Garcia uczęszczała od lat. Ojciec Grady był przyjacielem rodziny, ale miał swoje zasady. „Meg popełniła grzech śmiertelny”, powiedział. Jej dusza nie dostanie wstępu do nieba, a ciało – na katolicki cmentarz. Ten ostatni problem rozwiązał się sam. Sporo czasu minęło, nim policja wydała rodzinie ciało Meg. Trucizna, której użyła, była bardzo rzadka. Nikogo, kto znał ją choć trochę, nie powinno to dziwić. Meg nie nosiła ubrań z sieciówek. Słuchała niszowych zespołów, którymi nikt oprócz niej się nie interesował. Pewnie, że znalazła sobie jakąś egzotyczną trutkę. Tak więc trumna, nad którą wszyscy szlochali, była pusta. Pogrzeb się nie odbył. Podsłuchałam, jak wuj Meg, Xavier, powiedział do swojej dziewczyny, że lepiej, żeby nigdy nie było żadnego. Nikt nie miał najmniejszego pojęcia, co napisać na nagrobku. – Czego byśmy nie wymyślili, zabrzmi jak wyrzut – powiedział. Starałam się sklecić tę mowę o Meg. Naprawdę. Włączyłam płytę z piosenkami o świetlikach, którą wypaliła i mi podarowała. Trzeci z kolei był kawałek Bishopa Allena, zatytułowany Świetliki. Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej zwracałam uwagę na słowa, ale tym razem rąbnęły mnie na odlew: „Wciąż możesz jej

przebaczyć. A ona przebaczy tobie”. Nie jestem tego pewna. Ani co do siebie, ani co do niej. Powiedziałam Joemu i Sue, że strasznie mi przykro, ale nie wygłoszę tej mowy. Że nie wiedziałabym, co właściwie powiedzieć. Okłamałam ich wtedy. Pierwszy raz. * * * Dzisiejsze czuwanie odbywa się w klubie rotarian, co oznacza, że obędzie się bez religii. Choć prowadzący wygląda trochę jak pastor. Nie mam pojęcia, skąd oni się biorą, ci wszyscy prowadzący, którzy wcale nie znali Meg. A kiedy to się skończy, odbędzie się jeszcze jedno spotkanie. Sue zaprosiła mnie do ich domu. Spędzałam kiedyś u nich tak dużo czasu, że umiałam rozpoznać humor Sue już od progu. Po zapachu, który się tam unosił. Woń masła oznaczała, że Sue piecze ciasto. A także, że jest smutna i potrzebuje pociechy. Woń ostrych przypraw unosiła się, gdy była w radosnym nastroju. Pichciła wtedy Joemu jego ukochane meksykańskie dania, choć bolał ją od nich brzuch. Popcorn oznaczał, że Sue leży w swojej sypialni, bez światła, a Meg i Scottie muszą sobie radzić sami. Czyli – wyżywić się gotowymi daniami z mikrofali. Joe żartował czasem, jacy z nas szczęściarze, że możemy się tak opychać (i szedł na piętro do Sue). Przytakiwaliśmy mu. Chociaż po drugiej czy trzeciej panierowanej parówce człowiekowi robi się niedobrze. Znałam Garciów tak dobrze, że gdy zadzwoniłam tego ranka w sprawie mejla, wiedziałam, że Sue jeszcze leży w łóżku. Nie śpi, ale leży – choć była jedenasta rano w sobotę. Sue powiedziała kiedyś, że nigdy nie nauczyła się porządnie wysypiać, nawet po tym, jak jej dzieci już przestały budzić ją o świcie. Wiedziałam, że Joe parzy właśnie kawę, a płachta świeżej gazety zasłania mu stół w kuchni. Scottie pewnie oglądał kreskówki. Trwałość była jedną z wielu rzeczy, które uwielbiałam w tej rodzinie. U mnie jest inaczej. Tricia nie wstaje z łóżka przed południem. Jednego ranka można ją

zastać w kuchni, polewającą mlekiem płatki. Innego można jej nie zastać w ogóle. Teraz dom Garciów tchnie innym rodzajem trwałości. Znacznie mniej zachęcającym. Ale skoro Sue zaprasza, pójdę. Choć wolałabym nie. * * * Samochodów przed wejściem jest mniej niż w pierwsze dni żałoby, kiedy całe miasteczko zjednoczyło się we współczuciu, wyrażanym korowodem jadalnych darów w żaroodpornych naczyniach. Ciężko było znieść te wszystkie zapiekanki, te wyrazy empatii. „Tak mi przykro z powodu waszej straty”. W tym samym czasie w miasteczku śmigały plotki. „Jakoś się nie dziwię. Dziewczyna zawsze była pokręcona”. Słyszałam, jak ludzie szeptali tak między sobą. Meg i ja wiedziałyśmy, co niektórzy mówią o niej za plecami. W mieścinie takiej jak nasza była jak róża na pustyni – zbijała tych poczciwców z tropu. Ale kiedy umarła, przestało mi się to wydawać powodem do dumy. Nie tylko Meg się czepiali. Podsłuchałam, co mówią o Sue starzy bywalcy w barze Tricii. „Chybabym zauważyła, gdyby tak moja córka chciała się zabić!”, perorowała pani Tarkington. Matka Carrie, dziewczyny, która spała z połową chłopaków w szkole. Miałam ochotę zapytać panią Tarkington, czy jako osoba wszechwiedząca wie również o tym. A wtedy jej rozmówczyni odparowała: „Sue? Żartujesz. Ta kobieta nawet jak ma lepszy dzień, to dryfuje sobie gdzieś na orbicie”. Ich okrucieństwo było jak cios w żołądek. „A jakby tak któraś z was straciła dziecko, suki?”, wypaliłam. Tricia musiała odprowadzić mnie do domu. Po dzisiejszym spotkaniu Tricia musi iść do pracy, więc tylko podrzuca mnie pod dom Garciów. Wchodzę. Joe i Sue ściskają mnie mocno i odrobinę dłużej, niżbym chciała. Moja obecność musi być dla nich pewną ulgą. Ale słyszę to niewypowiedziane pytanie, gdy Sue patrzy na mnie. „Wiedziałaś? Czy wiedziałaś o tym?”

Sama nie wiem, co gorsze. Gdybym wiedziała – i nie powiedziała nic? Czy może prawda? Która jest taka, że choć Meg była moją najlepszą przyjaciółką, choć mówiłam jej o sobie absolutnie wszystko i zakładałam, że to działa w obie strony – to nie miałam pojęcia. Najmniejszego. „Długo się nad tym zastanawiałam”, napisała. Jak długo? Tygodnie? Miesiące? Lata? Znałyśmy się z Meg od przedszkola. Byłyśmy najbliższymi przyjaciółkami, niemal siostrami. Jak długo decyzja dojrzewała w sekrecie przede mną? I przede wszystkim – dlaczego Meg ją przede mną ukryła? * * * Po jakichś dziesięciu minutach, przesiedzianych w uprzejmym, smutnym milczeniu, Scottie, brat Meg, podchodzi do mnie z Samsonem na smyczy. Samson to ich pies. To znaczy, teraz jego pies. – Spacerek? – pyta Scottie. Nie tylko mnie, psa też. Kiwam głową i wstaję. Scottie jako jedyny w tej rodzinie wciąż zachował resztki podobieństwa do dawnego siebie. Może dlatego, że jest jeszcze młody. Choć już nie taki mały, no i trzymali się z Meg bardzo blisko. Kiedy Sue znikała w sypialni na piętrze, a Joe podążał za nią, to Meg była matką dla Scottiego. Jest późny kwiecień, ale pogody nikt o tym nie zawiadomił. Zimny, ostry wiatr uderza w nas, chłoszcze piaskiem. Idziemy w stronę wielkiego, pustego pola, na którym srają wszystkie okoliczne czworonogi. Scottie spuszcza Samsona ze smyczy. Ten wystrzela naprzód jak z katapulty. Rozentuzjazmowany, szczęśliwy w swojej psiej ignorancji. – Trzymasz się jakoś, Cherlakowski? – Jest jakiś fałsz w używaniu tego starego, żartobliwego przezwiska. A poza tym wiem przecież, jak się trzyma. Ale Meg nie będzie mu już matkowała, a Joe i Sue zatonęli w żałobie. Ktoś powinien więc przynajmniej spytać. – Jestem na siódmym levelu w Wykrywaczu Diabłów – odpowiada Scottie, wzruszając ramionami. – Pozwalają mi teraz

grać przez cały dzień. – Niespodziewana korzyść – mówię i zakrywam usta dłonią. Moje wisielcze poczucie humoru aktywowało się w najmniej odpowiedniej chwili. Ale Scottie śmieje się szorstko, śmiechem kogoś o wiele starszego. – Ta. Wiem. Zatrzymuje się i patrzy, jak Samson obwąchuje tyłek jakiegoś collie. W drodze powrotnej Samson napina smycz, bo wie, że na końcu trasy czeka go żarcie. Scottie pyta mnie: – Wiesz, czego nie kumam? Myślałam, że będziemy dalej rozmawiać o grach komputerowych, więc nie jestem przygotowana na to, co nastąpi. – Nie kumam, czemu nie wysłała tego mejla do mnie. – A masz w ogóle skrzynkę? – pytam. Jakby to było przyczyną. Przewraca oczami. – Mam dziesięć lat, nie dwa. Założyłem sobie konto w trzeciej klasie. Meg ciągle wysyłała mi różne rzeczy. – Wiesz, pewnie… pewnie chciała cię oszczędzić. Przez moment jego oczy są tak puste, jak spojrzenia jego rodziców. – Jasne. Oszczędziła mnie. * * * Goście właśnie opuszczają dom Garciów. Przyłapuję Sue na wrzucaniu rybnej zapiekanki do śmieci. Posyła mi speszone spojrzenie. Kiedy próbuję ją objąć na do widzenia, pyta: – Czy mogłabyś jeszcze zostać? Pyta cichym głosikiem, tak różnym od zuchwałego tembru Meg. Meg potrafiła tym swoim głosem namówić ludzi do wszystkiego. – Oczywiście. Sue gestem zaprasza mnie do jadalni. Joe siedzi tam na

kanapie, nieruchomo wpatrując się w przestrzeń i ignorując psa, który nie przestaje prosić o swój wyczekiwany obiad. Patrzę na Joego oblanego światłem zmierzchu. To po nim Meg odziedziczyła smagłą skórę i meksykańskie rysy. Joe wygląda, jakby przez ostatni miesiąc postarzał się o tysiąc lat. – Cody – mówi Joe. Jedno słowo, a mnie już chce się płakać. – Cześć, Joe. – Sue chciałaby zamienić z tobą słowo. Oboje chcemy. Serce zaczyna mi walić jak młotem. Myślę, że teraz to już na pewno spytają, czy coś wiem. Policjanci wzięli mnie już raz w krzyżowy ogień pytań – ale wypytywali, skąd Meg pozyskała tę truciznę. Oczywiście nie miałam pojęcia. Wiem tylko jedno – jeśli Meg czegoś chciała, zwykle znajdowała sposób, żeby to zdobyć. Po jej śmierci wyszukałam w sieci typowe oznaki planowanego samobójstwa. Meg nie oddała mi żadnej swojej ulubionej rzeczy. Nie mówiła o śmierci. Jasne, zdarzało jej się rzucić: „Jeśli pani Dobson zrobi nam jeszcze jedną kartkówkę, to chyba się zastrzelę”. Ale czy to się liczy? Sue siedzi obok Joego na sfatygowanej kanapie. Zerkają sobie w oczy, ale nie mogą zbyt długo znieść swoich spojrzeń. Więc zwracają się do mnie, jakbym była Szwajcarią. Ich krajem rozjemcą. – Semestr w Cascades kończy się w przyszłym miesiącu – mówią mi. Kiwam głową. Uniwersytet Cascades to prestiżowa prywatna szkoła wyższa, która przyznała Meg stypendium. Po maturze miałyśmy obie wyjechać do Seattle. Taki był kiedyś plan. Snułyśmy te marzenia od ósmej klasy. My razem na Uniwersytecie Waszyngtońskim. Przez pierwsze dwa lata dzielące pokój w akademiku, a później – jakieś wynajęte mieszkanie. Ale potem Meg dostała tę wypasioną ofertę Cascades. Znacznie lepszą niż to, co mogli jej zaoferować w Waszyngtonie. Ja dostałam się na UW, ale bez żadnych poduszek finansowych w pakiecie. Tricia nie ukrywała, że w niczym mi nie pomoże. „Dopiero co wygrzebałam się z własnych długów”, powiedziała. No to dałam sobie spokój z

uniwerkiem i zostałam w domu. Miałam zamiar pochodzić przez dwa lata do szkoły policealnej, a potem dołączyć do Meg. Joe i Sue milczą. Patrzę, jak Sue skubie skórki przy paznokciach. Są całe postrzępione. W końcu podnosi głowę. – Szkoła bardzo ładnie nas potraktowała. Powiedzieli, że spakują wszystko i wyślą. Ale nie chcę, żeby ktoś obcy dotykał jej rzeczy. – A co ze współlokatorami Meg? – pytam. Cascades jest niewielkie i nie ma akademika z prawdziwego zdarzenia. Meg mieszka – mieszkała – w wynajętym przez uczelnię domu dla studentów. – Wygląda na to, że po prostu zamknęli jej pokój i zostawili go tak, jak był. Czynsz jest opłacony do końca semestru, ale teraz powinniśmy stamtąd wszystko zabrać i przywieźć… – głos jej się załamuje. – Do domu – kończy za nią Joe. Potrzebuję chwili, by zrozumieć, o co mnie proszą. Czego ode mnie oczekują. Najpierw czuję ulgę. Więc nie będę musiała przyznać, że nie miałam pojęcia, co Meg planowała. Że tym jednym, jedynym razem, kiedy to o n a potrzebowała m n i e – zawiodłam. Ale potem ciężar tej prośby z hukiem opada mi na dno żołądka. Co nie znaczy, że powiem nie. Oczywiście, że się zgodzę. Oczywiście, że tak. – Chcecie, żebym spakowała jej rzeczy? – pytam. Przytakują, więc i ja kiwam głową. Tyle mogę zrobić. – Kiedy już skończą się twoje wykłady, oczywiście – mówi Sue. Moje wykłady oficjalnie kończą się za miesiąc. Tak naprawdę skończyły się w dniu, gdy dostałam tamtego mejla. Mam teraz same jedynki. Albo nieobecności. Bez różnicy. – I jeśli dasz radę wziąć wolne w pracy – dodaje Joe. Mówi z szacunkiem, jak gdyby moja praca była ważna. Sprzątam ludziom domy. Moi zleceniodawcy – czyli wszyscy w tym mieście – zachowali się naprawdę miło. Powiedzieli, żebym zrobiła sobie przerwę na tak długo, jak potrzebuję. Ale ja nie

potrzebuję pustych godzin, żeby siedzieć i myśleć o Meg. – Mogę jechać kiedykolwiek – oznajmiam. – Choćby jutro. – Nie miała tego dużo. Możesz wziąć samochód – podpowiada Joe. Joe i Sue jeżdżą jednym wozem. Rozplanowują swoje przedsięwzięcia niczym NASA. Sue podrzuca Joego do pracy, później odwozi Scottiego do szkoły, potem sama jedzie do pracy – a pod koniec dnia zbiera ich obu. W weekendy jest to równie skomplikowane, z tym że dochodzą jeszcze zakupy i inne rzeczy, na które nie było czasu w tygodniu. Ja nie mam samochodu. Od czasu do czasu, naprawdę rzadko, Tricia pozwala mi wziąć swój. – Może pojadę busem? Nie ma… nie miała aż tylu tych rzeczy. Od Joego i Sue wręcz bije ulga. – Kupimy ci bilet. Wszystkie większe pudła możesz nadać UPS-em – mówi Joe. – I nie musisz przywozić wszystkiego – dodaje Sue. – Tylko to, co naprawdę ważne. Kiwam głową. Wydają się tak wdzięczni, że aż muszę odwrócić wzrok. To nic takiego. Zaledwie trzydniowa wycieczka: dzień na dojazd, dzień na spakowanie rzeczy, dzień na powrót. Do tego typu rzeczy Meg zgłaszała się na ochotnika. Nie trzeba było jej prosić.

4 Raz na jakiś czas wpadnie mi w oczy pełen nadziei artykuł o tym, jak to Tacoma się rozwija i że pewnie niedługo będzie tam równie światowo jak w Seattle. Ale kiedy mój bus wjeżdża do opustoszałego centrum, wszystko tu wygląda, jakby rozpaczliwie napinało się na ten światowy poziom i poległo. Jak te kobiety, które przesiadują w barze Tricii. Pięćdziesięciolatki w mini, butach na platformach i z makijażem. Nikt nie daje się na to nabrać. „Z tyłu liceum, z przodu muzeum”. Tak o nich mówią faceci w naszym miasteczku. Kiedy Meg wyjechała, przyrzekłam, że będę ją odwiedzać co miesiąc. Ale przyjechałam tylko raz, w październiku. Kupiłam bilet na bus aż do Tacomy, ale kiedy zajechał na przystanek w Seattle, Meg już tam była. Ze szczegółowym planem. Miałyśmy powłóczyć się po Wzgórzu Kapitolińskim, zjeść obiad w jakiejś skromnej knajpce w Chinatown i zobaczyć koncert pewnej kapeli w Belltown. Wszystkie te rzeczy, o których marzyłyśmy kiedyś. Meg była bardzo podekscytowana swoim planem. Nie miałam pewności, czy traktuje ten dzień rozrywek jako zachętę na przyszłość, czy jako nagrodę pocieszenia dla mnie. W każdym razie nic z tego nie wyszło. Było zimno i padał deszcz – gdy wychodziłam z domu, było tylko zimno. Jeszcze jeden powód, by nie mieszkać w Seattle, pomyślałam sobie wtedy. Żadne z miejsc, które zwiedziłyśmy – ani sklepy z używanymi ciuchami, ani te z płytami, ani kawiarnie – nie okazały się tak fajne, jak myślałam. To właśnie powiedziałam Meg. – Przykro mi – odparła bez sarkazmu, szczerze zmartwiona. Jak gdyby niedostatki Seattle były jej osobistą winą. Skłamałam jej wtedy. Seattle było wspaniałe. Uwielbiałabym tam żyć, z deszczem czy bez. Ale jestem pewna, że uwielbiałabym też Nowy Jork czy Tahiti. Oraz miliony innych miejsc, których

nigdy nie będzie mi dane zobaczyć. Tego wieczoru miałyśmy zobaczyć koncert i spotkać się z jakimiś ludźmi, których Meg znała. Wymówiłam się zmęczeniem. Wróciłyśmy do jej bursy w Tacomie. Miałam zostać jeszcze przez większość następnego dnia, ale powiedziałam, że boli mnie gardło, i pojechałam do domu wczesnym autobusem. Meg zapraszała mnie jeszcze kilka razy. Zawsze coś stawało mi na przeszkodzie. Miałam ważne zajęcia w szkole albo bilet na bus okazywał się nieosiągalnym wydatkiem. Jedno i drugie było prawdą. Nawet jeśli nie całą. * * * Trzeba przesiąść się dwa razy, żeby dotrzeć do niewielkiego, pełnego zieleni, położonego tuż nad wodą kampusu. Joe poinstruował mnie, żebym zgłosiła się do administracji po jakieś dokumenty i po klucz. Wprawdzie Meg nie mieszkała w obrębie kampusu, ale uczelnia i tak tym wszystkim zarządza. Kiedy wyjaśniam im, kim jestem, natychmiast zgadują, po co przyjechałam – widzę to w ich oczach. Nie cierpię tego rodzaju spojrzeń, ale nauczyłam się je znosić. Oznaczają wytrenowaną empatię. – Bardzo nam przykro z powodu twojej straty – mówi ta kobieta. Jest opasła i nosi obszerne ubrania, w których wydaje się jeszcze większa. – Organizujemy regularne spotkania grupy wsparcia dla wszystkich, których dotknęła śmierć Megan. Jeśli chciałabyś dołączyć, następne odbędzie się za parę dni. Megan? Nikt oprócz babci tak jej nie nazywał. Kobieta wręcza mi jakąś broszurę. Kolorowa kopia ze zdjęciem uśmiechającej się Meg, którego nie widziałam wcześniej. U góry widnieje duży napis „Linia Życia” z serduszkami zamiast kropek nad „i”. – Spotkanie jest w poniedziałek, po południu. – Obawiam się, że wtedy już mnie tu nie będzie. – Szkoda. – Milczy przez chwilę. – Grupa wsparcia bardzo pomogła społeczności kampusu. Wszyscy są dość wstrząśnięci.

„Wstrząśnięty” nie jest właściwym słowem. Wstrząśnięta to ja byłam, gdy wreszcie udało mi się wydusić z Tricii, kto jest moim ojcem (okazało się, że przez dziewięć pierwszych lat mojego życia mieszkał jakieś dwadzieścia mil od nas). To, co się stało z Meg, należy do zupełnie innej kategorii. To jakby obudzić się pewnego dnia i odkryć, że się żyje na Marsie. – Przyjechałam tylko na noc – mówię. – Szkoda… – powtarza. – No szkoda. Wręcza mi komplet kluczy, wyjaśnia, jak trafić do domu studenckiego, i dodaje, że mogę do niej zadzwonić, gdybym potrzebowała pomocy. Wychodzę stamtąd, nim obdaruje mnie swoją wizytówką. Albo – co gorsza – buziakiem. Nikt w bursie nie odpowiada na pukanie, więc po prostu wchodzę do środka. Wewnątrz cuchnie piwem, pizzą, zawartością fajki wodnej i czymś przenikliwie ostrym, co kojarzy mi się z niesprzątaną kocią kuwetą. Zza licznych drzwi dochodzą dźwięki muzyki. Phish albo Widespread Panic. Kiepska nuta dla hipsterów. Meg wolałaby się zabić, niż słuchać czegoś podobnego, myślę sobie – i nagle dopada mnie świadomość, że owszem, tak. W rzeczy samej się zabiła. – A ty do kogo? – Wysoka, absurdalnie ładna dziewczyna wyrasta tuż przede mną. Ma dekatyzowaną koszulkę z pacyfką i uśmiecha się kpiąco. – Jestem Cody. Reynolds. Przyjechałam tu po Meg… po rzeczy Meg. Sztywnieje. Jakby jedna wzmianka o istnieniu Meg kompletnie zwarzyła jej humor. Czuję, że nie cierpię tej dziewuchy. A gdy przedstawia się jako Żywia, żałuję, że nie ma tu ze mną Meg. Wymieniłybyśmy jedno z tych spojrzeń, którymi przez lata wyrażałyśmy wzajemny ubaw. „Żywia?” – Mieszkałaś z nią w pokoju? – pytam. Tuż po przyjeździe na uniwerek Meg słała mi długie mejle, wypełnione opowieściami o jej wykładach, o profesorach, o dorywczej studenckiej pracy. Czasem dorzucała też złośliwie dowcipne węglowe szkice, portrety

swoich kolegów z domu studenckiego. Skanowała je dla mnie. Kiedyś uwielbiałam, gdy pławiła się w tym swoim poczuciu wyższości. Tak właśnie zawsze było: Meg i Ja, My Dwie Kontra Świat. Ale w tym przypadku miałam wrażenie, że próbuje przedstawić swoich współlokatorów jako śmieszniejszych, niż są naprawdę. Żeby mnie nie było przykro. W efekcie czułam się jeszcze gorzej. W każdym razie nie przypominam sobie żadnej Żywii. – Ja trzymam z Richem – odpowiada Żywia, wredna hipiska. Ach, Upalony Richard. Tak nazywała go Meg. Poznałam go, gdy byłam tu ostatnim razem. – To ja wezmę się do roboty – mówię. – No raczej. – Żywia na to. Jej otwarta wrogość zbija mnie z tropu. Spędziłam miesiące wśród ludzi, którzy cackali się ze mną jak ze zgniłym jajem. Spodziewam się niemal, że pod pokojem Meg znajdę jeden z tych zaimprowizowanych ołtarzyków. Kwiatki i świeczki. W moim mieście wyrastają jak grzyby po deszczu. Za każdym razem, gdy jakiś widzę, mam ochotę go zdemolować. Ale nie tym razem. Na drzwiach ktoś przykleił okładkę płyty. Poison Idea, album Feel The Darkness. Zdjęcie człowieka z lufą pistoletu przy skroni. Więc tak koledzy Meg czczą pamięć zmarłych? Oddycham szybciej niż zwykle, gdy przekręcam klucz i naciskam klamkę. Wnętrze też mnie zaskakuje. Meg była znana z bałaganiarstwa. Jej domowa sypialnia pękała w szwach od chwiejących się stert książek, płyt, rysunków, rozgrzebanych robótek ręcznych. Tu jakaś lampa, którą próbowała naprawić, tam znów rolki taśmy filmowej czekające na montaż. Sue powiedziała, że koledzy z bursy po prostu zamknęli ten pokój i zostawili go tak, jak był. Nie wygląda na to. Łóżko jest pościelone. Większość rzeczy Meg została schludnie poskładana. Pod łóżkiem leżą puste kartonowe pudła. Uwinę się z robotą w jakieś dwie godziny. Gdybym wiedziała, pożyczyłabym samochód Garciów i załatwiła wszystko

w jeden dzień. Sue i Joe chcieli dać mi pieniądze na motel, ale nie wzięłam ich. Wiem, że im się nie przelewa. Każdy dodatkowy cent szedł na edukację Meg – która nawet mimo stypendium okazała się pełna ukrytych kosztów. Jej śmierć też ich kosztowała. Powiedziałam, że prześpię się tutaj. Teraz, gdy jestem w jej pokoju, nie mogę przestać myśleć o tym, jak spałam tu ostatni raz. Jedyny raz. Od dzieciństwa dzieliłyśmy łóżka, tapczany i śpiwory, wysypiając się bez problemu. Ale tamtej nocy leżałam bezsennie obok twardo śpiącej Meg. Pochrapywała, a ja trącałam ją nogą. Jakby to jej chrapanie nie dawało mi usnąć. Kiedy wstałyśmy w niedzielny poranek, coś paskudnie twardego cisnęło mnie w żołądek. Tęskniłam do awantury. Ale ostatnim, czego bym chciała, było sprzeczanie się z Meg. Nic takiego nie zrobiła. Była moją najlepszą przyjaciółką. Więc wyjechałam wcześnie. Wcale nie z powodu bolącego gardła. Schodzę z powrotem na dół. Zamiast Phisha gra teraz coś bardziej rockowego, chyba Black Keys. Zaskakująca zmiana na lepsze. Kilkoro ludzi przysiadło na fioletowej aksamitnej kanapie. Raczą się pizzą i sześciopakiem piwa. Żywia jest z nimi, więc mijam całą grupkę, nie patrząc w tę stronę. Ignoruję woń pizzy, choć w brzuchu mi burczy. Nic dziś nie jadłam, nie licząc batonika w autobusie. Na zewnątrz podnosi się mgła. Idę przed siebie, aż natrafiam na ciąg knajp. Zamówienie składające się wyłącznie z kawy gwarantuje mi niechęć kelnerki. Zamawiam więc jeszcze całodobowy zestaw śniadaniowy za niecałe trzy dolce. Zyskuję tym samym prawo, by zamelinować się w tym przybytku na noc. Po paru godzinach – i kilku dolewkach kawy – kelnerka w zasadzie daje mi spokój. Wyciągam książkę. Szkoda, że nie zabrałam jakiegoś czytadła. Ale pani Banks – nasza bibliotekarka – ostatnio podsuwa mi samych europejskich autorów. Miewa takie fazy w związku ze mną. Tak jest od dnia, w którym odkryła, że podczytuję jakiegoś sensacyjniaka w barze Tricii. Miałam wtedy dwanaście lat i często przesiadywałam tam, gdy pracowała. Pani

Banks spytała, co jeszcze lubię czytać, a ja zasypałam ją tytułami. Były to przeważnie tanie wydania, które Tricia podwędzała z pomieszczenia dla pracowników. – Jesteś prawdziwym molem książkowym – orzekła wtedy pani Banks. Tydzień później zaprosiła mnie do biblioteki. Kiedy przyszłam, wyrobiła mi kartę czytelnika i wręczyła Dziwne losy Jane Eyre oraz Dumę i uprzedzenie. – Jak już skończysz, daj mi znać, jak ci się podobały, to dostaniesz coś innego – powiedziała. Pochłonęłam książki w trzy dni. Jane Eyre spodobała mi się bardziej. Choć nie znosiłam pana Rochestera i wolałabym, żeby zginął w pożarze. Pani Banks uśmiechnęła się, gdy jej o tym powiedziałam, a potem wręczyła mi Perswazję i Wichrowe Wzgórza. Odtąd zachodziłam do biblioteki regularnie, sprawdzając, co ma dla mnie nowego. Niesamowite, jakim niekończącym się wyborem książek dysponowała ta maleńka placówka. Znacznie później dowiedziałam się, że pani Banks sprowadzała te pozycje, korzystając z wymiany międzybibliotecznej. Specjalnie dla mnie. Ale dziś refleksyjny Milan Kundera, którego dla mnie wybrała, sprawiał, że ciążyły mi powieki. Za każdym razem, gdy tylko przymykałam oczy, kelnerka pojawiała się przy mnie z kolejną porcją kawy. Jak sterowana radarem. To nic, że poprzedniej dolewki nawet nie tknęłam. Tkwię w knajpie do piątej rano, a potem reguluję rachunek. Zostawiam kelnerce porządny napiwek. Nie jestem pewna, czy złośliwie przeszkadzała mi spać, czy też pilnowała, żeby mnie stamtąd nie wyrzucono. Włóczę się wokół kampusu, a gdy o siódmej otwierają bibliotekę, znajduję sobie w niej cichy kąt i przesypiam parę godzin. Potem wracam do bursy Meg. Na ławeczce siedzą sobie chłopak z dziewczyną. Piją kawę. – Hej – mówi chłopak. – Cody, tak? – No.

– Jestem Richard – odpowiada. – Tak. My się już znamy – rzucam. Nie pamięta. Pewnie był zbyt upalony. – Mam na imię Alice – przedstawia się dziewczyna obok. Przypominam sobie, że Meg wspomniała o nowej koleżance, która dołączyła do grupy w zimowym semestrze. Zajęła miejsce jakiejś innej dziewczyny. Tamta zmieniła szkołę. – Gdzie spałaś? – pyta Richard. – W motelu – kłamię. – Chyba nie w Starline? – wyrywa się Alice, podenerwowana. – Gdzie? – Potrzebuję chwili, by skojarzyć, że Starline to ten motel. Motel od Meg. – Nie, w jakiejś innej dziurze. – Chcesz trochę kawy? – proponuje Alice. Cała ta kawa, którą wciągnęłam w jadłodajni, kwaśno parzy mnie w żołądek. Jestem wprawdzie półprzytomna i wyczerpana, ale nie zniosłabym następnej porcji. Potrząsam głową. – To może chcesz skręta? – podsuwa Richard. – Richard – gromi go Alice. – Ona będzie musiała to wszystko popakować. Raczej nie chce robić tego na spaleniu. – Ja myślę, że właśnie by chciała być wtedy spalona – rzuca Upalony Richard. – Dam radę – mówię. Słońce wywalczyło sobie drogę zza mgły i dookoła jest tak jasno, że kręci mi się w głowie. – Siadaj, zjedz coś. – Alice uśmiecha się życzliwie. – Uczę się piec chleb. Mam tu świeży bochenek. – Smakuje trochę jak cegła, ale i tak jest lepszy niż te poprzednie – zachęca Richard. – Jest w porządku. – Alice milczy przez chwilę. – To znaczy, jak się go posmaruje grubo masłem i zaleje miodem, to może być. Nie chcę chleba. Nie miałam ochoty poznawać tych ludzi, zanim tu przyjechałam, i na pewno nie nabrałam jej teraz. Lecz Alice znika i wraca z bochenkiem, nim zdążyłam się obejrzeć. Jest dosyć twardy i gumowaty. Ale miała rację. Z masłem i miodem da się go zjeść.