kanale
Maigret et le corps sans tête
Przełożyła: Anna Mencwel
Wydanie oryginalne: 1955
Wydanie polskie: 1993
Rozdział 1
Znalezisko braci Naud
Zaczynało świtać, kiedy Jules, starszy z braci Naud, ukazał się na pokładzie barki.
Najpierw wyłoniła się głowa, potem ramiona, wreszcie cała postać. Stał teraz na
pokładzie,
wielki i niezdarny, przeczesując ręką rozczochrane włosy koloru lnu. Spojrzał na śluzę, w
lewo – na quai de Jemmapes, w prawo – na quai de Valmy. Odetchnął świeżym
powietrzem
wstającego dnia, zrobił sobie skręta, zapalił. W chwilę później rozbłysło światło w małym
bistro na rogu ulicy des Récollets.
W pierwszym porannym brzasku żółta barwa fasady wydawała się ostrzejsza niż za dnia.
Popaul, właściciel bistra, rozmamłany i potargany, dreptał po chodniku otwierając
okiennice.
Jules zszedł z trapu i przeciął nabrzeże skręcając drugiego papierosa. Kiedy Robert Naud,
niewiele niższy i chudszy od swego brata, wynurzył się z luku, ujrzał w oświetlonym
barze
Jules’a opartego o kontuar i Popaula dolewającego sobie koniaku do kawy.
Robert, jakby czekał na swoją kolejkę, skręcił papierosa identycznym ruchem co Jules.
Kiedy starszy brat wyszedł z bistra, młodszy opuścił barkę i spotkali się na środku jezdni.
– Uruchomię silnik – oświadczył Jules.
Bywało, że całymi dniami wymieniali najwyżej dziesięć tego rodzaju zdań. Ich łódź
zwała się „Dwaj bracia”. Za żony mieli siostry bliźniaczki i obie rodziny mieszkały na
barce.
Robert zajął miejsce Jules’a w barze Popaula, gdzie unosił się aromat wzmocnionej
koniakiem kawy.
– Zapowiada się ładny dzień – stwierdził mały, pulchny Popaul.
Naud spoglądał w milczeniu na krajobraz za oknem. Niebo różowiało. Sterczące rury
kominów nabierały życia i barwy, ale kryte dachówką i łupkiem dachy oraz bruk na jezdni
powlekała jeszcze miejscami delikatna warstwa nocnego szronu.
Rozległ się charkot silnika. Z rufy dobywały się rytmicznie kłęby czarnego dymu. Naud
położył pieniądze na ladzie, dotknął końcami palców czapki i ruszył z powrotem
nabrzeżem.
Umundurowany nadzorca śluzy stał przy komorze i szykował się do otwarcia wrót. W
oddali,
na quai de Valmy, słychać było kroki niewidocznych ludzi. Z barki dochodziły głosy
dzieci i
kobiet szykujących kawę.
Jules, zasępiony, wychylił się przez burtę. Robert wiedział, o co chodzi. Załadowali
kamień ciosowy w Beauval, przy czterdziestym ósmym słupie kanału de l’Ourcq, i swoim
zwyczajem przeciążyli barkę o kilka ton. Już wczoraj, kiedy wpływali z basenu La Villette
do
kanału Saint-Martin, zahaczyli o muliste dno.
W marcu na ogół poziom wód jest wysoki. Tego roku jednak nie padało od dwóch
miesięcy – wody było mało.
Wrota śluzy rozwarły się. Jules stanął przy kole sterowym. Robert zszedł na ląd,
odcumował barkę. Śruba napędowa zaczęła się obracać i stało się to, czego obawiali się
bracia: na powierzchni pojawiły się wielkie bańki gęstego błota.
Robert chwycił bosak, oparł się na nim całym ciężarem ciała i usiłował odepchnąć dziób
od brzegu. Śruba najwyraźniej się zacięła. Śluzowy, nawykły do takich przestojów, czekał
cierpliwie, zabijając po dorożkarsku ręce dla rozgrzewki.
Barką wstrząsnęło, rozległ się niepokojący zgrzyt przekładni. Robert odwrócił się do
brata. Jules zatrzymał silnik. Coś się musiało stać, ale co?
Śruba nie mogła wbić się w dno, gdyż osłaniała ją płetwa steru. Widocznie coś ją
zaklinowało, może stara cuma, których pełno w kanale. Jeśli tak, trudno będzie ją
odczepić.
Robert z żerdzią w garści poszedł na tył barki. Wychylił się i próbował dosięgnąć śruby w
mętnej wodzie. Jules szukał mniejszego bosaka. Laurence, żona Jules’a, wyjrzała z luku.
– Co się stało?
– Sam nie wiem.
Bracia w milczeniu manipulowali bosakami wokół zaklinowanej śruby. Śluzowy
Dambois, zwany powszechnie Charles’em, stanął na nabrzeżu i przyglądał się ich
zmaganiom. Nie pytał, nie komentował, pykał tylko powiązaną drutem fajeczkę.
Pojawili się pierwsi przechodnie. Szli w pośpiechu w kierunku placu République;
pielęgniarki w białych czepkach zmierzały do szpitala Saint-Louis.
– Masz coś?
– Chyba tak.
– Lina?
– Nie wiem.
Jules Naud zaczepił bosakiem o jakiś przedmiot. Po chwili miał go już na haku, na
powierzchni pojawiły się nowe bańki.
Jules powoli ciągnął bosak do góry. Wreszcie wyłonił się dziwaczny pakunek w resztkach
gazety, przewiązany sznurkiem.
Była to ludzka ręka, od ramienia po dłoń, która w wodzie nabrała sinej barwy i
konsystencji śniętej ryby.
Depoil, brygadier z trzeciej dzielnicy, kończył nocną służbę na posterunku przy quai de
Jemmapes, kiedy w drzwiach pojawiła się długa sylwetka starszego z braci Naud.
– Powyżej śluzy des Récollets stoi nasza barka „Dwaj bracia”. Kiedy chcieliśmy ruszyć,
śruba zaklinowała się i wyciągnęliśmy rękę mężczyzny.
Depoil, który od piętnastu lat pracował w dziesiątym obwodzie, zareagował tak, jak
zareagowałby każdy policjant z tego posterunku na taką wiadomość.
– Mężczyzny? – zapytał z niedowierzaniem.
– Tak, mężczyzny. Ciemno owłosiona…
Śruby napędowe nieraz zahaczały o zwłoki w kanale Saint-Martin i wyławiano je dość
często, zwykle w całości. Wśród nich trafiały się, owszem, ciała mężczyzn: kloszarda,
który
wypił o jednego za dużo i ześlizgnął się do wody, czy opryszka, którego pchnął nożem
członek wrogiej bandy.
Poćwiartowane zwłoki również nie należały do rzadkości, wyciągano je średnio dwa, trzy
razy do roku. Zawsze jednak, odkąd brygadier Depoil sięgał pamięcią, były to zwłoki
kobiet.
I to określonych kobiet: w dziewięciu przypadkach na dziesięć prostytutek najniższej
kategorii, takich, co szwendają się nocą po zaułkach. Raporty stwierdzały niezmiennie:
„Zbrodnia na tle sadystycznym”.
Policja znała cały światek przestępczy dzielnicy, miała aktualną czarną listę. Osobnika,
który na przykład włamał się do sklepu czy zaatakował kogoś z bronią w ręku,
aresztowano
zazwyczaj po kilku dniach. Rzadko natomiast udawało się pochwycić sprawców zabójstw.
– Przyniósł ją pan? – spytał Depoil.
– Rękę?
– Gdzie ją pan zostawił?
– Na nabrzeżu. Możemy ruszać? Musimy się dostać na quai de l’Arsenal i rozładować
barkę. Czekają na nas.
Brygadier zapalił papierosa. Zgłosił wypadek na Pogotowie Policyjne, po czym połączył
się z mieszkaniem komisarza dzielnicowego Magrina.
– Przepraszam, że pana budzę… Szyper wyciągnął z kanału rękę… Nie! Mężczyzny… To
samo sobie pomyślałem… Słucham?… Tak, tak, jest tutaj… Zaraz go spytam…
Nie odkładając słuchawki zwrócił się do Jules’a:
– Na pana oko długo przebywała w wodzie?
Naud podrapał się w głowę.
– Co to znaczy długo?
– Jest w rozkładzie?
– Nie, nie powiedziałbym. Moim zdaniem pływała ze dwa, trzy dni.
Brygadier powtórzył przez telefon:
– Dwa, trzy dni…
I słuchał, bawiąc się ołówkiem, instrukcji komisarza.
– Możemy ruszać? – ponowił pytanie Naud, gdy brygadier odłożył słuchawkę.
– Na razie nie. A nuż inne części ciała przyczepiły się do barki? Przy uruchamianiu łodzi
mogłyby zaginąć. Tak mówi komisarz i słusznie.
– Nie możemy tu sterczeć w nieskończoność! Za nami stoją już cztery statki, ludzie się
niecierpliwią.
Brygadier czekał na połączenie telefoniczne.
– Halo! To ty, Victor? Obudziłem cię? Jadłeś śniadanie? Świetnie, mam dla ciebie robotę.
Victor Cadet mieszkał w pobliżu, przy ulicy du Chemin-Vert. Nie było miesiąca, by nie
wzywano go na poszukiwania w kanale Saint-Martin. I też nikt inny nie wyłowił z
Sekwany i
paryskich kanałów tylu najróżniejszych przedmiotów, w tym również ludzkich zwłok.
– Muszę ściągnąć mojego pomocnika.
O godzinie siódmej rano na bulwarze Richard-Lenoir pani Maigret, świeża, ubrana już,
pachnąca mydłem, krzątała się po kuchni szykując śniadanie. Komisarz jeszcze spał. Na
Quai
des Orfèvres Lucas i Janvier pełnili służbę od szóstej. Wiadomość o ręce wyłowionej z
kanału
przyjął Lucas.
– Dziwne! – mruknął do Janviera. – W kanale Saint-Martin znaleziono rękę i nie jest to
ręka kobiety.
– Mężczyzny?
– A kogóż by?
– No… dziecka.
Taki wypadek miał miejsce jeden jedyny raz, trzy lata temu.
– Zawiadomimy szefa?
Lucas spojrzał na zegarek, zawahał się. Pokręcił głową.
– Nie pali się. Niech sobie spokojnie wypije kawę.
Za dziesięć ósma przed barką „Dwaj bracia” zebrał się już gęsty tłumek. Strażnik
odpędzał gapiów od przedmiotu, który leżał pod plandeką na płycie. Przez śluzę
przepuszczano łódź Victora – zacumowała przy nabrzeżu.
Victor Cadet był ogromnym mężczyzną. Aż korciło, by go zapytać, czy skafander robił
sobie na miarę. Jego pomocnik był za to malutki, żuł tytoń i strzykał do wody brązową
śliną.
Założył drabinkę, pompę i umocował na szyi Victora wielki mosiężny hełm.
Na tylnym pokładzie „Dwóch braci” pokazały się dwie kobiety i pięcioro dzieci.
Dzieciaki miały włosy jasnoblond, prawie białe. Jedna z kobiet była w ciąży, druga
trzymała
na ręku niemowlę.
Domy na quai de Valmy stały teraz w pełnym słońcu. W jasnym, wesołym blasku
nabrzeże wcale nie wyglądało ponuro, wbrew rozpowszechnionej opinii. Farba na
fasadach
nie była co prawda świeża, biel i żółć wyblakły, ale tego marcowego poranka ulica
przypominała obraz Utrilla.
Za „Dwoma braćmi” czekały cztery barki. Na pokładach suszyła się na sznurze bielizna,
baraszkowały dzieci, pokrzykiwały kobiety. Unosił się zapach smoły, dominujący nad
mniej
przyjemną wonią kanału.
Piętnaście po ósmej, kiedy Maigret dopijał drugą filiżankę kawy i ocierał usta przed
zapaleniem pierwszej porannej fajki, zatelefonował Lucas.
– Ręka mężczyzny, powiadasz?
Maigret też był zdziwiony.
– Nic więcej nie znaleziono?
– W akcji jest nurek, Victor Cadet. Trzeba jak najszybciej otworzyć śluzę, grozi korek.
– Kto się tym zajął?
– Judel.
Inspektor z dziesiątki, chłopak niczym się nie wyróżniający, lecz skrupulatny. Można
było na nim polegać przy czynnościach wstępnych.
– Przyjedzie pan, szefie?
– Nawet nie nałożę zbytnio drogi.
– Dojechać do pana?
– A kto jest dzisiaj?
– Janvier, Lemaire… O, właśnie wchodzi Lapointe.
Maigret zawahał się. Wokół niego pełno było słońca, miał ochotę uchylić okno. Może to
całkiem prosta zagadka, błaha sprawa, w sam raz dla Judela, który świetnie poprowadzi ją
od
początku do końca. Trudno przewidzieć. Gdyby chodziło o rękę kobiety, Maigret gotów
byłby się założyć, że reszta będzie zwykłą rutyną. Ale skoro to ręka mężczyzny, wszystko
jest
możliwe. A nuż będzie to za wiła sprawa i komisarz osobiście zajmie się śledztwem?
Wtedy
najbliższe dni zależeć będą częściowo od doboru ludzi, zazwyczaj bowiem rozpoczynał,
prowadził i kończył dochodzenie z tym samym inspektorem.
– Przyślij mi Lapointe’a.
Nie współpracował z nim bezpośrednio już od dłuższego czasu. Bawiły go jego młodość i
zapał, zmieszanie, kiedy chłopcu wydawało się, że popełnił jakąś gafę.
– Mam uprzedzić szefa?
– Tak. Na pewno spóźnię się dziś na raport.
Był 23 marca. Wiosna kalendarzowa rozpoczęła się przedwczoraj i, co nie zdarza się
rokrocznie, czuło się ją w powietrzu. Maigret omal nie wyszedł bez płaszcza.
Na bulwarze Richard-Lenoir wziął taksówkę. Nie było stąd bezpośredniego autobusu, a
przy takiej pogodzie nie sposób dusić się w metrze. Do śluzy Récollets dotarł przed
Lapointe’em, tak jak się spodziewał. Zastał tam inspektora Judela wpatrującego się w
czarną
toń.
– Znaleziono coś jeszcze?
– Na razie nie, szefie. Victor okrąża barkę. Musimy mieć pewność, że nic tam nie ma.
Upłynęło kolejne dziesięć minut. Z małego czarnego wozu Policji Kryminalnej wysiadł
szybko Lapointe. Na wodzie pojawiły się jasne bańki zapowiadające rychłe wypłynięcie
na
powierzchnię nurka.
Pomocnik Victora przyskoczył do niego, by odkręcić hełm. Po chwili nurek palił już
papierosa rozglądając się wokoło. Poznał Maigreta i skinął mu ręką jak dobremu
znajomemu.
– I co tam?
– W tym sektorze nic nie ma.
– Barka może ruszać?
– Tutaj zgarnie najwyżej muł z dna.
Usłyszawszy te słowa Robert Naud krzyknął do brata:
– Zapalaj!
Maigret zwrócił się do Judela:
– Ma pan ich zeznania?
– Tak. Podpisane. Zresztą wyładunek na quai de l’Arsenal zajmie im jeszcze dobrych
kilka dni.
Quai de l’Arsenal leżało w dole, jakieś dwa kilometry od śluzy Récollets, pomiędzy
Bastylią a Sekwaną.
Uruchomienie łodzi trochę trwało. Przeładowany kadłub szorował po dnie. Wreszcie
barka przekroczyła śluzę, wrota się za nią zamknęły.
Tłumy ciekawskich zaczęły się rozchodzić. Ci, co pozostali, wyraźnie nie mieli nic do
roboty i zamierzali chyba sterczeć tu cały dzień.
Victor wciąż był w gumowym skafandrze.
– Jeśli są gdzieś inne części ciała – tłumaczył – to w górnym biegu. Tułów, głowa są
cięższe od ręki i trudniej je pociągnąć.
Na powierzchni wody nie widać było najmniejszego ruchu, unoszące się odpadki trwały
w miejscu.
– Nie ma tu oczywiście takiego prądu jak w rzece, ale przy każdym otwarciu śluzy
powstaje ruch wody, prawie niewidoczny, wzdłuż całego międzyśluzia.
– A zatem trzeba by szukać aż do następnej śluzy?
– Władze płacą, a pan zarządza – stwierdził Victor między jednym a drugim
pociągnięciem papierosa.
– Jak długo to potrwa?
– Zależy, gdzie znajdę resztę. O ile w ogóle jest w kanale!
Byłoby dziwne, gdyby jedną część ciała wrzucono do wody, a inne ukryto gdzieś na
lądzie!
– Szukajcie!
Victor dał znak swemu pomocnikowi, by przycumował łódź nieco dalej w górnym biegu,
i zaczął nakładać hełm.
Maigret wziął na stronę Judela i Lapointe’a. Tworzyli grupkę, którą gapie na nabrzeżu
obserwowali z szacunkiem, jakim bezwiednie darzy się przedstawicieli władzy.
– Na wszelki wypadek przeszukajcie okoliczne tereny.
– Myślałem o tym – odparł Judel. – Czekałem tylko na pana instrukcje.
– Ilu ma pan ludzi?
– Rano dwóch. Po południu może być trzech.
– Dowiedzcie się, czy nie było tu ostatnio jakichś bójek, krzyków, wołania o pomoc…
– Jasne, szefie.
Ręka, przykryta plandeką, wciąż leżała na kamiennej płycie nabrzeża i Maigret ustawił na
straży umundurowanego policjanta.
– Idziemy, Lapointe?
Skierowali się do narożnego bistra „U Popaula” pomalowanego jaskrawożółtą farbą.
Komisarz pchnął oszklone drzwi. Kilku mężczyzn w roboczych kombinezonach posilało
się
przy kontuarze.
– Co dla panów? – spytał właściciel.
– Gdzie tu jest telefon?
W tej samej chwili dojrzał aparat: telefon ścienny, bez kabiny, i do tego tuż przy ladzie.
– Chodźmy, Lapointe.
Nie miał ochoty rozmawiać przy świadkach.
– Nic panowie nie zamówią?
Popaul wyglądał na urażonego. Komisarz przyrzekł mu:
– Później.
Wzdłuż nabrzeża ciągnęły się rzędy jednopiętrowych domków, budynków
gospodarczych, warsztatów, stały też wielkie betonowe biurowce.
– Poszukamy kabiny telefonicznej.
Szli przed siebie. Widzieli teraz, po drugiej stronie kanału, wypłowiałą flagę i niebieski
znak świetlny posterunku policji, a dalej ciemne mury szpitala Saint-Louis. Po blisko
trzystu
metrach marszu trafili na ponure małe bistro. Maigret pchnął drzwi prowadzące do środka.
Schodziło się po dwóch kamiennych stopniach. Podłoga z ciemnoczerwonych
kwadratowych
płytek przypominała mu budynki w Marsylii.
W sali nie było żywej duszy, tylko wielki rudy kocur podniósł się leniwie ze swego
legowiska przy piecu, pomaszerował do uchylonych drzwi i zniknął za nimi.
– Jest tu kto? – zawołał Maigret.
Słychać było szybkie tykanie zegara z kukułką. W powietrzu unosiła się woń wódki i
stęchłej kawy oraz lżejszy zapach białego wina.
Na zapleczu ktoś się poruszył. Rozległ się kobiecy nieco znużony głos:
– Zaraz!
Niski okopcony sufit, ciemne ściany, półmrok, przez który przebijały się pojedyncze
promienie słońca, jak przez witraże w kościele. Na ścianie – karton z nabazgranym
napisem:
„Dania barowe”.
Inna wywieszka głosiła: „Dozwolony własny prowiant”.
O tej porze nie było ruchu, Maigret i Lapointe byli zapewne pierwszymi gośćmi. W rogu
znajdowała się kabina telefoniczna. Maigret czekał, aż zjawi się właścicielka.
Wreszcie przyszła, upinając po drodze szpilkami włosy, ciemnobrązowe, prawie czarne.
Chuda, w nieokreślonym wieku, miała może czterdzieści, czterdzieści pięć lat. Szła
nachmurzona, szurając filcowymi kapciami po płytkach podłogi.
– Co dla panów?
Maigret spojrzał na Lapointe’a.
– Ma pani dobre białe wino?
Wzruszyła ramionami.
– Dwa białe wina. Mogę prosić o żetony do telefonu?
Zamknął się w kabinie i zadzwonił do biura prokuratora, by zdać raport. Po drugiej
stronie linii odezwał się zastępca prokuratora, który, podobnie jak inni, wyraził
zdziwienie, że
z kanału wyłowiono rękę mężczyzny.
– Nurek prowadzi dalsze poszukiwania. Twierdzi, że reszta, jeśli jest jakaś reszta,
znajduje się w górnym biegu. Mam prośbę, skontaktujcie się jak najszybciej z doktorem
Paulem, musi obejrzeć rękę.
– Skąd pan telefonuje? Postaram się go zaraz złapać i oddzwonię.
Maigret odczytał numer na aparacie, podał go rozmówcy, po czym skierował się do
kontuaru, gdzie czekały już dwa kieliszki.
– Pani zdrowie! – zwrócił się do właścicielki.
Nie zareagowała, jakby nie usłyszała słów komisarza. Spoglądała na obu mężczyzn bez
cienia sympatii, czekała, aż sobie pójdą, by mogła wrócić do swych zajęć, zapewne
chciała
dokończyć poranną toaletę.
Niewątpliwie ładna za młodu. Przecież była kiedyś młoda, jak każdy człowiek. Teraz jej
oczy, usta, całe ciało wyrażały tylko zmęczenie. Może była chora i bała się ataku choroby?
Ludzie, którzy wiedzą, że nieuchronnie nadejdą cierpienia, mają taki właśnie tępy i
napięty
wyraz twarzy narkomana czekającego na nową dawkę narkotyku.
– Będzie tu do mnie telefon – mruknął Maigret, jakby chciał się usprawiedliwić.
Był to lokal publiczny, jak wszelkie bary i kawiarnie, miejsce w pewien sposób
anonimowe, obaj mieli jednak poczucie, że są intruzami, że wdarli się do obcego świata.
– Dobre ma pani wino.
Była to prawda. Większość paryskich barów zachwala lekkie wino regionalne, lecz
najczęściej jest to wino mieszane, pochodzące z rozlewni Bercy. To natomiast miało
swoisty
aromat, który komisarz usiłował rozpoznać.
– Sancerre? – zapytał.
– Nie. Okolice Poitiers.
Ach, więc stąd ten skalny posmak. Słynne piwnice w grotach!
– Ma tam pani rodzinę?
Nie odpowiedziała. Maigret patrzył na nią z podziwem: nieruchoma, z kamienną twarzą,
obserwowała ich w milczeniu. Kot łasił się do niej, ocierając się o jej gołe nogi.
– Gdzie pani mąż?
– Pojechał tam.
Pojechał po wino o to jej chodziło. Rozmowa nie kleiła się i komisarz skinął, by napełniła
kieliszki. Z zakłopotania wybawił go dzwonek telefonu.
– Tak, to ja. Złapał pan Paula? Jest wolny? Za godzinę? Dobrze! Będę tam.
Po chwili Maigret zasępił się. Zastępca prokuratora oznajmił, że sprawę powierzono
sędziemu śledczemu Coméliau, który był niemal osobistym wrogiem Maigreta,
największym
konformistą i zrzędą w całym Sądzie.
– Mówił, żeby informował go pan na bieżąco, to jego specjalne życzenie.
– Wiem, wiem.
Coméliau będzie teraz kilka razy dziennie wydzwaniał do Maigreta i oczekiwał
porannych sprawozdań w swoim gabinecie!
– Trudno! – westchnął. – Jakoś to będzie!
– Nic nie poradzę, panie komisarzu. To jedyny wolny sędzia, poza tym…
Promień słońca przeciął na ukos salę i odbił się w kieliszku Maigreta.
– Idziemy! – mruknął wyciągając pieniądze z kieszeni. – Ile płacę?
Na dworze zapytał:
– Wziąłeś wóz?
– Tak. Zostawiłem przy śluzie.
Pod wpływem wina policzki Lapointe’a zaróżowiły się, a oczy mu lekko błyszczały.
Już z daleka zobaczyli grupkę gapiów obserwujących z nabrzeża wyczyny nurka. Kiedy
dotarli na miejsce, pomocnik Victora wskazał na dno łodzi, gdzie leżał tym razem większy
pakunek.
– Goleń i stopa – oznajmił splunąwszy do wody.
Drugie opakowanie było mniej zniszczone niż pierwsze. Maigret nie miał ochoty
przyglądać mu się z bliska.
– Myślisz, że warto sprowadzić transport? – spytał Lapointe’a.
– To się zmieści w tylnym bagażniku.
Taka perspektywa wcale im się nie uśmiechała, nie chcieli jednak, żeby lekarz sądowy na
nich czekał. Byli z nim umówieni w Instytucie Medycyny Sądowej, który mieścił się w
nowoczesnym jasnym budynku nad brzegiem Sekwany, nie opodal miejsca, gdzie kanał
łączy
się z rzeką.
– Co mam robić? – odezwał się Lapointe.
Maigret nic na to nie odparł, więc inspektor, przezwyciężywszy obrzydzenie, zaniósł oba
pakunki, jeden po drugim, do samochodu i umieścił je w bagażniku.
– Cuchnie? – spytał komisarz, kiedy tamten wrócił na brzeg.
Lapointe, trzymając ręce daleko od siebie, skrzywił się tylko w odpowiedzi.
Doktor Paul, odziany w biały kitel, w gumowych rękawiczkach, palił papierosa za
papierosem. Twierdził, że tytoń jest jednym z najskuteczniejszych środków
antyseptycznych.
Bywało, że w czasie autopsji wypalał dwie paczki gauloise’ów.
Pełen animuszu zabrał się do pracy, nie opuszczał go dobry humor. Pochylony nad
marmurowym blatem, mówił zaciągając się dymem:
– Na razie nic definitywnego nie mogę panu powiedzieć, to jasne. Przede wszystkim,
chciałbym zobaczyć resztę zwłok, która ujawni nam coś więcej niż noga czy ręka. Poza
tym,
przed ostateczną opinią muszę wykonać szereg analiz.
– W jakim był wieku?
– Wstępne oględziny wskazywałyby na pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat. Bliżej
pięćdziesiątki. Proszę spojrzeć na tę dłoń.
– Co mam z niej wyczytać?
– Dłoń duża i mocna, nawykła w pewnym okresie życia do ciężkiej pracy.
– Ręka robotnika.
– Nie. Raczej wieśniaka. Założę się jednak, że całymi latami nie trzymała ciężkiego
narzędzia. Nie był to człowiek zadbany, wystarczy spojrzeć na paznokcie, zwłaszcza u
nogi.
– Kloszard?
– Nie sądzę. Jak mówiłem, czekam na resztę, o ile ją znajdą, potem wydam orzeczenie.
– Od kiedy nie żyje?
– Znowu mogę postawić tylko hipotezę. Proszę ją potraktować ze znakiem zapytania, bo
wieczorem czy jutro może powiem panu coś innego. Na razie obstawałbym, że od trzech
dni,
nie dłużej. A skłaniałbym się, że krócej.
– Od ubiegłej nocy?
– Nie. Niewykluczone, że od poprzedniej.
Maigret i Lapointe także palili, omijając starannie spojrzeniem marmurowy stół. Za to
doktor Paul czerpał wyraźną przyjemność ze swojej roboty i manewrował narzędziami z
kuglarską zręcznością.
Lekarz już zamierzał się przebrać w swój zwykły ubiór, kiedy wezwano Maigreta do
telefonu. Dzwonił Judel – stamtąd, z quai de Valmy.
– Znaleziono korpus! – oznajmił nie bez pewnego podniecenia.
– A głowy nie?
– Jeszcze nie. Victor uważa, że z tym pójdzie trudniej, głowa jest cięższa i na pewno
głębiej weszła w muł. Znalazł też pusty portfel i damską torebkę.
– W pobliżu tułowia?
– Nie. Dalej. Chyba te rzeczy nie mają ze sobą związku. Victor mówi, że to, co mógłby
za każdym razem wyłowić z kanału, wypełniłoby cały pchli targ. Zanim trafił na zwłoki,
wydostał składane łóżko i dwa wiadra.
Doktor Paul nie zdjął rękawiczek i czekał trzymając ręce daleko od siebie.
– Jest coś dla mnie? – spytał.
Maigret skinął głową. Zwrócił się do Judela:
– Dałoby się przetransportować tułów do Instytutu?
– Zrobi się.
– To czekam. Tylko się pospieszcie, bo doktor…
Wyszli i przystanęli na progu, gdzie było znacznie przyjemniej, powietrze rześkie i skąd
mogli obserwować nieustający ruch na moście d’Austerlitz. Po drugiej stronie Sekwany,
przed Magasins Généraux, rozładowywano jakieś barki i mały statek morski. Tego ranka
Paryż tętnił młodzieńczym, radosnym rytmem, zaczynała się kolejna pora roku, nowa
wiosna,
i ludzie patrzyli na świat z optymizmem.
– Nie znalazł pan tatuaży, blizn?
– Nie, nie na tych częściach, które badałem. To skóra człowieka żyjącego raczej w
czterech ścianach.
– Chyba mocno owłosiony.
– Tak. Widzę ten typ, mogę go panu opisać: ciemny, krępy, szeroki w barach,
muskularny, gęste czarne owłosienie na rękach, dłoniach, nogach i piersi. Wieśniak, jakich
u
nas wielu, silny, stanowczy, uparty. Chciałbym zobaczyć jego głowę.
– Trzeba ją najpierw znaleźć!
W kwadrans później dwóch policjantów w mundurach przyniosło tułów. Doktor Paul
niemal zacierał ręce zmierzając do marmurowego stołu, niczym stolarz śpieszący do
swego
warsztatu.
– Tak myślałem, amatorska robota – mruknął. – Rozumie pan, tego człowieka nie
poćwiartował ani zwykły rzeźnik, ani fachowiec z La Villette. A już na pewno nie chirurg.
Kości pocięto zwykłą piłą do metalu, resztę wielkim nożem kuchennym, są takie w każdej
restauracji i prawie w każdym gospodarstwie domowym. Trwało to wszystko dość długo i
szło opornie.
Po chwili dodał:
– Spójrzcie, panowie, na te włochate piersi…
Maigret i Lapointe ledwie rzucili okiem.
– Nie ma rany?
– Nic takiego nie widzę. Jedno jest pewne: śmierć nie nastąpiła przez utopienie.
Zabrzmiało to niemal jak dowcip. Poćwiartowany człowiek, znaleziony w kanale, miałby
się w nim utopić…
– Zaraz zajmę się wnętrznościami, szczególnie interesuje mnie zawartość żołądka.
Panowie zostajecie?
Maigret pokręcił głową. Nie był to widok, który go nęcił, poza tym odczuwał palącą
potrzebę napicia się czegoś mocniejszego niż wino. Musiał pozbyć się nieprzyjemnego
smaku
w ustach, kojarzącego się z trupem.
– Zaraz, Maigret… Co to ja mówiłem?… Widzi pan to jaśniejsze pasmo i sine punkciki na
brzuchu?
Komisarz skinął głową nie patrząc.
– Pasmo to blizna pooperacyjna sprzed kilku lat. Wyrostek.
– A punkciki?
– To bardziej zagadkowe. Nie dałbym głowy, ale jestem prawie pewny, że to ślady po
kulkach ze śrutowej broni myśliwskiej. Potwierdziłoby to moje przypuszczenia, że
człowiek
mieszkał kiedyś na wsi, był, bo ja wiem, rolnikiem czy myśliwym. Dawno, ze
dwadzieścia lat
temu, a może i więcej, został postrzelony. Widzę siedem… nie, osiem tego rodzaju blizn,
w
kształcie tęczy. Raz w życiu takie widziałem, ale nie aż tak regularne. Muszę zrobić
zdjęcie
do mojego archiwum.
– Zadzwoni pan do mnie?
– Gdzie pan będzie? Na Quai des Orfèvres?
– Tak, u siebie. Obiad zjem pewnie na placu Dauphine.
– Dam panu znać, jak coś odkryję.
Znalazłszy się na dworze, w słońcu, Maigret otarł czoło. Lapointe nie mógł się
powstrzymać, by nie splunąć kilka razy na boki, jakby i on miał gorzki smak w ustach.
– Każę zdezynfekować bagażnik, jak tylko zajedziemy na Quai – stwierdził.
Nim odjechali, wstąpili do baru na kieliszek czystej. Alkohol był tak mocny, że Lapointe
dostał mdłości, trzymał chwilę dłoń przy ustach, bał się, że zwymiotuje. Kiedy doszedł do
siebie, wymamrotał:
– Przepraszam…
Gdy wychodzili, szef knajpy powiedział do jednego z klientów:
– Patrz pan, następni, co oglądali umarlaka. Oni tak zawsze.
A że miał naprzeciw Instytut Medycyny Sądowej, wiedział, co mówi.
Rozdział 2
Lak z butelki
Kiedy Maigret kroczył wielkim korytarzem na Quai des Orfèvres, zatańczył mu na
moment przed oczami wesoły promyk. Dzisiaj nawet tutaj, do tego korytarza, najbardziej
szarego i ponurego miejsca na ziemi, wdarło się słońce, co prawda tylko pod postacią
lśniącego kurzu.
Między drzwiami, na ławkach bez oparcia czekali ludzie, niektórzy z nich mieli na rękach
kajdanki. Komisarz już chciał wejść do gabinetu szefa, by zdać mu sprawozdanie z
wydarzeń
na quai de Valmy, gdy jakiś mężczyzna podniósł się z miejsca i gestem powitania dotknął
dłonią ronda kapelusza.
Maigret zwrócił się do niego z zażyłością świadczącą o codziennych wieloletnich
kontaktach.
– I co pan na to, Baronie? Zawsze pan grzmiał, że taki los spotyka tylko prostytutki, a tu,
masz pan, poćwiartowany chłop…
Człowiek zwany Baronem nie zaczerwienił się, choć zapewne pojął aluzję. Był pederastą,
ale się do tego nie przyznawał. „Robił” Quai des Orfèvres od ponad piętnastu lat dla
pewnego
paryskiego dziennika, agencji prasowej i kilkunastu gazet regionalnych.
Ostatni, co hołdował jeszcze modzie bulwarowego teatru z początku wieku: nosił na
piersi monokl na szerokiej czarnej wstążce. Może temu monoklowi, którym zresztą prawie
nigdy się nie posługiwał, zawdzięczał przydomek Barona.
– Nie wyłowiono głowy?
– Z tego, co wiem, jeszcze nie.
– Rozmawiałem przed chwilą z Judelem. Nic nowego. Jak będzie pan coś miał,
komisarzu, proszę o mnie pamiętać.
Usiadł z powrotem na ławce, a Maigret wszedł do gabinetu szefa. Stąd także widać było
przez otwarte okno sunące Sekwaną barki. Mężczyźni pogawędzili kilkanaście minut, po
czym Maigret udał się do siebie.
Na bibularzu czekała nań karteczka. Tego się właśnie spodziewał! Cóż by innego:
Coméliau prosił o telefon.
– Tu komisarz Maigret, panie sędzio.
– Witam, Maigret. Wrócił pan znad kanału?
– Z Instytutu Medycyny Sądowej.
– Doktor Paul jest na miejscu?
– Pracuje nad wnętrznościami.
– Nie zidentyfikowano ciała?
– Na to nie możemy liczyć, póki nie znajdziemy głowy. Chyba że jakimś cudem…
– Właśnie, chciałem z panem pomówić. W zwykłej sprawie, kiedy ofiara jest
zidentyfikowana, wiadomo, czego się trzymać. Rozumie pan? Tutaj nie mamy pojęcia,
kim
się ten człowiek okaże… jutro, pojutrze, za godzinę. Wszystko jest możliwe, wszelkie
niespodzianki, nawet najbardziej nieprzyjemne, i dlatego musimy zachować najwyższą
ostrożność.
Coméliau oddzielał sylaby, wsłuchiwał się we własne słowa. Wszystko, co robił, co
mówił, było „najwyższej wagi”.
Zazwyczaj sędzia śledczy przyjmuje sprawę dopiero wtedy, kiedy policja się z nią upora.
Coméliau chciał trzymać rękę na pulsie od samego początku dochodzenia. Może po prostu
bał
się komplikacji? Jego szwagier był znanym politykiem, jednym z tych deputowanych,
jakich
się spotyka prawie w każdym ministerstwie. Coméliau zwykł mawiać:
– Sami państwo rozumiecie, mając takiego szwagra, jestem w sytuacji wyjątkowo
delikatnej.
Maigret przyrzekł mu w końcu, że jak tylko pojawi się coś nowego, da mu natychmiast
znać, nawet wieczorem do domu. Przejrzał pocztę, po czym udał się do pokoju
inspektorów,
by porozdzielać bieżące sprawy.
– Co dziś mamy, wtorek?
– Tak, szefie.
Zakładając, że doktor Paul nie pomylił się przy wstępnej ocenie i ciało rzeczywiście
leżało w kanale Saint-Martin przez czterdzieści osiem godzin, zabójstwa dokonano w
niedzielę, i to wieczorem lub nocą, bo przecież trudno sobie wyobrazić, by ktoś pozbywał
się
paczek z częściami ciała za dnia, mając pod nosem posterunek policji.
– Czy mam przyjemność z panią Maigret? – zażartował przez telefon do żony. – Nie
wrócę na obiad. Zrobiłaś coś dobrego?
Potrawka barania. Nie ma czego żałować, zbyt ciężkie danie na taki dzień.
Zadzwonił do Judela.
– Nic nowego?
– Victor zrobił przerwę, przegryza coś na łodzi. Wciąż nie znalazł głowy. Pyta, czy ma
szukać dalej.
– Oczywiście.
– Moi ludzie też są w akcji, ale na razie nie mamy nic konkretnego. W niedzielę
wieczorem była jakaś rozróba w barze na ulicy des Récollets. Nie, nie u Popaula. Dalej,
przy
Faubourg Saint-Martin. Poza tym pewna konsjerżka powiadomiła nas, że zaginął jej mąż.
Tyle że nie ma go już od miesiąca, a rysopis się nie zgadza.
– Pewnie wpadnę tam do was po południu.
Przed wyjściem na obiad do „Brasserie Dauphine”, zajrzał do pokoju inspektorów.
– Idziesz, Lapointe?
Właściwie nie było najmniejszej potrzeby, by inspektor towarzyszył mu przy posiłku w
knajpce na placu Dauphine, gdzie komisarz miał swoje stałe miejsce. Przyszło mu to do
głowy, kiedy w milczeniu szli obok siebie nabrzeżem. I uśmiechnął się nieznacznie na
pewne
wspomnienie: jego przyjaciel Pardon, lekarz mieszkający na ulicy Popincourt, u którego
państwo Maigret raz w miesiącu bywali na kolacji, zapytał go kiedyś z całą powagą:
– Niech mi pan powie, Maigret, dlaczego policjanci w cywilu zawsze chodzą parami,
zupełnie jak hydraulicy?
Rzeczywiście! Nigdy się nad tym nie zastanawiał. On sam rzadko prowadził śledztwo bez
towarzyszącego mu inspektora.
Odparł drapiąc się w głowę:
– Hm, po pierwsze, jak sądzę, sięga to czasów, kiedy ulice Paryża nie były całkiem
bezpieczne i pewne dzielnice lepiej było obchodzić we dwójkę niż samotnie, zwłaszcza
nocą.
Zresztą teraz, myślał Maigret, jest podobnie, na przykład przy aresztowaniach czy
zapuszczaniu się w podejrzane zaułki.
– Jest też drugi powód, istotna sprawa dotycząca naszych przesłuchań na Quai. Zeznania
złożone jednemu policjantowi można zawsze potem odwołać, podejrzany mówił przecież
pod
presją. Co dwa świadectwa, to nie jedno.
Tak, ten wywód miał swoją logikę, lecz Maigret nie był w pełni zadowolony.
– W praktyce to właściwie konieczność. Weźmy przykład: śledzimy człowieka i trzeba
zatelefonować nie tracąc go z oczu. Albo inna sytuacja: człowiek znika z budynku, który
ma
kilka wyjść.
Pardon zauważył z uśmieszkiem:
– Zawsze gdy słyszę o kilku powodach naraz, mam wrażenie, że tak naprawdę chodzi o
coś innego.
A Maigret na to:
– W takim razie powiem za siebie. Wolę być w towarzystwie, bo nie chcę się nudzić.
Nie powtórzył tej historyjki Lapointe’owi. Młodym ludziom nigdy nie należy okazywać
swego sceptycyzmu, a Lapointe wciąż płonął świętym ogniem.
Jedli obiad w pogodnym nastroju. Przy barze kręcili się inni inspektorzy i komisarze,
niektórzy siedzieli przy stolikach na sali.
– Myśli pan, że głowę wrzucono do kanału? Że ją odnajdziemy?
Maigret machinalnie zaprzeczył. Właściwie nie zastanawiał się nad tym, odpowiadał
instynktownie. Nie potrafiłby wyjaśnić, dlaczego wydawało mu się, że Victor nic więcej
nie
znajdzie na dnie kanału Saint-Martin.
– Co się z nią mogło stać?
Nie wiedział. Może znajdowała się w walizce w dworcowej przechowalni – w pobliżu, na
Gare de l’Est, albo niewiele dalej, na Gare du Nord. A może wyekspediowano ją
ekspresem
pod jakikolwiek adres w głąb kraju jedną z tych wielkich ciężarówek, jakie komisarz
widział
na ulicy odchodzącej od quai de Valmy. Często spotykał na mieście te czerwone i zielone
ciężarówy, kierujące się ku autostradom. Nie wiedział, skąd wyruszają. Okazało się, że
stamtąd, z ulicy Terrage, &nie opodal kanału. Rankiem naliczył ich ponad dwadzieścia –
stały
przy krawężniku i widniał na nich napis: „Transports Zénith – Roulers et Langlois”.
Tak, nic konkretnego nie przychodziło mu do głowy. Sprawa interesowała go, lecz na
razie nie wciągnęła w pełni. Interesowała go głównie dlatego, że dawno już nie pracował
w
okolicach kanału. Kiedyś, w początkach swej kariery, znał tu każdą uliczkę, niemal każdą
postać przemykającą się nocą pod murami.
Siedzieli jeszcze przy stole pijąc kawę, kiedy komisarza poproszono do telefonu. Dzwonił
Judel.
– Może niepotrzebnie zawracam panu głowę, szefie. Na razie nie można mówić o żadnym
tropie, ale jeden z moich ludzi, Blancpain, którego ustawiłem na straży nad kanałem,
zwrócił
uwagę jakąś godzinę temu na chłopaka z trójkołowym wózkiem. Wydaje mu się, że
widział
go już wcześniej, rano, potem w pół godziny później i jeszcze kilka razy. Grupy gapiów
stały
dłuższy czas na brzegu, ale ten, zdaniem Blancpaina, trzymał się na uboczu i wyglądał na
szczególnie zaciekawionego. Wie pan, trochę to dziwne, bo zazwyczaj dostawca musi
wykonać wózkiem określoną rundę i nie może trwonić czasu.
– Blancpain rozmawiał z tym młokosem?
– Zamierzał, zaczął iść w jego stronę, możliwie dyskretnie, żeby go nie spłoszyć. Ale cóż,
przeszedł zaledwie kilka metrów, kiedy tamten, wyraźnie przestraszony, wskoczył na
wózek i
oddalił się pospiesznie w stronę ulicy des Récollets. Blancpain nie miał pod ręką żadnego
pojazdu. Gonił zbiega, ale na próżno, tylko przechodnie oglądali się za nim, a wózek
włączył
się w ruch kołowy na Faubourg Saint-Martin i zniknął mu z oczu.
Zaległo milczenie. Oczywiście, był to niepewny trop, równie dobrze fakt bez znaczenia
jak i punkt wyjścia.
– Blancpain ma rysopis?
– Tak. Chłopak osiemnasto, dwudziestoletni, pochodzący chyba ze wsi, bo ma jeszcze
ogorzałą twarz. Długowłosy blondyn, ubrany w skórzaną kurtkę i golf. Blancpain nie
odczytał
napisu na wózku, wie tylko, że jest tam wyraz kończący się na „ail”. Sprawdzamy teraz
listę
dzielnicowych handlowców, którzy mogliby zatrudniać dostawcę z trójkołowym
wózkiem.
– Co mówi Victor?
– Że kiedy płacą, wszystko mu jedno, czy jest pod wodą, czy nad wodą, ale że z
pewnością traci czas.
– Znaleźliście coś w terenie?
– Na razie nie.
– Wkrótce powinienem dostać raport lekarza, z danymi o zmarłym.
Paul zadzwonił około wpół do trzeciej do biura. Później miał przesłać orzeczenie na
piśmie.
– Notuje pan, komisarzu?
Maigret wyciągnął papier.
– Podam panu moje oceny, na pewno nie odbiegające daleko od rzeczywistości. Najpierw
rysopis, to, co można ustalić bez głowy. Mężczyzna niewysoki, około 167 centymetrów.
Szyja krótka, masywna, twarz przypuszczalnie szeroka, z silną szczęką. Włosy ciemne,
lekko
siwe na skroniach. Waga: 74 kilo. Krępy, kanciasty, muskularny, ale nie grubas, chociaż
zaczynał tyć. Analiza wątroby wskazuje na człowieka nie stroniącego od kieliszka, nie
sądzę
jednak, żeby był alkoholikiem. Raczej z tych, co to sobie łykną raz na godzinkę i gustują
w
białym winie. Znalazłem zresztą ślady białego wina w żołądku.
– A ślady posiłku?
– Też znalazłem. Na szczęście dla nas był to posiłek ciężko strawny. Jego ostatni obiad,
czy kolacja, składał się z pieczonej wieprzowiny i fasoli.
– Jadł na długo przed śmiercią?
– Dwie godziny, może dwie i pół. Pobrałem osad zza paznokci u kończyn i posłałem do
laboratorium. Moers się tym zajmie.
– A blizny?
– Tak jak mówiłem rano: operacja wyrostka miała miejsce pięć, sześć lat temu i sądząc
po jakości roboty wykonywał ją dobry chirurg. Ślady po ołowiu pochodzą sprzed co
najmniej
dwudziestu lat, a byłbym skłonny teraz podwoić tę cyfrę.
– Wiek?
– Pięćdziesiąt, pięćdziesiąt pięć.
– Więc pana zdaniem otrzymał postrzał z broni myśliwskiej, kiedy był chłopcem?
– Tak uważam. Ogólny stan zdrowia zadowalający, nie licząc obrzęku wątroby. Serce i
płuca w stanie dobrym. Lewe płuco nosi bliznę po bardzo dawno przebytej gruźlicy, rzecz
bez
znaczenia. Dzieci i niemowlęta często przechodzą lekką gruźlicę, o czym w ogóle nikt nie
wie. Cóż, Maigret, jeśli chce pan mieć więcej informacji, proszę przysłać mi głowę, a
zrobię,
co się da.
– Nie odnaleziono jej.
– No to już się nie znajdzie.
Potwierdził przypuszczenia Maigreta. Na Quai des Orfèvres zakorzeniają się pewne
przekonania, które w końcu stają się pewnikami. I tak poćwiartowane zwłoki nieomylnie
wskazują na zwykłą prostytutkę, a poszukiwania głowy są najczęściej daremne.
Nie są to rzeczy, które próbuje się wytłumaczyć, po prostu przyjmuje się je jako fakt.
– Gdyby ktoś mnie szukał – powiedział komisarz zaglądając do pokoju inspektorów –
jestem na górze.
Wszedł powoli na ostatnie piętro Pałacu Sprawiedliwości, gdzie zastał Moersa
pochylonego nad jakimiś próbkami.
– Czym się zajmujesz? Moim trupem?
– Paul mi to przysłał do zbadania.
– I jak tam?
Na wielkiej sali uwijała się cała ekipa specjalistów. W rogu stał manekin, służący do
odtwarzania przebiegu napaści, kiedy na przykład trzeba sprawdzić, z jakiej pozycji
zadano
cios nożem.
– Mam wrażenie – bąknął pod nosem Moers, który zawsze mówił półgłosem, jakby
znajdował się w kościele – że pański człowiek nie wychodził zbyt często z domu.
– Dlaczego tak uważasz?
– Zbadałem substancje zza paznokci i doszedłem do wniosku, że miał ostatnio na nogach
granatowe wełniane skarpetki. Znalazłem również resztki filcu, z jakiego robi się domowe
pantofle. Stąd mój wniosek, że facet większość czasu spędzał w kapciach.
– Skoro tak było, Paul to potwierdzi. Stałe chodzenie w kapciach, jeśli trwa to latami,
zniekształca w końcu stopy, w każdym razie tak twierdzi moja żona, która mi w kółko
powtarza…
Nie dokończył. Dostał połączenie z Instytutem Medycyny Sądowej. Doktor Paul już
Georges Simenon Maigret i trup w
kanale Maigret et le corps sans tête Przełożyła: Anna Mencwel Wydanie oryginalne: 1955 Wydanie polskie: 1993 Rozdział 1
Znalezisko braci Naud Zaczynało świtać, kiedy Jules, starszy z braci Naud, ukazał się na pokładzie barki. Najpierw wyłoniła się głowa, potem ramiona, wreszcie cała postać. Stał teraz na pokładzie, wielki i niezdarny, przeczesując ręką rozczochrane włosy koloru lnu. Spojrzał na śluzę, w lewo – na quai de Jemmapes, w prawo – na quai de Valmy. Odetchnął świeżym powietrzem wstającego dnia, zrobił sobie skręta, zapalił. W chwilę później rozbłysło światło w małym bistro na rogu ulicy des Récollets. W pierwszym porannym brzasku żółta barwa fasady wydawała się ostrzejsza niż za dnia. Popaul, właściciel bistra, rozmamłany i potargany, dreptał po chodniku otwierając okiennice. Jules zszedł z trapu i przeciął nabrzeże skręcając drugiego papierosa. Kiedy Robert Naud, niewiele niższy i chudszy od swego brata, wynurzył się z luku, ujrzał w oświetlonym barze Jules’a opartego o kontuar i Popaula dolewającego sobie koniaku do kawy. Robert, jakby czekał na swoją kolejkę, skręcił papierosa identycznym ruchem co Jules. Kiedy starszy brat wyszedł z bistra, młodszy opuścił barkę i spotkali się na środku jezdni. – Uruchomię silnik – oświadczył Jules. Bywało, że całymi dniami wymieniali najwyżej dziesięć tego rodzaju zdań. Ich łódź zwała się „Dwaj bracia”. Za żony mieli siostry bliźniaczki i obie rodziny mieszkały na barce. Robert zajął miejsce Jules’a w barze Popaula, gdzie unosił się aromat wzmocnionej koniakiem kawy. – Zapowiada się ładny dzień – stwierdził mały, pulchny Popaul. Naud spoglądał w milczeniu na krajobraz za oknem. Niebo różowiało. Sterczące rury kominów nabierały życia i barwy, ale kryte dachówką i łupkiem dachy oraz bruk na jezdni powlekała jeszcze miejscami delikatna warstwa nocnego szronu. Rozległ się charkot silnika. Z rufy dobywały się rytmicznie kłęby czarnego dymu. Naud położył pieniądze na ladzie, dotknął końcami palców czapki i ruszył z powrotem nabrzeżem. Umundurowany nadzorca śluzy stał przy komorze i szykował się do otwarcia wrót. W oddali,
na quai de Valmy, słychać było kroki niewidocznych ludzi. Z barki dochodziły głosy dzieci i kobiet szykujących kawę. Jules, zasępiony, wychylił się przez burtę. Robert wiedział, o co chodzi. Załadowali kamień ciosowy w Beauval, przy czterdziestym ósmym słupie kanału de l’Ourcq, i swoim zwyczajem przeciążyli barkę o kilka ton. Już wczoraj, kiedy wpływali z basenu La Villette do kanału Saint-Martin, zahaczyli o muliste dno. W marcu na ogół poziom wód jest wysoki. Tego roku jednak nie padało od dwóch miesięcy – wody było mało. Wrota śluzy rozwarły się. Jules stanął przy kole sterowym. Robert zszedł na ląd, odcumował barkę. Śruba napędowa zaczęła się obracać i stało się to, czego obawiali się bracia: na powierzchni pojawiły się wielkie bańki gęstego błota. Robert chwycił bosak, oparł się na nim całym ciężarem ciała i usiłował odepchnąć dziób od brzegu. Śruba najwyraźniej się zacięła. Śluzowy, nawykły do takich przestojów, czekał cierpliwie, zabijając po dorożkarsku ręce dla rozgrzewki. Barką wstrząsnęło, rozległ się niepokojący zgrzyt przekładni. Robert odwrócił się do brata. Jules zatrzymał silnik. Coś się musiało stać, ale co? Śruba nie mogła wbić się w dno, gdyż osłaniała ją płetwa steru. Widocznie coś ją zaklinowało, może stara cuma, których pełno w kanale. Jeśli tak, trudno będzie ją odczepić. Robert z żerdzią w garści poszedł na tył barki. Wychylił się i próbował dosięgnąć śruby w mętnej wodzie. Jules szukał mniejszego bosaka. Laurence, żona Jules’a, wyjrzała z luku. – Co się stało? – Sam nie wiem. Bracia w milczeniu manipulowali bosakami wokół zaklinowanej śruby. Śluzowy Dambois, zwany powszechnie Charles’em, stanął na nabrzeżu i przyglądał się ich zmaganiom. Nie pytał, nie komentował, pykał tylko powiązaną drutem fajeczkę. Pojawili się pierwsi przechodnie. Szli w pośpiechu w kierunku placu République; pielęgniarki w białych czepkach zmierzały do szpitala Saint-Louis. – Masz coś? – Chyba tak. – Lina?
– Nie wiem. Jules Naud zaczepił bosakiem o jakiś przedmiot. Po chwili miał go już na haku, na powierzchni pojawiły się nowe bańki. Jules powoli ciągnął bosak do góry. Wreszcie wyłonił się dziwaczny pakunek w resztkach gazety, przewiązany sznurkiem. Była to ludzka ręka, od ramienia po dłoń, która w wodzie nabrała sinej barwy i konsystencji śniętej ryby. Depoil, brygadier z trzeciej dzielnicy, kończył nocną służbę na posterunku przy quai de Jemmapes, kiedy w drzwiach pojawiła się długa sylwetka starszego z braci Naud. – Powyżej śluzy des Récollets stoi nasza barka „Dwaj bracia”. Kiedy chcieliśmy ruszyć, śruba zaklinowała się i wyciągnęliśmy rękę mężczyzny. Depoil, który od piętnastu lat pracował w dziesiątym obwodzie, zareagował tak, jak zareagowałby każdy policjant z tego posterunku na taką wiadomość. – Mężczyzny? – zapytał z niedowierzaniem. – Tak, mężczyzny. Ciemno owłosiona… Śruby napędowe nieraz zahaczały o zwłoki w kanale Saint-Martin i wyławiano je dość często, zwykle w całości. Wśród nich trafiały się, owszem, ciała mężczyzn: kloszarda, który wypił o jednego za dużo i ześlizgnął się do wody, czy opryszka, którego pchnął nożem członek wrogiej bandy. Poćwiartowane zwłoki również nie należały do rzadkości, wyciągano je średnio dwa, trzy razy do roku. Zawsze jednak, odkąd brygadier Depoil sięgał pamięcią, były to zwłoki kobiet. I to określonych kobiet: w dziewięciu przypadkach na dziesięć prostytutek najniższej kategorii, takich, co szwendają się nocą po zaułkach. Raporty stwierdzały niezmiennie: „Zbrodnia na tle sadystycznym”. Policja znała cały światek przestępczy dzielnicy, miała aktualną czarną listę. Osobnika, który na przykład włamał się do sklepu czy zaatakował kogoś z bronią w ręku, aresztowano zazwyczaj po kilku dniach. Rzadko natomiast udawało się pochwycić sprawców zabójstw. – Przyniósł ją pan? – spytał Depoil. – Rękę? – Gdzie ją pan zostawił?
– Na nabrzeżu. Możemy ruszać? Musimy się dostać na quai de l’Arsenal i rozładować barkę. Czekają na nas. Brygadier zapalił papierosa. Zgłosił wypadek na Pogotowie Policyjne, po czym połączył się z mieszkaniem komisarza dzielnicowego Magrina. – Przepraszam, że pana budzę… Szyper wyciągnął z kanału rękę… Nie! Mężczyzny… To samo sobie pomyślałem… Słucham?… Tak, tak, jest tutaj… Zaraz go spytam… Nie odkładając słuchawki zwrócił się do Jules’a: – Na pana oko długo przebywała w wodzie? Naud podrapał się w głowę. – Co to znaczy długo? – Jest w rozkładzie? – Nie, nie powiedziałbym. Moim zdaniem pływała ze dwa, trzy dni. Brygadier powtórzył przez telefon: – Dwa, trzy dni… I słuchał, bawiąc się ołówkiem, instrukcji komisarza. – Możemy ruszać? – ponowił pytanie Naud, gdy brygadier odłożył słuchawkę. – Na razie nie. A nuż inne części ciała przyczepiły się do barki? Przy uruchamianiu łodzi mogłyby zaginąć. Tak mówi komisarz i słusznie. – Nie możemy tu sterczeć w nieskończoność! Za nami stoją już cztery statki, ludzie się niecierpliwią. Brygadier czekał na połączenie telefoniczne. – Halo! To ty, Victor? Obudziłem cię? Jadłeś śniadanie? Świetnie, mam dla ciebie robotę. Victor Cadet mieszkał w pobliżu, przy ulicy du Chemin-Vert. Nie było miesiąca, by nie wzywano go na poszukiwania w kanale Saint-Martin. I też nikt inny nie wyłowił z Sekwany i paryskich kanałów tylu najróżniejszych przedmiotów, w tym również ludzkich zwłok. – Muszę ściągnąć mojego pomocnika. O godzinie siódmej rano na bulwarze Richard-Lenoir pani Maigret, świeża, ubrana już, pachnąca mydłem, krzątała się po kuchni szykując śniadanie. Komisarz jeszcze spał. Na Quai des Orfèvres Lucas i Janvier pełnili służbę od szóstej. Wiadomość o ręce wyłowionej z kanału przyjął Lucas.
– Dziwne! – mruknął do Janviera. – W kanale Saint-Martin znaleziono rękę i nie jest to ręka kobiety. – Mężczyzny? – A kogóż by? – No… dziecka. Taki wypadek miał miejsce jeden jedyny raz, trzy lata temu. – Zawiadomimy szefa? Lucas spojrzał na zegarek, zawahał się. Pokręcił głową. – Nie pali się. Niech sobie spokojnie wypije kawę. Za dziesięć ósma przed barką „Dwaj bracia” zebrał się już gęsty tłumek. Strażnik odpędzał gapiów od przedmiotu, który leżał pod plandeką na płycie. Przez śluzę przepuszczano łódź Victora – zacumowała przy nabrzeżu. Victor Cadet był ogromnym mężczyzną. Aż korciło, by go zapytać, czy skafander robił sobie na miarę. Jego pomocnik był za to malutki, żuł tytoń i strzykał do wody brązową śliną. Założył drabinkę, pompę i umocował na szyi Victora wielki mosiężny hełm. Na tylnym pokładzie „Dwóch braci” pokazały się dwie kobiety i pięcioro dzieci. Dzieciaki miały włosy jasnoblond, prawie białe. Jedna z kobiet była w ciąży, druga trzymała na ręku niemowlę. Domy na quai de Valmy stały teraz w pełnym słońcu. W jasnym, wesołym blasku nabrzeże wcale nie wyglądało ponuro, wbrew rozpowszechnionej opinii. Farba na fasadach nie była co prawda świeża, biel i żółć wyblakły, ale tego marcowego poranka ulica przypominała obraz Utrilla. Za „Dwoma braćmi” czekały cztery barki. Na pokładach suszyła się na sznurze bielizna, baraszkowały dzieci, pokrzykiwały kobiety. Unosił się zapach smoły, dominujący nad mniej przyjemną wonią kanału. Piętnaście po ósmej, kiedy Maigret dopijał drugą filiżankę kawy i ocierał usta przed zapaleniem pierwszej porannej fajki, zatelefonował Lucas. – Ręka mężczyzny, powiadasz? Maigret też był zdziwiony.
– Nic więcej nie znaleziono? – W akcji jest nurek, Victor Cadet. Trzeba jak najszybciej otworzyć śluzę, grozi korek. – Kto się tym zajął? – Judel. Inspektor z dziesiątki, chłopak niczym się nie wyróżniający, lecz skrupulatny. Można było na nim polegać przy czynnościach wstępnych. – Przyjedzie pan, szefie? – Nawet nie nałożę zbytnio drogi. – Dojechać do pana? – A kto jest dzisiaj? – Janvier, Lemaire… O, właśnie wchodzi Lapointe. Maigret zawahał się. Wokół niego pełno było słońca, miał ochotę uchylić okno. Może to całkiem prosta zagadka, błaha sprawa, w sam raz dla Judela, który świetnie poprowadzi ją od początku do końca. Trudno przewidzieć. Gdyby chodziło o rękę kobiety, Maigret gotów byłby się założyć, że reszta będzie zwykłą rutyną. Ale skoro to ręka mężczyzny, wszystko jest możliwe. A nuż będzie to za wiła sprawa i komisarz osobiście zajmie się śledztwem? Wtedy najbliższe dni zależeć będą częściowo od doboru ludzi, zazwyczaj bowiem rozpoczynał, prowadził i kończył dochodzenie z tym samym inspektorem. – Przyślij mi Lapointe’a. Nie współpracował z nim bezpośrednio już od dłuższego czasu. Bawiły go jego młodość i zapał, zmieszanie, kiedy chłopcu wydawało się, że popełnił jakąś gafę. – Mam uprzedzić szefa? – Tak. Na pewno spóźnię się dziś na raport. Był 23 marca. Wiosna kalendarzowa rozpoczęła się przedwczoraj i, co nie zdarza się rokrocznie, czuło się ją w powietrzu. Maigret omal nie wyszedł bez płaszcza. Na bulwarze Richard-Lenoir wziął taksówkę. Nie było stąd bezpośredniego autobusu, a przy takiej pogodzie nie sposób dusić się w metrze. Do śluzy Récollets dotarł przed Lapointe’em, tak jak się spodziewał. Zastał tam inspektora Judela wpatrującego się w czarną toń.
– Znaleziono coś jeszcze? – Na razie nie, szefie. Victor okrąża barkę. Musimy mieć pewność, że nic tam nie ma. Upłynęło kolejne dziesięć minut. Z małego czarnego wozu Policji Kryminalnej wysiadł szybko Lapointe. Na wodzie pojawiły się jasne bańki zapowiadające rychłe wypłynięcie na powierzchnię nurka. Pomocnik Victora przyskoczył do niego, by odkręcić hełm. Po chwili nurek palił już papierosa rozglądając się wokoło. Poznał Maigreta i skinął mu ręką jak dobremu znajomemu. – I co tam? – W tym sektorze nic nie ma. – Barka może ruszać? – Tutaj zgarnie najwyżej muł z dna. Usłyszawszy te słowa Robert Naud krzyknął do brata: – Zapalaj! Maigret zwrócił się do Judela: – Ma pan ich zeznania? – Tak. Podpisane. Zresztą wyładunek na quai de l’Arsenal zajmie im jeszcze dobrych kilka dni. Quai de l’Arsenal leżało w dole, jakieś dwa kilometry od śluzy Récollets, pomiędzy Bastylią a Sekwaną. Uruchomienie łodzi trochę trwało. Przeładowany kadłub szorował po dnie. Wreszcie barka przekroczyła śluzę, wrota się za nią zamknęły. Tłumy ciekawskich zaczęły się rozchodzić. Ci, co pozostali, wyraźnie nie mieli nic do roboty i zamierzali chyba sterczeć tu cały dzień. Victor wciąż był w gumowym skafandrze. – Jeśli są gdzieś inne części ciała – tłumaczył – to w górnym biegu. Tułów, głowa są cięższe od ręki i trudniej je pociągnąć. Na powierzchni wody nie widać było najmniejszego ruchu, unoszące się odpadki trwały w miejscu. – Nie ma tu oczywiście takiego prądu jak w rzece, ale przy każdym otwarciu śluzy powstaje ruch wody, prawie niewidoczny, wzdłuż całego międzyśluzia. – A zatem trzeba by szukać aż do następnej śluzy?
– Władze płacą, a pan zarządza – stwierdził Victor między jednym a drugim pociągnięciem papierosa. – Jak długo to potrwa? – Zależy, gdzie znajdę resztę. O ile w ogóle jest w kanale! Byłoby dziwne, gdyby jedną część ciała wrzucono do wody, a inne ukryto gdzieś na lądzie! – Szukajcie! Victor dał znak swemu pomocnikowi, by przycumował łódź nieco dalej w górnym biegu, i zaczął nakładać hełm. Maigret wziął na stronę Judela i Lapointe’a. Tworzyli grupkę, którą gapie na nabrzeżu obserwowali z szacunkiem, jakim bezwiednie darzy się przedstawicieli władzy. – Na wszelki wypadek przeszukajcie okoliczne tereny. – Myślałem o tym – odparł Judel. – Czekałem tylko na pana instrukcje. – Ilu ma pan ludzi? – Rano dwóch. Po południu może być trzech. – Dowiedzcie się, czy nie było tu ostatnio jakichś bójek, krzyków, wołania o pomoc… – Jasne, szefie. Ręka, przykryta plandeką, wciąż leżała na kamiennej płycie nabrzeża i Maigret ustawił na straży umundurowanego policjanta. – Idziemy, Lapointe? Skierowali się do narożnego bistra „U Popaula” pomalowanego jaskrawożółtą farbą. Komisarz pchnął oszklone drzwi. Kilku mężczyzn w roboczych kombinezonach posilało się przy kontuarze. – Co dla panów? – spytał właściciel. – Gdzie tu jest telefon? W tej samej chwili dojrzał aparat: telefon ścienny, bez kabiny, i do tego tuż przy ladzie. – Chodźmy, Lapointe. Nie miał ochoty rozmawiać przy świadkach. – Nic panowie nie zamówią? Popaul wyglądał na urażonego. Komisarz przyrzekł mu: – Później. Wzdłuż nabrzeża ciągnęły się rzędy jednopiętrowych domków, budynków
gospodarczych, warsztatów, stały też wielkie betonowe biurowce. – Poszukamy kabiny telefonicznej. Szli przed siebie. Widzieli teraz, po drugiej stronie kanału, wypłowiałą flagę i niebieski znak świetlny posterunku policji, a dalej ciemne mury szpitala Saint-Louis. Po blisko trzystu metrach marszu trafili na ponure małe bistro. Maigret pchnął drzwi prowadzące do środka. Schodziło się po dwóch kamiennych stopniach. Podłoga z ciemnoczerwonych kwadratowych płytek przypominała mu budynki w Marsylii. W sali nie było żywej duszy, tylko wielki rudy kocur podniósł się leniwie ze swego legowiska przy piecu, pomaszerował do uchylonych drzwi i zniknął za nimi. – Jest tu kto? – zawołał Maigret. Słychać było szybkie tykanie zegara z kukułką. W powietrzu unosiła się woń wódki i stęchłej kawy oraz lżejszy zapach białego wina. Na zapleczu ktoś się poruszył. Rozległ się kobiecy nieco znużony głos: – Zaraz! Niski okopcony sufit, ciemne ściany, półmrok, przez który przebijały się pojedyncze promienie słońca, jak przez witraże w kościele. Na ścianie – karton z nabazgranym napisem: „Dania barowe”. Inna wywieszka głosiła: „Dozwolony własny prowiant”. O tej porze nie było ruchu, Maigret i Lapointe byli zapewne pierwszymi gośćmi. W rogu znajdowała się kabina telefoniczna. Maigret czekał, aż zjawi się właścicielka. Wreszcie przyszła, upinając po drodze szpilkami włosy, ciemnobrązowe, prawie czarne. Chuda, w nieokreślonym wieku, miała może czterdzieści, czterdzieści pięć lat. Szła nachmurzona, szurając filcowymi kapciami po płytkach podłogi. – Co dla panów? Maigret spojrzał na Lapointe’a. – Ma pani dobre białe wino? Wzruszyła ramionami. – Dwa białe wina. Mogę prosić o żetony do telefonu? Zamknął się w kabinie i zadzwonił do biura prokuratora, by zdać raport. Po drugiej stronie linii odezwał się zastępca prokuratora, który, podobnie jak inni, wyraził
zdziwienie, że z kanału wyłowiono rękę mężczyzny. – Nurek prowadzi dalsze poszukiwania. Twierdzi, że reszta, jeśli jest jakaś reszta, znajduje się w górnym biegu. Mam prośbę, skontaktujcie się jak najszybciej z doktorem Paulem, musi obejrzeć rękę. – Skąd pan telefonuje? Postaram się go zaraz złapać i oddzwonię. Maigret odczytał numer na aparacie, podał go rozmówcy, po czym skierował się do kontuaru, gdzie czekały już dwa kieliszki. – Pani zdrowie! – zwrócił się do właścicielki. Nie zareagowała, jakby nie usłyszała słów komisarza. Spoglądała na obu mężczyzn bez cienia sympatii, czekała, aż sobie pójdą, by mogła wrócić do swych zajęć, zapewne chciała dokończyć poranną toaletę. Niewątpliwie ładna za młodu. Przecież była kiedyś młoda, jak każdy człowiek. Teraz jej oczy, usta, całe ciało wyrażały tylko zmęczenie. Może była chora i bała się ataku choroby? Ludzie, którzy wiedzą, że nieuchronnie nadejdą cierpienia, mają taki właśnie tępy i napięty wyraz twarzy narkomana czekającego na nową dawkę narkotyku. – Będzie tu do mnie telefon – mruknął Maigret, jakby chciał się usprawiedliwić. Był to lokal publiczny, jak wszelkie bary i kawiarnie, miejsce w pewien sposób anonimowe, obaj mieli jednak poczucie, że są intruzami, że wdarli się do obcego świata. – Dobre ma pani wino. Była to prawda. Większość paryskich barów zachwala lekkie wino regionalne, lecz najczęściej jest to wino mieszane, pochodzące z rozlewni Bercy. To natomiast miało swoisty aromat, który komisarz usiłował rozpoznać. – Sancerre? – zapytał. – Nie. Okolice Poitiers. Ach, więc stąd ten skalny posmak. Słynne piwnice w grotach! – Ma tam pani rodzinę? Nie odpowiedziała. Maigret patrzył na nią z podziwem: nieruchoma, z kamienną twarzą, obserwowała ich w milczeniu. Kot łasił się do niej, ocierając się o jej gołe nogi. – Gdzie pani mąż?
– Pojechał tam. Pojechał po wino o to jej chodziło. Rozmowa nie kleiła się i komisarz skinął, by napełniła kieliszki. Z zakłopotania wybawił go dzwonek telefonu. – Tak, to ja. Złapał pan Paula? Jest wolny? Za godzinę? Dobrze! Będę tam. Po chwili Maigret zasępił się. Zastępca prokuratora oznajmił, że sprawę powierzono sędziemu śledczemu Coméliau, który był niemal osobistym wrogiem Maigreta, największym konformistą i zrzędą w całym Sądzie. – Mówił, żeby informował go pan na bieżąco, to jego specjalne życzenie. – Wiem, wiem. Coméliau będzie teraz kilka razy dziennie wydzwaniał do Maigreta i oczekiwał porannych sprawozdań w swoim gabinecie! – Trudno! – westchnął. – Jakoś to będzie! – Nic nie poradzę, panie komisarzu. To jedyny wolny sędzia, poza tym… Promień słońca przeciął na ukos salę i odbił się w kieliszku Maigreta. – Idziemy! – mruknął wyciągając pieniądze z kieszeni. – Ile płacę? Na dworze zapytał: – Wziąłeś wóz? – Tak. Zostawiłem przy śluzie. Pod wpływem wina policzki Lapointe’a zaróżowiły się, a oczy mu lekko błyszczały. Już z daleka zobaczyli grupkę gapiów obserwujących z nabrzeża wyczyny nurka. Kiedy dotarli na miejsce, pomocnik Victora wskazał na dno łodzi, gdzie leżał tym razem większy pakunek. – Goleń i stopa – oznajmił splunąwszy do wody. Drugie opakowanie było mniej zniszczone niż pierwsze. Maigret nie miał ochoty przyglądać mu się z bliska. – Myślisz, że warto sprowadzić transport? – spytał Lapointe’a. – To się zmieści w tylnym bagażniku. Taka perspektywa wcale im się nie uśmiechała, nie chcieli jednak, żeby lekarz sądowy na nich czekał. Byli z nim umówieni w Instytucie Medycyny Sądowej, który mieścił się w nowoczesnym jasnym budynku nad brzegiem Sekwany, nie opodal miejsca, gdzie kanał łączy się z rzeką.
– Co mam robić? – odezwał się Lapointe. Maigret nic na to nie odparł, więc inspektor, przezwyciężywszy obrzydzenie, zaniósł oba pakunki, jeden po drugim, do samochodu i umieścił je w bagażniku. – Cuchnie? – spytał komisarz, kiedy tamten wrócił na brzeg. Lapointe, trzymając ręce daleko od siebie, skrzywił się tylko w odpowiedzi. Doktor Paul, odziany w biały kitel, w gumowych rękawiczkach, palił papierosa za papierosem. Twierdził, że tytoń jest jednym z najskuteczniejszych środków antyseptycznych. Bywało, że w czasie autopsji wypalał dwie paczki gauloise’ów. Pełen animuszu zabrał się do pracy, nie opuszczał go dobry humor. Pochylony nad marmurowym blatem, mówił zaciągając się dymem: – Na razie nic definitywnego nie mogę panu powiedzieć, to jasne. Przede wszystkim, chciałbym zobaczyć resztę zwłok, która ujawni nam coś więcej niż noga czy ręka. Poza tym, przed ostateczną opinią muszę wykonać szereg analiz. – W jakim był wieku? – Wstępne oględziny wskazywałyby na pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat. Bliżej pięćdziesiątki. Proszę spojrzeć na tę dłoń. – Co mam z niej wyczytać? – Dłoń duża i mocna, nawykła w pewnym okresie życia do ciężkiej pracy. – Ręka robotnika. – Nie. Raczej wieśniaka. Założę się jednak, że całymi latami nie trzymała ciężkiego narzędzia. Nie był to człowiek zadbany, wystarczy spojrzeć na paznokcie, zwłaszcza u nogi. – Kloszard? – Nie sądzę. Jak mówiłem, czekam na resztę, o ile ją znajdą, potem wydam orzeczenie. – Od kiedy nie żyje? – Znowu mogę postawić tylko hipotezę. Proszę ją potraktować ze znakiem zapytania, bo wieczorem czy jutro może powiem panu coś innego. Na razie obstawałbym, że od trzech dni, nie dłużej. A skłaniałbym się, że krócej. – Od ubiegłej nocy? – Nie. Niewykluczone, że od poprzedniej.
Maigret i Lapointe także palili, omijając starannie spojrzeniem marmurowy stół. Za to doktor Paul czerpał wyraźną przyjemność ze swojej roboty i manewrował narzędziami z kuglarską zręcznością. Lekarz już zamierzał się przebrać w swój zwykły ubiór, kiedy wezwano Maigreta do telefonu. Dzwonił Judel – stamtąd, z quai de Valmy. – Znaleziono korpus! – oznajmił nie bez pewnego podniecenia. – A głowy nie? – Jeszcze nie. Victor uważa, że z tym pójdzie trudniej, głowa jest cięższa i na pewno głębiej weszła w muł. Znalazł też pusty portfel i damską torebkę. – W pobliżu tułowia? – Nie. Dalej. Chyba te rzeczy nie mają ze sobą związku. Victor mówi, że to, co mógłby za każdym razem wyłowić z kanału, wypełniłoby cały pchli targ. Zanim trafił na zwłoki, wydostał składane łóżko i dwa wiadra. Doktor Paul nie zdjął rękawiczek i czekał trzymając ręce daleko od siebie. – Jest coś dla mnie? – spytał. Maigret skinął głową. Zwrócił się do Judela: – Dałoby się przetransportować tułów do Instytutu? – Zrobi się. – To czekam. Tylko się pospieszcie, bo doktor… Wyszli i przystanęli na progu, gdzie było znacznie przyjemniej, powietrze rześkie i skąd mogli obserwować nieustający ruch na moście d’Austerlitz. Po drugiej stronie Sekwany, przed Magasins Généraux, rozładowywano jakieś barki i mały statek morski. Tego ranka Paryż tętnił młodzieńczym, radosnym rytmem, zaczynała się kolejna pora roku, nowa wiosna, i ludzie patrzyli na świat z optymizmem. – Nie znalazł pan tatuaży, blizn? – Nie, nie na tych częściach, które badałem. To skóra człowieka żyjącego raczej w czterech ścianach. – Chyba mocno owłosiony. – Tak. Widzę ten typ, mogę go panu opisać: ciemny, krępy, szeroki w barach, muskularny, gęste czarne owłosienie na rękach, dłoniach, nogach i piersi. Wieśniak, jakich u nas wielu, silny, stanowczy, uparty. Chciałbym zobaczyć jego głowę.
– Trzeba ją najpierw znaleźć! W kwadrans później dwóch policjantów w mundurach przyniosło tułów. Doktor Paul niemal zacierał ręce zmierzając do marmurowego stołu, niczym stolarz śpieszący do swego warsztatu. – Tak myślałem, amatorska robota – mruknął. – Rozumie pan, tego człowieka nie poćwiartował ani zwykły rzeźnik, ani fachowiec z La Villette. A już na pewno nie chirurg. Kości pocięto zwykłą piłą do metalu, resztę wielkim nożem kuchennym, są takie w każdej restauracji i prawie w każdym gospodarstwie domowym. Trwało to wszystko dość długo i szło opornie. Po chwili dodał: – Spójrzcie, panowie, na te włochate piersi… Maigret i Lapointe ledwie rzucili okiem. – Nie ma rany? – Nic takiego nie widzę. Jedno jest pewne: śmierć nie nastąpiła przez utopienie. Zabrzmiało to niemal jak dowcip. Poćwiartowany człowiek, znaleziony w kanale, miałby się w nim utopić… – Zaraz zajmę się wnętrznościami, szczególnie interesuje mnie zawartość żołądka. Panowie zostajecie? Maigret pokręcił głową. Nie był to widok, który go nęcił, poza tym odczuwał palącą potrzebę napicia się czegoś mocniejszego niż wino. Musiał pozbyć się nieprzyjemnego smaku w ustach, kojarzącego się z trupem. – Zaraz, Maigret… Co to ja mówiłem?… Widzi pan to jaśniejsze pasmo i sine punkciki na brzuchu? Komisarz skinął głową nie patrząc. – Pasmo to blizna pooperacyjna sprzed kilku lat. Wyrostek. – A punkciki? – To bardziej zagadkowe. Nie dałbym głowy, ale jestem prawie pewny, że to ślady po kulkach ze śrutowej broni myśliwskiej. Potwierdziłoby to moje przypuszczenia, że człowiek mieszkał kiedyś na wsi, był, bo ja wiem, rolnikiem czy myśliwym. Dawno, ze dwadzieścia lat
temu, a może i więcej, został postrzelony. Widzę siedem… nie, osiem tego rodzaju blizn, w kształcie tęczy. Raz w życiu takie widziałem, ale nie aż tak regularne. Muszę zrobić zdjęcie do mojego archiwum. – Zadzwoni pan do mnie? – Gdzie pan będzie? Na Quai des Orfèvres? – Tak, u siebie. Obiad zjem pewnie na placu Dauphine. – Dam panu znać, jak coś odkryję. Znalazłszy się na dworze, w słońcu, Maigret otarł czoło. Lapointe nie mógł się powstrzymać, by nie splunąć kilka razy na boki, jakby i on miał gorzki smak w ustach. – Każę zdezynfekować bagażnik, jak tylko zajedziemy na Quai – stwierdził. Nim odjechali, wstąpili do baru na kieliszek czystej. Alkohol był tak mocny, że Lapointe dostał mdłości, trzymał chwilę dłoń przy ustach, bał się, że zwymiotuje. Kiedy doszedł do siebie, wymamrotał: – Przepraszam… Gdy wychodzili, szef knajpy powiedział do jednego z klientów: – Patrz pan, następni, co oglądali umarlaka. Oni tak zawsze. A że miał naprzeciw Instytut Medycyny Sądowej, wiedział, co mówi. Rozdział 2
Lak z butelki Kiedy Maigret kroczył wielkim korytarzem na Quai des Orfèvres, zatańczył mu na moment przed oczami wesoły promyk. Dzisiaj nawet tutaj, do tego korytarza, najbardziej szarego i ponurego miejsca na ziemi, wdarło się słońce, co prawda tylko pod postacią lśniącego kurzu. Między drzwiami, na ławkach bez oparcia czekali ludzie, niektórzy z nich mieli na rękach kajdanki. Komisarz już chciał wejść do gabinetu szefa, by zdać mu sprawozdanie z wydarzeń na quai de Valmy, gdy jakiś mężczyzna podniósł się z miejsca i gestem powitania dotknął dłonią ronda kapelusza. Maigret zwrócił się do niego z zażyłością świadczącą o codziennych wieloletnich kontaktach. – I co pan na to, Baronie? Zawsze pan grzmiał, że taki los spotyka tylko prostytutki, a tu, masz pan, poćwiartowany chłop… Człowiek zwany Baronem nie zaczerwienił się, choć zapewne pojął aluzję. Był pederastą, ale się do tego nie przyznawał. „Robił” Quai des Orfèvres od ponad piętnastu lat dla pewnego paryskiego dziennika, agencji prasowej i kilkunastu gazet regionalnych. Ostatni, co hołdował jeszcze modzie bulwarowego teatru z początku wieku: nosił na piersi monokl na szerokiej czarnej wstążce. Może temu monoklowi, którym zresztą prawie nigdy się nie posługiwał, zawdzięczał przydomek Barona. – Nie wyłowiono głowy? – Z tego, co wiem, jeszcze nie. – Rozmawiałem przed chwilą z Judelem. Nic nowego. Jak będzie pan coś miał, komisarzu, proszę o mnie pamiętać. Usiadł z powrotem na ławce, a Maigret wszedł do gabinetu szefa. Stąd także widać było przez otwarte okno sunące Sekwaną barki. Mężczyźni pogawędzili kilkanaście minut, po czym Maigret udał się do siebie. Na bibularzu czekała nań karteczka. Tego się właśnie spodziewał! Cóż by innego: Coméliau prosił o telefon. – Tu komisarz Maigret, panie sędzio.
– Witam, Maigret. Wrócił pan znad kanału? – Z Instytutu Medycyny Sądowej. – Doktor Paul jest na miejscu? – Pracuje nad wnętrznościami. – Nie zidentyfikowano ciała? – Na to nie możemy liczyć, póki nie znajdziemy głowy. Chyba że jakimś cudem… – Właśnie, chciałem z panem pomówić. W zwykłej sprawie, kiedy ofiara jest zidentyfikowana, wiadomo, czego się trzymać. Rozumie pan? Tutaj nie mamy pojęcia, kim się ten człowiek okaże… jutro, pojutrze, za godzinę. Wszystko jest możliwe, wszelkie niespodzianki, nawet najbardziej nieprzyjemne, i dlatego musimy zachować najwyższą ostrożność. Coméliau oddzielał sylaby, wsłuchiwał się we własne słowa. Wszystko, co robił, co mówił, było „najwyższej wagi”. Zazwyczaj sędzia śledczy przyjmuje sprawę dopiero wtedy, kiedy policja się z nią upora. Coméliau chciał trzymać rękę na pulsie od samego początku dochodzenia. Może po prostu bał się komplikacji? Jego szwagier był znanym politykiem, jednym z tych deputowanych, jakich się spotyka prawie w każdym ministerstwie. Coméliau zwykł mawiać: – Sami państwo rozumiecie, mając takiego szwagra, jestem w sytuacji wyjątkowo delikatnej. Maigret przyrzekł mu w końcu, że jak tylko pojawi się coś nowego, da mu natychmiast znać, nawet wieczorem do domu. Przejrzał pocztę, po czym udał się do pokoju inspektorów, by porozdzielać bieżące sprawy. – Co dziś mamy, wtorek? – Tak, szefie. Zakładając, że doktor Paul nie pomylił się przy wstępnej ocenie i ciało rzeczywiście leżało w kanale Saint-Martin przez czterdzieści osiem godzin, zabójstwa dokonano w niedzielę, i to wieczorem lub nocą, bo przecież trudno sobie wyobrazić, by ktoś pozbywał się paczek z częściami ciała za dnia, mając pod nosem posterunek policji. – Czy mam przyjemność z panią Maigret? – zażartował przez telefon do żony. – Nie
wrócę na obiad. Zrobiłaś coś dobrego? Potrawka barania. Nie ma czego żałować, zbyt ciężkie danie na taki dzień. Zadzwonił do Judela. – Nic nowego? – Victor zrobił przerwę, przegryza coś na łodzi. Wciąż nie znalazł głowy. Pyta, czy ma szukać dalej. – Oczywiście. – Moi ludzie też są w akcji, ale na razie nie mamy nic konkretnego. W niedzielę wieczorem była jakaś rozróba w barze na ulicy des Récollets. Nie, nie u Popaula. Dalej, przy Faubourg Saint-Martin. Poza tym pewna konsjerżka powiadomiła nas, że zaginął jej mąż. Tyle że nie ma go już od miesiąca, a rysopis się nie zgadza. – Pewnie wpadnę tam do was po południu. Przed wyjściem na obiad do „Brasserie Dauphine”, zajrzał do pokoju inspektorów. – Idziesz, Lapointe? Właściwie nie było najmniejszej potrzeby, by inspektor towarzyszył mu przy posiłku w knajpce na placu Dauphine, gdzie komisarz miał swoje stałe miejsce. Przyszło mu to do głowy, kiedy w milczeniu szli obok siebie nabrzeżem. I uśmiechnął się nieznacznie na pewne wspomnienie: jego przyjaciel Pardon, lekarz mieszkający na ulicy Popincourt, u którego państwo Maigret raz w miesiącu bywali na kolacji, zapytał go kiedyś z całą powagą: – Niech mi pan powie, Maigret, dlaczego policjanci w cywilu zawsze chodzą parami, zupełnie jak hydraulicy? Rzeczywiście! Nigdy się nad tym nie zastanawiał. On sam rzadko prowadził śledztwo bez towarzyszącego mu inspektora. Odparł drapiąc się w głowę: – Hm, po pierwsze, jak sądzę, sięga to czasów, kiedy ulice Paryża nie były całkiem bezpieczne i pewne dzielnice lepiej było obchodzić we dwójkę niż samotnie, zwłaszcza nocą. Zresztą teraz, myślał Maigret, jest podobnie, na przykład przy aresztowaniach czy zapuszczaniu się w podejrzane zaułki. – Jest też drugi powód, istotna sprawa dotycząca naszych przesłuchań na Quai. Zeznania złożone jednemu policjantowi można zawsze potem odwołać, podejrzany mówił przecież
pod presją. Co dwa świadectwa, to nie jedno. Tak, ten wywód miał swoją logikę, lecz Maigret nie był w pełni zadowolony. – W praktyce to właściwie konieczność. Weźmy przykład: śledzimy człowieka i trzeba zatelefonować nie tracąc go z oczu. Albo inna sytuacja: człowiek znika z budynku, który ma kilka wyjść. Pardon zauważył z uśmieszkiem: – Zawsze gdy słyszę o kilku powodach naraz, mam wrażenie, że tak naprawdę chodzi o coś innego. A Maigret na to: – W takim razie powiem za siebie. Wolę być w towarzystwie, bo nie chcę się nudzić. Nie powtórzył tej historyjki Lapointe’owi. Młodym ludziom nigdy nie należy okazywać swego sceptycyzmu, a Lapointe wciąż płonął świętym ogniem. Jedli obiad w pogodnym nastroju. Przy barze kręcili się inni inspektorzy i komisarze, niektórzy siedzieli przy stolikach na sali. – Myśli pan, że głowę wrzucono do kanału? Że ją odnajdziemy? Maigret machinalnie zaprzeczył. Właściwie nie zastanawiał się nad tym, odpowiadał instynktownie. Nie potrafiłby wyjaśnić, dlaczego wydawało mu się, że Victor nic więcej nie znajdzie na dnie kanału Saint-Martin. – Co się z nią mogło stać? Nie wiedział. Może znajdowała się w walizce w dworcowej przechowalni – w pobliżu, na Gare de l’Est, albo niewiele dalej, na Gare du Nord. A może wyekspediowano ją ekspresem pod jakikolwiek adres w głąb kraju jedną z tych wielkich ciężarówek, jakie komisarz widział na ulicy odchodzącej od quai de Valmy. Często spotykał na mieście te czerwone i zielone ciężarówy, kierujące się ku autostradom. Nie wiedział, skąd wyruszają. Okazało się, że stamtąd, z ulicy Terrage, &nie opodal kanału. Rankiem naliczył ich ponad dwadzieścia – stały przy krawężniku i widniał na nich napis: „Transports Zénith – Roulers et Langlois”. Tak, nic konkretnego nie przychodziło mu do głowy. Sprawa interesowała go, lecz na razie nie wciągnęła w pełni. Interesowała go głównie dlatego, że dawno już nie pracował
w okolicach kanału. Kiedyś, w początkach swej kariery, znał tu każdą uliczkę, niemal każdą postać przemykającą się nocą pod murami. Siedzieli jeszcze przy stole pijąc kawę, kiedy komisarza poproszono do telefonu. Dzwonił Judel. – Może niepotrzebnie zawracam panu głowę, szefie. Na razie nie można mówić o żadnym tropie, ale jeden z moich ludzi, Blancpain, którego ustawiłem na straży nad kanałem, zwrócił uwagę jakąś godzinę temu na chłopaka z trójkołowym wózkiem. Wydaje mu się, że widział go już wcześniej, rano, potem w pół godziny później i jeszcze kilka razy. Grupy gapiów stały dłuższy czas na brzegu, ale ten, zdaniem Blancpaina, trzymał się na uboczu i wyglądał na szczególnie zaciekawionego. Wie pan, trochę to dziwne, bo zazwyczaj dostawca musi wykonać wózkiem określoną rundę i nie może trwonić czasu. – Blancpain rozmawiał z tym młokosem? – Zamierzał, zaczął iść w jego stronę, możliwie dyskretnie, żeby go nie spłoszyć. Ale cóż, przeszedł zaledwie kilka metrów, kiedy tamten, wyraźnie przestraszony, wskoczył na wózek i oddalił się pospiesznie w stronę ulicy des Récollets. Blancpain nie miał pod ręką żadnego pojazdu. Gonił zbiega, ale na próżno, tylko przechodnie oglądali się za nim, a wózek włączył się w ruch kołowy na Faubourg Saint-Martin i zniknął mu z oczu. Zaległo milczenie. Oczywiście, był to niepewny trop, równie dobrze fakt bez znaczenia jak i punkt wyjścia. – Blancpain ma rysopis? – Tak. Chłopak osiemnasto, dwudziestoletni, pochodzący chyba ze wsi, bo ma jeszcze ogorzałą twarz. Długowłosy blondyn, ubrany w skórzaną kurtkę i golf. Blancpain nie odczytał napisu na wózku, wie tylko, że jest tam wyraz kończący się na „ail”. Sprawdzamy teraz listę dzielnicowych handlowców, którzy mogliby zatrudniać dostawcę z trójkołowym wózkiem. – Co mówi Victor? – Że kiedy płacą, wszystko mu jedno, czy jest pod wodą, czy nad wodą, ale że z
pewnością traci czas. – Znaleźliście coś w terenie? – Na razie nie. – Wkrótce powinienem dostać raport lekarza, z danymi o zmarłym. Paul zadzwonił około wpół do trzeciej do biura. Później miał przesłać orzeczenie na piśmie. – Notuje pan, komisarzu? Maigret wyciągnął papier. – Podam panu moje oceny, na pewno nie odbiegające daleko od rzeczywistości. Najpierw rysopis, to, co można ustalić bez głowy. Mężczyzna niewysoki, około 167 centymetrów. Szyja krótka, masywna, twarz przypuszczalnie szeroka, z silną szczęką. Włosy ciemne, lekko siwe na skroniach. Waga: 74 kilo. Krępy, kanciasty, muskularny, ale nie grubas, chociaż zaczynał tyć. Analiza wątroby wskazuje na człowieka nie stroniącego od kieliszka, nie sądzę jednak, żeby był alkoholikiem. Raczej z tych, co to sobie łykną raz na godzinkę i gustują w białym winie. Znalazłem zresztą ślady białego wina w żołądku. – A ślady posiłku? – Też znalazłem. Na szczęście dla nas był to posiłek ciężko strawny. Jego ostatni obiad, czy kolacja, składał się z pieczonej wieprzowiny i fasoli. – Jadł na długo przed śmiercią? – Dwie godziny, może dwie i pół. Pobrałem osad zza paznokci u kończyn i posłałem do laboratorium. Moers się tym zajmie. – A blizny? – Tak jak mówiłem rano: operacja wyrostka miała miejsce pięć, sześć lat temu i sądząc po jakości roboty wykonywał ją dobry chirurg. Ślady po ołowiu pochodzą sprzed co najmniej dwudziestu lat, a byłbym skłonny teraz podwoić tę cyfrę. – Wiek? – Pięćdziesiąt, pięćdziesiąt pięć. – Więc pana zdaniem otrzymał postrzał z broni myśliwskiej, kiedy był chłopcem? – Tak uważam. Ogólny stan zdrowia zadowalający, nie licząc obrzęku wątroby. Serce i
płuca w stanie dobrym. Lewe płuco nosi bliznę po bardzo dawno przebytej gruźlicy, rzecz bez znaczenia. Dzieci i niemowlęta często przechodzą lekką gruźlicę, o czym w ogóle nikt nie wie. Cóż, Maigret, jeśli chce pan mieć więcej informacji, proszę przysłać mi głowę, a zrobię, co się da. – Nie odnaleziono jej. – No to już się nie znajdzie. Potwierdził przypuszczenia Maigreta. Na Quai des Orfèvres zakorzeniają się pewne przekonania, które w końcu stają się pewnikami. I tak poćwiartowane zwłoki nieomylnie wskazują na zwykłą prostytutkę, a poszukiwania głowy są najczęściej daremne. Nie są to rzeczy, które próbuje się wytłumaczyć, po prostu przyjmuje się je jako fakt. – Gdyby ktoś mnie szukał – powiedział komisarz zaglądając do pokoju inspektorów – jestem na górze. Wszedł powoli na ostatnie piętro Pałacu Sprawiedliwości, gdzie zastał Moersa pochylonego nad jakimiś próbkami. – Czym się zajmujesz? Moim trupem? – Paul mi to przysłał do zbadania. – I jak tam? Na wielkiej sali uwijała się cała ekipa specjalistów. W rogu stał manekin, służący do odtwarzania przebiegu napaści, kiedy na przykład trzeba sprawdzić, z jakiej pozycji zadano cios nożem. – Mam wrażenie – bąknął pod nosem Moers, który zawsze mówił półgłosem, jakby znajdował się w kościele – że pański człowiek nie wychodził zbyt często z domu. – Dlaczego tak uważasz? – Zbadałem substancje zza paznokci i doszedłem do wniosku, że miał ostatnio na nogach granatowe wełniane skarpetki. Znalazłem również resztki filcu, z jakiego robi się domowe pantofle. Stąd mój wniosek, że facet większość czasu spędzał w kapciach. – Skoro tak było, Paul to potwierdzi. Stałe chodzenie w kapciach, jeśli trwa to latami, zniekształca w końcu stopy, w każdym razie tak twierdzi moja żona, która mi w kółko powtarza… Nie dokończył. Dostał połączenie z Instytutem Medycyny Sądowej. Doktor Paul już