Glen Cook
Zapada cień wszystkich nocy
Przełożył Jan Karłowski
PROLOG:
Lato 994 roku Od ufundowania Imperium Ilkazaru
Koniec polowania
Zalane błękitnym światłem pomieszczenie wydrążone w litej skale. Czterech mężczyzn już
czekało. Wszedł piąty.
– Miałem rację. – Znużenie i okrywający go kurz zdradzały trudy przebytej podróży.
– Gwiezdny Jeździec siedzi we wszystkim po uszy. – Rozparł się w krześle.
Pozostali czekali.
– Kosztowało to życie dwunastu moich ludzi, jednak opłaciło się. Przesłuchałem trzech
mężczyzn, którzy towarzyszyli Adeptowi do Malik Taus. Ich świadectwo było przekonujące.
Aniołem Ucznia okazał się Gwiezdny Jeździec.
– W porządku – odparł ten, który podejmował decyzje. – Ale gdzie on teraz jest? I gdzie jest
Jerrad?
– Dwa pytania – jedna odpowiedź. Góra Grzmotu.
Wobec braku reakcji nowo przybyły ciągnął dalej.
– Zginęła większość moich najlepszych agentów. Ale wiadomość dotarła: małego staruszka
i skrzydlatego konia widziano w pobliżu Grot Starożytnych. Jerrad zabrał ze sobą gołębie.
Ptasznik przyniósł jednego z nich dokładnie w chwili, gdy wróciłem do domu. Jerrad odkrył
obozowisko starego u stóp góry. Ma ze sobą Róg. – Ostatnia uwaga rozbrzmiała nutą
histerycznego niemalże podniecenia.
– Wyruszamy rankiem.
Róg ten, Róg Gwiezdnego Jeźdźca, Windmjirnerhorn, zasłynął jako róg obfitości. Człowiek,
który potrafiłby wydrzeć go z rąk właściciela i podporządkować swoim rozkazom, nie
potrzebowałby troszczyć się już o nic, mógłby tworzyć bogactwa zdolne kupić cały świat.
Cała piątka snuła marzenia o odbudowie dawnego imperium, zagrabionego ich przodkom.
Czas pogrzebał ich imperium. Nie było już na świecie niszy, którą mogłoby wypełnić. To
były marzenia, nic więcej. Większość z nich doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Jednak
niezmiennie trwali przy swoim, wiedzeni siłą tradycji, chęcią sprostania wyzwaniu oraz zapałem
przepełniającym tych dwóch, którzy rozmawiali.
* * *
– Tam w dole – oznajmił Jerrad, wskazując na pogrążony w wieczornym półmroku głęboki,
porośnięty zielonymi sosnami wąwóz. – Obok wodospadu.
Reszta z trudem zdołała dostrzec niknący w oddali dym obozowego ogniska.
– Co on zamierza?
Jerrad wzruszył ramionami.
– Tylko tam siedzi. Od miesiąca. Z wyjątkiem jednej nocy w ubiegłym tygodniu, kiedy to
pofrunął na koniu gdzieś z powrotem na wschód. Wrócił następnego dnia przed zmierzchem.
– Wiesz, jak tam zejść?
– Dotąd nie podchodziłem bliżej. Nie chciałem go przestraszyć.
– W porządku. Lepiej od razu zabierzmy się do tego. Wykorzystajmy resztę światła, jaka
nam została.
– Rozłączmy się i wpadnijmy na niego ze wszystkich stron. Jerrad, cokolwiek się stanie, nie
pozwól mu dopaść Rogu. Zabij go, jeśli będzie trzeba.
Było po północy, kiedy zaatakowali starca, a zaczęliby jeszcze później, gdyby nie wzeszedł
księżyc.
Gwiezdny Jeździec obudził się na odgłos kroków i z oszałamiającą prędkością rzucił
w kierunku Rogu.
Jerrad skoczył pierwszy, z nożem w dłoni. Starzec w pół drogi zmienił kierunek ruchu
i wykonał zadziwiający skok na grzbiet skrzydlatego konia. Zwierzę wzbiło się w niebo wśród
odgłosów przypominających łopot smoczych skrzydeł.
– Wymknął się! – złorzeczył przywódca. – Przeklęty! Przeklęty! Przeklęty!
– Szybkonogi stary pierdziel – zauważył któryś.
– Co za różnica? – powiedział Jerrad. – Mamy to, po co przyszliśmy.
Przywódca uniósł pękaty Róg.
– Tak. Teraz już go mamy. Zalążek Nowego Imperium. A Wiatrołak będzie jego kamieniem
węgielnym.
– Chwała Imperium! – wykrzyknęła reszta, wzorem swych przodków, aczkolwiek z różnym
entuzjazmem.
Z wysoka dobiegł stłumiony, odległy dźwięk, który mógł być echem śmiechu.
1
Lata 583-590 OUI
Wkracza na arenę świata
Kiedy kaci w kapturach wznosili ozdobnie ciosany pal stosu, dziecko płakało u ich stóp. Gdy
przyprowadzili kobietę, o oczach czerwonych od płaczu i rozwichrzonych włosach, chciało do
niej pobiec. Kat pochwycił je delikatnie i złożył w ramionach zdumionego starego wieśniaka.
Gdy mężczyźni w kapturach rozkładali wokół niej wiązki chrustu, kobieta w niemym błaganiu
patrzyła na dziecko i mężczyznę, nie widząc nic poza nimi. Kapłan udzielił jej sakramentów,
ponieważ według jego religii była bez winy. Zanim powrócił na przypisane mu w czas obrzędu
miejsce, potrząsnął jaskrawo pomalowanym kropidłem z końskiego włosia nad jej potarganymi
włosami, obsypując ją uśmierzającym ból pyłkiem lotosu snu. Zaintonował modlitwę za jej
duszę. Główny oprawca dał znak, by zaczynać. Jego pomocnicy przynieśli głownię. Kat
przyłożył ją do wiązek chrustu. Kobieta spoglądała na swoje stopy, jakby nie rozumiejąc, co się
dzieje. A dziecko nie przestawało płakać.
Rolnik, z charakterystyczną dla wieśniaków szorstką delikatnością, pocieszał chłopca
i odniósł go do miejsca, skąd nic już nie mogli usłyszeć. Wkrótce mały przestał szlochać, jakby
pogodził się z okrutnymi kaprysami Przeznaczenia. Stary człowiek postawił go na ulicy
wyłożonej brukowaną kostką, lecz nie wypuszczał z dłoni jego ręki. Sam znał gorycz żalu
i wiedział, że strata musi doznać ukojenia, aby nie przerodziła się w zaciekłą nienawiść. Ten
chłopiec pewnego dnia zostanie mężczyzną.
Mężczyzna i chłopiec przeciskali się przez rozbawione tłumy – Dzień Egzekucji zawsze był
w Ilkazarze świętem – malec podskakiwał, aby nadążyć za maszerującym szybko wieśniakiem.
Otarł łzy wierzchem brudnej dłoni. Opuściwszy okolice Pałacu, wkroczyli w dzielnicę slumsów,
a potem poszli cuchnącymi uliczkami, pod gąszczem rozwieszonego prania, aż dotarli do placu
zwanego Rynkiem Wieśniaków. Stary człowiek zaprowadził chłopca na stragan, za którym
wśród melonów, pomidorów, ogórków i warkoczy kukurydzy rozsiadła się starsza kobieta.
– Więc – zagadnęła dźwięcznym głosem. – Cóżeś ty przyprowadził, Royal?
– Ach, zobacz, Mama, jakie biedactwo – odparł. – Widzisz te smugi łez? Chodź tu, chodź,
dostaniesz coś słodkiego. – Podniósł chłopca i wszedł za stragan.
Kobieta przetrząsnęła małe zawiniątko i wyciągnęła cukierek.
– Proszę, mały. To dla ciebie. Siądź, Royal. Za gorąco, żeby włóczyć się po mieście –
spojrzała nad głową chłopca i pytająco uniosła brwi.
– Gorący dzień, o tak – odparł Royal. – Ludzie Króla znów spalili czarownicę. Była młoda.
Czarny kaptur kazał mi zabrać stamtąd dziecko.
Stojący w cieniu starej kobiety chłopiec żałośnie spoglądał wielkimi oczami. Lewą piąstką
przyciskał do ust twardy jak kamień cukierek. Prawą ocierał resztki płynących łez. Ale już
ucichł. Wyglądał niczym mały bożek.
– Pomyślałem sobie, że moglibyśmy go wychować – powiedział Royal miękko, niepewnie.
Myśl ta zahaczała o bolesne dla obojga kwestie.
– To wielka odpowiedzialność, Royal.
– Tak, Mama. Ale sami nie mamy dzieci. Jednak kiedy nas zabraknie, będzie komu zostawić
gospodarstwo, a i on będzie miał z czego wyżyć. – Nie powiedział tego jasno, ale zrozumiała, że
oddałby gospodarstwo każdemu, byle nie królowi, który odziedziczy je, jeśli nie będą mieli
potomka.
– Odtąd będziesz przygarniał wszystkie sieroty, jakie znajdziesz?
– Nie. Lecz wychowanie tego jest obowiązkiem, który nałożyła na nas Śmierć. Jak
mielibyśmy Ją zlekceważyć? Poza tym czyż poprzez wiosny i lata, aż po jesienie, nie żyliśmy
rozpaczliwą nadzieją, że drzewo kiedyś wyda owoc? Czy mam służyć tej ziemi jak niewolnik, ty
zaś tu sprzedawać jej plony po to jedynie, aby zostawić po sobie trochę srebra zakopanego pod
podłogą drewutni? Albo żeby starczyło na chłopski grób?
– W porządku. Ale jesteś zbyt dobry jak na ten świat. Choćby dlatego, że poślubiłeś mnie,
wiedząc, iż jestem bezpłodna.
– Nigdy nie żałowałem.
– Zatem zgadzam się.
Dziecko przyjęło to wszystko w milczeniu. Kiedy staruszka skończyła, odjęło rękę od oczu
i położyło w jej złożonych na podołku dłoniach.
* * *
Dom Royala, położony nad brzegiem Aeos, dwie ligi w górę rzeki od miasta Ilkazar,
napełnił się życiem. Pomieszczenia, niegdyś pokryte patyną i kurzem, z wolna obracające się
w ruinę, zajaśniały nowym blaskiem. Małżeństwo wydobyło z kryjówki monetę, za którą kupili
farby, gwoździe i tkaninę na zasłony. Miesiąc po przybyciu dziecka dom wyglądał jak nowy.
Pokryte dawniej skorupą brudu garnki i patelnie lśniły teraz nad paleniskiem. Wymieciono
nagromadzone nieczystości, spod których ukazała się podłoga z twardego drewna. Na dachu
złotym blaskiem lśniła nowa strzecha. Niewielki pokój na tyłach domu przeobraził się
w baśniowy świat, z małym łóżeczkiem, szafką ręcznej roboty i jednym krzesłem dla dziecka.
Zmiana była na tyle wyraźna, że nie uszła niczyjej uwagi. Przyszedł królewski poborca, aby
odebrać należne podatki. Royal i staruszka właściwie nie zwrócili nań uwagi.
Lecz choć ofiarowali mu całą swą miłość i serce, dziecko nigdy nie powiedziało „dziękuję”.
Było dość grzeczne, nie sprawiało kłopotów i w jakiś smutny sposób kochało ich, ale ani razu się
nie odezwało – choć czasem, późną nocą, Royal słyszał, jak płacze w swoim pokoju.
Przyzwyczaili się do jego milczenia i z biegiem czasu nie próbowali już nakłonić go do
mówienia. Doszli do wniosku, że być może nigdy nie potrafił mówić. Nieszczęścia tego rodzaju
nie należały do rzadkości w mieście tak okrutnym jak Ilkazar.
Zimą, gdy ziemię pokrywał śnieg, rodzina nie opuszczała domu. Royal uczył chłopca zajęć
gospodarskich: strugania, obierania i łuskania kukurydzy, jak się wędzi i rozwiesza bekon oraz
posługuje piłą czy młotkiem. A także gry w szachy, w których chłopiec wkrótce stał się
mistrzem. Royala często zdumiewała jego bystrość, zapominał bowiem, że dzieci nie są wcale
mniej bystre od dorosłych, brakuje im jedynie wiedzy.
Minęła zima. Dziecko urosło i stało się mądrzejsze, lecz nie odezwało się ani słowem.
Nazwali go Varth, co w ich języku znaczyło Milczek. Nadeszła wiosna i Royal zaczął pracować
w polu. Varth towarzyszył mu, chodząc za pługiem, rozbijając grudki ziemi bosymi stopami.
Wkrótce zakiełkowały młode pędy. Varth pomagał pielić, stawiał tyczki na pomidory i rzucał
kamieniami w ptaki, aby odstraszyć je od melonów. Staruszka uznała, że w przyszłości będzie
dobrym gospodarzem. Wyglądało na to, że ma zamiłowanie do życia na roli.
Latem, kiedy dojrzały melony, zaczerwieniły się pomidory, a kabaczki osiągnęły wielkość
zielonych maczug, Varth pomagał w żniwach, układając i ściągając ładunek z wozu Royala.
Staruszka przeciwna była temu, aby chłopiec wracał do IIkazaru, ale Royal uznał, że
z pewnością już o wszystkim zapomniał. Udał się więc z nimi na rynek, gdzie spędzili udany
dzień. Ich zbiory należały do najwcześniejszych, towar był wyjątkowej jakości, zaś cały Ilkazar
wyległ na ulice w poszukiwaniu świeżych warzyw. Później, kiedy pomidory i dynia
spowszednieją, mieszkańcy zaczną nimi gardzić, preferując mięso.
Staruszka, siedząc na swoim zwykłym miejscu w cieniu, powiedziała:
– Adopcja była słuszna, choćby dlatego, że przyniosła nam szczęście. Spójrz! Kiedy nie ma
melonów, kupują pomidory lub dynie.
– Pora jest wczesna. Kiedy stragany będą pełne i zostanie jeszcze jedzenia dla świń, sprawy
nie będą wyglądać tak wesoło. Myślisz, że moglibyśmy poszukać nauczyciela dla Vartha?
– Nauczyciela? Royal! Jesteśmy chłopami.
– Owszem, kasty kastami, ale istnieją również sposoby, żeby obejść podziały. Srebro jest
najlepszym z nich. A mamy przecież trochę srebra, którego w przeciwnym razie nigdy nie
wydamy. Myślałem, że może chciałby nauczyć się liter. Szkoda byłoby marnować taki umysł do
prac na roli. Lecz nie chciałbym angażować w to nikogo bardziej znaczącego. Najlepszy będzie
wiejski kapłan. Mógłby się podjąć nauki w zamian za świeże warzywa i trochę grosza dla
uzupełnienia zapasów wina w przerwach pomiędzy kwestami.
– Widzę, że już zdecydowałeś, cóż więc mogę rzec? Powiedzmy mu zatem. Gdzie on jest?
– Po drugiej stronie placu, przygląda się, jak chłopcy grają w piłkę. Przyprowadzę go.
– Nie, nie, pozwól, że ja pójdę. Cała już chyba zdrętwiałam. Ty lepiej pilnuj pomidorów.
Niektóre z tych młódek potrafią zawrócić w głowie. Okradnie cię, jak się zagapisz, próbując
zajrzeć pod rozpiętą bluzeczkę. Te uszminkowane sutki...
– Matka, Matka, za stary już jestem na te rzeczy.
– Nigdy nikt nie jest dość stary, żeby się nie zapatrzyć. – Przeszła między pustymi pudłami
po pomidorach, obok reszty dyń i ruszyła przez plac.
Wróciła po chwili, zaniepokojona.
– Tam go nie ma, Royal. Chłopcy mówią, że poszedł sobie jakąś godzinę temu. Osioł też
gdzieś przepadł.
Royal popatrzył w kierunku zagród.
– Tak. W porządku. Coś mi się wydaje, że wiem, dokąd poszedł. Teraz ty pilnuj kuchni
czarnoksiężnika przed szelmostwem młodych uczennic.
Roześmiała się cicho, ale zaraz spochmurniała.
– Myślisz, że wrócił tam, gdzie...
– Mhm. Miałem nadzieję, że zdążył zapomnieć, bo był wtedy tak mały. Ale niełatwo
zapomnieć lekcji udzielonej przez Króla. Śmierć na stosie to groza, senny koszmar na całą resztę
życia. Przyszykuj jakieś cukierki na nasz powrót.
Royal odnalazł Vartha tam, gdzie się należało spodziewać – siedział okrakiem na ośle przed
bramą królewską. Plac był mniej ponury niż zazwyczaj, chociaż chłopiec najwyraźniej nie
przyjechał tu po to, by obserwować pozostałości po egzekucjach. Taki mały i kruchy, przyglądał
się pałacowym fortyfikacjom. Kiedy Royal wszedł na plac, Varth ruszył właśnie w kierunku
bocznej furtki. Strażnik – burkliwy weteran w średnim wieku – zatrzymał go, dopytując się,
czego tu szuka. Wciąż próbował wydusić odpowiedź, kiedy nadszedł Royal.
– Przepraszam, sierżancie. Zbyt byłem zajęty pilnowaniem straganu. Zniknął mi z oczu.
– Och, nic się nie stało, nic się nie stało. Dzieciaki takie są. Sam mam gromadkę. Co się
dzieje na rynku? Żona napomykała, że chce tam zajrzeć.
– Niech się lepiej pospieszy. Melonów już nie ma. Pomidory i dynie też za chwilę znikną.
– Wyglądaj mnie dziś wieczór. Odłóż dla mnie dynię i parę pomidorów. Mam wielką ochotę
na gulasz. I uważaj, gdzie włóczy się ten osioł. Nosi dzielnego chłopaka na swoim grzbiecie. –
Na pożegnanie ciepło i szczerze uśmiechnął się do Vartha.
Kiedy Royal odprowadzał jadącego na osiołku chłopca, Varth nie okazywał żadnych emocji.
Lecz później, gdy w drodze przez kręte uliczki stary wieśniak zapytał go, czy chciałby nauczyć
się sztuki pisania, chłopiec wpadł w zachwyt. Starego zdumiała gwałtowność jego reakcji. Przez
moment naprawdę wydawało się, że chłopiec wreszcie przemówi. Lecz po chwili powróciła
typowa dlań apatia, jedynie na twarzy znać było odbicie wewnętrznej radości.
Tak więc kiedy już sprzedali ostatnią dynię, a potem wrócili we troje do domu, Royal udał
się w odwiedziny do kapłana ich parafii.
* * *
Czas mijał, a chłopiec rósł, a w wieku dziesięciu lat był równie wysoki jak Royal i niemal
tak samo silny. Staruszkowie byli uszczęśliwieni. Dbali o niego jak o cenny klejnot, dając mu
wszystko, co najlepsze. W kraju, gdzie biedakom nieustannie towarzyszyły choroby, głód
i niedożywienie, chłopiec miał ten przywilej, że jadał znakomicie. Wyrósł wysoki w kraju, gdzie
wysocy mężczyźni należeli do rzadkości.
Jego nauka pod okiem kapłana przebiegała pomyślnie. Szybko nauczył się pisać, często robił
notatki, by zrekompensować brak mowy. Jego zdolności wywarły na kapłanie wielkie wrażenie.
Nie chciał żadnej zapłaty z wyjątkiem okazjonalnych prezentów z darów ziemi. Upierał się, że
uczenie żądnego wiedzy chłopca to wystarczająco hojna zapłata. Wkrótce nauczył Vartha
wszystkiego, co sam potrafił.
Ale jak to nieodmiennie być musi, pewnego dnia w domu nad rzeką w Ilkazarze zagościł
smutek. Jesienią, po tym jak sprzedali na rynku ostatnią dostawę, staruszkę powalił atak
apopleksji. Raz tylko krzyknęła i zapadła w śpiączkę, z której nie obudziła się już nigdy. Royal
bolał nad jej stratą, jak przystało wieloletniemu mężowi, w końcu jednak pogodził się z nią
z właściwym mu stoickim spokojem. Mimo iż była bezpłodna, przeżyła długie, pełne życie,
a pod koniec zaznała nawet radości płynącej z wychowywania syna. Poza tym Royala cieszyło,
gdy widział, że Varth równie boleśnie przeżył jej odejście. Choć rzadko bywał wylewny i czuły,
nigdy nie okazywał nieposłuszeństwa ani lekceważenia. Myślami błądził daleko, jakby
przebywał w krainie cieni, gdzie życie nie mogło go dosięgnąć.
Jak to rolnicy czynili od wieków i wiecznie czynić będą, Varth i Royal najpierw pogrzebali
zmarłą, a potem wrócili do prac w polu. Lecz wieśniak był stary i jego pragnienie życia zgasło
wraz ze śmiercią żony. Wczesną wiosną, w porze pierwszych siewów, cicho dołączył do niej
w nocy. Varth myślał, że tamten śpi, póki rankiem nie potrząsnął go za ramię.
Varth znów płakał, gdyż kochał Royala, jak syn powinien kochać ojca. Udał się do wioski,
odszukał kapłana i przyprowadził go, aby odprawił obrządki pogrzebowe. Zajmował się
gospodarstwem najlepiej, jak potrafił, aż do końca zbiorów. Często sprzedawał towar zbyt tanio,
bo nie chciało mu się targować. Później, kiedy już uznał, że pracując przez całe lato,
w dostatecznym stopniu uczcił pamięć swych przybranych rodziców, zlecił kapłanowi
sprzedanie gospodarstwa i rozpoczął życie na własną rękę.
2
Jesień 995 roku OUI
Na dół z Gór Strachu
Ravenkrak był zabytkowym zamkiem wybudowanym tak głęboko w Górach
Kracznodiańskich, na wysokim szczycie Candareen, że niewielu mieszkańców położonych niżej
krain wiedziało o jego istnieniu. Jednakże siedmioro ludzi podążających krętym górskim
szlakiem wkrótce sprawiło, że nazwa ta zaczęła gościć na wielu ustach. Sześciu z nich
nazwanych zostało Królami Burzy przez tych, którzy ich nie znali. Podążali do stolicy
położonego najdalej na północ kraju spośród wszystkich królestw Cis-Kracznodiańskich, miasta
Iwa Skołowda.
Na czele jechał Turran, Pan na Ravenkrak. Za nim jechał Ridyeh, najstarszy, posiwiały,
o okrutnej twarzy, później Valther, najmłodszy brat, całkiem przystojny. Następny był Brock,
powolny i spokojny, oraz jego brat bliźniak, Luxos. Luxos był wysoki i chudy jak chart, Brock
niski i mocno umięśniony. Na samym końcu jechał Jerrad. Interesowało go wyłącznie
polowanie, obojętnie, czy na górskiego niedźwiedzia, czy na niebezpiecznego człowieka. Razem
sześciu dziwnych ludzi.
Siódmą była ich siostra, Nepanthe, najmłodsza z rodzeństwa. Miała długie, czarne włosy, co
było cechą rodzinną. Jechała dumnie, jak nakazywała godność, ale jej postawy w najmniejszej
mierze nie można było nazwać wojowniczą czy zwycięską. Nie była to niepokalana pani
Ravenkrak, ale smutna i samotna kobieta. Niezwykle piękna, zbliżała się do trzydziestej wiosny
swego życia, jednakże jej serce było równie zimne jak jej górski dom. Obecna powściągliwość
była efektem sprzeciwu wobec zamiarów braci.
Miała już dość ich intryg i machinacji. Tydzień wcześniej, nie bacząc na groźbę wiecznego
potępienia, wezwała Wiatrołaka, by przełęcze, przez które obecnie jechali, uczynił
niemożliwymi do przebycia. Chciała zatrzymać braci w domu. Nie udało się, przestali jej ufać
i dlatego zabrali ze sobą.
Cały oddział niespokojnie podjechał do Północnej Bramy Iwa Skołowda. Zginęliby, gdyby
zostali rozpoznani. Między Ravenkrak a miastem istniała nienawiść gorzka jak krew, stara jak
puszcza i nieuchronna niczym śmierć. Lecz przyjazd ich nie został zauważony. Była jesień, pora,
kiedy oczekiwano traperów i handlarzy z północy, przywożących kuśnierzom z Iwa Skołowda
skóry upolowanych latem zwierząt.
Dojechali do śródmieścia, w natłoku obcych dźwięków i zapachów, wreszcie zatrzymali się
w Oberży pod Cesarskim Sokołem, gdzie przez parę dni pozostawali w ukryciu. Jedynie Turran,
Valther i Ridyeh odważyli się wyjść na ulice, a i to dopiero nocą. Dnie spędzali zamknięci
w swoich pokojach, snując plany.
Nepanthe, opuszczona i samotna, siedziała w pokoju, zastanawiając się, co chciałaby,
a czego bałaby się zrobić. Dużo spała i śniła dwa powtarzające się sny, jeden piękny, drugi zaś
przerażający. Zły sen zawsze następował po dobrym.
W pierwszym śnie opuszczała Góry Kracznodiańskie, jadąc na południe, przez Iwa
Skołowda i Itaskię, do baśniowego Dunno Scuttari lub kolebki zachodniej kultury, Hellin
Daimiel, gdzie piękna i inteligentna kobieta mogła odnaleźć swoje miejsce w świecie. Później
sen przekształcał się niepostrzeżenie, aż zostawała sama w mieście o tysiącu kryształowych
wież. Pragnęła mieć jedną z tych wież na własność. Czuła ogarniającą falę ciepła, zwłaszcza
ilekroć jej spojrzenie zatrzymywało się na jednej z nich – zawsze szmaragdowej – która
nieodparcie ją przyciągała. Gdy podchodziła bliżej, wzbierał w niej lęk, ale i pragnienie. Później,
przy dwudziestym kroku, śmiała się już tylko radośnie i biegła przed siebie.
Zawsze tak samo. Później z mrocznych zakamarków jej mózgu wylęgały senne koszmary.
Dotknąć iglicy – to była iglica, nic więcej. A wówczas z łoskotem sypiących się klejnotów iglica
kruszyła się na kawałki. Z ruin wyrastał potworny smok.
Nepanthe uciekała w senny krajobraz, który ulegał przeobrażeniom. Miasto o kryształowych
wieżach stało się lasem gniewnych, rażących włóczni. Wiedziała, że włócznie nie mogą
wyrządzić jej krzywdy, jednakże za bardzo się ich bała, by zakwestionować prawdziwą
przyczynę lęku.
Później budziła się mokra od potu, przerażona, pełna poczucia winy, sama nie wiedząc
dlaczego.
Choć noce, przez sny jakie przynosiły, z pewnością nie były nudne, Nepanthe nudziła się
w ciągu dnia. Jedyną rzeczą, o której mogła wówczas myśleć, było jej posępne życie
w Ravenkrak. Znużył ją widok szarych gór, pokrytych całunem śniegu i owiniętych wstęgami
lodowych rzek, oraz wyjący bez przerwy arktyczny wiatr. Zmęczyła ją samotność i poczucie
odrzucenia, rola narzędzia w obłąkanych planach braci. Nie chciała być dłużej Królem Burzy,
chciała wydostać się na świat i zwyczajnie żyć.
W końcu nadeszła noc, ich piąta noc w Iwa Skołowda, kiedy Królowie Burzy postanowili
przystąpić do działania. O północy, gdy niebo zasnuwały chmury, spomiędzy których niekiedy
jaśniało światło księżyca, bracia opuścili gospodę. Byli uzbrojeni.
Valther i Ridyeh pognali ku Północnej Bramie. Turran wraz z pozostałymi pojechał kłusem
do Wieży Księżyca, architektonicznego monstrum z szarego kamienia, skąd sprawowano rządy
nad miastem i królestwem.
W podziemiach, w ciemności schodzili się brutalni mężczyźni i ostrzyli miecze. To miała
być noc wyrównania porachunków z Radą i Królem.
Valther i Ridyeh podjechali do bramy, której pilnowało dwóch ospałych strażników.
– Kto idzie? – warknął jeden.
– Śmierć, być może – odparł Ridyeh.
Zaświstał wydobywany z pochwy miecz. Czubek ostrza zatrzymał się o włos od gardła
strażnika.
Drugi strażnik zamachnął się zardzewiałą włócznią, lecz Valther pochylił się i uniknął ciosu,
potem przytknął sztylet do jego żeber.
– Na bruk – rozkazał.
Mężczyzna posłuchał rozkazu, szczęknęła włócznia. Drugi szybko poszedł w jego ślady.
Valther i Ridyeh związali ich i wrzucili do wartowni.
Ridyeh westchnął.
– Gdy zobaczyłem opadającą włócznię... – Wzruszył ramionami.
– Brama – mruknął Valther, zmieszany.
Stękając z wysiłku, unieśli zasuwę i pchnęli bramę. Ridyeh przyniósł z wartowni pochodnię,
wyniósł ją na zewnątrz i wymachując ponad głową, dawał sygnały. Wkrótce usłyszeli odgłosy
nadchodzących ukradkiem mężczyzn.
Olbrzymi mężczyzna z rudą brodą wynurzył się z ciemności. Szło za nim sześćdziesięciu
żołnierzy w barwach Ravenkrak.
– Ach, kapitan Grimnason – zaśmiał się Ridyeh. Objął kudłatego olbrzyma. – Przybyłeś na
czas. Świetnie.
– Tak, mój panie. Jak się sprawy mają?
– Jak dotąd znakomicie. Ale jaki będzie koniec, to się dopiero okaże – odparł Valther. –
Mamy przed sobą najtrudniejszą część zadania. Chodź za mną.
* * *
Turran i pozostali przybyli pod Wieżę Księżyca dokładnie w chwili, gdy Valther i Ridyeh
otwierali bramę do miasta i przekonali się, że drzwi pilnuje tylko jeden strażnik.
– Strażniku, jesteśmy kupcami z Itaskii, handlarzami skór, prosimy o audiencję u Króla –
powiedział Turran uprzejmie.
– Być może jutro wieczorem. Na pewno nie dzisiejszej nocy. Trwa zebranie Rady Wojennej.
I czy nie jest aby trochę za późno? – zapytał strażnik, wychylając głowę.
– Rady Wojennej?
– Tak. – Samotni żołnierze na posterunkach często bywają spragnieni towarzystwa. Ten
strażnik nie był wyjątkiem. Pochyliwszy się do przodu, szeptem wyznał im: – Podejrzewamy
Ravenkrak o podżeganie motłochu. Jeden z naszych ludzi uważa, że widział Turrana, przywódcę
tych obłąkanych czarowników. To był stary Seth Byranov. Pewnie kiepskie wino zmąciło mu
wzrok. Kawał z niego hulaki. Ale Król go usłuchał. Ha? Cóż, być może stary dureń wie coś,
czego my nie wiemy – zachichotał, najwyraźniej uważając to za niemożliwe. – W każdym razie
żadnych audiencji dzisiejszej nocy.
– Nawet dla Królów Burzy we własnej osobie? – zapytał Luxos. Roześmiał się cicho, gdy
stary człowiek drgnął ze zdziwienia.
– Brock, Jerrad, zajmijcie się nim – rozkazał Turran. Szybko związali i zakneblowali
żołnierza.
– Luxos! – zawołał Turran, przybliżając do światła pochodni postrzępiony kawałek
pergaminu i spoglądając nań spod przymrużonych powiek. – Które schody?
Trzymał w ręku plan wieży narysowany dla Valthera przez jednego z owych mężczyzn
ostrzących miecze w piwnicach.
– Główne, jeśli nam się spieszy.
Turran prowadził. Bez przeszkód dotarli do komnaty rady na szczycie wieży. Tam próbował
zastąpić im drogę kolejny strażnik. Kiedy pochylił się, aby popatrzeć na ich twarze, dostrzegł
w ich rękach obnażone miecze.
– Mordercy! – krzyknął.
Cofnął się, próbował zamknąć drzwi. Lecz Brock i Turran już naparli na nie ramionami,
wcześniej obaliwszy na ziemię obrońcę. Jerrad podał mu wprawdzie rękę, wpierw jednak
przydeptał ostrze miecza.
Członkowie Rady wpadli w panikę. Tłuści mieszczanie prawie pokaleczyli się nawzajem,
wydzierając sobie broń i jednocześnie wycofując się pod najdalszą ścianę. Ich nieudolny strażnik
przyłączył się do nich. Sam Król nie drgnął nawet. Sparaliżował go strach.
– Dobry wieczór! – powiedział Turran. – Słyszałem, że właśnie rozmawialiście o nas.
Podejdźcie bliżej! Nie musicie się lękać. Nie nastajemy na wasze życie... chodzi nam tylko
o wasze królestwo.
Zaśmiał się.
Jego wesołość szybko zgasła. Członkowie Rady nadal trzymali broń przygotowaną do walki.
– Ravenkrak musi dostać to miasto.
– Dlaczego? – zapytał jeden z nich. – Wskrzeszacie nienawiść tak dawną, że dziś stanowi na
wpół zapomnianą legendę? Wieki upłynęły od czasu, gdy wygnano stąd waszych przodków.
– To coś więcej – odparł Turran. – Budujemy Imperium. Nowe Imperium, które przyćmi
wielkość Ilkazaru. – Powiedział to poważnie, choć wiedział, że dla jego braci cała historia była
raczej grą wojenną, rodzajem szachów, w których pionkami byli żywi ludzie. We wszystkich
planach i przygotowaniach ani on, ani bracia nie zwracali szczególnej uwagi na konsekwencje
czy koszty. Brock, Luxos, Jerrad i Ridyeh rozgrywali odwieczne fantazje Ravenkrak raczej dla
rozrywki niż z prawdziwym przekonaniem.
Nerwowy śmiech.
– Światowe Imperium? Ravenkrak? Z tą garstką ludzi? Kiedy nie powiodło się to Ilkazarowi
i milionom jego mieszkańców? Jesteś obłąkany.
– Jak wściekły lis – odparł Turran, odgarniając ciemne włosy z czoła. – Jak wściekły lis.
Zająłem już Iwa Skołowda. I to bez rozlewu krwi.
– Jeszcze nie! – Jeden z członków Rady postąpił naprzód, gotując miecz.
Turran ze smutkiem pokręcił głową.
– Zajmij się tym głupcem, Luxos. Ale nie rób mu krzywdy – dodał.
Luxos podszedł bliżej, z uśmiechem pełnym pewności siebie. Jego przeciwnik w widoczny
sposób zadrżał. Następnie wykonał pchnięcie, które powinno być śmiertelnym ciosem. Lecz
Luxos odbił ostrze i wyprowadził własny atak. Trzykrotnie stal zadźwięczała o stal. Człowiek
z Iwa Skołowda popatrzył na swoje puste dłonie.
Stanowiło to wystarczającą nauczkę dla pozostałych.
Turran zachichotał.
– Tak jak powiedziałem, zajmujemy miasto. Zrobimy to bez przelewu krwi, jeśli zdołamy.
Lecz jeśli wam zależy, możemy zachować święto Mrocznej Pani. Wy tam. Spójrzcie przez okno.
Ponury, tłusty człowiek posłuchał rozkazu.
– Żołnierze – jęknął. – Co wy robicie?
– Powiedziałem wam, zajmujemy miasto.
Z gardeł Członków Rady wydobył się pomruk wściekłości. Rzucili się naprzód...
– Wieża zabezpieczona, mój panie – oznajmił za drzwiami basowy głos. Rudobrody kapitan
wprowadził do sali oddział żołnierzy. Potem obrzucił spojrzeniem zdumionych Członków Rady,
roześmiał się i zapytał: – Co mam z nimi zrobić?
– Zamknąć w ich własnym lochu, aż Nepanthe będzie bezpieczna. Gdzie jest Valther?
– Potrzebujecie mnie? – Wszedł Valther, zdyszany po wspinaczce po schodach. Jego twarz
zaróżowiła się od podniecenia.
– Tak. Zbierz swoich rewolucjonistów. Dziś wieczór chcę rozpocząć organizowanie nowego
rządu. I wyprowadzić nasze oddziały z miasta tak szybko, jak to tylko możliwe.
Valther odszedł.
– Ridyeh, weź oddział i przyprowadź Nepanthe. Chcę, by zamieszkała tutaj jeszcze przed
wschodem słońca – ciągnął Turran.
Ridyeh skinął głową i wyszedł.
Kapitan Turrana poprowadził Członków Rady do ich cel. Następnie Królowie Burzy usiedli
wraz z Królem Iwa Skołowda i podyktowali mu oświadczenie abdykacji.
Przyszła Nepanthe. Mężczyźni przynieśli z piwnic naostrzone miecze. Została ich
Księżniczką, oni zaś stanowili jej armię i policję – choć żaden z Królów Burzy nie miał do nich
zaufania. Raz już okazali się zdrajcami.
Nepanthe poważnie potraktowała swoją rolę i odegrała ją znacznie lepiej, niż spodziewali się
bracia. Niechętna podbojowi, poważyła się na wiele, aby mu zapobiec, jednakże kiedy
konieczność zmusiła ją do działania, zaangażowała się weń z pełnym przekonaniem. To było
nędzne, zgniłe miasto, niepodobne do żadnego z jej snów – lękała się, że w ogóle nie istniało
miasto równie piękne – lecz ostatecznie Iwa Skołowda była choćby cieniem miejsca z jej
pragnień. Skorzysta więc tyle, ile tylko będzie mogła ze swoich skradzionych chwil sławy.
Usunięty z tronu Król ogłosił oficjalnie swoją abdykację nazajutrz w południe, choć miasto
już o tym wiedziało i nie wydawało się skłonne do stawiania oporu. Ludność jego była tak
bardzo skorumpowana, że najwyraźniej uważała, iż nie istnieje nic gorszego niż właśnie obalony
rząd.
Ponieważ Turran nie chciał ostentacyjnie obnosić się z władzą, co mogłoby rozjątrzyć
historyczne animozje, powiódł więc swych żołnierzy z powrotem do Ravenkrak, pozostawiając
tylko jeden pluton pod wodzą podległego Grimnasonowi porucznika Rolfa Preshki
w charakterze straży przybocznej Nepanthe. Pozostali Królowie Burzy zostali, by pomagać
siostrze w tworzeniu rządu, lecz pracowali niecierpliwie, wyczekując kolejnego łatwego
podboju.
* * *
Nepanthe stała przy oknie w ciemnej komnacie Wieży Księżyca zupełnie sama. Spoglądała
na ogród zalany księżycowym blaskiem. Świtało. Jej czarne włosy, spływające na ramiona,
lśniły po ostatnim szczotkowaniu. Tańczące spojrzenie ciemnych oczu badało ogród. Usta, pełne
i różowe, gdy się uśmiechała (jakże rzadko), ściągnięte były w wąską, bladą kreskę, gdyż
myślała o czymś nieprzyjemnym. Pomiędzy brwiami prawie zawsze znajdowała się zmarszczka
oznaczająca dezaprobatę. Nagle wyrwała się z zapatrzenia, obróciła i zaczęła spacerować. Jej
chód był wdzięczny, lecz pozbawiony zmysłowości. Pomimo swojego piękna nie wydawała się
kobieca, być może dlatego, że zbyt długo żyła w towarzystwie twardych mężczyzn, a być może
dlatego, że nie opuszczał jej strach. Złe sny nawiedzały ją teraz każdej nocy. Lecz w owej chwili
prześladowały ją myśli o Ravenkrak, nie zaś wspomnienia koszmarów.
Urządzają sobie, myślała, zabawę w podbój, dokładnie jak wówczas, gdy byli dziećmi. Lecz
teraz już dorośli, a to był rzeczywisty świat, świat który ledwie znali. Zbyt długo żyli w na swój
sposób zabawnym, martwym Ravenkrak. Spowodowało to zmiany w ich świadomości. Zamek
szaleńców, myślała, w górach, na najwyższym z najwyższych szczytów, wiszący ponad krainą
ostrych niczym noże górskich grzbietów i wiecznej zimy. Stał tam tylko, stopniowo kruszejąc,
a jego mieszkańcy co jakiś czas napadali na Iwa Skołowda. Nieszczęsne miasto! Istniały jednak
stare porachunki, które należało wyrównać. Przodkowie ich, wicekrólowie Imperium w Iwa
Skołowda, po jego rozpadzie przepędzeni zostali do Kracznodianów. Od tej chwili niemal każde
pokolenie ich potomków podejmowało próbę przywrócenia zwierzchnictwa feudalnego rodziny
nad Cis-Kracznodiańskimi prowincjami dawnego Imperium. Marzenia głupców umierają
ostatnie.
Turran jak zawsze grał rolę przywódcy. Ale jakież on posiadał armie? Ha! Parę setek ludzi,
wśród których jedynie odstępcy z Gildii Rudobrodego Grimnasona nadawali się do walki. Mimo
to współczuła miastom na zachodzie. Staną do walki, a Turran, z pomocą Wiatrołaka, rozbije ich
starożytne mury i szacowne zamki. Nigdy dotychczas w rodzinie nie doszło do tak radykalnego
podporządkowania się panowaniu Mocy. W ten sposób dobiegnie końca pewien sposób życia.
Kultura mikrokosmosu. Ravenkrak upadnie, ponieważ jego mieszkańcy muszą rozegrać swoją
grę. Ogarniał ją gniew, gdy przychodziło jej na myśl, co jeszcze będzie musiało umrzeć.
Nie zdając sobie z tego sprawy, dokonywała tych samych butnych założeń, co jej bracia.
Nienawidziła ich zuchwałej pewności siebie, niemniej nie pragnęła dla siebie niczego innego, jak
zwycięstwa na magicznym polu bitewnym.
– Czy te idiotyzmy nigdy się nie skończą? – zapytała w noc.
Na pewno się skończą, pewnego dnia, choćby dopiero wówczas, gdy z ust wysłanników Pani
Śmierci padnie jej imię. Koniec nadejdzie: oznaczać będzie zwycięstwo lub klęskę. W żadnym
z nich wszakże nie znajdzie ucieczki od tego niewielkiego, ekskluzywnego towarzystwa,
w jakim się wychowała. Śmierć wydawała się jedyną drogą do prawdziwej wolności.
Och, tak strasznie chciała się uporać z męczącymi troskami żywota. Bracia nie mieli pojęcia,
o czym ona mówi. Byli niczym maleńkie rybki, szczęśliwe na wodach swoich małych zdarzeń.
Nie dostrzegali przestraszonego dziecka, zbłąkanego, pełnego entuzjazmu, ciekawego świata
dziecka ukrytego w duszy Nepanthe. Lecz Nepanthe sama również go nie rozumiała – najmniej
ze wszystkich tych lęków, które w ciągu dnia tłumiła jej płomienna natura, a które nocami
dominowały w jej snach.
Sny zmieniły się w czasie jej pobytu w Iwa Skołowda. Ich przyjemne fragmenty pozostały
takie same, lecz w chwili, gdy wyciągała drżącą rękę, aby dotknąć szmaragdowej iglicy... Wieża
rozpływa się, rodzi smoka, ona sama biegnie przez dziwną krainę. Przez las włóczni, lecz nie jest
już dłużej sama. Z każdej strony, wdzięcznymi tysiącami, koty kluczą i wymykają się – spod
ziemi sterczą włócznie i zadają im ciosy. Porażone koty przyjmują uderzenie z radością.
Większość stać jedynie na symboliczne próby ucieczki. Przerażona Nepanthe ucieka. Ku jej
rozczarowaniu, ucieka zawsze sama.
Sama. Zawsze była sama, nawet pośrodku miasta, w sercu królestwa.
Sny dręczyły ją do tego stopnia, że starała się nie spać. Teraz, myśląc o tych okropnościach,
pragnęła tylko tego, by móc zapłakać. Nie potrafiła. Ravenkrak stłumił w niej wszystkie
subtelniejsze emocje: nawet gniew i wściekłość przygasły. Wkrótce nie zostanie jej już nic prócz
grozy samotnych nocy.
Teraz zaczęła przeklinać, powoli, metodycznie. Na jej ustach zagościły wszelkie
obrzydliwości i bluźnierstwa, jakie usłyszała w ciągu swego życia spędzonego w towarzystwie
twardych mężczyzn. Księżyc zniknął za horyzontem na zachodzie. Gwiazdy zbladły. Zanim
skończyła, nadszedł poranek. A kiedy było już po wszystkim, została z niczym. Z niczym prócz
strachu.
Wtedy na krótką zaledwie chwilę powróciły wspomnienia z dzieciństwa. Marzenie o księciu,
który przybędzie, by uratować ją z Candareen.
To wspomnienie było równie przykre jak najgorszy koszmar. Sprawiało, że pytała samą
siebie, kim stało się to niewinne dziecko: niemalże ladacznicą, pozwalającą, by prostytuowali ją
bracia pragnący dalej prowadzić swoją grę. W ciągu dnia musiała znosić poniżenie, jakim były
nienawistne spojrzenia ludzkiego śmiecia, który bracia oddali jej we władanie. Niechaj będą
przeklęci, zwłaszcza bracia, za to, że byli zbyt leniwi, by sami rządzić.
Kiedy w końcu poddała się i położyła spać, wpierw wyszeptała uroczystą modlitwę:
– Niech Bogowie na Górze i Bogowie w Dole, czy też wszelkie Moce tu obecne zniszczą,
rozproszą i obrócą wniwecz wysłanników zniszczenia, Królów Burzy z Ravenkrak.
* * *
Pewnej nocy w najwyższej komnacie na Wieży Księżyca zebrało się sześcioro ludzi,
czekając na przybycie Turrana. Pięciu oczekiwało go z bezinteresowną cierpliwością, lecz nie
Nepanthe...
– Psiakrew! – przeklęła, uderzając drobną pięścią w stół. Tym nieeleganckim gestem dała do
zrozumienia, że zraniono jej miłość własną. – Czy ten próżniak nigdy tu nie przyjdzie?
– Cierpliwości, Nepanthe – błagał Ridyeh. – Skąd ten pośpiech? Od czasu, gdy
niepotrzebnie wezwałaś Wiatrołaka, pogoda stała się zupełnie okropna. Będziemy czekać,
nieważne jak długo.
Opanowała się pod wpływem wzmianki o minionym niepowodzeniu, lecz nic więcej nie
powiedziała.
– Jeszcze trochę – powiedział Valther. – Wkrótce tu będzie.
I Turran rzeczywiście pojawił się za niespełna godzinę. Zwichrzone włosy, taksujące
spojrzenie i uśmiech za całe powitanie – przystanął na chwilę w drzwiach, obejmując wszystkich
badawczym wzrokiem. Był najwyższy z całej siódemki. Potężne, umięśnione ciało ważące
niemal dwieście funtów. Jego włosy i oczy były jak u reszty rodzeństwa ciemne i lśniące. Było
w nim coś, jakaś charyzma, która sprawiała, że ludzie, zwłaszcza kobiety, chętnie sprzyjali jego
planom. Skończony fantasta, choć marzenia jego były mniej zawiłe, aczkolwiek wspanialsze
znacznie niźli sny Nepanthe, pragnął stanąć na czele zwycięskich armii. Przystojny,
sympatyczny, miły, potencjalnie wielki przywódca – i trochę szalony.
– Jak stoją sprawy?
– Doskonale – odparł Ridyeh. – Nasze zwycięstwo zostało zapisane w gwiazdach. Ziemia
zatrzęsie się. – Turran zmarszczył brwi. Opanował się. Ridyeh ciągnął dalej: – Późno
przybywasz. Co się stało?
– Pogoda. – Turran zasiadł na jednym z wolnych krzeseł. – Nad Kracznodianami
bezustannie szaleje burza. Efekt eksperymentu Nepanthe. Co więcej, z każdą chwilą się wzmaga.
W drodze powrotnej przeżyłem piekło. Trzeba się tym zająć.
Sarkazm jego słów nie uszedł uwagi Nepanthe.
– Wy przeklęci mężczyźni! – zaczęła bełkotać w podnieceniu. – Zawsze tacy wyniośli...
Dobrze, skoro jesteśmy wszyscy razem, bawmy się dalej w to błazeństwo. Jakie przywozisz
wieści, Turranie?
– Ach, jesteś zawsze taka sama, Nepanthe, czyż nie? Zawsze wszystko szybko, szybko. Cóż,
wydaje się, że świat mógłby poświęcać mniej uwagi temu, co robimy w Iwa Skołowda. –
Zmieniając temat, zapytał: – Brock, czy zostało jeszcze trochę wina? Zgłodniałem przez drogę.
– To wszystko, co masz do powiedzenia po tym, jak kazałeś nam czekać tak długo? –
domagała się odpowiedzi Nepanthe. – Jedynie: dajcie mi coś jeść?
Odpowiedź Turrana zdradzała długo tłumiony gniew.
– Zbyt długo znosiliśmy twoje dąsy, Nepanthe. To, co zrobiłaś z Wiatrołakiem, nie powtórzy
się już więcej. Raz cię ostrzegałem... potraktujemy cię tak, jak na to zasługujesz.
Nie dosłyszała gniewnej pogróżki w jego głosie.
– Co możecie mi zrobić? Zamknąć w Głębokich Lochach, abym nie zepsuła waszych
idiotycznych projektów?
Jednomyślność ich potakujących skinień sprawiła, że zamilkła.
Wstrząśnięta słuchała Luxosa, który przecież często jej bronił, a teraz powiedział:
– Jeśli to jedyny sposób, sam zaprowadzę cię w otchłań lochu.
– I wyrzucę klucz – dodał Valther, jedyny brat, z którym była naprawdę blisko.
Poczuła się przybita. Szaleństwo Turrana objęło ich wszystkich. I wiedziała, że nie
wypowiadają czczych pogróżek. Zamknęła usta i postanowiła dalej milczeć.
– Valther, co się tutaj działo? – zapytał Turran. Wywiad należał do obowiązków Valthera.
– Mamy wieżę, symbol władzy. Jak dotąd ludzie wydają się zadowoleni. Cień Ilkazaru nie
niepokoi ich tak bardzo, jak jeszcze parę pokoleń wstecz.
Turran zamyślił się.
– Nepanthe, czy możemy ci zaufać i zostawić cię tu samą? – zapytał w końcu.
Unikając wszelkiego ryzyka, ledwie skinęła głową. W każdym razie ludzie Valthera nie
spuszczą z niej oczu. Cóż mogła przedsięwziąć, by udaremnić ich grę?
– Dobrze. Chcę wracać do domu, trzeba ćwiczyć wojska. Rano wyjeżdżamy, wrócimy
o stosownej porze, aby zdążyć na początek wiosennej kampanii. A ty uważaj. Kiedy będzie cię
ciągnęło do sabotażu, przypomnij sobie Głębokie Lochy. Pomyśl, jakby to było, gdybyś musiała
zamieszkać tam do czasu, aż wszystko się skończy. Moja cierpliwość chwilowo jest na
wyczerpaniu.
Nepanthe zadrżała ze zgrozy. Głębokie Lochy były miejscem pełnym cuchnącego szlamu,
przejmującym wstrętem, położonym głęboko pod Ravenkrak, nawiedzanym podobno przez
duchy, opustoszałym od tak dawna, że właściwie nikt z żyjących do końca ich nie poznał.
– Valther?
– Tak?
– Przygotujesz urządzenia kontrolujące burzę. Po drodze zatrzymałem się przed ambasadą
Dvaru. Nie podoba mi się ich stanowisko. Nie mają zamiaru uznać naszej zwierzchności. Lepiej
ukarzmy ich dla przykładu. Zawczasu okażmy naszą moc.
Policzki Nepanthe zaróżowiły się z podniecenia. Nareszcie wydarzy się coś ciekawego.
Czuła radość za każdym razem, gdy manipulowała Wiatrołakiem.
(Wysoko położone łańcuchy gór nawiedzały żywiołaki Powietrza, moce, które szalały
w burzach nad Kracznodianami, często nimi kierując. Mieszkańcy nizin, myślący o nich jak
o duchach i demonach, nadali tym burzom określenie: Dziki Gon, wyobrażając sobie, że są to złe
duchy, ścigające dusze, by zawlec je do własnego specjalnego Piekła. Królowie Burzy wiedzieli
lepiej. Po wygnaniu w następstwie Upadku Imperium z pokolenia na pokolenie rodzina nauczyła
się panować nad żywiołakami, a tym samym nad pogodą, którą sprowadzały – zwłaszcza nad
wściekłym wichrem – Wiatrołakiem.)
Tego wieczoru, kiedy w miastach takich jak Itaskia, Dunno Scuttari i Hellin Daimiel
mieszkańcy rozkoszowali się przyjemnym zimowym wieczorem, Dvar, terytorium lenne Iwa
Skołowda, jęczał pod naporem nienaturalnej burzy. Szalała całą noc, a gdy przeszła, Dvar
skrywała pięciometrowa warstwa śniegu. Kiedy wściekli ludzie odkopywali miasto spod zasp,
Królowie Burzy kierowali się już na północ, w stronę Ravenkrak.
3
Jesień – Wiosna 995-996 roku OUI
Z ust Głupca
Człowiek o imieniu Saltimbanco, gdzie indziej znany jako Szyderca, siedział na skrawku
błotnistej ziemi przed Bramą Smoka w Kamieńcu Prost, zewsząd otoczony przez brudne
i obdarte dzieci. Wszystkie chichotały, patrząc na niego, i domagały się sztuczek. Korpulentny
pseudofilozof, fałszywy czarodziej, bezskutecznie usiłował je odegnać i przekrzyczeć ich
wrzaski, ocierając jednocześnie ze smagłej twarzy strużki potu.
– Hai, Wielmożny Panie! – zawołał do mijającego go podróżnika. – Pozwól, niech ci
powróżę! Nie opuszczaj świetnego Kamieńca Prost, zanim nie wysłuchasz, co zgotowały ci
Losy. Ta licha góra tłuszczu to słynny wielki nekromanta, który przepowie twą ukrytą
przyszłość. Tylko jedna korona, Panie, a potężne osłony skryją twą osobę. Jedna korona i twoja
cenna jaźń bezpieczna będzie przed mocą wszelakiego złego czaru.
Podróżnik splunął w kierunku grubego mężczyzny i wyminął go, opuszczając Kamieniec
Prost przez Bramę Smoka. Barwny pojazd kołysał się pod ciężarem dymiących, cuchnących
koszy z kadzidłami. Minąwszy posągi skrzydlatych lwów i paskudnych chimer, przejechał
pomiędzy dwoma olbrzymimi smokami z zielonego kamienia, jeden nazywał się Ognistooki,
drugi Płomiennopyski.
Saltimbanco, tracąc głos, przeklinał podróżnika, mamrocząc przez zęby jednej z czaszek ze
swojej kolekcji. Dzieci, nie bacząc na jego język, piszczały z uciechy. Zwołały przyjaciół. Gruby
mężczyzna nie przerwał i teraz sam siebie zaczął obrzucać obelgami, aby przyciągnąć więcej
chuligańskiej braci. Jego wielkie brązowe oczy, rzucające wściekłe spojrzenia z ukosa, patrzyły
równie złowieszczo jak Ognistooki spod bramy.
– Phi! – parsknął Saltimbanco, zaciskając grube wargi w brązowej twarzy, okrągłej jak
melon. – Phi! – zamruczał sam do siebie. – Wszechmocny, hojny, możny Kamieńcu Prost,
bezcenny rubinie mojej matki! Od trzech zimnych, nieszczęsnych, deszczowych dni siedzę przed
słynną Bramą Smoka i nie zdobyłem ani jednego szekla. Nie rzucono tej pokornej przyjacielskiej
duszy ani jednego zardzewiałego miedziaka. Co za dziwne miasto? Nic się tu nie zarobi, chyba
że plwociny i łajno przeliczymy na talenty i szekle. O najdroższy ślamazaro, najserdeczniejszy
przyjacielu od serca, przyszedł czas wyruszyć w drogę, by poszukać rozległych, bardziej
zielonych pastwisk po drugiej stronie horyzontu. Być może bardziej przesądnej krainy, gdzie
ludzie wierzą w bogów oraz w duchy i skłonni są zaufać potędze wszechmocnych nekromantów.
Osobiście wyruszam do baśniowego królestwa Iwa Skołowda.
– Biada! – wykrzyknął ten oszukańczy czarodziej, a jego brzuch zatrząsł się, gdy sam sobie
udzielał odpowiedzi. – Tak daleko! Ta góra mięsa żadną miarą nie jest w stanie zajść tak daleko.
Duży, dobrze odżywiony badacz filozofii zginie z wycieńczenia, zanim przejdzie dwadzieścia
żmudnych mil.
Widząc, że musi przekonać swoją leniwą naturę, jego awanturnicza połowa wytoczyła
najsilniejszy i najmniej wiarygodny z argumentów.
– A poza tym, tłuściochu, jakąż przerażającą przyszłość odsłoni przed niezależnym,
zbuntowanym mężem żona wiedźma, gdy powróci on do niewdzięcznego Kamieńca Prost?
Ognistoczerwoną zbrodnię w samym sercu plugawych uliczek!
Przerwał i przez chwilę rozmyślał. Przyglądał się spode łba obserwującym go dzieciom.
Zamilkły, wyczekując dalszych słów. Były gotowe.
– Co więcej – mówił do siebie – człowieku o czułych stopach, nie znaczy to, że osobiście
musisz pokonać wiele mil na długiej drodze do Iwa Skołowda. Czy nie możemy przypadkiem,
posiadając tak rozliczne talenty oraz wsparcie tej oddanej młodej szajki, porwać jakiegoś
cennego środka transportu?
Jego twarz pojaśniała na samą myśl o kradzieży.
– Hai! Ta góra tłuszczu zdolnaż ci do wszystkiego, gdy staje w obliczu uzbrojonej w kły
konieczności. Żona? Hai! Co za potworna myśl! – przez dłuższą chwilę milczał, potem spojrzał
w górę, wybrał pół tuzina młodzieńców i przywołał ich skinieniem ręki.
* * *
Próżniacy sprzed Bramy Smoka, którzy stanowili hałastrę zawsze gotową złupić
nieostrożnych podróżnych, zostali następnego ranka uraczeni niezwykłym widowiskiem. Gruby,
śniady mężczyzna w ozdobnym wyścigowym rydwanie, udekorowanym herbem potężnej
szlacheckiej rodziny, umykał pospiesznie z miasta. Za rydwanem biegła gromada roześmianych,
obdartych dzieci. Za nimi, zaciekle ścigając pojazd, lecz zatrzymywani przez chłopaków,
podążali w liczbie dwunastu, pikinierzy ze straży miejskiej. Następna zgraja zawodowych
łowców złodziei, spodziewających się sporego wynagrodzenia od właściciela rydwanu. Na
samym końcu, zbyt daleko, by mogła mieć nadzieję, że będzie uczestniczyć w scenie zabijania,
wlokła się starzejąca piękność, rozpaczająca niczym harpia, której właśnie wyrwano zdobycz
(Szyderca również nie potrafił nie lamentować w głębi duszy, kiedy myślał o cenie, którą tamta
wyznaczyła za odgrywanie roli mitycznej żony).
Cała kawalkada przemknęła przez bramę i skierowała się na północ, a grubas śmiał się
szaleńczo.
Teraz, skoro złodziej umknął, niezadowoleni prześladowcy wracali. W oddali roześmiany,
gruby łajdak pędził swoim nowym rydwanem drogą do Iwa Skołowda.
* * *
Gdy upewnił się, że jest już bezpieczny, Saltimbanco stał się mniej zdecydowany. Każde
przydrożne źródło stanowiło okazję, by nieco zmarudzić. Pierwsza gospoda, którą napotkał,
miała zaszczyt gościć jego gadatliwą osobę przez niemal tydzień – aż gospodarz zaczął
podejrzewać, iż jest w diabelski iście sposób oszukiwany, i wyrzucił go. Tak naprawdę nie chciał
jechać do Iwa Skołowda, chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy.
Jakiś czas później Saltimbanco zatrzymał się i przeprowadził rozmowę z właścicielem
kwitnącego gospodarstwa. Gospodarz sądził, iż ma do czynienia z umysłowo ograniczonym, lecz
uznał, że kiedy się z takim targować o konie, jest to okoliczność korzystna. Kupił od
Saltimbanca rydwan i konie za trzy sztuki srebra, do których dorzucił wychudłego, wzruszająco
komicznego osiołka. Zwierzę zdawało się Uginać się pod ogromnym cielskiem nowego
właściciela, lecz z pozoru zupełnie nie zwracało na to uwagi. Posuwało się na północ, obojętny
świadek oszustw swojego pana.
Gospodarz, dobiwszy targu, śmiał się w kułak, lecz śmiał się także i Saltimbanco. Miał
z powrotem pieniądze wydane w Kamieńcu Prost i do tego osiołka. A osiołek to połowa
wszystkiego, czego potrzebował, aby jego wjazd do Iwa Skołowda jednocześnie przyciągał
uwagę i stanowił pokaz nieskalanej niewinności. Przygotowując się do odegrania swej roli,
zaczął budować sobie reputację szalonego, gadatliwego i nieszkodliwego błazna.
Rozpoczął od udzielania dziesiątek kretyńskich odpowiedzi na pytania zadawane mu we
wsiach mijanych po drodze, za które to usługi żądał następnie zapłaty. Gdy zapłata nie
następowała, unosił się słusznym oburzeniem. Prości ludzie z doliny rzeki Srebrnej Wstążki
ubóstwiali go. Płacili za samą rozrywkę. W miarę, jak zbliżał się do Iwa Skołowda, coraz
częściej śmiał się sam do siebie.
Podróż na północ postępowała tak powolnie, że sława poprzedzała jego nadejście, a o to mu
przecież chodziło. Wkrótce każda wioska miała przygotowane na jego przyjście
nieprawdopodobne pytania. (Zazwyczaj dotyczyły kosmogonii lub kosmologii: Pierwszej
Przyczyny, kształtu Ziemi, natury Słońca, Księżyca i gwiazd. Czasami wszakże jacyś ludzie
zwracali się doń z prośbą o radę w bardziej poważnych kwestiach, wówczas odpowiadał na nie
bardziej niż zazwyczaj szaleńczo.) Kiedy niemal dwa miesiące po wyjeździe z Kamieńca Prost
w końcu przejechał przez Południową Bramę Iwa Skołowda, miał już ustaloną opinię. Wielu
uważało, że jest wariatem, za którego się podawał – a to była podstawa jego planu. Bez tego
z pewnością mu się nie powiedzie i nigdy nie zobaczy wynagrodzenia za pracę, do której go
najęto.
Tydzień po swoim szczęśliwym, fetowanym wjeździe, gdy zajął odpowiednio dziwaczne
pomieszczenia w biednej dzielnicy miasta i przekształcił je w tajemniczą świątynię, grubas
przystąpił do działania.
– Pora bym zaczął pracę.
W pewien zimny, rześki poranek wjechał na osiołku na Plac Rynkowy, przeszukał stragany,
aż odnalazł ten, który należał do gospodarza napotkanego po drodze.
– Ja – powiedział do wieśniaka – pożyczyłbym pustą skrzynię.
– Skrzynię? – zapytał zdumiony wieśniak.
– Tak, skrzynię na ambonę – powiedział to bez zmrużenia oka, lecz z wystarczającym
napięciem, by przekonać tamtego, że ma do czynienia z człowiekiem w zaawansowanym
stadium szaleństwa.
Gospodarz uśmiechnął się szeroko. Saltimbanco odwzajemnił uśmiech, gratulując sobie
w duchu.
– Taka wystarczy?
Saltimbanco przyjął i uważnie obejrzał pustą skrzynkę przeznaczoną do przechowywania
płodów ziemi.
– Jest dobra, ale dosyć niska. Masz jeszcze jedną?
– Pod warunkiem, że oddasz.
– Daję najświętsze słowo honoru jakem Saltimbanco.
W jednym końcu placu stało niewielkie usypisko gruzu, pozostałości rozwalonego budynku.
Tam, dość ryzykownie, Saltimbanco umieścił swoje skrzynie, wszedł na nie i zaczął wrzeszczeć.
– Pokajajcie się! Grzesznicy, koniec świata, sąd ostateczny są blisko. Pokajajcie się!
Przyjmijcie prawdę, która przyniesie wam wybaczenie i życie wieczne.
Stojący w pobliżu zwrócili głowy w jego stronę. Znienacka przestraszony, z sercem bijącym
jak młot, zmusił się, by kontynuować.
– Sąd Ostateczny nadchodzi. Świat wkracza w czasy śmiertelnego ognia! O grzesznicy,
poddajcie się miłości ofiarowanej wam przez Świętą Dziewicę Gudrun, Matkę Ziemię,
Niepokalaną, która ocali was dla miłości! Dajcie mi waszą miłość, powiada ona, a ja dam wam
życie wieczne – ciągnął dalej, opisując ze sporą domieszką nonsensu drogę prawości, której
Gudrun żądała od swoich ukochanych, aby mogli zdobyć jej łaskę i zamieszkać z nią w miejscu
zwanym Wiecznością. Wspomniał o ogniu piekielnym i siarce, wymienił przerażające tortury
zgotowane dla tych, którym nie udało się zdobyć miłości Gudrun. W interpretacji mitu znalazła
się spora doza pomysłów jego przybranego ojca, w rodzaju „kochaj mnie, bo jak nie...”,
„dlaczego mnie tak ranisz”, „ty okrutny dzieciaku”.
Niegdyś religia ta była bardzo rozpowszechniona na obszarze Pomniejszych Królestw,
zwłaszcza w Kavelin, umarła już jednak przed wiekami. Ani Saltimbanco, ani żaden z jego
słuchaczy, nie mieli najmniejszego pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Jednakże odniósł
sukces. Płomienna mowa i groźba zbliżającego się Sądu Ostatecznego przyciągały uwagę.
Pojawili się następni słuchacze. Wkrótce zebrał się cały tłum. Saltimbanco nabierał coraz więcej
otuchy i śmiałości, coraz bardziej był też ciekaw, co z tego wszystkiego wyniknie. W ciągu pół
godziny podbił bez reszty serca trzystu słuchaczy i całkowicie zapomniał o swoich obawach.
Gdy złapał drugi oddech, umiejętnie grał na emocjach tłumu.
Rezultat jego przemówienia był dokładnie taki, jakiego pragnął. Widział to w ich twarzach,
w skrywanych dłońmi uśmiechach, w ostrożnych, potakujących skinieniach głów ludzi stojących
najbliżej, którzy nie chcieli urazić jego uczuć, wyrażając jawną dezaprobatę wobec widocznego
dla wszystkich szaleństwa. Własny uśmiech zadowolenia z odniesionego sukcesu zachował
ostrożnie dla siebie. Uznali go za nieszkodliwego, sympatycznego pomyleńca, z rodzaju tych,
którzy pragną być oglądani, jeśli przedtem nie umrą na zaziębienie, ponieważ zapomną unikać
deszczu.
Udało mu się także ściągnąć na siebie uwagę Władzy. W tłumie byli mężczyźni, których
zdążył już poznać w innych królestwach, zbyt przeciętni, zbyt obojętni, zbyt uważni pod maską
obojętności, by mogli być kimś innym niż szpiegami. Szpiedzy Królów Burzy, których
z pewnością interesowało każde większe zgromadzenie. Księżniczka Nepanthe okazała się
przebiegłym politykiem. Zadbała o to, żeby na wypadek jej śmierci przyboczna straż, składająca
się z byłych zdrajców, nie uszła karze. Ich imiona i uczynki będą znane każdemu następnemu
rządowi – a wtedy zginą w najbardziej bolesny sposób. Tak więc musieli ją popierać,
interesować się wszystkim, co mogłoby być oznaką zapowiadającą kształtowanie się ruchu
mającego na celu zniszczenie Księżniczki.
Byli ludźmi trzymającymi się w cieniu, ostoją rządu, na którego czele Valther postawił
swoją siostrę. Ściągnięcie ich uwagi leżało u źródeł planu Saltimbanca. Każdy, zwłaszcza oni
i ich pani, powinien uważać go za nieszkodliwego klauna.
– Co myślisz? – zapytał jeden z nich drugiego.
– Błazen z nowym przedstawieniem. Wyobrażam sobie, że na koniec poprosi o pieniądze.
I w tej samej chwili Saltimbanco tak właśnie uczynił, dając dowód, że interesują go nie tylko
dusze słuchaczy. Uśmiechnął się do siebie, widząc, jak szpiedzy porozumiewawczo kiwają
głowami. Na czas jakiś był bezpieczny.
Dzień po dniu, tydzień po tygodniu wygłaszał swoje idiotyczne przemówienia, krążąc po
mieście, aby jak najwięcej ludzi mogło go usłyszeć. Codziennie mówił na inny temat,
przywołując odwieczne filozoficzne nonsensy, by zbudować sobie opinię niewinnego szaleńca.
Po jakimś czasie skupił wokół siebie młodych entuzjastów, którzy pojawiali się podczas
wszystkich jego wystąpień. Tych się obawiał. Czy nie zaszkodzą jego neutralności politycznej?
Ci młodzi, będąc politycznymi durniami, mogą wykorzystać jego wystąpienia jako przykrywkę
dla potajemnych działań. Lecz z czasem okazało się, że jego obawy nie miały podstaw. Nie była
to żadna działalność, po prostu rozrywki znudzonej młodzieży.
Ponieważ osobiście sprawiało mu to olbrzymią przyjemność i zarabiał krocie na
darowiznach, tygodnie mijały niepostrzeżenie szybko. Miesiąc dzielił ich od pierwszych dni
wiosny, gdy uznał, że miasto dojrzało do jego opus magnum, od dawna przygotowywanego, i dla
większości ludzi z ulicy bez wątpienia komicznego przemówienia na cześć Księżniczki
Nepanthe. Nastroje polityczne z dnia na dzień były coraz bardziej zdradliwe, a Księżniczka
stanęła w obliczu narastającego sprzeciwu ludu. Jako miejsce przemówienia odważnie wybrał
schody wejściowe Wieży Księżyca.
Ponieważ większość mieszkańców Iwa Skołowda sądziła, że przemówienie to kolejny odlot
w życiowej karierze notorycznego idioty, Saltimbanco był pewien, że uznają go za tego, za kogo
chciał być uważany. Rzeczywiście, przybyli tak tłumnie jak nigdy dotąd. Gdy podjechał do
Wieży, siedząc okrakiem na osiołku, czekał już na niego olbrzymi tłum. Zaczęli wiwatować.
Zaniepokojona straż Wieży, w podwojonej sile, obserwowała wszystko z niepewnością.
Żołnierze uspokoili się, gdy go dostrzegli. Uznali, że odtąd należy spodziewać się jedynie
gromkich wybuchów śmiechu. Saltimbanco zaś modlił się tylko, żeby nie wybuchło powstanie.
Wspiął się niezgrabnie po stopniach prowadzących do drzwi Wieży, unosząc spódnice
mniszego habitu jak stara kobieta, gdy próbuje przejść bród. Zanim wymówił pierwsze słowo, po
głosach rozbrzmiewających wśród tłumu wiedział, że publiczność przywita go ciepło.
Zatrzymał się pięć stopni poniżej żołnierzy, odwrócił i z ust jego popłynęły strumienie
kwiecistych pochwał na cześć Nepanthe. Wkrótce tłum wył z radości.
* * *
Nepanthe siedziała w półmroku swej odosobnionej komnaty, pogrążona w odrętwieniu.
Opanował ją ponury nastrój. Zapomniała o świecie, tylko ciałem tkwiąc w rzeczywistości.
Przerażające demony ze snów obecnie ścigały ją nawet za dnia. Mogła zasnąć jedynie wtedy,
gdy padała z wyczerpania. Wyjazd z Ravenkrak pogorszył jeszcze jej stan, wniwecz obracając
wcześniejsze nadzieje odmiany na lepsze.
Dobiegły ją niewyraźne odgłosy wrzawy, jakby zza dźwiękoszczelnej zasłony.
Wiatrołak? – taka była jej pierwsza, pełna przestrachu myśl. – To są ludzkie głosy – doszła
po chwili do wniosku.
Podeszła do okna wychodzącego na ulicę, ociężale, jakby miała po dwakroć tyle lat. Ukryta
w cieniu spojrzała na zgromadzony w dole tłum i zdjął ją strach. Nigdy nie widziała tak wielu
ludzi zebranych w jednym miejscu. Dreszcz przerażenia przywrócił jej pełną przytomność.
Odsunęła się od okna, trzymając ręce na gardle, odwróciła i zaczęła uciekać. Uchwyciwszy sznur
dzwonka, przywołała kapitana straży.
Czekał na jej wezwanie i nim skończyła dzwonić, pukał już do drzwi komnaty.
– Wejść! – rozkazała, usiłując ukryć swój popłoch.
– Pani?
Nie zwróciła uwagi na uprzejmości.
– Rolf, co ci ludzie wyprawiają? – Uczyniła niezdecydowany ruch ręką w kierunku okna.
– Błazen wygłasza mowę, moja pani.
– Kto? – żądała wyjaśnień. Była pewna, że w jej głosie słychać przerażenie.
Lecz kapitan, jeśli nawet coś zauważył, niczym tego nie okazał. Czekał, zdradzając jedynie
oznaki zaciekawienia.
– Posłuchajmy go – zdecydowała.
Podeszli do okna i przystanęli, lecz niewiele zdołali usłyszeć przez śmiech tłumu, choć
Nepanthe wydawało się, że słyszała, jak parokrotnie wymówiono jej imię.
– Dlaczego oni się tak śmieją? – zapytała nieśmiało niczym mała dziewczynka.
– Och, uważają go za wielkiego błazna i klauna, Pani – Rolf zachichotał, wychylając się na
parapet.
– Ty zdaje się również, co?
– W istocie, Iwa Skołowda potrzebowała kogoś takiego już od dłuższego czasu. Była nazbyt
stateczna – uśmiechnął się.
– Kim on jest? Skąd pochodzi?
– I tu mnie macie. Wasza Wysokość. Ponieważ ma posłuch wśród ludu, próbowaliśmy to
ustalić. Wszystko, czego się dowiedzieliśmy, to że przyjechał jakiś czas temu, po wygłoszeniu
kazań w wioskach leżących na południu. Istnieją dowody, że jeszcze wcześniej zatrzymał się
w Kamieńcu Prost. Po przybyciu do naszego miasta spędził parę dni w samotności, a później
rozpoczął wygłaszać swoje mowy. Teraz jest ludowym bohaterem. Nie mam najmniejszych
wątpliwości, moja pani, że jest całkowicie nieszkodliwy. Ludzie gromadzą się tylko po to, aby
się z niego pośmiać. Najwyraźniej mu to nie przeszkadza. Sporo na nich zarabia.
„A więc widział mój strach”, pomyślała. „I teraz próbuje rozproszyć moje obawy”.
– O czym on mówi? I dlaczego tłumy są tak ogromne? – zapytała głośno.
Żołnierz nagle wydał się strapiony. Próbował zachować powściągliwość.
– No dalej, dalej, Rolf. Słyszałam, jak wymawiał moje imię. Co on o mnie mówi?
– Jak Wasza Wysokość rozkaże – wymruczał. Najwyraźniej bał się, że utraci pozycję
kapitana. – To mowa na Twoją cześć, moja pani.
W oczach Nepanthe rozbłysły iskry, zarzewie ognia, który łatwo przerodzić się może
w gniew.
– I z tego powodu uważają go za błazna? – gniew przemienił się w furię, teraz już widoczny
był nie tylko w oczach, ale również w zmarszczonych brwiach. – Dlaczego?
Glen Cook Zapada cień wszystkich nocy Przełożył Jan Karłowski
PROLOG: Lato 994 roku Od ufundowania Imperium Ilkazaru Koniec polowania Zalane błękitnym światłem pomieszczenie wydrążone w litej skale. Czterech mężczyzn już czekało. Wszedł piąty. – Miałem rację. – Znużenie i okrywający go kurz zdradzały trudy przebytej podróży. – Gwiezdny Jeździec siedzi we wszystkim po uszy. – Rozparł się w krześle. Pozostali czekali. – Kosztowało to życie dwunastu moich ludzi, jednak opłaciło się. Przesłuchałem trzech mężczyzn, którzy towarzyszyli Adeptowi do Malik Taus. Ich świadectwo było przekonujące. Aniołem Ucznia okazał się Gwiezdny Jeździec. – W porządku – odparł ten, który podejmował decyzje. – Ale gdzie on teraz jest? I gdzie jest Jerrad? – Dwa pytania – jedna odpowiedź. Góra Grzmotu. Wobec braku reakcji nowo przybyły ciągnął dalej. – Zginęła większość moich najlepszych agentów. Ale wiadomość dotarła: małego staruszka i skrzydlatego konia widziano w pobliżu Grot Starożytnych. Jerrad zabrał ze sobą gołębie. Ptasznik przyniósł jednego z nich dokładnie w chwili, gdy wróciłem do domu. Jerrad odkrył obozowisko starego u stóp góry. Ma ze sobą Róg. – Ostatnia uwaga rozbrzmiała nutą histerycznego niemalże podniecenia. – Wyruszamy rankiem. Róg ten, Róg Gwiezdnego Jeźdźca, Windmjirnerhorn, zasłynął jako róg obfitości. Człowiek, który potrafiłby wydrzeć go z rąk właściciela i podporządkować swoim rozkazom, nie potrzebowałby troszczyć się już o nic, mógłby tworzyć bogactwa zdolne kupić cały świat. Cała piątka snuła marzenia o odbudowie dawnego imperium, zagrabionego ich przodkom. Czas pogrzebał ich imperium. Nie było już na świecie niszy, którą mogłoby wypełnić. To były marzenia, nic więcej. Większość z nich doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Jednak niezmiennie trwali przy swoim, wiedzeni siłą tradycji, chęcią sprostania wyzwaniu oraz zapałem przepełniającym tych dwóch, którzy rozmawiali. * * * – Tam w dole – oznajmił Jerrad, wskazując na pogrążony w wieczornym półmroku głęboki, porośnięty zielonymi sosnami wąwóz. – Obok wodospadu.
Reszta z trudem zdołała dostrzec niknący w oddali dym obozowego ogniska. – Co on zamierza? Jerrad wzruszył ramionami. – Tylko tam siedzi. Od miesiąca. Z wyjątkiem jednej nocy w ubiegłym tygodniu, kiedy to pofrunął na koniu gdzieś z powrotem na wschód. Wrócił następnego dnia przed zmierzchem. – Wiesz, jak tam zejść? – Dotąd nie podchodziłem bliżej. Nie chciałem go przestraszyć. – W porządku. Lepiej od razu zabierzmy się do tego. Wykorzystajmy resztę światła, jaka nam została. – Rozłączmy się i wpadnijmy na niego ze wszystkich stron. Jerrad, cokolwiek się stanie, nie pozwól mu dopaść Rogu. Zabij go, jeśli będzie trzeba. Było po północy, kiedy zaatakowali starca, a zaczęliby jeszcze później, gdyby nie wzeszedł księżyc. Gwiezdny Jeździec obudził się na odgłos kroków i z oszałamiającą prędkością rzucił w kierunku Rogu. Jerrad skoczył pierwszy, z nożem w dłoni. Starzec w pół drogi zmienił kierunek ruchu i wykonał zadziwiający skok na grzbiet skrzydlatego konia. Zwierzę wzbiło się w niebo wśród odgłosów przypominających łopot smoczych skrzydeł. – Wymknął się! – złorzeczył przywódca. – Przeklęty! Przeklęty! Przeklęty! – Szybkonogi stary pierdziel – zauważył któryś. – Co za różnica? – powiedział Jerrad. – Mamy to, po co przyszliśmy. Przywódca uniósł pękaty Róg. – Tak. Teraz już go mamy. Zalążek Nowego Imperium. A Wiatrołak będzie jego kamieniem węgielnym. – Chwała Imperium! – wykrzyknęła reszta, wzorem swych przodków, aczkolwiek z różnym entuzjazmem. Z wysoka dobiegł stłumiony, odległy dźwięk, który mógł być echem śmiechu.
1 Lata 583-590 OUI Wkracza na arenę świata Kiedy kaci w kapturach wznosili ozdobnie ciosany pal stosu, dziecko płakało u ich stóp. Gdy przyprowadzili kobietę, o oczach czerwonych od płaczu i rozwichrzonych włosach, chciało do niej pobiec. Kat pochwycił je delikatnie i złożył w ramionach zdumionego starego wieśniaka. Gdy mężczyźni w kapturach rozkładali wokół niej wiązki chrustu, kobieta w niemym błaganiu patrzyła na dziecko i mężczyznę, nie widząc nic poza nimi. Kapłan udzielił jej sakramentów, ponieważ według jego religii była bez winy. Zanim powrócił na przypisane mu w czas obrzędu miejsce, potrząsnął jaskrawo pomalowanym kropidłem z końskiego włosia nad jej potarganymi włosami, obsypując ją uśmierzającym ból pyłkiem lotosu snu. Zaintonował modlitwę za jej duszę. Główny oprawca dał znak, by zaczynać. Jego pomocnicy przynieśli głownię. Kat przyłożył ją do wiązek chrustu. Kobieta spoglądała na swoje stopy, jakby nie rozumiejąc, co się dzieje. A dziecko nie przestawało płakać. Rolnik, z charakterystyczną dla wieśniaków szorstką delikatnością, pocieszał chłopca i odniósł go do miejsca, skąd nic już nie mogli usłyszeć. Wkrótce mały przestał szlochać, jakby pogodził się z okrutnymi kaprysami Przeznaczenia. Stary człowiek postawił go na ulicy wyłożonej brukowaną kostką, lecz nie wypuszczał z dłoni jego ręki. Sam znał gorycz żalu i wiedział, że strata musi doznać ukojenia, aby nie przerodziła się w zaciekłą nienawiść. Ten chłopiec pewnego dnia zostanie mężczyzną. Mężczyzna i chłopiec przeciskali się przez rozbawione tłumy – Dzień Egzekucji zawsze był w Ilkazarze świętem – malec podskakiwał, aby nadążyć za maszerującym szybko wieśniakiem. Otarł łzy wierzchem brudnej dłoni. Opuściwszy okolice Pałacu, wkroczyli w dzielnicę slumsów, a potem poszli cuchnącymi uliczkami, pod gąszczem rozwieszonego prania, aż dotarli do placu zwanego Rynkiem Wieśniaków. Stary człowiek zaprowadził chłopca na stragan, za którym wśród melonów, pomidorów, ogórków i warkoczy kukurydzy rozsiadła się starsza kobieta. – Więc – zagadnęła dźwięcznym głosem. – Cóżeś ty przyprowadził, Royal? – Ach, zobacz, Mama, jakie biedactwo – odparł. – Widzisz te smugi łez? Chodź tu, chodź, dostaniesz coś słodkiego. – Podniósł chłopca i wszedł za stragan. Kobieta przetrząsnęła małe zawiniątko i wyciągnęła cukierek. – Proszę, mały. To dla ciebie. Siądź, Royal. Za gorąco, żeby włóczyć się po mieście – spojrzała nad głową chłopca i pytająco uniosła brwi. – Gorący dzień, o tak – odparł Royal. – Ludzie Króla znów spalili czarownicę. Była młoda. Czarny kaptur kazał mi zabrać stamtąd dziecko.
Stojący w cieniu starej kobiety chłopiec żałośnie spoglądał wielkimi oczami. Lewą piąstką przyciskał do ust twardy jak kamień cukierek. Prawą ocierał resztki płynących łez. Ale już ucichł. Wyglądał niczym mały bożek. – Pomyślałem sobie, że moglibyśmy go wychować – powiedział Royal miękko, niepewnie. Myśl ta zahaczała o bolesne dla obojga kwestie. – To wielka odpowiedzialność, Royal. – Tak, Mama. Ale sami nie mamy dzieci. Jednak kiedy nas zabraknie, będzie komu zostawić gospodarstwo, a i on będzie miał z czego wyżyć. – Nie powiedział tego jasno, ale zrozumiała, że oddałby gospodarstwo każdemu, byle nie królowi, który odziedziczy je, jeśli nie będą mieli potomka. – Odtąd będziesz przygarniał wszystkie sieroty, jakie znajdziesz? – Nie. Lecz wychowanie tego jest obowiązkiem, który nałożyła na nas Śmierć. Jak mielibyśmy Ją zlekceważyć? Poza tym czyż poprzez wiosny i lata, aż po jesienie, nie żyliśmy rozpaczliwą nadzieją, że drzewo kiedyś wyda owoc? Czy mam służyć tej ziemi jak niewolnik, ty zaś tu sprzedawać jej plony po to jedynie, aby zostawić po sobie trochę srebra zakopanego pod podłogą drewutni? Albo żeby starczyło na chłopski grób? – W porządku. Ale jesteś zbyt dobry jak na ten świat. Choćby dlatego, że poślubiłeś mnie, wiedząc, iż jestem bezpłodna. – Nigdy nie żałowałem. – Zatem zgadzam się. Dziecko przyjęło to wszystko w milczeniu. Kiedy staruszka skończyła, odjęło rękę od oczu i położyło w jej złożonych na podołku dłoniach. * * * Dom Royala, położony nad brzegiem Aeos, dwie ligi w górę rzeki od miasta Ilkazar, napełnił się życiem. Pomieszczenia, niegdyś pokryte patyną i kurzem, z wolna obracające się w ruinę, zajaśniały nowym blaskiem. Małżeństwo wydobyło z kryjówki monetę, za którą kupili farby, gwoździe i tkaninę na zasłony. Miesiąc po przybyciu dziecka dom wyglądał jak nowy. Pokryte dawniej skorupą brudu garnki i patelnie lśniły teraz nad paleniskiem. Wymieciono nagromadzone nieczystości, spod których ukazała się podłoga z twardego drewna. Na dachu złotym blaskiem lśniła nowa strzecha. Niewielki pokój na tyłach domu przeobraził się w baśniowy świat, z małym łóżeczkiem, szafką ręcznej roboty i jednym krzesłem dla dziecka. Zmiana była na tyle wyraźna, że nie uszła niczyjej uwagi. Przyszedł królewski poborca, aby odebrać należne podatki. Royal i staruszka właściwie nie zwrócili nań uwagi. Lecz choć ofiarowali mu całą swą miłość i serce, dziecko nigdy nie powiedziało „dziękuję”.
Było dość grzeczne, nie sprawiało kłopotów i w jakiś smutny sposób kochało ich, ale ani razu się nie odezwało – choć czasem, późną nocą, Royal słyszał, jak płacze w swoim pokoju. Przyzwyczaili się do jego milczenia i z biegiem czasu nie próbowali już nakłonić go do mówienia. Doszli do wniosku, że być może nigdy nie potrafił mówić. Nieszczęścia tego rodzaju nie należały do rzadkości w mieście tak okrutnym jak Ilkazar. Zimą, gdy ziemię pokrywał śnieg, rodzina nie opuszczała domu. Royal uczył chłopca zajęć gospodarskich: strugania, obierania i łuskania kukurydzy, jak się wędzi i rozwiesza bekon oraz posługuje piłą czy młotkiem. A także gry w szachy, w których chłopiec wkrótce stał się mistrzem. Royala często zdumiewała jego bystrość, zapominał bowiem, że dzieci nie są wcale mniej bystre od dorosłych, brakuje im jedynie wiedzy. Minęła zima. Dziecko urosło i stało się mądrzejsze, lecz nie odezwało się ani słowem. Nazwali go Varth, co w ich języku znaczyło Milczek. Nadeszła wiosna i Royal zaczął pracować w polu. Varth towarzyszył mu, chodząc za pługiem, rozbijając grudki ziemi bosymi stopami. Wkrótce zakiełkowały młode pędy. Varth pomagał pielić, stawiał tyczki na pomidory i rzucał kamieniami w ptaki, aby odstraszyć je od melonów. Staruszka uznała, że w przyszłości będzie dobrym gospodarzem. Wyglądało na to, że ma zamiłowanie do życia na roli. Latem, kiedy dojrzały melony, zaczerwieniły się pomidory, a kabaczki osiągnęły wielkość zielonych maczug, Varth pomagał w żniwach, układając i ściągając ładunek z wozu Royala. Staruszka przeciwna była temu, aby chłopiec wracał do IIkazaru, ale Royal uznał, że z pewnością już o wszystkim zapomniał. Udał się więc z nimi na rynek, gdzie spędzili udany dzień. Ich zbiory należały do najwcześniejszych, towar był wyjątkowej jakości, zaś cały Ilkazar wyległ na ulice w poszukiwaniu świeżych warzyw. Później, kiedy pomidory i dynia spowszednieją, mieszkańcy zaczną nimi gardzić, preferując mięso. Staruszka, siedząc na swoim zwykłym miejscu w cieniu, powiedziała: – Adopcja była słuszna, choćby dlatego, że przyniosła nam szczęście. Spójrz! Kiedy nie ma melonów, kupują pomidory lub dynie. – Pora jest wczesna. Kiedy stragany będą pełne i zostanie jeszcze jedzenia dla świń, sprawy nie będą wyglądać tak wesoło. Myślisz, że moglibyśmy poszukać nauczyciela dla Vartha? – Nauczyciela? Royal! Jesteśmy chłopami. – Owszem, kasty kastami, ale istnieją również sposoby, żeby obejść podziały. Srebro jest najlepszym z nich. A mamy przecież trochę srebra, którego w przeciwnym razie nigdy nie wydamy. Myślałem, że może chciałby nauczyć się liter. Szkoda byłoby marnować taki umysł do prac na roli. Lecz nie chciałbym angażować w to nikogo bardziej znaczącego. Najlepszy będzie wiejski kapłan. Mógłby się podjąć nauki w zamian za świeże warzywa i trochę grosza dla uzupełnienia zapasów wina w przerwach pomiędzy kwestami. – Widzę, że już zdecydowałeś, cóż więc mogę rzec? Powiedzmy mu zatem. Gdzie on jest?
– Po drugiej stronie placu, przygląda się, jak chłopcy grają w piłkę. Przyprowadzę go. – Nie, nie, pozwól, że ja pójdę. Cała już chyba zdrętwiałam. Ty lepiej pilnuj pomidorów. Niektóre z tych młódek potrafią zawrócić w głowie. Okradnie cię, jak się zagapisz, próbując zajrzeć pod rozpiętą bluzeczkę. Te uszminkowane sutki... – Matka, Matka, za stary już jestem na te rzeczy. – Nigdy nikt nie jest dość stary, żeby się nie zapatrzyć. – Przeszła między pustymi pudłami po pomidorach, obok reszty dyń i ruszyła przez plac. Wróciła po chwili, zaniepokojona. – Tam go nie ma, Royal. Chłopcy mówią, że poszedł sobie jakąś godzinę temu. Osioł też gdzieś przepadł. Royal popatrzył w kierunku zagród. – Tak. W porządku. Coś mi się wydaje, że wiem, dokąd poszedł. Teraz ty pilnuj kuchni czarnoksiężnika przed szelmostwem młodych uczennic. Roześmiała się cicho, ale zaraz spochmurniała. – Myślisz, że wrócił tam, gdzie... – Mhm. Miałem nadzieję, że zdążył zapomnieć, bo był wtedy tak mały. Ale niełatwo zapomnieć lekcji udzielonej przez Króla. Śmierć na stosie to groza, senny koszmar na całą resztę życia. Przyszykuj jakieś cukierki na nasz powrót. Royal odnalazł Vartha tam, gdzie się należało spodziewać – siedział okrakiem na ośle przed bramą królewską. Plac był mniej ponury niż zazwyczaj, chociaż chłopiec najwyraźniej nie przyjechał tu po to, by obserwować pozostałości po egzekucjach. Taki mały i kruchy, przyglądał się pałacowym fortyfikacjom. Kiedy Royal wszedł na plac, Varth ruszył właśnie w kierunku bocznej furtki. Strażnik – burkliwy weteran w średnim wieku – zatrzymał go, dopytując się, czego tu szuka. Wciąż próbował wydusić odpowiedź, kiedy nadszedł Royal. – Przepraszam, sierżancie. Zbyt byłem zajęty pilnowaniem straganu. Zniknął mi z oczu. – Och, nic się nie stało, nic się nie stało. Dzieciaki takie są. Sam mam gromadkę. Co się dzieje na rynku? Żona napomykała, że chce tam zajrzeć. – Niech się lepiej pospieszy. Melonów już nie ma. Pomidory i dynie też za chwilę znikną. – Wyglądaj mnie dziś wieczór. Odłóż dla mnie dynię i parę pomidorów. Mam wielką ochotę na gulasz. I uważaj, gdzie włóczy się ten osioł. Nosi dzielnego chłopaka na swoim grzbiecie. – Na pożegnanie ciepło i szczerze uśmiechnął się do Vartha. Kiedy Royal odprowadzał jadącego na osiołku chłopca, Varth nie okazywał żadnych emocji. Lecz później, gdy w drodze przez kręte uliczki stary wieśniak zapytał go, czy chciałby nauczyć się sztuki pisania, chłopiec wpadł w zachwyt. Starego zdumiała gwałtowność jego reakcji. Przez moment naprawdę wydawało się, że chłopiec wreszcie przemówi. Lecz po chwili powróciła typowa dlań apatia, jedynie na twarzy znać było odbicie wewnętrznej radości.
Tak więc kiedy już sprzedali ostatnią dynię, a potem wrócili we troje do domu, Royal udał się w odwiedziny do kapłana ich parafii. * * * Czas mijał, a chłopiec rósł, a w wieku dziesięciu lat był równie wysoki jak Royal i niemal tak samo silny. Staruszkowie byli uszczęśliwieni. Dbali o niego jak o cenny klejnot, dając mu wszystko, co najlepsze. W kraju, gdzie biedakom nieustannie towarzyszyły choroby, głód i niedożywienie, chłopiec miał ten przywilej, że jadał znakomicie. Wyrósł wysoki w kraju, gdzie wysocy mężczyźni należeli do rzadkości. Jego nauka pod okiem kapłana przebiegała pomyślnie. Szybko nauczył się pisać, często robił notatki, by zrekompensować brak mowy. Jego zdolności wywarły na kapłanie wielkie wrażenie. Nie chciał żadnej zapłaty z wyjątkiem okazjonalnych prezentów z darów ziemi. Upierał się, że uczenie żądnego wiedzy chłopca to wystarczająco hojna zapłata. Wkrótce nauczył Vartha wszystkiego, co sam potrafił. Ale jak to nieodmiennie być musi, pewnego dnia w domu nad rzeką w Ilkazarze zagościł smutek. Jesienią, po tym jak sprzedali na rynku ostatnią dostawę, staruszkę powalił atak apopleksji. Raz tylko krzyknęła i zapadła w śpiączkę, z której nie obudziła się już nigdy. Royal bolał nad jej stratą, jak przystało wieloletniemu mężowi, w końcu jednak pogodził się z nią z właściwym mu stoickim spokojem. Mimo iż była bezpłodna, przeżyła długie, pełne życie, a pod koniec zaznała nawet radości płynącej z wychowywania syna. Poza tym Royala cieszyło, gdy widział, że Varth równie boleśnie przeżył jej odejście. Choć rzadko bywał wylewny i czuły, nigdy nie okazywał nieposłuszeństwa ani lekceważenia. Myślami błądził daleko, jakby przebywał w krainie cieni, gdzie życie nie mogło go dosięgnąć. Jak to rolnicy czynili od wieków i wiecznie czynić będą, Varth i Royal najpierw pogrzebali zmarłą, a potem wrócili do prac w polu. Lecz wieśniak był stary i jego pragnienie życia zgasło wraz ze śmiercią żony. Wczesną wiosną, w porze pierwszych siewów, cicho dołączył do niej w nocy. Varth myślał, że tamten śpi, póki rankiem nie potrząsnął go za ramię. Varth znów płakał, gdyż kochał Royala, jak syn powinien kochać ojca. Udał się do wioski, odszukał kapłana i przyprowadził go, aby odprawił obrządki pogrzebowe. Zajmował się gospodarstwem najlepiej, jak potrafił, aż do końca zbiorów. Często sprzedawał towar zbyt tanio, bo nie chciało mu się targować. Później, kiedy już uznał, że pracując przez całe lato, w dostatecznym stopniu uczcił pamięć swych przybranych rodziców, zlecił kapłanowi sprzedanie gospodarstwa i rozpoczął życie na własną rękę.
2 Jesień 995 roku OUI Na dół z Gór Strachu Ravenkrak był zabytkowym zamkiem wybudowanym tak głęboko w Górach Kracznodiańskich, na wysokim szczycie Candareen, że niewielu mieszkańców położonych niżej krain wiedziało o jego istnieniu. Jednakże siedmioro ludzi podążających krętym górskim szlakiem wkrótce sprawiło, że nazwa ta zaczęła gościć na wielu ustach. Sześciu z nich nazwanych zostało Królami Burzy przez tych, którzy ich nie znali. Podążali do stolicy położonego najdalej na północ kraju spośród wszystkich królestw Cis-Kracznodiańskich, miasta Iwa Skołowda. Na czele jechał Turran, Pan na Ravenkrak. Za nim jechał Ridyeh, najstarszy, posiwiały, o okrutnej twarzy, później Valther, najmłodszy brat, całkiem przystojny. Następny był Brock, powolny i spokojny, oraz jego brat bliźniak, Luxos. Luxos był wysoki i chudy jak chart, Brock niski i mocno umięśniony. Na samym końcu jechał Jerrad. Interesowało go wyłącznie polowanie, obojętnie, czy na górskiego niedźwiedzia, czy na niebezpiecznego człowieka. Razem sześciu dziwnych ludzi. Siódmą była ich siostra, Nepanthe, najmłodsza z rodzeństwa. Miała długie, czarne włosy, co było cechą rodzinną. Jechała dumnie, jak nakazywała godność, ale jej postawy w najmniejszej mierze nie można było nazwać wojowniczą czy zwycięską. Nie była to niepokalana pani Ravenkrak, ale smutna i samotna kobieta. Niezwykle piękna, zbliżała się do trzydziestej wiosny swego życia, jednakże jej serce było równie zimne jak jej górski dom. Obecna powściągliwość była efektem sprzeciwu wobec zamiarów braci. Miała już dość ich intryg i machinacji. Tydzień wcześniej, nie bacząc na groźbę wiecznego potępienia, wezwała Wiatrołaka, by przełęcze, przez które obecnie jechali, uczynił niemożliwymi do przebycia. Chciała zatrzymać braci w domu. Nie udało się, przestali jej ufać i dlatego zabrali ze sobą. Cały oddział niespokojnie podjechał do Północnej Bramy Iwa Skołowda. Zginęliby, gdyby zostali rozpoznani. Między Ravenkrak a miastem istniała nienawiść gorzka jak krew, stara jak puszcza i nieuchronna niczym śmierć. Lecz przyjazd ich nie został zauważony. Była jesień, pora, kiedy oczekiwano traperów i handlarzy z północy, przywożących kuśnierzom z Iwa Skołowda skóry upolowanych latem zwierząt. Dojechali do śródmieścia, w natłoku obcych dźwięków i zapachów, wreszcie zatrzymali się w Oberży pod Cesarskim Sokołem, gdzie przez parę dni pozostawali w ukryciu. Jedynie Turran, Valther i Ridyeh odważyli się wyjść na ulice, a i to dopiero nocą. Dnie spędzali zamknięci
w swoich pokojach, snując plany. Nepanthe, opuszczona i samotna, siedziała w pokoju, zastanawiając się, co chciałaby, a czego bałaby się zrobić. Dużo spała i śniła dwa powtarzające się sny, jeden piękny, drugi zaś przerażający. Zły sen zawsze następował po dobrym. W pierwszym śnie opuszczała Góry Kracznodiańskie, jadąc na południe, przez Iwa Skołowda i Itaskię, do baśniowego Dunno Scuttari lub kolebki zachodniej kultury, Hellin Daimiel, gdzie piękna i inteligentna kobieta mogła odnaleźć swoje miejsce w świecie. Później sen przekształcał się niepostrzeżenie, aż zostawała sama w mieście o tysiącu kryształowych wież. Pragnęła mieć jedną z tych wież na własność. Czuła ogarniającą falę ciepła, zwłaszcza ilekroć jej spojrzenie zatrzymywało się na jednej z nich – zawsze szmaragdowej – która nieodparcie ją przyciągała. Gdy podchodziła bliżej, wzbierał w niej lęk, ale i pragnienie. Później, przy dwudziestym kroku, śmiała się już tylko radośnie i biegła przed siebie. Zawsze tak samo. Później z mrocznych zakamarków jej mózgu wylęgały senne koszmary. Dotknąć iglicy – to była iglica, nic więcej. A wówczas z łoskotem sypiących się klejnotów iglica kruszyła się na kawałki. Z ruin wyrastał potworny smok. Nepanthe uciekała w senny krajobraz, który ulegał przeobrażeniom. Miasto o kryształowych wieżach stało się lasem gniewnych, rażących włóczni. Wiedziała, że włócznie nie mogą wyrządzić jej krzywdy, jednakże za bardzo się ich bała, by zakwestionować prawdziwą przyczynę lęku. Później budziła się mokra od potu, przerażona, pełna poczucia winy, sama nie wiedząc dlaczego. Choć noce, przez sny jakie przynosiły, z pewnością nie były nudne, Nepanthe nudziła się w ciągu dnia. Jedyną rzeczą, o której mogła wówczas myśleć, było jej posępne życie w Ravenkrak. Znużył ją widok szarych gór, pokrytych całunem śniegu i owiniętych wstęgami lodowych rzek, oraz wyjący bez przerwy arktyczny wiatr. Zmęczyła ją samotność i poczucie odrzucenia, rola narzędzia w obłąkanych planach braci. Nie chciała być dłużej Królem Burzy, chciała wydostać się na świat i zwyczajnie żyć. W końcu nadeszła noc, ich piąta noc w Iwa Skołowda, kiedy Królowie Burzy postanowili przystąpić do działania. O północy, gdy niebo zasnuwały chmury, spomiędzy których niekiedy jaśniało światło księżyca, bracia opuścili gospodę. Byli uzbrojeni. Valther i Ridyeh pognali ku Północnej Bramie. Turran wraz z pozostałymi pojechał kłusem do Wieży Księżyca, architektonicznego monstrum z szarego kamienia, skąd sprawowano rządy nad miastem i królestwem. W podziemiach, w ciemności schodzili się brutalni mężczyźni i ostrzyli miecze. To miała być noc wyrównania porachunków z Radą i Królem. Valther i Ridyeh podjechali do bramy, której pilnowało dwóch ospałych strażników.
– Kto idzie? – warknął jeden. – Śmierć, być może – odparł Ridyeh. Zaświstał wydobywany z pochwy miecz. Czubek ostrza zatrzymał się o włos od gardła strażnika. Drugi strażnik zamachnął się zardzewiałą włócznią, lecz Valther pochylił się i uniknął ciosu, potem przytknął sztylet do jego żeber. – Na bruk – rozkazał. Mężczyzna posłuchał rozkazu, szczęknęła włócznia. Drugi szybko poszedł w jego ślady. Valther i Ridyeh związali ich i wrzucili do wartowni. Ridyeh westchnął. – Gdy zobaczyłem opadającą włócznię... – Wzruszył ramionami. – Brama – mruknął Valther, zmieszany. Stękając z wysiłku, unieśli zasuwę i pchnęli bramę. Ridyeh przyniósł z wartowni pochodnię, wyniósł ją na zewnątrz i wymachując ponad głową, dawał sygnały. Wkrótce usłyszeli odgłosy nadchodzących ukradkiem mężczyzn. Olbrzymi mężczyzna z rudą brodą wynurzył się z ciemności. Szło za nim sześćdziesięciu żołnierzy w barwach Ravenkrak. – Ach, kapitan Grimnason – zaśmiał się Ridyeh. Objął kudłatego olbrzyma. – Przybyłeś na czas. Świetnie. – Tak, mój panie. Jak się sprawy mają? – Jak dotąd znakomicie. Ale jaki będzie koniec, to się dopiero okaże – odparł Valther. – Mamy przed sobą najtrudniejszą część zadania. Chodź za mną. * * * Turran i pozostali przybyli pod Wieżę Księżyca dokładnie w chwili, gdy Valther i Ridyeh otwierali bramę do miasta i przekonali się, że drzwi pilnuje tylko jeden strażnik. – Strażniku, jesteśmy kupcami z Itaskii, handlarzami skór, prosimy o audiencję u Króla – powiedział Turran uprzejmie. – Być może jutro wieczorem. Na pewno nie dzisiejszej nocy. Trwa zebranie Rady Wojennej. I czy nie jest aby trochę za późno? – zapytał strażnik, wychylając głowę. – Rady Wojennej? – Tak. – Samotni żołnierze na posterunkach często bywają spragnieni towarzystwa. Ten strażnik nie był wyjątkiem. Pochyliwszy się do przodu, szeptem wyznał im: – Podejrzewamy Ravenkrak o podżeganie motłochu. Jeden z naszych ludzi uważa, że widział Turrana, przywódcę tych obłąkanych czarowników. To był stary Seth Byranov. Pewnie kiepskie wino zmąciło mu
wzrok. Kawał z niego hulaki. Ale Król go usłuchał. Ha? Cóż, być może stary dureń wie coś, czego my nie wiemy – zachichotał, najwyraźniej uważając to za niemożliwe. – W każdym razie żadnych audiencji dzisiejszej nocy. – Nawet dla Królów Burzy we własnej osobie? – zapytał Luxos. Roześmiał się cicho, gdy stary człowiek drgnął ze zdziwienia. – Brock, Jerrad, zajmijcie się nim – rozkazał Turran. Szybko związali i zakneblowali żołnierza. – Luxos! – zawołał Turran, przybliżając do światła pochodni postrzępiony kawałek pergaminu i spoglądając nań spod przymrużonych powiek. – Które schody? Trzymał w ręku plan wieży narysowany dla Valthera przez jednego z owych mężczyzn ostrzących miecze w piwnicach. – Główne, jeśli nam się spieszy. Turran prowadził. Bez przeszkód dotarli do komnaty rady na szczycie wieży. Tam próbował zastąpić im drogę kolejny strażnik. Kiedy pochylił się, aby popatrzeć na ich twarze, dostrzegł w ich rękach obnażone miecze. – Mordercy! – krzyknął. Cofnął się, próbował zamknąć drzwi. Lecz Brock i Turran już naparli na nie ramionami, wcześniej obaliwszy na ziemię obrońcę. Jerrad podał mu wprawdzie rękę, wpierw jednak przydeptał ostrze miecza. Członkowie Rady wpadli w panikę. Tłuści mieszczanie prawie pokaleczyli się nawzajem, wydzierając sobie broń i jednocześnie wycofując się pod najdalszą ścianę. Ich nieudolny strażnik przyłączył się do nich. Sam Król nie drgnął nawet. Sparaliżował go strach. – Dobry wieczór! – powiedział Turran. – Słyszałem, że właśnie rozmawialiście o nas. Podejdźcie bliżej! Nie musicie się lękać. Nie nastajemy na wasze życie... chodzi nam tylko o wasze królestwo. Zaśmiał się. Jego wesołość szybko zgasła. Członkowie Rady nadal trzymali broń przygotowaną do walki. – Ravenkrak musi dostać to miasto. – Dlaczego? – zapytał jeden z nich. – Wskrzeszacie nienawiść tak dawną, że dziś stanowi na wpół zapomnianą legendę? Wieki upłynęły od czasu, gdy wygnano stąd waszych przodków. – To coś więcej – odparł Turran. – Budujemy Imperium. Nowe Imperium, które przyćmi wielkość Ilkazaru. – Powiedział to poważnie, choć wiedział, że dla jego braci cała historia była raczej grą wojenną, rodzajem szachów, w których pionkami byli żywi ludzie. We wszystkich planach i przygotowaniach ani on, ani bracia nie zwracali szczególnej uwagi na konsekwencje czy koszty. Brock, Luxos, Jerrad i Ridyeh rozgrywali odwieczne fantazje Ravenkrak raczej dla rozrywki niż z prawdziwym przekonaniem.
Nerwowy śmiech. – Światowe Imperium? Ravenkrak? Z tą garstką ludzi? Kiedy nie powiodło się to Ilkazarowi i milionom jego mieszkańców? Jesteś obłąkany. – Jak wściekły lis – odparł Turran, odgarniając ciemne włosy z czoła. – Jak wściekły lis. Zająłem już Iwa Skołowda. I to bez rozlewu krwi. – Jeszcze nie! – Jeden z członków Rady postąpił naprzód, gotując miecz. Turran ze smutkiem pokręcił głową. – Zajmij się tym głupcem, Luxos. Ale nie rób mu krzywdy – dodał. Luxos podszedł bliżej, z uśmiechem pełnym pewności siebie. Jego przeciwnik w widoczny sposób zadrżał. Następnie wykonał pchnięcie, które powinno być śmiertelnym ciosem. Lecz Luxos odbił ostrze i wyprowadził własny atak. Trzykrotnie stal zadźwięczała o stal. Człowiek z Iwa Skołowda popatrzył na swoje puste dłonie. Stanowiło to wystarczającą nauczkę dla pozostałych. Turran zachichotał. – Tak jak powiedziałem, zajmujemy miasto. Zrobimy to bez przelewu krwi, jeśli zdołamy. Lecz jeśli wam zależy, możemy zachować święto Mrocznej Pani. Wy tam. Spójrzcie przez okno. Ponury, tłusty człowiek posłuchał rozkazu. – Żołnierze – jęknął. – Co wy robicie? – Powiedziałem wam, zajmujemy miasto. Z gardeł Członków Rady wydobył się pomruk wściekłości. Rzucili się naprzód... – Wieża zabezpieczona, mój panie – oznajmił za drzwiami basowy głos. Rudobrody kapitan wprowadził do sali oddział żołnierzy. Potem obrzucił spojrzeniem zdumionych Członków Rady, roześmiał się i zapytał: – Co mam z nimi zrobić? – Zamknąć w ich własnym lochu, aż Nepanthe będzie bezpieczna. Gdzie jest Valther? – Potrzebujecie mnie? – Wszedł Valther, zdyszany po wspinaczce po schodach. Jego twarz zaróżowiła się od podniecenia. – Tak. Zbierz swoich rewolucjonistów. Dziś wieczór chcę rozpocząć organizowanie nowego rządu. I wyprowadzić nasze oddziały z miasta tak szybko, jak to tylko możliwe. Valther odszedł. – Ridyeh, weź oddział i przyprowadź Nepanthe. Chcę, by zamieszkała tutaj jeszcze przed wschodem słońca – ciągnął Turran. Ridyeh skinął głową i wyszedł. Kapitan Turrana poprowadził Członków Rady do ich cel. Następnie Królowie Burzy usiedli wraz z Królem Iwa Skołowda i podyktowali mu oświadczenie abdykacji. Przyszła Nepanthe. Mężczyźni przynieśli z piwnic naostrzone miecze. Została ich Księżniczką, oni zaś stanowili jej armię i policję – choć żaden z Królów Burzy nie miał do nich
zaufania. Raz już okazali się zdrajcami. Nepanthe poważnie potraktowała swoją rolę i odegrała ją znacznie lepiej, niż spodziewali się bracia. Niechętna podbojowi, poważyła się na wiele, aby mu zapobiec, jednakże kiedy konieczność zmusiła ją do działania, zaangażowała się weń z pełnym przekonaniem. To było nędzne, zgniłe miasto, niepodobne do żadnego z jej snów – lękała się, że w ogóle nie istniało miasto równie piękne – lecz ostatecznie Iwa Skołowda była choćby cieniem miejsca z jej pragnień. Skorzysta więc tyle, ile tylko będzie mogła ze swoich skradzionych chwil sławy. Usunięty z tronu Król ogłosił oficjalnie swoją abdykację nazajutrz w południe, choć miasto już o tym wiedziało i nie wydawało się skłonne do stawiania oporu. Ludność jego była tak bardzo skorumpowana, że najwyraźniej uważała, iż nie istnieje nic gorszego niż właśnie obalony rząd. Ponieważ Turran nie chciał ostentacyjnie obnosić się z władzą, co mogłoby rozjątrzyć historyczne animozje, powiódł więc swych żołnierzy z powrotem do Ravenkrak, pozostawiając tylko jeden pluton pod wodzą podległego Grimnasonowi porucznika Rolfa Preshki w charakterze straży przybocznej Nepanthe. Pozostali Królowie Burzy zostali, by pomagać siostrze w tworzeniu rządu, lecz pracowali niecierpliwie, wyczekując kolejnego łatwego podboju. * * * Nepanthe stała przy oknie w ciemnej komnacie Wieży Księżyca zupełnie sama. Spoglądała na ogród zalany księżycowym blaskiem. Świtało. Jej czarne włosy, spływające na ramiona, lśniły po ostatnim szczotkowaniu. Tańczące spojrzenie ciemnych oczu badało ogród. Usta, pełne i różowe, gdy się uśmiechała (jakże rzadko), ściągnięte były w wąską, bladą kreskę, gdyż myślała o czymś nieprzyjemnym. Pomiędzy brwiami prawie zawsze znajdowała się zmarszczka oznaczająca dezaprobatę. Nagle wyrwała się z zapatrzenia, obróciła i zaczęła spacerować. Jej chód był wdzięczny, lecz pozbawiony zmysłowości. Pomimo swojego piękna nie wydawała się kobieca, być może dlatego, że zbyt długo żyła w towarzystwie twardych mężczyzn, a być może dlatego, że nie opuszczał jej strach. Złe sny nawiedzały ją teraz każdej nocy. Lecz w owej chwili prześladowały ją myśli o Ravenkrak, nie zaś wspomnienia koszmarów. Urządzają sobie, myślała, zabawę w podbój, dokładnie jak wówczas, gdy byli dziećmi. Lecz teraz już dorośli, a to był rzeczywisty świat, świat który ledwie znali. Zbyt długo żyli w na swój sposób zabawnym, martwym Ravenkrak. Spowodowało to zmiany w ich świadomości. Zamek szaleńców, myślała, w górach, na najwyższym z najwyższych szczytów, wiszący ponad krainą ostrych niczym noże górskich grzbietów i wiecznej zimy. Stał tam tylko, stopniowo kruszejąc, a jego mieszkańcy co jakiś czas napadali na Iwa Skołowda. Nieszczęsne miasto! Istniały jednak
stare porachunki, które należało wyrównać. Przodkowie ich, wicekrólowie Imperium w Iwa Skołowda, po jego rozpadzie przepędzeni zostali do Kracznodianów. Od tej chwili niemal każde pokolenie ich potomków podejmowało próbę przywrócenia zwierzchnictwa feudalnego rodziny nad Cis-Kracznodiańskimi prowincjami dawnego Imperium. Marzenia głupców umierają ostatnie. Turran jak zawsze grał rolę przywódcy. Ale jakież on posiadał armie? Ha! Parę setek ludzi, wśród których jedynie odstępcy z Gildii Rudobrodego Grimnasona nadawali się do walki. Mimo to współczuła miastom na zachodzie. Staną do walki, a Turran, z pomocą Wiatrołaka, rozbije ich starożytne mury i szacowne zamki. Nigdy dotychczas w rodzinie nie doszło do tak radykalnego podporządkowania się panowaniu Mocy. W ten sposób dobiegnie końca pewien sposób życia. Kultura mikrokosmosu. Ravenkrak upadnie, ponieważ jego mieszkańcy muszą rozegrać swoją grę. Ogarniał ją gniew, gdy przychodziło jej na myśl, co jeszcze będzie musiało umrzeć. Nie zdając sobie z tego sprawy, dokonywała tych samych butnych założeń, co jej bracia. Nienawidziła ich zuchwałej pewności siebie, niemniej nie pragnęła dla siebie niczego innego, jak zwycięstwa na magicznym polu bitewnym. – Czy te idiotyzmy nigdy się nie skończą? – zapytała w noc. Na pewno się skończą, pewnego dnia, choćby dopiero wówczas, gdy z ust wysłanników Pani Śmierci padnie jej imię. Koniec nadejdzie: oznaczać będzie zwycięstwo lub klęskę. W żadnym z nich wszakże nie znajdzie ucieczki od tego niewielkiego, ekskluzywnego towarzystwa, w jakim się wychowała. Śmierć wydawała się jedyną drogą do prawdziwej wolności. Och, tak strasznie chciała się uporać z męczącymi troskami żywota. Bracia nie mieli pojęcia, o czym ona mówi. Byli niczym maleńkie rybki, szczęśliwe na wodach swoich małych zdarzeń. Nie dostrzegali przestraszonego dziecka, zbłąkanego, pełnego entuzjazmu, ciekawego świata dziecka ukrytego w duszy Nepanthe. Lecz Nepanthe sama również go nie rozumiała – najmniej ze wszystkich tych lęków, które w ciągu dnia tłumiła jej płomienna natura, a które nocami dominowały w jej snach. Sny zmieniły się w czasie jej pobytu w Iwa Skołowda. Ich przyjemne fragmenty pozostały takie same, lecz w chwili, gdy wyciągała drżącą rękę, aby dotknąć szmaragdowej iglicy... Wieża rozpływa się, rodzi smoka, ona sama biegnie przez dziwną krainę. Przez las włóczni, lecz nie jest już dłużej sama. Z każdej strony, wdzięcznymi tysiącami, koty kluczą i wymykają się – spod ziemi sterczą włócznie i zadają im ciosy. Porażone koty przyjmują uderzenie z radością. Większość stać jedynie na symboliczne próby ucieczki. Przerażona Nepanthe ucieka. Ku jej rozczarowaniu, ucieka zawsze sama. Sama. Zawsze była sama, nawet pośrodku miasta, w sercu królestwa. Sny dręczyły ją do tego stopnia, że starała się nie spać. Teraz, myśląc o tych okropnościach, pragnęła tylko tego, by móc zapłakać. Nie potrafiła. Ravenkrak stłumił w niej wszystkie
subtelniejsze emocje: nawet gniew i wściekłość przygasły. Wkrótce nie zostanie jej już nic prócz grozy samotnych nocy. Teraz zaczęła przeklinać, powoli, metodycznie. Na jej ustach zagościły wszelkie obrzydliwości i bluźnierstwa, jakie usłyszała w ciągu swego życia spędzonego w towarzystwie twardych mężczyzn. Księżyc zniknął za horyzontem na zachodzie. Gwiazdy zbladły. Zanim skończyła, nadszedł poranek. A kiedy było już po wszystkim, została z niczym. Z niczym prócz strachu. Wtedy na krótką zaledwie chwilę powróciły wspomnienia z dzieciństwa. Marzenie o księciu, który przybędzie, by uratować ją z Candareen. To wspomnienie było równie przykre jak najgorszy koszmar. Sprawiało, że pytała samą siebie, kim stało się to niewinne dziecko: niemalże ladacznicą, pozwalającą, by prostytuowali ją bracia pragnący dalej prowadzić swoją grę. W ciągu dnia musiała znosić poniżenie, jakim były nienawistne spojrzenia ludzkiego śmiecia, który bracia oddali jej we władanie. Niechaj będą przeklęci, zwłaszcza bracia, za to, że byli zbyt leniwi, by sami rządzić. Kiedy w końcu poddała się i położyła spać, wpierw wyszeptała uroczystą modlitwę: – Niech Bogowie na Górze i Bogowie w Dole, czy też wszelkie Moce tu obecne zniszczą, rozproszą i obrócą wniwecz wysłanników zniszczenia, Królów Burzy z Ravenkrak. * * * Pewnej nocy w najwyższej komnacie na Wieży Księżyca zebrało się sześcioro ludzi, czekając na przybycie Turrana. Pięciu oczekiwało go z bezinteresowną cierpliwością, lecz nie Nepanthe... – Psiakrew! – przeklęła, uderzając drobną pięścią w stół. Tym nieeleganckim gestem dała do zrozumienia, że zraniono jej miłość własną. – Czy ten próżniak nigdy tu nie przyjdzie? – Cierpliwości, Nepanthe – błagał Ridyeh. – Skąd ten pośpiech? Od czasu, gdy niepotrzebnie wezwałaś Wiatrołaka, pogoda stała się zupełnie okropna. Będziemy czekać, nieważne jak długo. Opanowała się pod wpływem wzmianki o minionym niepowodzeniu, lecz nic więcej nie powiedziała. – Jeszcze trochę – powiedział Valther. – Wkrótce tu będzie. I Turran rzeczywiście pojawił się za niespełna godzinę. Zwichrzone włosy, taksujące spojrzenie i uśmiech za całe powitanie – przystanął na chwilę w drzwiach, obejmując wszystkich badawczym wzrokiem. Był najwyższy z całej siódemki. Potężne, umięśnione ciało ważące niemal dwieście funtów. Jego włosy i oczy były jak u reszty rodzeństwa ciemne i lśniące. Było w nim coś, jakaś charyzma, która sprawiała, że ludzie, zwłaszcza kobiety, chętnie sprzyjali jego
planom. Skończony fantasta, choć marzenia jego były mniej zawiłe, aczkolwiek wspanialsze znacznie niźli sny Nepanthe, pragnął stanąć na czele zwycięskich armii. Przystojny, sympatyczny, miły, potencjalnie wielki przywódca – i trochę szalony. – Jak stoją sprawy? – Doskonale – odparł Ridyeh. – Nasze zwycięstwo zostało zapisane w gwiazdach. Ziemia zatrzęsie się. – Turran zmarszczył brwi. Opanował się. Ridyeh ciągnął dalej: – Późno przybywasz. Co się stało? – Pogoda. – Turran zasiadł na jednym z wolnych krzeseł. – Nad Kracznodianami bezustannie szaleje burza. Efekt eksperymentu Nepanthe. Co więcej, z każdą chwilą się wzmaga. W drodze powrotnej przeżyłem piekło. Trzeba się tym zająć. Sarkazm jego słów nie uszedł uwagi Nepanthe. – Wy przeklęci mężczyźni! – zaczęła bełkotać w podnieceniu. – Zawsze tacy wyniośli... Dobrze, skoro jesteśmy wszyscy razem, bawmy się dalej w to błazeństwo. Jakie przywozisz wieści, Turranie? – Ach, jesteś zawsze taka sama, Nepanthe, czyż nie? Zawsze wszystko szybko, szybko. Cóż, wydaje się, że świat mógłby poświęcać mniej uwagi temu, co robimy w Iwa Skołowda. – Zmieniając temat, zapytał: – Brock, czy zostało jeszcze trochę wina? Zgłodniałem przez drogę. – To wszystko, co masz do powiedzenia po tym, jak kazałeś nam czekać tak długo? – domagała się odpowiedzi Nepanthe. – Jedynie: dajcie mi coś jeść? Odpowiedź Turrana zdradzała długo tłumiony gniew. – Zbyt długo znosiliśmy twoje dąsy, Nepanthe. To, co zrobiłaś z Wiatrołakiem, nie powtórzy się już więcej. Raz cię ostrzegałem... potraktujemy cię tak, jak na to zasługujesz. Nie dosłyszała gniewnej pogróżki w jego głosie. – Co możecie mi zrobić? Zamknąć w Głębokich Lochach, abym nie zepsuła waszych idiotycznych projektów? Jednomyślność ich potakujących skinień sprawiła, że zamilkła. Wstrząśnięta słuchała Luxosa, który przecież często jej bronił, a teraz powiedział: – Jeśli to jedyny sposób, sam zaprowadzę cię w otchłań lochu. – I wyrzucę klucz – dodał Valther, jedyny brat, z którym była naprawdę blisko. Poczuła się przybita. Szaleństwo Turrana objęło ich wszystkich. I wiedziała, że nie wypowiadają czczych pogróżek. Zamknęła usta i postanowiła dalej milczeć. – Valther, co się tutaj działo? – zapytał Turran. Wywiad należał do obowiązków Valthera. – Mamy wieżę, symbol władzy. Jak dotąd ludzie wydają się zadowoleni. Cień Ilkazaru nie niepokoi ich tak bardzo, jak jeszcze parę pokoleń wstecz. Turran zamyślił się. – Nepanthe, czy możemy ci zaufać i zostawić cię tu samą? – zapytał w końcu.
Unikając wszelkiego ryzyka, ledwie skinęła głową. W każdym razie ludzie Valthera nie spuszczą z niej oczu. Cóż mogła przedsięwziąć, by udaremnić ich grę? – Dobrze. Chcę wracać do domu, trzeba ćwiczyć wojska. Rano wyjeżdżamy, wrócimy o stosownej porze, aby zdążyć na początek wiosennej kampanii. A ty uważaj. Kiedy będzie cię ciągnęło do sabotażu, przypomnij sobie Głębokie Lochy. Pomyśl, jakby to było, gdybyś musiała zamieszkać tam do czasu, aż wszystko się skończy. Moja cierpliwość chwilowo jest na wyczerpaniu. Nepanthe zadrżała ze zgrozy. Głębokie Lochy były miejscem pełnym cuchnącego szlamu, przejmującym wstrętem, położonym głęboko pod Ravenkrak, nawiedzanym podobno przez duchy, opustoszałym od tak dawna, że właściwie nikt z żyjących do końca ich nie poznał. – Valther? – Tak? – Przygotujesz urządzenia kontrolujące burzę. Po drodze zatrzymałem się przed ambasadą Dvaru. Nie podoba mi się ich stanowisko. Nie mają zamiaru uznać naszej zwierzchności. Lepiej ukarzmy ich dla przykładu. Zawczasu okażmy naszą moc. Policzki Nepanthe zaróżowiły się z podniecenia. Nareszcie wydarzy się coś ciekawego. Czuła radość za każdym razem, gdy manipulowała Wiatrołakiem. (Wysoko położone łańcuchy gór nawiedzały żywiołaki Powietrza, moce, które szalały w burzach nad Kracznodianami, często nimi kierując. Mieszkańcy nizin, myślący o nich jak o duchach i demonach, nadali tym burzom określenie: Dziki Gon, wyobrażając sobie, że są to złe duchy, ścigające dusze, by zawlec je do własnego specjalnego Piekła. Królowie Burzy wiedzieli lepiej. Po wygnaniu w następstwie Upadku Imperium z pokolenia na pokolenie rodzina nauczyła się panować nad żywiołakami, a tym samym nad pogodą, którą sprowadzały – zwłaszcza nad wściekłym wichrem – Wiatrołakiem.) Tego wieczoru, kiedy w miastach takich jak Itaskia, Dunno Scuttari i Hellin Daimiel mieszkańcy rozkoszowali się przyjemnym zimowym wieczorem, Dvar, terytorium lenne Iwa Skołowda, jęczał pod naporem nienaturalnej burzy. Szalała całą noc, a gdy przeszła, Dvar skrywała pięciometrowa warstwa śniegu. Kiedy wściekli ludzie odkopywali miasto spod zasp, Królowie Burzy kierowali się już na północ, w stronę Ravenkrak.
3 Jesień – Wiosna 995-996 roku OUI Z ust Głupca Człowiek o imieniu Saltimbanco, gdzie indziej znany jako Szyderca, siedział na skrawku błotnistej ziemi przed Bramą Smoka w Kamieńcu Prost, zewsząd otoczony przez brudne i obdarte dzieci. Wszystkie chichotały, patrząc na niego, i domagały się sztuczek. Korpulentny pseudofilozof, fałszywy czarodziej, bezskutecznie usiłował je odegnać i przekrzyczeć ich wrzaski, ocierając jednocześnie ze smagłej twarzy strużki potu. – Hai, Wielmożny Panie! – zawołał do mijającego go podróżnika. – Pozwól, niech ci powróżę! Nie opuszczaj świetnego Kamieńca Prost, zanim nie wysłuchasz, co zgotowały ci Losy. Ta licha góra tłuszczu to słynny wielki nekromanta, który przepowie twą ukrytą przyszłość. Tylko jedna korona, Panie, a potężne osłony skryją twą osobę. Jedna korona i twoja cenna jaźń bezpieczna będzie przed mocą wszelakiego złego czaru. Podróżnik splunął w kierunku grubego mężczyzny i wyminął go, opuszczając Kamieniec Prost przez Bramę Smoka. Barwny pojazd kołysał się pod ciężarem dymiących, cuchnących koszy z kadzidłami. Minąwszy posągi skrzydlatych lwów i paskudnych chimer, przejechał pomiędzy dwoma olbrzymimi smokami z zielonego kamienia, jeden nazywał się Ognistooki, drugi Płomiennopyski. Saltimbanco, tracąc głos, przeklinał podróżnika, mamrocząc przez zęby jednej z czaszek ze swojej kolekcji. Dzieci, nie bacząc na jego język, piszczały z uciechy. Zwołały przyjaciół. Gruby mężczyzna nie przerwał i teraz sam siebie zaczął obrzucać obelgami, aby przyciągnąć więcej chuligańskiej braci. Jego wielkie brązowe oczy, rzucające wściekłe spojrzenia z ukosa, patrzyły równie złowieszczo jak Ognistooki spod bramy. – Phi! – parsknął Saltimbanco, zaciskając grube wargi w brązowej twarzy, okrągłej jak melon. – Phi! – zamruczał sam do siebie. – Wszechmocny, hojny, możny Kamieńcu Prost, bezcenny rubinie mojej matki! Od trzech zimnych, nieszczęsnych, deszczowych dni siedzę przed słynną Bramą Smoka i nie zdobyłem ani jednego szekla. Nie rzucono tej pokornej przyjacielskiej duszy ani jednego zardzewiałego miedziaka. Co za dziwne miasto? Nic się tu nie zarobi, chyba że plwociny i łajno przeliczymy na talenty i szekle. O najdroższy ślamazaro, najserdeczniejszy przyjacielu od serca, przyszedł czas wyruszyć w drogę, by poszukać rozległych, bardziej zielonych pastwisk po drugiej stronie horyzontu. Być może bardziej przesądnej krainy, gdzie ludzie wierzą w bogów oraz w duchy i skłonni są zaufać potędze wszechmocnych nekromantów. Osobiście wyruszam do baśniowego królestwa Iwa Skołowda. – Biada! – wykrzyknął ten oszukańczy czarodziej, a jego brzuch zatrząsł się, gdy sam sobie
udzielał odpowiedzi. – Tak daleko! Ta góra mięsa żadną miarą nie jest w stanie zajść tak daleko. Duży, dobrze odżywiony badacz filozofii zginie z wycieńczenia, zanim przejdzie dwadzieścia żmudnych mil. Widząc, że musi przekonać swoją leniwą naturę, jego awanturnicza połowa wytoczyła najsilniejszy i najmniej wiarygodny z argumentów. – A poza tym, tłuściochu, jakąż przerażającą przyszłość odsłoni przed niezależnym, zbuntowanym mężem żona wiedźma, gdy powróci on do niewdzięcznego Kamieńca Prost? Ognistoczerwoną zbrodnię w samym sercu plugawych uliczek! Przerwał i przez chwilę rozmyślał. Przyglądał się spode łba obserwującym go dzieciom. Zamilkły, wyczekując dalszych słów. Były gotowe. – Co więcej – mówił do siebie – człowieku o czułych stopach, nie znaczy to, że osobiście musisz pokonać wiele mil na długiej drodze do Iwa Skołowda. Czy nie możemy przypadkiem, posiadając tak rozliczne talenty oraz wsparcie tej oddanej młodej szajki, porwać jakiegoś cennego środka transportu? Jego twarz pojaśniała na samą myśl o kradzieży. – Hai! Ta góra tłuszczu zdolnaż ci do wszystkiego, gdy staje w obliczu uzbrojonej w kły konieczności. Żona? Hai! Co za potworna myśl! – przez dłuższą chwilę milczał, potem spojrzał w górę, wybrał pół tuzina młodzieńców i przywołał ich skinieniem ręki. * * * Próżniacy sprzed Bramy Smoka, którzy stanowili hałastrę zawsze gotową złupić nieostrożnych podróżnych, zostali następnego ranka uraczeni niezwykłym widowiskiem. Gruby, śniady mężczyzna w ozdobnym wyścigowym rydwanie, udekorowanym herbem potężnej szlacheckiej rodziny, umykał pospiesznie z miasta. Za rydwanem biegła gromada roześmianych, obdartych dzieci. Za nimi, zaciekle ścigając pojazd, lecz zatrzymywani przez chłopaków, podążali w liczbie dwunastu, pikinierzy ze straży miejskiej. Następna zgraja zawodowych łowców złodziei, spodziewających się sporego wynagrodzenia od właściciela rydwanu. Na samym końcu, zbyt daleko, by mogła mieć nadzieję, że będzie uczestniczyć w scenie zabijania, wlokła się starzejąca piękność, rozpaczająca niczym harpia, której właśnie wyrwano zdobycz (Szyderca również nie potrafił nie lamentować w głębi duszy, kiedy myślał o cenie, którą tamta wyznaczyła za odgrywanie roli mitycznej żony). Cała kawalkada przemknęła przez bramę i skierowała się na północ, a grubas śmiał się szaleńczo. Teraz, skoro złodziej umknął, niezadowoleni prześladowcy wracali. W oddali roześmiany, gruby łajdak pędził swoim nowym rydwanem drogą do Iwa Skołowda.
* * * Gdy upewnił się, że jest już bezpieczny, Saltimbanco stał się mniej zdecydowany. Każde przydrożne źródło stanowiło okazję, by nieco zmarudzić. Pierwsza gospoda, którą napotkał, miała zaszczyt gościć jego gadatliwą osobę przez niemal tydzień – aż gospodarz zaczął podejrzewać, iż jest w diabelski iście sposób oszukiwany, i wyrzucił go. Tak naprawdę nie chciał jechać do Iwa Skołowda, chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy. Jakiś czas później Saltimbanco zatrzymał się i przeprowadził rozmowę z właścicielem kwitnącego gospodarstwa. Gospodarz sądził, iż ma do czynienia z umysłowo ograniczonym, lecz uznał, że kiedy się z takim targować o konie, jest to okoliczność korzystna. Kupił od Saltimbanca rydwan i konie za trzy sztuki srebra, do których dorzucił wychudłego, wzruszająco komicznego osiołka. Zwierzę zdawało się Uginać się pod ogromnym cielskiem nowego właściciela, lecz z pozoru zupełnie nie zwracało na to uwagi. Posuwało się na północ, obojętny świadek oszustw swojego pana. Gospodarz, dobiwszy targu, śmiał się w kułak, lecz śmiał się także i Saltimbanco. Miał z powrotem pieniądze wydane w Kamieńcu Prost i do tego osiołka. A osiołek to połowa wszystkiego, czego potrzebował, aby jego wjazd do Iwa Skołowda jednocześnie przyciągał uwagę i stanowił pokaz nieskalanej niewinności. Przygotowując się do odegrania swej roli, zaczął budować sobie reputację szalonego, gadatliwego i nieszkodliwego błazna. Rozpoczął od udzielania dziesiątek kretyńskich odpowiedzi na pytania zadawane mu we wsiach mijanych po drodze, za które to usługi żądał następnie zapłaty. Gdy zapłata nie następowała, unosił się słusznym oburzeniem. Prości ludzie z doliny rzeki Srebrnej Wstążki ubóstwiali go. Płacili za samą rozrywkę. W miarę, jak zbliżał się do Iwa Skołowda, coraz częściej śmiał się sam do siebie. Podróż na północ postępowała tak powolnie, że sława poprzedzała jego nadejście, a o to mu przecież chodziło. Wkrótce każda wioska miała przygotowane na jego przyjście nieprawdopodobne pytania. (Zazwyczaj dotyczyły kosmogonii lub kosmologii: Pierwszej Przyczyny, kształtu Ziemi, natury Słońca, Księżyca i gwiazd. Czasami wszakże jacyś ludzie zwracali się doń z prośbą o radę w bardziej poważnych kwestiach, wówczas odpowiadał na nie bardziej niż zazwyczaj szaleńczo.) Kiedy niemal dwa miesiące po wyjeździe z Kamieńca Prost w końcu przejechał przez Południową Bramę Iwa Skołowda, miał już ustaloną opinię. Wielu uważało, że jest wariatem, za którego się podawał – a to była podstawa jego planu. Bez tego z pewnością mu się nie powiedzie i nigdy nie zobaczy wynagrodzenia za pracę, do której go najęto. Tydzień po swoim szczęśliwym, fetowanym wjeździe, gdy zajął odpowiednio dziwaczne
pomieszczenia w biednej dzielnicy miasta i przekształcił je w tajemniczą świątynię, grubas przystąpił do działania. – Pora bym zaczął pracę. W pewien zimny, rześki poranek wjechał na osiołku na Plac Rynkowy, przeszukał stragany, aż odnalazł ten, który należał do gospodarza napotkanego po drodze. – Ja – powiedział do wieśniaka – pożyczyłbym pustą skrzynię. – Skrzynię? – zapytał zdumiony wieśniak. – Tak, skrzynię na ambonę – powiedział to bez zmrużenia oka, lecz z wystarczającym napięciem, by przekonać tamtego, że ma do czynienia z człowiekiem w zaawansowanym stadium szaleństwa. Gospodarz uśmiechnął się szeroko. Saltimbanco odwzajemnił uśmiech, gratulując sobie w duchu. – Taka wystarczy? Saltimbanco przyjął i uważnie obejrzał pustą skrzynkę przeznaczoną do przechowywania płodów ziemi. – Jest dobra, ale dosyć niska. Masz jeszcze jedną? – Pod warunkiem, że oddasz. – Daję najświętsze słowo honoru jakem Saltimbanco. W jednym końcu placu stało niewielkie usypisko gruzu, pozostałości rozwalonego budynku. Tam, dość ryzykownie, Saltimbanco umieścił swoje skrzynie, wszedł na nie i zaczął wrzeszczeć. – Pokajajcie się! Grzesznicy, koniec świata, sąd ostateczny są blisko. Pokajajcie się! Przyjmijcie prawdę, która przyniesie wam wybaczenie i życie wieczne. Stojący w pobliżu zwrócili głowy w jego stronę. Znienacka przestraszony, z sercem bijącym jak młot, zmusił się, by kontynuować. – Sąd Ostateczny nadchodzi. Świat wkracza w czasy śmiertelnego ognia! O grzesznicy, poddajcie się miłości ofiarowanej wam przez Świętą Dziewicę Gudrun, Matkę Ziemię, Niepokalaną, która ocali was dla miłości! Dajcie mi waszą miłość, powiada ona, a ja dam wam życie wieczne – ciągnął dalej, opisując ze sporą domieszką nonsensu drogę prawości, której Gudrun żądała od swoich ukochanych, aby mogli zdobyć jej łaskę i zamieszkać z nią w miejscu zwanym Wiecznością. Wspomniał o ogniu piekielnym i siarce, wymienił przerażające tortury zgotowane dla tych, którym nie udało się zdobyć miłości Gudrun. W interpretacji mitu znalazła się spora doza pomysłów jego przybranego ojca, w rodzaju „kochaj mnie, bo jak nie...”, „dlaczego mnie tak ranisz”, „ty okrutny dzieciaku”. Niegdyś religia ta była bardzo rozpowszechniona na obszarze Pomniejszych Królestw, zwłaszcza w Kavelin, umarła już jednak przed wiekami. Ani Saltimbanco, ani żaden z jego słuchaczy, nie mieli najmniejszego pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Jednakże odniósł
sukces. Płomienna mowa i groźba zbliżającego się Sądu Ostatecznego przyciągały uwagę. Pojawili się następni słuchacze. Wkrótce zebrał się cały tłum. Saltimbanco nabierał coraz więcej otuchy i śmiałości, coraz bardziej był też ciekaw, co z tego wszystkiego wyniknie. W ciągu pół godziny podbił bez reszty serca trzystu słuchaczy i całkowicie zapomniał o swoich obawach. Gdy złapał drugi oddech, umiejętnie grał na emocjach tłumu. Rezultat jego przemówienia był dokładnie taki, jakiego pragnął. Widział to w ich twarzach, w skrywanych dłońmi uśmiechach, w ostrożnych, potakujących skinieniach głów ludzi stojących najbliżej, którzy nie chcieli urazić jego uczuć, wyrażając jawną dezaprobatę wobec widocznego dla wszystkich szaleństwa. Własny uśmiech zadowolenia z odniesionego sukcesu zachował ostrożnie dla siebie. Uznali go za nieszkodliwego, sympatycznego pomyleńca, z rodzaju tych, którzy pragną być oglądani, jeśli przedtem nie umrą na zaziębienie, ponieważ zapomną unikać deszczu. Udało mu się także ściągnąć na siebie uwagę Władzy. W tłumie byli mężczyźni, których zdążył już poznać w innych królestwach, zbyt przeciętni, zbyt obojętni, zbyt uważni pod maską obojętności, by mogli być kimś innym niż szpiegami. Szpiedzy Królów Burzy, których z pewnością interesowało każde większe zgromadzenie. Księżniczka Nepanthe okazała się przebiegłym politykiem. Zadbała o to, żeby na wypadek jej śmierci przyboczna straż, składająca się z byłych zdrajców, nie uszła karze. Ich imiona i uczynki będą znane każdemu następnemu rządowi – a wtedy zginą w najbardziej bolesny sposób. Tak więc musieli ją popierać, interesować się wszystkim, co mogłoby być oznaką zapowiadającą kształtowanie się ruchu mającego na celu zniszczenie Księżniczki. Byli ludźmi trzymającymi się w cieniu, ostoją rządu, na którego czele Valther postawił swoją siostrę. Ściągnięcie ich uwagi leżało u źródeł planu Saltimbanca. Każdy, zwłaszcza oni i ich pani, powinien uważać go za nieszkodliwego klauna. – Co myślisz? – zapytał jeden z nich drugiego. – Błazen z nowym przedstawieniem. Wyobrażam sobie, że na koniec poprosi o pieniądze. I w tej samej chwili Saltimbanco tak właśnie uczynił, dając dowód, że interesują go nie tylko dusze słuchaczy. Uśmiechnął się do siebie, widząc, jak szpiedzy porozumiewawczo kiwają głowami. Na czas jakiś był bezpieczny. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu wygłaszał swoje idiotyczne przemówienia, krążąc po mieście, aby jak najwięcej ludzi mogło go usłyszeć. Codziennie mówił na inny temat, przywołując odwieczne filozoficzne nonsensy, by zbudować sobie opinię niewinnego szaleńca. Po jakimś czasie skupił wokół siebie młodych entuzjastów, którzy pojawiali się podczas wszystkich jego wystąpień. Tych się obawiał. Czy nie zaszkodzą jego neutralności politycznej? Ci młodzi, będąc politycznymi durniami, mogą wykorzystać jego wystąpienia jako przykrywkę dla potajemnych działań. Lecz z czasem okazało się, że jego obawy nie miały podstaw. Nie była
to żadna działalność, po prostu rozrywki znudzonej młodzieży. Ponieważ osobiście sprawiało mu to olbrzymią przyjemność i zarabiał krocie na darowiznach, tygodnie mijały niepostrzeżenie szybko. Miesiąc dzielił ich od pierwszych dni wiosny, gdy uznał, że miasto dojrzało do jego opus magnum, od dawna przygotowywanego, i dla większości ludzi z ulicy bez wątpienia komicznego przemówienia na cześć Księżniczki Nepanthe. Nastroje polityczne z dnia na dzień były coraz bardziej zdradliwe, a Księżniczka stanęła w obliczu narastającego sprzeciwu ludu. Jako miejsce przemówienia odważnie wybrał schody wejściowe Wieży Księżyca. Ponieważ większość mieszkańców Iwa Skołowda sądziła, że przemówienie to kolejny odlot w życiowej karierze notorycznego idioty, Saltimbanco był pewien, że uznają go za tego, za kogo chciał być uważany. Rzeczywiście, przybyli tak tłumnie jak nigdy dotąd. Gdy podjechał do Wieży, siedząc okrakiem na osiołku, czekał już na niego olbrzymi tłum. Zaczęli wiwatować. Zaniepokojona straż Wieży, w podwojonej sile, obserwowała wszystko z niepewnością. Żołnierze uspokoili się, gdy go dostrzegli. Uznali, że odtąd należy spodziewać się jedynie gromkich wybuchów śmiechu. Saltimbanco zaś modlił się tylko, żeby nie wybuchło powstanie. Wspiął się niezgrabnie po stopniach prowadzących do drzwi Wieży, unosząc spódnice mniszego habitu jak stara kobieta, gdy próbuje przejść bród. Zanim wymówił pierwsze słowo, po głosach rozbrzmiewających wśród tłumu wiedział, że publiczność przywita go ciepło. Zatrzymał się pięć stopni poniżej żołnierzy, odwrócił i z ust jego popłynęły strumienie kwiecistych pochwał na cześć Nepanthe. Wkrótce tłum wył z radości. * * * Nepanthe siedziała w półmroku swej odosobnionej komnaty, pogrążona w odrętwieniu. Opanował ją ponury nastrój. Zapomniała o świecie, tylko ciałem tkwiąc w rzeczywistości. Przerażające demony ze snów obecnie ścigały ją nawet za dnia. Mogła zasnąć jedynie wtedy, gdy padała z wyczerpania. Wyjazd z Ravenkrak pogorszył jeszcze jej stan, wniwecz obracając wcześniejsze nadzieje odmiany na lepsze. Dobiegły ją niewyraźne odgłosy wrzawy, jakby zza dźwiękoszczelnej zasłony. Wiatrołak? – taka była jej pierwsza, pełna przestrachu myśl. – To są ludzkie głosy – doszła po chwili do wniosku. Podeszła do okna wychodzącego na ulicę, ociężale, jakby miała po dwakroć tyle lat. Ukryta w cieniu spojrzała na zgromadzony w dole tłum i zdjął ją strach. Nigdy nie widziała tak wielu ludzi zebranych w jednym miejscu. Dreszcz przerażenia przywrócił jej pełną przytomność. Odsunęła się od okna, trzymając ręce na gardle, odwróciła i zaczęła uciekać. Uchwyciwszy sznur dzwonka, przywołała kapitana straży.
Czekał na jej wezwanie i nim skończyła dzwonić, pukał już do drzwi komnaty. – Wejść! – rozkazała, usiłując ukryć swój popłoch. – Pani? Nie zwróciła uwagi na uprzejmości. – Rolf, co ci ludzie wyprawiają? – Uczyniła niezdecydowany ruch ręką w kierunku okna. – Błazen wygłasza mowę, moja pani. – Kto? – żądała wyjaśnień. Była pewna, że w jej głosie słychać przerażenie. Lecz kapitan, jeśli nawet coś zauważył, niczym tego nie okazał. Czekał, zdradzając jedynie oznaki zaciekawienia. – Posłuchajmy go – zdecydowała. Podeszli do okna i przystanęli, lecz niewiele zdołali usłyszeć przez śmiech tłumu, choć Nepanthe wydawało się, że słyszała, jak parokrotnie wymówiono jej imię. – Dlaczego oni się tak śmieją? – zapytała nieśmiało niczym mała dziewczynka. – Och, uważają go za wielkiego błazna i klauna, Pani – Rolf zachichotał, wychylając się na parapet. – Ty zdaje się również, co? – W istocie, Iwa Skołowda potrzebowała kogoś takiego już od dłuższego czasu. Była nazbyt stateczna – uśmiechnął się. – Kim on jest? Skąd pochodzi? – I tu mnie macie. Wasza Wysokość. Ponieważ ma posłuch wśród ludu, próbowaliśmy to ustalić. Wszystko, czego się dowiedzieliśmy, to że przyjechał jakiś czas temu, po wygłoszeniu kazań w wioskach leżących na południu. Istnieją dowody, że jeszcze wcześniej zatrzymał się w Kamieńcu Prost. Po przybyciu do naszego miasta spędził parę dni w samotności, a później rozpoczął wygłaszać swoje mowy. Teraz jest ludowym bohaterem. Nie mam najmniejszych wątpliwości, moja pani, że jest całkowicie nieszkodliwy. Ludzie gromadzą się tylko po to, aby się z niego pośmiać. Najwyraźniej mu to nie przeszkadza. Sporo na nich zarabia. „A więc widział mój strach”, pomyślała. „I teraz próbuje rozproszyć moje obawy”. – O czym on mówi? I dlaczego tłumy są tak ogromne? – zapytała głośno. Żołnierz nagle wydał się strapiony. Próbował zachować powściągliwość. – No dalej, dalej, Rolf. Słyszałam, jak wymawiał moje imię. Co on o mnie mówi? – Jak Wasza Wysokość rozkaże – wymruczał. Najwyraźniej bał się, że utraci pozycję kapitana. – To mowa na Twoją cześć, moja pani. W oczach Nepanthe rozbłysły iskry, zarzewie ognia, który łatwo przerodzić się może w gniew. – I z tego powodu uważają go za błazna? – gniew przemienił się w furię, teraz już widoczny był nie tylko w oczach, ale również w zmarszczonych brwiach. – Dlaczego?